Steelle Danielle - Aniol Johny
Szczegóły |
Tytuł |
Steelle Danielle - Aniol Johny |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Steelle Danielle - Aniol Johny PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Steelle Danielle - Aniol Johny PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Steelle Danielle - Aniol Johny - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Danielle Steel
ANIOŁ JOHNNY
Z angielskiego przełożyła
Hanna Baltyn-Karpińska
Świat Książki
Tytuł oryginału
JOHNNY ANGEL
Projekt okładki i stron tytułowych
Ewa Łukasik
Zdjęcie na okładce
Flash Press Media
Redaktor prowadzący
Ewa Niepokólczycka
Redakcja
Krystyna Mazurkiewicz
Redakcja techniczna
Lidia Lamparska
Korekta
Jadwiga Piller-Rosenberg
Agata Boldok
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne Jakiekolwiek podobieństwo do
osób rzeczywistych — żywych czy martwych — jest całkowicie przypadkowe.
Copyright © 2003 by Danielle Steel
Ali rights reserved
Copyright © for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp. z o.o. 2004
Świat Książki
Warszawa 2004
Bertelsmann Media Sp z o.o.
ul. Rosoła 10
02-786 Warszawa
Skład i łamanie
Kolonel
Druk i oprawa
GGP Media, PóBneck
ISBN 83-7391-365-3
Nr 4609
Dla anioła Nicky 'ego
Zawsze będę Cię kochać
A Ty zawsze będziesz przy mnie, w sercu
Mama
I dla Julie
Która była aniołem Nicky'ego
I moim.
Wiem, że są teraz razem
Szczęśliwi, roześmiani,
Pełni miłości i humoru.
Bardzo, bardzo za Wami tęsknimy,
Ale przecież się spotkamy
Kochająca
d.s.
Rozdział pierwszy
Był słoneczny, gorący dzień w San Dimas, odległym przed-
mieściu Los Angeles. Wielkomiejski szum Hollywoodu i L.A.
pozostawał o lata świetlne stąd. Wydawało się, że miasta nie
ma, a dzieciaki mogą spokojnie cieszyć się normalnym dzieciń-
stwem w normalny, jasny dzień. Zbliżał się koniec szkoły
i dzień rozdania świadectw, na które absolwenci nie mogli się
doczekać.
Johnny Peterson został wybrany do wygłoszenia mowy na
koniec roku w imieniu wszystkich maturzystów. Przez całe
cztery lata był w szkole najlepszym lekkoatletą i kapitanem
drużyny piłkarskiej. Od czterech lat spotykał się też z Becky
Adams. Właśnie stali na schodach, gawędząc z kolegami.
Szczupły, wysoki Johnny pochylał się ku dziewczynie i od
czasu do czasu szukał wzrokiem jej oczu. Mieli swój słodki
sekret, podobnie jak większość młodych ludzi w ich wieku.
Kochali się, od roku sypiali ze sobą i, tak jak przez wszystkie
szkolne lata, byli prawie nierozłączni. Marzyli, choć nie snuli
tych planów na głos, o przyszłym wspólnym życiu. W lipcu,
przed pójściem na studia, Johnny skończy osiemnaście lat,
Becky obchodziła swoje urodziny w maju.
Ciemnobrązowe włosy chłopca połyskiwały w słońcu me-
talicznym, miedzianym połyskiem, podobnie jak jego ciemne,
piwne oczy. Był wysoki, dobrze zbudowany, miał białe zęby
7
i piękny uśmiech. Każdy z jego kolegów chciałby tak wyglądać,
choć niewielu było to dane. Ale poza fantastyczną aparycją
był po prostu świetnym, sympatycznym chłopakiem. Uczył się
dobrze, miał mnóstwo przyjaciół, a gdy nie trenował, w wolnym
czasie pracował na godziny. Jego rodzice, obarczeni trójką
dzieci, nie mieli dość pieniędzy na luksusy i przede wszystkim
walczyli o przetrwanie. I jakoś się to udawało. Tak naprawdę,
Johnny chciałby być w przyszłości piłkarzem, ale mądrze
zadecydował, że pójdzie na studia i zajmie się księgowością.
Pragnął pomagać ojcu, który prowadził niewielką firmę rachun-
kową, choć nie bardzo lubił swoją pracę. Ale Johnny był
geniuszem matematycznym i w księgowości czuł się jak ryba
w wodzie, nie mówiąc o tym, że umiejętności komputerowe
miał w małym palcu. Jego matka była pielęgniarką. Pięć lat
temu zrezygnowała z pracy, żeby zajmować się młodszymi
dziećmi, synem i córką. Siostra Johnny'ego, Charlotte, miała
czternaście lat i właśnie zdała do szkoły średniej, a młodszy
dziewięcioletni Bobby był dzieckiem specjalnej troski.
Rodzina Becky była inna. Dziewczyna miała aż czwórkę
rodzeństwa, a przed dwoma laty, po śmierci ojca, przeżyli
poważny kryzys. Ojciec pracował w branży budowlanej i zginął
w wypadku. Nie pozostawił po sobie grosza. Becky oprócz
szkoły harowała jak wół w aż dwóch dorywczych miejscach
pracy. Żeby przeżyć, potrzebowali każdego grosza, a zarabiała
tylko ona i najstarszy brat. Nie mogła od razu pozwolić sobie
na studia, tak jak Johnny. Musiała jeszcze co najmniej przez
rok pracować na pełnym etacie w sklepie. Istniała nadzieja,
że, potem zacznie się znów uczyć, ale nie zależało jej na
tym aż tak bardzo. Nie przepadała za szkołą. Lubiła pracować
i kochała swoją rodzinę. Była szczęśliwa, że pomaga mamie,
bo pieniądze z ubezpieczenia, wypłacone po śmierci taty,
okazały się żałosną jałmużną. Miłość do Johnny'ego była
jedynym jasnym punktem w jej życiu. Włosy miała tak jasne,
jak Johnny ciemne, a oczy błękitne jak letnie bezchmurne
niebo. Była śliczna i zakochana.
Martwiła się trochę, że Johnny po wyjeździe pozna wiele
innych dziewczyn, ale ufała jego uczuciu. Wszyscy w szkole
uważali ich za idealną parę. Zawsze spędzali wolny czas razem
i zawsze byli szczęśliwi: śmiali się, gadali, żartowali i nigdy
się nie kłócili. Bo poza tym, że stanowili parę, byli także
najlepszymi przyjaciółmi. Dlatego też Becky nie miała zbyt
wielu koleżanek. Cały jej czas pochłaniał Johnny. Rano chodzili
na lekcje i spotykali się wieczorem - po treningach, odrobieniu
szkolnych zadań i po pracy. Rodzice, widząc, jak młodzi bardzo
się potrzebują, zaakceptowali ten układ. Becky i Johnny funk-
cjonowali jak prawdziwe papużki nierozłączki.
Teraz, na schodach, rozmawiano o promocjach i rozdaniu
świadectw. Johnny, w absolutnej tajemnicy, kupił Becky suknię na
bal. Gdyby nie jego pomoc, nie miałaby się w co ubrać. Patrzyła na
niego i w jej oczach, płonących wewnętrznym światłem, odbijały
się cztery cudowne lata wspólnych sekretów, miłości i zaufania.
- Muszę iść, moi drodzy, robota czeka - rzekł z uśmiechem
Johnny.
Pracował w pobliskim tartaku, sortując drewno i tnąc deski.
