Shirley John - Szaman
Szczegóły |
Tytuł |
Shirley John - Szaman |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Shirley John - Szaman PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Shirley John - Szaman PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Shirley John - Szaman - podejrzyj 20 pierwszych stron:
John Shirley
Szaman
Quinn przechodził przez ulicę w południowo-wschodniej części Manhattanu
w parną letnią noc, z rękoma na głowie, popychany lufą pistoletu
maszynowego terrorysty - i wtedy właśnie ujrzał świetlistą trupią główkę
zwiastuna śmierci, policyjnej suki o nietoperzowych skrzydłach z winylu.
Najpierw zobaczył PWS, Policyjny Wóz Szturmowy pędzący do zamieszek,
jakie wybuchły na skutek wyłączenia prądu; mknął ulicą Delanceya z
przeraźliwym wyciem syreny, pchając przed sobą po jezdni podwójną kałużę
świateł reflektorów. Opancerzona suka śmignęła rozmazaną szarą smugą,
zwieńczoną grzebieniem czerwonej poświaty, pasmem piekielnego blasku
wleczonym przez dachowy migacz alarmowy, co na tle lepkiego mroku
spowijającego dyszące żarem, pogrążone w ciemnościach śródmieście
sprawiało iście upiorne wrażenie.
A potem przyszła halucynacja, wizja, czy co to było, wznosząca się nad
budynkiem, obok którego przejechał PWS... Nieważki, ale wielki jak wóz
szturmowy, zwiastun śmierci rozpostarł swoje winylowe, nietoperzowe
skrzydła i uniósł ognisty łeb ponad krawędź dachu; wyciągnął się aż pod
niebo i Quinn zauważył, że jego głowa to przeźroczysta czerwona ludzka
czaszka wypełniona mózgiem w postaci rozbłyskujących wirów wyładowań
elektrycznych, jego usta to tuba zawodzącej syreny, jego korpus to opasłe
cielsko pterodaktyla z nabijanego nitami żeliwa. Quinn gapił się na to
przez chwilę z rozdziawionymi ustami, a potem spojrzał na innych... ale
ich wzrok skupiony był wyłącznie na sprawie przetrwania, na bezpiecznym
przedostaniu się na drugą stronę ulicy. Był pewien, że nie mogli tego
zauważyć.
Och, ty w życiu, pomyślał, chyba dostaję świra.
Terrorysta dźgnął go pod żebro lufą pistoletu i Quinn oderwał wzrok od
rysującej się na tle nieba mary; zerwał się do biegu i w kilku skokach
przeciął jezdnię:
Działo się to w noc trzeciego letniego wyłączenia, 18 lipca 2011 roku.
Zobaczył zwiastuna śmierci o 10.10 wieczorem.
O 9.45, przed dwudziestoma pięcioma minutami, dokładnie na dwadzieścia
pięć minut przed tym, jak falować zaczęła struktura ogólnie postrzeganej
rzeczywistości, wychodził na powierzchnię ze stacji metra...
Quinn, Cisco i Zizz, zaśmiewając się z jakiegoś zwariowanego żartu,
wstępowali po schodach wiodących ze stacji metra na ulicę. Śmieli się,
żeby zatuszować swój strach, bo wkraczali na terytorium snajperskie.
Wychodzący za nimi Bowler nie śmiał się. Bowler, ponury jak granitowa
skała, nie aprobował jakiegokolwiek odstępstwa od Dwufazowej powagi Celu
Radykalnego.
Dokładając wszelkich starań, aby nie zastanawiać się, na czym
spoczywają teraz punkty przecięcia nitek celowników, wynurzali się ze
smrodliwych, sypiących się podziemi w wilgotną duchotę letniej nocy.
Dostali się tu tunelem dla pieszych z przystanku metra przy Szóstej Ulicy.
Pomimo wyłączenia, w tunelach metra działał awaryjny system oświetlenia
jarzeniowego, dzięki czemu tam na dole było jasno, ale ta jasność
przenikała się z innym rodzajem ciemności: z lepkim. mrokiem tłumionego w
sobie, trzymanego na wodzy lęku. Z myślami o Fridge. I o Deirdre.
Przystanęli w kółeczku na małym, zapuszczonym skwerku paręnaście metrów
kwadratowych ubitej ziemi i zdeptanej trawy, kilka porżniętych nożami
ławek i rachitycznych młodych drzewek, powykręcanych od kwaśnego deszczu
jak spalone zapałki. Skwer znajdował się w trójkącie pomiędzy kilkoma
przecinającymi się ulicami. Ciemności nie były tu zupełne; od oświetlonej
części miasta, na północ od ulicy Houston, biła łuna. Mrok rozjaśniały też
dwie świetlne reklamy zasilane z akumulatorów słonecznych - w dzień
wchłaniały energię słoneczną, aby wypluwać ją w nocy nachalnym blaskiem
komercji - zachwalające niskoorbitalny prom pasażerski Panamu ("W
piętnaście minut w Paryżu!") i po drugiej stronie skweru, naprzeciwko
reklamy Panamu: "Dbaj o swe zdrowie stosując Seks Dożylny Doktora
Johnsona: Partnerzy to przeżytek!" Witryny sklepów były ciemne. Quinn
dostrzegał w mroku wyciętą z tektury głowę jowialnego Mao w kucharskiej
czapie, nad koncesjonowaną knajpką serwującą dania rodem z Chińskiej
Republiki Ludowej, butiki z towarami przecenionymi, sklepy z
pozostałościami konsumpcyjnego barachła i zamknięte na trzy spusty wejścia
do wielkich podziemnych domów towarowych. Stali tak, opierając się o
pordzewiałe żelazne wsporniki dziecięcych huśtawek, bez łańcuchów i
siedzeń, a nieopodal walały się kosze na śmieci z metalowej siatki
pogniecione jak niedopałki papierosów, przepełnione opakowaniami z
tworzywa sztucznego, puszkami i strzępami papieru: zrzuconymi skórkami
obrzydliwej taniej żywności.
Gdzieś w dali to wznosiło się, to opadało wycie syren. Ile jeszcze
czasu pozostało do chwili, kiedy Fedy opanują terytorium Funów? pomyślał
Quinn. Albo kiedy dotrą aż tutaj rozruchy towarzyszące któremuś z
kolejnych wyłączeń? Może zależy to od tego, kto tym razem zaatakował
elektrownię. Która frakcja: Funi Chrześcijańscy, Funi Muzułmańscy,
anesteci, Ruch, Skrytobójcy, czy kto tam jeszcze... krążyły sprzeczne
pogłoski.
Quinn obrócił się do Bowlera, który był Nieoficjalnie dowódcą grupy
ratowniczej. - I co teraz?
- Musimy tu zaczekać - burknął Bowler. - Jesteśmy na granicy terytorium
Funów. - Wskazał ruchem głowy slogan Fundamentalistów Muzułmańskich
napylony arabskim pismem fosforyzującą niebieską farbą w sprayu w poprzek
asfaltowej alejki skweru. - Skontaktują się z nami. Albo... - nie
dokończył, ale i tak wiedzieli, że ma na myśli snajperów.
Rozglądając się wokół, Quinn dostrzegał teraz więcej świeżych wizytówek
Funów, wydrapanych na starszych napisach, a do tego zamokłe na deszczu
plakaty tego okularnika, Ajatollaha Daseheimiego o chłopięcej buźce,
przytwierdzone klejowymi pistoletami do ścian i ławek. Ciekaw był, w co
jest teraz wymierzony punkt przecięcia nitek... w kark, w czoło, w
podstawę kręgosłupa?
