Leszek Herman - Sedinum 2 - Latarnia umarłych
Szczegóły |
Tytuł |
Leszek Herman - Sedinum 2 - Latarnia umarłych |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Leszek Herman - Sedinum 2 - Latarnia umarłych PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Leszek Herman - Sedinum 2 - Latarnia umarłych PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Leszek Herman - Sedinum 2 - Latarnia umarłych - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Ita Turowicz
Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz
Redakcja techniczna: Karolina Bendykowska
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Maria Śleszyńska
Wydawnictwo dziękuje panu Jerzemu Buziałkowskiemu,
prowadzącemu strony:
,
za możliwość wykorzystania na okładce pocztówki
pochodzącej z jego zbiorów.
© by Leszek Herman
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2016
Ta książka jest fikcją literacką i wytworem wyobraźni autora.
Wszelkie podobieństwo do realnych osób i zdarzeń jest niezamierzone
i całkowicie przypadkowe.
ISBN 978-83-287-0395-7
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2016
Strona 4
Morze – otwarte dla wszystkich i nie dochowujące wierności
nikomu.
Joseph Conrad
Strona 5
Spis treści
PROLOG
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Strona 6
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
EPILOG
Podziękowania
Strona 7
PROLOG
25 listopada 1941
Morze było spokojne. Daleko na horyzoncie wąską, ledwie widoczną linią,
migotliwie odcinającą się od nieba, majaczyły zarysy wybrzeża. Łagodny
wiatr popychał długie fale, które z lekkim szumem łamały się i cicho tonęły,
z rzadka jedynie pokrywając się na wierzchołkach pianą. Nieczęste o tej
porze roku słońce wydobywało srebrne błyski z łagodnie falującej, ciągnącej
się w nieskończoność szaroniebieskiej płaszczyzny, na której – niczym
główny motyw jakiegoś impresjonistycznego pejzażu – kołysała się łódź
rybacka.
Długi na dziesięć metrów, drewniany żółty kadłub miał na dziobie
wymalowany czarną farbą napis RUG-12. Na wyłożonym zszarzałymi
deskami pokładzie uwijało się dwóch okutanych w sztormiaki rybaków,
którzy krzycząc do siebie, wyciągali z wody sieć, pełną iskrzącego się
w słońcu srebra.
Dorsz. To nie była najlepsza pora na łowienie dorsza, ale to nie była
w ogóle najlepsza pora na nic. Arnold Jauch uważał się za patriotę, ale
patriotyzm patriotyzmem, a z czegoś żyć trzeba. Wojsko krzywo patrzyło na
kutry i łodzie pływające na łowiskach blisko tutejszych brzegów, tylko gdzie
do diabła mieli pływać? Na Gotlandię? Okoliczne tawerny i hotele miały o tej
porze roku raczej mało urozmaicone karty dań. Świeża ryba to zawsze było
coś. Kupią wszystko na pniu.
Jauch stał oparty o drzwi w nadbudówce łodzi i patrzył, jak dwaj młodzi
mężczyźni mozolą się z linami trałowymi przy wyciąganiu sieci. O tej porze
roku dorsz żerował w małych stadach w głębokiej wodzie. W lecie zbijał się
w wielkie ławice na tarło, ale teraz pływał niewielkimi grupami albo nawet
pojedynczo. Można było próbować połowu na granicy płycizny, jakieś
dziesięć mil od brzegu, albo pływać wzdłuż niej z trałem dennym. Niektórzy
ryzykowali i wypływali dalej, nawet pod Bornholm, inni uważali, że
Strona 8
pływanie zwykłymi krypami na taką odległość to igranie z losem. Pogoda na
morzu mogła się zmienić nawet w ciągu dwóch godzin. Generalnie jednak
trzeba było mieć po prostu doświadczenie, znać łowiska, znać brzeg,
wiedzieć, gdzie jest płytko, gdzie są zatopione wraki, w których lubiły się
czasem chować mniejsze ławice, znać po prostu tę cholerną robotę.
Problem w tym, że teraz i tak to wszystko nie miało żadnego znaczenia.
To, co się działo od dwóch lat na wybrzeżu, powodowało, że ryba była
zdezorientowana. Praktycznie od wybrzeża aż pod Nexø czy Snogebaek
łowiska były kompletnie zdewastowane. Dorsz zachowywał się irracjonalnie,
mniejsze ławice się dzieliły, a ryby pływały, poszukując spokojniejszych
miejsc. Przydałby się tutaj taki troll jak ten, który rozwścieczony głośnym
biciem dzwonów w starym kościele w Bodils rzucił weń ogromnym głazem.