Robota była ciężka, ale dobrze płatna. Becky była ekspedientką
w sklepie, w którym po szkole miała dostać stałe zajęcie.
Właśnie zrezygnowała ze swej drugiej posady, kelnerki w ka-
wiarni niedaleko szkoły. Wygodniej było pozostać w jednym
miejscu. W czasie weekendów Johnny pracował w biurze ojca;
do tartaku chodził popołudniami po szkole. Miał zamiar za-
trudnić się tu na wakacje w pełnym wymiarze godzin, żeby
zarobić trochę pieniędzy na studia.
- Chodźmy, Becky - powiedział, odciągając dziewczynę od
koleżanek, które wciąż paplały o tym, jakie sukienki włożą za dwa
dni na bal. Dla większości z nich było to ukoronowaniem pewnej
epoki, spełnieniem marzeń. Becky i Johnny odczuwali to podob-
nie, choć może nie tak nerwowo, bo mieli siebie i nie musieli na
gwałt szukać partnera czy partnerki na tak ważną uroczystość. Ich
związek dawał im poczucie bezpieczeństwa. Łatwiej było chodzić
do szkoły, gdy zawsze miało się tak mocne emocjonalne wsparcie.
Becky pożegnała się z dziewczynami, odrzuciła długie włosy
na plecy i poszła za Johnnym do samochodu. On zdążył już
rzucić oba plecaki na tylne siedzenie, a teraz sprawdzał, która
godzina.
- Chcesz odebrać dzieciaki? - zapytał. Lubił pomagać lu-
dziom, kiedy tylko mógł.
- Masz czas? - spytała Becky. Czuła się, jakby od dawna
była żoną Johnny'ego, zresztą miała nadzieję, że pewnego dnia
nią zostanie. O tym też nie mówili głośno, ale wydawało się
to oczywiste. Byli tak zżyci, że rozumieli się bez słów.
- Pewnie, że mam. - Uśmiechnął się do niej i włączył
radio. Mieli te same gusta muzyczne, lubili tych samych
ludzi i te same potrawy. Kibicowała mu, kiedy grał na bois-
ku, a on uwielbiał z nią tańczyć i gadać godzinami przez
telefon. Matka Becky często mówiła, że są jak bliźnięta
syjamskie.
Szkoła, do której chodziło jej młodsze rodzeństwo, była
zaledwie o cztery przecznice dalej i cała czwórka już czekała
na Becky na boisku. Młodzi Adamsowie urządzili wyścig do
samochodu i upchnęli się jakoś na tylnym siedzeniu.
- Cześć, Johnny- chórem powiedzieli chłopcy, a naj-
starszy, dwunastoletni Peter podziękował w imieniu rodzeń-
stwa za podwiezienie. Były to miłe, proste dzieciaki. Mark
miał jedenaście lat, Rachel dziesięć, a Sani siedem. Mimo
że była ich taka roześmiana gromada, wciąż, choć minęły
już dwa lata, tęsknili za zmarłym ojcem. Ich mama ciężko
pracowała i prowadziła dom. Postarzała się przez ten czas
o dziesięć lat i nie słuchała przyjaciółek, które wciąż radziły,
że powinna zacząć się spotykać z innymi mężczyznami-
Uważała, że to głupie i stale odpowiadała, że nie ma czasu.
Ale nie chodziło jedynie o to i Becky świetnie rozumiała
matkę, która kochała w życiu tylko jednego mężczyznę,
jej ojca. Myśl o innych napawała ją wstrętem. Chodzili ze
sobą, podobnie jak Becky z Johnnym, od pierwszej klasy
szkoły średniej.
Johnny podrzucił dzieciaki do domu, a Becky pocałowała
na pożegnanie. Pomachał im, odjeżdżając na pełnym ga-
ie Becky zapędziła rodzeństwo do kuchni. Przed wyjściem
do pracy zdążyła naszykować wszystkim picie i kanapki.
Matka miała wrócić za dwie godziny. Pracowała w pobliskim
salonie piękności. Sama była bardzo ładną kobietą, tylko
życie jej nie rozpieszczało. Nigdy sobie nie wyobrażała, że
może zostać czterdziestoletnią wdową obarczoną pięciorgiem
dzieci.
Johnny przyjechał ponownie po czterech godzinach, zmę-
czony, ale szczęśliwy. Został na chwilę i przekąsił coś z Becky,
pogadał z jej matką i około wpół do dziesiątej wieczorem
zaczął się zbierać do domu. Jego dni były długie i szczelnie
wypełnione.
- Aż trudno uwierzyć, że to już matura- powiedziała
Pam Adams, potrząsając głową i patrząc z uśmiechem na
dryblasa, który podnosił się z kuchennego krzesła. — A jesz-
cze niedawno obydwoje mieliście po pięć lat i bawiliście się
w piaskownicy.
W pierwszej klasie szkoły średniej Johnny grał w koszyków-
kę i był w tym dobry. Z czasem przerzucił się na futbol
i bieganie, więc mnóstwo czasu poświęcał na treningi. Pam
była dumna z dobrego, sympatycznego chłopaka córki. Miała
nadzieję, że pewnego dnia ożeni się z Becky i będzie żył dłużej
niż jej nieszczęsny mąż. Lata spędzone z Mikiem były dla niej
zresztą bardzo szczęśliwe i nie żałowała ani jednej wspólnej
chwili, jedynie jego nagłego odejścia.
- Dziękuję, że zafundowałeś Becky kwiaty i sukienkę -
Powiedziała miękko. Była jedyną osobą dopuszczoną do sek-
retu, bo Johnny nie powiedział o tym nawet matce i ojcu.
- Świetnie w niej wygląda. - Czuł się zawstydzony wyrazem
8 ębokiej wdzięczności, jaki ujrzał w oczach matki Becky. -
N*balu będzie super.
świ" (Tam nadzie-Ję' Ja itata Becky zaręczyliśmy się po rozdaniu
ladectw- powiedziała Pam z nostalgią, choć bez aluzji.
11
10
Było oczywiste, że jej córka i Johnny są jak dwie połówki
jabłka, z pierścionkiem czy bez.
- Do jutra. - Becky odprowadziła go za próg. Jeszcze przez
parę minut rozmawiali, stojąc przy samochodzie, a na koniec
objął ją i pocałował. W pocałunku tym była cała siła i namięt-
ność młodości, tak że gdy ich usta się oderwały, Becky była
bez tchu.
- Leć, zanim zawlokę cię w krzaki - zachichotała, a jej
figlarny uśmiech sprawił, że serce Johnny'ego zadrżało, jak
tysiące razy przedtem.
- Odpowiada mi ta propozycja, tylko twoja mama może się
pogniewać - zażartował.
Rodzice obojga nie wiedzieli, jak daleko zaszły między
nimi sprawy, choć matki domyślały się wszystkiego. Pam
jeden raz rozmawiała na ten temat z Becky i przestrzegała,
by dziewczyna była ostrożna. Oboje więc byli ostrożni, Becky
nie chciała zachodzić w ciążę przed ślubem, a do ślubu trzeba
poczekać ładne parę lat. Johnny miał się dalej uczyć, a ona
pracować. Nie spieszyli się.
- Zadzwonię później - obiecał i wskoczył do wozu. Wie-
dział, że matka na niego czeka z kolacją, choć on już jadł
u Becky. Nie zadawano już żadnych lekcji do odrabiania, więc
mógł -jeśli sytuacja będzie sprzyjać - poświęcić trochę czasu
na relaks z ojcem i rodzeństwem.
