Steelle Danielle - Aniol Johny

Szczegóły
Tytuł Steelle Danielle - Aniol Johny
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Steelle Danielle - Aniol Johny PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Steelle Danielle - Aniol Johny PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Steelle Danielle - Aniol Johny - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Danielle Steel ANIOŁ JOHNNY Z angielskiego przełożyła Hanna Baltyn-Karpińska Świat Książki Tytuł oryginału JOHNNY ANGEL Projekt okładki i stron tytułowych Ewa Łukasik Zdjęcie na okładce Flash Press Media Redaktor prowadzący Ewa Niepokólczycka Redakcja Krystyna Mazurkiewicz Redakcja techniczna Lidia Lamparska Korekta Jadwiga Piller-Rosenberg Agata Boldok Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych — żywych czy martwych — jest całkowicie przypadkowe. Copyright © 2003 by Danielle Steel Ali rights reserved Copyright © for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp. z o.o. 2004 Świat Książki Warszawa 2004 Bertelsmann Media Sp z o.o. ul. Rosoła 10 02-786 Warszawa Skład i łamanie Kolonel Druk i oprawa GGP Media, PóBneck ISBN 83-7391-365-3 Nr 4609 Dla anioła Nicky 'ego Zawsze będę Cię kochać A Ty zawsze będziesz przy mnie, w sercu Mama I dla Julie Która była aniołem Nicky'ego I moim. Wiem, że są teraz razem Szczęśliwi, roześmiani, Pełni miłości i humoru. Bardzo, bardzo za Wami tęsknimy, Ale przecież się spotkamy Kochająca d.s. Rozdział pierwszy Był słoneczny, gorący dzień w San Dimas, odległym przed- mieściu Los Angeles. Wielkomiejski szum Hollywoodu i L.A. pozostawał o lata świetlne stąd. Wydawało się, że miasta nie ma, a dzieciaki mogą spokojnie cieszyć się normalnym dzieciń- stwem w normalny, jasny dzień. Zbliżał się koniec szkoły i dzień rozdania świadectw, na które absolwenci nie mogli się doczekać. Johnny Peterson został wybrany do wygłoszenia mowy na koniec roku w imieniu wszystkich maturzystów. Przez całe cztery lata był w szkole najlepszym lekkoatletą i kapitanem drużyny piłkarskiej. Od czterech lat spotykał się też z Becky Adams. Właśnie stali na schodach, gawędząc z kolegami. Szczupły, wysoki Johnny pochylał się ku dziewczynie i od czasu do czasu szukał wzrokiem jej oczu. Mieli swój słodki sekret, podobnie jak większość młodych ludzi w ich wieku. Kochali się, od roku sypiali ze sobą i, tak jak przez wszystkie szkolne lata, byli prawie nierozłączni. Marzyli, choć nie snuli tych planów na głos, o przyszłym wspólnym życiu. W lipcu, przed pójściem na studia, Johnny skończy osiemnaście lat, Becky obchodziła swoje urodziny w maju. Ciemnobrązowe włosy chłopca połyskiwały w słońcu me- talicznym, miedzianym połyskiem, podobnie jak jego ciemne, piwne oczy. Był wysoki, dobrze zbudowany, miał białe zęby 7 i piękny uśmiech. Każdy z jego kolegów chciałby tak wyglądać, choć niewielu było to dane. Ale poza fantastyczną aparycją był po prostu świetnym, sympatycznym chłopakiem. Uczył się dobrze, miał mnóstwo przyjaciół, a gdy nie trenował, w wolnym czasie pracował na godziny. Jego rodzice, obarczeni trójką dzieci, nie mieli dość pieniędzy na luksusy i przede wszystkim walczyli o przetrwanie. I jakoś się to udawało. Tak naprawdę, Johnny chciałby być w przyszłości piłkarzem, ale mądrze zadecydował, że pójdzie na studia i zajmie się księgowością. Pragnął pomagać ojcu, który prowadził niewielką firmę rachun- kową, choć nie bardzo lubił swoją pracę. Ale Johnny był geniuszem matematycznym i w księgowości czuł się jak ryba w wodzie, nie mówiąc o tym, że umiejętności komputerowe miał w małym palcu. Jego matka była pielęgniarką. Pięć lat temu zrezygnowała z pracy, żeby zajmować się młodszymi dziećmi, synem i córką. Siostra Johnny'ego, Charlotte, miała czternaście lat i właśnie zdała do szkoły średniej, a młodszy dziewięcioletni Bobby był dzieckiem specjalnej troski. Rodzina Becky była inna. Dziewczyna miała aż czwórkę rodzeństwa, a przed dwoma laty, po śmierci ojca, przeżyli poważny kryzys. Ojciec pracował w branży budowlanej i zginął w wypadku. Nie pozostawił po sobie grosza. Becky oprócz szkoły harowała jak wół w aż dwóch dorywczych miejscach pracy. Żeby przeżyć, potrzebowali każdego grosza, a zarabiała tylko ona i najstarszy brat. Nie mogła od razu pozwolić sobie na studia, tak jak Johnny. Musiała jeszcze co najmniej przez rok pracować na pełnym etacie w sklepie. Istniała nadzieja, że, potem zacznie się znów uczyć, ale nie zależało jej na tym aż tak bardzo. Nie przepadała za szkołą. Lubiła pracować i kochała swoją rodzinę. Była szczęśliwa, że pomaga mamie, bo pieniądze z ubezpieczenia, wypłacone po śmierci taty, okazały się żałosną jałmużną. Miłość do Johnny'ego była jedynym jasnym punktem w jej życiu. Włosy miała tak jasne, jak Johnny ciemne, a oczy błękitne jak letnie bezchmurne niebo. Była śliczna i zakochana. Martwiła się trochę, że Johnny po wyjeździe pozna wiele innych dziewczyn, ale ufała jego uczuciu. Wszyscy w szkole uważali ich za idealną parę. Zawsze spędzali wolny czas razem i zawsze byli szczęśliwi: śmiali się, gadali, żartowali i nigdy się nie kłócili. Bo poza tym, że stanowili parę, byli także najlepszymi przyjaciółmi. Dlatego też Becky nie miała zbyt wielu koleżanek. Cały jej czas pochłaniał Johnny. Rano chodzili na lekcje i spotykali się wieczorem - po treningach, odrobieniu szkolnych zadań i po pracy. Rodzice, widząc, jak młodzi bardzo się potrzebują, zaakceptowali ten układ. Becky i Johnny funk- cjonowali jak prawdziwe papużki nierozłączki. Teraz, na schodach, rozmawiano o promocjach i rozdaniu świadectw. Johnny, w absolutnej tajemnicy, kupił Becky suknię na bal. Gdyby nie jego pomoc, nie miałaby się w co ubrać. Patrzyła na niego i w jej oczach, płonących wewnętrznym światłem, odbijały się cztery cudowne lata wspólnych sekretów, miłości i zaufania. - Muszę