Głaz do tej pory tkwił w dzwonnicy, a Jauch oglądał go wiele lat temu, gdy
zwiedzał Bornholm. Mógłby tak porządnie walnąć w tych szaleńców
i odesłać ich tam, skąd przyszli. Czyli do piekła.
Westchnął i wyjął z kieszeni stary zegarek. Po dziadku.
Dochodziło południe.
*
Wilhelm patrzył z dumą na pięknego gniadego folbluta, którego prowadził
do niego właśnie rządca Schulz. Koń był bardzo wysoki, miał w kłębie
dokładnie metr i siedemdziesiąt trzy centymetry, co dla niższych osób
stanowiłoby już problem przy wsiadaniu. Ale nieważne. I tak jeździł na nim
tylko on, ewentualnie stajenny Paul, któremu jednemu mógł zaufać, że nie
zmanieruje cennego wierzchowca. Ogier stawiał długie, płynne kroki
i trzymał wysoko głowę, wciągając głośno powietrze chrapami.
– Trzeba wymienić popręg w pańskim siodle, panie hrabio. – Rządca
podał wodze Wilhelmowi i ściągnął zarzucone na siedzisko strzemiona. –
Jest już trochę nadszarpnięty.
– Jeszcze na nim pojeżdżę. – Wilhelm chwycił wodze, wsunął czubek
skórzanego buta w strzemię i jednym płynnym ruchem dosiadł konia. Ogier
jak zwykle zrobił krok do tyłu i do przodu i podniósł głowę, nadstawiając
uszu.
Strona 9
Rządca odsunął się na skraj gazonu i osłaniając ręką oczy przed słońcem,
spojrzał w górę.
– Panie hrabio, okno w wieży wymaga jednak wymiany. Jest zużyte
i nieszczelne. Był wczoraj stolarz i oglądał. Jak je otworzył w końcu, to
potem nie mógł zamknąć i teraz jest tylko przymknięte.
Feralne okno od północnego wschodu.
Wilhelm podniósł wzrok i spojrzał na wznoszącą się przy pałacu wysoką
wieżę, nakrytą hełmem ze zgrabną latarenką, nad którą na długiej szpicy
kręcił się kurek z datą budowy. Dokładnie na szczycie wieży tkwiło ogromne
półkoliste okno, jedno z czterech z każdej strony, które wielkością
dorównywały nieomal głównym dwuskrzydłowym drzwiom wejściowym do
pałacu. O ile pozostałe okna trzymały się dobrze od czasu montażu – czyli od
blisko trzydziestu lat – o tyle to jedno było jakieś felerne. Od początku trudno
się domykało, a później odkształciło się jeszcze bardziej, w końcu na wszelki
wypadek w ogóle przestano je otwierać. Może drewno było źle
przygotowane, a może zaszkodziły mu północne wiatry znad morza i sól,
którą niosły tutaj, smagając nią ściany.
Wilhelm westchnął i obrzucił spojrzeniem front pałacu. Ogromny, nakryty
mansardowym dachem frontowy ryzalit – za którym na parterze, za trzema
półkolistymi oknami, znajdowała się wielka paradna jadalnia – oplatała
gęstwina winobluszczu, którego czerwonawe bezlistne gałązki lśniły
w niespodziewanym listopadowym słońcu.
Elewacje wymagały remontu, odświeżenia. Bez dwóch zdań. Tylko że to
nie był dobry czas na żadne remonty. To nie był dobry czas nawet na
cholerną wymianę okna.
– Potem się tym zajmiemy – rzucił do rządcy i poklepał konia po szyi. –
Sztormu dzisiaj raczej nie będzie.
– Ale na okno będziemy czekać z miesiąc, zanim stolarz je zrobi. – Schulz
był zdeterminowany, żeby popsuć swojemu panu przedobiednią przejażdżkę.
– Porozmawiamy, jak wrócę, Schulz.
Wilhelm spiął lekko wodze i dotknął łydką końskiego boku, co
wystarczyło, by zniecierpliwiony bezczynnym staniem w miejscu
wierzchowiec radośnie poderwał się do przodu.
Strona 10
*
Przez gotycką bramę, tuż pod drewnianym gankiem, opierającym się na
zakotwionych w ścianie wieży potężnych drewnianych podporach, wjechał
rowerem na dziedziniec zamkowy starszy człowiek. Zatrzymał się tuż za
ostrołukowym przejazdem bramnym i oparł wysłużoną damkę o ceglany
mur. Wspiął się po trzech stopniach i stanął przed ciężkimi wrotami. Przez
chwilę grzebał w przepastnych kieszeniach znoszonej czarnej marynarki, aż
wreszcie wyciągnął pęk kluczy na sporym, solidnym kółku. Jeszcze tylko
moment na odnalezienie wśród dziesiątków różnej wielkości kluczy tego
właściwego i brama stanęła otworem. Ciemna sień, kamienna posadzka. Na
prawo droga wiodła do wieży i do pomieszczeń w skrzydle południowym, na
lewo do dawnej sali rycerskiej, przemianowanej później na kaplicę zamkową
pod wezwaniem świętej Elżbiety.