Johnny mieszkał zaledwie kilka kilometrów od domu Becky,
toteż dojechał w pięć minut. Zaparkował za samochodem ojca
i zamierzał wejść kuchennymi drzwiami, gdy zobaczył na
podwórku swoją siostrę Charlotte. Rzucała piłką do kosza
podobnie jak on sam przed laty. Była niebieskooką blondynką,
podobną do ich matki, a także trochę do Becky. Miała na sobie
szorty i wojskowy podkoszulek. Wysoka jak na swój wiek,
długonoga i bardzo ładna, nie przywiązywała do swojego
wyglądu specjalnej wagi. Charlotte interesował tylko i wyłącz-
nie sport. Jadła, spała, śniła i mówiła, a wszystkie te czynności
wypełniały bez reszty baseball latem, a koszykówka i futbol
zimą. Charlotte grała we wszystkich możliwych drużynach
i była ideałem lekkoatletki.
- Cześć, Charlie, jak leci? - zapytał, chwytając piłkę w locie.
Zawsze go bawiło, że siostra potrafi podawać jak mężczyzna.
Miała niezwykły talent do uprawiania sportów.
- W porzo. - Obejrzała się przez ramię, złapała piłkę i za-
liczyła kolejnego kosza. Johnny dostrzegł jednak, że w oczach
ma smutek.
- Co jest? - Objął ją ramieniem, a ona przytuliła się do
niego. Czuł niemal namacalnie, jak emanuje z niej przygnę-
bienie. Wydawała się poważna jak na swój wiek, może przez
ten wysoki wzrost. Była także nad wiek mądra i inteligentna.
- Nic.
- Tata w domu?
Nie było potrzeby pytać, skoro na podjeździe stał samochód.
Johnny wiedział, co gryzie siostrę. Nie była to żadna rewelacja,
ale wciąż, po latach, bolesna zadra.
- Tak.
Zaczęła drybling. Johnny przyglądał się przez chwilę, po
czym odebrał jej piłkę. Grali razem, na zmianę wrzucając do
kosza. Nie zdawał sobie sprawy, że jest w tym aż tak dobra.
Powinna się urodzić chłopakiem, zresztą sama żałowała, że
nim nie jest. Chodziła na wszystkie jego mecze i kibicowała
jak szalona. Johnny był jej absolutnym ideałem.
Po dziesięciu minutach gry wszedł do domu. Matka stała
przy kuchni, wycierając naczynia. Bobby siedział przy stole
i obserwował ją, a ojciec oglądał telewizję w pokoju.
- Cześć, mamo. - Johnny cmoknął matkę w czubek głowy,
a ona odpowiedziała mu uśmiechem. Alice Peterson uwielbiała
swoje dzieci. Dzień narodzin Johnny'ego był najszczęśliwszym
dniem w jej życiu i zawsze o tym myślała, gdy na niego patrzyła.
- Cześć, kochanie. Miałeś dobry dzień? - Oczy błyszczały
jej miłością, jak co wieczór, gdy wracał do domu.
- W porządku. W poniedziałek jest promocja, a bal za
dwa dni.
n
13
Alice zaśmiała się na te słowa, a Bobby popatrzył na niego.
- Doprawdy? Myślisz, że mogłabym zapomnieć? A co u Be-
cky? - Koniec szkoły był od miesięcy stałym tematem domo-
wych rozmów.
- Dobrze. - Johnny podszedł do młodszego brata, który
uśmiechnął się do niego. - Cześć, młody, jak leci?
Bobby nic nie odpowiedział, tylko z zadowoleniem potrząsnął
głową, gdy Johnny zmierzwił mu włosy.
Johnny zawsze dużo z nim rozmawiał - opowiadał mu szcze-
gółowo, co robił w ciągu dnia, i wypytywał, co porabiał bra-
ciszek. Tylko że Bobby od pięciu lat nie wypowiedział ani
słowa. Był to skutek wypadku. Jechał z ojcem przez most, gdy
samochód stoczył się do rzeki. Obaj o mało nie utonęli; Bob-
by'ego, który miał wtedy cztery lata, uratował przypadkowy
przechodzień. Przez dwa tygodnie leżał na oddziale reanimacyj-
nym i przeżył, choć został niemową. Ustalono, że przyczyną
było niedotlenienie mózgu albo ciężki traumatyczny uraz. Nie
pomogła żadna terapia ani wizyty u specjalistów. Bobby był
w pełni świadom tego, co się wokół niego dzieje, ale nie mówił.
Chodził do szkoły specjalnej dla upośledzonych dzieci, lecz
nie był zbyt aktywny, jakby zamknął się w swoim własnym,
niedostępnym świecie. Umiał pisać, ale nigdy nie wykorzys-
tywał tej formy komunikacji z otoczeniem. Potrafił jedynie
przepisywać słowa i litery napisane przez innych. Nie od-
powiadał na pytania. Niczego nie żądał. Wydawało się, że nie
ma nic do powiedzenia. Od czasu wypadku ojciec, który zawsze
miał skłonność do nadużywania alkoholu na przyjęciach, upijał
się co wieczór, żeby o niczym nie myśleć. Siadał przed tele-
wizorem i pił. Tak działo się od pięciu lat.
Nikt w rodzinie nigdy o tym nie mówił. Z początku Alice
próbowała rozmawiać z mężem, mając nadzieję, że przezwy-
cięży nałóg, tak jak wierzyła, że Bobby kiedyś ocknie się ze
swego milczenia. Bez skutku. Obaj zamykali się we własnym
świecie, Bobby w świecie ciszy, jego ojciec zamroczony piwem.
Był to ciężki krzyż, ale z czasem wszyscy tę sytuację zaakcep-
towali i nikt nie próbował niczego zmieniać. Gdy Alice zasu-
gerowała mężowi, żebj- .zaczął chodzić na spotkania Anoni-
mowych Alkoholików, odtrącił ją. Nie chciał rozmawiać o swo-
im problemie ani z nią, ani z nikim innym, tak jakby nie
przyjmował do wiadomości, że jest pijakiem.
- Jesteś głodny, kochanie? - spytała matka. - Zostawiłam
dla ciebie kolację.
- Dziękuję, jadłem u Avdamsów - powiedział Johnny, głasz-
cząc policzek Bobby'ego.
Dotyk wydawał się najprostszą formą porozumienia i blis-
kości. Braci łączyła silna, niewidzialna więź. Bobby w mil-
czeniu wodził za bratem wielkimi niebieskimi oczami.
- Raz mógłbyś zjeść c-oś w domu. Może szarlotki? - kusiła
Johnny'ego ulubionym prrzysmakiem.
- Brzmi nieźle. - Nieś chciał urazić jej uczuć. Zdarzało
się, że jadał dwie kolacje, jedną u Becky, a drugą w domu,
po to tylko, by nie rób ić matce przykrości. Uwielbiał ją,
podobnie jak ona jego. Byli nie tylko najbliższą rodziną.
Byli przyjaciółmi.
Usiadła za stołem i \v:raz z Bobbym patrzyła, jak Johnny
pochłania szarlotkę. Rozmawiali o codziennych sprawach,
o biegach, w których brała udział Charlotte i zakończeniu
szkoły. Jutro Johnny miaJ odebrać smoking z wypożyczalni.
