Lekcja jej smierci - DEAVER JEFFERY
Szczegóły |
Tytuł |
Lekcja jej smierci - DEAVER JEFFERY |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Lekcja jej smierci - DEAVER JEFFERY PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Lekcja jej smierci - DEAVER JEFFERY PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Lekcja jej smierci - DEAVER JEFFERY - podejrzyj 20 pierwszych stron:
DEAVER JEFFERY
Lekcja jej smierci
JEFFERY DEAVER
przeklad: KONRAD KRAJEWSKI
TORUN
Tytul oryginalu:
THE LESSON OF HER DEATH
Copyright (C) 1993 by Jeffery Deaver All rights reservedCopyright (C) for the Polish edition by "C&T", Torun 2005 Copyright (C) for the Polish
translation by Konrad Krajewski
Opracowanie graficzne: MALGORZATA WOJNOWSKA
Redaktor wydania: PAWEL MARSZALEK
Korekta:
MAGDALENA MARSZALEK Sklad i lamanie:
KUP JBORGIS" Torun, tel. (56) 654-82-04
ISBN 83-7470-018-1
Wydawnictwo "C&T" ul. Sw. Jozefa 79, 87-100 Torun, tel./fax (56) 652-90-17
Torun 2005. Wydanie I. Ark. wyd. 23; ark. druk. 24. Druk i oprawa: Wabrzeskie
Zaklady Graficzne Sp. z o.o., ul. Mickiewicza 15, 87-200 Wabrzezno.
Profil
I
Z kazda przejechana mila jej serce coraz bardziej sie wyrywalo.Dziewiecioletnia dziewczynka siedziala rozparta na przednim siedzeniu, palcem gladzila zniszczone bezowe oparcie na reke. Podmuch powietrza przez uchylona szybe zwial kosmyk jej jasnych wlosow na twarz. Odgarnela go i spojrzala na ponurego posiwialego mezczyzne okolo czterdziestki. Prowadzil ostroznie, wpatrzony w droge przed dluga biala maska samochodu.
-Prosze - odezwala sie dziewczynka.
-Nie.
Polozyla dlonie na kolana.
Moze kiedy zatrzyma sie na czerwonych swiatlach, wyskoczy z samochodu. Moze jak zwolni na tyle... Zastanawiala sie, czy bedzie bolalo, jak wyskoczy w wysoka trawe rosnaca na
poboczu. Wyobrazila sobie, jak koziolkuje po zdzblach trawy, na twarzy i rekach czuje chlodne kropelki rosy.
A potem co? Gdzie ucieknie?
Odglos uruchomionego swiatla skretu przerwal jej rozmyslania, podskoczyla jakby na wystrzal pistoletu. Samochod zwolnil i zakolysal po wjechaniu na podjazd prowadzacy do niskiego ceglanego budynku. Zdala sobie sprawe, ze znikla jej ostatnia nadzieja.
Auto zatrzymalo sie z piskiem hamulcow przypominajacym szloch.
-Pocaluj mnie - nakazal mezczyzna. Wyciagnal reke i odpial p bezpieczenstwa, ale ten nie chcial puscic. Dziewczynka trzymala sie go ni czym liny ratowniczej.
-Nie chce. Prosze.
-Sarah!
-Tylko dzisiaj. Prosze.
-Nie.
-Nie zostawiaj mnie.
-Wysiadaj!
-Nie jestem jeszcze przygotowana.
-Wlasnie, ze tak.
-Boje sie.
-Nic takiego...
-Nie zostawiaj mnie!
-Posluchaj... - Zaczal mowic kamiennym glosem. - Bede w poblizu, nad jeziorem Blackfoot. To niecala mile stad.
Wyczerpal sie jej zasob wykretow. Sarah otworzyla drzwi, ale nie szyla sie z miejsca.
-Pocaluj mnie.
Przechylila sie i szybko pocalowala ojca w policzek. Potem wysiadl z samochodu i stanela w chlodnym wiosennym powietrzu nasyconym spa linami. Zrobila kilka krokow w strone budynku i obserwowala, jak sam" chod wyjezdza z podjazdu. Nagle pomyslala o Garfieldzie naklejonym n tylna szybe kombi. Przypomniala sobie, jak lizala jego dlonie, nim docisn la je do szyby. Na to wspomnienie zebralo sie jej na placz.
Moze ojciec zobaczy ja w lusterku, zmieni zdanie i zawroci.
Samochod zniknal za wzgorzem.
Sarah skrecila i weszla do budynku. Przyciskajac do piersi pudelko n kanapki, szla korytarzami powloczystym krokiem. Chociaz byla wyzsza o wszystkich dzieci, ktore tloczyly sie wokol niej, czula sie z nich najmlod sza.
Najmniejsza. Najslabsza.
Sarah zatrzymala sie przy sali klasy czwartej. Zajrzala do srodka. Nozdrza zaczely jej pulsowac, a na skorze ze strachu pojawila sie gesia skor ka. Wahala sie tylko przez chwile, a potem sie odwrocila i zdecydowany krokiem wyszla z budynku, lokciami torujac sobie droge przez naplywaja cy strumien wrzeszczacych i smiejacych sie dzieci.
Zaledwie kilkanascie krokow od miejsca, gdzie znaleziono cialo, dostrzegl
n0t^Cartka papieru przyczepiona do krzewu dzikiej rozy nabrala koloru zakrzeplej krwi. Oswietlona nisko zawieszonym porannym sloncem, lopoczac na wietrze, wysylala sygnal Morse'a.
Bill Corde przeciskal sie w kierunku kartki przez krzewy jalowca, male klony i rozlogi forsycji.
Jak mogli jej nie zauwazyc?
Zaklal, otarlszy sobie golen o ukryty pniak, ale sie nie zatrzymal.