Stary człowiek przeszedł przez sień, otworzył kolejne drewniane drzwi
i skierował się ku kręconym schodom wiodącym na drugie piętro do Izby
Podróży Morskich – jednej z sal ekspozycyjnych Muzeum Powiatowego,
które powstało zaledwie dziesięć lat temu w wydźwigniętym z ruiny po
pożarach i latach zaniedbań zamczysku.
Dzisiaj muzeum było zamknięte – dzień porządków. Zresztą i tak ostatnio
prawie nie było zwiedzających. Szklane gabloty z modelami żaglowców
i resztkami wyposażenia dawnej siedziby pomorskich książąt w kompletnej
ciszy pokrywały się kurzem. To nie były najlepsze czasy na zwiedzanie
muzeów.
Stary człowiek uchwycił się drewnianej poręczy i rozpoczął mozolną
wspinaczkę po kręconych schodach, pogrążonych we wspomnieniach z XVI
wieku.
*
Rynek miał kształt sporego kwadratu, z zachodnią pierzeją zamkniętą
przez barokowy gmach ratusza, nad którym dominowała wieża stojącego za
nim kościoła Mariackiego. Przed budynkiem cieszyła oko słynna fontanna
z posągiem rybaka, przyciągająca w sezonie tłumy letników, którzy co roku –
jak w każdej fontannie na świecie – zostawiali sterty groszaków, wrzucanych
Strona 11
z naiwną nadzieją na szczęście. Na tle jasnej elewacji ratusza ciemniały
bezlistne już gałęzie posadzonych w równym szeregu formowanych lip.
Słońce oświetlało brukowaną nawierzchnię rynku, migocząc
w rozrzuconych tu i tam, pozostałych po niedawnym deszczu kałużach.
Pierwszy od dawna taki dzień, wyrwany z szaroburej listopadowej aury.
W północnej pierzei rynku, na rogu ulicy Długiej, stała niewielka
kamieniczka nakryta mansardowym dachem z naczółkiem. Od lat mieściła
się tu na parterze drogeria, przesłonięta przez rozrośnięte konary starej lipy.
Dokładnie w momencie, gdy kuranty skończyły wybijać godzinę dwunastą,
otworzyły się drzwi, a zawieszony nad nimi drewniany dzwoneczek
zaklekotał radośnie. Na progu pojawił się młody mężczyzna w szarej
marynarce. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął paczkę papierosów i zszedł po
kilku stopniach na chodnik przed budynkiem. Zapalił, głęboko się zaciągnął,
usiadł na szerokim kamiennym stopniu schodów i z zadowoleniem wystawił
twarz do słońca. Jak dawno go nie było. Od wielu tygodni padały deszcze,
zacinały zimne północne wiatry, które przeszywały chłodem do szpiku kości,
a dziś nagle wyszło słońce. Rozparło się na bezchmurnym niebie i nawet
trochę grzało. Młody człowiek miał na imię Hans i codziennie rano, drogą
obsadzoną kasztanowcami, pokonywał rowerem kilka kilometrów
z pobliskiej wsi, żeby otworzyć podwoje niewielkiej mydlarni.
Po drugiej stronie ulicy, nieopodal, starszy pan w surducie otworzył
oszklone drzwi sklepu kolonialnego, pomachał przyjaźnie do młodzieńca
i zniknął ponownie w środku. Szyby zamigotały w słońcu.
Tuż obok, lekko utykając, przeszła starsza kobieta. Skinęła głową
Hansowi. Wiedział, że ma na imię Greta. Pracowała niedaleko, w małym
hotelu po drugiej stronie rynku. Codziennie w południe przechodziła tędy
powoli, zmierzając w stronę budynku z charakterystycznym wysuniętym
ryzalitem, w którego frontowej ścianie, nad dużym oknem, umieszczony był
napis EBERT’S HOTEL. Hotelik o tej porze roku był pusty, ale i tak należało
zmienić pościel w pokojach, pootwierać okna, odkurzyć, a dopiero potem
usiąść z zażywną kucharką Martą w kuchni na tyłach budynku, żeby napić się
gorącej herbaty i podzielić najnowszymi plotkami.