Matka nie mogła się docz ekać chwili, gdy go przymierzy i już
kupiła film do aparatu, żeby zrobić zdjęcia. Zaofiarowała się
też, że sprezentuje Beclty kwiaty do sukni, ale powiedział jej,
że już zamówił bukiecik. Jako że został wybrany do wygłoszenia
mowy końcowej, poszedł do siebie, żeby nad nią popracować.
Alice była z niego niesarmowicie dumna.
Po drodze na piętro zatrzymał się przez chwilę w pokoju
i telewizorem. Ekran wciąż migał, a ojciec głośno chrapał. Jak
zawsze. Johnny wyłączył telewizor i wszedł na górę. Usiadł
Przy biurku i przeczytał konspekt przemówienia. Wciąż się
nad nim głowił, gdy drzwi do jego pokoju otworzyły się
1 zamknęły cicho. Na łóżlcu usiadł Bobby.
14
15
Alice zaśmiała się na te słowa, a Bobby popatrzył na niego.
- Doprawdy? Myślisz, że mogłabym zapomnieć? A co u Be-
cky? - Koniec szkoły był od miesięcy stałym tematem domo-
wych rozmów.
- Dobrze. - Johnny podszedł do młodszego brata, który
uśmiechnął się do niego. - Cześć, młody, jak leci?
Bobby nic nie odpowiedział, tylko z zadowoleniem potrząsnął
głową, gdy Johnny zmierzwił mu włosy.
Johnny zawsze dużo z nim rozmawiał - opowiadał mu szcze-
gółowo, co robił w ciągu dnia, i wypytywał, co porabiał bra-
ciszek. Tylko że Bobby od pięciu lat nie wypowiedział ani
słowa. Był to skutek wypadku. Jechał z ojcem przez most, gdy
samochód stoczył się do rzeki. Obaj o mało nie utonęli; Bob-
by'ego, który miał wtedy cztery lata, uratował przypadkowy
przechodzień. Przez dwa tygodnie leżał na oddziale reanimacyj-
nym i przeżył, choć został niemową. Ustalono, że przyczyną
było niedotlenienie mózgu albo ciężki traumatyczny uraz. Nie
pomogła żadna terapia ani wizyty u specjalistów. Bobby był
w pełni świadom tego, co się wokół niego dzieje, ale nie mówił.
Chodził do szkoły specjalnej dla upośledzonych dzieci, lecz
nie był zbyt aktywny, jakby zamknął się w swoim własnym,
niedostępnym świecie. Umiał pisać, ale nigdy nie wykorzys-
tywał tej formy komunikacji z otoczeniem. Potrafił jedynie
przepisywać słowa i litery napisane przez innych. Nie od-
powiadał na pytania. Niczego nie żądał. Wydawało się, że nie
ma nic do powiedzenia. Od czasu wypadku ojciec, który zawsze
miał skłonność do nadużywania alkoholu na przyjęciach, upijał
siewco wieczór, żeby o niczym nie myśleć. Siadał przed tele-
wizorem i pił. Tak działo się od pięciu lat.
Nikt w rodzinie nigdy o tym nie mówił. Z początku Alice
próbowała rozmawiać z mężem, mając nadzieję, że przezwy-
cięży nałóg, tak jak wierzyła, że Bobby kiedyś ocknie się ze
swego milczenia. Bez skutku. Obaj zamykali się we własnym
świecie, Bobby w świecie ciszy, jego ojciec zamroczony piwem.
Był to ciężki krzyż, ale z czasem wszyscy tę sytuację zaakcep-
towali i nikt nie próbow^j ^iczego zmieniać. Gdy Alice zasu-
gerowała mężowi, żeby ^zął chodzić na spotkania Anoni-
mowych Alkoholików, ocucił ją Nie chciał rozmawiać o swo-
im problemie ani z nią, ^i z nikim innym, tak jakby nie
przyjmował do wiadomoścj, ŻQ Jest pijakiem.
- Jesteś głodny, kochanie? - spytała matka. - Zostawiłam
dla ciebie kolację.
- Dziękuję, jadłem u Adarnsów - powiedział Johnny, głasz-
cząc policzek Bobby'ego.
Dotyk wydawał się najprostszy formą porozumienia i blis-
kości. Braci łączyła silna, niewidzialna więź. Bobby w mil-
czeniu wodził za bratem wielkimi niebieskimi oczami.
- Raz mógłbyś zjeść coś w7 domu. Może szarlotki? - kusiła
Johnny'ego ulubionym przysmakiem.
- Brzmi nieźle. - Nie chciał urazić jej uczuć. Zdarzało
się, że jadał dwie kolacje, jedną u Becky, a drugą w domu,
po to tylko, by nie robić matce przykrości. Uwielbiał ją,
podobnie jak ona jego. Byli nie tylko najbliższą rodziną.
Byli przyjaciółmi.
Usiadła za stołem i wraz z Bobbym patrzyła, jak Johnny
pochłania szarlotkę. Rozmawiali o codziennych sprawach,
o biegach, w których brała udział Charlotte i zakończeniu
szkoły. Jutro Johnny miał odebrać smoking z wypożyczalni.
Matka nie mogła się doczekać chwili, gdy go przymierzy i już
kupiła film do aparatu, żeby zrobić zdjęcia. Zaofiarowała się
też, że sprezentuje Becky kwiaty do sukni, ale powiedział jej,
że już zamówił bukiecik. Jako Że został wybrany do wygłoszenia
mowy końcowej, poszedł do siebie, żeby nad nią popracować.
Alice była z niego niesamowicie dumna.
Po drodze na piętro zatrzymał się przez chwilę w pokoju
z telewizorem. Ekran wciąż migał, a ojciec głośno chrapał. Jak
zawsze. Johnny wyłączył telewizor i wszedł na górę. Usiadł
Przy biurku i przeczytał konspekt przemówienia. Wciąż się
nad nim głowił, gdy drzwi do jego pokoju otworzyły się
i zamknęły cicho. Na łóżku usiadł Bobby.
15
14
- Piszę mowę pożegnalną- wyjaśnił Johnny. - Na koniec
szkoły. To już za cztery dni.
Bobby nie odpowiedział, a Johnny wrócił do pracy. Żadnemu
z nich nie przeszkadzała wzajemna obecność. Bobby położył
się na łóżku i patrzył w sufit. W takich chwilach naprawdę
było trudno się domyślić, co mu chodzi po głowie - czy wciąż
przeżywał swój straszny wypadek, czy w ogóle go pamiętał?
Czy nie mówi, bo nie chce, czy dlatego, że naprawdę nie
może? Nie sposób było tego dociec.
Wypadek rzucił cień na ostatnie pięć lat życia rodziny. Od
tamtej pory bardziej się starali, szczególnie Johnny i Charlotte,
żeby było jak dawniej, żeby zapomnieć o smutku, który na
nich ciążył. Albo dawali za wygraną, jak ojciec, który niena-
widził swojej pracy, nienawidził siebie i upijał się codziennie
do nieprzytomności, żeby zagłuszyć poczucie winy. Matka też
się w pewnym sensie poddała. Straciła nadzieję, że Bobby
kiedykolwiek odzyska mowę, a Jim wyzwoli się od nałogu.
Nie złościła się na niego i nigdy go nie oskarżała, że to wszystko
przez jego nieostrożność. Choć, zanim wsiadł do samochodu,
miał już na koncie kilka piw, a potem stoczył się z autem
z mostu. Nie mówiła nic. Wystarczyło, że Jim Peterson sam
dla siebie był bezlitosnym sędzią. Zdarzyła się jedna z tych
małych, nieodwracalnych tragedii. Przeżyli ją i życie potoczyło
się dalej, choć wszystko ułożyło się inaczej niż dawniej. Ale
tak to już jest.
