Schiele Tadeusz - Wspinaczki w chmurach

Szczegóły
Tytuł Schiele Tadeusz - Wspinaczki w chmurach
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Schiele Tadeusz - Wspinaczki w chmurach PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Schiele Tadeusz - Wspinaczki w chmurach PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Schiele Tadeusz - Wspinaczki w chmurach - podejrzyj 20 pierwszych stron:

TADEUSZ SCHIELE Wspinaczki w chmurach Wesołe smutnego początki Miałem zaszczyt nosić wojskowy mundur lotniczy przez pełne osiem lat, w tym przeszło pięć lat wojny, lecz woj- sko kojarzyć mi się zawsze będzie ze szwejkowskim, trzy- miesięcznym przeszkoleniem rekruckim w Cieszynie w ro- ku 1938. Sama nazwa poderwać mogła na baczność: Kurs - Dywizyjny IV Pułku Strzelców Podhalańskich 21 Dywizji Piechoty Górskiej! Spocznij! To było wojsko! Do końca ży- cia pamiętać będę Kurs Dywizyjny jak pierwszą miłość. Było nas tam ze stu pięćdziesięciu maturzystów, przy- ' szłych kandydatów do szkół podchorążych różnych bro- ! ni, a więc przyszłych oficerów Wojska Polskiego, czego żadną ludzką miarą nie mogli pojąć wyselekcjonowani za- wodowi podoficerowie, których niewdzięcznym zadaniem było przeobrażenie nas z bandy rozbrykanych intelektu- alnie-cwano-przemądrzałych wyrostków w coś zbliżonego choćby do normalnych żołnierzy. Legendy nie kłamią. Czym stał się Janosik po obcięciu mu włosów? Po takim symbolicznym wykastrowaniu dłu- go nie mogliśmy się otrząsnąć z szoku. Nic dziwnego, skoro przekcmiczne kształty łysych czaszek mogłyby zdumieć nawet antropologów. Redaktor Tomek Domaniewski ab- solutnie niczym by się tam nie wyróżniał i nikt nie zwró- ciłby na niego najmniejszeţ uwagi. Wraz z utratą osobo- wości nastąpiła błyskawiczna standaryzacja. Nie było już ani szlacheckiegc paniczyka, ani prostackiego chłopka. Był natomiast "strzelec z cenzusem". Nie waham się twierdzić, że dla wielu, a dla mnie z całą , pewnością, doświadczenia tego okresu odegrały niebaga- telną rolę w życiu. Przede wszystkim nigdy przedtem tak ţs przekonywająco nie ugruntowała się świadomość własnej nicości, tam też po raz pierwszy chyba poznałem gorycz niesprawiedliwości i całkowitą bezsilność wobec przemo- cy wojskowego rygoru, czego wynikfem były pokusy peł- nego powagi filozofowania. Rozmyślania te w trakcie prze- sadnie dokładnego czyszczenia podkutych butów - tuż przed wymarszem na błotnisto-glinianą łąkę - stanowiły naturalny odruch buntu, wyrabiały poczucie humoru, a ama czynność okazała się w przyszłym źyciu wcale po- zytywnym nawykiem. Na kursie przekonałem się dostatecznie o drzemiących we mnie skłonnościach do alkoholu i o niezaprzeczalnej praktycznej wyźszości religii katolickiej nad wszelkimi in- nymi. Tam także pa raz pierwszy zaryzykowałem swe mło- de życie dla pewnej panienki - jak w balladzie - córki rzeźnika. W związku z karkołomną wspinaczką narażony byłem na ubicie bez ostrzeżenia, jako że w tyrn czasie pa- nowała u nas psychoza wojny i byle kto, gdziekolwiek, a tym bardziej o dwunastej w nocy na rynnie magazynu bro- ni, mógł być, a nawet powinien być szpiegiem i dywersan- tem. Ryzyko było piekielne, cóż bowiem wystraszony os- trą amunicją, wojną i sądem polowym czujny i gorliwy wartownik mógł wiedzieć o romantycznej miłości zakocha- nego strzelca z cenzusem? Na kursie nabrałem małpiej zręczności w automatycz- nym wykonywaniu skomplikowanych czynności, które po- przednio w źyciu raczej celebrowałem. Między innymi wy- rwany brutalnie z głębokiego snu, mrożącym krew rykiem obwieszczającym alarm, potrafiłem bezbłędnie wskoczyć poprzez długie kalesony, spodnie i onuce prosto do butów, sznurując je prawą ręką, lewą zaś przyodziewać się w ko- szulę, sweter, bluzę i płaszcz, a zębami przytraczać zwi- nięte w tym czasie koce do tornistra! Zakręcenie długich `do kolan owijaczy i przywdzianie pasa, bagnetu, łopatki, ładownic, maski przeciwgazowej, karabinu i hełmu stano- wiło czystą formalność. Po dziś dzień przyłapuję się na nie- zrozumiałym pośpiechu przy porannym ubieraniu... Na brak atrakcji nikt nie mógł narzekać. Wprost nie- ograniczony jest przecież zasób metod walki, forteli i w ogóle sztuki wojennej, a ponieważ było bardzo wątpliwe, abyśmy się z tak wyrafinowanymi formami szkolenia mie- li kiedykolwiek w przyszłości spotkać, zarówno dla nas, jak i wychowawców, nadarzała się wymarzona okazja! - Zapamiętacie mnie do końca życia - nie bez racji zapewniał plutonowy już na samym początku, co my, o naiwności szczenięca, traktowaliśmy pogardliwie lekcewa- żąco jako szablanowo-pozerską formę zwracania się proste- go człowieka do jakby nie było intelektualistów, dopiero co po batalii maturalnej. Daliśmy sobie radę z ciałem pro- fesorskim, damy i z kadrą podoficerską. Sam w to nawet wierzyłem, ale bardzo krótko. Gorzka i bolesna była nasza totalna klęska! Zawiodły wszystkie wypróbowane w szko- le chwyty i sposoby. Nawet najchytrzej przemyślane kon- cepcje zdały się psu na buty! Cios mógł spaść na każdego, nie wiadomo skąd i kiedy. - Strzelec z cenzusem Sile! Występowałem sprężyście trzy kroki naprzód wśród brzęku majdanu, który dźwigałem, i nerwowo poprawiałem opadający wciąż na oczy rondel hełmu. Gorzej było z cho- lernym owijaczem, który przy tego rodzaju publicznych wystąpieniach zawsze kompromitująco wlókł się po zie- mi. Plutonowy razem z kapralem podchodził bliżej i z nie ukrywanym niesmakiem, czego wyrazem były wykrzywio- ne, brzydko zaciśnięte usta, spoglądał na mnie jak na zdechłego szczura, po czym gestem bezradnego zniecier- pliwienia przekazywał kapralowi. Ten zaś bez zbędnych wstępów tłumaczył jak dziecku: - Czy rozumiecie, kurdemele, że hańbę przynosicie pol- skiemu lotnictwu, kandydując, krucahimmel, choćby na- wet przez omyłkę? Co za pożytek będą mieć, krucazechs z takiej łamagţ sakramenckie fixalleluja, jak