Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Shaw Patricia - Dolina lagun PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
PATRICIA Shaw
Dolina Lagun
Patrycia Shaw urodziła się w Melbourne. Pracowała jako nauczycielka i
publicystka, zanim odkryła, że największą jej pasją i powołaniem jest
pisanie książek. W swych powieściach "dramatycznych i barwnych jak
sama Australia" zagmatwane losy bohaterów po mistrzowsku splata z
obrazem przemian na kontynencie.
Nakładem wydawnictwa "Książnica" ukazały się również powieści tej
autorki:
Ognie fortuny,
Pióro i kamień,
Rzeka słońca,
Zatoka orchidei.
PATRICIA Shaw
Dolina Lagun
Przełożyła z angielskiego Alina Siewior-Kuś
Wydawnictwo „Książnica".
Skan i korekta Roman Walisiak.
Tytuł oryginału Valley ofLagoons
Opracowanie graficzne Marek J. Piwko
Zdjęcie na okładce © Amanda Rohde
Copyright © 1989 by Patricia Shaw Wszelkie prawa zastrzeżone
For the Polish edition
Strona 2
Copyright © by Wydawnictwo „Książnica", Katowice 2006
ISBN 83-7132-926-1
Wydawnictwo „Książnica" Sp. z o.o.
Al. W. Korfantego 51/8
40-160 Katowice
tel. (032) 203-99-05, 254-44-19
faks (032) 203-99-06
Sklep internetowy:
e-mail:
[email protected]
Wydanie pierwsze Katowice 2006
Skład i łamanie: Z.U. „Studio P", Katowice.
Opis z okładki.
W roku 1825 żaglowiec „Emma Jane" wypływa z portu
w Wielkiej Brytanii, kierując się ku Australii - krainie nowych
możliwości. Na pokładzie wiezie skazańców transportowanych do
kolonii karnych oraz garstkę pasażerów gotowych
stawić czoło wszelkim trudom niebezpiecznej podróży.
Jest wśród nich arystokrata, który ucieka przed wierzycielami
ścigającymi go za długi karciane. Pragnąc dołączyć
do elity Australii, nie cofnie się przed niczym,
byle osiągnąć cel. Będzie oszukiwał, wykorzystywał
i zdradzał każdego do czasu, aż piękna Irlandka
Strona 3
wymierzy mu sprawiedliwość.
Australijska historia nie przypomina historii,
ale najpiękniejsze kłamstwo...
Jest pełna niespodzianek i przygód,
sprzeczności i rzeczy niewiarygodnych,
ale wszystko to prawda, wszystko rzeczywiście się zdarzyło.
Mark Twain, Morę Tramps Abroad, 1897.
CZĘŚĆ PIERWSZA.
Stany Zjednoczone, rok 1957.
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
Czarna limuzyna spokojnie przepłynęła przez bramę dla VIP-ów na
lotnisku La Guardia, strażnik na drugim punkcie kontrolnym machnięciem
dłoni dał znak, że droga wolna. Eduardo Rivadavia pochylił się i poklepał
kierowcę po ramieniu.
- Wiesz, gdzie jechać?
- Tak, sir - zapewnił go kierowca. - Jesteśmy dokładnie na czas.
Eduardo pokiwał głową i usiadł wygodnie. Lotniska tej skali wciąż
stanowiły dla niego labirynt; kiedy teraz jechał między rzędem
prywatnych samolotów z dziobami zadartymi w powietrze, nie potrafił
pojąć, jak właścicielom udaje się zlokalizować swoją własność.
Zapalił cygaro i zsunął się niżej, znikając z zasięgu wzroku przechodniów.
Nie cierpiał tego samochodu, czuł się w nim jak gangster, a przypuszczał,
Strona 4
że cygaro tylko umacnia to wrażenie. Jednakże jako ambasador Argentyny
w ONZ musiał się zgodzić na to, żeby po Nowym Jorku woził go kierowca
w tej długiej, brzydkiej, złowrogo wyglądającej limuzynie.
Gdyby nie mżawka, skorzystałby z okazji, żeby przyjrzeć się niewielkim
samolotom. Jego siostra Maria namawiała go, żeby taki kupił. Wyszła za
Teksańczyka i mieszkała w Dallas. Ponieważ reszta rodziny pozostała w
Argentynie, Maria obawiała się, że Eduardo czuje się w Nowym Jorku
samotny.