Może zawarty pakt był błędem; może to dziecinada, a sam pomysł odbicia
Deirdre z Fridge jest bezczelny i nierealistyczny, nawet jeśli dysponuje
się wideokasetą-kluczem (myśląc to dotknął machinalnie wybrzuszenia, jakie
tworzyła mała kaseta wsunięta w kieszonkę koszuli). Ale mimo wszystko
zdecydowali się na tę akcję. To było poświęcenie.
Quinn - wysoki, szczupły blondyn o dużym nosie, z jednym okiem
zielonym, a drugim niebieskim - nie potrafił się odnaleźć przez całe
dwadzieścia cztery lata swojego życia. Dążył do samookreślenia imając się
rozmaitych półśrodków; na przykład ubierał się monochromatycznie:
całkowicie na czarno, na biało albo na czerwono. Zacznij od ubrania -
radził mu zawsze Tata. - Zacznij pracę nad sobą od zewnątrz i stopniowo
posuwaj się w głąb. - To był jeden z beznadziejnie powierzchownych
frazesów Taty Quinna. (Tata, póki nie uderzył w kalendarz, ubierał się u
zawodowych projektantów mody; kultywował zabobonną wiarę w znaczenie
ubioru.) Ale w warunkach zagrożenia Quinn tracił głowę i choć niechętnie,
przyznawał się do tego przed samym sobą; był opóźnionym studentem Wydziału
Sztuk Wizualnych na Uniwersytecie Columbia. Z wielkim entuzjazmem
wstępował do rozmaitych organizacji i nigdy nie zjawiał się już na drugim
zebraniu; zdarzały się okresy, kiedy pochłaniał w tydzień stosy książek,
kiedy indziej znowu mijały miesiące, a on nie doczytał niczego do końca;
grał w zespole na basie, ale nigdy nie przykładał się zbytnio do ćwiczeń.
Rzucił narkotyki, ale nie do końca. Kochał się w dziewczynach, z głębokim,
wzniosłym, romantycznym przekonaniem... czasami w trzech albo i w czterech
w ciągu jednego miesiąca.
- Może to pieeee-niądze, co? - powiedziała raz Zizz. Może zdawanie się
na stypendium, na pieniądze dostawane od Taty, na możliwość wycofania się
w każdej chwili do bezpiecznego łona apartamentu w Budynku Ściśle
Strzeżonym, wydawało mu się zbyt. proste. Żadnych motywacji do wykazania
inicjatywy, bo kiedy sprawy zaczną się komplikować...
Dzisiejszego wieczora jednak się zdecydował... Dzisiaj wieczorem ubrany
był całkowicie na czarno: czarna podkoszulka, czarne wojskowe spodnie
wpuszczone w czarne buty skinheada. Kolor poświęcenia. Bo to Deirdre
pierwsza sprawiła, że naprawdę przyjrzał się sobie samemu. Bo to Deirdre
pokazała mu, czym może być poświęcenie...
Stał więc i czekał, żeby się przekonać, czy snajperzy go zabiją.
Zizz, pogwizdując i mamrocząc coś do siebie monotonnym szeptem, bujała
się teraz na drabinkach ustawionych na placu zabaw wielkości pocztowego
znaczka, sprawiając _wrażenie, że zapomniała o snajperach i o tym, że
znajduje się na terytorium Funów Muzułmańskich. Zizz była płci żeńskiej,
ale musiałeś się jej dobrze przyjrzeć, żeby to stwierdzić; była
przysadzistą, bladą anestetką, włosy miała ufarbowane na popielato,
nastroszone, jak u jakiegoś wygłodniałego stworzenia z sadzawki pozostałej
po odpływie; oczodoły czerniła sobie gęstym proszkiem antymonowym. Mogłaby
grać jedną z ról w którymś z odcinków Wampirzyc. Kapsułka walkmana w jej
prawym uchu niszczyła stopniowo zakończenia nerwów słuchu produkcją
"Spieprzonych Niebios", jednej z grup nurtu Kształtowanego Szumu
Elektrostatycznego. Z lewego ucha zwisał jej pęk pierścieni i śrubek
przewleczony wprost przez chrząstkę. U lewego nadgarstka dyndało coś jakby
laleczka - dziesięciocentymetrowej długości prymitywna kukiełka
przemyślnie spleciona z cienkich przewodów w różnokolorowych koszulkach i
z fragmentów układów elektronicznych; z ust tego stworka sterczał jak
język krótki srebrny drucik...
Pod przezroczystą plastykową spódniczką nosiła przywierający do ciała
szary kombinezon utkany z mikroreaktantów obrazu wychwytujących fale
elektromagnetyczne i odtwarzających losowo, po całym jej krótkim, krępym
ciele, fragmenty programów telewizyjnych: na jej torsie leciały właśnie
aktualne migawki z pogrążonego w ciemnościach dolnego Manhattanu,
komentator z głową wypaczoną konturami jej brzucha poruszał bezgłośnie
ustami, a tymczasem tuż nad nim naga aktorka porno demonstrowała komiczne
podwójne branie.
- Po co tu sterrrr-czymy, co, Bowl-errr? - spytała Zizz wydymając wargi
i wciągając nosem niuch metadryny z ukrytego pojemniczka wszczepionego pod
paznokieć; kichając wykonała kilka apatycznych, skróconych kroków w rytm
jakiegoś utworu rozbrzmiewającego jej w uchu. - Przecież w ten sposób nie
odnajdziemy Deirdre, to do duuuu-pyyy. - Zizz liczyła sobie dwadzieścia
lat, a miała piskliwy głosik siedmiolatki.
Bowler spiorunował ją wzrokiem. - Wydaje ci się, że idziemy na koncert?
To terytorium F u n ó w. Nie przejdziemy przez nie, dopóki nas nie
sprawdzą. - Był wielki, miał na sobie oliwkowo brązową podkoszulkę,
oliwkowo brązowe spodnie, a na nogach buty w trudnym do określenia
kolorze; zmierzwiona czarna broda spływała mu na obojczyk i rozrastały się
wszerz, niemal się splątując ze skołtunionymi konopiami. Haczykowaty nos,
głęboko osadzone oczy. Tubalny głos pasujący jak ulał do jego wyglądu
Rasputina. Białka widoczne były wokół całego obwodu jego źrenic
przypominających przez to dziurki po pociskach. Miał czterdzieści lat;
pozostali nie przekroczyli jeszcze trzydziestki. Bowler rzadko sypiał.
Zażywał za dużo witamin. Uważał się za politycznego wizjonera. Miał
popsute zęby. Od północy do świtu czytywał nieokrojone wydania dzieł
Marcuse'a i Kapitału.
- A może - bąknął Cisco rozglądając się z niepewnym uśmiechem po
dachach domów i zastanawiając, gdzie czają się Funi może jeszcze nie pora.