wy!? j, - Tak jest, rozumiem. - Milczeć! Dlatego też my tutaj, kurdebalans, w tros- ce o dobro lotnictwa zdzieramy sobie nerwy i zdrowie! Krucatyrk! Za niedługo będziecie latać, pożal się, Boże, na szczęście z pewnaścią bardzo krótko, ale teraz, dla tre- ningu, przelećcie się no do tamtej chałupy i z powrotem... Biegiem marsz! Krucafuks! Rozmyślania w rodzaju: co bym wolał, gdybym mógł - dźgnąć go bagnetem czy utłuc kolbą? - nie prowadziły do niczego. Wzdychałem w duchu "ku chwale ojczyzny", co zawsze przynosiło ulgę i pocieszało. Startowałem. Podczas ćwiczeń czołgania się z karabinem ulubioną i wręcz popisową rozrywką kaprala była utytłanie nas mak- symalnie w błocie, którego bez względu na pogodę nigdy nie brakowało. - A wiecie wy, dlaczego tu trawy nie ma? - zapytał retorycznie kapral. - Bo cenzus trawę wygryzł! - i za- nosił się rechotem tak niewymuszonym, że nam ubłoco- nym jak świnie udzielał się ten jego śmiech. Ano, ma by- dlak rację. Rok temu ćwiczył tu innych maturzystów. Ca- łe pokolenia trawkę gryzły... Na kursie zaprzyjaźniłem się bardzo z przemiłym chłop- cem o pospolitym imieniu Jan i rzadko spotykanym na- zwisku Tylko. Scementowała tę przyjaźń wspólna niedola. Podczas ostrego strzelania zakładaliśmy się, kto wypuści . dłuższą serię z karabinu maszynowego, co w myśl ścisłego rozkazu jak najkrótszych urywanych serii było przestęp- stwem ciężkim i niewybaczalnym. Niepomiernie zaimpo- nawał mi Jasiu Tylko wściekłą serią co najmniej 25 po- cisków! Ale wygrał paczkę "Rarytasów Śląskich" i dwa złote. Po straszliwej awanturze, tłumaczącego się skurczem palca, odprowadzono do Izby Chorych, wciąż ze zgię- , tym konsekwentnie palcem. Głośna na całe .koszary awan- tura z naszym sanitariuszem niczym nie ustępowała tej na strzelnicy. Jasio przez trzy dni ponadplanowo obierał kartofle w ramach "rekonwalescencji". Podobnie jak ja, bohater najdłuższej serii w historu strzelnicy wiecznie po- _ padał w niezawinione konflikty. - A wy co za jeden? - pyta obcy podoficer. - Strzelec z cenzusem Tylko, melduję posłusznie. Podoficer zieleniał ze złości i darł się na całe koszary: - Gówno mnie to obchodzi, czy tylko z cenzusem, czy z dyplomem uniwersyteckim! i Jasiu raz jedyny, za moją zresztą namową, odparł w po- dobnych okolicznościach: - Tylko strzelec z cenzusem. Wprawiło to jeţdnak oficera w taką wściekłość, że nie sposób go było uspokoić. - Generałem by wolał być, dupa wołowa! Do paki ţ- lozofa! Bezczelny! Pewnego wieczoru spóźniliśmy się na modlitwę wie- czorną, która odbywała się w dwuszeregu na korytarzu. Na rozkaz "Do modlitwy!" pluton zdejmował czapki i śpiewaliśmy ładną pieśń "Wszystkie nasze dzienne spra- wy". Chyłkiem przemykających zaskoczył nas na pu- stym korytarzu dyżurny kapral. Nie pomogły naprędce zmyślone łgarstwa. - A w 8oga wierzycie? - zapytał podejrzanie słodko. Zapewniliśmy go o tym solennie, nie przewidując jednak konsekwencji tak gorliwie wyrażonych uczuć. Kapral sta- nął na baczność i patrząc nam prosto w oczy rozkazał: - Do modlitwy! Wszyscy trzej zdjęliśmy równocześnie czapki i nastąpi- ła krępująca cisza, podczas której na zmianę z Jasiem po- chrząkiwaliśmy, nie mając odwagi rozpocząć śpiewu, w j czym byliśmy absolutnymi dyletantami. Wreszcie nawet kapral chrząknął, za co byliśmy mu wdzięczni. Ale ktoś musiał zacząć śpiewać! Odważnie zaintonowałem, nieste- ty z fatalnym kiksem. Lepiej nie mówić, co było dalej. Da- leki przecież ţyłem od obrazy boskiej. Niefortunna modlit- wa kosztowała nas sporo zdrowia przy wykoţnywaniu naj- różniejszych prac: - Dwóch na ochotnika! Tylko! Sile! - jakby nie było stu innych! Mieliśmy z Jasiem w ogóle pecha. Żaden z nas nie był ofermą, zyskaliśmy niezłą opinię w trakcie jakiegoś oka- zyjnego mordobicia na sali, osobiście z łatwością pokony- ; wałem vţszystkich bez wyjątku na kursie w biegach pocł- czas gimnastyki, szczególnie na dłuższych dystansach, i nigdy nie brakowało nam na kino czy piwo. A jednak los... Istny zmorę stanowiła niedziela z obowiązkowym uczes- tnictwem kursu w nabożeństwie porannym. Kościół gar- i 9 nizonowy był dość daleko od koszar, a przemarsz oddzia- łów przez miasto okazją do defilady oraz publicznym sgrawdzianem postawy i wyszkolenia. Z tego też powodu pobudka w niedzielę zrywała nas o godzinę wcześniej niż zwykle, aby przed wyruszeniem do kościoła zdążono do- kładnie nas sprawdzić i zaaplikować stosowną rozgrzewkę. Przy tym komedie, jakie z nami wyprawiano, przed i po długim nabożeństwie (broń w kozły i warty przy nich) wzbudzały zrozumiałą ciekawość połowy miasta i stwa- rzały wychowawcom wpro6t nieograniczone możliwości przemyślnych wariantów musztry, łącznie z solowymi po- pisami strzelców z cenzusem. A wszystko to na oczach tłumu dziewcząt niezdrowo tymi występami podnieconych. Do koszar wracaliśmy półżywi z emocji i zmęczenia tylko po to, aby ze spieczonymi wargami wysłuchać wprost obel- żywej tyrady na temat wstydu, jaki przynosimy dobremu imieniu Wojska Polskiego. Zazwyczaj za taką komgromi- tację zarządzano godzinę karnej musztry. Wiedziałem, że Jasiu jest ewangelikiem. Mieliśmy to wpisane do metryk i ewidencji wojskowej. Istniało praw- zlopodobieństwo, że jest nas więcej, ale do ewidencji perso- nalnej absolutnie nikt nie miał dostępu. A tylko w jed- ności siła! Plan mój był już skrystalizowany acz ryzykow- ny, o czym niestety wówczas nie mogłem wiedzieć. Agitację rozpocząłem od Jasia. Wiele trudu włożyłem w przekonanie go o powodzeniu mego pomysłu. Wreszcie uległ i już wspólnie przystąpiliśmy do bardzo delikatnej operacji sondażu personalnego wszystkich strzelców z cen- zusem, przy czym sprawa musiała być zachowana w ścis- łej tajemnicy, aby ją wygrać z całkowitego zaskoczenia. Z grubej księgi regulaminu nauczyłem się na pamięć, iż nikt w wojsku odmiennego wyznania nie może być zmu- " " szony do wykonywania