Corde mial sto osiemdziesiat osiem centymetrow wzrostu i siwe wlosy jak u perskiego kota, choc zblizal sie dopiero do czterdziestki. Bardzo go to postarzalo. Mial blada cere; mimo ze byl juz kwiecien, dopiero dwa razy wybral sie na ryby. Z daleka wygladal na szczuplego, ale spod jego paska wyplywalo wiecej walkow tluszczu, nizby sobie tego zyczyl. Ostatnio najbardziej forsownym sportem, jaki uprawial, byl softball. Dzis rano, tak jak zwykle, sluzbowa koszule mial czysta i sztywna niczym arkusz ze swiezo scietej balsy. Kanty jego brazowych spodni byly ostre jak brzytwa.
Corde mial stopien porucznika, specjalnosc - detektyw.
Przypomnial sobie to miejsce sprzed niecalych dwunastu godzin, oswietlone jedynie latarkami zastepcow szeryfa i przez denerwujaco blade swiatlo polksiezyca. Wyslal ludzi, zeby przeczesali teren. Byli mlodzi i srodzy (ci po wojsku) lub mlodzi i aroganccy (ci po akademii policyjnej), ale wszyscy pelni dobrych checi.
Chociaz byli mistrzami w aresztowaniach wlamywaczy do mieszkan i amatorow przejazdzki kradzionymi samochodami, z morderstwami stykali sie glownie, czytajac kiepskie kryminaly i ogladajac telewizje. Tak samo z bronia; zapoznali sie z nia na jakichs polach, a nie na profesjonalnej strzelnicy stanowej w Higgins. Mimo to dostali rozkaz, by przeszukac miejsce zbrodni. Przystapili do wykonywania zadania z wytrwaloscia i zapalem.
Jednak zaden z nich nie znalazl kartki papieru, w kierunku ktorej przez geste krzewy przedzieral sie teraz Bill Corde. Biedna dziewczyna...
| ktora lezy u podnoza wysokiego na dziesiec stop walu z ziemi, |||ktora lezy w chlodnej i wilgotnej mieszance blota, trawy i niebieskich kwiatow.
|||ktorej ciemne wlosy sa zaczesane na bok, ktorej twarz jest pociagla, Szyja gruba. Jej okragle usta sa wydete. Z kazdego ucha zwisaja po trzy zlote kola. Jej palce u nog sa cienkie, a paznokcie ciemnoczerwone od lakieru.
...ktora lezy na plecach, z rekami zlozonymi na piersiach, jakby przedsiebiorca pogrzebowy juz ja ulozyl. Rozowa kwiecista bluzke ma wysoko zapieta. Spodnica ulozona pod udami skromnie okrywa kolana.
"Juz znamy jej nazwisko. To Jennie Gebben. Byla studentka."
Ostatniego wieczoru Bill Corde przyklakl przy ciele, az trzasnelo mu w kolanie, i pochylil sie nad glowa. Perlowe swiatlo ksiezyca odbijalo sie w martwych, ale jeszcze nie zaszklonych, orzechowych oczach dziewczyny. Wyczul zapach trawy, blota, metanu, plynow ustrojowych, miety z ust i perfum, ktore niczym przyprawy do ciast parowaly z chlodnej skory.
Wstal i zaczal wchodzic na szczyt walu, ktory powstrzymywal metne wody jeziora Blackfoot. Odwrocil sie i spojrzal na nia z gory. Swiatlo ksiezyca bylo blade, nienaturalne, jakby stworzone do efektow specjalnych. W tym swietle Jennie Gebben wydawala sie poruszac. Nie byly to ruchy zywego czlowieka; kurczyla sie i skrecala, jakby chciala wtopic sie w bloto. Corde wyszeptal do niej - albo raczej do tego, co z niej pozostalo - kilka slow, a potem poszedl pomoc przeszukiwac teren.
Teraz, w swietle poranka, przedarl sie przez ostatnia splatana kepe forsycji i stanal przy krzewach rozy. Dlonia wlozona do malego plastikowego woreczka zdjal kawalek papieru z rudobrunatnych kolcow.
-To wszystko?! - zawolal Jim Slocum.
Corde nie odpowiedzial. Chlopaki z biura niczego wczoraj wieczorem nie przeoczyli. Nie mogli znalezc tej kartki, bo byl to wycinek z dzisiejszego Dziennika.
-Caly teren? - znow zapytal Slocum.
Corde uniosl wzrok i odparl: - Tak, caly.
Slocum chrzaknal i dalej rozwijal zolta tasme policyjna wokol wilgotnego gruntu,
gdzie znaleziono cialo dziewczyny. Slocum byl po Cordzie najstarszym ranga zastepca szeryfa w New Lebanon. Muskularny mezczyzna z okragla glowa i duzymi uszami. Od 1974 roku zaczal nosic wygolona fryzure z bokobrodami i do tej pory pozostal wierny tej modzie. Poza wyjazdami do parkow tematycznych, na polowania i w Boze Narodzenie do tesciow, Slocum rzadko opuszczal hrabstwo. Rozwieszajac tasme, gwi zdal popularna melodie.
Przy drodze stala mala grupa reporterow. Corde nie udzielil im zad nych informacji, ale byli to lokalni lowcy sensacji i zachowywali sie spo kojnie. Wszyscy wydawali sie przepelnieni dziennikarska zarliwoscia, lecz nie niepokoili policjantow. Byli zadowoleni, ze moga robic zdjecia i przygladac sie miejscu zbrodni. Corde przypuszczal, ze chlona atmosfere miejsca, by opisac ja w jutrzejszych artykulach, ktore najezone beda przymiotnikami i opisem zagrozen.