Westchnął. Teraz, kiedy jego jedyna córka wychodziła za mąż, Maria
zapewne będzie jeszcze usilniej upierać się przy konieczności kupna
samolotu. Nie potrafił jej przekonać, że taka ekstrawagancja spowoduje
tylko problemy. W Argentynie szalał kryzys,
7
wieści o tym, że dyplomata rozbija się prywatnym samolotem, tylko
ściągną na niego uwagę i nieuchronną krytykę. Nie mogła zrozumieć, że
ambasador nie jest żoną Cezara. Argumentowała, że samolot zakupi
konsorcjum Rivadaviów, że rząd nie wyda na to ani grosza. Nie był w
stanie jej uzmysłowić, że opinia publiczna nie będzie chciała znać prawdy.
Dla opozycji stanowiłoby to dowód, że jego też oplotły macki korupcji;
już i tak trudno było trzymać się z dala od ich oszczerczych strategii, nie
musiał jeszcze sam dawać im amunicji do ręki. A poza tym lubił wielkie
samoloty i sprawnie działające zatłoczone lotniska.
Maria zawsze taka była, zawsze chciała, żeby inni mieli to samo co ona.
Jej wybuchy entuzjazmu dla nowych zabawek, jak je nazywał Eduardo,
stały się tematem rodzinnych żartów. A ponieważ jej mąż, Hank
Strona 5
Wedderburn, miał prywatny samolot, tak długo będzie dręczyć rodzinę
Rivadaviów, aż coś innego zajmie jej uwagę.
Wciąż padało, szara drobna mżawka sprawiała wrażenie, że przeprasza, że
ma nadzieję, iż napuszeni nowojorczycy jej nie zauważą. Eduardo zgasił
cygaro i zamknął okno, przygnębiony i samotny.
Powinienem być szczęśliwy, mówił sobie, to dzień ślubu mojej córki.
Mam nadzieję, że deszcz przestanie padać na czas. Mówią, że tak. Elena
wychodzi za porządnego chłopaka, któremu na niej zależy, rozsądnego
człowieka pochodzącego z podobnej rodziny, ale z tak daleka! Kto by
pomyślał, że wybierze Australijczyka?
Elena śmiała się z niego.
- Tatusiu! Czemu ciągle powtarzasz „z tak daleka"? Do Argentyny też
zewsząd jest daleko, więc co za różnica? Zamieszkamy na ranczu. To ja
znalazłam się w dziwnej sytuacji. Wyjechałam z rancza, żeby zamieszkać
w Nowym Jorku, a kończę na innym ranczu.
Inne ranczo, tak powiedziała, jakby położone było przy tej samej drodze.
Ech, młodzi! Najczęściej nie mają pojęcia, w co się pakują. Eduardo nie
dowiedział się jeszcze, jaki to rodzaj gospodarstwa, usłyszał tylko tyle, że
tam też hodują bydło. Nie chciał za bardzo wypytywać narzeczonego i na
razie wywnioskował jedynie, że miejsce nie jest zaznaczone na żadnej
mapie i że leży daleko od miasta.
8
Lukę MacNamara powiedział mu, że dom jest komfortowo urządzony, że
Elena będzie miała wygodne życie, ale tamtejsze standardy są przecież
inne. Co rozumiał przez „wygodne życie"? Jego córka, Elena Maria
Rivadavia de Figueroa, przywykła do wysokiego standardu, jak cała
Strona 6
rodzina Rivadaviów od pokoleń, tylko że młoda para, podekscytowana
małżeńskimi planami, nie potraktowałaby jego wątpliwości poważnie.
Żałował, że żona umarła, potrzebował jej teraz, okazałaby więcej siły, nie
owijałaby w bawełnę.
W innej sytuacji przed wyrażeniem zgody porozmawiałby z rodzicami
młodzieńca, ale ojciec Luke'a nie żył, a matka dopiero dzisiaj rano
przylatywała z Australii, tak więc nie miał okazji do zadania bardziej
wnikliwych pytań, zlecił tylko w ambasadzie przeprowadzenie
dyskretnego śledztwa.
A co tam! Niech będą szczęśliwi. Niech dzisiaj wszyscy będą szczęśliwi.
Eduardo wolał przygnębienie. Hank i Maria tak przeżywali ślub, jakby
Elena była ich córką. Przypuszczał, że zostało mu dzisiaj tylko kilka minut
spokoju.
Na Wielkanoc zabrali Luke'a do domu, żeby poznał rodzinę. Brat Eduarda,
Luis, był pod wrażeniem jego wiedzy na temat bydła. To poprawiło
Eduardowi nastrój.
- Zaproponuj mu pracę!
- Zaproponowałem - odparł Luis - ale on chce wracać do domu.
- Więc co w takim razie robi w Stanach?