Może to nie jest, no, właściwy moment. Cisco, na wpół Portorykańczyk, na
wpół Izraelita, był niski i krępy; wielkie brązowe oczy zdobywcy serc
niewieścich ozdobione gęstymi czarnymi rzęsami, trochę za szerokie usta,
wargi trochę za grube, kręcące się czarne włosy, hinduska koszula w
kolorze złamanej bieli, spodnie przytrzymywane na biodrach sznurkiem i
sandały. Nie kąpał się zbyt często, ale jego pot miał zapach rosołu z
kury, a więc skargi zaczynały się dopiero po upływie kilku tygodni, kiedy
woń narosła do nie dającego się dłużej tolerować poziomu. Miał dwadzieścia
cztery lata i był neobitnikowym poetą pozującym na mistyka i to tak
zadufanego, że aż dupa ściskała się z żalu.
- Właśnie teraz jest odpowiednia chwila na odbicie Deirdre. Dziś
wieczór mamy być przy HopeScope - powiedział Bowler głosem nie znoszącym
sprzeciwu. Starał się nie patrzeć bezpośrednio na dachy. - Musimy
zaryzykować, bo Deirdre uczyniłaby dla nas wszystko. Ona z r o b i ł a dla
nas wszystko. Wiedziała, czym grozi zadarcie z FedWładzą, Cisco.
- Wiem, stary. Nie to, żebym myślał, że nie jesteśmy jej tego winni,
tylko, no sam nie wiem, te aspekty, te omeny, ona nie...
Quinn nie mógł już dłużej tego słuchać. - Przestaniesz wreszcie
pieprzyć, Cisco? Jak nie chciałeś ryzykować, trzeba było nie iść.
- I na kogo ty się wściekasz, Quii-iiinnn? - zapytała Zizz uśmiechając
się do niego. - Wkurzyłeś się na Cisco, bo też masz pietra, hę, i nie
chcesz, żeby o tym mówił, heeeę? - Położyła mu dłoń na ramieniu. - Ja
także. - Z tymi dwoma słowami znikła z jej głosu afektacja. Wiedział, że
miała coś do niego, i sama myśl o wynikających z tego możliwościach
przyprawiła go o drżenie i jednocześnie sprawiła, że pomyślał: A może się
uda...
Denerwowała go, ale mimo to podobało mu się to, jak usiłowała weń
wejrzeć. Może zrozumiałaby go, gdyby zaczęli ze sobą kręcić...
Kręcić? Jasne. Tak jakby mieli wyjść z tego cało. Wdarcie się do
Fridge...
Z początku, Quinn i reszta naprawdę, szczerze, niezachwianie wierzyli,
że zdołają uwolnić Deirdre z najściślej strzeżonego więzienia w kraju. Żar
ich wściekłości wywołanej tym, co przydarzyło się Deirdre, przesłaniał
swym blaskiem zdrowy rozsądek. I kiedy Bowler przyszedł do przyjaciół
Deirdre ze swym planem wykorzystania Pośrednika, poszli na to.
Teraz jednak... teraz, po zrobieniu pierwszego kroku, zaczynali myśleć,
wałkować to w myślach w kółko, jak ślepiec trójwymiarową układankę; i
dochodzili do wniosku, że to szaleństwo, że do Fridge nie można się dostać
inaczej, jak tylko przez bramę jednokierunkową, którą weszła tam Deirdre.
Ale nikt nie chciał powiedzieć pierwszy: Dajmy sobie spokój, to
niemożliwe, to jak jazda pod prąd jednokierunkową ulicą, Deirdre nie może
tego od nas wymagać...
- Dosyć mam tego czekania - powiedział Quinn. - Nie możemy się z nimi
skontaktować, czy co?
Bowler zerkał na ciemne witryny sklepów po drugiej stronie ulicy. -
Właśnie to robimy. Jeśli chce się z nimi rozmawiać, trzeba tu stać, w tym
miejscu, i czekać, aż pojawi się ich Mufti. Inaczej powystrzelają was.
- Albo jedno i drugie w odpowiedniej kolejności - rozległ się głos za
ich plecami.
Odwrócili się, niemal pewni, że padną od kul, zanim zdążą zobaczyć
tego, który to powiedział. Ale karabin H&K wyposażony w celownik laserowy
zwisał lufą do dołu na pasie przerzucony niedbale jak torba na zakupy
przez lewe ramię małego człowieczka. Mógł sobie pozwolić na tę
nonszalancję, bo ubezpieczali go snajperzy.
Bojówkarz Funów był szczupły i miał około stu sześćdziesięciu
centymetrów wzrostu. Na jego dłoniach i przedramionach rysowały się
wyraźnie nabrzmiałe żyły; był śniady, tak jak Quinn się spodziewał. Miał
na sobie białą koszulę z krótkimi rękawami i starannie zaprasowane
spodnie. Tylko buty były wojskowe. Wyglądał na kierownika bliskowschodniej
restauracji; może nim zresztą i był. Nosił okulary w oprawce z białego
drutu, tak jak młody Ajatollah - Ajatollah nie uznawał wszczepów
okulistycznych; był przekonany, że mogą być wykorzystane przez
wszczepiających do osiągnięcia kontroli nad umysłem pacjenta. Nad
Ajatollahem ciążyła tradycja paranoi, do której musiał się dostosowywać. .
- Jestem Jabbar - powiedział zwyczajnie Fun. - Powiadomiono nas, że
przyjdziecie. Nie wyjaśniono dlaczego. Jesteście dziećmi naszych wrogów. -
Spojrzał na Zizz. Telewizyjny PWS ścigający gwałcicieli prawa
przemieszczał się po jej biodrze i brzuchu; na udzie rozgrywała się
właśnie kulminacyjna, rozsadzająca genitalia scena z Królestwa Zmysłów. -
Jesteście dekadentami.
W domyśle pozostawił targające wnętrznościami, mrożące krew w żyłach
implikacje.
Jabbar, pomyślał Quinn. Imię raczej nie irańskie. Może to prawda, że
Ajatollah zjednoczył Arabów i Persów...
- Chcemy uwolnić Deirdre - powiedziała, Zizz. Była zaskakująco poważna.
- Pośrednik zgodził się nam pomóc - dorzucił Bowler.
- A dziś wieczór cała komunikacja poszła w cholerę - wyrwał się Cisco.
- Nie możemy się dostać do HopeScope, gdzie czeka na nas Pośrednik, nie
przechodząc przez wasz teren.
Wszystkim było śpieszno do udzielania wyjaśnień. Czuli na sobie krzyże
nitek.
Jabbar wydął usta. - Deirdre. Jesteście jej przyjaciółmi?
Bowler skinął głową. - Pracujemy z nią. Z każdym z tego terenu,
przeciwko FedWładzy.
- Możecie być z CIAK. - Miał na myśli Wydział CIA na Kraj.
Bowler potrząsnął głową. - Jesteśmy z Ruchu.
- Każdy może tak powiedzieć- wytknął mu Jabbar.
- Deirdre często opowiadała o... o waszym ruchu - wtrącił Quinn. Nie
bardzo wiedział, jak wyszły z niego te słowa. - Mówiła "Oni tylko
wyciągają na światło dzienne zakamuflowane bezprawie". Mówiła też "Łatwo
potępiać terroryzm, kiedy ma się otwarte inne furtki".
Jabbar skinął głową, a w kącikach jego ust pojawił się przebłysk
rozbawienia. - Fedaini znają te słowa. Znamy Deirdre. Was nie znamy. O
mało was nie zastrzeliliśmy. Staliście w umówionym miejscu, ale nie
trzymaliście rąk na głowach. To reszta sygnału mówiąca, że jesteście
nieuzbrojeni.
