Sarn Amelia - Thorgal - Wyprawa do Krainy Cieni
Szczegóły |
Tytuł |
Sarn Amelia - Thorgal - Wyprawa do Krainy Cieni |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Sarn Amelia - Thorgal - Wyprawa do Krainy Cieni PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Sarn Amelia - Thorgal - Wyprawa do Krainy Cieni PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Sarn Amelia - Thorgal - Wyprawa do Krainy Cieni - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Amelia Sarn
THORGAL
WYPRAWA DO KRAINY
CIENI
Tytuł oryginału: Thorgal. Au-dela des ombres
Strona 3
CZĘŚĆ PIERWSZA. SHARDAR POTĘŻNY
Prolog
Na dnie łodzi leżał młody mężczyzna, a jego ręce i nogi krępował gruby sznur. Więzień
był spokojny, strażnicy uznali więc, że łańcuchy są niepotrzebne. Galera płynęła już drugą noc.
Mężczyzna wpatrzony w niebo usiłował za pomocą gwiazd określić kierunek, w jakim zmierza
statek.
Miarowe uderzenia bębna, rytmiczny trzask bata i jęki setki wioślarzy wprawiających
statek w ruch kołysały go do snu, bo każdy ruch wioseł zbliżał go do celu.
Rozdział 1. Shaniah
Słońce stało jeszcze całkiem wysoko, ale dzień pracy miał się już ku końcowi. Kobiety,
zabrawszy ze sobą dzieci, wcześniej udały się do wsi, żeby przygotować ucztę. Snopy złotych
kłosów piętrzyły się na wozie, dając nadzieję, że w zimie nikt nie będzie cierpiał głodu. Caleb
zbliżył się do Thorgala i poklepał go przyjacielsko po ramieniu.
- Szybko stałeś się prawdziwym wieśniakiem, mój przyjacielu - rzucił.
Thorgal zaprzyjaźnił się z mężczyzną, który przyjął jego i Aaricię pod swój dach prawie
sześć miesięcy temu. Kiedy wycieńczeni i skostniali z zimna po wielu dniach wędrówki w
poszukiwaniu miejsca, w którym mogliby się osiedlić, zapukali do jego chaty, Caleb nie zadawał
żadnych pytań i po prostu otworzył przed nimi drzwi swego domu. Do tej chwili podążali prosto
przed siebie, zatrzymując się tylko na krótkie popasy. Chcieli znaleźć się jak najdalej od ziem
wikingów. Aaricia po długiej wędrówce potrzebowała odpoczynku, dachu nad głową i łóżka. W
tej wsi znaleźli wreszcie bezpieczną przystań.
Już następnego dnia po przybyciu Thorgal, który nie potrafił siedzieć bezczynnie,
zaproponował swoją pomoc przy pracach gospodarskich. O tej porze roku robota polegała
głównie na doglądaniu bydła i naprawianiu ubrań. Thorgal z zapałem zabrał się do pracy. Nikt
nie miał nic przeciwko obecności tego małomównego, ale za to krzepkiego mężczyzny, bo dzięki
jego myśliwskim talentom zajadali się mięsem w czasie, w którym zwykle z konieczności się bez
niego obywali.
Aaricia zaprzyjaźniła się z Armeline, żoną Caleba. Nawiązała z nią porozumienie niemal
takie samo, jakie miała ze swoją przyjaciółką Solveig, która jest teraz żoną Joründa Byka
[Wydarzenia te opisano w tomie I pt. Dziecko z gwiazd]. Armeline, matka pięciorga dzieci,
szybko zorientowała się, że Aaricia spodziewa się dziecka. Nie było mowy, żeby iść w dalszą
drogę. Kiedy więc nastała piękna pogoda, Caleb pomógł Thorgalowi zbudować chatę krytą
strzechą. Młoda para stała się w ten sposób częścią tej małej wiejskiej wspólnoty.
*
Caleb przeciągał się, usiłując rozmasować sobie plecy. Mężczyźni wyruszyli w drogę
powrotną do wsi, niosąc na ramionach widły. Thorgal podał przyjacielowi bukłak, z którego sam
przed chwilą upił łyk, aby ugasić pragnienie.
- Czy tęsknisz za swoim klanem? - spytał nagle Caleb, unikając wzroku towarzysza.
Thorgal uśmiechnął się nieznacznie. Pytanie zostało zadane jakby mimochodem, ale
Strona 4
Thorgal wiedział, że jego pochodzenie zastanawia tego dzielnego człowieka. Kiedy zaczął
opowiadać mu swoją historię, na twarzy Caleba odmalowało się przerażenie.
- Należycie do klanu wikingów! - wyjąkał. - Nie chcemy mieć nic wspólnego z tymi
brodatymi łupieżcami w rogatych hełmach!
Thorgal natychmiast pospieszył z zapewnieniem:
- My także, Calebie, my także.
Caleb postanowił zaufać temu mężczyźnie z policzkiem naznaczonym blizną, ale o
jasnym i szczerym spojrzeniu. Zaprzyjaźnili się i jeżeli zadawał jeszcze jakieś pytania, to tylko z
obawy, że któregoś dnia jego nowy przyjaciel zechce wrócić do swoich.
Po tych słowach Thorgal wskoczył na wóz, podając lejce Calebowi.
- Czas wracać, kobiety na nas czekają.
Wóz trząsł się na kamienistej drodze, a mężczyźni grzali się w łagodnych promieniach
zachodzącego słońca. Kiedy tylko pojawili się na skraju wsi, dały się słyszeć okrzyki:
- Jadą! Jadą! To oni!
Gromada dzieci z niecierpliwością oczekiwała, kiedy wreszcie rozpocznie się święto
plonów. Shaniah, najstarsza córka Caleba, podeszła do wozu. Odsłoniła w uśmiechu białe zęby, a
na jej policzkach pojawiły się małe dołeczki. Ojciec szorstko ją zgromił:
- Co ty tu robisz, Shaniah? Powinnaś razem z kobietami przygotowywać ucztę!
Dziewczyna miała prawie szesnaście lat, ale jej piegowata buzia wciąż była dziecinna.
Pod prostą tuniką nie zarysowywały się jeszcze kobiece kształty. W odpowiedzi na surowe słowa
ojca zrobiła zaciętą minę.
- Chciałam zaproponować Thorgalowi, że wyczyszczę jego konia - wymamrotała.
- Thorgal sam sobie doskonale poradzi, jest dorosły. A ty zrób to, o co cię prosiłem.
Shaniah zagryzła wargi i odwróciła się na pięcie.
- Martwię się o nią - powiedział Caleb, zamyśliwszy się, i zatrzymał wóz. - Trudno jej
znaleźć miejsce w naszej społeczności.
Thorgal zeskoczył na ziemię. Nie przejmował się zbytnio charakterem Shaniah. Był
pewny, że z upływem czasu jej przejdzie. Pozostałe dzieci zabrały się do zrzucania snopków z
wozu. Ustawiły się w szeregu aż do stodoły. Ze śmiechem podawały sobie z rąk do rąk złote
snopy owsa. Thorgal poczuł, że musi natychmiast zobaczyć Aaricię i wziąć ją w ramiona.
Przeprosił Caleba, który patrzył za nim z uśmiechem, kiedy się oddalał.
*
W domu spotkań, w którym zbierali się mieszkańcy wsi, unosiły się smakowite zapachy.
Święto plonów było ważnym wydarzeniem, bez wątpienia najważniejszym w całym roku, i na tę
okazję kobiety upiekły ogromne bochny rumianego chleba z chrupiącą skórką, nad ogniem na
rożnach piekły się prosięta i koźlęta, a dzieci nazbierały w lesie jagód. Thorgal odnalazł
wzrokiem Aaricię stojącą przy palenisku i obracającą na rożnie prosiaka, który powoli zaczynał
się rumienić. Ukryła swoje długie jasne włosy pod grubą chustą, a suknia uwydatniała jej ciężkie
piersi i zaokrąglony brzuch. Na jej twarzy igrał żółto-czerwony blask płomieni. Thorgal podszedł
do niej i wziął ją w ramiona.
- Aaricio, nie powinnaś tak długo stać... zmęczysz się!
Twarz młodej kobiety rozjaśnił uśmiech.
- Kochany, wróciłeś.
Ujęła dłoń Thorgala i położyła ją na swoim brzuchu.
- Czujesz, jak się rusza? - wyszeptała.
Zakochani tulili się do siebie. Aaricia przycisnęła ciepły policzek do piersi Thorgala.
Strona 5
Spełniły się jej marzenia. Wszystko, o czym śniła jako mała dziewczynka, się ziściło. Ciężkie
próby, przez jakie przeszli, mieli już za sobą.
- Nie chciałabym nigdy stąd wyjeżdżać - szepnęła tak cicho, że Thorgal nie mógł usłyszeć
jej słów. - Nigdy.
- Hej, zakochani! - wykrzyknęła nagle Armeline. - Nie musicie tu tkwić. Idźcie
przygotować się na uroczystości.
Aaricia wzięła Thorgala za rękę i pociągnęła go za sobą.
- Chodź, Armeline pomogła mi uszyć suknię. Mam nadzieję, że będzie ci się podobała.
*
- Przyjaciele, zakończyliśmy nasze obfite żniwa i będziemy mieli tej zimy chleba w bród!
Wypijmy na cześć bogów, którzy uchronili nas przed wiosennymi przymrozkami i letnimi
burzami.