- W jego rodzinie panują podobne zwyczaje jak w naszej - wyjaśnił Luis
łagodnie. - Tak jak ty chciał poznać świat, ale teraz uświadomił sobie, że
woli pracę na farmie. Nie wszyscy mamy twoje talenty, żeby z taką
łatwością znaleźć miejsce w świecie handlu. On jest bardziej podobny do
mnie, odpowiada mu wiejskie życie. Wszyscy jesteśmy z ciebie bardzo
dumni, Eduardo, jesteś wybitnym człowiekiem i ten młodzieniec cię
szanuje, ale pozwól mu wrócić do domu. Niech jedzie. Nie sądzę, żebyś
Strona 7
miał powody martwić się o Elenę. Gdyby Lukę musiał podjąć pracę w
Nowym Jorku, żeby się z nią ożenić, byłby nieszczęśliwy. Możesz sobie
wyobrazić mnie pracującego w Nowym Jorku?
- Dlaczego nie? Dałbyś sobie radę z jego pracą w Komisji Handlu,
przecież dotyczy rolnictwa.
Luis się roześmiał.
9
- Ale musiałbym tam mieszkać, na tym polega problem. Oni chcą
zamieszkać na ranczu. Rozumiem ich. Ty zatrzymaj sobie Nowy Jork.
Kierowca wyrwał go z zadumy.
- To ten samolot, sir - powiedział. - Już schodzą do lądowania.
Mały samolot sprawnie siadł na pasie, potoczył się i zatrzymał. Hank i
Maria zeszli po trapie i pobiegli do samochodu, chroniąc się przed
deszczem pod parasolami.
Maria zarzuciła mu ramiona na szyję.
- Eduardo! Jak to miło z twojej strony, że po nas przyjechałeś. Nie trzeba
było! Na pewno masz dzisiaj mnóstwo zajęć.
- Nie, tylko przeszkadzałem. Chętnie skorzystałem z możliwości ucieczki.
Hank nachylił się i mocno uścisnął mu dłoń.
- Mimo to jesteśmy wdzięczni. I kto by pomyślał, że mała Elena wyjdzie
za mąż? Jeszcze nie kupiliśmy prezentu. Postanowiliśmy, że poczekamy i
przekonamy się, czego by chcieli. Maria uważa, że czek byłby w złym
guście. Inni ludzie, inne zwyczaje. I proszę, wychodzi za Australijczyka.
Co o tym myślisz?
Eduardo uśmiechnął się nieszczerze. Lubił Hanka, ale teksańska
wylewność zawsze sprawiała, że brakowało mu słów.
Strona 8
- Hank ma słabość do Australijczyków - powiedziała Maria.
- Ach tak - odparł Eduardo. - A dlaczego? Maria zamrugała zaskoczona.
- Dlaczego? Nie wiem. Dlaczego, Hank?
Hank wzruszył ramionami i żona uznawszy, że sprawa jest bez znaczenia,
pośpiesznie mówiła dalej:
- Ciocia Cecilia jest przekonana, że w Australii mieszkała gałąź rodziny
Rivadaviów. Dawno temu, w ubiegłym wieku, tak jej się wydaje.
Brat uśmiechnął się do niej protekcjonalnie.
- Nigdy o tym nie słyszałem. Ciocia Cecilia znajduje gałęzie rodziny
wszędzie tam, gdzie jej wygodnie.
- Może mieć rację, nigdy nic nie wiadomo. Ale powiedz, co ze ślubem?
Wszystko dopięte na ostatni guzik? Żałuję, że nie mogłam być tutaj, żeby
pomóc Elenie. Kto przychodzi?
- Ci co zwykle. Rodzina. Przyjaciele jej i jego. Luis, Isobel i dzieci
zatrzymali się w Waldorfie, robią sobie wakacje. Ciotki
10
z przyjaciółmi są w Connecticut. Rodzina Garciów i inni z Buenos Aires
wynajęli mieszkania, a dziadek Batiste jest u wuja Julia na Long Island...
- Eduardo - przerwała mu Maria - nie pytam o naszą rodzinę, tylko o jego!
Słyszałam, że będą lord i lady!
- Tak, lord i lady Heselwoodowie.
- Nie wiedziałem, że w Australii są lordowie - odezwał się Hank.
- Oni nie są Australijczykami, tylko Anglikami. To przyjaciele
MacNamarów, rodziny Luke'a. - Eduardo mówił tak, jakby za często
musiał to wyjaśniać.
- Lukę musi mieć doskonałe koneksje, skoro przyjaźni się z arystokracją -
Strona 9
powiedziała Maria. Wyczuwała, że Eduardo nie jest nadmiernie
zachwycony tym małżeństwem. Spojrzała przez okno. - Kocham Nowy
Jork, to takie powściągliwe miasto. Wszyscy stawiają kroki z taką
rozwagą.