Bowler, Cisco, Quinn i Zizz momentalnie podnieśli ręce i położyli je
sobie na głowach.
Quinnowi wyschły wargi. Zgodzili się pójść z Bowlerem, bo miał w Ruchu
opinię faceta znającego wszystkie obowiązujące tu zwyczaje. No i wyglądało
na to, że jednak tak nie jest. Nieźle. Przepraszamy - powiedział Quinn -
nie wiedzieliśmy.
Jabbar machnął lufą karabinu. - Pójdziecie ze mną.
To wtedy właśnie przechodzili przez ulicę kierując się w stronę
witryny sklepu naprzeciwko, gdzie w wejściu stał drugi mężczyzna z
wielkokalibrowym karabinem maszynowym w rękach. Quinn pomyślał: WKM -
Boże, co taki by z ciebie zrobił; i to wtedy przejechał PWS pędzący do
zamieszek, jakie wybuchły na skutek wyłączenia, i wtedy nad budynkiem
uniósł się zwiastun śmierci..:
Mara pojawiła się i zaczęła blaknąć na siatkówkach jego oczu, jak
powidok silnego światła - i wtedy terrorysta Jabbar szturchnął go lufą
karabinu. Przecięli ulicę i weszli do starego sklepu.
Okna wystawowe sklepu były zabite deskami, a wejście zawalone
rupieciami. Wewnątrz, w przyćmionym, żółtym świetle chemicznej latarni
Quinn zobaczył stosy tekturowych pudeł piętrzące się pod obłażącymi z
tynku ścianami; na podłodze stało kilka otwartych i Quinn zauważył, że w
środku znajdują się rzędy objętych zakazem importu płytek krzemowych,
mikroukładów, modułów mózgowych sztucznej inteligencji, kartony
nieopodatkowanych papierosów, synterosów i trunków. Czarny rynek pokrywał
koszty działalności partyzantki Funów.
Jabbar wziął latarnię i poprowadził ich dalej; z tyłu zjawili się dwaj
inni mężczyźni, którzy wepchnęli ich na zagracone zaplecze, gdzie stało
biurko, nieczynny terminal komputera, dwa telefony i unosił się zastarzały
odór papierosów bez filtra i mocnej kawy. Obaj śniadzi mężczyźni stanęli w
drzwiach i zapalili.
Quinn nigdy dotąd nie miewał halucynacji i drżał jeszcze na wspomnienie
zwiastuna śmierci. Ale teraz, uwięziony w tym ciasnym pomieszczeniu z
uzbrojonymi po zęby, wrogo nastawionymi bojówkarzami, przestał myśleć o
czymkolwiek, z wyjątkiem chwili obecnej...
Jabbar zawiesił latarnię na haku sterczącym z sufitu w rogu
pomieszczenia. Latarnia kołysała się lekko, rzucając wokół rozedrgane,
chybotliwe cienie. Jabbar schylił się, żeby poszperać w zwalonym w tym
samym kącie stosie plakatów i arabskojęzycznych gazetek; wygrzebał stamtąd
płaskie kartonowe pudełko. Podszedł z nim do biurka, otworzył i wystawił
zawartość na blat.
To był wyłączony wideoobraz. Prostokątna płyta ze szkła i tworzywa
sztucznego o wymiarach pół metra na metr na pięć centymetrów. - Siostra
Deirdre działała w Ruchu i my ją znaliśmy powiedział Jabbar spoglądając na
nich. - Podarowała nam ten obraz. Mówiła, że wszyscy należący do Ruchu
znają go na pamięć. Jeśli jesteście z Ruchu, to go znacie.
Quinn wpatrywał się z zapartym tchem we włączany przez Jabbara obraz.
Istniało wiele wideoobrazów Ruchu. Ale na pamięć znał tylko jeden, ten,
który sam stworzył na Uniwersytecie Nowojorskim. I Deirdre nawet się mm
trochę szczyciła...
Obraz zamigotał serią ulicznych ujęć (Quinn rozpoznał je natychmiast:
były jego) wykonanych w okolicach dzikich slumsów; kontrastowe zdjęcia
zadziwiająco dobrze ubranych dzieciaków mieszkających w slumsach,
zebranych przy płonących beczkach ropy; Smoky'ego "Ducha" Casparino -
twarz niewidoczna, ale to na pewno jego skórzana kurtka wymalowana farbą w
sprayu - kupującego pistolet od D'Angelo o twarzy białej od ostrego żucia
syntkoki; deskorolkowa banda popisująca się przed kamerą swoimi
umiejętnościami; stara pani Pesca ze swoim obrzynkiem i zrezygnowanym
uśmiechem na ustach. I co chwila kadry z Deirdre: wysoką, kanciastą, o
czarnej jak smoła skórze, policzek przebity ćwiekiem z literami PWF -
Precz z Władzą Federalną - czerwonymi na czarnym tle. Deirdre wśród
dzieci, wśród czarnorynkowych spekulantów, wśród tłoczących się staruszek,
przemawiająca do zachrypnięcia, przekonująca ich, że FedWładza nie jest
wcale taka potężna, że nie uda jej się przeforsować planu przeniesienia
ich z Manhattanu do małych, zamkniętych stanów policyjnych, który to plan
nazwano -Przesiedleńczą Akcją Awansu Społecznego... Uświadamiająca im, że
Władza Federalna obiecała ich dzielnice bogatym magnatom przemysłu...
Tłumacząca im, że zrzekanie się domu i tej namiastki wolności dla rojących
się od glin wieżowców, które w przeciągu dwóch lat zdegradują się do
poziomu slumsów, to zwyczajny idiotyzm...
Mig mig mig, jeden po drugim trzy ruchome obrazy, a na czwartym
Deirdre.
Jabbar stuknął w przycisk na ramie zatrzymując obraz na klatce z
Deirdre przygotowującej na rogu ulicy reedukacyjne wideostanowisko,
ujawniającej slumsom prawdę o roli FedWładzy w wojnie brazylijskiej i o
tym, co dzieje się z każdym, kto wstąpi do Armii...
- Co będzie teraz? - spytał Jabbar.
- Obrazów Ruchu jest mnóstwo - bąknął rozpaczliwie Bowler. -Nie
możemy...
- To będzie kadr z dzieciakiem oglądającym piracką nakładkę na program
telewizyjny, w której pojawia się imię Deirdre przerwał mu Quinn. Odwrócił
się do Bowlera. - Wiem, bo sam to kręciłem.
Jabbar nacisnął przycisk. Obraz ożył: dziecko siedzące plecami da
kamery patrzyło na animowane techniką wideo słowa wijące się na tle twarzy
Prezydenta: Deirdre mówi, żeby nie słuchać kłamców...
Jabbar skinął głową. - W porządku. - Skierował karabin na Quinna. - A
teraz powiedzcie mi, ale tak z ręką na sercu, co chcecie zrobić, hę? Co
kombinujecie? Bo wiem, że mnie okłamaliście. Jesteście z Ruchu, ale
kłamiecie.
Quinn spojrzał na muszkę karabinu. Słyszał, jakby gdzieś z oddali,
łomot swojego serca kojarzący się mu ze stłumionym odległością hałasem
jakiegoś placu budowy. - Nooo... przecież ci powiedzieliśmy. Chcemy
uwolnić Deirdre.