iść, moi drodzy, robota czeka - rzekł z uśmiechem Johnny. Pracował w pobliskim tartaku, sortując drewno i tnąc deski. Robota była ciężka, ale dobrze płatna. Becky była ekspedientką w sklepie, w którym po szkole miała dostać stałe zajęcie. Właśnie zrezygnowała ze swej drugiej posady, kelnerki w ka- wiarni niedaleko szkoły. Wygodniej było pozostać w jednym miejscu. W czasie weekendów Johnny pracował w biurze ojca; do tartaku chodził popołudniami po szkole. Miał zamiar za- trudnić się tu na wakacje w pełnym wymiarze godzin, żeby zarobić trochę pieniędzy na studia. - Chodźmy, Becky - powiedział, odciągając dziewczynę od koleżanek, które wciąż paplały o tym, jakie sukienki włożą za dwa dni na bal. Dla większości z nich było to ukoronowaniem pewnej epoki, spełnieniem marzeń. Becky i Johnny odczuwali to podob- nie, choć może nie tak nerwowo, bo mieli siebie i nie musieli na gwałt szukać partnera czy partnerki na tak ważną uroczystość. Ich związek dawał im poczucie bezpieczeństwa. Łatwiej było chodzić do szkoły, gdy zawsze miało się tak mocne emocjonalne wsparcie. Becky pożegnała się z dziewczynami, odrzuciła długie włosy na plecy i poszła za Johnnym do samochodu. On zdążył już rzucić oba plecaki na tylne siedzenie, a teraz sprawdzał, która godzina. - Chcesz odebrać dzieciaki? - zapytał. Lubił pomagać lu- dziom, kiedy tylko mógł. - Masz czas? - spytała Becky. Czuła się, jakby od dawna była żoną Johnny'ego, zresztą miała nadzieję, że pewnego dnia nią zostanie. O tym też nie mówili głośno, ale wydawało się to oczywiste. Byli tak zżyci, że rozumieli się bez słów. - Pewnie, że mam. - Uśmiechnął się do niej i włączył radio. Mieli te same gusta muzyczne, lubili tych samych ludzi i te same potrawy. Kibicowała mu, kiedy grał na bois- ku, a on uwielbiał z nią tańczyć i gadać godzinami przez telefon. Matka Becky często mówiła, że są jak bliźnięta syjamskie. Szkoła, do której chodziło jej młodsze rodzeństwo, była zaledwie o cztery przecznice dalej i cała czwórka już czekała na Becky na boisku. Młodzi Adamsowie urządzili wyścig do samochodu i upchnęli się jakoś na tylnym siedzeniu. - Cześć, Johnny- chórem powiedzieli chłopcy, a naj- starszy, dwunastoletni Peter podziękował w imieniu rodzeń- stwa za podwiezienie. Były to miłe, proste dzieciaki. Mark miał jedenaście lat, Rachel dziesięć, a Sani siedem. Mimo że była ich taka roześmiana gromada, wciąż, choć minęły już dwa lata, tęsknili za zmarłym ojcem. Ich mama ciężko pracowała i prowadziła dom. Postarzała się przez ten czas o dziesięć lat i nie słuchała przyjaciółek, które wciąż radziły, że powinna zacząć się spotykać z innymi mężczyznami- Uważała, że to głupie i stale odpowiadała, że nie ma czasu. Ale nie chodziło jedynie o to i Becky świetnie rozumiała matkę, która kochała w życiu tylko jednego mężczyznę, jej ojca. Myśl o innych napawała ją wstrętem. Chodzili ze sobą, podobnie jak Becky z Johnnym, od pierwszej klasy szkoły średniej. Johnny podrzucił dzieciaki do domu, a Becky pocałowała na pożegnanie. Pomachał im, odjeżdżając na pełnym ga- ie Becky zapędziła rodzeństwo do kuchni. Przed wyjściem do pracy zdążyła naszykować wszystkim picie i kanapki. Matka miała wrócić za dwie godziny. Pracowała w pobliskim salonie piękności. Sama była bardzo ładną kobietą, tylko życie jej nie rozpieszczało. Nigdy sobie nie wyobrażała, że może zostać czterdziestoletnią wdową obarczoną pięciorgiem dzieci. Johnny przyjechał ponownie po czterech godzinach, zmę- czony, ale szczęśliwy. Został na chwilę i przekąsił coś z Becky, pogadał z jej matką i około wpół do dziesiątej wieczorem zaczął się zbierać do domu. Jego dni były długie i szczelnie wypełnione. - Aż trudno uwierzyć, że to już matura- powiedziała Pam Adams, potrząsając głową i patrząc z uśmiechem na dryblasa, który podnosił się z kuchennego krzesła. — A jesz- cze niedawno obydwoje mieliście po pięć lat i bawiliście się w piaskownicy. W pierwszej klasie szkoły średniej Johnny grał w koszyków- kę i był w tym dobry. Z czasem przerzucił się na futbol i bieganie, więc mnóstwo czasu poświęcał na treningi. Pam była dumna z dobrego, sympatycznego chłopaka córki. Miała nadzieję, że pewnego dnia ożeni się z Becky i będzie żył dłużej niż jej nieszczęsny mąż. Lata spędzone z Mikiem były dla niej zresztą bardzo szczęśliwe i nie żałowała ani jednej wspólnej chwili, jedynie jego nagłego odejścia. - Dziękuję, że zafundowałeś Becky kwiaty i sukienkę - Powiedziała miękko. Była jedyną osobą dopuszczoną do sek- retu, bo Johnny nie powiedział o tym nawet matce i ojcu. - Świetnie w niej wygląda. - Czuł się zawstydzony wyrazem 8 ębokiej wdzięczności, jaki ujrzał w oczach matki Becky. - N*balu będzie super. świ" (Tam nadzie-Ję' Ja itata Becky zaręczyliśmy się po rozdaniu ladectw- powiedziała Pam z nostalgią, choć bez aluzji. 11 10 Było oczywiste, że jej córka i Johnny są jak dwie połówki jabłka, z pierścionkiem czy bez. - Do jutra. - Becky odprowadziła go za próg. Jeszcze przez parę minut rozmawiali, stojąc przy samochodzie, a na koniec objął ją i pocałował. W pocałunku tym była cała siła i namięt- ność młodości, tak że gdy ich usta się oderwały, Becky była bez tchu. - Leć, zanim zawlokę cię w krzaki - zachichotała, a jej figlarny uśmiech sprawił, że serce Johnny'ego zadrżało, jak tysiące razy przedtem. - Odpowiada mi ta propozycja, tylko twoja mama może się pogniewać - zażartował. Rodzice obojga nie wiedzieli, jak daleko zaszły między nimi sprawy, choć matki domyślały się wszystkiego. Pam jeden raz rozmawiała na ten temat z Becky i przestrzegała, by dziewczyna była ostrożna. Oboje więc byli ostrożni, Becky nie chciała zachodzić w ciążę przed ślubem, a do ślubu trzeba poczekać ładne parę lat. Johnny miał się dalej uczyć, a ona pracować. Nie spieszyli się. - Zadzwonię później - obiecał i wskoczył do