Corde oderwal sie od wycinka prasowego w plastikowej torebce i rozejrzal sie wokol. W prawo od walu teren wznosil sie do ogromnego lasu przecietego droga nr 302, autostrada, ktora prowadzila do skrzyzowania, a potem do kilkunastu szos hrabstwa, kilku autostrad stanowych i dwoch drog ekspresowych, a w koncu do czterdziestu dziewieciu innych stanow i dwoch krajow, gdzie zbiegly morderca mogl sie ukrywac do konca swoich dni.
Spacerujac, Corde spojrzal nad lasem i zacisnal usta. On i Slocum przyjechali tu piec minut temu, o wpol do dziewiatej. Dziennik docieral do sklepow i domow okolo wpol do osmej. Wycinek prasowy musial zostac podrzucony w ciagu ostatniej godziny.
Sluchajac szumu wiatru nad napietym drutem kolczastym, omiotl wzrokiem ziemie pod krzakiem rozy. Znajdowaly sie tam wglebienia, ktore wygladaly jak odciski stop, choc byly zbyt rozmazane, by nadawac sie do identyfikacji. Kopnal gruba galaz. Czmychnela spod niej chmara owadow przypominajacych male pancerniki. Wchodzac na szczyt walu, przytrzymywal sie wbitych w ziemie zielonych metalowych rurek, sluzacych jako porecz.
Mocno zmruzyl oczy, kiedy spojrzal na migoczaca w swietle i pomarszczona przez wiatr powierzchnie jeziora. Od miejsca, w ktorym stal, las ciagnal sie bez konca, znikal w oslepiajacym blasku.
Posluchaj...
Nadstawil ucha w kierunku wschodu slonca. Kroki!
Spojrzal ponownie w glab lasu. Uniosl dlon, by oslonic sie od slonca, ale to nie pomoglo. Swiatlo szczypalo go w oczy. Mogl widziec wszystko albo nic.
Gdzie?
Opuscil dlon na kolbe sluzbowego rewolweru.
Biegla prawie cala droge.
Od szkoly podstawowej w New Lebanon do jeziora Blackfoot ta Droga 302 (ktora zabroniono jej chodzic) byly trzy mile, ale trasa przez las zajmowalo to tylko pol godziny. Wybrala ten drugi wariant.
Sarah unikala blotnistych terenow, nie ze wzgledu na niebezpieczenstwo - znala kazda sciezke we wszystkich lasach wokol New Lebanon -
ale dlatego, ze bala sie zablocic buty, ktore wczoraj wieczorem ojciec wypastowal. Lsnily niczym skrzydlo ptaka. Nie chciala tez pobrudzic p kolanowek, ktore dostala od babci na Boze Narodzenie. Trzymala si sciezki prowadzacej miedzy debami, jalowcami, sosnami i paprociami. W oddali zaspiewal ptak. Ah-huu-iiiii. Sarah zatrzymala sie, by na niego popatrzec. Zrobilo sie jej cieplo. Zdjela kurtke, podwinela rekawy bialej bluzki i rozpiela kolnierzyk. Pobiegla dalej.
Kiedy zblizyla sie do jeziora Blackfoot, zobaczyla ojca stojacego z panem Slocumem po drugiej stronie wody, jakies trzysta stop od gestego lasu. Pochylili glowy. Wygladalo, jakby szukali zgubionej pilki. Sarah ruszyla w ich strone, ale po wyjsciu zza klonu zatrzymala sie. Weszla w snop jaskrawego swiatla. Mialo w sobie cos magicznego - zlociste, przesycone kurzem, para i kropkami wiosennych owadow, jarzacych sie w jego promieniach. Jednak nie dlatego sie zatrzymala. W gestwinie krzewow obok sciezki zobaczyla - lub wydawalo sie jej, ze zobaczyla - kogos, kto wychylal sie i obserwowal jej ojca. Oslepiona swiatlem nie byla w stanie powiedziec, czy to mezczyzna, czy kobieta, mlody czy stary.
Moze to tylko platanina lisci i galezi.
Nie. Spostrzegla ruch. To byt czlowiek.
Nagle jej ciekawosc zastapil niepokoj. Skrecila ze sciezki i ruszyla w dol zbocza w strone jeziora, gdzie brzegiem mogla sie dostac do walu. Uwaznym wzrokiem wpatrywala sie w pobliska postac i kiedy zrobila krok naprzod, lsniacy czarny but poslizgnal sie na zlozonej gazecie ukrytej pod sterta suchych lisci.
Z jej ust wyrwal sie krotki krzyk, w panice wyciagnela przed siebie rece. Chudymi palcami chwytala kepy wysokiej trawy, ktora latwo wyrywala z ziemi. Zsuwala sie za nia, kiedy zeslizgiwala sie w strone wody.
Slyszales tam kogos? - zawolal Corde do Slocuma.
-Chyba tak. - Slocum zdjal sluzbowy kapelusz i otarl czolo. - Jakies kroki albo szelest.
-A teraz?
-Nic.
Corde poczekal jeszcze piec minut, a potem zszedl z walu i zapytal: -
Skonczyles?
-Tak jest - odparl Slocum. - Wracamy?
-Ja lece do St. Louis, zeby porozmawiac z ojcem dziewczyny. Bede o trzeciej albo troche pozniej. Spotkamy sie wszyscy w biurze miedzy czwarta a wpol do piatej. Ty tu zostaniesz, az przyjada specjalisci od badania miejsc przestepstw.
Mam tu czekac i nic nie robic? To nie potrwa dlugo. Powinni juz byc.
Znasz zwyczaje panujace w hrabstwie. Poczekam co najmniej godzine. - Slocum wyraznie dawal mu do zrozumienia, co o tym mysli. Jim, musimy zabezpieczyc to miejsce.
-To ty tak chcesz. - Slocum nie wygladal na zadowolonego, ale Cor-de nie mial zamiaru zostawiac miejsca przestepstwa bez nadzoru, zwlaszcza ze krecila sie tu chmara reporterow.