Caleb wiele razy podczas uczty wznosił swój kielich. Pił za kobiety, za dzieci, za bydło,
za pojawienie się w ich wsi Thorgala i Aaricii, za bogów... i miał zamiar do białego rana dzielić
się radością i satysfakcją ze współplemieńcami. Alkohol zabarwił na czerwono jego policzki i
zmącił mu wzrok. Przy stole śmiano się i śpiewano i tak naprawdę nikt go nie słuchał. Dzieci
usnęły przy ogniu, brzuchy były pełne, a talerze wylizane do czysta. Aaricia położyła głowę na
ramieniu ukochanego. Kiedy poczuła, że wstaje, podniosła wzrok:
- Thorgalu...
Spojrzał na nią zakłopotany i wymamrotał:
- Muszę przegonić mojego konia. Cały dzień ciągnął wóz i boję się, żeby od tego nie
utył...
Aaricia zaśmiała się perliście. Wiedziała, że jej ukochany, który od wczesnego
dzieciństwa żył sam, potrzebuje od czasu do czasu chwili samotności. Położyła delikatnie dłoń na
jego ramieniu.
- Masz rację - szepnęła. - Twój koń jest taki sam jak pewien znany mi mężczyzna o
imieniu Thorgal, który nie potrafi zbyt długo usiedzieć bez ruchu.
Kiedy tylko wypowiedziała te słowa, ogarnęły ją wątpliwości. Chwyciła Thorgala za
łokieć, kiedy usiłował wstać.
- Thorgalu... wiem, że osiedliliśmy się tutaj ze względu na mnie. Czy na pewno tego nie
żałujesz?
Thorgal objął żonę.
- Nie mów głupstw, Aaricio. Ja też się tutaj dobrze czuję. Zaraz wracam.
Chłód nocy kontrastował z gorącem, które panowało we wnętrzu domu spotkań. Thorgal,
którego członki zupełnie zesztywniały od długiego siedzenia przy stole, z ulgą odetchnął
świeżym powietrzem. Dosiadł konia i nie musiał nawet otwierać zagrody. Zwierzę jednym
skokiem przesadziło barierę i galopem pognało w stronę plaży. W czasie tego nocnego wypadu
Thorgal znów poczuł towarzyszący mu od dzieciństwa znajomy zapach morza, który nie docierał
do niego, kiedy pracował w polu. Wdychał ten zapach głęboko, żeby napełnić nim płuca. Morski
wiatr chłostał twarz Thorgala, a w jego pamięci pojawił się obraz ojca. Ciemność nie była zbyt
głęboka, ponieważ o tej porze roku słońce nigdy tak do końca nie znikało za horyzontem. Jednak
światło było ciemne, niemal fioletowe. Morze rozciągało się w nieskończoność, a na jego
powierzchni bieliły się grzbiety łagodnie załamujących się fal. Fale, które obmywały brzeg,
powracały do morza w rytmie przyboju. Thorgal spiął piętami wierzchowca, który również
ucieszył się, kiedy jego kopyta zanurzyły się w morskim piasku. Ten doskonały koń był jego
nieodłącznym towarzyszem. Aaricia często mówiła ze śmiechem, że są do siebie podobni - silni i
Strona 6
zapalczywi.
To Joründ w imieniu całego klanu ofiarował tego wierzchowca młodej parze, położył
przy tym swą potężną jak niedźwiedzia łapa dłoń na ramieniu Thorgala i oświadczył niemal
uroczyście:
- Wiedz, mój przyjacielu, że zawsze jest dla ciebie miejsce między nami.
Thorgal nie chciał o tym myśleć. Tak jak przyrzekał Calebowi, nie zamierzał już nigdy
mieć nic wspólnego z brutalnymi wikingami. Pragnął spokoju. Chciał być świadkiem dorastania
swoich dzieci i co roku uczestniczyć w święcie plonów. Chciał każdego dnia trzymać swą żonę
za rękę i towarzyszyć jej, kiedy będzie się starzała.
Zwolnił konia. Jechał teraz wzdłuż wybrzeża. Na tle fioletowo-różowego nieba rysowały
się wydmy. Nagle zauważył jakiś ciemny kształt wśród wysokich targanych wiatrem zarośli.
Zbliżył się i zobaczył, że to Shaniah. Skulona obejmowała ramionami kolana, a włosy zasłaniały
jej twarz.
- Co ty tutaj robisz?
- Czekam na ciebie - odpowiedziała młoda dziewczyna, nie podnosząc głowy.
Thorgal zmarszczył brwi i z bijącym sercem zsiadł z konia. Czy coś się stało Aaricii? Czy
zaczęła rodzić?
- Co się stało? Czy coś wydarzyło się we wsi?
Shaniah utkwiła w nim wzrok. W jej oczach płonął ogień rozpaczy. Gwałtownie zaczęła
wyrzucać z siebie słowa:
- Wieś! Nie obchodzi mnie wieś, Thorgalu! Nie chcę tam wracać! Chcę stąd wyjechać
gdzieś daleko! Z tobą!
Podniosła się i przywarła do Thorgala, obejmując go chudymi ramionami.
- Shaniah!
Zesztywniał zażenowany tym nagłym wybuchem dziecięcej namiętności, nie wiedząc, jak
zareagować. Uśmiechnął się mimo woli.
- Shaniah... dziecko...
Dziewczyna odsunęła się od niego gwałtownie.
- Nie jestem dzieckiem! Niedługo skończę szesnaście lat, jestem kobietą i wiem, że
czujesz do mnie to samo, co ja czuję do ciebie! Nie masz prawa udawać, że na mnie nie patrzysz
i nie odczuwasz dreszczy, kiedy przypadkiem się o mnie otrzesz, nie masz prawa...
Thorgal chwycił dziewczynę za nadgarstki.
- Uspokój się, Shaniah. Myślę, że musimy poważnie porozmawiać...
- Nie, nie mam ochoty na rozmowy. Chcę, żebyśmy razem stąd wyjechali, żebyś zostawił
Aaricię, z którą jesteś tylko z litości! Chyba nie chcesz spędzić reszty życia, przyglądając się, jak
podciera pupy swoim bachorom!
- Shaniah! - krzyknął Thorgal, czując, że ogarnia go gniew.
- Nie sprzeciwiaj mi się! - ciągnęła Shaniah niezrażona. - Ona na ciebie nie zasługuje! Nie
masz nic do roboty u boku kury domowej, która tylko dźwiga swój wielki brzuch z kuchni do
łóżka!
Thorgal uderzył dziewczynę w twarz. Niezbyt mocno, ale Shaniah upadła na piasek.
Natychmiast pożałował swojego czynu.
- Wybacz mi, Shaniah, nie powinienem był cię uderzyć, ale twoje słowa...
Nie dokończył. Córka Caleba rzuciła mu w twarz pełną garść piasku.
- Zapłacisz mi za to, Thorgalu! Przysięgam ci, że mi za to zapłacisz! - krzyczała,
podnosząc się z ziemi.
Oślepiony piaskiem Thorgal nie mógł jej zatrzymać. Shaniah wpadła w furię. Wskoczyła
Strona 7
na jego konia i spięła go piętami. Wściekłość i upokorzenie rozdzierały jej serce. Nie mogła się
mylić. Thorgal ją kocha, to więcej niż pewne, ale woli się do tego nie przyznawać! Nie jest taki,
jak go sobie wyobrażała. Jest tchórzliwym, służalczym psem, który woli pełzać u stóp swojej
właścicielki. Ale ona, Shaniah, się zemści. Znieważono ją. Thorgal jeszcze tego pożałuje.
Zaślepiona nienawiścią nie dostrzegła skulonej sylwetki na szczycie wydmy. A kiedy obcy
mężczyzna rzucił się na nią i ściągnął z siodła, nie zdążyła zareagować. Drugi raz tego wieczoru
upadła na piasek. Mężczyzna jedną ręką zatkał jej usta, a drugą mocno przytrzymał, żeby nie
mogła się bronić. Blond włosy i broda maskowały szczupłość jego twarzy. Ociekał wodą, jakby
właśnie wyłonił się z fal.
- Powinienem cię zabić - wymamrotał chrapliwym głosem, wpatrując się jasnymi oczyma
w oczy Shaniah - ale jesteś na to za ładna. A niech tam, postaraj się zapomnieć, jak wyglądam.
Dziewczyna nie miała czasu zareagować, gdyż mężczyzna w jednej chwili puścił ją,
wskoczył na konia Thorgala i zniknął w ciemnościach.
*
Thorgal wrócił do wsi na piechotę. Nie potrafił zrozumieć, jak mógł być tak głupi.
Niczego nie zauważył, niczego nie pojął. Okazuje się, że ta szczebiotliwa smarkula, której
pozwolił zajmować się swoim koniem i o której myślał, że jest małą dziewczynką potrzebującą
ojcowskiej uwagi, jest w nim zakochana. Ale jak mógł to przewidzieć? Dla niego była tylko
dzieckiem, które coś sobie wyobraziło, a rozwianie tych wyobrażeń będzie dla niej straszliwym
zawodem. Thorgal wyrzucał sobie też, że nie umiał zachować spokoju.
Kiedy dotarł do wsi, w domu spotkań słychać było jeszcze śmiechy, zaś w jego chacie
migotało światło lampki. Aaricia już się położyła. Miał nadzieję, że będzie mógł opowiedzieć
żonie o niemiłej przygodzie, jaka go spotkała, ale kiedy wszedł, ona już spała. Bezszelestnie
położył się obok niej.