wozu. Wie- dział, że matka na niego czeka z kolacją, choć on już jadł u Becky. Nie zadawano już żadnych lekcji do odrabiania, więc mógł -jeśli sytuacja będzie sprzyjać - poświęcić trochę czasu na relaks z ojcem i rodzeństwem. Johnny mieszkał zaledwie kilka kilometrów od domu Becky, toteż dojechał w pięć minut. Zaparkował za samochodem ojca i zamierzał wejść kuchennymi drzwiami, gdy zobaczył na podwórku swoją siostrę Charlotte. Rzucała piłką do kosza podobnie jak on sam przed laty. Była niebieskooką blondynką, podobną do ich matki, a także trochę do Becky. Miała na sobie szorty i wojskowy podkoszulek. Wysoka jak na swój wiek, długonoga i bardzo ładna, nie przywiązywała do swojego wyglądu specjalnej wagi. Charlotte interesował tylko i wyłącz- nie sport. Jadła, spała, śniła i mówiła, a wszystkie te czynności wypełniały bez reszty baseball latem, a koszykówka i futbol zimą. Charlotte grała we wszystkich możliwych drużynach i była ideałem lekkoatletki. - Cześć, Charlie, jak leci? - zapytał, chwytając piłkę w locie. Zawsze go bawiło, że siostra potrafi podawać jak mężczyzna. Miała niezwykły talent do uprawiania sportów. - W porzo. - Obejrzała się przez ramię, złapała piłkę i za- liczyła kolejnego kosza. Johnny dostrzegł jednak, że w oczach ma smutek. - Co jest? - Objął ją ramieniem, a ona przytuliła się do niego. Czuł niemal namacalnie, jak emanuje z niej przygnę- bienie. Wydawała się poważna jak na swój wiek, może przez ten wysoki wzrost. Była także nad wiek mądra i inteligentna. - Nic. - Tata w domu? Nie było potrzeby pytać, skoro na podjeździe stał samochód. Johnny wiedział, co gryzie siostrę. Nie była to żadna rewelacja, ale wciąż, po latach, bolesna zadra. - Tak. Zaczęła drybling. Johnny przyglądał się przez chwilę, po czym odebrał jej piłkę. Grali razem, na zmianę wrzucając do kosza. Nie zdawał sobie sprawy, że jest w tym aż tak dobra. Powinna się urodzić chłopakiem, zresztą sama żałowała, że nim nie jest. Chodziła na wszystkie jego mecze i kibicowała jak szalona. Johnny był jej absolutnym ideałem. Po dziesięciu minutach gry wszedł do domu. Matka stała przy kuchni, wycierając naczynia. Bobby siedział przy stole i obserwował ją, a ojciec oglądał telewizję w pokoju. - Cześć, mamo. - Johnny cmoknął matkę w czubek głowy, a ona odpowiedziała mu uśmiechem. Alice Peterson uwielbiała swoje dzieci. Dzień narodzin Johnny'ego był najszczęśliwszym dniem w jej życiu i zawsze o tym myślała, gdy na niego patrzyła. - Cześć, kochanie. Miałeś dobry dzień? - Oczy błyszczały jej miłością, jak co wieczór, gdy wracał do domu. - W porządku. W poniedziałek jest promocja, a bal za dwa dni. n 13 Alice zaśmiała się na te słowa, a Bobby popatrzył na niego. - Doprawdy? Myślisz, że mogłabym zapomnieć? A co u Be- cky? - Koniec szkoły był od miesięcy stałym tematem domo- wych rozmów. - Dobrze. - Johnny podszedł do młodszego brata, który uśmiechnął się do niego. - Cześć, młody, jak leci? Bobby nic nie odpowiedział, tylko z zadowoleniem potrząsnął głową, gdy Johnny zmierzwił mu włosy. Johnny zawsze dużo z nim rozmawiał - opowiadał mu szcze- gółowo, co robił w ciągu dnia, i wypytywał, co porabiał bra- ciszek. Tylko że Bobby od pięciu lat nie wypowiedział ani słowa. Był to skutek wypadku. Jechał z ojcem przez most, gdy samochód stoczył się do rzeki. Obaj o mało nie utonęli; Bob- by'ego, który miał wtedy cztery lata, uratował przypadkowy przechodzień. Przez dwa tygodnie leżał na oddziale reanimacyj- nym i przeżył, choć został niemową. Ustalono, że przyczyną było niedotlenienie mózgu albo ciężki traumatyczny uraz. Nie pomogła żadna terapia ani wizyty u specjalistów. Bobby był w pełni świadom tego, co się wokół niego dzieje, ale nie mówił. Chodził do szkoły specjalnej dla upośledzonych dzieci, lecz nie był zbyt aktywny, jakby zamknął się w swoim własnym, niedostępnym świecie. Umiał pisać, ale nigdy nie wykorzys- tywał tej formy komunikacji z otoczeniem. Potrafił jedynie przepisywać słowa i litery napisane przez innych. Nie od- powiadał na pytania. Niczego nie żądał. Wydawało się, że nie ma nic do powiedzenia. Od czasu wypadku ojciec, który zawsze miał skłonność do nadużywania alkoholu na przyjęciach, upijał się co wieczór, żeby o niczym nie myśleć. Siadał przed tele- wizorem i pił. Tak działo się od pięciu lat. Nikt w rodzinie nigdy o tym nie mówił. Z początku Alice próbowała rozmawiać z mężem, mając nadzieję, że przezwy- cięży nałóg, tak jak wierzyła, że Bobby kiedyś ocknie się ze swego milczenia. Bez skutku. Obaj zamykali się we własnym świecie, Bobby w świecie ciszy, jego ojciec zamroczony piwem. Był to ciężki krzyż, ale z czasem wszyscy tę sytuację zaakcep- towali i nikt nie próbował niczego zmieniać. Gdy Alice zasu- gerowała mężowi, żebj- .zaczął chodzić na spotkania Anoni- mowych Alkoholików, odtrącił ją. Nie chciał rozmawiać o swo- im problemie ani z nią, ani z nikim innym, tak jakby nie przyjmował do wiadomości, że jest pijakiem. - Jesteś głodny, kochanie? - spytała matka. - Zostawiłam dla ciebie kolację. - Dziękuję, jadłem u Avdamsów - powiedział Johnny, głasz- cząc policzek Bobby'ego. Dotyk wydawał się najprostszą formą porozumienia i blis- kości. Braci łączyła silna, niewidzialna więź. Bobby w mil- czeniu wodził za bratem wielkimi niebieskimi oczami. - Raz mógłbyś zjeść c-oś w domu. Może szarlotki? - kusiła Johnny'ego ulubionym prrzysmakiem. - Brzmi nieźle. - Nieś chciał urazić jej uczuć. Zdarzało się, że jadał dwie kolacje, jedną u Becky, a drugą w domu, po to tylko, by nie rób ić matce przykrości. Uwielbiał ją, podobnie jak ona jego. Byli nie tylko najbliższą rodziną. Byli przyjaciółmi. Usiadła za stołem i \v:raz z Bobbym patrzyła, jak Johnny pochłania szarlotkę. Rozmawiali o codziennych sprawach, o biegach, w których brała udział Charlotte i zakończeniu szkoły. Jutro Johnny miaJ odebrać smoking z wypożyczalni. Matka nie mogła się docz ekać chwili, gdy go przymierzy i już kupiła film do aparatu, żeby zrobić zdjęcia. Zaofiarowała się też, że sprezentuje Beclty kwiaty do sukni, ale powiedział jej, że już zamówił bukiecik. Jako że został wybrany do wygłoszenia mowy końcowej, poszedł do siebie, żeby nad nią popracować. Alice była z niego niesarmowicie dumna. Po drodze na piętro zatrzymał się przez chwilę w pokoju i telewizorem. Ekran wciąż migał, a ojciec głośno chrapał. Jak zawsze. Johnny wyłączył telewizor i wszedł na górę. Usiadł Przy biurku i przeczytał konspekt przemówienia. Wciąż się nad nim głowił, gdy drzwi do jego pokoju otworzyły się 1 zamknęły cicho. Na łóżlcu usiadł Bobby. 