Johnny jeszcze przez pół godziny szlifował tekst, a kiedy
uznał, że jest w porządku, zadowolony położył się obok brata.
»Dziecko leżało w kompletnej ciszy, a Johnny ściskał jego dłoń.
Dotyk zastępował im słowa - przez palce przenikały wszystkie
uczucia, wszystko to, co niewypowiedziane. Rozmowa nie była
potrzebna.
Leżeli tak, póki matka nie przyszła, by zabrać Bobby'eg°
spać. Nie kiwnął głową, jego oczy były puste i bez wyrazu,
ale posłusznie wstał, spojrzał na brata i powoli ruszył do swego
pokoju. Alice też wyszła, by utulić go przed snem. Od chwili
16
nadku nje ro/stawała się z młodszym synem ani na chwilę.
Nie wychodziła z domu, nie oddawała go w ręce opiekunek,
bvła zawsze na miejscu. Inni członkowie rodziny rozumieli ten
matczyny dar.
Johnny zadzwonił do Becky dopiero koło jedenastej. Ode-
brała zaraz po drugim dzwonku. Jej rodzeństwo i mama już
się położyli, ale ona czekała na telefon. Johnny nigdy jej nie
zawiódł. Lubili te swoje wieczorne rozmowy. Rano podjeżdżał
pod jej dom i zabierał wszystkich Adamsów do szkoły. Razem
zaczynali i kończyli każdy dzień.
- Cześć, złotko. Jak leci? - Johnny zawsze się uśmiechał,
gdy rozmawiał z Becky.
- W porządku, wszyscy już śpią. Właśnie podziwiałam
sukienkę. - Johnny usłyszał radość w jej głosie i też poczuł
się uszczęśliwiony. Sukienka była przepiękna, a Becky wy-
glądała w niej rewelacyjnie. Kto nie czułby się dumny, mając
taką dziewczynę?
- Będziesz królową balu - powiedział z przekonaniem.
- Dzięki. A u was wszystko dobrze? - Becky świetnie znała
sytuację rodzinną Petersonów i alkoholowe problemy ojca
Johnny'ego. Wszyscy o tym wiedzieli, w końcu pił od lat.
Becky bardzo było żal Bobby'ego, który był uroczym, prze-
miłym dzieciakiem. Charlotte też lubiła, bo w swoim łobuzer-
skim, chłopięcym stylu przypominała jej Johnny'ego. Była
mądra i wrażliwa, podobnie jak matka. Tylko z ojcem niełatwo
udało się nawiązać kontakt.
- Jak zwykle. Tata zasnął przed telewizorem, a Charlie
chodzi jak struta. Tyle razy prosiła go, żeby przyszedł na jej
mecz' ale nigdy tego nie zrobił. Mama była i widziała, jak
arlie zdobyła dwa gole, ale tej dziewczynie zależy tylko na
uPmn ojca. Na moje mecze zawsze chodził, ale ona jest dziew-
yną, więc to olewa. Ludzie bywają okropni, sama wiesz.
mu przykro, że nie może zmienić tego stanu rzeczy,
alh ZC Wle^e razy Próbował rozmawiać z ojcem. Ale stary
0 me słuchał, albo zapominał, albo o to nie dbał. Za to
17
Johnny, gdy tylko mógł, zawsze kibicował siostrze. - A poza
tym skończyłem mowę. Mam nadzieję, że się spodoba.
- Jestem pewna. Już z góry się cieszę i jestem dumna.
Obydwoje wspierali się w chwilach próby, dając sobie ciepło
i miłość, której nie umieli im dać w wystarczającym stopniu
rodzice. Życie było ciężkie, a matki wciąż zaabsorbowane
problemami i pracą. Dlatego Becky i Johnny często czuli, że
zdani są tylko na siebie. Ich związek był najważniejszy, choć
mieli rodziny i przyjaciół. Nikt nie potrafiłby im dać tego, co
ofiarowywali sobie nawzajem. - Do jutra, kochanie. - Tyle
tylko mieli sobie do powiedzenia, bo wszystko było wiadome.
Przede wszystkim chcieli usłyszeć siebie nawzajem przed
pójściem spać.
- Kocham cię, Johnny - wyszeptała Becky do słuchawki
kuchennego telefonu, kuląc się w nocnej koszuli.
- Ja ciebie też. Śpij słodko.
Odłożyli słuchawki i Johnny pomaszerował na palcach do
łóżka w cichym, uśpionym domu.
Rozdział drugi
- No nie! Wyglądasz bosko! - Alice Peterson rozpromieniła
się na widok starszego syna, gdy w wypożyczonym smokingu
schodził ze swego pokoju na dół. Był wysoki i niezwykle
atrakcyjnie wyglądał w białej, kontrastującej z włosami koszuli
i ciemnej wieczorowej marynarce z wpiętą w klapę białą różą. -
Wyglądasz jak prawdziwy gwiazdor - powiedziała, choć nie
dodała, że tak naprawdę wygląda, jakby szedł do ślubu. Był
porażająco przystojny.
Johnny wyjął z lodówki bukiet dla Becky i stał jeszcze
w holu z plastikowym pudełkiem w dłoniach, gdy po schodach
zbiegła jak burza Charlotte z szerokim uśmiechem na twarzy.
Jak zawsze miała pod pachą piłkę.
- No, i jak ci się podoba starszy brat? - spytała z dumą
matka.
- Wygląda jak palant - prychnęła Charlotte bezceremonial-
nie, a Johnny się roześmiał.
- Dzięki, siostrzyczko. Na rozdaniu dyplomów każdy wy-
gląda jak palant. Nie mogę się doczekać, żeby pokibicować
tobie. Pewnie zabierzesz do szkoły piłkę i czapkę. A jakbyś
nie miała niczego na zmianę, wystąpisz w przepoconej koszulce.
- Mogłabym. - Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, a potem
dodała cicho: - A tak serio, to dobrze wyglądasz. - Była z niego
tak samo dumna jak matka.
19
\
- Wygląda dziś jak anioł. - Matka wspięła się na palce,
żeby ucałować policzek Johnny'ego. Z kuchni przydreptał
Bobby i też patrzył na scenę pożegnania. Alice strzeliła dwie
szybkie fotki, nim Johnny zdołał zaprotestować.
- Jak ci się podobam, młody? - zapytał brata, choć nie
czekał na odpowiedź. Ojca jeszcze nie było. - Jadę po Becky,
nie możemy się spóźnić. - Pomachał od progu rodzinie
na pożegnanie. Po chwili usłyszeli chrzęst opon odjeżdża-
jącego auta.
Becky już czekała na ganku, ubrana w białąjedwabną suknię
bez pleców, którą j ej sprawił. Materiał czule otulał jej figurę,
nie obciskając jednak zbyt ciasno. Jedna z sióstr powiedziała,
że wygląda jak królewna z bajki. Włosy uczesała we francuski
warkocz, a na nogach miała białe jedwabne pantofelki na
wysokich obcasach, które kupiła już za własne pieniądze.
Johnny przypiął jej do gorsu bukiecik róż, a ona uśmiechnęła
się w podzięce. Pochylił się, by ucałować ją i dzieciaki, które
też zgromadziły się na ganku, pokrzykując z emocji. Matka
wyszła z kuchni, by ich pożegnać.