Rankiem Thorgal opowiedział wszystko Aaricii i wspólnie zastanawiali się, jak postąpić.
- Nie przejmuj się - uspokajała męża Aaricia. - Shaniah jest w wieku dojrzewania, a nie
jest to łatwy wiek. Tak jak mówił jej ojciec, ma trudności ze znalezieniem swojego miejsca.
- Czy myślisz, że powinienem porozmawiać z Calebem?
- Jeżeli ojciec ją skarci, to Shaniah zamknie się w sobie jeszcze bardziej. Pozwól mi
porozmawiać z tą młodą dziewczyną, która wierzy, że tak łatwo może odebrać mi męża.
Thorgal się zgodził. Jak zwykle Aaricia miała rację.
- A co z moim koniem? - westchnął, obejmując żonę. - Pójdę zobaczyć, czy odprowadziła
go do zagrody.
Wieś się wyludniła. Ludzie spali smacznie po wesołym pijaństwie poprzedniego
wieczoru. Thorgal poszedł do zagrody. Nie znalazł tam jednak swojego konia. Zdecydował się
pójść do Caleba. Przy odrobinie szczęścia może uda mu się spotkać z Shaniah sam na sam.
Tymczasem jednak natknął się na Caleba, który ze zbolałą miną stał przed chatą, mrużąc oczy i
osłaniając je ręką przed promieniami słońca przebijającymi się z trudem przez chmury. Thorgal
pozdrowił go. Caleb, pojękując, rozmasowywał skronie.
- Bogowie są dziwni - narzekał. - Im bardziej ich czcimy, tym więcej złych duchów
nasyłają, żeby skakały nam po głowie. Ale mniejsza z tym, dobrze, że przyszedłeś, mój
przyjacielu. Shaniah opowiedziała mi o tym, co jej się przydarzyło wczoraj wieczorem.
Thorgal poczuł, że gorący rumieniec oblewa mu twarz. Skoro Shaniah sama wszystko
wyjawiła, nie ma powodu jej kryć. Zaskoczył go spokój przyjaciela, ale alkohol mógł mieć
zaskakujące działanie.
- Była trochę zdenerwowana i nie wszystko dobrze zrozumiałem - ciągnął Caleb. - Ale ty
Strona 8
nie musiałeś pożyczać jej swojego konia. Ona nie jest na tyle silna, żeby panować nad takim
ogierem! No i twój wierzchowiec uciekł!
Thorgal przygryzł wargę. Dziewczyna, jak słyszał, pominęła parę szczegółów. Caleb
przeciągnął ręką po włosach i spytał:
- Chciałbym się tylko upewnić, czy rzeczywiście pożyczyłeś jej konia. Ona nie
ośmieliłaby się go wziąć bez twojego pozwolenia.
Thorgal zawahał się, ale przypomniał sobie radę Aaricii.
- Nie... no, tak, pożyczyłem jej konia, ale nie wiedziałem, że z niego spadła. Muszę obejść
okolicę i go odnaleźć. Nie potrzebuję twojej pomocy, przyjacielu. Połóż się...
- Ojcze! Ojcze!
To Alan, najmłodszy z synów Caleba, biegł w ich stronę.
- Jeźdźcy się zbliżają! Jest ich przynajmniej pięciu i są uzbrojeni!
*
Na równinie ukazały się sylwetki koni w tumanie kurzu. Caleb wziął syna za rękę.
Zmęczenie na jego twarzy ustąpiło miejsca zaniepokojeniu.
- Nie podoba mi się to - wymamrotał. - W ogóle mi się to nie podoba.
Jeźdźcy zbliżali się szybko. Ten, który jechał na czele małego oddziału, odziany był w
pozłacaną zbroję połyskującą w bladych promieniach słońca. Nie było wątpliwości, że nadciągają
żołnierze. I tak jak powiedział Alan - żołnierze uzbrojeni. Zanim znaleźli się w zasięgu głosu,
Caleb zaczął kłaniać im się z szacunkiem. Bał się. Thorgal zauważył, że ręce jego przyjaciela się
trzęsą. Jeźdźcy ściągnęli wodze wierzchowców, które zatrzymały się, parskając i nerwowo
uderzając kopytami w ziemię.
- Witam cię, panie - zaczął Caleb. - Jestem wodzem tej wioski i jestem bardzo
zaszczycony waszą wizytą, ale my jesteśmy bardzo biedni i...
- Bogactwo twojej wsi mnie nie interesuje, wieśniaku - przerwał mu człowiek w złoconej
zbroi. - Masz przed sobą jarla [Jarl to tytuł odpowiadający tytułowi hrabiowskiemu] Ewinga w
służbie Shardara Potężnego, króla Brek-Zarith. Szukamy jednego ze zbiegłych więźniów. Jest to
bardzo niebezpieczny przestępca, który jak przypuszczamy, znalazł tutaj schronienie.
Oblicze jarla Ewinga było niemal całkowicie zasłonięte przez ozdobny grawerowany
hełm. Mówił ostrym tonem człowieka przyzwyczajonego do posłuchu. Caleb, wciąż zgięty w
niskim ukłonie, oświadczył:
- Nie widzieliśmy żadnego zbiega, potężny jarlu. Przysięgam.
Drzwi chat otwierały się jedne po drugich.. Stukot kopyt i rozmowa wyrwały ze snu ludzi,
którzy teraz przyglądali się żołnierzom. Kobiety próbowały zatrzymać dzieci w domach.
Wszyscy obawiali się o zebrane plony. Jeżeli ten władca zechce siłą ściągnąć z nich daninę, nie
będą w stanie mu się przeciwstawić. Będzie to oznaczało, że zimą dotknie ich głód. Armeline, z
rękoma skrzyżowanymi na obfitej piersi, stanęła tak jak inni w uchylonych drzwiach. Chciała
zachowywać się naturalnie, ale widać było, że jest przerażona. Nagle poczuła, że ktoś ją popycha.
To była Shaniah. Przecisnęła się obok matki, która bezskutecznie próbowała ją zatrzymać.
Wyprostowana, z uniesioną dumnie brodą podeszła do ojca i spojrzała brązowymi oczyma na
jarla.
- Ja widziałam tego zbiega - oświadczyła.
- Shaniah! - wykrzyknął zdumiony Caleb.
- Tak, ojcze - ciągnęła dziewczyna, nie spuszczając wzroku z jarla. - Widziałam go. Ale
on jest teraz już daleko stąd. Jeden z naszych czekał na niego na plaży, żeby dać mu swego konia.
Ten nędznik zauważył, że go widziałam, i uderzył mnie w twarz, żeby zmusić mnie do milczenia.
Strona 9
Wypowiadając te słowa, odsunęła włosy zasłaniające policzek, na którym widać było
wyraźny ślad po uderzeniu.
Thorgal ani drgnął. Słowa dziewczyny wprawiły go w zupełne osłupienie, mówiła
bowiem o nim. To jego oskarżała. Ale zanim zdążył otworzyć usta, nie bardzo zresztą wiedząc,
co powiedzieć, Caleb wykrzyknął:
- Jeden z naszych, Shaniah?! Jesteś szalona! Ale któż mógłby...
- To ten, któremu w swojej słabości zaoferowałeś gościnę, ojcze. Ten obcy nazywa się
Thorgal Aegirsson!
Caleb powoli odwrócił się do przyjaciela. Przypomniał sobie wczorajszą rozmowę z
córką. Rzeczywiście wydawało się, że jest wzburzona. Caleb miał przy tym wrażenie, że
dziewczyna coś ukrywa. Czy to możliwe, że... i Thorgal... Zaczerwienił się, kiedy Caleb
napomknął o Shaniah. A potem nie chciał, żeby Caleb pomógł mu w poszukiwaniach konia...
- A więc to tak... - wyszeptał wolno.
Poczuł się zdradzony. Dał temu człowiekowi dach nad głową, ale przede wszystkim
ofiarował mu swoją przyjaźń. Jakże się pomylił. Nigdy nie powinien był obdarzyć zaufaniem
żadnego wikinga!
- Calebie! - wykrzyknął Thorgal. - To nieprawda, przysięgam...
Jarl Ewing obserwował tę scenę w milczeniu. Jednak w pewnej chwili jego cierpliwość
się wyczerpała. Nie przybył tu po to, żeby wysłuchiwać, jak nikczemni wieśniacy oskarżają się
nawzajem i kłamią. Podniósł rękę odzianą w rękawicę i wskazał tego, którego dziewczyna
nazwała Thorgalem.
- Pojmać go! - rozkazał.
Dwaj żołnierze, nawet nie zsiadając z wierzchowców, pojmali Thorgala, który był za
bardzo oszołomiony, żeby się bronić.
- Calebie! - krzyczał. - Przysięgam...
- Zamilcz, psie! - przerwał mu jeden z żołnierzy, kopiąc go w twarz.
Thorgal padł na kolana. Zacisnął pięści, zamknął oczy i próbował rozważyć, jakie ma
możliwości. Mógłby uciec... i opuścić Aaricię. Nie, nigdy. Mógłby się bronić... gołymi rękoma
przeciwko uzbrojonemu oddziałowi. Mógłby próbować przekonać Caleba... ale wydawało się, że
braterskie więzy, które połączyły obu mężczyzn w ostatnich miesiącach, zostały zerwane z
powodu kłamliwych słów Shaniah. Dlaczego? Dlaczego ludzie zawsze muszą sobie nawzajem
wyrządzać zło? Wierzył, że w tej wsi w końcu odnalazł spokój...