14 15 Alice zaśmiała się na te słowa, a Bobby popatrzył na niego. - Doprawdy? Myślisz, że mogłabym zapomnieć? A co u Be- cky? - Koniec szkoły był od miesięcy stałym tematem domo- wych rozmów. - Dobrze. - Johnny podszedł do młodszego brata, który uśmiechnął się do niego. - Cześć, młody, jak leci? Bobby nic nie odpowiedział, tylko z zadowoleniem potrząsnął głową, gdy Johnny zmierzwił mu włosy. Johnny zawsze dużo z nim rozmawiał - opowiadał mu szcze- gółowo, co robił w ciągu dnia, i wypytywał, co porabiał bra- ciszek. Tylko że Bobby od pięciu lat nie wypowiedział ani słowa. Był to skutek wypadku. Jechał z ojcem przez most, gdy samochód stoczył się do rzeki. Obaj o mało nie utonęli; Bob- by'ego, który miał wtedy cztery lata, uratował przypadkowy przechodzień. Przez dwa tygodnie leżał na oddziale reanimacyj- nym i przeżył, choć został niemową. Ustalono, że przyczyną było niedotlenienie mózgu albo ciężki traumatyczny uraz. Nie pomogła żadna terapia ani wizyty u specjalistów. Bobby był w pełni świadom tego, co się wokół niego dzieje, ale nie mówił. Chodził do szkoły specjalnej dla upośledzonych dzieci, lecz nie był zbyt aktywny, jakby zamknął się w swoim własnym, niedostępnym świecie. Umiał pisać, ale nigdy nie wykorzys- tywał tej formy komunikacji z otoczeniem. Potrafił jedynie przepisywać słowa i litery napisane przez innych. Nie od- powiadał na pytania. Niczego nie żądał. Wydawało się, że nie ma nic do powiedzenia. Od czasu wypadku ojciec, który zawsze miał skłonność do nadużywania alkoholu na przyjęciach, upijał siewco wieczór, żeby o niczym nie myśleć. Siadał przed tele- wizorem i pił. Tak działo się od pięciu lat. Nikt w rodzinie nigdy o tym nie mówił. Z początku Alice próbowała rozmawiać z mężem, mając nadzieję, że przezwy- cięży nałóg, tak jak wierzyła, że Bobby kiedyś ocknie się ze swego milczenia. Bez skutku. Obaj zamykali się we własnym świecie, Bobby w świecie ciszy, jego ojciec zamroczony piwem. Był to ciężki krzyż, ale z czasem wszyscy tę sytuację zaakcep- towali i nikt nie próbow^j ^iczego zmieniać. Gdy Alice zasu- gerowała mężowi, żeby ^zął chodzić na spotkania Anoni- mowych Alkoholików, ocucił ją Nie chciał rozmawiać o swo- im problemie ani z nią, ^i z nikim innym, tak jakby nie przyjmował do wiadomoścj, ŻQ Jest pijakiem. - Jesteś głodny, kochanie? - spytała matka. - Zostawiłam dla ciebie kolację. - Dziękuję, jadłem u Adarnsów - powiedział Johnny, głasz- cząc policzek Bobby'ego. Dotyk wydawał się najprostszy formą porozumienia i blis- kości. Braci łączyła silna, niewidzialna więź. Bobby w mil- czeniu wodził za bratem wielkimi niebieskimi oczami. - Raz mógłbyś zjeść coś w7 domu. Może szarlotki? - kusiła Johnny'ego ulubionym przysmakiem. - Brzmi nieźle. - Nie chciał urazić jej uczuć. Zdarzało się, że jadał dwie kolacje, jedną u Becky, a drugą w domu, po to tylko, by nie robić matce przykrości. Uwielbiał ją, podobnie jak ona jego. Byli nie tylko najbliższą rodziną. Byli przyjaciółmi. Usiadła za stołem i wraz z Bobbym patrzyła, jak Johnny pochłania szarlotkę. Rozmawiali o codziennych sprawach, o biegach, w których brała udział Charlotte i zakończeniu szkoły. Jutro Johnny miał odebrać smoking z wypożyczalni. Matka nie mogła się doczekać chwili, gdy go przymierzy i już kupiła film do aparatu, żeby zrobić zdjęcia. Zaofiarowała się też, że sprezentuje Becky kwiaty do sukni, ale powiedział jej, że już zamówił bukiecik. Jako Że został wybrany do wygłoszenia mowy końcowej, poszedł do siebie, żeby nad nią popracować. Alice była z niego niesamowicie dumna. Po drodze na piętro zatrzymał się przez chwilę w pokoju z telewizorem. Ekran wciąż migał, a ojciec głośno chrapał. Jak zawsze. Johnny wyłączył telewizor i wszedł na górę. Usiadł Przy biurku i przeczytał konspekt przemówienia. Wciąż się nad nim głowił, gdy drzwi do jego pokoju otworzyły się i zamknęły cicho. Na łóżku usiadł Bobby. 15 14 - Piszę mowę pożegnalną- wyjaśnił Johnny. - Na koniec szkoły. To już za cztery dni. Bobby nie odpowiedział, a Johnny wrócił do pracy. Żadnemu z nich nie przeszkadzała wzajemna obecność. Bobby położył się na łóżku i patrzył w sufit. W takich chwilach naprawdę było trudno się domyślić, co mu chodzi po głowie - czy wciąż przeżywał swój straszny wypadek, czy w ogóle go pamiętał? Czy nie mówi, bo nie chce, czy dlatego, że naprawdę nie może? Nie sposób było tego dociec. Wypadek rzucił cień na ostatnie pięć lat życia rodziny. Od tamtej pory bardziej się starali, szczególnie Johnny i Charlotte, żeby było jak dawniej, żeby zapomnieć o smutku, który na nich ciążył. Albo dawali za wygraną, jak ojciec, który niena- widził swojej pracy, nienawidził siebie i upijał się codziennie do nieprzytomności, żeby zagłuszyć poczucie winy. Matka też się w pewnym sensie poddała. Straciła nadzieję, że Bobby kiedykolwiek odzyska mowę, a Jim wyzwoli się od nałogu. Nie złościła się na niego i nigdy go nie oskarżała, że to wszystko przez jego nieostrożność. Choć, zanim wsiadł do samochodu, miał już na koncie kilka piw, a potem stoczył się z autem z mostu. Nie mówiła nic. Wystarczyło, że Jim