- Wyglądacie oboje jak z żurnalu mody - powiedziała Pam
Adams z pełnym rozczulenia uśmiechem. Becky wyglądała
naprawdę ślicznie, a Johnny znacznie poważniej niż na swoje
osiemnaście lat. - Bawcie się dobrze, kochani. Bal maturalny
jest tylko raz w życiu. Pewnego dnia wróci do was to wspo-
mnienie... Korzystajcie z każdej chwili. Życzę wam, żebyście
nigdy nie zapomnieli tej nocy. - Dla niej samej wspomnienia
były wszystkim, co pozostało po szczęśliwych, pamiętnych
chwilach.
-
- Nie zapomnimy, mamo. -Becky pocałowała ją w policzek.
- Jedź ostrożnie, Johnny - upomniała na koniec, a Johnny
jak zwykle obiecał, że będzie uważał. Tak naprawdę w ogóle
nie bała się o niego, bo był trzeźwym, rozsądnym i nad wiek
dojrzałym chłopakiem. Powiedziała to, no bo tak się mówi.
W pobliskim barze Johnny i Becky spotkali się z kolegami.
Wszyscy byli niesłychanie podnieceni, a dziewczyny nawzajem
20
podziwiały swoje suknie. Wszystkie miały bukiety takie jak
Becky, a chłopcy róże w butonierkach. Byli młodzi, piękni,
pełni zapału. Kiedy opuszczali lokal kwadrans po ósmej, mieli
nadzieję na wspaniały wieczór. Jedna z par bez samochodu
zabrała się z Johnnym i Becky. O dziewiątej wszyscy już
wirowali na parkiecie.
Bal był wspaniały. Grał prawdziwy zespół, a w przerwach
jeden z chłopaków bawił się w didżeja. Muzyka była świetna,
jedzenia mnóstwo i na szczęście jedynie parę osób przemyciło
wódkę i piwo. Na ogół wszyscy woleli być trzeźwi - romanse
kwitły, zdarzyło się parę drobnych kłótni i tylko jedna bójka
między dwoma najbardziej agresywnymi chłopakami, których
jednak szybko spacyfikowano. O północy bal się skończył bez
większych awantur i uczestnicy wyszli na zewnątrz, żeby się
naradzić, co dalej robić z tak pięknie rozpoczętym wieczorem.
Niedaleko był całonocny bar, dokąd cała gromada poszła na
hamburgery i gdzie paru chłopaków próbowało kupić alkohol,
posługując się sfałszowanymi dowodami osobistymi.
Johnny i Becky tańczyli całą noc, gawędzili z przyjaciółmi,
a potem wraz z całą paczką zdecydowali się iść do knajpy
U Joego na hamburgery i koktajle. O wpół do pierwszej zabrali
do samochodu tę samą parę, z którą przyjechali, i ruszyli do
domu. Dogonił ich ryczący klaksonem kabriolet pełen chłopa-
ków z drużyny futbolowej, którzy zaczęli podrywać dziew-
czyny, a potem zaproponowali Johnny'emu wyścigi. Odmówił
z uśmiechem. Nie lubił takich szczeniackich zabaw, a już na
pewno nie w środku nocy, z dwiema dziewczynami w samo-
chodzie. Kiedy zatrąbił do nich na pożegnanie, kabriolet wy-
minął go z wyciem i skręcił w ulicę, przy której był bar, gdzie
niezbyt skrupulatnie przestrzegano zasady, by nie sprzedawać
alkoholu nieletnim.
Becky ze śmiechem plotkowała z koleżanką, gdy dojechali
do następnego skrzyżowania. Johnny zwolnił i skręcił; właśnie
zmieniły się światła. Zaczął opowiadać kumplowi, który siedział
na tylnym siedzeniu, jakiś numer z życia drużyny, gdy kątem
21
zauważył światła, usłyszał pisk opon i ryk klaksonu,
iy się obejrzał, ujrzał znajomy kabriolet, który z szybko-
około stu dwudziestu kilometrów na godzinę pędził
jiaprzeciw nich. Auto mijało ze świstem inne samochody,
^ięc Johnny przyhamował. Po chwili zrozumiał, że nie za-
frzyma się na czas i zrobił gwałtowny skręt, by uniknąć
Rozpędzonego szaleńczo samochodu, który walił pod prąd.
J3ecky zaczęła krzyczeć.
Tego, co zdarzyło się potem, nikt dokładnie nie zapamiętał.
Samochodem targnęło, rozległ się nagły huk, zgrzyt, łoskot
jniażdżonej stali i posypały się odłamki z rozbitych szyb.
pziewczyna, która siedziała z tyłu, mówiła potem, że miała
wrażenie, jakby wjechali na mur. Natychmiast otoczyło ich
Mnóstwo migających światłami i trąbiących wozów, a kabriolet
/atrzymał się w środku całego karambolu. Pasażerowie powy-
padali, lądując na maskach innych wozów i tylko kierowca
pozostał na swoim miejscu. Samochód Johnny'ego, choć ten
^robił, co mógł, by uniknąć zderzenia, najpierw wirował jak
Ł>ąk, po czym zatrzymał się między barierką rozdzielającą pasy
\ ciężarówką. Zapadła cisza. Jeden ze świadków zeznawał
później, że biała suknia Becky była zalana krwią, resztki szyby
wyglądały jak zmięty celofan, a z tyłu wydobywał się słaby
jęk. Becky była nieprzytomna, a Johnny siedział z głową
^puszczoną na kierownice.
Wszyscy byli przypiął pasami. Cisza trwała, zdawało się,
całą wieczność, póki nie przyszedł jakiś człowiek z latarką,
f oświecił do środka i dobiegł go płacz z tylnego siedzenia.
Słyszał już z oddali syrenę karetki i na wszelki wypadek nie
chciał nikogo dotykać. Odszedł o parę kroków i obserwował
judzi wysiadających z samochodów. Kilka zakrwawionych,
poturbowanych osób siedziało już na krawężniku. W wypadku
^zięło udział pięć osobowych wozów i ciężarówka. Ktoś mówił,
ie kierowca ciężarówki nie żyje, ale gdy przybył ambulans,
^wiadek z latarką nie umiał powiedzieć lekarzom nic więcej.
- W tym samochodzie jest kilkoro rannych dzieciaków -
powiedział, wskazując auto Johnny'ego - ale słyszałem, że
ktoś płacze, więc chyba żyją.
Wrócił do swego wozu, podczas gdy sanitariusze podbiegli
do samochodu Johnny'ego. W tym czasie do wypadku dojechały
kolejne dwie karetki. Wkrótce na miejscu zaroiło się od świateł
i ludzi w białych uniformach, którzy sprawdzali stan zdrowia
pasażerów, bandażowali rany i wyciągali tych, którzy byli
w szoku. Po kilku minutach na poboczu leżały cztery ciała
nakryte płachtami; wśród nich kierowca ciężarówki. Jeden
z sanitariuszy pomógł Becky wyjść z samochodu, ze zgrozą
patrząc na głęboką ranę na jej policzku, z której wciąż ściekała
krew na białą suknię. Inny odciągnął bezwładne ciało John-
ny'ego z kierownicy na siedzenie i zbadał puls. Ich przyjaciele
wyszli o własnych siłach. Byli w szoku, lecz nie ranni. Latarka
zaświeciła w oczy Johnny'ego, podczas gdy tamtą trójkę od-
prowadzono na bok. Sanitariusz popatrzył na przystojną twarz
chłopca w wieczorowym stroju. Na jego czole był wielki guz,
a układ szyi od razu powiedział doświadczonemu funkcjona-
riuszowi, że chłopak ma skręcony kark. Delikatnie oparł jego
głowę o zagłówek siedzenia i zamachał do sanitariuszy.