Hans zaciągnął się papierosem i szczelniej otulił marynarką. Słońce
słońcem, a listopad to listopad. Mogło być co najwyżej pięć stopni, choć
Strona 12
promienie słoneczne miło grzały twarz.
Jeszcze kilka godzin i będzie mógł zamknąć i pójść pod kościół Mariacki,
gdzie pod starym dębem, od niepamiętnych czasów nazywanym imieniem
Marcina Lutra, umówił się z Ingą.
Już nie mógł się doczekać. Spojrzał na zegarek. Minęło właśnie kilka
minut po dwunastej.
*
Kościół Mariacki, zgodnie ze starym zwyczajem, wybudowany został
z ołtarzem skierowanym na wschód. Każdego ranka przez strzeliste gotyckie
okna absydy wpadało do wnętrza światło, przecinając mroczne nawy
świątyni długimi świetlnymi sztyletami, w których wirowały drobinki kurzu.
Kościół był trójnawową bazyliką, ze strzelistą środkową nawą, nakrytą
gwiaździstymi sklepieniami, oświetlanymi przez trójkątne, usytuowane
ponad dachami naw bocznych okna. Paradoksalnie, niegdyś świątynia była
jaśniejsza, chociaż pokrywały ją wówczas mozaikowe malowidła, zanim nie
przemalowano ścian na jednolitą biel. Na przełomie wieków dokonano
przebudowy, wprowadzając do wnętrza drewniane galerie nad bocznymi
nawami, które przecięły boczne okna, zacieniając dodatkowo wnętrze,
a kolorowe freski zniknęły pod protestancką pobiałą. Z dawnego wystroju
zachował się witraż z połowy XIX wieku z Chrystusem błogosławiącym,
który łaskawie wpuszczał do wnętrza tęczowe błyski, przenikające przez
szybki w ołowianych ramkach.
Stara kobieta w długiej granatowej sukni i zawiązanej na głowie chustce
pochyliła się nad wiadrem z brudną wodą i wrzuciła do niej zdjętą dopiero co
ze szczotki szmatę. Chwyciła za stalową rączkę i kołysząc się na boki,
ruszyła środkową nawą w kierunku ołtarza.
Miała na imię Erwina i przychodziła tutaj sprzątać od dobrych dwudziestu
lat. Może i było nawet tych lat więcej, nigdy nie liczyła. Była protestantką,
ale pamiętała dawny wystrój kościoła i żal jej było kolorowych esów-
floresów, które dekorowały niegdyś każdy filar, łuk tęczowy i fragmenty
sklepień. Nie wszystkie zmiany są dobre.
Wspięła się po trzech schodkach prowadzących pod ołtarz i postawiła
wiadro na kamiennej posadzce. Echo metalicznego uderzenia rączki, która
Strona 13
z brzękiem opadła na blaszany ceber, odbiło się od starych ścian i brzmiało
jeszcze w powietrzu, gdy Erwina uklękła pod samym ołtarzem i szybko się
przeżegnała. Przez moment chciała zostać na kolanach dłużej i pomodlić się
w intencji tych wszystkich problemów, czarnych myśli i obaw, które
obsiadały ją jak stado wróbli, gdy tylko pozwalała sobie na chwilę słabości.
Zamknęła oczy, odetchnęła głęboko, wciągając do płuc powietrze, jakby
chciała zrzucić z piersi wielki kamień, i podniosła wzrok do góry.
Niegdyś stał tutaj pyszny ołtarz z hebanowego drewna, w którego czarne
ramy wplecione były tablice z czystego srebra, przedstawiające sceny z życia
Chrystusa. Imponujący, bogato rzeźbiony portal stał na tle barokowej
nastawy, dopóki nie znalazł miejsca w południowej nawie, gdzie pozostał do
dzisiaj. Jeszcze dawniej całą wnękę głównego ołtarza wypełniało ogromne,
pociemniałe ze starości malowidło przedstawiające Chrystusa na łodzi
podczas sztormu. Erwina wspominała je z nostalgią. Kojarzyło jej się
z dzieciństwem. Pamięta, jak ściskając rękę matki, patrzyła zafascynowana
na ogromne fale pochłaniające łódź i unoszących z przerażeniem ręce
w kierunku Chrystusa ludzi.
Zdegradowany obraz wisiał teraz w bocznej nawie. Nie wszystkie zmiany
są dobre.
Przynajmniej pozostał witraż, który wznosił się za ołtarzem niczym wielki
klejnot oprawiony w ramy ogromnego okna. Kunszt wykonania tysięcy
malutkich szybek oprawionych w ołowiane ramki był dla Erwiny niepojętym
cudem, którego nie potrafiła objąć rozumem. Czasami przychodziła tutaj
z samego rana, żeby zobaczyć, jak słońce, przedzierając się przez szklane
meandry, rzuca na posadzkę kościoła kolorowe refleksy.