Peterson sam dla siebie był bezlitosnym sędzią. Zdarzyła się jedna z tych małych, nieodwracalnych tragedii. Przeżyli ją i życie potoczyło się dalej, choć wszystko ułożyło się inaczej niż dawniej. Ale tak to już jest. Johnny jeszcze przez pół godziny szlifował tekst, a kiedy uznał, że jest w porządku, zadowolony położył się obok brata. »Dziecko leżało w kompletnej ciszy, a Johnny ściskał jego dłoń. Dotyk zastępował im słowa - przez palce przenikały wszystkie uczucia, wszystko to, co niewypowiedziane. Rozmowa nie była potrzebna. Leżeli tak, póki matka nie przyszła, by zabrać Bobby'eg° spać. Nie kiwnął głową, jego oczy były puste i bez wyrazu, ale posłusznie wstał, spojrzał na brata i powoli ruszył do swego pokoju. Alice też wyszła, by utulić go przed snem. Od chwili 16 nadku nje ro/stawała się z młodszym synem ani na chwilę. Nie wychodziła z domu, nie oddawała go w ręce opiekunek, bvła zawsze na miejscu. Inni członkowie rodziny rozumieli ten matczyny dar. Johnny zadzwonił do Becky dopiero koło jedenastej. Ode- brała zaraz po drugim dzwonku. Jej rodzeństwo i mama już się położyli, ale ona czekała na telefon. Johnny nigdy jej nie zawiódł. Lubili te swoje wieczorne rozmowy. Rano podjeżdżał pod jej dom i zabierał wszystkich Adamsów do szkoły. Razem zaczynali i kończyli każdy dzień. - Cześć, złotko. Jak leci? - Johnny zawsze się uśmiechał, gdy rozmawiał z Becky. - W porządku, wszyscy już śpią. Właśnie podziwiałam sukienkę. - Johnny usłyszał radość w jej głosie i też poczuł się uszczęśliwiony. Sukienka była przepiękna, a Becky wy- glądała w niej rewelacyjnie. Kto nie czułby się dumny, mając taką dziewczynę? - Będziesz królową balu - powiedział z przekonaniem. - Dzięki. A u was wszystko dobrze? - Becky świetnie znała sytuację rodzinną Petersonów i alkoholowe problemy ojca Johnny'ego. Wszyscy o tym wiedzieli, w końcu pił od lat. Becky bardzo było żal Bobby'ego, który był uroczym, prze- miłym dzieciakiem. Charlotte też lubiła, bo w swoim łobuzer- skim, chłopięcym stylu przypominała jej Johnny'ego. Była mądra i wrażliwa, podobnie jak matka. Tylko z ojcem niełatwo udało się nawiązać kontakt. - Jak zwykle. Tata zasnął przed telewizorem, a Charlie chodzi jak struta. Tyle razy prosiła go, żeby przyszedł na jej mecz' ale nigdy tego nie zrobił. Mama była i widziała, jak arlie zdobyła dwa gole, ale tej dziewczynie zależy tylko na uPmn ojca. Na moje mecze zawsze chodził, ale ona jest dziew- yną, więc to olewa. Ludzie bywają okropni, sama wiesz. mu przykro, że nie może zmienić tego stanu rzeczy, alh ZC Wle^e razy Próbował rozmawiać z ojcem. Ale stary 0 me słuchał, albo zapominał, albo o to nie dbał. Za to 17 Johnny, gdy tylko mógł, zawsze kibicował siostrze. - A poza tym skończyłem mowę. Mam nadzieję, że się spodoba. - Jestem pewna. Już z góry się cieszę i jestem dumna. Obydwoje wspierali się w chwilach próby, dając sobie ciepło i miłość, której nie umieli im dać w wystarczającym stopniu rodzice. Życie było ciężkie, a matki wciąż zaabsorbowane problemami i pracą. Dlatego Becky i Johnny często czuli, że zdani są tylko na siebie. Ich związek był najważniejszy, choć mieli rodziny i przyjaciół. Nikt nie potrafiłby im dać tego, co ofiarowywali sobie nawzajem. - Do jutra, kochanie. - Tyle tylko mieli sobie do powiedzenia, bo wszystko było wiadome. Przede wszystkim chcieli usłyszeć siebie nawzajem przed pójściem spać. - Kocham cię, Johnny - wyszeptała Becky do słuchawki kuchennego telefonu, kuląc się w nocnej koszuli. - Ja ciebie też. Śpij słodko. Odłożyli słuchawki i Johnny pomaszerował na palcach do łóżka w cichym, uśpionym domu. Rozdział drugi - No nie! Wyglądasz bosko! - Alice Peterson rozpromieniła się na widok starszego syna, gdy w wypożyczonym smokingu schodził ze swego pokoju na dół. Był wysoki i niezwykle atrakcyjnie wyglądał w białej, kontrastującej z włosami koszuli i ciemnej wieczorowej marynarce z wpiętą w klapę białą różą. - Wyglądasz jak prawdziwy gwiazdor - powiedziała, choć nie dodała, że tak naprawdę wygląda, jakby szedł do ślubu. Był porażająco przystojny. Johnny wyjął z lodówki bukiet dla Becky i stał jeszcze w holu z plastikowym pudełkiem w dłoniach, gdy po schodach zbiegła jak burza Charlotte z szerokim uśmiechem na twarzy. Jak zawsze miała pod pachą piłkę. - No, i jak ci się podoba starszy brat? - spytała z dumą matka. - Wygląda jak palant - prychnęła Charlotte bezceremonial- nie, a Johnny się roześmiał. - Dzięki, siostrzyczko. Na rozdaniu dyplomów każdy wy- gląda jak palant. Nie mogę się doczekać, żeby pokibicować tobie. Pewnie zabierzesz do szkoły piłkę i czapkę. A jakbyś nie miała niczego na zmianę, wystąpisz w przepoconej koszulce. - Mogłabym. - Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, a potem dodała cicho: - A tak serio, to dobrze wyglądasz. - Była z niego tak samo dumna jak matka. 19 \ - Wygląda dziś jak anioł. - Matka wspięła się na palce, żeby ucałować policzek Johnny'ego. Z kuchni przydreptał Bobby i też patrzył na scenę pożegnania. Alice strzeliła dwie szybkie fotki, nim Johnny zdołał zaprotestować. - Jak ci się podobam, młody? - zapytał brata, choć nie czekał na odpowiedź. Ojca jeszcze nie było. - Jadę po Becky, nie możemy się spóźnić. - Pomachał od progu rodzinie na pożegnanie. Po chwili usłyszeli chrzęst opon odjeżdża- jącego auta. Becky już czekała na ganku, ubrana w białąjedwabną suknię bez pleców, którą j ej sprawił. Materiał czule otulał jej figurę, nie obciskając jednak zbyt ciasno. Jedna z sióstr powiedziała, że wygląda jak królewna z bajki. Włosy uczesała we francuski warkocz, a na nogach miała białe jedwabne pantofelki na wysokich obcasach, które kupiła już za własne pieniądze. Johnny przypiął jej do gorsu bukiecik róż, a ona uśmiechnęła się w podzięce. Pochylił się, by ucałować ją i dzieciaki, które też zgromadziły się