- Deirdre siedzi we Fridge - powiedział Jabbar tonem zniecierpliwionego
dorosłego przemawiającego do niezbyt rozgarniętego bachora. Migotliwe
światło padające z wideoobrazu oświetlało jego twarz od dołu, niesamowicie
przesuwając jej płaszczyzny. - Nikogo nie można stamtąd wydostać. Jeśli
twierdzicie, że chcecie tego dokonać, to jesteście durniami albo kręcicie.
Quinn spojrzał na Bowlera unosząc brwi. Bowler zdecydował się
powiedzieć prawdę taką, jaką ją widział. - Chcemy spotkać się z Szamanem.
Z Pośrednikiem. Ale nie dlatego, bym sądził, że jest coś z prawdy w jego,
no wiesz, w tych tam jego gadkach o Duchach Miejskiej Dziczy, nic z tych
rzeczy. Myślę, że oni mają jakieś dojście do sieci FedWładzy. Cokolwiek by
to było ciągnął pośpiesznie Bowler - zdaje się, że to działa. Sama Deirdre
przysięgała, że kiedyś z tego korzystała. Tylko że Pośrednik jest
prawdopodobnie schizofrenikiem, a więc interpretuje wszystko... no wiesz,
mistycznie.
Quinnowi przypomniał się zwiastun śmierci. D u c h y M i e j s k i e j
D z i c z y... ale powiedział tylko: - Bowler załatwił wizytę u
Pośrednika, bo uważa, że Pośrednik potrafi wydostać Deirdre z Fridge.
Musimy tam dotrzeć w ściśle określonym czasie. Tymczasem wyłączenia
postawiły na nogi oddziały sił porządkowych i te odcięły nam inne drogi,
którymi moglibyśmy się tam przedostać. Jedyna droga, jaka nam pozostała,
wiedzie... tędy. Przez wasze terytorium. Potrzebna nam eskorta, żeby wasi
ludzie nas nie powystrzelali.
- A więc można dostać się do Fridge. - Nozdrza Jabbara rozszerzyły się,
jego wzrok stwardniał. - Jeśli to prawda, to wyprowadzicie stamtąd również
naszych ludzi. Mamy we Fridge czterech. - Znacząco pogładził swoją broń.
- A nie mówiłem, Bowler - mruknął Cisco. - Te znaki...
- No nie, to wspaniaaa-aaałe! - zapiała z zachwytu Zizz wykonując
trochę paralityczny taniec, na co dwaj bojówkarze zareagowali wymianą
spojrzeń i parsknięciem. - Ich też moglibyśmy uwolnić! Moglibyśmy...
Bowler potrząsnął przecząco głową. - Już z jedną osobą będzie dosyć
kłopotu. Mamy wideoklucz do jej celi. Pośrednik ma nam pomóc w
przedostaniu się przez straże, systemy alarmowe i kamery. Mamy tylko jeden
wideoklucz.
- Bomba! - podsunęła ochoczo Zizz. - Możemy dostać się do środka, a
potem wysadzić w powietrze ich kom-pu-uuu-ter! Może od tego pootwierają
się wszystkie cele i...
Quinn jęknął. Czuł, jak koszula przykleja mu się do spoconych pleców.
Pomieszczenie sprawiało wrażenie przytłaczająco małego. - Zizz - syknął -
przestań wyjeżdżać z tą pomocą, bo zaraz wpakujemy się w jeszcze większe
szambo.
- Nie, to nie jest zły pomysł - powiedział Jabbar spoglądając na Zizz z
nagłym szacunkiem. - Podłożyć bombę pod ich główny komputer.
Bowler potrząsnął głową tak energicznie, że dał się słyszeć szelest
jego brody. - Nie! Posłuchajcie...
- Nie, to ty posłuchaj - jeśli nadal chcesz uwolnić stamtąd swoich -
powiedział Jabbar cedząc słowa przez zaciśnięte zęby - i jeśli chcesz,
żebyśmy ci pomogli, to wyprowadzisz również naszych ludzi! Materiałów
wybuchowych dostarczymy.
Uniósł swój karabin maszynowy i wymierzył go w twarz Bowlera.
Nastrój Zizz zmienił się w ułamku sekundy radykalnie z wesołości w
ponure oj-jej. Zorientowała się, że palnęła głupstwo.
Przysunęła się bliżej Quinna. Kątem oka zauważył, że bierze dłoń małą
drucianą laleczkę dyndającą jej u nadgarstka...
Niespodziewanie dźgnęła Quinna w przedramię drucianym języczkiem
kukiełki. Quinn syknął z bólu cofając gwałtownie rękę i poczuł...
Błysk białego światła, falę białego gorąca.
Quinn zesztywniał. Zelektryzowany od środka. Sparaliżowany. Poczuł
Obecność. Kogoś...
Pstryk. I teraz stał obok siebie. Połączony, ale oddzielony, tkwił w
ciemnym kącie, niewidoczny, z dala od reszty, patrząc na siebie samego,
widząc na swej twarzy wyraz, którego nigdy przedtem tam nie było.
Nie czuł i nie słyszał niczego - z wyjątkiem własnego głosu. Mówił coś
bez sensu. Nie, mówił do Jabbara po arabsku. On, Quinn, mówił po arabsku.
Nie miał pojęcia, j a k się mówi po arabsku. Nigdy się nie uczył tego
języka. A jednak robił to. A do tego wiedział, co te słowa znaczą po
angielsku:
- Jabbar! Fridge jest biomonitorowane od piwnic po strych. Więźniowie
są całkowicie ubezwłasnowolnieni, podłączeni do kroplówek dozujących im
dożylnie pożywienie i do symulatorów funkcji kręgosłupa. Mogą się poruszać
tylko na tyle, na ile zezwoli im na to symulator. Znajdują się pod
bezustanną obserwacją cyberstrażników, a oni nigdy nie zasypiają, nigdy
nie robią sobie przerwy, są tam zawsze - nie można przewidzieć, jak się
zachowają oni i reszta sprzętu, jeśli zniszczysz komputer główny. Nigdzie
nie jest powiedziane, że spowoduje to wyłączenie systemu: może na przykład
dojść do przedawkowania automatycznie podawanych więźniom leków, strażnicy
mogą się rozkojarzyć i wziąć ich za napastników. W najgorszym przypadku
zniszczenie komputera pociągnie za sobą rozpad systemu i podłączeni do
niego ludzie umrą. Wasi też. - Cisco i Bowler gapili się na niego szeroko
otwartymi oczami; na jego fizyczną część. Zdumienie odebrało im mowę.
Jabbar przezwyciężył zaskoczenie i odpowiedział po arabsku: - Jaki mamy
interes w pomaganiu wam, jeśli nie spowoduje to uwolnienia naszych ludzi?
Jeśli Fedy wykryją, że byliśmy zamieszani w tę aferę, jeszcze bardziej nas
przycisną. Już sfabrykowali to wyłączenie, żeby nas nękać, żeby spróbować
nas stąd wykurzyć. Już urządzają naloty dwa razy w miesiącu, jeśli tylko
uda się im nas znaleźć. Prowokowanie ich nie posunie naprzód naszej
sprawy, nie teraz. Nacisk stałby się za duży. W naszej sytuacji
nauczyliśmy się oceniać, ile kłopotów możemy sobie narobić, żeby jeszcze
przetrwać. Nie jesteśmy głupcami.