- Eduardo - roześmiał się Hank - twoja siostra ma doprawdy dziwne
skojarzenia. Większość ludzi twierdzi, że Nowy Jork jest ekscytujący.
- Ojej! - obruszyła się Maria. - Bycie ekscytującym jest zbyt
przewidywalne. Wszyscy, którzy tu przyjeżdżają, dokładnie wiedzą, czego
się spodziewać. Australia jest ekscytująca. Chciałabym bardzo pojechać do
Australii. Pionierski kraj... musi tam być jak w Ameryce Północnej w
filmach o Dzikim Zachodzie, cała ta przestrzeń.
- I brak wody - dodał Hank. - Na tym polega różnica. Nasi pionierzy mieli
szczęście, że trafili na dobrze nawodniony kraj. Im bardziej na zachód
jesteś w Australii, tym większe susze, wiele rzek płynie w głąb lądu i po
prostu znika w piasku.
- Rzeki nie mogą płynąć w głąb lądu, Hank - zaoponowała jego żona.
- Mogą, prawda, Eduardo?
- Byłeś w Australii, Hank? - zaciekawił się Rivadavia.
- Tak, podczas wojny.
- A byłeś w tej części, z której pochodzi Lukę, w Queenslandzie? Nigdy
wcześniej o niej nie słyszałem.
- Eduardo, przynajmniej raz cię wyprzedzam - stwierdził Hank. - Jasne, że
tam byłem, ale to nic wielkiego. Po mojemu więcej niż dwieście tysięcy
żołnierzy i lotników zna tę część świata. W Australii były potężne bazy
amerykańskie, a największa
11
Strona 10
koncentracja wojsk znajdowała się w Townsville, mieście na wybrzeżu,
które było idealnym punktem startowym do wojny na Pacyfiku. Często się
zastanawiam, czy któryś z nich wrócił, w tamtych czasach kraj stwarzał
mnóstwo możliwości, zresztą skoro o tym mowa, dzisiaj też.
W końcu rozmowa zainteresowała Eduarda.
- Jakiego rodzaju możliwości?
- Wszelkiego. Fantastyczne, ciągnące się po horyzont pastwiska... Mają
tam farmy hodowlane, rancza tak wielkie jak cały Teksas.
Jego szwagier nie krył zdumienia. Nauczono go wierzyć, że w Teksasie
wszystko jest największe.
- Żarty sobie ze mnie stroisz?
- Wcale nie. A jak duża jest farma twojego przyszłego zięcia?
- Nie chciałem pytać.
- Powinieneś był zapytać. Australijczykom to nie przeszkadza.
Powiedzieliby ci, gdyby ich dziadkiem był Jesse James. Połowa z nich
pochodzi od skazańców i wcale się tego nie wypiera. Wręcz przeciwnie, są
dumni.
- O mój Boże!
Nawet Maria była wstrząśnięta.
- Jestem pewna, że Lukę MacNamara nie pochodzi od skazańca.
- A skąd wiesz? - Hank świetnie się bawił, kpiąc sobie z nich. Kochał ich
bardzo, przyjęli go serdecznie, dali poczucie przynależności, coś, czego
wcześniej nie doświadczył, ale ze śmiertelną powagą traktowali swoją
genealogię i jeżyli się na byle docinek.
Hank wciąż z gniewem wspominał swój powrót z wojny do domu po
wielu miesiącach spędzonych w szpitalu. Zadzwonił do rodziców z San
Strona 11
Francisco, żeby powiedzieć, którym autobusem przyjedzie; przez dwa dni
podróżował przez kraj, zbyt podniecony, żeby zająć się lekturą czasopism,
które kupił dla zabicia czasu. Wreszcie wysiadł na starym dworcu - po
dwuletniej nieobecności był w domu. Nikt na niego nie czekał, a kiedy
szedł przez miasto, doświadczał dziwnego zaskoczenia, bo wydawało się o
wiele mniejsze niż we wspomnieniach. Frontowe drzwi były zamknięte,
ale klucz leżał w tym samym co zwykle miejscu. W kuchni na stole pod
cukiernicą znalazł kartkę,
12
matka zawsze je tam zostawiała. Pisała, że poszli z ojcem do kina.
Chciał od razu wyjechać, ale potrzeba, by być w domu, z rodziną, okazała
się zbyt silna. Rozpaczliwie pragnął im opowiedzieć o tym, co się
wydarzyło, wyrzucić to z siebie. Kiedy jednak zaczął mówić o wojnie i
zobaczyli, że cały się trzęsie, ojciec mu przerwał:
- Wojna się skończyła, chłopcze. Zostaw to za sobą. Głos Eduarda wyrwał
go z bolesnej zadumy.