-Ja po prostu nie chce tu sterczec caly dzien.
-To na pewno nie...
Dotarly do nich trzaski i odglos krokow.
Policjanci odwrocili sie szybko w strone lasu. Corde znow polozyl reke na
rewolwerze. Slocum puscil tasme, ktora toczac sie, zostawiala za soba zolty ogon. On rowniez siegnal po bron.
Halas narastal. Nie widzieli dokladnie jego zrodla, ale dochodzil od krzaku rozy, na ktorym znaleziono wycinek prasowy.
-Tatusiu!
Biegla do niego bez tchu, z rozwianymi wlosami. Brudna twarz pokrywaly
kropelki potu. Jedna z jej podkolanowek zsunela sie prawie do kostki. Na rekach i nogach miala grube warstwy blota.
-Sarrie! Wielki Boze! Jego corka. Juz sciskal bron i za kilka sekund wycelowalby do niej.
-Sarah, co tu robisz?!
-Przepraszam, tato. Ja wiem, ze to glupie. Ale jak weszlam do szkoly, to
poczulam sie chora. - Powtarzala slowa monotonnym glosem.
Jezu...
Corde przykucnal przy niej. Poczul zapach szamponu, ktory dostala niedawno w wielkanocnym koszyku. Fiolki. - Nigdy, ale to nigdy nie powinnas byc tam, gdzie tata pracuje. Zrozumialas? Nigdy! Chyba ze zabiore cie z soba.
Wydawalo sie, ze wydela usta ze skruchy. Spojrzala na noge, a potem uniosla brudna reke. - Przewrocilam sie.
Corde wyjal gladko zaprasowana chusteczke i wytarl bloto z nog dziewczynki. Stwierdziwszy, ze nie ma zadnych skaleczen i zadrapan, znow spojrzal jej w oczy. Wciaz mowil ze zloscia w glosie, kiedy zapytal: - Czy kogos widzialas? Rozmawialas z kims w lesie?
Tamten upadek nie przyniosl spodziewanego wspolczucia. Wystras la sie reakcji ojca.
-Mow! - nakazal.
Jaka jest najbezpieczniejsza odpowiedz? Pokrecila glowa.
-Naprawde nikogo nie widzialas? Zawahala sie, a potem przelknela sline. -
Zachorowalam w szkole. Corde przez chwile wpatrywal sie w jej blade oczy. -
Kochanie, porozmawiamy o tym. Nie jestes chora, tylko tak ci sie wydaje.
Mlody reporter wyjal aparat fotograficzny i zrobil zdjecie, kiedy Corde odgarnial kosmyk jasnych wlosow z oczu dziewczynki. Corde groznie na niego popatrzyl.
-Jakbym miala widly w brzuchu...
-Musisz isc do szkoly.
-Nie chce! Nienawidze szkoly! - Jej przenikliwy glos wypelnil polane. Corde spojrzal na dziennikarzy, ktorzy obserwowali rozmowe z roznym
stopniem zainteresowania i wspolczucia. - No, wsiadaj do samochodu.
-Nie! - zapiszczala. - Nie pojade. Nie zmusisz mnie.
Corde chcial krzyczec ze zlosci. - Mloda damo, wsiadaj do samochodu. Nie
bede dwa razy powtarzal.
-Prosze. - Na jej twarzy odmalowalo sie ogromne rozczarowanie.
-Juz! Kiedy Sarah stwierdzila, ze jej plan nie zadzialal, pomaszerowala w kierunku
radiowozu. Corde obserwowal ja, po czesci spodziewal sie, ze ucieknie w glab lasu. Stanela i uwaznie przyjrzala sie lasowi.
-Sarah? Nie odwrocila glowy. Weszla do samochodu i zatrzasnela drzwi.
-Dzieci - mruknal Corde.
-Ty cos tam znalazles? - spytal wtedy Slocum. Corde przyczepial kartke do torebki ze znalezionym wycinkiem. Napisal swoje
nazwisko i podal ja Slocumowi. Krotki artykul mowil o morderstwie, ktore wydarzylo sie wczoraj wieczorem. Redaktorowi udalo sie umiescic tylko piec akapitow przed oddaniem gazety do druku. Artykul wycieto z niezwykla precyzja. Brzegi byly idealnie rowne, jakby uzyto zyletki.
Studentka z Uniwersytetu Audena zgwalcona i zamordowana - glosil naglowek.
Zdjecie, ktore towarzyszylo tej historii, nie przedstawialo miejsca brodni ale pochodzilo z obszernego artykulu sprzed kilku miesiecy o pikniku zorganizowanym przez kosciol, w ktorym Corde bral udzial wraz rodzina. Podpis brzmial: "Oficer sledczy detektyw William Corde z zona i dwojka dzieci, Jamiem (15 lat) i Sarah (9)." Do cholery, Bill...
Przeklenstwo odnosilo sie do slow niestarannie napisanych czerwonym atramentem przy zdjeciu.
Obaj je przeczytali: JENNIE MUSIALA UMRZEC. IM TEZ TO MOGLO SIE PRZYTRAFIC.
Wchodzili powoli po schodach. Jeden z mezczyzn czul pod swoimi butami elegancki dywan, drugi nic w ogole nie czul.
Na zewnatrz zerwal sie wiatr. Wiosenna burza szalala na tym luksusowym podmiejskim osiedlu, choc w srodku wspanialego domu bylo cieplo, a wiatr i deszcz wydawaly sie czyms odleglym. Bill Corde, z kapeluszem w reku i starannie wytartymi butami, obserwowal, jak ten drugi zatrzymal sie w ciemnym korytarzu, potem szybko polozyl reke na galce u drzwi. Zawahal sie raz jeszcze, a po chwili pchnal drzwi do srodka. Wlaczyl swiatlo.