- Deirdre walczy o waszą sprawę. Wypowiadała się przeciwko nowym,
antymuzułmańskim prawom imigracyjnym. W swoich wystąpieniach mówiła, że na
skutek przejmowania władzy przez Fundamentalistów Chrześcijańskich
jesteście prześladowani, popychani do walk ulicznych; mówiła, że fałszywie
was oskarżają, sądzą, wtrącają do więzienia i deportują tylko na skutek
uprzedzenia do muzułmanów. Wypowiadała się publicznie tyle razy, że
musieli się jej pozbyć. Podrzucili więc w jej domu nielegalne chemikalia i
wyposażenie do produkcji bomb. Ironia jest niewypowiedziana. Deirdre i
bomby! Nie da się zliczyć, ile razy na zebraniach Ruchu sprzeciwiała się
stosowaniu bomb. Mówiła, że bomby nie potrafią odróżnić osób postronnych.
Ale FedWładza wrobiła ją: powiedzieli, że jest terrorystką produkującą
bomby, i to dało im pretekst do osadzenia jej we Fridge, do skazania jej
na uwarunkowanie. W swoich wypowiedziach wstawiała się za wami, za nami
wszystkimi - i porwali ją! Na pierwszy rzut oka wszystko odbywała się
zgodnie z prawem - ale to porwanie, Jabbar! Jestem pewien, że Allach mówi
ci teraz, jak masz postąpić...
Jabbar gapił się na niego z otwartymi ustami.
I nagle Quinn - ta obserwująca wszystko z boku, oddzielona część Quinna
- wpadł w czerwoną rurę, przedostał się poprzez ścianę bólu. Poprzez białe
światło, falę ciepła...
Pstryk. Był z powrotem w sobie, zlany potem, roztrzęsiony, ale... znowu
sam we własnym ciele.
Wszyscy wpatrywali się w niego. - Ten tutaj - powiedział powoli, po
angielsku Jabbar - zadał sobie trud, aby nauczyć się naszego języka. Mówił
z sensem. Przekonał mnie. Jestem Mufti i taki jest mój sąd.
Mokra bryza nawiewająca spleśniałą wilgoć znad East River przesączała
się między zrujnowanymi kamienicami i unosiła resztki ciepła z ciał
Quinna, Bowlera, Zizz, Cisco i Muftiego brnących środkiem zawalonej gruzem
ulicy.
Quinn czuł się dziwnie. Nie przyszedł jeszcze całkiem do siebie; tak
jakby był tutaj, a jednocześnie go nie było. Laleczka. Jej druciany
języczek...
Quinn został trochę z tyłu i zwrócił się szeptem do Zizz: - Co mi tam
zrobiłaś? Wstrzyknęłaś mi coś, cholera, czy jak?
Zizz zagryzła usta, żeby nie zachichotać. - Zrobiłam to, co poradziła
mi Fetyszarka. Mówiła, że w sytuacji podbramkowej...
- Co? Kto to jest ta...
- Pracuje dla Pośrednika. Przysłała tę laleczkę, kiedy Bowler
nawiązał...
Mufti odwrócił się do nich i syknął: - Nie gadać! - Wskazał na dachy-
domów.
Blade światło gwiazd i rozmyte krawędzie blasku bijącego od ognisk
płonących wśród ruin - smugi czerwieni na pocętkowanej czernią ścianie
nocy - pozwalały rozróżnić kontury budynków. Szli Dolnym Wschodnim
Manhattanem, a do ich uszu dolatywały, a potem cichły strzępy rozmów
prowadzonych w językach arabskim, perskim albo libańskim. Znajdowali się
wciąż na terytorium Funów Muzułmańskich, ale na samych jego peryferiach.
Wiszące na włosku zawieszenie broni skrystalizowało strefy wpływów
Muzułmanów i Chrześcijan, po obu stronach ulicy Clinton. Stały tu
niewzruszenie bariery Gwardii Narodowej i punkty kontroli dokumentów;
bliżej majaczyły w mroku nagie szkielety wojskowych ciężarówek i wypalone
karoserie rozbitych samochodów osobowych, kojarzące się z wysuszonymi
ścierwami bizonów na prerii.
Za każdym razem, kiedy dochodzili do skrzyżowania, Quinn sztywniał
cały, bo w takich miejscach byli najbardziej narażeni na ogień snajpera z
sektorów chrześcijańskich; zwłaszcza dzisiejsza noc, kiedy gliny i wojsko
uwikłani byli masowo w zaprowadzanie porządku w dzielnicach objętych
wyłączeniem, stwarzała okazję do wykręcenia jakiegoś numeru, do skasowania
paru Funów...
A chrześcijańscy snajperzy obserwując ich z tej odległości przez
celowniki swoich karabinów nie będą w- stanie stwierdzić, że Quinn i jego
przyjaciele nie są stąd. A zresztą, gdyby nawet wiedzieli, kim są, to i
tak by ich zastrzelili: paczka Quinna pochodziła z dzielnicy
Zdeklarowanych Socjalistów.
Quinn niemal pragnął, aby ktoś otworzył do nich ogień. Aby wydarzyło
się coś, co przerwałoby bieg wydarzeń, powstrzymało prąd wciągający go
coraz głębiej w całą tę aferę. Bał się tak, że z początku nie rozpoznawał
tego uczucia. Nigdy dotąd nie był do tego stopnia przerażony. W jego
wnętrznościach tkwił kłębek rozdygotanego napięcia, jak u królika
porażonego atakiem serca.
Wtedy, w rozmowie z Jabbarem, coś go natchnęło. To coś już odeszło,
ale... czuł jeszcze ślady tego czegoś na swoim układzie nerwowym. A to_
przerażało go bardziej niż pociski, bomby, a nawet Fridge.
Ale nikt do nich nie strzelił. Dziesięć minut później Bowler
powiedział: - To już HopeScope.
Był to bank.
Quinn siedział w szatni na starej drewnianej ławce, oparty plecami o
chłodną, betonową ścianę; i usiłował sobie przypomnieć, jak się tu
znalazł. Mufti zostawił ich, a Bowler dał Quinnowi skrawek papieru z
jakimiś liczbami i kartę bankową. W każdym razie wyglądało to na kartę
bankową...
- Masz tutaj - powiedział Bowler. - Wsuń ją w szczelinę Autokasjera.
- Co? Przecież jest rozwalony...
- Zrób, jak mówię. Ty wchodzisz do środka.
- Dlaczego właśnie ja?
- Nie wiem... Powiedzieli, że to masz być ty. - Bowler patrzył na niego
dziwnie. Trochę ze złością. - Co ty tam nawijałeś? Gadałeś po... znaczy
się, nie powiedziałeś mi, że umiesz mówić...
- Nie umiem. Sam nie wiem, co we mnie wstąpiło.
Bowler przestąpił z nogi na nogę i marszcząc brwi spojrzał na bank. -
Nie podobają mi się te czary-mary. Okultyzm to religia, a religia to
paraliż społeczny. Myślałem, że Pośrednik jest... Potrząsnął głową.
Wyciągnął rękę i zacisnął dłoń Quinna na skrawku papieru i na karcie. -
Kurwa. Rób, co powiedziałem.
- Prawdę mówiąc, trochę się...
- Chłopie, wszyscy się boimy. Ale zrób to dla Deirdre.
Quinn westchnął głęboko. Spojrzał na Zizz. Dostrzegł, jak przełyka
ślinę; zauważył, że rozmazał się makijaż upodabniający jej twarz do
trupiej główki. Przyłapał się na tym, że pragnie ją wziąć w ramiona. A
potem pomyślał: Chcesz się w to pakować z Z i z z? Na mózg upadłeś? Ale to
uczucie go nie opuszczało.