- Kierowca nie żyje - powiedział cicho, żeby nie usłyszeli
go pozostali uczestnicy wypadku. Podjechał wózek. Wyciąg-
nięto ciało Johnny'ego z auta i przykryto płachtą. Becky od-
wróciła się i zobaczyła tę scenę.
- Co wyrobicie?! Dlaczego! - zaczęła krzyczeć. -Zdejmij-
cie mu to z twarzy! - Podbiegła, wciąż brocząc krwią na
doszczętnie zniszczoną sukienkę. Cały gors miała teraz czer-
wony. Schwyciła płachtę, żeby ściągnąć ją z nieruchomego
ciała Johnny'ego, ale jeden z sanitariuszy zdążył ją powstrzy-
mać. Walczyła z nim i wyrywała się, szlochając, jakby chodziło
o życie.
- Chodź tu, dziecko - uspokajał Becky. - Nic ci nie będzie.
Uspokój się i usiądź na chwilę... Musimy cię zabrać do szpitala.
Nic jednak nie mogło zahamować jej histerii. Płakała i wierz-
gała, desperacko usiłuj ąc uwolnić się z uścisku.
22
23
- Ja muszę... Ja chcę do Johnny'ego... Muszę... Muszę... _
O mało nie zadławiła się z braku tchu, po czym do pomocy
przyszedł jeden ze strażaków i objął jąjak córkę. - To przecież
Johnny - łkała - on nie może być... nie... o Boże... to niemoż-
liwe, nie Johnny. - Nogi odmówiły jej posłuszeństwa, więc
strażak uniósł jaw ramionach i położył na posłaniu karetki
która natychmiast odjechała.
Przez następne dwie • godziny usuwano skutki wypadku,
kierując poszkodowanych albo do szpitala, albo do domu.
Wzywano rodziców po dzieci, policjanci odwozili rannych,
a pięć ciał ofiar odstawiono do kostnicy. Czterech policjantów
podzieliło między siebie smutny obowiązek powiadomienia
rodzin ofiar. Kierowca ciężarówki mieszkał poza obrębem
stanu, więc jego to nie dotyczyło - wystarczyło zawiadomić
telefonicznie firmę przewozową, w której pracował.
Policjant, któremu przypadł przykry obowiązek zawiado-
mienia o śmierci Johnny'ego, wiedział, kim on był, bo miał
córkę w tej samej szkole, chodziła do jednej klasy z Charlotte.
Nie był to pierwszy raz, kiedy musiał spełnić taki obowiązek
i z góry bał się, co zobaczy na twarzy matki zabitego chłopca.
Johnny cieszył się w całej szkole zasłużoną sławą.
O trzeciej nad ranem nacisnął dzwonek do domu Petersonów.
Otworzył Jim w piżamie. Za nim stała Alice w szlafroku. Byli
przerażeni widokiem munduru.
- Stało się coś złego, panie władzo? - zapytał Jim. Johnny
nigdy nie miał problemów z policją i trudno im było sobie
wyobrazić, że mógłby zostać aresztowany. Może przekroczył
szybkość, albo coś wypił? Nie, to niemożliwe.
- Obawiam się, że tak - zwrócił się do nich policjant. -
Czy mogę wejść? Zdarzył się wypadek. - Na te słowa Alice
instynktownie uczepiła się ramienia męża. - Wasz syn nie żyje-
Bardzo mi przykro, pani Peterson... To była kolizja sześciu
wozów i mamy pięć ofiar śmiertelnych. Ubolewam, że znalazł
się wśród nich Johnny.
- O Boże... - Alice nie umiała znaleźć słów. - O Boże... to
- możliwe... Czy to nie pomyłka? - Jim nie powiedział ani
słowa, tylko łzy jak groch poleciały po jego policzkach.
__ Wpadł na nich inny samochód i wcisnął między ciężarów-
kę i barierkę. Wasz syn zrobił, co mógł, żeby uniknąć wypadku.
To straszne, że tak młodzi ludzie giną w tak koszmarnych
okolicznościach. Wiem, co państwo czują.
Alice chciała powiedzieć, że policjant nic nie wie, ale nie
zdołała wykrztusić ani słowa. Wirowało jej w głowie i byłaby
zemdlała, gdyby oficer nie posadził jej na kanapie.
- Podać pani szklankę wody? - spytał.
Pokręciła głową w milczeniu, a po twarzy pociekły jej łzy.
- Gdzie on jest?- zdołała wreszcie wychrypieć, widząc
oczami duszy ciało leżące na asfalcie lub w samochodzie.
Chciała wziąć je w ramiona, a potem umrzeć. Nie była w stanie
przytomnie myśleć.
- Zabrano go do biura koronera. Musicie państwo załatwić
formalności, w czym oczywiście pomożemy.
Alice kiwnęła głową, a Jim poczłapał roztrzęsiony do kuchni,
Wrócił ze szklanką. Zawartość wyglądała jak woda, ale był to
czysty dżin. Alice od razu to poznała po jego oczach. Był
przerażony i zdruzgotany, podobnie jak ona.
Policjant posiedział jeszcze z pół godziny i odszedł, po-
wtarzając na pożegnanie, jak bardzo mu przykro. Było już
po czwartej nad ranem. Alice i Jim siedzieli w pokoju, patrząc
na siebie, nie wiedząc, co powiedzieć albo zrobić. W końcu
on objął ją ramieniem i dalej siedzieli, przytuleni i zapłakani.
Nie powiedziała ani słowa, kiedy poszedł drugi raz po drinka.
Miała nadzieję, że alkohol go ukoi. Ona sama nie miała
lczego, co mogłoby ją pocieszyć i złagodzić nagły cios,
więc kiedy wzeszło słońce, wydało jej się, że nastąpił koniec
-vviata. Bolało ją, że wstał taki piękny, bezchmurny dzień.
je umiała sobie wyobrazić życia bez Johnny'ego. Kilkanaście
temu wychodził z domu w smokingu i różą w klapie,
A1 eraz Juz §° nie było. To kłamstwo, przekonywała się
> okrutny żart. Zaraz wejdzie do domu i uśmiechnie
24
25
się. Policjant powiedział przecież, że Becky wyszła bez szwan-
ku, jedynie z przeciętym policzkiem, a pasażerowie w ogóle
nie doznali obrażeń. To dobrze, że ocaleli, ale było niespra-
wiedliwością losu, że zginął Johnny, i to bez swojej winy. Nie
był nieostrożny, nie szarżował, nie pił, słowem, nie zrobił
niczego, czym zasłużyłby sobie na taki koniec. Był idealnym
chłopcem, idealnym synem, przyjacielem całego świata, a te-
raz odszedł, w wieku zaledwie siedemnastu lat.
Pam Adams zadzwoniła o siódmej, kiedy wciąż jeszcze
siedzieli w pokoju telewizyjnym. Do tej pory Jim wypił tak
dużo dżinu, że język mu się plątał, więc odebrała Alice i natych-
miast wybuchnęła płaczem.