katolickich praktyk religijnych . Wiele nie tylko taktu, ale i osobistego zaangażowania wło- żyłem w zjednoczenie się opornych heretyków, roztaczając przed nimi bajkową wizję zasłużonego niedzielnego wypo- czynku. Mówiłem nawet o spodziewanym szacunku, jakim ziarzyć nas będą przełożeni, za obywatelską postawę w ko- rzystaniu z dobrodziejstw tolerancji w wojsku.0 W odpowiednim czasie zgłosiliśmy się do raportu u do- wódcy kursu i zostaliśmy oficjalnie zwolnieni z obowiązku uczęszczania do kościoła. Wiedziałem, ie osłupiały ze zdu- mienia kapral planował dla nas udział w ewangelickich nabożeństwach, ale udało mi się plany te jakoś zażegnać. Trzeba umieć twardo postępować - chełpiłem się - sami nas tego uczą! Aliści pewnej niedżieli licho nadało ja- kiegoś grubego oficera dyżurnego, który po prostu zabłą- dził na naszą salę, gdzie w błogim spokoju opustoszałych koszar aż- sześciu ewangelików leniwie pisało listy i czyta- ło książki. - A wy co za wojsko? - zapytal zdziwiony naszą nie- kompletną toaletą i nieco nonszalanckimi pozami. - E... tego... właśnie... panie poruczniku... melduję po- słusznie, że ewangelicy... i tego... zwolnieni... właśnie wy- ręczyłem kolegów, próbując nawet "stuknąć kopytami" w filcowych kapciach. Na opasłej twarzy oficera rozlał się obrzydliwie sprośny uśmiech. Złożył pulchne dłonie jakby w podzięce łaskawej opatrzności. Obserwowaliśmy go z narastającym przeczu- ciem bliskiego nieszczęścia. Gorączkowo szukałem jakiegoś wyjścia z sytuacji, ale było już za późno... - Marsz do kuchni! - zaryczał nagle do niepoznania zmienionym głosem. Wychodząc z sali, słyszeliśmy jeszcze jego mamrotanie: - Takich mi właśnie było potrzeba... Kompania już dawno wróciła z kościoła i po godzinie kar- nej musztry za kolejną kompromitację miała czas wolny. Większość wybierała się na przepustki, podczas gdy my brudni od tłuszczu i sadzy długo jeszcze znosiliśmy potwor- nie ciężkie i nieporęczne kotły. To była klęska, której nikt nie mógł przewidzieć! Pomijam już docinki kucharzy, któ- rym z nawiązką musiałem się samotnie odszczekiwać, bez żadnej pomocy ze strony kompletnie załamanych, umo- rusanych innowierców. Niedzielna udręka z kotłami zdecydowanie przesądziła o naszym wojskowym światopoglądzie na sprawy wiary. Wţ następną niedzielę jak jeden mąż ochoczo pomaszerowa- liśmy do kościoła, bacząc lękliwie, aby nas grubas gdzieś2 nie rozpoznał. Było więcej niż pewne, że myszkuje po ko- szarach. .A niedoczekanie jego! Powrót synów marnotrawnych na łono Kościoła odbył się ku źle maskowanej uciesze wszystkich, nie wyłączając plutonowego, który tylko wyrozumiale potakiwał głową, jak gdyby od początku przewidywał fiasko jakichkolwiek ruchów odszczepieńczych. O kolegach ewangelikach na- wet nie wspomnę, tym bardziej że, z wyjątkiem Jasia; ża- den do końca kursu nie chciał mi podać ręki. Jak pech to pech. Paskudnie zakończyła się też dla nas przygoda podczas ćwiczeń marszu nocnego. Po wielu przy- gotowaniach, odprawach i dziennych próbach wyprowa- dzono nasz pluton ciemną nocą w teren. Tam otrzymaliś- my mapy, kompasy, latarki i opaski na ramię; odróżniające od zaczajonego gdzieś w mroku nocy "nieprzyjaciela", któ- rego zadaniem było wyłapać nas "do niewoli". Pyszna za- bawa! Trochę zawadzał pełny rynsztunek, ale indiańskim sposobem zabezpieczyliśmy i unieruchomili wśzystkie ru- chome metalowe części ekwipunku. Na kilkukilometrową trasę wyruszać mieliśmy w odstępach minutowych, poje- dynczo, a czas, pomyślnego oczywiście, marszu był punkto- wany we współzawodnictwie plutonów. Bez krzty zarozu- miałości była to dla mnie betka, toć jeszcze nie tak dawno i nie takie "podchody" urządzał nasz podharcmistrz "Mahat- ma" Dziędzielewicz w urokliwych zakątkach Doliny Białe- go w Zakopanem. Ale szkoda mi było Jasia, żeby wpadł do niewoli. Umówiłem się, że będę czekał pod mostkiem po- bliskiej rzeczki. Dalej więc przekradaliśmy się ţ już razem, czujnie nasłuchując. Otóż to. W połowie drogi, kiedy omi- nęliśmy chyba główne punkty zasadzki "nepla", doleciały dalekie dźwięki muzyki wiejskiej. Zaintrygowany, była północ, postanowiłem dla zmylenia przeciwnika. udać się w tamtym kierunku - pomimo protestów Jasia, który może już coś niedobrego przeczuwał. Osobiście nic takiego nie przeczuwałem, przeciwnie, drogą prostej dedukcji spo- dziewałem się wypić weselnego kielicha. Nie omyliłem się. Gościnni chłopi prawie źe siłą wciągnęli nas, krygujących się i wymawiających służbą, do zatłoczonej izby. - Na zdrowie dzielnego wojska! i2 - Na zdrowie młodej pary! - odkrzykiwaliśmy. Po godzinie, trzymających karabiny za lufy na ramieniu, suto zaopatrzonych w pęta kiełbasy i wódkę na dalszą ucią- żliwą drogę, pełną niebezpieczeństw, aresztował nas wy- rosły jak spod ziemi patrol, ale ten prawdziwy, Żandarmerii Garnizonowej. Rozbrojonych, bez pasów, poprowadzono na wartownię pułku i zamknięto do mamra. Pamiętam, że przez cały czas zachowywałem wyniosłą godność i milczą- cą pogardę Indianina schwytanego przez Blade Twarze - podczas gdy płochliwy Jasiu z uporem tłumaczył się, że wcale nie śpiewaliśmy aż tak głośno, jak nam to insynu- ţowano. Nazajutrz skacowani stanęliśmy do raportu karnego. Sło- wa wyroku. zabrzmiały sucho jak szczęk repetowanych ka- rabinów plutonu egzekucyjnego. Oberwaliśmy z Jasiem Tylko po siedem dni ścisłego aresztu, ale każdy, kto kiedyś miał niespełna dziewiętnaście lat, wie dobrze, jak nieskończenie długi wydać się może ten okres. Za tak nie- ; chlubne przewinienie nawet nie wypadało westchnąć ku chwale ojczyzny. Na zakończenie kursu uroczystość przysięgi nagrodzila nam wszystkie trudy, żołnierskie znoje, potknięcia i upad- ki na duchu. Wystąpiliśmy w pełnej gali: długie peleryny zarzucone przez ramię i kapelusze z pięknymi orlimi pió- rami! . Jak przystało na Podhalan! Nawet ostrzyżone łby zarosły już przyzwoitą