Sięgnął do kieszonki koszuli, wyciągnął stamtąd wideoklucz i wręczył go
dziewczynie. Jakiś instynkt: Daj to jej, nie Bowlerowi. Ich ręce zetknęły
się na chwilę i stwierdził, że obejmuje jej palce w suchym, drżącym
uścisku.
Potem odwrócił się i z ociąganiem podszedł do zapyziałej gęby
Autokasjera. Spojrzał na nią niepewnie, nie wierząc, że w ogóle zadziała.
Podajnik pieniędzy znajdował się w banku o zarwanym stropie; w banku,
którego zapaćkane napisami okna nie przepuszczały do wnętrza światła.
Wsunął jednak kartę, kasjer pojaśniał i Quinn, zerkając co chwila na
skrawek papieru, wystukał na klawiaturze...
Nie pamiętał teraz kodu. Liczb. Poczuł przenikający go dreszcz,
usłyszał jakieś buczenie, w nozdrza uderzył go swąd spalenizny. Pod
sklepieniem jego czaszki pojawiła się ledwie wyczuwalna wibracja. I to
wszystko: potem zamknęły się cicho wszystkie drzwi jego percepcji.
Ocknął się tutaj: Jarzeniowe światło pod sufitem i kawałek dalej
kolejna świetlówka, tym razem mrugająca i bzycząca Zzt-zzr-zzt: Długa,
prostokątna sala, pod przeciwległą ścianą zapuszczone szarozielone szafki;
pordzewiałe rury nad głową, a na podłodze kałuże wody z pływającymi po
nich płatkami rdzy. Na pewno szatnia. Co szatnia ma wspólnego z bankiem?
Ani śladu Bowlera ani Cisco, ani Zizz. Quinn zasnął na stojąco i nawet
nie poczuł, jak pada na ziemię, a potem był już tutaj i siedział oparty
plecami o ścianę, zupełnie sam. Jak?
Ktoś siedział obok.
Jeszcze przed sekundą nie było go tam. Ale hej: jego mózg był
prawdopodobnie czymś otumaniony cokolwiek-to-było. Ten facet musiał
przybyć wtedy, gdy on miał przerwę w -życiorysie, gdy próbował sobie
przypomnieć. Na pewno.
To był po prostu facet. Wyglądał na włóczęgę. Skołtunione włosy,
skołtuniona broda, szaroczarna skóra stanowiąca cząstkę miasta. Ta sama
powłoka atmosferycznego szlamu i zwykłego brudu. Długie, zrogowaciałe,
żółte paznokcie. Bez butów, ubranie w trudnym do opisania stanie, bo nie
zdejmowane do snu. Prawdopodobnie zdrowo śmierdział, gdy się zbliżyć; gość
rozwalił się pod ścianą tuż poza bezpośrednim zasięgiem światła, jakieś
trzy metry od Quinna. Jeszcze jeden wyznawca, jeszcze jeden interesant do
HopeScope. Pośrednik przypuszczalnie pomagał każdemu, kogo wybrał, a
wybierał właściwie na chybił trafił.
- Ty tu po co? - spytał facet zupełnie jak ktoś, kto sam spodziewa się
tu coś uzyskać.
- Po pomoc dla przyjaciółki. A ty?
- To chyba jasne, nie? Po jakieś miejsce pod tyłek, a i mały kredycik
kategorii D też by nie zawadził. To nie tak wiele.
- Mogłeś się z tym udać do dzielnicy socjalistycznej, dali by ci.. _
- Czy ja ci wyglądam na jakiegoś czerwonego zasrańca?
Ledwie przypominasz człowieka, więc to pytanie nie jest na miejscu,
pomyślał Quinn. Ale głośno powiedział: - Chyba nie. Ja też nim nie jestem.
Ale oni mają tam dobre przepisy socjalne... A właściwie, to jak się tu
znaleźliśmy?
- Z bólem głowy, tyle wiem.
- Ja nawet nie wiem, czy nie śnię. Ani czy to miejsce nie jest...
- To nie halucynacje. Nawet to coś, co widziałeś dziś wieczorem, nie
było przywidzeniem. To była Wyższa Realność tego tworu. Nie masz
przywidzeń. Jesteś tutaj. Ja jestem tutaj.
- Skąd wiesz, że widziałem:..
- Doświadczenie. Widziałem kupę facetów w tym stanie, wiesz? To od
wizji.
Gówno prawda, pomyślał Quinn.
Tramp nawijał dalej. - Te wizje zanikają w tobie, ale dzięki temu tak
dobrze się sprawujesz. Dostrajają na chwilę twój mózg do właściwej
częstotliwości. Wizje to nie halucynacje, chłopie. One ukazują ci różne
rzeczy. Konceptualny Wymiar rzeczy. I to rzeczy, z których istnienia nie
zdajesz sobie nawet sprawy.
To świr, nie wziął swojej normalnej działki, pomyślał Quinn. N i e w y
s t. a r c z a j ą mu narkotyki i dlatego jest Włóczęgą.
- No to co teraz robimy? - spytał Quinn.
- Czekamy. Jesteś w poczekalni, chłopie.
- Orientujesz się w tym wszystkim, co? - powiedział Quinn. - Wytłumacz
mi więc; co tu jest grane. - Quinn podejrzewał, że facet prawdopodobnie
plecie, co mu ślina na język przyniesie, ale był przestraszony. Chciał
słuchać ludzkiego głosu.
- Pośrednik pracuje dla Duchów, a Fetyszarka dla Pośrednika. Masz
papierosa?
- Nie.
- No to zapalę swojego. - Z jakiegoś zakamarka łachmanów wydobył
zmiętoszonego, brudnego papierosa i wepchnął go jednym końcem do
cygarniczki. Dym pachniał prawdziwym tytoniem. Wycyganił go od kogoś
wielkodusznego.
Tramp oparł się wygodnie plecami o ścianę, wydmuchnął nosem kłąb dymu i
powiedział: - Pośrednik jest Medium Duchowym. On... ile chcesz wiedzieć?
- Wszystko, jeśli można.
- Pożałujesz, że to powiedziałeś... Jest taka subatomowa cząstka zwana
JAtonem. Fizycy spekulują na jej temat, ale Pośrednik w i e. , Był
zdolnym, świeżo upieczonym absolwentem Stanfordu. Wyizolował JAton i kiedy
to zrobił, ten przemówił do niego. Wyobrażasz sobie? Subatomowa cząstka,
która mówi do ciebie: "Tak! Znalazłeś mnie!" - Włóczęga roześmiał się.