Westchnęła i dźwignęła się ciężko z kolan, zamiatając długą spódnicą
posadzkę.
Zostało jej jeszcze całe morze czarno-szarych kamiennych płyt do
wyszorowania.
*
Sieci nie były pełne nawet w połowie. No i tak to właśnie jest. Ryba lata,
gdzie chce. Jauch patrzył, jak Noah i Elias zrzucają ostatnie wiadra dorsza
pod pokład.
Strona 14
– Postawcie te włoki – mruknął do stojącego bliżej Eliasa. – Potrałujemy
po dnie.
Morze w tym miejscu było czyste. Żadnych wraków czy żelastwa, sieci
można było zniszczyć dopiero bardziej na wschód. Odwrócił się i omijając
leżące na deskach ryby, które zdołały wyrwać się z wiader i rzucały się teraz
desperacko po pokładzie, podszedł do nadbudówki i szarpnął za drewniane
drzwiczki.
Popłyną wzdłuż brzegu, burtą do wiatru wprawdzie, ale dziś nie było
nawet czwórki[1]. Łagodny wiaterek. Kurs 80°. Północno-wschodni.
*
Hans dźwignął się z zimnego granitowego kamienia, zaciągnął po raz
ostatni papierosem i wyrzucił niedopałek do kratki kanalizacyjnej przy ulicy.
Odwrócił się i wszedł szybko po trzech schodkach. Trochę zmarzł w samej
marynarce, pod którą miał jedynie lekkie polo. Sięgnął do metalowej klamki
i pchnął drzwi do środka. Lekko skrzypiąc, otwarły się, a drewniany
dzwoneczek nad nimi ponownie zaklekotał. W odbiciu w szybie zauważył
przez krótki moment, jak środkiem rynku przechodzi kobieta w kapelusiku,
trzymając za rękę brzdąca w czapeczce z pomponem. Od strony
południowego narożnika wtoczył się na plac wóz zaprzężony w ciężkiego
gniadosza, a stara Greta, kuśtykając powoli, dochodziła właśnie do drzwi
wejściowych hotelu. Jeszcze zdążył pomyśleć, że do szesnastej prawie cztery
godziny nudy i że jakoś będzie musiał to wytrzymać. Jeszcze zdążyło
przemknąć mu przez głowę, że to cholerna strata czasu, którego być może nie
zostało mu wiele, zanim nie przyjdą także po niego, jak po wielu innych
mężczyzn.
I wtedy oślepił go na moment nagły blask.
Odbił się w kwadratowej szybce drzwi wejściowych niczym błysk flesza.
Hans odwrócił się gwałtownie i zobaczył, jak na niebie nad południowo-
wschodnią pierzeją rynku rozlewa się chmura dymu, z której środka dopiero
co błysnęły jęzory ognia. Nie trwało to nawet kilkunastu sekund, ale czas –
jak zwykle w takich momentach – zwolnił, zamieniając się w zbiór
pojedynczych slajdów, które odciskały się w pamięci obrazami niczym
wypalone na skórze piętno. Stop-klatka z zatrzymanym ujęciem konia, który
Strona 15
stanął dęba, z przerażoną twarzą powożącego mężczyzny w starym kapeluszu
i kobietą, która obronnym ruchem ramion zasłania małego chłopczyka.
Grzmot, który się rozległ, był tak potężny, że wszelkie inne dźwięki
przestały istnieć. Przewalił się przez rynek jak ryk przedpotopowego
potwora, a w ślad za nim zatrzęsła się ziemia. Hans, zastygły z przerażenia
w otwartych drzwiach, widział, jak koń zrywa się do galopu, woźnica zaś,
w beznadziejnej próbie opanowania oszalałych ze strachu kilkuset
kilogramów mięśni, usiłuje go zatrzymać. Wóz, szarpnięty zbyt mocno pod
ostrym kątem, przewraca się i szoruje po brukowej nawierzchni, gubiąc po
drodze drewniane koła i rozsypując się w drzazgi. Kobieta, która zasłoniła
ciałem chłopczyka, zgięła się wraz z nim do samej ziemi, wciskając głowę
w ramiona. Grzmot nie zdołał jeszcze wybrzmieć do końca, wciąż hucząc
w ogłuszonych bębenkach uszu, gdy nad rynkiem przetoczyła się fala
uderzeniowa. Tak jakby czas na moment się zatrzymał, po czym wszystkie
szyby w północnej pierzei rynku i w całym prawie ratuszu eksplodowały.