szczeciną. Wobec rodzin, które tłum- nie przybyły na uroczystość, nasi ciemiężyciele oblekli się w owcze skórki tak dobrotliwe - te ojcowskie wejrze- nia - tak obłudnie troskliwe, iż przy pożegnaniu byliśmy wszysey wzruszeni. To było wojsko! Z podchorążówką związane są już wspomniąnia bar- dziej cywilne. Gabinety naukowe, prace przy samolotach i silnikach, hangary i spadochroniarnia. Pierwsza w ży- ciu samodzielnie wykonana beczka na długo przed na- uką akrobacji. Machnąwszy ją zgubiłem Radom z pola3 widzenia na co najmniej minutę, zanim nie oprzytomnia- łem z wrażenia i szczęścia. Kiedy zgodnie z programem rozpoczęliśmy akrobację, byliśmy już ho, ho, pilotami ca- łą gębą. Natomiast nadprogramowej akrobacji nauczyłem się przy próbach pozbycia się śladów małych spadochro- ników obciążonych woreczkiem piasku, które po wyrzu- ceniu w powietrzu służyć miały za cel ataków fotograficz- nych. Po wywołaniu zdjęcia najwyżej punktowane były "pewne, bliskie zestrzały" z celem pośrodku kliszy. Zdarza- ło się nam czasami zawadzić o spadochronik skrzydłem lub statecznikiem, co było wyczynem karygodnym i punk- tcwanym in minus. Strzelanie foto odbywało się w "strefie"; z dala od lotniska i nikt z instruktorów tych cyrków nie widział. Wypróbowanym sposobem pozbycia się strzępków cholernych spadochroników był szatański ślizg na ogon, ale gdy i to nie skutkowało, stosowałem własnego po- mysłu wygibusy, aż mi oczy na wierzch wyłaziły i mdli- ło. Podpatrzył mnie kiedyś kolega w powietrzu i powie- dział po lotach, iż nie sądzi, aby nawet w trupa pijany gołąb mógł tak się wygłupiać jak ja z tymi farfoclami na. ogonie. Trzeciego maja wygrałem wojewódzkie eliminacje w biegu przełajowym na pięć kilometrów, rozgrywane w Radomiu. Zadowolony podoficer sportowy uzyskał dla mnie zwolnienie z musztry i z większości "wojskowych" zajęć, abym mógł ten czas wykorzystać na trening przed krajowymi biegami przełajowymi w Warszawie. Biega- _ łem więc chętnie i dużo, tak po lotnisku, jak i najbliższeT okolicy. Jakąż satysfakcję miałby nasz kapral z Kursu Dywizyjnego widząc mnie zziajanego jak psa i dobrowol- - nie ganiającego po polach. Poznałem więc dobrze nie tylko najbliższą okolicę, ale i młodą nauczycielkę wiejską. Czę- sto o bardzo dziwnych porach, na przykład wieczoremr przebrany w ciepły dres sportowy wybiegałem na trening,. przeważnie w kierunku wioski. Bywało, że w i deszcz. Trener nie mógł się nadziwić, chwaląc przed dowódcą,, kpt. Radziszewskim, góralski upór i hart. W Warszawie zająłem niezłe dwunaste miejsce w pięcio- kilometrowym biegu przełajowym na przeszło dwustu za-4 wodników. Trener podoficer snuł śmiałe plany czekającej< nas kariery, ale nie sport absorbował umysły wszystkich, lecz widmo nieuchronnie zbliżającej się wojny. Wojna. Wraz z wyciem syren przyniosła ruinę wyniesio- nych z domu i szkoły pojęć o świecie i ludziach. Ta koja- rzyć mi się zawsze będzie z denerwującymi godzinami pogotowia bojowego i biegiem do oczekującego samolotu myśliwskiego. Z poprzekreślanym smugami kondensacyj- nymi niebem i świetliście czerwonym krzyżem celownika przed oczami. Z czarnymi dymami wybuchów artylerii przeciwlotniczej i gestem wymazywania ţz tablicy nazwisk kolegów, którzy nie powrócili z lotu. Ze łzami radości najbliższych przy powitaniu w kraju i widokiem uko- chanych Tatr z okien mego prawdziwego domu. Tuż po wojnie krótko był moim domem. Na nic zdały się próby reaktywowania Aeroklubu Zakopiańskiego i roz- winięcia produkcji nart w fabryce mego ojca na Kaspru- siach. Spisane na gorąco przeżycia wojenne, złożone w wy- dawnictwie wraz z wieloma autentycznymi fotografiami, niewielkie dawały nadzieje na ukazanie się drukiem. W górach musiałem się kryć przed posterunkami z powodu braku specjalnej przepustki uprawniającej do przebywa- nia w strefie przygranicznej. Wyjechałem więc do Warsza- wy. Pokochałem to miasto od pierwszej chwili. Bezpośred- nie zetknięcie z tragicznym, dumnym, niepokonanym mias- tem i jego wspaniałymi ludźmi uzmysłowiło nie pojęty do- tychczas ich wkład w walkę z okupantem. Wkład, wobec którego kilkaset moich lotów bojowych było fragmentary- czną, niezauważalną cząsteczką. Ogrom . przeżyć okupacyjnych rówieśników Kolumbów w organizacjach, partyzantce, obozach i powstaniu, ge- henny i krwawe szlaki bojowe iołnierza polskiego dopiero teraz pozwoliły obiektywnie zaszeregować się w hierarchii kombatanckiej. Dumny też byłem z łączącej nas więzi. Zdawaliśmy sobie sprawę, że wojna nieprzerwanie w nas5 trwa i niełatwo jest się z tego otrząsnąć. Było wprost nie- możliwe, ot tak sobie, odsunąć wojnę na tyle choćby, by móc swobodniej i szerzej spojrzeć na to wszystko, co przyniósł jej zwycięski finał. Cisza, która nastała, przytła- czała bezradnością i dezorientacją, była zaskoczeniem, choć ^ wszyscy bez wyjątku o takiej chwili marzyliśmy latami. Nie kończące się burzliwe dyskusje pozostały jedynie ' dy skusjami dalekimi od jakiegokolwiek jasnego abrazu tak rzeczywistości, jak też planów na przyszłość. Tylko jedno , nie podlegało najmniejszej wątpliwości: odbudowa stoli- cy! Znajomi mechanicy i piloci na lotnisku Gocław umożli- wili mi godzinny lot wysłużonym kukuruźnikiem nad miastem. Przyzwyczajony byłem do widoku z powietrza zniszczonych miaśt europejskich, ale wielka, szara, bez- nadziejnie martwa, potworna ruina Warszawy... Nie spo- _ sób dobrać słowa, które choć w przybliżeniu mogłyby od- dać wrażenia i myśli z owego samotnego lotu nad miastem jesienią 1946 roku... * Nie ominęło i mnie aresztowanie. Wyrwany ze swego mikroświatka długo nie byłem w stanie pojąć, jak to jest możliwe, aby tyle różnych, ważnych i nie cierpiących zwłoki spraw mogło nagle zostać przerwanych, nie dokoń- czonych i nie wyjaśnionych! Ano, mogło. ' Po roku złagodniały i zaokrągliły się kontury osobistych problemów, tylko że powiedzenie "czas leczy rany" mnie nie dotyczyło. Mdłe, żółte światło źakurzonej i zakra- towanej żarówki sklejało czas w jednostajny nurt bezna- dziejności, płynący wolno nijakimi dniami. Niewesołe też ^ spędziłem trzydzieste urodziny na krótko przed zwolnie- niem. Błądząc ulicami miasta nie opuszczało mnie ani na chwi- lę uczucie zagubienia. Stroniłem od ludzi, znacznie zawęził się krąg moich znajomych. Wielokartkowa ankieta perso- nalna definitywnie zamykała drogę i stanowiła barierę i6 nie do pokonania, Rozstałem się z żoną, a trudności miesz- kaniowe mogły do reszty obrzydzić świat. Jakże fałszywym pocieszycielem był alkohol. Krótkotrwałym azylem stały się chwile zadumy nad mar- twym jak nagrobek Spitfire em. Tkwił pośród innych samo- lotów bojowych minionej wojny na dziedzińcu Muzeum ţ i Wojska Polskiego. Bez krzty patosu mogłem pomyśleć, że wierny nie zawiódł mnie nigdy podczas najtrudniejszych lat mego życia. Zachodziłem tam wielokrotnie i chyba zbie- gowi okoliczności przypisać można, że zawsze w deszczową ! szarugę. Kiedyś siedzieliśmy na stertach cegieł w ruinach z flasz- ką wódki i bułkami rozsypanymi wśród gruzu, a ktoś szy- derczo deklamował Gałczyţiskiego: Zapomnieć snadniej. Przebacz, Panie: za duży wiatr na moją wełnę, ach, odsuń swoją straszną pełnię, powstrzymaj flukty w oceanie, toć widzisz: jestem słaby, chory, jeden z Sodomy i Gomory, toć widzisz: trędowaty, chromy, jeden z Gomory i Sodomy, pełna "problemów", niepokoju, z zegarkiem wielka kupa gnoju. My nawet nie mieliśmy , już zegarków. To wówczas właś- nie z teatralną wyrazistością zrozumiałem symbolikę gro- teskowej scenki pseudoabnegacji i gorycz depresyjnych po- gaduszek o życiu, podczas gdy to prawdziwe toczyło się intensywnie tuż obok, na najbliższym placu budowy, w najbliższym baraku gierwszego z brzegu biura... Gwałtownie zatęskniłem za domem i górami, postana- wiając do nich jak najszybciej wrócić. A warszawskich przyjaciół z tych lat wspominać będę zawsze z ciepłym uczuciem prawdziwej sympatii. z- ! i Karawana zţoczyńców Drugi już śnieg i listopadowe słoty praktycznie uniemoż- liwiły -dalsze sezonowe zatrudnienie. Jakiś czas robiłem jeszcze przy wykopach ziemnych, ale dalsze prace odłożo- no do wiosny. Zostałem więc ponownie bez pracy. Był rok 1952. Pisemne odmowy różnych instytucji przestały wywie- rać wrażenie. Dobrze, że ieszcze odpisywano. Kiepskie czasy. Ale nie stanowiłem wyjątku. Włócząc się bez celu po Krupówkach i knajpach spotykałem kolegów i znajomych , będących w podobnej sytuacji. - Nie wiecie o jakiej robocie? - pytałem. Wzruszali ramionami. Jakże często (r).^ówczas zafundowana mi wódka cierpki miała smak, podobnie jak zimne piwo o piątej rano ` na dworcu kolejowym. Cholerny św:at. Od kilku dni padał śnieg. Zbliżał się Nowy Rok i coś trzeba było ze sobą zrobić. Wyjechać? Dokąd? Bez gro- sza i konkretnega fachu? Bzdury. Szukałem dalej wałęsając d się po Zakopanem. Któregoś mroźnego ranka spotkałem na ulicy Zdziśka Motykę. Poszliśrny do "Morskiego Oka" i za- jęli stolik "na werandzie". Był wyraźnie nie w humorze. - Mam juź prawie wszystkich zaprzeńców - powie- dział i wyciągnął z kieszeni zmięty papier. ' - Kogo? - Deptaczy, oby ich w precel pokręciło. Zdzisiek -- przez kilkanaście lat jeden z najlepszych biegaczy narciarskich, byty mistrz Polski i armii, olim- pijczyk - był znaną z pcczucia humcru, popularną pos- tacią sportu zakopiańskiego. Całymi latami zapowiadał8 - przez ogromną tubę blaszaną skoki na. Krokwi i inne zawody. "Skoczył metrów osiemdziesiąt i póóóóóóóółłłłłł!" Obećnie już drugi rok piastował niezbyt wysoką w hie- rarchii działaczy sportowych rangę magazyniera na skocz- ni i kierownika ekipy deptaczy. - Czegoś taki nie w sosie? - Bo znowu to samo. Funduszy na wszystko brak, ni- czego niţ ma, dziadostwo sakramenckie, użeraj się z każ- dym oficjelem, wie mówiąc już o deptaczach, ci mnie niechybnie do grobu zapędzą. Karaw ana złoczyńców. Napo- leon w samych gaciach pod Moskwą tyle by się nie na- marzł co ja pod skocznią. A nad magazynexa unosi się ślicz- ny aniołek stróż o zadziwiająco podobnych rysach do naszego prokuratora. Wypił wódkę, skrzywił się i zwrócił do czekającego kel- nera. - - Może być golonka dwa razy. A kości dla kierow- " nika. - Deptacze to nie ludzie - wrócił do tematu - tylko element. I to jaki element: Eh... parszywy mój los i zezo- wate szczęście! - O deptaczach można przecież inaczej - wtrąciłem - " ,. bezimienni współtwórcy wynikówţ i rekordów, skromni, dzielni, a niedoceniani ludzie, którzy z poświęceniem wy- konują swe chlubne obowiązki w imię szlachetnej idei spor- tu, ludzie, których zahartowała surowa tatrzańska przy- i ţ h roda, a znojny trud skrystalizował charaktery, ludzie... - Milicja, WOP i Straż Leśna - przerwał mi - a i ORMO powinny ustawowo mieć prawo odstrzału jednego , deptacza na dekadę, i to bez czasu ochronnego! Koło Ło- wieckie i kłusownicy też! Byłby święty spokój, śnieg mógłby sobie poleżeć, a zawodnicy nauczyliby się wrPsz- cie eździć w naturaln ch warunhach. I mnie nikt by gło- j y wy nie zawracał. No, to zdrowie! . Uśmiałem się serdecznie. Zdzisiek sporo jeszcze opowia- dał o deptaczach, ale ja już coś kombinowałem... przecież mógłbym u niego pracować! Dlarzego nie? Odpowiadała- by mi taka robota. Motyka bronił się nogami i rękami, wynajdywał najróż-9 c ::; .. niejsze przeszkody (chcesz, żebym w kryminale skończył...) wiţeszcie przyciśriięty do muru skapitulował. Miałem się zgłosić do niego na skoczni następnego dnia rano. s Ze zmiennymi uczuciami szedłem o mglistym świcie w kierunku skoczni. W knajpie załatwiłem pracę, na psa urok, źle się to wszystko zaczyna, chociaż nie mogłem spo- dziewać się zaprzysiężenia w kościele z racji przyjęcia mnie w poczet karawany. W gruncie rzeczy cieszyłem się. Pra- ca niezbyt dobrze płatna, powiedziałbym nawet podle, ale