Prawdę mówiąc, widzisz, za pośrednictwem grupy cząstek, jakie miał w polu
tokamaka, przemówiły do niego wszystkie JAtony na tej zafajdanej-
planecie. W każdym razie Pośrednik chce teraz zapoznać innych z
możliwościami JAtonu i dlatego pozwala ludziom tak o nim rozpowiadać, bo
chce, żeby inni wykorzystali tę wiedzę - żeby znaleźli własny sposób jej
wykorzystania - ale jak dotąd nikt jeszcze go nie znalazł. A on, trafiwszy
tam raz, zgubił do niego drogę. Znaleźć się tam, to jak ugryźć się we
własne zęby, albo jak polizać się w swój język... więc teraz nie może
nikomu powiedzieć, jak tam trafił. - Włóczęga sztachnął się, zakaszlał i
wydmuchnął dym. - JAton, widzisz, to subatomowa cząstka obecna wszędzie
tam, gdzie istnieje świadomość. Ciało ma własności elektryczne, zgadza
się? Posiada własne pole elektromagnetyczne, zgadza się? Ten JAton, to
wszechobecna cząstka i kiedy organizm wytwarza wokół siebie odpowiednie
pole magnetyczne, trochę tych cząstek - więcej w przypadku wyższych
organizmów - zostaje przyciągniętych i umieszczonych w siedlisku
holograficznej świadomości tego organizmu. W mózgu. To jest właśnie to JA,
to coś, co reaguje poza wszelkimi odruchami. Kiedy więc plemię ludzi
znajdzie się w rezonansie psychicznym, wytwarza wspólne, zewnętrzne .pole
elektromagnetyczne...
- Kim byłeś, zanim zostałeś Włóczęgą?
- Nie przerywaj. No więc...
- Pytam, bo teraz mówisz jakoś inaczej...
- Chcesz się dowiedzieć o Pośredniku, czy nie?
Wstrząśnięty z nowych powodów, Quinn powiedział: - Mów dalej.
- A więc to pole plemienne wytwarza byty lub przyciąga byty - Pośrednik
nie jest jeszcze pewien, czy to-pierwsze, czy drugie - i te byty objawiają
się nam jako wyrażenia naszej świadomej interpretacji własnego otoczenia.
No i taki prymitywny Szaman, taki aborygen, może czasami przemawiać do
nich i uzyskiwać rezultaty, a czasami nie. Te byty nie są właściwie zbyt
potężne , i przeważnie nie ma z nich żadnego pożytku poza tym, że mogą
uczyć pewnych rzeczy, na przykład podpowiadać,, które rośliny mają
właściwości lecznicze... ale w rozwiniętych cywilizacjach te byty są
trochę silniejsze. Zwłaszcza teraz, kiedy Pośrednik nawiązał kilka
trwałych kontaktów i kiedy stały się bardziej cząstką naszego świata, są
mniej efemeryczne niż... Słuchasz?
Quinn wpatrzony w trampa zauważył, że ten migocze. - Jesteś częścią
HopeScope. Jakimś... obrazem.
- No i co z tego? Musiałem cię sprawdzić, nie? Ty i twoi przyjaciele
jesteście przecież tak cholernie śmieszni... z tym obnoszeniem się z
mrzonkami o wtargnięciu do Fridge. I na dodatek ty, zważywszy, że twój
stary był Szurniętym Syfilitykiem. Potomek gwiazdy pop musi być
podejrzany. Zepsuty, bogaty gówniarz. Krótko mówiąc, cóż to za banda
frajerów. Musiałem sprawdzić, na ile poważne są wasze zamiary. Sprzęgłem
się z wierzchnią warstwą twojego umysłu, żeby móc zajrzeć w głąb...
- Czytasz w moich myślach?
- Nie, sam mi część z nich pokazujesz. Widzisz, w rzeczywistości nie
znajdujemy się tutaj. Leżysz na stole pod tym starym bankiem.
- Cholera!
- Można i tak powiedzieć. Jesteś podłączony, sprzężony z BaząDanych, za
pomocą której Pośrednik nawiązuje kontakt z Duchami.
- Bowler nie wierzy w te historie z Duchami. On mówi, że masz po prostu
dobrych najemników.
- To lewicowy, stalinowski ignorant.
- Posłuchaj...
- Chcesz wiedzieć, czego żądamy od was w zamian za otwarcie Fridge.
Gdyby to nie była Deirdre, albo gdybyście nie mieli klucza - który sam to
możecie sobie w dupę wsadzić - kazalibyśmy wam spływać. Tysiące ludzi
pragnie wydostać kogoś z Fridge. To t r u d n e. Ale tu chodzi o Deirdre i
to jest część przyczyny, dla której w ogóle z wami rozmawiamy. Drugą jej
częścią jest opłata, jaką zwyczajowo pobieramy, a mianowicie wyznanie
wiary. Mam tu na myśli prawdziwą wiarę, nie jakieś nadymanie ego.
- Chcecie, żebyśmy uwierzyli, hmm, w Duchy?
Kolejne mignięcie i po nim Włóczęga właściwie zniknął. Facet stał się
dwuwymiarową, symboliczną figurą geometryczną na ekranie, niczym znak
towarowy jakiegoś wyrobu. Quinn popadł w rozkoszne otępienie, z którego
słyszał, jak ten emblemat mówi, widział ruch hieroglificznych ust,
wiedział, że obserwuje to na wewnętrznej powierzchni swych zamkniętych
powiek... a tymczasem Pośrednik - przetransformowany tramp - mówił:
- Oddawanie nam czci, Quinn, jest rozkoszą. To nie jest właściwie
poddanie się: to próżność. Oni są nami. To masowy pęd. Śpiewać dla nich i
trochę dla nich. krwawić, i składać im ofiary i ergi.
Wzywam Pyły, które wydychają elektrony.
Wzywam Sieć i Raster, posłańców bogów, jednego tam, a drugiego z
powrotem, spółkujących ze swą kochanką Długością Fali.
Wzywam Pasibrzucha TV, który zżera wszystko, a nie konsumuje niczego;
tego leżącego Buddę.
Wzywam Jeden-Zero-Jeden - którego ty, Quinn, jesteś dalekim krewi -
Ducha, którego mieczem jest Wejście, a tarczą Wyjście, którego
wspomnieniami są roztopione lody przepływające pomiędzy suchymi bankami
danych każdego komputera pracującego w sieci.
Wzywam Piksel, królową wizji - twoją matkę, Quinn - która oczekuje
ciebie w półświatku ekranu.
Wzywam Fraktala, żywą bramę do Piątego Wymiaru, którego spotykasz w
słupie latarni ulicznej i w rurze kanalizacyjnej, który jednoczy wymiar
ludzkich zmysłów z wymiarem postrzeganym przez elektronikę.
Wzywam Farmusa-Hormona, którego przezroczyste ciało puchnie lubieżnie
albo kurczy się do żylastej słodyczy; który uczynił Płodność i Modę
nierozróżnialnymi.
Wzywam MaxDolca, energię, która jest pieniędzmi, pieniądze, które są
energią, żywą sieć działań prostoty i potęgi.
Wzywam Szczęście, Mistrza Kryjówki, Pana Dobroleka, którego zęby są
igłami; błagaj, proś, aby mu cię poświęcono, proś, aby pochwycił twe
gardło w swe szczęki.
Wzywam Androgynę, Królową Disco, która jest drogą na skróty do Duchów,
która jest tańczącą czarownicą i Łonem Zurbanizowanego Prymitywu.
Wzywam Pojazd, na którego koronie widnieje Mack Bulldog, i w którego
sercu tkwi slogan General Motors.
Wzywam Sąd, tego Łgarza, mówcę o dwóch językach, z których oba są
brązowe.
Wzywam Poskramiacza, tego Glinę, tego Niszczyciela, którego twarz jest
chromowa i napiętnowana wszystkimi liczbami, a którego ramiona kończą się
pistoletami i pałkami; Poskramiacza, któremu trzeba składać ofiary, i
jeśli jesteś mądry, będziesz się mo