-Nie musi pan tu wchodzic - rzekl delikatnie Corde.
Richard Gebben nie odpowiedzial, tylko wszedl i zatrzymal sie na srodku wylozonego czerwonym dywanem pokoju corki.
-Ona jakos to zniesie - rzekl Gebben slabym glosem. Corde nie mial pojecia,
czy mowi o zonie, ktora spala w sypialni na dole po zazyciu srodkow uspokajajacych,
czy o corce, lezacej teraz na finezyjnie zaokraglonym emaliowanym stole koronera,
dwiescie mil stad.
Jakos to zniesie.
Richard Gebben byl obcietym na jezyka biznesmenem, z twarza zeszpecona mlodzienczym tradzikiem. Pochodzil ze Srodkowego Zachodu, byl w srednim wieku i byl bogaty. Dla ludzi takich jak Gebben zycie opieralo sie na sprawiedliwosci, a nie na przypadku. Corde podejrzewal, ze glownym problemem mezczyzny jest zrozumienie przyczyn smierci corki.
-Sam pan prowadzil cala droge? - spytal Gebben.
-Nie, przylecialem lokalnym polaczeniem.
Gebben odruchowo potarl zegarkiem ospowaty policzek i w nietypowy sposob dotknal oczu. Zdawal sie zastanawiac, dlaczego nie placze. Corde wskazal glowa na komode i zapytal: - Moge?
-Pamietam, jak ostatnio wyjezdzala do szkoly. W Swieto Dziekczynienia... Co
pan mowil?
-Chcialbym przeszukac jej komode.
Gebben przytaknal w roztargnieniu. Corde podszedl do komody, ale jej nie
otworzyl.
-Tak, w Swieto Dziekczynienia. Cala posciel rzucila na kupe. Jak pojechala na
lotnisko, zona przyszla tutaj i wszystko uporzadkowala...
Corde spojrzal na trzy rozowo-biale kraciaste poduszki lezace na koldrze i na wystawiajacego spod nich glowe pluszowego psa z czarnymi oczami.
-Zonie zajelo duzo czasu, zeby odpowiednio ulozyc tego psa. Gebben
kilkakrotnie gleboko odetchnal, by sie uspokoic.
-Ona... Typowe dla Jennie bylo, ze tak kochala...
Co zamierzal powiedziec. Kochala zycie? Kochala ludzi? Kochala kwiaty koty
poezje dzialalnosc charytatywna? Gebben zamilkl, przypuszczalnie zaklopotany, ze w tym momencie moze myslec tylko frazesami. Corde wiedzial, ze smierc oglupia.
Odwrocil sie od Gebbena i zajal sie komoda Jennie. Poczul mieszanine zapachow. Dziewczyna trzymala kilkanascie buteleczek perfum na toaletce. Buteleczka z L'Air du Temps byla pelna, natomiast ta ze zwykla woda kolonska prawie pusta. Wzial ja, spojrzal na etykiete i odstawil. Przez wiele dni pozostanie na jego dloni ostry intensywny zapach, ktory przypominal sobie z wczorajszego wieczoru znad jeziora.
W komodzie byly tylko ubrania. Nad nia wisiala korkowa tablica z widokowkami i zdjeciami. Jennie obejmowala na nich chlopcow. Twarze byly rozne, ale pozy podobne. Jej ciemne wlosy latem wydawaly sie jeszcze ciemniejsze, choc moglo to wynikac z tego, ze zdjecia zrobiono wygodna technika Kodaka. Nosila je zawsze spiete z tylu. Jej sportem byla siatkowka; dziesiatki fotografii pokazywalo, jak z ogromnym zacieciem na twarzy gra w te gre. Corde zapytal, czy moze wziac jedno ze zdjec ze zblizeniem Jennie, na ktorym jej twarz blyszczala od potu. Gebben wzruszyl ramionami. Corde nienawidzil tej czesci swojej pracy - wdzierania sie do cierpien innych ludzi.
Dotknal kilku zdjec przedstawiajacych dziewczyne z przyjaciolmi. Gebben potwierdzil, ze wszyscy oni chodza do innych szkol, oprocz Emily Rossiter, obecnej kolezanki z pokoju w akademiku. Corde zobaczyl legitymacje szkolna Jennie, bilety z koncertow Cowboy Junkies, Bon Jovi, Bil-ly'ego Joela i show Pauli Poundstone. Na
kartce z glupawym krolikiem z kreskowek gratulowano jej zdania egzaminu na prawo jazdy.
Corde wyciagnal krzeslo spod jej biurka i usiadl.
Zlustrowal wzrokiem zniszczony komputer, obdrapany i pokryty ba-zgrolami. Zobaczyl butelke tuszu chinskiego. Oprawione zdjecie Jennie z zaniedbanym cocker-spanielem. Zdjecie, jak wychodzi z kosciola. Zostalo zrobione wczesna wiosna, byc moze w Wielkanoc; przy jej stopach widac bylo niebieskie krokusy.
Umarla na dywanie z mlecznoniebieskich hiacyntow.
W zdeformowanym glinianym kubku znajdowal sie obgryziony zolty olowek, jego gumka byla wytarta. Corde wzial go do reki. Pod grubymi opuszkami palcow wyczul wglebienie po zebach Jennie Gebben. Potarl drewno i pomyslal, ze kiedys bylo wilgotne od jej sliny. Odlozyl olowek.
Przeszukal jej biurko, w ktorym byly zadania domowe, papier do pakowania i stare kartki z zyczeniami urodzinowymi.
-Nie miala pamietnikow albo listow?
Gebben skupil sie na detektywie. - Nie wiem. Jezeli byly, to tam. - Glowa
wskazal na biurko.