przecież dochodzą niedziele i święta oraz jakiś tam doda- tek. Cysorz - bo tak przezywali Zdziśka - jeszcze wczo- raj mianował mnie "starszym od deptaczy" na równi ze starym Jędrzejem. W nie opalonym "biurze" pod trybunami skoczni zły i nieprzystępny Cysorz nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Dzwonił telefon, deptacze w wielkich białych ska- . fandrach szwendali się z Kąta w kąt. Czekałem cierpliwie potrącany wśród ogólnego rozgardiaszu. Szukałem, a na- wet pytałem o starego Jędrzeja, ale go nie było. Wreszcie biuro opustoszało. Cysorz skinął i wyszliśmy na pole. Rozejrzałem się wokół. Po deptaczach pozostał jedynie wyraźny ślad nart na świeżym śniegu, znaczący szlak, którym karawana pociągnęła ku górom. Cysorz zer- knął na zegarek i mruknął: - No, już otwiera, chodźmy, bo skonam... Mała knajpka w pobliżu była istotnie otwarta, a bufe- towa, pani Kazia, witała Cysorza z wiele mówiącym u- śmiechem i poufałością. - Ćwiartkę tyfusu, browar i coś na gorąco - zamówił siadając przy stoliku w pobliżu kaflowego pieca. Wkrótce zorientowałem się, ţże wczoraj zostałem przy ję- ty do pracy, a dziś nastąpić ma tak zwane wprowadzenie. Dowiedziałem się, że część deptaczy poszła na skocznię, a część do Suchego Żlebu, w którym niedługo mają się odbyć zawody. Do obowiązków deptaczy należała też pra- ca związana z dekoracją skoczni oraz startu i mety pozo-0 _ - _ __ t 6 stałych konkurencji narciarskich. Z samego rana zdążylem zauważyć, że magazyn zawalony był stosami najrozmait- szych flag, transparentów, tablic orientacyjnyćh i ostrze- , gawczych, lin, żerdzi, koszy, kabli, sznurów, łopat, kilo- fów, szufli drewnianych do śniegu, kożuchów baranich, numerów startowych, tyczek, pęczków czerwonych papiero- wych chorągiewek, skrzyń, puszek i beczek. W innym ma- gazynie była odzież i sprzęt narciarski. Ale o magazynach Cysorz . wspomniał tylko gobieżnie, po czym przeszedł do I krótkiej, ale treściwej charakterystyki podległego mu per- sonelu. Opierając się na autorytatywnej opinii Cysorza, de- ptacze byli zbieraniną "szwarccharakterów", najczarniej- szych, jacy kiedykolwiek narodzili się w okolicy. Ich obecne, pozorowane jedynie zajęcie, ma na celu perfidne uśpienie czujności władz i społeczeństwa. Głównie trudnią się przemytem, kłusownictwem, sprzeniewierzaniem mie- nia społecznego i świadomą dewastacją urządzeń sporto- wych, nie wspominając o haniebnych wyczynach pijackich i dziwkarskich. Wszelkiego rodzaju burdy stanowią osobny rozdział. O skandalicznym nadużywaniu jego anielsko-oj- cowskiej cierpliwości nie chciał już nawet wspominać. Naj- , gorsze zaś, że w swoim wrodzonym nieróbstwie doszli do perfekcji. Nie zapłaciwszy ani grosza uśmiechniętej bufetowej Cy- sorz w wyraźnie lepszym humorze zaprowadził mnie z po- wrotem do biura. Tam napisałem podanie, życiorys, wy- pełniłem obszerną ankietę personalną, podpisałem liczne kwity i poświadczenia. Następnie długo i mozolnie grze- baliśmy wśród stert butów narciarskich, spodni i białych skafandrów. Cysorz na razie pożyczył mi ładne narty nie- obecnego pracownika magazynu (wyjdzie dopiero za sześć miesięcy, bardzo porządny ezłowiek - wyjaśnił) i kijki metalowe odebrane siłą deptaczowi, który z płaczem przy- sięgał, że otrzymał je w prezencie. - Mam nadzieję, że nie pozwolisz ich sobie ódebrać, przecież nie mogę kijków zanieść na milicję... co by oni pomyśleii... Nie pytałem kto - milicja czy deptacze. Grunt, że mia- łem przyzwoity sprzęt. Przymierzając na mnie wieiki i 21 długi do kolan biały skafander Cysorz klął na idiotyczny ţ"r pomysł: - Nie widać drani na śniegu nawet przez lornetkę! Ale mam ja dIa nich niespodziankę! Pismo o purpurowe skafan- dry już wyśłałem - sapał zawzięciţ. ~ Ja bym im, baran- kom bożym, krowie dzwonki na szyi pozawieszał, gdybym tylko mógł. Nie rozumiem, dlaczego ochrona godności czło- wieka miałaby obejmować deptaczy. Czerwone skafan- dry - wzdychał rozmarzony... Całe szczęście, że wypłatę przepijają co do grosza, bo inaczej jestem przekonany, że na własny koszt kazaliby sobie uszyć białe spodnie do kompletu. Deptaczy poznałem tego samego dnia. Kilku z nich zresz- tą dobrze znałem. Zjawili się w biurze punktualnie co do sekundy. Navţ,et minimalne przekroczenie obowiązującego czasu pracy - jak mnie zapewnił Cysorz - poczytywaliby sobie za nie Iicującą z ich honorem hańbę. Nastąpiła prezentacja. Przyglądaliśmy się sobie z nie ukrywaną ciekawością. Większość stanowili dwudziesto- kilkuletni chłopcy o inteligentnych, roześmianych twa- rzach, ale byli też i starsi, sprawiający' wrażenie doświad- czonych i obytych z górami ludzi, w których oczach . i wyrazie twarzy było coś rzeczywiście z przemytników i kłusowników. Stary Jędrzej, dobry mój znajomy, przywi- tał się wylewnie. Miał sępi nos, krzaczaste brwi i czarne jak węgiel, bystre oczy. Witaliśmy się podając dłonie... Staszek, Walek, mały Józek, Franek, Wojtek, Stefcio, wielkolud Kuba, Jasiek i spryciarz nad spryciarze, kombinator Magik. Kilku innych znałem z widzenia, toć Zakopane nie takie znów wielkie. Z dwoma pracowałem poprzednio przy wy- kopach. Dwóch innych znałem z knajpy. Jednym słowem już przy pobieżnym zapoznaniu skład deptaczy wróżył urozmaiconą współpracę. Nie myliłem się. Po typowo an- gielskiej wymianie zdań. o wrednej pogodzie, zacierając ręce, zasugerowali rzeczowo: - No to może byśmy się tak co napili?2 - Byłem na taką ewentualność z góry przygotowany i wdzięczny Cysorzowi za zaliczkę. - Chętnie, ale niedługo, bo mam jeszcze kilka spraw... - Ależ skąd! Minutka... - zaliewniali ochoczo i dziwnie nieszczerze.kromność nie pozwala mi na opis owego wieczoru, ale nazajutrz rano wszyscy stawiliśmy się punktualnie w biurze. Dwóch przyszło wprost z komisariatu, a jeden ze szpitala, zaopatrzony w imponującej wielkości opatrunek na głowie. Przymierze zostało zawarte