na ganku, pokrzykując z emocji. Matka wyszła z kuchni, by ich pożegnać. - Wyglądacie oboje jak z żurnalu mody - powiedziała Pam Adams z pełnym rozczulenia uśmiechem. Becky wyglądała naprawdę ślicznie, a Johnny znacznie poważniej niż na swoje osiemnaście lat. - Bawcie się dobrze, kochani. Bal maturalny jest tylko raz w życiu. Pewnego dnia wróci do was to wspo- mnienie... Korzystajcie z każdej chwili. Życzę wam, żebyście nigdy nie zapomnieli tej nocy. - Dla niej samej wspomnienia były wszystkim, co pozostało po szczęśliwych, pamiętnych chwilach. - - Nie zapomnimy, mamo. -Becky pocałowała ją w policzek. - Jedź ostrożnie, Johnny - upomniała na koniec, a Johnny jak zwykle obiecał, że będzie uważał. Tak naprawdę w ogóle nie bała się o niego, bo był trzeźwym, rozsądnym i nad wiek dojrzałym chłopakiem. Powiedziała to, no bo tak się mówi. W pobliskim barze Johnny i Becky spotkali się z kolegami. Wszyscy byli niesłychanie podnieceni, a dziewczyny nawzajem 20 podziwiały swoje suknie. Wszystkie miały bukiety takie jak Becky, a chłopcy róże w butonierkach. Byli młodzi, piękni, pełni zapału. Kiedy opuszczali lokal kwadrans po ósmej, mieli nadzieję na wspaniały wieczór. Jedna z par bez samochodu zabrała się z Johnnym i Becky. O dziewiątej wszyscy już wirowali na parkiecie. Bal był wspaniały. Grał prawdziwy zespół, a w przerwach jeden z chłopaków bawił się w didżeja. Muzyka była świetna, jedzenia mnóstwo i na szczęście jedynie parę osób przemyciło wódkę i piwo. Na ogół wszyscy woleli być trzeźwi - romanse kwitły, zdarzyło się parę drobnych kłótni i tylko jedna bójka między dwoma najbardziej agresywnymi chłopakami, których jednak szybko spacyfikowano. O północy bal się skończył bez większych awantur i uczestnicy wyszli na zewnątrz, żeby się naradzić, co dalej robić z tak pięknie rozpoczętym wieczorem. Niedaleko był całonocny bar, dokąd cała gromada poszła na hamburgery i gdzie paru chłopaków próbowało kupić alkohol, posługując się sfałszowanymi dowodami osobistymi. Johnny i Becky tańczyli całą noc, gawędzili z przyjaciółmi, a potem wraz z całą paczką zdecydowali się iść do knajpy U Joego na hamburgery i koktajle. O wpół do pierwszej zabrali do samochodu tę samą parę, z którą przyjechali, i ruszyli do domu. Dogonił ich ryczący klaksonem kabriolet pełen chłopa- ków z drużyny futbolowej, którzy zaczęli podrywać dziew- czyny, a potem zaproponowali Johnny'emu wyścigi. Odmówił z uśmiechem. Nie lubił takich szczeniackich zabaw, a już na pewno nie w środku nocy, z dwiema dziewczynami w samo- chodzie. Kiedy zatrąbił do nich na pożegnanie, kabriolet wy- minął go z wyciem i skręcił w ulicę, przy której był bar, gdzie niezbyt skrupulatnie przestrzegano zasady, by nie sprzedawać alkoholu nieletnim. Becky ze śmiechem plotkowała z koleżanką, gdy dojechali do następnego skrzyżowania. Johnny zwolnił i skręcił; właśnie zmieniły się światła. Zaczął opowiadać kumplowi, który siedział na tylnym siedzeniu, jakiś numer z życia drużyny, gdy kątem 21 zauważył światła, usłyszał pisk opon i ryk klaksonu, iy się obejrzał, ujrzał znajomy kabriolet, który z szybko- około stu dwudziestu kilometrów na godzinę pędził jiaprzeciw nich. Auto mijało ze świstem inne samochody, ^ięc Johnny przyhamował. Po chwili zrozumiał, że nie za- frzyma się na czas i zrobił gwałtowny skręt, by uniknąć Rozpędzonego szaleńczo samochodu, który walił pod prąd. J3ecky zaczęła krzyczeć. Tego, co zdarzyło się potem, nikt dokładnie nie zapamiętał. Samochodem targnęło, rozległ się nagły huk, zgrzyt, łoskot jniażdżonej stali i posypały się odłamki z rozbitych szyb. pziewczyna, która siedziała z tyłu, mówiła potem, że miała wrażenie, jakby wjechali na mur. Natychmiast otoczyło ich Mnóstwo migających światłami i trąbiących wozów, a kabriolet /atrzymał się w środku całego karambolu. Pasażerowie powy- padali, lądując na maskach innych wozów i tylko kierowca pozostał na swoim miejscu. Samochód Johnny'ego, choć ten ^robił, co mógł, by uniknąć zderzenia, najpierw wirował jak Ł>ąk, po czym zatrzymał się między barierką rozdzielającą pasy \ ciężarówką. Zapadła cisza. Jeden ze świadków zeznawał później, że biała suknia Becky była zalana krwią, resztki szyby wyglądały jak zmięty celofan, a z tyłu wydobywał się słaby jęk. Becky była nieprzytomna, a Johnny siedział z głową ^puszczoną na kierownice. Wszyscy byli przypiął pasami. Cisza trwała, zdawało się, całą wieczność, póki nie przyszedł jakiś człowiek z latarką, f oświecił do środka i dobiegł go płacz z tylnego siedzenia. Słyszał już z oddali syrenę karetki i na wszelki wypadek nie chciał nikogo dotykać. Odszedł o parę kroków i obserwował judzi wysiadających z samochodów. Kilka zakrwawionych, poturbowanych osób siedziało już na krawężniku. W wypadku ^zięło udział pięć osobowych wozów i ciężarówka. Ktoś mówił, ie kierowca ciężarówki nie żyje, ale gdy przybył ambulans, ^wiadek z latarką nie umiał powiedzieć lekarzom nic więcej. - W tym samochodzie jest kilkoro rannych dzieciaków - powiedział, wskazując auto Johnny'ego - ale słyszałem, że ktoś płacze, więc chyba żyją. Wrócił do swego wozu, podczas gdy sanitariusze podbiegli do samochodu Johnny'ego. W tym czasie do wypadku dojechały kolejne dwie karetki. Wkrótce na miejscu zaroiło się od świateł i ludzi w białych uniformach, którzy sprawdzali stan zdrowia pasażerów, bandażowali rany i wyciągali tych, którzy byli w szoku. Po kilku minutach na poboczu leżały cztery ciała nakryte płachtami; wśród nich kierowca ciężarówki. Jeden z sanitariuszy pomógł Becky wyjść z samochodu, ze zgrozą patrząc na głęboką ranę na jej policzku, z której wciąż ściekała krew na białą suknię. Inny odciągnął bezwładne ciało John- ny'ego z kierownicy na siedzenie i zbadał puls. Ich przyjaciele wyszli o własnych siłach. Byli w szoku, lecz nie ranni. Latarka zaświeciła w