- Skoro byłeś w Townsville, to może byłeś też w miasteczku Luke'a,
Dolinie Lagun?
- Dolina Lagun - powtórzyła Maria. - To taka romantyczna nazwa.
Ogromnie mi się podoba.
Hank pokręcił głową.
- Nie. Zresztą nie sądzę, żeby to było miasto. Sprawdzałem na mapie i nie
mogłem go znaleźć.
- Ja też nie - jęknął Eduardo. - Lukę pokazał mi palcem, ale można się
tylko domyślać. Wygląda na to, że jest położone setki mil w głąb lądu od
Townsville, które leży na wybrzeżu.
Strona 12
- Czyli jest tam całkiem jak w Argentynie albo Teksasie, prawda? -
roześmiał się Hank.
Eduardo skrzywił się i zmienił temat.
- Jesteśmy na miejscu. Popatrzcie na te wszystkie samochody na ulicy.
Rezydencja zmieniła się dzisiaj w dom szaleńców, pełno w niej
fotografów, krawcowych, fryzjerek, piszczących kobiet. Może
wybierzemy się gdzieś na spokojny lunch?
- Nie! - krzyknęła Maria, niemal zrywając się z siedzenia.
- Muszę pomóc Elenie. Na pewno jest mnóstwo rzeczy, które mogę zrobić.
I wysiadła, nim jeszcze limuzyna zatrzymała się przed frontonem domu.
Maria i Hank pojechali tym samym samochodem do kościoła, o kilka
minut wyprzedzając orszak panny młodej. Hank był poirytowany, nie
znosił nigdzie się spóźniać.
- Nie ma powodu do pośpiechu - uspokajała go Maria.
- Przecież nie zaczną bez panny młodej.
- Nie w tym rzecz - narzekał Hank. - Lubię być wcześniej, żeby się
rozejrzeć, dowiedzieć, kto jest kim. Patrz, wszyscy weszli do środka. Teraz
zobaczymy tylko plecy.
13
Portier poprowadził ich długą nawą. Maria podziwiała kwiaty, Hank
szukał znajomych twarzy.
- To matka pana młodego - szepnęła Maria, kiedy zajęli miejsca.
Hank zobaczył atrakcyjną kobietę z lekko opaloną twarzą i włosami
zwiniętymi w węzeł pod toczkiem. Zauważył jej silne, zręczne dłonie,
kiedy kładła rękawiczki i modlitewnik na wąskim pulpicie, i dostrzegł
kontrast z oliwkowymi, wypielęgnowanymi dłońmi swojej żony.
Strona 13
- Gdzie jej mąż? - zapytał półgłosem.
- Cii! Nie żyje. Zginął na wojnie. Lukę to taki miły młody człowiek,
prawda?
Mimo że widzieli tylko jego plecy, Hank z aprobatą skinął głową. Jak
wszyscy wysocy mężczyźni doceniał to, że chłopak ma dobre sześć stóp
wzrostu i szerokie ramiona, choć wciąż jest szczupły i tyczkowaty i
potrzebuje lat, żeby nabrać ciała. Uśmiechnął się. Pan młody najwyraźniej
czuł się niewygodnie w oficjalnym stroju, ciągle poprawiał smoking i
prostował krawat. Hank ponownie popatrzył na młodego MacNamarę,
próbując dojrzeć jego twarz; było w nim coś znajomego. Co to było?
Wedderburn usilnie szukał w pamięci. Sposób, w jaki porusza ramionami?
Lekko zgarbiona sylwetka, charakterystyczna dla kowbojów? Może
przypomina mu chłopców z domu. Poczuł, że żołądek dziwnie mu się
ściska, pot pokrywa ogorzałą twarz. Spuściwszy wzrok, zobaczył, że
dłonie mu się trzęsą.
Maria, której uwadze nigdy nic nie umykało (zawsze to powtarzał), ujęła
go pod ramię.
- Co się dzieje, Hank? Dobrze się czujesz?
- Tak, wszystko w porządku. Trochę tu duszno. Spojrzała na niego
przenikliwie, kiedy wyjął chusteczkę, by
przetrzeć twarz i kark.
Starzeję się, w tym rzecz, powiedział sobie. Wstał, gdy pierwsze akordy
marsza weselnego tryumfalnie przetoczyły się przez kościół. Na końcu
nawy w aureoli światła stała Elena z ojcem.