Corde znow przetrzasnal je dokladnie. Zadnych listow z grozbami, kartek od odtraconych chlopakow. Zadnej prywatnej korespondencji. Sprawdzil w szafie wnekowej. Odsuwal na bok sterty ubran i zagladal na polki. Nie znalazl nic wartego uwagi i zamknal drzwi dwuskrzydlowe.
Stanal na srodku pokoju, dlonie polozyl na biodrach i rozejrzal sie wokol.
-Byla zareczona? Miala jakiegos chlopaka na stale?
Gebben wahal sie. - Miala duzo przyjaciol. Nikt jej nigdy nie skrzywdzil.
Wszyscy ja lubili.
-Czy ostatnio z kims zerwala?
-Nie - odparl Gebben i wzruszyl ramionami w taki sposob, ze Corde zrozumial, iz tamten nie ma pojecia, o czym mowi.
-A moze ktos sie w niej kochal?
-Nikt ze znajomych Jennie by jej nie skrzywdzil - wycedzil Gebben. Potem dodal: - Wie pan, o czym myslalem? Od rozmowy telefonicznej z nikim nie rozmawialem. Zbieralem sie na odwage. Dla wszystkich tych ludzi... jej dziadkow, przyjaciol, rodziny mojego brata... Jennie wciaz zyje. Z tego, co wiedza, siedzi teraz w bibliotece i sie uczy.
-Pojde juz. Gdyby przypomnialo sie panu cos, co mogloby nam pomoc, bede
wdzieczny za telefon. Jesli pan znajdzie jakies listy lub pamiet
nik, prosze nam je jak najszybciej przeslac. Sa bardzo wazne. - Podal
Gebbenowi jedna ze swoich tandetnych wizytowek.
Gebben przeczytal ja. Uniosl wzrok i spojrzal powaznie migdalowymi oczami. - Trzeba jakos to zniesc.
Powiedzial to z takim przejeciem, jakby chcial pocieszyc Bilia Corde'a.
Wynton Kresge siedzial w swoim biurze w glownym budynku administracyjnym Uniwersytetu Audena. Na podlodze pokoju - z wysokim sufitem i wylozonym debowa boazeria - lezala granatowa wykladzina, prawie takiego samego koloru jak w jego samochodzie, ale ta byla dwa razy grubsza. Stalo tez duze mahoniowe biurko. Czasami, kiedy Kresge przez telefon sluchal osoby, z ktora w ogole nie mial ochoty rozmawiac, wyobrazal sobie, ze wyrzuca je ze swojego biura bez robienia dziury w scianie. W szczegolnie ospale dni rzeczywiscie zastanawial sie, czy go nie usunac. Byl dobrym kandydatem do wykonania tego planu: Kresge mial 194
centymetry wzrostu, wazyl 118 kilogramow, obwod jego bicepsow wynosil 38 centymetrow, a ud - 61. Tylko niewielka czesc jego masy stanowil tluszcz. (Nigdy nie uprawial podnoszenia ciezarow, ale muskulature zachowal od czasow, gdy podczas studiow gral na pozycji obroncy w futbolowej druzynie Tygrysow, nie Tygrysow Missouri, ale Tygrysow z Dan Devine.)
Na blacie biurka znajdowal sie jeden telefon polaczony z dwiema liniami, jedna mosiezna lampa, jedna suszka, jeden oprawiony w skore kalendarz, otwarty na biezacym tygodniu, jedno oprawione zdjecie atrakcyjnej kobiety, siedem oprawionych zdjec dzieci i jedna kartka papieru.
Kartka, przytrzymywana przez Kresge'a poteznymi dlonmi, jakby sie bal, ze wiatr ja porwie, zawierala slowa: Jennie Gebben. Wtorek, dziesiata wieczorem. Jezioro Blackfoot. Akademik McReynolds. Kochankowie, uczniowie, studenci, nauczyciele, rozboj? gwalt? inne motywy? Susan Bia-gotti? Pod nia lezal toporny plan kampusu, jeziora i drogi wokol niego. Kresge dotknal ucha koncem swojego niezawodnego srebrnego dlugopisu marki Schaeffer, ktory wypolerowal wczoraj wieczorem - zastanawial sie nad tym, co napisal.
Narysowal dodatkowe linie na papierze, skreslal niektore slowa i dodawal nowe. Rysowal wlasnie przerywana linie od kampusu do jeziora, kiedy pukanie do drzwi poderwalo go na fotelu. Zanim jego sekretarka bez zapowiedzi weszla do biura, zmial kolejna kartke i wrzucil ja do kosza.
-Ona chce sie z panem widziec - rzekla sekretarka, ladna kobieta przed
czterdziestka.
-Zaszyl sie tu pan jak przed policja...
-Ja? Przed policja? Juz czeka?
-Powiedziala, ze zaraz ma pan przyjsc. Kresge skinal glowa. Otworzyl gorna szuflade i wyjal z niej ciemnoszarego
polautomatycznego taurusa kaliber 9 mm. Upewnil sie, ze magazynek jest pelny i wlozyl bron do kabury przy pasku. Opuscil pokoj z teatralnym niemal wyrazem determinacji na twarzy, o czym nie wiedzial, ale sekretarka spostrzegla.
W taki sposob zbudowalaby dom: znalazlaby jakis teren - taki jak za oknem, pole ze zlocistymi i bialymi kwiatami, z takimi samymi zielono-srebrnymi drzewami. Ze swojej celi widziala wysoka trawe falujaca na wietrze niczym ogon rozleniwionego kota. Potem zwolalaby przyjaciol - zwierzeta i...
-Sarah, jestes tu z nami?
Natychmiast oderwala wzrok od okna i spostrzegla, ze patrzy na nia
trzydziescioro dwoje dzieci i jedna dorosla osoba. Gwaltownie wypuscila powietrze z pluc, a potem przestala oddychac. W koncu popatrzyla w ich oczy. Jej serce zalopotalo i zaczelo bic jak szalone.