- Thorgalu!
Aaricia boso, z rozwianymi włosami wdarła się pomiędzy konie. Niczego nie słyszała,
była zajęta sprzątaniem chaty. Dopiero krzyki żołnierzy sprawiły, że wybiegła na dwór i
zobaczyła mężczyznę, którego kochała, klęczącego między uzbrojonymi ludźmi. Nie czuła
strachu, ale gniew. Thorgal uniósł głowę.
- Aaricio! Nie, nie zbliżaj się!
- Słuchaj swojego mężczyzny, wieśniaczko! - ryknął jeden z żołnierzy, wymierzając jej
kopniaka.
Aaricia zachwiała się i upadła, trzymając się za brzuch.
- Na młot Thora! Zapłacicie mi za to, ścierwa!
Thorgal zerwał się jednym skokiem. Przez wiele lat próbował uśmierzyć gniew, który tlił
się w nim od śmierci jego ojca, Leifa, ale nigdy do końca się go nie pozbył. Wciąż w nim płonął,
gotów wybuchnąć. Nie pozwoli nikomu skrzywdzić swojej rodziny. Żołnierz nie zdążył
zareagować, gdy Thorgal, chwyciwszy krótki miecz, który nosił przy boku, zrzucił go z konia.
Był to jednak daremny trud. Dwaj inni żołnierze natychmiast rzucili się na niego, wyrwali mu
Strona 10
miecz i go obezwładnili. Jeden z mieczy zranił Thorgala w szyję.
- Walczysz za dobrze jak na prostego wieśniaka - zauważył Ewing.
Thorgal nie odpowiedział. Intensywnie wpatrywał się w Aaricię, próbując z całych sił
przekazać jej wiadomość. Powinna jak najszybciej stąd uciekać, musi odejść z wioski, musi
znaleźć bezpieczne miejsce, gdzie w spokoju urodzi ich dziecko. A on ich na pewno odnajdzie.
- Mamy tego, którego szukaliśmy - oznajmił jarl. - Zmusimy go do mówienia i powie
nam, gdzie jest Galathorn. Zwiążcie go i ruszamy.
Aaricia bezsilnie patrzyła na żołnierzy, którzy zabierali jej męża. Odwróciła się do
Caleba. Dlaczego ich nie powstrzymał? Czyż Thorgal nie jest jego przyjacielem?
Żołnierze zawrócili i ruszyli z kopyta z jarlem Ewingiem w bogatej zbroi na czele.
Thorgal zamykał orszak.
Aaricia patrzyła za oddalającym się oddziałem. Czuła napływające do oczu gorzkie łzy.
Prysły marzenia o szczęściu i pokoju.
Rozdział 2. Galathorn
Ścigany zbieg pędził galopem. Chłodny wiatr wysuszył jego ubranie i włosy. Mijany
krajobraz przypominał mu miejsca, w których dorastał.
Miejsca, gdzie prawdziwe życie w nim zamarło.
Coś w nim pękło tego przeklętego dnia, kiedy wysłannicy Shardara zamordowali jego
rodzinę, żeby pozbyć się prawowitych dziedziców królestwa Brek-Zarith.
Skoszone pola promieniowały nagromadzonym przez cały dzień w ziemi gorącem i
wydzielały delikatny zapach słomy i siana.
Młody mężczyzna miał ochotę zamknąć oczy. Nie opuszczał go widok twarzy młodej
dziewczyny, której ukradł konia. Okrągłe policzki, wystraszone brązowe oczy, dziecinna buzia.
Była to pierwsza od wielu lat kobieta, czy raczej młoda dziewczyna, z którą wymienił spojrzenia.
Objawiła się jak cud. Gdyby nie musiał się spieszyć, mógłby ją przytulić, poczuć szaleńcze bicie
serca trzepoczącego się w jej piersi niby wystraszony ptaszek, wdychać jej zapach, dotykać jej
ciepłego ciała. Pokrzepić się bijącą od niej siłą.
Niestety, nie miał na to czasu. Na statku Veronar, syn Shardara, od razu zorientował się,
że on zniknął. Na pewno wysłał jego śladem Ewinga, gończego psa króla Brek-Zarith.
Zbieg popatrzył na usiane gwiazdami nocne niebo. Nie uciekał na oślep. Zboczył na
wschód, przypominając sobie mapę rysowaną przez Wargana na piasku, której czarodziej kazał
mu się nauczyć na pamięć. W ciągu tych lat spędzonych w wieży na Wyspie Krabów Galathorn
miał wystarczająco dużo czasu, żeby starannie się przygotować.
Kiedy umarli jego rodzice, nie miał jeszcze dziesięciu lat. Shardar, najstarszy brat ojca
Galathorna, był doradcą Tzaara, władcy Brek-Zarith. Po otruciu króla zabił jego następców.
Młodsza siostra Galathorna, która nie skończyła nawet dwóch lat, też została bestialsko
zamordowana. Shardar zostawił przy życiu jedno dziecko wcale nie z dobroci serca czy z litości
dla niewinnego stworzenia, ale z powodu upodobania do okrutnej zabawy, które zawsze
przejawiał.
Shardar jest dziś nazywany Potężnym, ale to przydomek Okrutny pasuje do niego jak ulał.
On sam nazywa siebie badaczem. Tworzy teorie na temat funkcjonowania świata i żeby je
potwierdzić albo obalić, przeprowadza eksperymenty na ludziach. Od lat próbuje przepowiadać
przyszłość albo za pomocą myśli kontrolować ludzi, wypróbowuje działanie trucizn i środków
odurzających, polecił zbudować maszyny latające i inne, służące do mierzenia wytrzymałości na
Strona 11
ból u swoich podwładnych.
W przypadku Galathorna miał nadzieję udowodnić, że jeżeli dziecko zacznie się
kształtować wystarczająco wcześnie, to można je uformować, jak tylko się chce. Ale nie udało
mu się to.
Przez pierwsze lata dziecko kształcono na wojownika. Shardar czasami przychodził
odwiedzić je w więzieniu. Raz odgrywał rolę wyrozumiałego nauczyciela, innym znów razem -
bezlitosnego władcy. Bił chłopca i pozbawiał jedzenia, a na drugi dzień przynosił mu drogie
prezenty. Na próżno. Galathorn znienawidził Shardara, a z upływem lat jego nienawiść narastała.
Wiedział, że jest on winien śmierci jego ojca, którego kochał i podziwiał, i drogiej ponad
wszystko matki. W niewoli doznawał upokorzeń i udręki, ale się nie poddawał. Przyjmował
prezenty, nie okazując niechęci, a przede wszystkim uczył się wszystkiego, co mogłoby mu się
przydać, gdyby udało mu się nareszcie uciec.
Wyspa Krabów była w rzeczywistości maleńką skałą, na której wznosiła się kamienna
wieża otoczona murem. Wokół rozpościerało się wiecznie wzburzone morze i jak okiem sięgnąć,
nie było śladu żadnego lądu. Galathorna dzień i noc strzegło trzydziestu żołnierzy, którzy
wiedzieli, że jeżeli więzień ucieknie, resztę swojego marnego życia spędzą w więzieniach
Brek-Zarith i staną się ofiarami eksperymentów Shardara. Galathorn przysłuchiwał się
rozmowom żołnierzy i dzięki temu dowiadywał się, co się dzieje na dworze. Tak dorastał, a
razem z nim rosła nienawiść do Shardara.
Najważniejszy okres jego niewoli nastał, gdy na wyspę przybył nowy nauczyciel o
imieniu Wargan, który był czarodziejem. Shardar wysłał go na wyspę, żeby potwierdzić nową
teorię: czy w okresie dojrzewania ujawniają się w człowieku szczególne moce, umożliwiające na
przykład kontakt z bogami?
Wargan pokochał swojego trzymanego w niewoli ucznia. Niewzruszona determinacja
chłopaka robiła na nim wrażenie. Żeby wprowadzić w błąd Shardara, organizował ceremonie z
użyciem zaklęć i niespodziewanych efektów. Zanotował nawet parę niezwykle zaskakujących
osiągnięć, o których żołnierze gorliwie donieśli Shardarowi, ale to wszystko miało na celu tylko
zamydlenie mu oczu. Po kilku miesiącach spędzonych na Wyspie Krabów czarodziej Wargan
wykorzystywał każdą chwilę, żeby pomóc młodemu Galathornowi dopracować plan ucieczki.
Od tamtego czasu minęło pięć lat.
Młody człowiek tylko czekał na odpowiednią okazję. Przez te wszystkie lata spodziewał
się, że stworzy mu ją sam Shardar.
Potężny uzurpator miał kaprys. Wiedząc, że nikt nie sprzeciwi się jego woli, postanowił
pozbyć się Galathorna. Mógłby go zasztyletować w celi, ale w jego chorym umyśle zakiełkował
pomysł o wiele bardziej efektowny. Postanowił użyć Galathorna do wypróbowania nowej
maszyny służącej do przerabiania ołowiu na złoto. Tak naprawdę Shardar nie potrzebował złota,
miał go tyle, że nie był w stanie roztrwonić, ale tajemnicza maszyna stanowiła jego ostatnie
dzieło i zdaniem nowego czarodzieja Elgitha do jej uruchomienia konieczna była krew
niewinnego dziecka. Z właściwym sobie okrucieństwem Shardar zawiadomił więźnia o szalonym
pomyśle, po czym załadował go na największą z galer, której dowództwo powierzył swojemu
zwyrodniałemu synowi księciu Veronarowi.