Hank zapomniał o swych niepokojach i na krótko zagubił się w urodzie tej
dziewczyny, którą znał od dziecka. Jej śliczną twarz przysłaniała mgiełka
Strona 14
tiulowego welonu, spadającego z tej samej mantyli, w której ślub brała
Maria.
- Jest piękna, prawda? - Maria z podnieceniem ścisnęła Hanka za rękę.
14
- Bardzo piękna - potwierdził odwracając się, by zobaczyć reakcję
narzeczonego.
Lukę MacNamara jak każdy pan młody chciał zerknąć na swoją
oblubienicę. Opuściło go zdenerwowanie, twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
Potem sobie przypomniał, że powinien odwrócić się do ołtarza. Zobaczył
stojącego w pierwszym rzędzie wysokiego mężczyznę i domyślił się, że to
musi być Hank Wedderburn, ukochany wujek Eleny, powitał go więc
konspiracyjnym mrugnięciem, po czym zajął prawidłową pozycję między
drużbami, twarzą do księdza.
Hank zatoczył się jak od ciosu. Kolana się pod nim ugięły i złapał się
ławki dla zachowania równowagi. Oczy przesłoniła mu mgła. Panna
młoda przeszła obok z Eduardem, zdawało się, że organy grają głośniej.
- Co się dzieje? - zaniepokoiła się Maria. - Źle się czujesz?
- Nie za dobrze. Chyba na chwilę wyjdę na dwór.
- Pójdę z tobą.
- Nie, zostań. - Wyszedł z ławki do bocznej nawy, starając się iść pewnym
krokiem. Kiedy znikał w bocznych drzwiach, odprowadzały go spojrzenia
ciekawskich.
Stanął pod drzewem. Próbował wyjąć papierosa, ale paczka wypadła mu z
drżących dłoni na trawę. Na opustoszałym kościelnym dziedzińcu Hank
Wedderburn wybuchnął płaczem.
Nim pozostali wyszli z kościoła, zdążył umyć twarz pod fontanną i z
Strona 15
wysiłkiem przybrać wesołą minę, ale Maria zauważyła jego
zaczerwienione oczy. Bardzo ją to przestraszyło. Musiał przyrzec, że przy
najbliższej sposobności pójdzie do lekarza, ponieważ nie potrafił w żaden
sposób wyjaśnić swojej słabości.
ROZDZIAŁ DRUGI.
Podczas przyjęcia weselnego Hank postanowił, że wróci do sprawy, którą
pozostawiał w uśpieniu przez czternaście lat.
Jednakże dopiero kilka tygodni później z zacisza swojego gabinetu w
Dallas zadzwonił do agencji prywatnych detektywów.
15
Tego samego dnia po południu Thomas J. Clelland wsiadł do windy w
słynnym Wedderburn Building, żeby spotkać się z samym Hankiem
Wedderburnem. Zastanawiał się, o jakie zlecenie może chodzić.
Sprawdzenie partnera w interesach? Wątpliwe. Wedderburn może sam
zrobić to lepiej dzięki swoim kontaktom. Kłopoty z żoną? Mało
prawdopodobne. Tego rodzaju ustaleń dokonywano z dala od biura.
Sprytne żony pozostawały w przyjacielskich stosunkach z sekretarkami.
Wedderburn powitał go uprzejmie. Zależało mu na dyskretnym zbadaniu
sprawy zupełnie błahej. Ot, zwykła ciekawość. Słyszał, że w czasie wojny
Clelland pracował w wywiadzie wojskowym.
- Nie przywiązywałbym do tego zbyt wielkiej wagi, panie Wedderburn.
Robi wrażenie, ale ja stacjonowałem w Nowej Zelandii. Nie miałem dużo
do roboty poza przekładaniem akt i cieszeniem się tamtejszym stylem
życia. Wtedy byłem zły, że utknąłem w takim miejscu, ale jak teraz patrzę
wstecz, widzę, że miałem szczęście.
- Był pan w Australii?
Strona 16
- Nie. To też mnie ominęło.
- Moje śledztwo dotyczy Australii. Może pan tam pojechać? Pokrywam
wszelkie koszty.
Clelland z trudem ukrył podniecenie.
- Mogę, proszę pana - odparł obojętnie. - Jeśli przyniesie to panu korzyść.
- Owszem. Zależy mi na informacjach o pewnym australijskim żołnierzu.
Clelland wiedział, że to jest za piękne, żeby było prawdziwe. Nie może
wystawiać na ryzyko relacji agencji z Wedderburnem przez marnowanie
jego czasu i energii.
- Nie chciałbym pozbawiać się możliwości wyjazdu do Australii, panie
Wedderburn, ale jeśli tylko o to panu chodzi, możemy uzyskać te
informacje stąd.