oczy Johnny'ego, podczas gdy tamtą trójkę od- prowadzono na bok. Sanitariusz popatrzył na przystojną twarz chłopca w wieczorowym stroju. Na jego czole był wielki guz, a układ szyi od razu powiedział doświadczonemu funkcjona- riuszowi, że chłopak ma skręcony kark. Delikatnie oparł jego głowę o zagłówek siedzenia i zamachał do sanitariuszy. - Kierowca nie żyje - powiedział cicho, żeby nie usłyszeli go pozostali uczestnicy wypadku. Podjechał wózek. Wyciąg- nięto ciało Johnny'ego z auta i przykryto płachtą. Becky od- wróciła się i zobaczyła tę scenę. - Co wyrobicie?! Dlaczego! - zaczęła krzyczeć. -Zdejmij- cie mu to z twarzy! - Podbiegła, wciąż brocząc krwią na doszczętnie zniszczoną sukienkę. Cały gors miała teraz czer- wony. Schwyciła płachtę, żeby ściągnąć ją z nieruchomego ciała Johnny'ego, ale jeden z sanitariuszy zdążył ją powstrzy- mać. Walczyła z nim i wyrywała się, szlochając, jakby chodziło o życie. - Chodź tu, dziecko - uspokajał Becky. - Nic ci nie będzie. Uspokój się i usiądź na chwilę... Musimy cię zabrać do szpitala. Nic jednak nie mogło zahamować jej histerii. Płakała i wierz- gała, desperacko usiłuj ąc uwolnić się z uścisku. 22 23 - Ja muszę... Ja chcę do Johnny'ego... Muszę... Muszę... _ O mało nie zadławiła się z braku tchu, po czym do pomocy przyszedł jeden ze strażaków i objął jąjak córkę. - To przecież Johnny - łkała - on nie może być... nie... o Boże... to niemoż- liwe, nie Johnny. - Nogi odmówiły jej posłuszeństwa, więc strażak uniósł jaw ramionach i położył na posłaniu karetki która natychmiast odjechała. Przez następne dwie • godziny usuwano skutki wypadku, kierując poszkodowanych albo do szpitala, albo do domu. Wzywano rodziców po dzieci, policjanci odwozili rannych, a pięć ciał ofiar odstawiono do kostnicy. Czterech policjantów podzieliło między siebie smutny obowiązek powiadomienia rodzin ofiar. Kierowca ciężarówki mieszkał poza obrębem stanu, więc jego to nie dotyczyło - wystarczyło zawiadomić telefonicznie firmę przewozową, w której pracował. Policjant, któremu przypadł przykry obowiązek zawiado- mienia o śmierci Johnny'ego, wiedział, kim on był, bo miał córkę w tej samej szkole, chodziła do jednej klasy z Charlotte. Nie był to pierwszy raz, kiedy musiał spełnić taki obowiązek i z góry bał się, co zobaczy na twarzy matki zabitego chłopca. Johnny cieszył się w całej szkole zasłużoną sławą. O trzeciej nad ranem nacisnął dzwonek do domu Petersonów. Otworzył Jim w piżamie. Za nim stała Alice w szlafroku. Byli przerażeni widokiem munduru. - Stało się coś złego, panie władzo? - zapytał Jim. Johnny nigdy nie miał problemów z policją i trudno im było sobie wyobrazić, że mógłby zostać aresztowany. Może przekroczył szybkość, albo coś wypił? Nie, to niemożliwe. - Obawiam się, że tak - zwrócił się do nich policjant. - Czy mogę wejść? Zdarzył się wypadek. - Na te słowa Alice instynktownie uczepiła się ramienia męża. - Wasz syn nie żyje- Bardzo mi przykro, pani Peterson... To była kolizja sześciu wozów i mamy pięć ofiar śmiertelnych. Ubolewam, że znalazł się wśród nich Johnny. - O Boże... - Alice nie umiała znaleźć słów. - O Boże... to - możliwe... Czy to nie pomyłka? - Jim nie powiedział ani słowa, tylko łzy jak groch poleciały po jego policzkach. __ Wpadł na nich inny samochód i wcisnął między ciężarów- kę i barierkę. Wasz syn zrobił, co mógł, żeby uniknąć wypadku. To straszne, że tak młodzi ludzie giną w tak koszmarnych okolicznościach. Wiem, co państwo czują. Alice chciała powiedzieć, że policjant nic nie wie, ale nie zdołała wykrztusić ani słowa. Wirowało jej w głowie i byłaby zemdlała, gdyby oficer nie posadził jej na kanapie. - Podać pani szklankę wody? - spytał. Pokręciła głową w milczeniu, a po twarzy pociekły jej łzy. - Gdzie on jest?- zdołała wreszcie wychrypieć, widząc oczami duszy ciało leżące na asfalcie lub w samochodzie. Chciała wziąć je w ramiona, a potem umrzeć. Nie była w stanie przytomnie myśleć. - Zabrano go do biura koronera. Musicie państwo załatwić formalności, w czym oczywiście pomożemy. Alice kiwnęła głową, a Jim poczłapał roztrzęsiony do kuchni, Wrócił ze szklanką. Zawartość wyglądała jak woda, ale był to czysty dżin. Alice od razu to poznała po jego oczach. Był przerażony i zdruzgotany, podobnie jak ona. Policjant posiedział jeszcze z pół godziny i odszedł, po- wtarzając na pożegnanie, jak bardzo mu przykro. Było już po czwartej nad ranem. Alice i Jim siedzieli w pokoju, patrząc na siebie, nie wiedząc, co powiedzieć albo zrobić. W końcu on objął ją ramieniem i dalej siedzieli, przytuleni i zapłakani. Nie powiedziała ani słowa, kiedy poszedł drugi raz po drinka. Miała nadzieję, że alkohol go ukoi. Ona sama nie miała lczego, co mogłoby ją pocieszyć i złagodzić nagły cios, więc kiedy wzeszło słońce, wydało jej się, że nastąpił koniec -vviata. Bolało ją, że wstał taki piękny, bezchmurny dzień. je umiała sobie wyobrazić życia bez Johnny'ego. Kilkanaście temu wychodził z domu w smokingu i różą w klapie, A1 eraz Juz §° nie było. To kłamstwo, przekonywała się > okrutny żart. Zaraz wejdzie do domu i uśmiechnie 24 25 się. Policjant powiedział przecież, że Becky wyszła bez szwan- ku, jedynie z przeciętym policzkiem, a pasażerowie w ogóle nie doznali obrażeń. To dobrze, że ocaleli, ale było niespra- wiedliwością losu, że zginął Johnny, i to bez swojej winy. Nie był nieostrożny, nie szarżował, nie pił, słowem, nie zrobił niczego, czym zasłużyłby sobie na taki koniec. Był idealnym chłopcem, idealnym synem, przyjacielem całego świata, a te- raz odszedł, w wieku zaledwie siedemnastu lat. Pam Adams zadzwoniła o siódmej, kiedy wciąż jeszcze siedzieli w pokoju telewizyjnym. Do tej pory Jim wypił tak dużo dżinu, że język mu się plątał, więc odebrała Alice i natych- miast wybuchnęła płaczem. - O Boże, Alice, tak ci współczuję - szlochała z drugiej strony słuchawki Pam. Zdążyła już przywieźć Becky ze szpitala do domu. Dziewczyna wciąż była oszołomiona, bo zszywano jej ranę pod narkozą. Chirurg obiecał, że nie pozostanie szrama, ale Becky wciąż płakała histerycznie i krzyczała, że chce do Johnny'ego. Nie chciała przyjąć do wiadomości, że on nie żyje. - Alice, jak mogę ci pomóc? - spytała Pam. Pamiętała to koszmarne uczucie bezradności i pustki, kiedy dowiedziała się o śmierci Mikę'a. Było to nie do pomyślenia i nie do zniesienia, szok, z którym człowiek w żaden sposób nie mógł sobie poradzić. Teraz Pam pomyślała, że dla Petersonów był to jeszcze gorszy cios, przecież zginął ich syn. - Nie wiem. - Naprawdę nie wiedziała. Usiłowała uporząd- kować myśli, przypominała sobie, że przecież ma jeszcze inne dzieci i zastanawiała się, jak im powiedzieć, że Johnny nie żyje. Nie wiedziała. Nie wyobrażała sobie, że wymówi choćby słowo. - Pozwól, że do was przyjadę. Będę niedługo. Pam wiedziała z doświadczenia, że w takich chwilach nie można człowieka zostawić samego, musi przeboleć stratę w oto- czeniu przyjaciół. Poza tym jest masę spraw do załatwienia. Petersonowie będą musieli załatwić pogrzeb, wybrać trumnę, przygotować ubranie, poinformować dzieci o tragedii, napisać nekrolog, ustalić termin wystawienia zwłok w domu pogrze- bowym, omówić z księdzem pogrzeb, wykupić kwaterę na cmentarzu, a to wszystko w straszliwym żalu i depresji. Pam chciała i wiedziała, jak im w tym pomóc. Bała się też o Becky, dla której był to szczególnie ciężki cios. Cios nie do zniesienia, niezależnie od wieku. Pam pojawiła się u Petersonów w dwadzieścia minut później. Przez chwilę trzymała Alice w objęciach na kanapie, podczas gdy Jim poszedł się ubrać. Potem nastawiła kawę i w godzinę później obie kobiety siedziały w kuchni, płacząc i wycierając nosy. Na tę scenę weszła zaspana Charlotte w wojskowej koszulce, ze skołtunionymi włosami. - Cześć, mamo - wyjąkała, jeszcze zanurzona w śnie. Do- piero widok dwóch zapłakanych kobiet, trzymających się za ręce, podziałał na nią jak zimny prysznic. - Co się stało? Matka bez słowa, z oczami śmiertelnie zranionego zwierzę- cia, wstała i objęła córkę. - Mamo, co się stało? Co? - Charlotte instynktownie wy- czuła, że jest to coś strasznego, że wszystko, co kochała i w czym wyrosła, od tej chwili się zmieni. - Johnny... Miał wypadek... Nie żyje... To się stało tuż po balu. - Matka dławiła się słowami, a Charlotte, gdy treść do niej dotarła, wydała z siebie bolesny, zwierzęcy skowyt. - Nie! Nie... nie... mamo... tylko nie to... błagam. - Matka i córka przywarły do siebie, targane spazmami, a Pam patrzyła na nie, płacząc cicho. Chciała być z nimi, ale tak, by nie wtrącać się zbyt nachalnie. Po chwili przyszedł ze zbolałą twarzą Jim, który zdołał wytrzeźwieć. Jeszcze długo siedzieli razem i płakali, aż wreszcie Alice poszła do pokoju Bobby'ego. Nie spał już, choć nakrył się kołdrą, jakby wyczuł, że stało się coś strasznego i chciał się przed tym obronić. Nawet jego niemota nie mogła być wystarczającą tarczą. - Mam ci coś bardzo smutnego do powiedzenia. - Matka przysiadła na łóżku i objęła chłopca. - Johnny odszedł od nas... na zawsze. Będzie teraz w niebie, u Pana Boga... Johnny bardzo 27 26 cię kochał, mój skarbie. - Wstrząsana szlochem, czuła, jak ciałko syna tężeje jej w ramionach, ale Bobby nie powiedział ani słowa. Gdy go położyła na poduszce, zobaczyła, że płacze w milczeniu, zgnębiony, załamany jak reszta rodziny. Starszy brat, którego tak uwielbiał, nagle zniknął. Bobby doskonale rozumiał sens tej tragedii i nie przestał płakać ani na chwilę, gdy Alice pomagała mu włożyć ubranie. Trzymając się za ręce, zeszli na dół. Reszta dnia upłynęła w cieniu tragedii. Pam została z Bobbym i Charlottą, a Jim z Alice udali się do koronera. Na widok zwłok Alice znów się rozpłakała i nie chciała odejść od Johnny'ego, aż mąż musiał ją odciągać siłą. Potem pojechali do domu pogrzebowego i wrócili dobrze po południu. Charlotte w milczeniu siedziała na podwórku, a Bob- by wrócił do swojego pokoju. Wiadomość o wypadku została podana przez radio, więc wciąż ktoś dzwonił albo wpadał, nierzadko z gotowym jedze- niem. Przyszła też Becky, która wyglądała jak upiór, blada jak prześcieradło, z wielkim opatrunkiem na policzku. Nie mogła przestać płakać i w końcu Pam musiała zabrać ją do domu. Dziewczyna w kółko powtarzała, że nie umie żyć bez John- ny'ego, co tylko powiększało ból innych. Następny dzień wydawał się jeszcze gorszym koszmarem, bo z każdą upływającą godziną do rodziny docierała realność tragedii. Wieczorem wybrali salę, w której miano pożegnać Johnny'ego, a następnego dnia cały dzień przychodzili tam żałobnicy: przyjaciele, krewni, koledzy ze szkoły. Miał to być dzień rozdania świadectw. Śmierć Johnny'ego uczczono minutą ciszy, a potem wszyscy się popłakali. Pogrzeb był we wtorek. Alice nigdy nie przeżyła czegoś równie okropnego - do tego stopnia, że potem niczego nie pamiętała. Jedynie kwiaty, dźwięk dzwonów i czubki swoich pantofli, w które wbijała wzrok. Ani na chwilę nie wypuściła z dłoni ręki Bobby'ego. Charlotte zanosiła się od szlochu. Jim, też półprzytomny, płakał cicho. Mowę pogrzebową wygłosili dyrektor szkoły i najlepszy kolega Johnny'ego. Mówiono o tym, jakim był wspaniałym chłopakiem, mądrym, dobrym, kocha- nym przez wszystkich. Ale nawet najpiękniejsze słowa nie mogły złagodzić bólu rodziny. Ani przywrócić zmarłego do życia. Gdy pozostawili go na cmentarzu, wydawało im się, że cały świat się zawalił. W domu nie było nic, co mogłoby ich pocieszyć. Johnny został im odebrany w jednym ułamku sekun- dy. Zbyt szybko, zbyt gwałtownie, zbyt makabrycznie. Było to wręcz niemożliwe do zniesienia. A jednak musieli ścierpieć te stratę. Musieli żyć dalej, nie mieli żadnego wyboru. C