Galathorna to jednak nie zaniepokoiło. Wiedział, że wreszcie nadarza się wymarzona od
dziesięciu lat okazja.
Udawał posłusznego i czekał na sprzyjający moment. Przez ostatnie pięć lat każdego dnia
powtarzał informacje, które przekazał mu Wargan, mające doprowadzić go do miejsca, w którym
czarodziej obiecał na niego czekać.
Trzeciej nocy na statku uwolnił się z więzów, wymknął z ładowni i cicho wskoczył do
Strona 12
wody. Dopłynął do brzegu, a na plaży bogowie dali mu znak: była nim młoda dziewczyna na
koniu.
Świt różowił się na horyzoncie, kiedy wierzchowiec zbiega zaczął słabnąć. Galopował
bez przestanku całą noc i mimo chłodu poranka jego sierść była mokra od potu. Galathorn ujrzał
przed sobą zagajnik, który mógł dać mu doskonałe schronienie. Nagle poczuł ogarniające go
potężne zmęczenie, którego się nie spodziewał. Podniecenie z powodu odzyskania wolności
sprawiło, że krew w jego żyłach zaczęła krążyć szybciej, wstąpiło weń nowe życie i zapomniał o
niedostatkach i wyrzeczeniach, które cierpiał w ostatnich dniach.
*
Przywiązał konia do drzewa i wytarł go wiechciem słomy, którą zebrał na polu. Było to
piękne stworzenie. Zadziwiająco zgrabne, delikatne i wytrzymałe jak na zwierzę gospodarskie.
Galathorn uznał to za kolejny znak, że bogowie mu sprzyjają - dostarczyli mu rumaka godnego
wojownika, żeby mógł uciec od Shardara.
W listowiu ćwierkały z zapałem niewidoczne świergotki polne, a zapach ziemi - o którym
myślał, że już go nie pamięta - wypełnił jego nos. Nie mógł się powstrzymać - zamknął oczy i
przytulił policzek do białej i gładkiej kory brzozy.
Na Wyspie Krabów nie istniało żadne życie. Jedyne rośliny, których mógł dotykać przez
ostatnie dziesięć lat, to zimne, śliskie, odrażające algi wyrzucane na skały przez fale. Czasem
cherlawy oset albo wrzos wyrastały spomiędzy kamieni, z których była zbudowana wieża, ale
szybko wyrywał je któryś z żołnierzy.
Galathorn otworzył oczy. W zagłębieniu między korzeniami zielonego dębu czekało na
niego posłanie z mchu. Wyciągnął się na nim wygodnie i zanim się spostrzegł, zapadł w głęboki
sen. Leśne zapachy, których tak mu brakowało, upiększały jego senne wspomnienia.
*
Ojciec, trzymający w stwardniałej dłoni jego dziecięcą rączkę, przykuca i objaśnia mu
poważnym i łagodnym tonem, że te ledwo widoczne ślady na błotnistej ziemi zostawiła sarna.
Pokazuje mu zadrapaną korę brzozy, znak, że przechodził tędy borsuk; wygniecioną w trawie
dróżkę świadczącą o tym, że przynajmniej raz dziennie przemykał tędy lis. Olśnione tą wiedzą
dziecko słucha, patrzy i chłonie wszystko.
*
Nagle rozległ się krzyk sójki, która wzbiła się w świetlisty błękit. Galathorn nie obudził
się, ale ptasi krzyk zmienił zabarwienie jego sennych rojeń. Z zielonych stały się czerwone.
Czerwone jak krew. W siedzibie Bois-Debout, gdzie królował jego ojciec na ziemiach
ofiarowanych mu przez starszego brata, władcę Brek-Zarith, rozlegają się krzyki. Ojciec, matka i
mała siostrzyczka leżą zamordowani na ziemi.
Tylko on uszedł z życiem z tej rzezi.
Galathorn zerwał się na równe nogi. W jednej chwili przegnał obrazy, które opanowały
jego umysł. Ten koszmar nawiedzał go za każdym razem, ilekroć zamknął oczy. Dlaczego dzisiaj
miałoby być inaczej? Rozejrzał się. Czeka na niego świat, od którego był odcięty przez tak długi
czas, nie może zwlekać. Nie może ustawać, musi iść naprzód, aż jego zemsta się dopełni.
Nic go nie zatrzyma, dopóki Shardar nie wyda ostatniego tchnienia.
Rozdział 3. Czarna galera
Strona 13
Oddział zbrojnych zatrzymał się na szczycie wydmy wznoszącej się nad plażą. Na
wodach zatoczki kołysała się galera. Ze zwiniętymi żaglami i sterczącymi wiosłami podobna była
do nieruchomego morskiego potwora, czyhającego z przymrużonymi oczyma na zdobycz.
Thorgal się rozejrzał. Znał tę okolicę, ponieważ przychodził tu dwa czy trzy razy z
Calebem łowić ryby w sieci. Miejsce to oddalone było od wsi o parę mil, a rozległa równina
porośnięta niską roślinnością nie dawała żadnej możliwości ukrycia się przed pościgiem lub
przed wypuszczonymi przez wroga strzałami. Poruszył ostrożnie nadgarstkami, żeby sprawdzić,
czy więzy są rzeczywiście tak mocno zaciśnięte, jak mu się wydawało. Jego czarna tunika
ubrudzona była białym piaskiem, a nogi boleśnie poobcierane. W czasie marszu jarl Ewing zadał
Thorgalowi parę pytań. Ani przez chwilę nie wierzył, że Thorgal jest prostym wieśniakiem.
- Czy Galathorn gromadzi już wojska? Czy zdołał coś przedsięwziąć po ucieczce z
więzienia? Mów! Jakie są jego plany i zamierzenia?
- Nie wiem, o kim mówisz, jarlu - odrzekł Thorgal ze wzgardą. - Powtarzam ci, że nie
jestem winny tego, o co mnie oskarżasz.
- Jesteś uparty, ale może mała przejażdżka pomoże ci się skupić! Galopem!
Thorgal stracił równowagę i upadł, a koń powlókł go po piasku, który wciskał mu się do
oczu i ust.
- No jak? - spytał Ewing, gdy kazał zatrzymać konia.
Thorgal wstał i wbijając wzrok w mężczyznę w hełmie, splunął na ziemię.
- Nie tylko za dobrze się bijesz jak na wieśniaka, ale jesteś też zbyt dumny. Możesz być
pewny, że odkryję tę tajemnicę.
Thorgal rozważał, jakie ma możliwości. Próba ucieczki jest równoznaczna z
samobójstwem, a wejście na pokład galery oznacza, że zanim ona wypłynie na pełne morze,
będzie musiał wskoczyć do wody i dotrzeć do brzegu. Wszystkie myśli kierował w stronę
ukochanej Aaricii i ich nienarodzonego dziecka.
- Poznasz teraz księcia Veronara - rzucił jarl. - Na pewno będzie zadowolony, kiedy
dowie się, kto jest odpowiedzialny za ten przymusowy postój.
- A więc nie jesteś głównodowodzącym na pokładzie - odparował Thorgal. - Mam
nadzieję, że twój pan nie będzie tak tępy jak ty i uwierzy moim słowom.
Ewing ryknął śmiechem.
- Na twoim miejscu nie liczyłbym zanadto na rozsądek księcia Veronara.
*
Thorgal nie miał czasu rozważyć tych słów. Kiedy znaleźli się na pokładzie, Ewing
zaprowadził go wprost przed oblicze księcia Veronara, którego otaczały niewolnice odziane w
lekkie przezroczyste tuniki. Był bardzo gruby. Przypominał prosię gotowe do upieczenia na
rożnie. Jego pucołowate policzki były różowe, podobnie jak lśniące usta. Rozparty na jedwabnej
pierzynie, drzemał zapewne po wypiciu zbyt dużej ilości wina, o czym świadczył przewrócony
kubek i plamy na tunice. Jedna z niewolnic wachlowała go palmowym liściem, a kosmyki
rzadkich i cienkich rudych włosów księcia unosiły się z każdym jej ruchem.
Nadejście więźnia gwałtownie wyrwało Veronara z drzemki. Zachichotał głupawo, a
Thorgal zrozumiał wtedy, co chciał mu powiedzieć Ewing. Nie można niczego oczekiwać od
tego człowieka zajętego wyłącznie przyjemnościami. Thorgal miał wątpliwości, czy Veronar jest
w stanie podnieść się o własnych siłach.
- Tak... kto to? - wybełkotał Veronar bezbarwnym i nieprzyjemnie wysokim głosem.
- Człowiek, który pomógł w ucieczce Galathornowi, książę - odpowiedział Ewing.
Strona 14
- A gdzie jest Galathorn? - zaskrzeczał tłuścioch, wykrzywiając się.
- Zdaje się, że był lepiej przygotowany, niż przypuszczaliśmy. Ten człowiek czekał na
niego w przybrzeżnej wiosce, żeby dostarczyć mu konia.