-Mowilam do ciebie. Chodz tutaj.
Sarah nie ruszyla sie z miejsca. Czula, jak cieplo z jej twarzy rozlewa sie na rece
i piers.
Na twarzy pani Beiderson pojawil sie usmiech. Miala slodka twarz jak babcia Sarah. Pani Beiderson czesto sie usmiechala. Nigdy nie podnosila glosu na Sarah, nigdy na nia nie krzyczala, nigdy nie prowadzila za reke do kancelarii, jak to robila z chlopcami, ktorzy rysowali na lawkach i bili sie miedzy soba. Pani Beiderson zawsze mowila do Sarah glosem bazi. Sarah nienawidzila jej najbardziej na swiecie.
-Sarah, chodz juz. To tylko cwiczenie, nie dostaniesz oceny. Dziewczyna
spojrzala na swoja lawke. Miala w niej tabletke, ktora dala jej mama, ale nie
nadeszla jeszcze pora, by ja polknac.
-Sarah, szybciej!
Sarah wstala z opuszczonymi rekami. Byly zbyt ciezkie, by je podniesc.
Podeszla do lochu i odwrocila sie w strone klasy. Usmiech pani Beiderson byl niczym dotyk weza na jej szyi. Spojrzala na drzewa za oknem. Och, jakie one sa wolne! Czula zapach kory, czula dotyk meszku na spodzie kapelusza elfa wyrastajacego wsrod bluszczu. Widziala drzwi do sekretnego tunelu w jej domu.
Patrzac na twarze swoich kolegow, zauwazyla, ze Priscilla Witlock sie smieje, Dennis Morgan wydyma tluste usta w pogardliwym usmiechu, a Brad Mibbock wywraca oczami. Smiech rozlegal sie tak glosno, ze az klul ja w twarz. Widziala zglaszajacych sie chlopcow, ktorzy wstawali i siadali. Widziala dziewczyny z dlugimi, pomalowanymi na czerwono paznokciami, obwieszone bransoletkami; dziewczyny w jej wieku, z idealnie okraglymi piersiami, z eleganckim makijazem i butami na wysokich obcasach, dziewczyny, ktore szydzily z niej...
Pani Beiderson, ktora widziala jedynie znudzone twarze uczniow i slyszala tylko jeki Sarah, powiedziala: - Sarah, twoj wyraz to "klawiatura".
Glos nauczycielki byl niczym uderzenie piescia na boisku. Tata pomagal jej przy tym slowie, ale wiedziala, ze ma kilka liter, ktore sa dla niej za trudne. Zaczela plakac.
-Juz wczesniej to robilas - rzekla usmiechnieta pani Beiderson glosem
lagodnym i zdradliwym jak u weza. - Sarah, prosze. Razem sprobujemy. - Pani
Beiderson dotknela rozowego wisiorka na szyi. - "Klawiatura" jest na liscie.
Uczylas sie z listy?
Sarah przytaknela.
-Jak sie uczylas, to nie ma powodu do placzu. Teraz kazdy wiedzial, ze placze, nawet uczniowie na koncu.
-Nie potrafie.
-Chyba nie chcesz nam powiedziec, ze to trudne? "Klawiatura". Miedzy
szlochami Sarah powiedziala "K".
-Bardzo dobrze. - Waz sie usmiechnal. Ugiely sie pod nia kolana. - Nie wiem. Ja... - Wiecej lez.
-Jaka jest nastepna litera?
-Nie wiem.
-Sprobuj.
-K...A... Pani Beiderson westchnela. - W porzadku, Sarah. Sia...
-W domu umialam.
-...daj. Kto powie? Priscilla Witlock, nie wstajac z lawki, ale ze wzrokiem wbitym w Sarah,
wyrzucila z siebie gloski. K, L, A, W... Przeliterowala caly wyraz tak szybko, ze Sarah zdazyla tylko zaczerpnac duzy haust powietrza, by stlumic strach.
Potem poczula to. Najpierw struzka, a nastepnie powodz. Jej majtki zrobily sie mokre. Wlozyla tam reke, zeby sie powstrzymac, ale wiedziala, ze za pozno. Wyplywajaca z niej ciepla ciecz splywala juz po nogach i pani Beiderson powiedziala: - Oj Boze, Boze. - Czesc klasy odwrocila wzrok, co bylo rownie zle jak to, ze pozostali sie na nia gapili; tak zle jak swiadomosc, ze wszyscy w miescie beda o tym wiedzieli, nawet jej dziadek w niebie sie dowie...
Sarah wyrzucila przed siebie ramiona, pobiegla do drzwi i pchnela je ramieniem. Szklo trzasnelo i zrobila sie na nim pajecza siec. Zeskakiwala po schodach co drugi stopien, a potem popedzila na oslep korytarzem do frontowych drzwi szkoly, zostawiajac na linoleum smuzki i kropki swojego wstydu, niczym fragmenty liter, ktore po raz kolejny ja pokonaly.
Kobieta powiedziala: - Trzeba zrobic wszystko, co mozliwe.
Dziekan Catherine Larraby miala piecdziesiat piec lat i jesli zmruzylo sie oczy, wydawala sie podobna do Margaret Thatcher. Siwe wlosy, owalna twarz, przysadzista. Mocne szczeki. Oczy zmeczone, ale surowe. Bill Corde pomyslal, ze chlod, ktory ja otacza, jest czyms normalnym - nie zostal wywolany informacja o zabojstwie. Nie nalozyla starannie makijazu i puder zgromadzil sie wokol jej ust i na czole.
Corde gleboko oddychal. Wciaz byl niespokojny po kolyszacym locie z St. Louis, a jeszcze bardziej po brawurowej jezdzie z lokalnego lotniska, by zdazyc na to spotkanie.