- Wręcz przeciwnie. To sprawa osobista. Nie chciałbym nikogo urazić.
Nie mogę sobie pozwolić, żeby ktoś ze zręcznością słonia w składzie
porcelany zaczął wtykać nos w archiwa wojskowe. Ta rodzina ma kontakty
w ambasadzie australijskiej u nas. Nie chcę, żeby rozeszła się wieść, że ich
krewny stał się przedmiotem czyjegoś zainteresowania. Ten człowiek nie
żyje i nie był przestępcą, nic w tym rodzaju. Pan tam pojedzie, po cichu się
rozejrzy
16
i przywiezie mi jego historię. Spokojnie i bez rozgłosu. Jego rodzina w
żadnym razie nie może się o tym dowiedzieć.
- Trudno uzyskać dostęp do archiwów wojskowych bez zgody rodziny.
- Znajdzie pan jakiś sposób, przekupi pan kogoś, jeśli zajdzie potrzeba.
Nie musi pan oszczędzać, wymagam natomiast całkowitej dyskrecji. -
Podał Clellandowi kartkę, na której wydrukowano słowa: JOHN PACE
Strona 17
MACNAMARA. DOLINA LAGUN. QUEENSLAND. AUSTRALIA. -
Niewiele tego - powiedział przepraszająco. - Podobno „zginął na wojnie",
choć równie dobrze mógł go przejechać dżip w Perth.
- Jasne. Znam faceta, który wrócił z wojny ze Szkarłatnym Sercem. Wziął
go na rogi byk, kiedy szedł na skróty przez farmę niedaleko Auckland. -
Clelland spojrzał na kartkę. - Gdzie jest ta Dolina Lagun?
- Dobre pytanie. Nie wiem dokładnie, gdzieś w głąb lądu od Townsville,
miasta na północnym wybrzeżu wschodniej części stanu Queensland.
- A tak. Wiem, gdzie leży Townsville. Była tam wielka amerykańska baza
wojskowa, prawda?
- Tak. Nie sądzę, by dowiedzenie się czegoś o tym człowieku nastręczało
panu wielu trudności. Gdyby z miasta wyprowadzić wojsko, myślę, że
wróciłoby do drzemki.
Odprowadził Clellanda do drzwi, a potem nagle poczuł, że musi coś
dodać.
- Niech pan posłucha, nie chcę, żeby działał pan po omacku. Niedawno
natknąłem się na człowieka noszącego to nazwisko. Zupełnie
nieoczekiwanie. Myślę, że ten facet, ten Australijczyk, którego spotkałem
w czasie wojny...
Clelland patrzył na niego zakłopotany. Wedderburn miał w oczach łzy.
- Przepraszam. Nigdy nie potrafiłem o tym mówić. - Wziął głęboki
oddech. - Myślę, że on uratował mi życie.
Przeklęta wojna, pomyślał Clelland. Niektórzy wrócili z niej z
koszmarnymi wspomnieniami ukrytymi głęboko na dnie serca. Już chciał
powiedzieć: „Wszystko w porządku, stary. Wiem, jak to jest", ale się
powstrzymał. Nie wiedział. Łatwo rzucać takimi banałami, nic nie
Strona 18
kosztują. Czekał, aż Wedderburn pierwszy się odezwie.
Hank był mu wdzięczny za to milczenie.
17
- Dziękuję. Widzi pan, teraz, kiedy ta sprawa do mnie wróciła, muszę
wiedzieć. Nie chcę omawiać tego z jego rodziną. Jeśli się mylę, zrobię z
siebie skończonego głupca, a jeśli mam rację, może być jeszcze gorzej. Po
co wskrzeszać całe to cierpienie? Zmuszać jego żonę, żeby powtórnie
przez to przechodziła. To prywatna sprawa między mną a człowiekiem,
który nie żyje od czternastu lat. I nie chodzi tylko o to, że mam u niego
dług, a swoje długi wolę płacić. Problem polega na tym, że przez
wszystkie te lata dręczyło mnie, że nie wiem, kim jest ten Australijczyk.
- Mam nadzieję, że będę mógł panu pomóc, panie Wedderburn. Czy w
tym śledztwie może się przydać przebieg pańskiej służby?
- Nie. Przekaże mi pan wszystko, czego się uda tam panu dowiedzieć o
zmarłym Johnie MacNamarze, i to wystarczy.
Clelland opuszczał biura Wedderburna z ciężkim sercem. Podróż do
Australii była premią, ale współczuł Wedderburnowi. Ludzie tacy jak on
dźwigali poczucie winy niczym ołowiany ciężar. Nie do zniesienia
bowiem była świadomość, że ich koledzy zginęli, a oni żyli dalej.