- Toż to podłość - syknął Veronar. - Straszna podłość. Nie zmusiłeś go, żeby powiedział,
w jakim kierunku udał się nasz więzień?
- Mamy za sobą forsowny marsz, panie - usprawiedliwił się jarl. - Nie miałem ani czasu,
ani środków, żeby go porządnie przesłuchać.
W jednej chwili spojrzenie Veronara stało się puste i bez wyrazu. Thorgal zastanawiał się,
czy przypadkiem nie usnął z szeroko otwartymi oczyma. Jakim człowiekiem jest Shardar, skoro
spłodził i wychował istotę o tak głupim obliczu?
Wiking nie wiedział, że Veronar był efektem eksperymentu Shardara przeprowadzonego
na jednej z niewolnic z jego haremu, którą zamordował tuż przed rozwiązaniem. Chciał
sprawdzić, czy dziecko, będące jeszcze w brzuchu, przeżyje śmierć matki. Noworodek został
wyciągnięty z brzucha, który go chronił przez dziewięć miesięcy, po czym zbadano go i
powierzono niańkom. Shardar szybko zapominał o swoich eksperymentach. Dorastający
wyłącznie w otoczeniu kobiet i przez całe dzieciństwo przekarmiany Veronar potrafił tylko jeść,
rozkazywać i kaprysić.
Kiedy książę się ocknął, podał kubek jednej z niewolnic, żeby go napełniła. Wznosił przy
tym oczy do góry i wzdychał.
- Kaci mojego ojca z pewnością będą wiedzieli, jak wyciągnąć z niego wszystkie
potrzebne informacje. Wracajmy i jak najszybciej opuśćmy tę dziką krainę.
Thorgal zauważył, że jarl się waha. Najwyraźniej nie podobała mu się decyzja Veronara.
- Panie - zdecydował się odezwać Ewing - wątpię, czy Shardar Potężny pochwaliłby tę
strategię.
Starał się mówić grzecznie, niemal służalczo, ale z jego słów przebijał skrywany gniew i
niezależność. Veronar nadąsał się, co jeszcze pogłębiło jego i tak już nieprzyjemny wyraz
twarzy.
- Ewingu - odezwał się, strojąc miny i kręcąc głową to w prawo, to w lewo - czy widzisz
na tym statku Shardara? Nie. Dlatego że go tu nie ma. Wracamy zatem do Brek-Zarith, a mojego
ojca zostawiamy w spokoju razem z jego małymi zmartwieniami.
Jarl zagryzł wargi, ale skłonił głowę. Thorgal zrobił krok do przodu. Nieporozumienie
między tymi mężczyznami mogło być okazją, na którą czekał.
- Panie - odezwał się - chciałbym coś powiedzieć. Jarl popełnił błąd, który ty, panie,
będziesz mógł bardzo łatwo naprawić, ja nie...
- On ośmielił się do mnie odezwać! On ośmielił się do mnie odezwać!
Veronar wstał i czerwony jak burak wrzeszczał na całe gardło. Thorgal zamilkł
zaskoczony.
- Widzieliście - ciągnął książę swoim falsetem - ten przedstawiciel podludzi ośmielił się
podnieść na mnie wzrok! Szybko, uwolnijcie mnie od niego! Skujcie go łańcuchem razem z
galernikami! I nie obchodzi mnie, czy będzie żył, kiedy dotrzemy do domu!
Dwaj żołnierze chwycili Thorgala za ramiona. Uwolnił się jednym gwałtownym
szarpnięciem. W obliczu tak beznadziejnej głupoty poczuł dziki gniew.
- Veronarze! - zagrzmiał. - Jesteś zapewne jedną z istot, które brak inteligencji i
autorytetu nadrabiają okrucieństwem. Dla mnie jesteś po prostu najpodlejszym głupim
tłuściochem, jaki kiedykolwiek wyszedł z kobiecego brzucha.
Małe świńskie oczka księcia otworzyły się szeroko. Nikt nie ma prawa go obrażać. Jego
źrenice płonęły i wydawało się, że za chwilę wybuchnie płaczem.
Strona 15
- Kheelo - wycedził trzęsącym się głosem - słyszysz, moja piękna? Ten wyrzutek ośmielił
się obrazić twojego pana...
To, co Thorgal brał za futrzany pled u stóp Veronara, poruszyło się. Zwierzę, jakiego
jeszcze nigdy w życiu nie widział, spojrzało na Thorgala szmaragdowozielonymi oczyma i
otworzyło paszczę, w której lśniły ostre kły.
- Kheelo, atakuj! - ryknął Veronar.
Zwierzę z wielką siłą i zręcznością sprężyło się do skoku. W okamgnieniu wielkie łapy
znalazły się na piersi Thorgala, który upadł na wznak. Podwinąwszy wargi, bestia gotowała się,
żeby zatopić kły w szyi ofiary, ale Thorgal osłonił się związanymi rękoma. Oparty plecami o
deski podłogi, podkulił nogi i z całej siły odepchnął atakujące zwierzę. Lampart jednak napierał
wściekle, a uderzeniem łapy rozorał ramię Thorgala, zostawiając cztery długie krwawiące
szramy. Thorgal przetoczył się w bok, unikając w ten sposób kolejnego uderzenia łapy, która
jednak zadrapała mu twarz. Nie zwlekając, skoczył na plecy drapieżnika, ścisnął jego kręgosłup
udami i opasał jego szyję skrępowanymi rękoma. Próbował ścisnąć gardło zwierzęcia, ale ono
uwolniło się i pchnęło go gwałtownie na burtę galery.
Veronar bił brawo rozparty na swojej pierzynie.
- Wspaniale, moja kochana! Zabij tego wstrętnego łajdaka.
Thorgal podniósł się z trudem. Znalazł się twarzą w twarz z lampartem o jarzących się
oczach i sterczących łopatkach. Nie spuszczając wzroku ze swej ofiary, Kheela przesunęła się
trochę na bok i wydawała groźne stłumione pomruki. Thorgal nawet nie zdążył nabrać powietrza,
gdy kocica ponownie rzuciła się na niego z taką siłą, że przeskoczyła ponad burtą, pociągając go
za sobą. Wbiwszy pazury w ludzkie ciało, próbowała chwycić stalowymi szczękami Thorgala za
kark. Drapieżca i jego ofiara, wciąż złączeni, wpadli z głośnym pluskiem do wody, pogrążając
się szybko w kipieli.
Veronar wstał i podszedł do burty. Zdumieni żołnierze i niewolnice zrobili to samo.
Ewing dołączył do nich, ale zupełnie z innego powodu: śmiałość, odwaga i kunszt walki
nieznajomego zrobiły na nim ogromne wrażenie. Na powierzchni wody kłębiła się biała piana, co
uniemożliwiało rozróżnienie przeciwników.
Bestia straciła grunt pod nogami. Thorgal zdał sobie z tego sprawę i zanim zanurkował,
nabrał powietrza. Kiedy lampart zaczął walczyć, żeby wydostać się na powierzchnię, Thorgal
chwycił go za muskularną szyję. Wystarczyło tylko mocniej ścisnąć.
Agonia zwierzęcia trwała krótko. Wikingowi pozostało mało czasu na ucieczkę, musiał
się oddalić, zanim ciało bestii wypłynie na powierzchnię. Mając związane ręce, wstrzymał
oddech i popłynął w stronę plaży.
*
- Aaaach! Potwór! Podły barbarzyńca!
Zwłoki lamparta unosiły się na wodzie odarte z całej świetności. Krostowata twarz
Veronara pobladła.
- Ośmielił się zabić moją pieszczoszkę!
Odwrócił się zadziwiająco szybko jak na człowieka o jego tuszy. Brzuch pod tuniką trząsł
mu się jak galareta.
- Rozkazuję odnaleźć tego człowieka! - ryknął. - Schwytajcie go i przyprowadźcie do
mnie żywego, żebym mógł wydrzeć mu serce własnymi rękoma!
Ewing utkwił wzrok w nabrzeżu. Thorgal nie miał zbyt dużego wyboru. Nie mógł iść
pieszo plażą, ponieważ byłby za bardzo widoczny. W jednym jedynym miejscu wybrzeża były
skały. Jarl pobiegł do zagajnika, gdzie pasły się konie.
Strona 16
Jak przewidział, Thorgal pojawił się wkrótce pomiędzy skałami. Wspinał się na wydmę.
Ciężkie od morskiej wody buty spowalniały jego kroki. W piersiach odczuwał dotkliwy ból z
powodu długotrwałego braku powietrza. Lampart zranił go w ramię i w twarz. Ból z powodu
odniesionych ran i grzęznące w piasku nogi utrudniały mu wspinaczkę. Nie odwrócił się, gdy
usłyszał stłumiony odgłos kroków tuż za sobą. Jedynie wyobrażenie twarzy Aaricii dodawało mu
sił, żeby dążyć przed siebie.
- Thorgalu! - zagrzmiał Ewing.
Piasek obsuwał się spod nóg Thorgala.
- Wiesz, że to na nic - mówił Ewing, ściągając mocniej wodze. - Dlaczego jesteś taki
uparty? Kim ty właściwie jesteś? Co może cię zmusić do poddania się?
Wiking nie odpowiedział. Wdrapywał się na wydmę, mimo że się pod nim obsuwała,
mimo że ręce i nogi trzęsły mu się z wyczerpania, mimo że oczy zachodziły mu mgłą, a krajobraz
się zamazywał...