Sparaliżowany ze strachu Hans, z oczami wbitymi w niebo nad rynkiem,
nawet nie zauważył, że z jego karku kilkoma wąskimi czerwonymi
strumykami ścieka krew, a ostre kawałki rozbitej szyby powbijały mu się
w skórę.
Gdy cały kościół się zatrząsł, Erwina właśnie szorowała kamienną
posadzkę pod samym ołtarzem, pracowicie polerując stare płyty granitu.
Grzmot, który rozległ się gdzieś od strony południowej, zwielokrotniony
przez pokutujące od średniowiecza w starym budynku echo, wdarł się do
środka niby fala powodziowa. Erwina zdążyła zadrzeć do góry głowę, żeby
zobaczyć, jak wszystkie okna na szczycie środkowej nawy, pod samymi
sklepieniami, zamieniają się w migoczące chmury szklanych iskier.
– Der Seebär! – wydukała z przerażeniem, a przez głowę przemknęły jej
wszystkie opowieści o starej klątwie, które słyszała w dzieciństwie.
Gdy niebo nad miastem eksplodowało, kustosz był w połowie drogi na
drugie piętro zamku i wspinał się właśnie po kolejnym zakręcie spiralnych
schodów. Przylepiona do zamkowych murów wieża, kryjąca kręcone schody,
zatrzęsła się, a z samego jej szczytu – zamkniętego drewnianym stropem
z podbitym od spodu deskowaniem i utrzymaną na siatce starą wapienną
obrzutką – posypał się tynk. Stary człowiek znieruchomiał, kurczowo
Strona 16
zaciskając dłoń na drewnianej poręczy, i zamknął z przerażeniem oczy.
Oczekiwał, że za chwilę stare mury zaczną się walić, i tylko modlił się
w duchu, aby nie trwało to długo. Przeżył pierwszą wojnę i zdarzyło mu się
być zamkniętym w gmachach, w które trafiały pociski armatnie. Walące się
stropy, kruszące się ściany i potężne belki stropowe zamieniały się
w mgnieniu oka z elementów zapewniających bezpieczeństwo w miażdżące
machiny śmierci.
Zamek zatrząsł się w posadach, a po chwili kustosza dobiegł dźwięk
pękającego szkła. Ogromnej ilości pękającego szkła.
*
Odgłos oddalonego o blisko trzydzieści kilometrów epicentrum wybuchu
dotarł do zabudowań majątku po niecałych dwóch minutach. Z tak dużej
odległości przypominał jedynie głuchy grzmot nadciągającej burzy. I tak też
w pierwszej chwili pomyślał Wilhelm, gdy wjeżdżając pomiędzy drzewa
parku, usłyszał dochodzące ze wschodu tąpnięcie.
Koń postawił czujnie uszy i parsknął z niepokojem.
Wilhelm zawrócił i spojrzał na niebo nad odległym może o kilkaset
metrów pałacem. Było jasne i bezchmurne.
Piorun z jasnego nieba! – pomyślał z przekąsem.
Burza oczywiście nie stanowiłaby specjalnej przeszkody dla odbycia miłej
przejażdżki, gdyby nie koń. Zdenerwuje się, spieni i jeszcze dostanie kolki.
Paul będzie musiał go potem lonżować przez pół godziny. Diabli nadali!
Nagle zdał sobie sprawę, że piękna słoneczna pogoda chyba pomieszała
mu w głowie. Burza w listopadzie? To jak śnieg w lipcu. Zrobił kolejne
kółko na wysypanej jasnym żwirem ścieżce i spojrzał po raz drugi
podejrzliwie na niebo nad zabudowaniami.
Tymczasem fala uderzeniowa rozchodząca się po okolicy wokół
miasteczka powoli zbliżała się do wsi. Osłabiona przez wysokie sosny
i potężne dęby okolicznych lasów targała jedynie wierzchołkami drzew
i zmuszała młode sosny do uniżonych pokłonów.
Gdy wtargnęła na otwartą przestrzeń pól przed wsią, nabrała ponownie
impetu, a po kilku sekundach dotarła do pałacu. W tym samym momencie,
Strona 17
w którym Wilhelm podniósł wzrok, żeby niezdecydowanie po raz któryś
z kolei spojrzeć w kierunku folwarku, targnęła latarenką na wieży i szarpnęła
kurkiem, który zatańczył obłąkańczego walca.
I prawie jednocześnie ogromne, feralne okno w wieży eksplodowało
i z potwornym hukiem spadło na dach ganku nad wejściem, rozpryskując się
na setki fragmentów drewna i szkła.
Wilhelm z niedowierzaniem patrzył na tę scenę. Zza drzew parku dobiegły
go głośne krzyki. Miał nadzieję, że nikogo nie było akurat na podjeździe.