na długo, a w kąż- dym razie na całą zimę wspólnej i jakże nierównej walki ze śniegiem. Praca istotnie nie była łatwa. Podczas siarczystegó mro- zu i lodowatego wiatru, mokrzy od potu, godzinami depta- liśmy kopny śnieg, z rozpaczą śledząc zanikające za nami , ślady. Schodziliśmy rytmicznie w dół stoku ustawieni w skośną tyralierę, depcząc i ubijając śnieg. Pierwsi wytła- czali głębokie pojedyncze bruzdy, a następujący z góry wy- równywali teren na tyle, że po kilkudziesięciu metrach podchodząc z powrotem vyczuwaliśmy pod nartami zawią- zującą się twardość śniegu. Trzeci etap, powtórnie w dół, wykonywaliśmy starannie, gęsto szatkując narta przy nar- cie, co nadawało płaszczyźnie ładny wygląd gładko już ubitej trasy o kilkanaście centymetrów niższej od otacza- jącego naturalnego terenu. Patrząc w górę widać było "nasz tor", czym dalszy, tym węższy, wygięty w łagodne zakosy. Trenerzy i organizatorzy zawodów rozstawiali nam tycz- ki orientacyjne, według których rozpoczynaliśmy depta- nie. Dobrze jeśli w dniach poprzedzających zawody nie by- ło ani silnego wiatru, ani opadów, w przeciwnym razie zmuszeni byliśmy powtarzać pracę dzień po dniu od po- czątku. Podczas samych zawodów ustawieni wzdłuż tra- sy obserwowaliśmy poszczególne przejazdy zawodników. h'asz stosunek do nich, poza nielicznymi wyjątkami, był raczej bezosobowy. Można by zażartować, że w naszym3 G '' pojęciu większość z nich psuła jedynie tak pięknie przy- gotowaną trasę. Po zawodach zbieramy tyczki i marznąc strasznie w ręce wiążemy je drutem w pęki po dwadzieścia sztuk, a nastę- pnie zwozimy w dół. Tyczki brało się na lewe lub prawe I ramig i usiłowało z nimi jechać. Przy dobrym śniegu i dob- ; rej pogodzie było to od biedy możliwe. Prawdziwa "zaba- wa" zaczynała się dopiero przy silnym i porywistym wiet- rze. No, a przy halnym... Znamy co prawda jego sztuczki, ale to nic nie pomaga. Dmie w plecy z taką gwałtownoś- cią, że chcąc nie chcąc nabieramy niebezpiecznej szyb- kości i oporując z całej siły, przeciwstawiamy się wichurze odchyleni do tyłu. Wówczas wiatr nagle zamiera, a my tracąc równowagę walimy siţ na plecy. Przy takich okaz- _ jach cholerne tyczki przygniatają i z reguły się rozsypują. Jakby nie było, upadek z takim ciężarem nie należy do przyjemnych, jeśli w ogóle upadek na stromym stoku za- liczyć można do atrakcji. Jeśli podmuch wiatru zaskoczy z boku, "zmagania" z tyczkami przybierają tragikomiczne formy: biednego deptacza powoli, złośliwie i bez nadziei na ratunek przekręca w pasie, jako źe nie sposób utrzymać tyczek prostopadle do kierunku wiatru. W rezultacie na dole, jesteśmy wytarzani w śniegu, obici i posiniaczeni, nie- rzadko pokrwawieni. No i wściekli. To wszystko jednak dzieje się w terenie, w górach, po zawodach. Tymezasem na dole, kiedy z róźnych względów nie wychodzimy na trasy, a zajmujemy się magazynami albo dekoracją skoczni, praca staje się nieznośna. Zgrabia- łymi z zimna palcami rozplątujemy w nieskońezoność po- gmatwane i sztywne linki wielkich flag i innych dekoracji. Flagi trzepoczą złośliwie na wietrze, więc po sto razy mu- simy je dociągać i poprawiać. Nieraz rozwieszamy tran- sparenty łaźąc po zaśnieżonych drzewach i dachach. Wie- cznie jest' coś do przyniesienia, odniesienia i zaniesienia. Walą się na głowę dziesiątki najróżniejszych czynności. "Odkidywanie" śniegu z .trybun, szczególnie kiedy przy- marzł do podłoża, jest niekiedy istną katorgą. Wszyscy są wówczas wściekli. Fiatuje sytuację humor, ten niewymu- szony, sytuacyjny.4 - Który ż was ukradł mi chlebak ze śńiadaniem? - wrzasnął ni stąd, ni zowąd Cysorz. - Panie kierowniku, kto by tam śmiał, taką drobnos- tkę... - odpowiadają łagodząco deptacze. - Nie drobnostkę, do diabła, tylko nowy chlebak ze śniadaniem! - Kto by tam śmiał, znajdzie się na pewno, my uczciwi... - Uczciwi!? A meter desek kto rąbnął!? Ksiądz biskup? - Wojtek parę łat wziął w plecaku na podpałkę... - A toporek strażacki z tablicy?! - Chciałem go tylko trochę podostrzyć - odparł ura- żonym tonem Magik. - Gdzie flaga bratniego narodu?! - przypomniał sobie Cysorz. . - Nam powiedzieli, że ten zawodnik się wycofał... - Sabotaż polityczny! Cięźkie więzienie! Ma być flaga! Magik zakręcił się i w pięć minut, rzecz jasna, znalazła się flaga, toporek i chlebak z ćwiartką ukrytą w starej rękawicy. Natomiast wszelki ślad zaginął po wiązce tyczek slalomowyeh. Liczyłiśmy sto razy. - Będziecie za nie płaeić - groził Cysorz. - Gdzie Walek i Franek? - Byli tu gdzieś przed chwilą... - Tyczki też były i gdzie są!? - Zdaje się zostały w Kuźnicach... - Sabotaź gospodarczy! Prokurator! - Jutro je zwieziemy... - Jutro to nas może wszystkich szlag trafić! - Ale tyczki będą... Ten nieodparty argument widocznie Cyśorza nieco uspo- koił, gdyż bez słowa wrócił dó biura. Płynęły dni i tygodnie pracy. Często odbywały się za- wody, niektóre bardzo ciekawe i emocjonujące. Zakłada- liśmy się z Cysorzem o wyniki. Cieszyliśmy się z sukce- sów i bezlitośnie krytykowali tych, którzy zawiedli. Dep- " taliśmy trasy od rana do wieczora, mrok zapadał szybko. Wynosiliśmy i zwozili starty, mety, flagi, tyczki, bramki, t pomagali wojsku w zakładaniu telefonu, sortowali numery, porządkowali i odśnieżali. Całymi dniami deptało się obie skocznie. Podczas kon- kursu, trzymając się speţjalnie w tym celu zawieszonej liny, oczekiwaiiśmy na sygnał: "Deptacze na zeskok"! Za- e zwyczaj po upadku skoczka i podczas przerwy między pier- wszą a drugą serią skoków. Po konkursie tysiące ludzi opuszczało trybuny i stadion, wracali do domu sędziowie; działacze, porządkowi i wszyscy inni zaangażowani w im- prezie, z wyjątkiem deptaczy. Dla nas zaczynała się do- piero praca, ezęsto jakże niewdzięczna. Doprowadzenie tak wielkiego obiektu do porządku nie było sprawą łatwą. Ale praca szłą nam dobrze, poznaliśmy się i polubili. Część