- Thorgalu! - krzyknął znów Ewing, zadziwiony energią młodzieńca.
- Odsuń się, Ewingu! - odezwał się ktoś przenikliwym głosem.
Veronar podążał za nimi. Trzech żołnierzy pomogło mu wdrapać się na grzbiet konia,
którego Veronar okładał szpicrutą do krwi, aby go popędzić. Wywijał przy tym śmiesznym
mieczem, który przypominał raczej zabawkę niż prawdziwą broń. Ewing, nie zastanawiając się,
chwycił konia księcia za uzdę. Zwierzę stanęło dęba, a Veronar upadł na piasek z wdziękiem
worka kartofli. Szarpał się przez chwilę groteskowo, usiłując wstać. Ewing zmierzył księcia
wzrokiem, nie próbując ukryć obrzydzenia.
- Pomóż mi, pomóż - stękał Veronar. - Chcę zabić tego wieprza!
- Uspokój się, książę - odezwał się oschle Ewing.
Grubas zamilkł oszołomiony tonem głosu jarla, by po chwili zacząć krzyczeć jeszcze
głośniej.
- Jak śmiesz?! Jak śmiesz?! Obrzydliwy pyszałku!
Ewing pochylił się w stronę swego pana i wyjął mu z ręki miecz.
- Myślę, że Shardar, nasz najwyższy władca - wysyczał Ewing, kładąc nacisk na ostatnie
słowa - nie byłby zadowolony, gdyby się dowiedział, że dla kaprysu zabiłeś jedynego człowieka,
który może nam wyjawić, gdzie ukrywa się Galathorn.
Chwyciwszy tłustą dłoń Veronara, postawił go na nogi, by wyglądał godnie. Książę
zamrugał, kilkakrotnie oblizał mięsiste wargi i zwrócił się do żołnierzy, którzy podążając tuż za
nim, byli świadkami całej sceny:
- Na co czekacie? Bierzcie więźnia i wsadźcie go na statek! Załadujcie konie! Podnosimy
kotwicę!
Rozdział 4. Czarodziej Wargan
Woda się zmarszczyła. Obraz, który utworzył się na jej powierzchni, rozpłynął się i
zniknął. Wargan pochylony nad studnią wyroczni od bladego świtu powoli się wyprostował.
Przesłanie bogów było jasne - Galathorn jest w drodze. Trzeba się przygotować.
Chudy jak szczapa, z palcami przypominającymi suche gałązki i kościstymi ramionami,
Wargan był człowiekiem w trudnym do określenia wieku. Miał pomarszczoną szyję, pooraną
zmarszczkami twarz, siwe włosy i nieokreślonego koloru oczy, w których niekiedy przemykały
tajemnicze cienie. Ci, którzy go znali, nazywali go czarodziejem, ponieważ podejrzewano, że
oddaje się dziwnym i tajemniczym praktykom. Panowało przekonanie, że jest zdolny stworzyć
Strona 17
ogień, zamieniać się w zwierzęta, zabić człowieka mocą spojrzenia czy przemieniać ołów w
złoto.
Sława tego posępnego i zamkniętego w sobie człowieka, który większość czasu spędzał
samotnie w nędznej chacie z dala od ludzkich siedzib, nie widując żywej duszy, zawiodła go
sześć lat temu przed oblicze Shardara Potężnego, którego Wargan nazywał za jego plecami
Shardarem Tyranem. Ponura sława okrutnego Shardara już dawno dotarła do czarodzieja.
W rzeczywistości Wargan nie miał mocy, które mu przypisywano. W każdym razie nie
wszystkie. Jego sekret był inny: był jednym z niewielu ludzi, którzy potrafili porozumiewać się z
bogami. Czarodziej wiedział, że władca będzie od niego oczekiwał cudów, a przede wszystkim
tego, że nauczy go czarów. Nie próbował uciekać ani udawać, że nie jest czarodziejem.
Przeciwnie, zaprezentował Shardarowi parę sztuczek, które olśniły króla zafascynowanego
wszelkimi tajemniczymi zjawiskami. Starał się również pokazać, że jego mistrzostwo w naukach
tajemnych nie jest nieograniczone. Po mniej więcej roku, wciąż nie umiejąc powtórzyć żadnej ze
sztuczek Wargana, Shardar się nim znudził. Usłyszał o jakimś nekromancie, o którym mówiono,
że potrafi przepowiadać przyszłość, i który aż płonie z ochoty, aby przyjechać do Brek-Zarith.
Chcąc się pozbyć Wargana, wysłał go na Wyspę Krabów z nadzieją, że uda mu się poczynić
interesujące obserwacje dotyczące młodego Galathorna, którego więził od pięciu lat. Czas
dojrzewania to czas przemiany. Obserwowanie z bliska tych przemian, szczególnie jeśli się ma
do czynienia z osobą o tak silnym charakterze jak Galathorn, powinno być fascynujące. Mimo
niezwykłej przebiegłości Shardar nigdy nie podejrzewał, że Wargan może go zdradzić lub coś
przed nim ukrywać. Czarodziej był na to przecież zbyt uległy. Mało tego, wykazywał się
gorliwością w chęci przypodobania się władcy i zdobycia bogactwa. Shardar zaczął nim w końcu
pogardzać, jak pogardzał wszystkimi dworzanami.
Po roku spędzonym w Brek-Zarith Wargan przekonał się, jak okrutny i podły jest władca.
Poprzysiągł sobie, że on, który podczas swego długiego życia nigdy nie mieszał się do spraw
ludzi, pomoże młodemu Galathornowi odzyskać tron, należący mu się z mocy prawa.
Długo oczekiwana chwila nadeszła.
Wargan usiadł na ziemi. Po wyjeździe z Wyspy Krabów Shardar przestał się zupełnie
interesować czarodziejem. Starzec nie wrócił tam, gdzie po raz pierwszy spotkał go pan
Brek-Zarith. Udał się do miejsca, które jak dotąd było znane tylko jemu, ale które zdradził
Galathornowi. Miał pewność, że młody książę do niego dołączy. Teraz musi wypocząć,
ponieważ droga, która go czeka, będzie długa i trudna.
*
Galathorn podążał skrajem mrocznego lasu. Nagle jego koń zrobił się niespokojny.
Parskał z niezadowoleniem, niecierpliwie grzebał kopytem, a przez jego kasztanowy tors
przebiegały dreszcze. Okolica dziwnie opustoszała. Nie widać było okolonych drzewami pól
uprawnych. Najbliższa wieś, którą musi ominąć, była oddalona o parę mil. Las cieszył się złą
sławą. Prawie nikt się tam nie zapuszczał, a nieliczni, którzy odważyli się tam wejść, wracali
roztrzęsieni i niespokojni, niezdolni opowiedzieć, jakich czarów byli świadkami lub jakich mocy
padli ofiarą. Oczywiście Wargan nie przypadkiem wybrał to miejsce. Wiadomo było, że nikt nie
zakłóci mu tam spokoju.
Okazało się jednak, że Galathornowi nie udało się przekonać konia, aby przekroczył linię
pierwszych drzew. Zeskoczył z siodła i głaskał zwierzę, żeby je uspokoić. Ciężko mu było
rozstać się z wierzchowcem, ale nie miał wyboru. Poklepał go na pożegnanie, chcąc przy tym
wyrazić mu swą wdzięczność. Koń uniósł głowę, zarżał i oddalił się galopem.
Słońce stało w zenicie, ale jego promienie nie mogły przebić się przez korony drzew
Strona 18
gęstego mrocznego lasu. Panował w nim lodowaty chłód i nic nie było widać. Pierwszy raz od
pięciu lat Galathorna opadły wątpliwości. Nie znał drogi. Wargan kazał mu wejść w głąb lasu i
pozwolić prowadzić się sercu. A jeśli padł ofiarą szalonych pomysłów starego wariata? A jeśli
Wargan nie żyje? A jeśli Shardar go zamordował? Czy będzie mógł coś zdziałać, jeśli zostanie
sam?
Otoczony ponurymi ciemnościami Galathorn próbował zebrać myśli. Wargan obiecał na
niego czekać.
Wokół panowała głucha cisza. Nie słychać było świergotu ptaków, trzasku łamanych
gałązek, szelestu suchych liści, a odgłos kroków wydawał się w tajemniczy sposób stłumiony.
Przez następne pół dnia Galathorn podążał przez las niemal po omacku. Stracił poczucie czasu.
Nie wiedział, czy wędruje tylko chwilę, czy cały wiek, ale nie martwił się tym. Nie mógł się
kierować położeniem słońca, ponieważ żaden jego promień nie przebijał się przez gęste listowie,
a im bardziej zagłębiał się w las, tym bardziej zapominał o bożym świecie i o celu swojej
wędrówki.
*
Wargan się obudził. Wciąż siedział na gołej ziemi pod skąpą osłoną z gałęzi. Coś się
musiało stać. Galathorn już powinien tu być. Wyrocznia nie mogła się mylić, widział chłopaka
wyraźnie w wodzie studni, który galopował na spotkanie z nim. Umiejętność kontaktowania się z
bogami nie chroniła Wargana, gdy mieli oni ochotę zabawić się jego kosztem, o czym mu teraz
najwyraźniej przypominali. Bogów dręczyła nuda, Wargan przekonał się o tym na własnej
skórze. Ludzie stanowili dla nich rozrywkę i bogowie uwielbiali igrać ich losem. Frigg, żona
Odyna, bogini czasu, obdarzona mocą czytania w przeszłości i w przyszłości, była wyjątkiem.