Spiął konia i po chwili wyjechał spomiędzy drzew na otwartą przestrzeń
przed pałacem.
Na ganku stała załamująca ręce kucharka, a za nią jej dwie pomocnice. Na
piętrze pootwierały się okna i wyglądali z nich zdezorientowani domownicy.
Spadające okno uszkodziło dachówkę nad gankiem. Porozbijane
ceramiczne szczątki leżały przed frontonem pałacu.
Wilhelm wstrzymał niespokojnego konia, który ostrożnie stąpał pomiędzy
fragmentami dachówek i szkła, i spojrzał ponad koronami kasztanowców,
ocieniających dach nad rządcówką na drugim końcu dziedzińca.
Pięknie! To teraz nie tylko to cholerne okno będzie do wymiany, ale i cały
dach nad wejściem.
Jakieś trzydzieści kilometrów dalej, dokładnie na wschód, do falochronów
portu docierały pierwsze fale podwodnej eksplozji.
*
Krypa z głośnym mruczeniem płynęła, ciągnąc za sobą liny trałowe, na
których rozpięte w głębinach sieci miały połykać nieostrożne ryby. Jauch stał
oparty o koło sterowe i patrzył, jak dziób łodzi, lekko się poddając bocznemu
wiatrowi, rozcina niewysokie fale. Myślami był już w porcie, przy kuflu
piwa. Dzień jakoś wyjątkowo mu się dłużył.
Noah i Elias siedzieli na pokładzie i gadali, głośno się co chwilę
zaśmiewając. Wczoraj, gdy było zimno i pochmurno, nie dało się z nich
słowa wydobyć, a dziś słońce rozwiązało im języki. Jauch martwił się, co
pocznie, jak ich zabiorą. W miasteczku zostało jeszcze paru młodych
mężczyzn, ale wojenna machina dopiero zaczynała się rozkręcać, co chwilę
Strona 18
pożerając nowe, młode życie. Jauch miał swoje poglądy na to wszystko, co
działo się dookoła, ale wiedział, że nie należy się specjalnie z nimi afiszować.
Oderwał się od ponurych rozważań i wyjrzał przez boczne okienko na tył.
Czuł, że sieć zaczyna się napełniać. Liny trałowe były napięte, mieli chyba
szczęście i trafili na jakąś zdezorientowaną ławicę. Nieźle by było, wróciliby
do portu z całkiem dobrym połowem jak na listopad. Pieniądze bardzo by się
przydały.
Najpierw coś błysnęło.
Gdzieś od strony lądu. Nie było to nic aż tak dziwnego, na poligonie bez
przerwy robili jakieś próby i ćwiczenia. Minutę później jednak doleciał do
nich huk. Z tej odległości przytłumiony, ale skoro było go słychać wyraźnie
kilkanaście mil od brzegu, musiało to być coś potężnego.
Jauch otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Noah i Elias wstali
i trzymając się burty, patrzyli w stronę brzegu. Noah wskazał palcem jakiś
punkt. Jauch zdążył spojrzeć w tym kierunku, gdy nad ich głowami
przeleciało nagle coś wielkiego, zostawiając za sobą ryczące w proteście
powietrze.
Pocisk spadł jakieś dwieście metrów od łodzi. Wbił się w morze,
wywołując fale, które po kilku sekundach uniosły krypę i szarpnęły nią
w górę i w dół. Jauch wskoczył do środka nadbudówki i złapał za koło,
jednocześnie wyłączając silnik.
Wszystko wydarzyło się praktycznie w jednej chwili. Morze po lewej
burcie eksplodowało, a masy wody wysokości kilku metrów ruszyły na
sunącą wciąż w poprzek fal krypę. Nawet gdyby zdążyli zrzucić liny i pozbyć
się włoków, nawet gdyby łódź zdołała ustawić się dziobem do fal, i tak nie
mieli żadnych szans.
Ostatnie, co Jauch zobaczył, to jak Noah chwyta się kurczowo burty,
a rozwścieczona fala z białą grzywą odrywa go od niej niczym piórko
i wciąga w wir.
Łódź przewróciła się na bok i gigantyczne masy wody przewaliły się nad
nią jak stado galopujących mastodontów. Nie było czasu na powolne
pogrążanie się w odmętach. Krypa nie miała szansy, żeby zwyczajnie
zatonąć.
Strona 19
Morze pożarło ją jak wielka, wściekła bestia, błyskawicznie wciągając na
dno.