iudzi pochodziła ze średniozamożnych rodzin chłopskich i niektórzy przynosili ze sobą z domu żywność o równowartości dziennego zarobku. Ci właśnie z reguły ' chętnie dzielili się słoniną, kiełbasą, mięsem i serem z innymi. Kiedyś podczas przerwy na posiłek siedzie- , liśmy na złożonych w śniegu nartach. Jeden z nowo przy- byłych chłopców wyjął z plecaczka wielki, twardy jak kamień p?acek owsiany i rezygnując z proponowanego po- częstunku długo się z nim męczył połyskując zdrowymi zębami. Kiedy wreszcie skończył, odwinął ze szmatki świe- ży, pachnący wędzony boczek i z namaszczeniem zaczął go jeść, krając po kawałku składanym kozikiem. Tego już było staremu Jędrzejowi za duźo. Łypnął złym okiem na młodego. - A czemuś ty, dziadu jeden, żarł tego moskala osob- no, a nie ze spyrką? - A cy on, bestyjo, wartał takiej spyrki? ' Ryknęliśmy śmiechem, przyznając mśodemu rację. Nie wartał. Od ezasu do czasu wyruszał z nami na trasę Cysorz. Pod- śmiewaliśmy się z jego tuszy, ale on niewzruszenie dep- tał jak wół i ciężko sapiąc klął naszą partacką robotę. Tego6 \ dnia mieliśmy ciężką harówę. Na Kasprowym leżał świeży puch. Przy kolejnym krótkim odpoczynku, po uspokojeniu oddechów, zapaliliśmy papierosy. Ocieraliśmy oblodzonymi rękawicami zroszone czoła. Od godziny schodziliśmy w dół. Ponad nami rozpościerało się kręte pasmo idealnie wyszat- kowanej trasy zjazdowej. Cysorz ciężko wsparty na kijach zwrócił się do starego Jędrzeja: - Z kim to wczoraj piliście? - A... z takimi... - odparł niechętnie. - Co to za jedni, fajni jacyś? - Fajni - potwierdził z uznaniem stary - niedużo brakowało, a byliby mnie przepili... - No, widziałem... a który to tam później... spał w śnie- u? g - Nasz Jasiek... wczoraj był coś słaby... - To czegoście go nie zabrali od razu? - Eh... co mu miało być... przecież przezwyczajony.:: Przysłuchując się rozmowie odruchowo zerknąłem na Jaśka odpoczywającego niedaleko. Istotnie, wyglądał nor- malnie. Zabraliśmy się dalej do deptania. Nieliczni narciarze z szacunkiem omijali gładkie pasmo przygotowanej trasy, a jeśli teren zmuszał do przecięcia jej, czynili to z prze- sadną ostrożnością, jak to zwykle bywa, kiedy z koniecz- ności musimy iść schodami, które właśnie myje gospodyni domu. "Szyjka" nie wymagała poprawek, więc po dłu- gim szusiku kolejny przystanek wypadł na buli. Wierz- chołek Kasprowego przysłaniały już mgły, ale w dole wi- doczność była dobra. Ciężki dzień. Czekał nas jeszcze szmat drogi, a jutro trzeba będzie ponownie całą trasę poprawić. Dobrze że bramki już wyniesione, nie wiemy tylko, czy linia telefoniczna będzie przeciągana. To też cholerna ro- j bota. Ktoś właśnie o tym wspomniał. - A jak będzie z kablem, panie kierowniku? - Z kablem?! - warknął Cysorz zły, że zwrócono się ţ ; do niego akurat w chwili, kiedy manipulował w chleba- i ku. - Żeby tylko nie tak, jak zeszłego roku! Przez takiego i gnojka tyle wstydu się najadłem! Po komisariatach mnie ciągali! ,9 ?ldruczał jeszeze jakiś czas, po czym ostentacyjnie wrę- czył mi flaszkę. Zrobiliśmy po łyku i nie wspominając więcej kabla deptaliśmy dalej. Umyślnie pozostałem nie- co w tyle i zapytałem starego Jędrzeja, co było z kablem, który Cysorza tak rozeźlił? Sępia twarz starego rozjaśni- ła się uśmiechem. - To nasz Józek zaplątał się przy zjeździe w kabel... - I ca? Nic mu się nie sfało? - Nic. Na drugi dzień już go puścili... - Nie rozumiem. - No bo znaleźli ze sto metrów kabla... - Nielicho się zaplątał - przyznałem z podziwem. - Ale się i wyplątał... - pochwalił stary. Zbliżało się południe. Warunki były wymarzone. Zle- żały twardy śnieg, na który nąsypało w nflcy może dzie- sięciocentymetrową warstwę nośnego puchu. Tęsknie spo- glądałem w dół ku szałasom na Goryczkowej. Z zazdroś- cią śledziłem sylwetki zjeżdżających vv dół narciarzy. Ta- kim to dobrze! Tego właśnie dnia Cysorz wpadł na zba- wienny pomysł. Nie wiem, czy odczuł mój nastrój, czy po prostu z własnej inicjatywy, dość źe niespodziewanie ryk- nął zatrzymając całą karawanę: - Kto został na dole?! Spoglądaliśmy po sobie ze zdziwieniem. Kto niby miał zostać? - Kto przyjmie tyczki? Mieli dziś przywieźć! No kto? Duch święty? Wiecznie o wszystkim ja mam myśleć! Nie- dbalstwo! ţwiadame! Szorować na dół ty albo Jędrzej! No, jązda - zwrócił się do mnie. - Zetempowiec angielski! Nie trzeba mi było dwa razy pawtarzać. Otrzepałem des- ki ze śniegu, odruchowo sprawdziłem kandahary, podcią- gnąłem portki, poprawiłem wełnianą czapeczkę i ruszy- łem w dół odprowadzany narzekaniami Cysorza. AQroźny powiew smagał twarz, łzawiły oczy. Deski pos#usznie niosły po długich muldach wyrzucając pióropusze śniegu przy najlżejszych skrętach. Hej, świat jest piękny! Dziś będę mógł jeszcze wyjechać na Kasprowy, po raz pierwszy tej zimy prywatnie. Niedługo potem, a staliśmy właśnie na szczycie Kaspro- J8 wego, Cysorz wysłał mnie na Kalatówki, tym razem rze- czywiście służbowo. Bezwietrzny poranek, oślepiający blask iskrzącego śniegu, siarczysty mróz . i pastelowy błę- kit nieba aż oszałamiały. W owym czasie jeździłem nieźle na nartach, startując nawet w zawodach, więc po kilku ześlizgach "wypuściłem" na przełęcz. Już po chwili zorien- towałem się, że mnie poniosło i trudno będzie wykręcić z, przełęczy w prawo do kotła. Mignęły z boku sylwetki wopistów. W daremnej próbie skrętu wyniosło mnie na ma- łej buli i wyrzuciło w powietrze. Po kilkunastu metrach wylądowałem w głębokim śniegu stromego stoku Doli- ny Cichej, już za granicą. Sponiewierało mnie przy tym wręcz nielitościwie! Szczęściem byłem cały. Oprzytomniły mnie głuche odgłosy strzałów karabinowych. Oblepiony od stóp do głów śniegiem zacząłem się gramolić w górę. Najciężej było sforsować duży nawis śnieżny na grani. Bezskutecznie dreptałem w miejscu w stale usypującym się z nawisu śniegu. Pomogli mi dopiero zaniepokojeni nagłym znikni