Detektyw dziwił się, że taki rozsądny człowiek jak Wedderburn nie potrafi
zrozumieć, iż to nieodłączny aspekt wojny. W holu przebiegł wzrokiem po
liście przedsiębiorstw Wedderburna umieszczonej na ścianie i wyszedł na
rozpaloną ulicę.
Po powrocie z Australii Clelland dostarczył swój raport Wedderburnowi.
Mijały tygodnie, Wedderburn zapłacił rachunek, nie kwestionując jego
wysokości, ale poza tym nie dawał znaku życia.
Strona 19
Pewnego dnia jednak zadzwonił.
- Możemy się spotkać na drinku?
- Pod jednym warunkiem - odparł Clelland. - Powie mi pan, czy trafiliśmy
w dziesiątkę czy nie.
- Powiem. Mam ochotę odetchnąć świeżym powietrzem. Spotkajmy się u
Lindy'ego koło parku, dobrze? Możemy usiąść na dworze.
Kiedy Clelland zjawił się w umówionym miejscu, Hank już siedział przy
stoliku pod drzewem, popijając whisky. Detektyw kupił więc sobie
bourbona i przyniósł do stolika.
- Przyszedłem uzbrojony - wskazał szklaneczkę. - Przykro mi, że w
raporcie jest tylko jedno niewyraźne zdjęcie z batalionowego biuletynu.
18
Wszyscy wyglądają na nim jak ja, ale nie chciałem się zwracać do
rodziny.
- Nie ma sprawy, Tom. Fotografia nie była mi potrzebna. Ważne były daty.
Słyszał pan kiedyś wcześniej o szlaku Kokoda?
- Jezu, tak, najgorsze miejsce tej wojny.
- Słuszne określenie. Na szlakach w Nowej Gwinei było parno i gorąco
jak w piekle, nic tylko dżungla i Japońcy za każdym krzakiem.
- Tak, pamiętam. Ciągle domagali się dostaw, ale trudno było do nich
dotrzeć. Zrzuty trafiały do przepaści albo japońskiego obozu. Wydawało
mi się jednak, że walczyli tam tylko Australijczycy.
- Jankesów nie było za dużo, mieliśmy cholernego pecha, że
wyciągnęliśmy krótką słomkę. Bóg wie, jak się w to wplątaliśmy, byliśmy
surowymi poborowymi, których prosto ze starych dobrych Stanów
przetransportowali do Port Moresby, a stamtąd do Kokody. Wciąż widzę
Strona 20
tych wielkich twardych Australijczyków. Sprawiali wrażenie starszych od
nas, mądrzejszych, sam nie wiem, nie mogłem tego zrozumieć. Mieli
przepocone miękkie kapelusze naciągnięte na granitowe twarze,
podwinięte rękawy... wyglądali jak batalion drwali. To nas zbiło z tropu.
No i wydawali się okropnie pewni siebie. W dżungli roiło się od
Japońców, ale nie było żadnej linii frontu, walczyliśmy, kiedyśmy się na
nich natknęli, najczęściej na bagnety. Jezu, to były jatki.
- Doprawdy nie miałem pojęcia, że jacyś nasi żołnierze byli na szlaku
Kokoda - wtrącił Clelland.
- Na Boga, byli i ginęli. Ale pański raport powiedział mi coś nowego.
Dopiero teraz rozumiem, dlaczego czułem się gorszy od tych
Australijczyków, to byli żołnierze zaprawieni w boju, słynne „szczury
Tobruku", których przerzucili stamtąd i postawili przeciwko Japońcom.
Nie miałem o tym pojęcia. Nic dziwnego, że wyglądali na starszych. A
nasi oficerowie też byli nowicjuszami, nie mieli wielkiego doświadczenia
w walce. Wpadliśmy w potworne kłopoty, ponieśliśmy olbrzymie straty,
więc wycofano nas stamtąd i przeniesiono na wybrzeże niedaleko Buny,
skąd ruszyliśmy w głąb lądu.
- Tam wcale nie było lepiej, prawda?
- Wciąż przedzieraliśmy się przez cuchnącą dżunglę, otoczeni przez
Japońców, ale mieliśmy większe szanse na planowane akcje. Mogliśmy
korzystać z rzek i szybciej się poruszać, wiedzieliśmy,
19
gdzie jesteśmy. Kokoda to nie było miejsce dla nieopierzonych rekrutów.
Tak czy owak wydawało się, że radzimy sobie dobrze. Ale pewnego dnia
byłem z patrolem nad brzegami Adai i zaatakowali nas Japończycy. Dwaj