*
Kustosz ostrożnie otworzył oczy. Zza ścian dochodziły coraz rzadsze
odgłosy pękającego szkła. Kryształowa kakofonia trwała jeszcze przez
moment, po czym nastała hucząca w uszach cisza. Stary człowiek po chwili
zdecydował się poruszyć. Podniósł wzrok i spojrzał w górę zamkowej wieży.
Od zamykającego ją stropu oderwały się całe płachty tynku i zwisały teraz na
długich wąsach stalowej siatki. Na stopniach schodów leżało mnóstwo
wapiennych okruchów. Stary człowiek postawił ostrożnie nogę na kolejnym
stopniu i powoli wszedł na półpiętro schodów. Przez niewielkie okienko
można było stąd zobaczyć elewację północno-wschodniego skrzydła zamku.
Szyba w okienku była rozbita, a posadzka pod parapetem usłana odłamkami
szkła. Kustosz ostrożnie podszedł do otworu i wyjrzał na zewnątrz. Przez
chwilę stał oniemiały.
Wszystkie okna w budynku pozbawione były szyb, a brukowany
dziedziniec zamku zasłany był szklanymi okruchami.
Posadzka kościoła chrzęściła pod nogami. Erwina, omijając co większe
kawałki szkła, podeszła w nabożnym wzruszeniu do drewnianego klęcznika,
który stał przed samym ołtarzem, i uklękła ciężko na ciemnej, twardej
powierzchni.
Podniosła wzrok i z wciąż bijącym głośno sercem rozejrzała się dookoła.
W wielkich oknach sterczały resztki pogruchotanych szyb, a z zewnątrz
wdzierało się do wnętrza świątyni mroźne powietrze. Stary witraż, na którym
ubrany w niebieską szatę Chrystus trzymał w rękach kielich, ostał się
nietknięty.
Erwina odetchnęła z ulgą i przeżegnała się.
Błogosławione chwile, które nie nadeszły.
Kilkaset metrów dalej, za Kamienną Bramą, która murowaną klamrą
spinała kiedyś mury miejskie otaczające gród, stał inny kościół. Założony na
prawie idealnym planie sześcioboku, nakryty był wielkim dachem, który
Strona 20
przypominał kapelusz czarownika. Tajemnicza kaplica Świętej Gertrudy,
patronki żeglarzy, podróżników, bezdomnych i pokutujących dusz. Nikt już
nie pamiętał, kiedy powstała i jakiemu celowi miała służyć, wszystkie
bowiem spisane jej dzieje spłonęły w wielkim pożarze miasta w XVIII
wieku. Otoczona starymi nagrobkami sprzed wielu stuleci, służyła jako
kaplica cmentarna.
Gdy miastem targnął wybuch, nikogo wewnątrz nie było. Fala
uderzeniowa zwaliła stare drzewo, które z łoskotem przewróciło się na
kamienne płyty, powybijała okna w świątyni i rozwarła na oścież wielkie
drewniane wrota.
Kiedy za kilka godzin przyjdzie tu wreszcie kościelny, który – jak prawie
wszyscy mieszkańcy miasta – na razie zajęty był jeszcze zniszczeniami we
własnym obejściu, minie wielkie wrota i kuśtykając, przejdzie na środek
budynku, zobaczy pogruchotaną posadzkę, a wewnątrz zawaliska, tkwiące
pomiędzy ziemią i gruzem, bielejące ludzkie kości.
Współcześnie, wczesną wiosną
Las był ciemny i nieprzystępny. Z pobliskiego miasteczka biegła przez
sam jego środek linia kolejowa, a przejeżdżający tędy czasem pociąg
wypełniał podmokłe łęgi złowieszczym turkotem, strasząc przemykającymi
wśród drzew oczami świateł. Chociaż do wschodu słońca została tylko
niecała godzina, zaciągnięte ciemnymi chmurami niebo nawet nie pojaśniało.
Jednak już za kilkanaście minut na wschodzie pomiędzy drzewami pojawi się
charakterystyczna poświata, która o tej porze roku nie zwiastuje niczego
przyjemnego, początek kolejnego, chłodnego jeszcze dnia, deszcz, może
nawet śnieg. W powietrzu wisiała wilgoć, która podstępnie wdzierała się pod
każdą warstwę odzieży. Idąc nieuważnie, można było bez trudu wdepnąć
w głębokie, bagniste wądoły lub zboczyć na podtopione wodą zalewową całe
pola mokradeł.
Wąską ścieżką pomiędzy rozchełstanymi gałęziami czarnej wierzby
i topoli, wśród których gdzieniegdzie wyrastała jakaś pojedyncza sosna,
przesuwały się dwa snopy światła, wydobywając z mroku kałuże i kępy
rozczapierzonych, schowanych w ciemności samosiewów. Ukryte za