Wargan wstał. W niepojęty sposób wyczuwał obecność Galathorna. Młody mężczyzna,
wszedłszy do lasu, zapewne uległ czarowi zapomnienia. Trzeba go jak najszybciej znaleźć. Jeżeli
zagubi się w labiryncie drzew, to dotrze do granic Niflheimu, do krainy mgieł. I tam zaginie,
ponieważ żaden człowiek jeszcze nigdy stamtąd nie powrócił.
*
Krajobraz mijany przez Galathorna powoli się zmieniał. Las był coraz rzadszy i
ustępował miejsca gęstej mgle, w której rysowały się niewyraźne kontury postaci. On jednak nie
zwracał na to uwagi. Szedł naprzód, nie wiedząc dlaczego i nad niczym się nie zastanawiając.
- Galathornie... Galathornie...
Pamiętał ten głos... to był głos jego matki.
- Chodź do mnie, Galathornie. Czekam na ciebie...
Tak, to była ona, stała przed nim. Wyciągała do niego ręce. Galathorn zaczął biec, ale
kiedy się zbliżył, z przerażeniem zobaczył, że długie włosy jego matki ożyły, zmieniły się w
węże.
Głowa matki roiła się od węży o świecących oczach i otwartych pyskach. Ich syczenie
stawało się ogłuszające.
- Matko... Matko! - wołał Galathorn.
Wydawało się, że matka go nie słyszy. Jej oczy napełniły się łzami i nie przestawała cicho
wołać syna.
- Galathornie, mój maleńki, dlaczego nie przychodzisz? Nie chcesz, żeby twoja matka
wzięła cię w ramiona?
„Galathornie!”.
W jego głowie rozległ się inny głos, męski i poważny: „Nie zbliżaj się do niej”.
Strona 19
- To moja matka... - usłyszał własną odpowiedź Galathorn.
„Nie, musisz się bić”.
- Nie mam broni...
„Masz” - zaprzeczył stanowczo głos.
Sięgając do boku, Galathorn odkrył, że ma miecz. Był pewny, że jeszcze parę chwil temu
broni u boku nie było. Chyba że... Ten głos, który od razu rozpoznał i który nie budził w nim
żadnych wspomnień. Popatrzył na matkę. Była tak blisko, a równocześnie tak daleko. Po jej
policzkach płynęły łzy.
- Matko...
Nie spuszczając matki z oczu, zrobił w jej kierunku jeden, a potem drugi krok. Mógł jej
już niemal dotknąć. Pozostało mu rzucić się jej w ramiona i zapomnieć o wszystkich
cierpieniach, które były jego udziałem.
- Galathornie - wyszeptała.
Jej oddech był gorący. Palący. Mimowolnie położył dłoń na rękojeści właśnie odkrytego
miecza i cofnął się o krok.
- Galathornie...
Na oczach młodego człowieka węże na głowie kobiety wydłużały się i nie przestając
syczeć, wiły się i wyciągały głowy w jego stronę. Przerażony uniósł miecz.
- Galathornie - wyszeptała kobieta.
- Nie!
Wyciągnęła ramiona, ale to już nie były ramiona. Ich miejsce zajęły ogromne macki
próbujące go pochwycić. Galathorn z okrzykiem zamachnął się mieczem i odciął obrzydliwe
odnóża.
Stwór, rycząc, rzucił się na niego.
Galathorn się uchylił, ale węże i tak go dosięgły. Oplotły zimnymi śliskimi cielskami jego
tors, nogi i szyję, a stwór śmiał się mu w twarz na całe gardło. Palce Galathorna zacisnęły się na
rękojeści miecza. Uniósł go nad głowę i gotował się do uderzenia...
- Galathornie, mój maleńki! - rechotał stwór, patrząc na niego wyzywająco.
Galathorn poczuł, że ręce mu się trzęsą. Węże roiły się pod jego tuniką. A zjawa śmiała
się zupełnie jak jego matka. Ściskając miecz, podszedł do niej.
Rozdział 5. Więzień
Thorgal otworzył oczy. Jego ramiona nie bez przyczyny były obolałe. Wisiał bowiem
zawieszony za nadgarstki pod pokładem statku. Jego wysuszone wargi wskazywały, że nie pił od
długiego czasu. Szum fal obmywających kadłub okrętu i słona woń wypełniająca jego nozdrza
mówiły mu, że znajdują się na pełnym morzu.
Został pokonany.
Ale żyje.
- Patrzcie, patrzcie, obudziłeś się wreszcie - burknął jakiś głos.
Thorgal uniósł głowę. Siedzący w kącie żołnierz uważnie mu się przyglądał.
- Lepiej, chłopie, zrobisz, jak będziesz dalej spał - ciągnął mężczyzna, podchodząc do
Thorgala. - Wierz mi, że chociaż twoja pozycja nie jest zbyt wygodna, to tu jest o niebo lepiej niż
w miejscu, do którego cię wieziemy.
Niedbale wyciągnął miecz i przeciął więzy pętające Thorgala, który nie odezwał się
słowem.
Strona 20
Usiadł na podłodze i rozcierał nadgarstki. Rzucił tylko z ukosa spojrzenie na strażnika.
- Nie gap się tak - burknął żołnierz. - Nie rozwiązałem cię z dobroci serca. Dostałem taki
rozkaz, a rozkaz to...
Nie dokończył zdania, bo Thorgal nagłym ciosem pięści rąbnął go w twarz. Dało się
słyszeć trzask - z pewnością wiking złamał strażnikowi nos - i mężczyzna zwalił się na ziemię.
Thorgal podniósł jego miecz i ostrożnie ruszył w stronę jedynego wyjścia. Nie miał pojęcia, co
robić. Zobaczy, co się wydarzy. Popchnął skrzypiące drzwi, które prowadziły na wąskie
drewniane schody wiodące na górny pokład. Przywierając plecami do poręczy schodów, z
oczyma utkwionymi w kawałku nieba widocznym w otworze, Thorgal cicho jak kot wspinał się
po stopniach schodów. Mimo czujności nie zauważył zbliżającego się ciosu i nie zdążył go
odparować. Szpicruta smagnęła go w twarz. Thorgal przyłożył dłoń do policzka i usłyszał czyjś
szyderczy rechot.
- Oto nasz gość - zapiszczał cienki głos Veronara.
Miał swoje legowisko u wylotu schodów i obserwował właśnie Thorgala, jak z twarzą
naznaczoną krwawą pręgą, oślepiony światłem przysłania ręką oczy.
- Usłyszeliśmy hałas - powiedział książę, krzywiąc się. - Musiałeś poturbować swojego
strażnika, co? Co za brutal z ciebie!
Thorgal w bezsilności zacisnął pięści. Nie mógł już nic zrobić. Będzie musiał zaczekać na
inną okazję.
- Chodź do nas - ciągnął Veronar. - Mam zamiar wyznaczyć ci nowe zadania na statku.
Jestem pewny, że to ci się spodoba, bo przecież tak lubisz ćwiczenia!
Ledwo widocznym gestem dał znak trzem żołnierzom, którzy podeszli i otoczyli
Thorgala.
- Poprowadźcie naszego przyjaciela - rozkazał Veronar.
Świadkiem tej sceny był stojący za plecami Veronara Ewing, który z zaciśniętymi
szczękami skrzyżował ręce na pozłacanym napierśniku.
*
Spod pokładu, gdzie wiosłowało ponad stu skutych łańcuchami mężczyzn, unosił się
przykry odór potu i gnijących dotkniętych gangreną ciał. Niewolnicy byli stłoczeni na dwóch
poziomach, a rytm uderzeń wioseł wyznaczał odgłos bębna, uderzenia batoga i szczęk
łańcuchów. W przejściu pomiędzy rzędem wioślarzy a burtą pojawiło się dwóch olbrzymów
ubranych tylko w skąpe przepaski na biodra i uzbrój onych w noże. Przywoływali oni do
porządku tych, którzy zaczynali słabnąć, zachodziła bowiem obawa, że statek zwolni tempo.
Biedak, obok którego posadzono Thorgala, przypominał szkielet. Z jego pleców
pooranych razami batoga sączyła się krew i ropa, a w rzadkiej siwej brodzie roiło się od wszy.
Wydawało się, że kości jego łokci zaraz przebiją skórę. Opuściły go wszystkie siły, więc Thorgal
wiosłował za dwóch. Mężczyzna poruszał się tylko wraz z ruchem wioseł, których nie był już w
stanie naciskać. Był to jedyny sposób, żeby trochę odpocząć, mimo że ten odpoczynek mógł
słono kosztować. Thorgal nie spuszczał z oka strażników z batogami. Nie przestawali
wrzeszczeć, waląc przy tym galerników po plecach skórzanymi rzemieniami.
- Szybciej! Szybciej, psy! Hej tam!
Jeden ze strażników dostrzegł właśnie, co dzieje się z towarzyszem Thorgala. Na jego
plecy spadła lawina razów. Mężczyzna jęczał, ale nie miał siły się ruszyć, Thorgal zaś nie potrafił
ukryć obrzydzenia i gniewu.
- Podła Świnio! - krzyknął. - Nie widzisz, że ten człowiek umie...
Uderzenie w szczękę przerwało słowa Thorgala. A po chwili jeszcze gwałtowniejsze razy