- O Boże, Alice, tak ci współczuję - szlochała z drugiej
strony słuchawki Pam. Zdążyła już przywieźć Becky ze szpitala
do domu. Dziewczyna wciąż była oszołomiona, bo zszywano
jej ranę pod narkozą. Chirurg obiecał, że nie pozostanie szrama,
ale Becky wciąż płakała histerycznie i krzyczała, że chce do
Johnny'ego. Nie chciała przyjąć do wiadomości, że on nie
żyje. - Alice, jak mogę ci pomóc? - spytała Pam. Pamiętała
to koszmarne uczucie bezradności i pustki, kiedy dowiedziała
się o śmierci Mikę'a. Było to nie do pomyślenia i nie do
zniesienia, szok, z którym człowiek w żaden sposób nie mógł
sobie poradzić. Teraz Pam pomyślała, że dla Petersonów był
to jeszcze gorszy cios, przecież zginął ich syn.
- Nie wiem. - Naprawdę nie wiedziała. Usiłowała uporząd-
kować myśli, przypominała sobie, że przecież ma jeszcze inne
dzieci i zastanawiała się, jak im powiedzieć, że Johnny nie
żyje. Nie wiedziała. Nie wyobrażała sobie, że wymówi choćby
słowo.
- Pozwól, że do was przyjadę. Będę niedługo.
Pam wiedziała z doświadczenia, że w takich chwilach nie
można człowieka zostawić samego, musi przeboleć stratę w oto-
czeniu przyjaciół. Poza tym jest masę spraw do załatwienia.
Petersonowie będą musieli załatwić pogrzeb, wybrać trumnę,
przygotować ubranie, poinformować dzieci o tragedii, napisać
nekrolog, ustalić termin wystawienia zwłok w domu pogrze-
bowym, omówić z księdzem pogrzeb, wykupić kwaterę na
cmentarzu, a to wszystko w straszliwym żalu i depresji. Pam
chciała i wiedziała, jak im w tym pomóc. Bała się też o Becky,
dla której był to szczególnie ciężki cios. Cios nie do zniesienia,
niezależnie od wieku.
Pam pojawiła się u Petersonów w dwadzieścia minut później.
Przez chwilę trzymała Alice w objęciach na kanapie, podczas
gdy Jim poszedł się ubrać. Potem nastawiła kawę i w godzinę
później obie kobiety siedziały w kuchni, płacząc i wycierając
nosy. Na tę scenę weszła zaspana Charlotte w wojskowej
koszulce, ze skołtunionymi włosami.
- Cześć, mamo - wyjąkała, jeszcze zanurzona w śnie. Do-
piero widok dwóch zapłakanych kobiet, trzymających się za
ręce, podziałał na nią jak zimny prysznic. - Co się stało?
Matka bez słowa, z oczami śmiertelnie zranionego zwierzę-
cia, wstała i objęła córkę.
- Mamo, co się stało? Co? - Charlotte instynktownie wy-
czuła, że jest to coś strasznego, że wszystko, co kochała
i w czym wyrosła, od tej chwili się zmieni.
- Johnny... Miał wypadek... Nie żyje... To się stało tuż po
balu. - Matka dławiła się słowami, a Charlotte, gdy treść do
niej dotarła, wydała z siebie bolesny, zwierzęcy skowyt.
- Nie! Nie... nie... mamo... tylko nie to... błagam. - Matka
i córka przywarły do siebie, targane spazmami, a Pam patrzyła
na nie, płacząc cicho. Chciała być z nimi, ale tak, by nie
wtrącać się zbyt nachalnie. Po chwili przyszedł ze zbolałą
twarzą Jim, który zdołał wytrzeźwieć. Jeszcze długo siedzieli
razem i płakali, aż wreszcie Alice poszła do pokoju Bobby'ego.
Nie spał już, choć nakrył się kołdrą, jakby wyczuł, że stało się
coś strasznego i chciał się przed tym obronić. Nawet jego
niemota nie mogła być wystarczającą tarczą.
- Mam ci coś bardzo smutnego do powiedzenia. - Matka
przysiadła na łóżku i objęła chłopca. - Johnny odszedł od nas...
na zawsze. Będzie teraz w niebie, u Pana Boga... Johnny bardzo
27
26
cię kochał, mój skarbie. - Wstrząsana szlochem, czuła, jak
ciałko syna tężeje jej w ramionach, ale Bobby nie powiedział
ani słowa. Gdy go położyła na poduszce, zobaczyła, że płacze
w milczeniu, zgnębiony, załamany jak reszta rodziny. Starszy
brat, którego tak uwielbiał, nagle zniknął. Bobby doskonale
rozumiał sens tej tragedii i nie przestał płakać ani na chwilę,
gdy Alice pomagała mu włożyć ubranie. Trzymając się za ręce,
zeszli na dół. Reszta dnia upłynęła w cieniu tragedii.
Pam została z Bobbym i Charlottą, a Jim z Alice udali się
do koronera. Na widok zwłok Alice znów się rozpłakała i nie
chciała odejść od Johnny'ego, aż mąż musiał ją odciągać siłą.
Potem pojechali do domu pogrzebowego i wrócili dobrze po
południu. Charlotte w milczeniu siedziała na podwórku, a Bob-
by wrócił do swojego pokoju.
Wiadomość o wypadku została podana przez radio, więc
wciąż ktoś dzwonił albo wpadał, nierzadko z gotowym jedze-
niem. Przyszła też Becky, która wyglądała jak upiór, blada jak
prześcieradło, z wielkim opatrunkiem na policzku. Nie mogła
przestać płakać i w końcu Pam musiała zabrać ją do domu.
Dziewczyna w kółko powtarzała, że nie umie żyć bez John-
ny'ego, co tylko powiększało ból innych.
Następny dzień wydawał się jeszcze gorszym koszmarem,
bo z każdą upływającą godziną do rodziny docierała realność
tragedii. Wieczorem wybrali salę, w której miano pożegnać
Johnny'ego, a następnego dnia cały dzień przychodzili tam
żałobnicy: przyjaciele, krewni, koledzy ze szkoły. Miał to być
dzień rozdania świadectw. Śmierć Johnny'ego uczczono minutą
ciszy, a potem wszyscy się popłakali.
Pogrzeb był we wtorek. Alice nigdy nie przeżyła czegoś
równie okropnego - do tego stopnia, że potem niczego nie
pamiętała. Jedynie kwiaty, dźwięk dzwonów i czubki swoich
pantofli, w które wbijała wzrok. Ani na chwilę nie wypuściła
z dłoni ręki Bobby'ego. Charlotte zanosiła się od szlochu. Jim,
też półprzytomny, płakał cicho. Mowę pogrzebową wygłosili
dyrektor szkoły i najlepszy kolega Johnny'ego. Mówiono o tym,
jakim był wspaniałym chłopakiem, mądrym, dobrym, kocha-
nym przez wszystkich. Ale nawet najpiękniejsze słowa nie
mogły złagodzić bólu rodziny. Ani przywrócić zmarłego do
życia.
Gdy pozostawili go na cmentarzu, wydawało im się, że cały
świat się zawalił. W domu nie było nic, co mogłoby ich
pocieszyć. Johnny został im odebrany w jednym ułamku sekun-
dy. Zbyt szybko, zbyt gwałtownie, zbyt makabrycznie. Było
to wręcz niemożliwe do zniesienia. A jednak musieli ścierpieć
te stratę. Musieli żyć dalej, nie mieli żadnego wyboru.
C