Przez okna slonecznego gabinetu widzial teraz wypielegnowany czworokatny trawnik otoczony drzewami pokrytymi jasnozielonymi liscmi. Chodnikami i sciezkami spacerowali studenci. Corde odniosl wrazenie, ze poruszaja sie ospale. Swoje studia w college'u zapamietal jako bardziej goraczkowe. Ciagle sie spieszyl, szybkim krokiem wchodzil na zajecia, spocony i nieprzygotowany.
W drzwiach pojawil sie mezczyzna: wysoki, poteznie zbudowany Murzyn.
-Och - odezwala sie pani dziekan. - Detektyw Corde. Wynton Kresge, szef
ochrony w kampusie. - Corde potrzasnal jego olbrzymia twarda dlon i zagapil sie,
kiedy Kresge rozpial droga marynarke i ukazal odpowiedni sprzet w postaci pistoletu.
Pani dziekan spojrzala na Kresge'a. Kiedy zaczela mowic, wydawalo sie, ze przemawia przez nia szesnascie tysiecy rodzicow jej osmiu tysiecy podopiecznych. - Musimy zlapac tego czlowieka. I zlapiemy go!
-Mozliwie jak najszybciej chcialbym porozmawiac z kolegami Jen-n^e i jej
profesorami - wtracil Corde.
Pani dziekan trzykrotnie przesunela pioro w krotkich palcach. - Oczywiscie - odezwala sie po chwili. - A czy to konieczne?
Corde wyjal bloczek czystych kartek. - Na poczatek chcialbym zadac kilka pytan. Mam jej adres. Akademik McReynolds. Zgadza sie?
-Tak, NP - odparl Kresge. Dziekan zmarszczyla zaraz czolo.
Corde zaczal pisac. Uzywal tylko wielkich liter z zamaszystymi zawijasami, co
nadawalo jego pismu nieco orientalnego charakteru. - NP? Tb jakas tutejsza korporacja studentek?
-Nie - wyjasnil Kresge. - Tak mowia o sobie studenci z akademikow. To
znaczy ci, ktorzy nie mieszkaja w budynkach korporacji. NP oznacza Niezalezni
Porabancy. - Dziekan przeszyla go wzrokiem i Kresge dodal: - No, tak mowia.
Potem dziekan rzekla: - Za tym idzie sporo konsekwencji.
-Nie rozumiem - przyznal Corde.
-Mozemy zostac pozwani - odparla. - Kiedy wczoraj wieczorem rozmawialam z jej ojcem, stwierdzil, ze zastanawia sie nad zaskarzeniem uniwersytetu do sadu. Powiedzialam mu, ze to nie stalo sie na terenie kampusu.
-Tak - mruknal Kresge. - Tb znaczy, chcialem powiedziec, ze nie w kampusie.
Corde czekal, az wszystko sobie wyjasnia, a potem kontynuowal: - Chcialbym miec liste wszystkich mieszkancow, pracownikow, fachowcow z tego akademika...
-To wielki akademik - rzekla dziekan. - Cos takiego moze wywolac, nie wiem, panike.
-...oraz liste profesorow i studentow z jej grup. - Corde zauwazyl, ze dziekan Larraby niczego nie zapisuje. Uslyszal tylko szelest obok siebie. To Kresge robil notatki srebrnym dlugopisem w oprawionym w delikatna skore terminarzu.
-Chcialbym wiedziec - dodal Corde - czy dziewczyna chodzila do terapeuty lub psychologa. Chcialbym tez dostac liste pracownikow, ktorzy mieli wyroki za przestepstwa kryminalne.
-Jestem pewna, ze nie ma takich - uciela dziekan Larraby lodowatym glosem dymisjonowanego premiera.
-Moze pani sie zdziwic - odparl Corde.
-Sprawdze to - zadeklarowal Kresge.
-Gwarantuje, ze wsrod naszego personelu nie ma kryminalistow.
-Przypuszczalnie nie - zgodzil sie Corde i zwrocil sie do Kresge'a: - Bedzie pan moim lacznikiem tutaj?
-Oczywiscie.
Corde przelozyl swoje kartki. - Moglby mi pan dostarczyc tych informacji
mozliwie jak najszybciej? - powiedzial do Kresge'a.
-Nie ma sprawy, detektywie - odparl Kresge. - Z przyjemnoscia przepytam
dla pana niektorych studentow i profesorow. Wielu znam osobiscie i...
Corde nie nadazal za slowami Kresge'a. Podniosl wzrok i sie usmiechnal. - Slucham?
Kiedy Kresge powtorzyl swoja propozycje, na co Corde odparl: - To nie jest konieczne. Dzieki.
-Chcialem tylko zaoferowac swoja pomoc. Corde zwrocil sie teraz do dziekan: - Potrzebuje jakiegos pokoju.
-Pokoju? - zdziwila sie.
-Na przeprowadzenie rozmow. Najlepiej na terenie kampusu.
-Zrzeszenie studentow ma do dyspozycji duzo pokoi na swoja dzialalnosc -
zauwazyl Kresge.
Corde zrobil notatke na jednej ze swoich kartek. - A moze mi pan jeden zarezerwowac?
Po chwili wyraznego zamyslenia Kresge rzekl: - Dobrze.
-Detektywie... - W glosie dziekan pojawila sie nutka desperacji. Obaj
mezczyzni spojrzeli na nia. Polozyla dlonie na biurku, jakby miala za chwile wstac i
rozpoczac wyklad. Palcem dwukrotnie uderzyla w blat i Corde zauwazyl dwa
pierscionki: z duzym fioletowym kamieniem na lewej dloni i chyba z jeszcze
wiekszym, zoltym - na prawej. Prezenty od samej siebie, pomyslal Corde. -
Mamy tez inny problem - rzekla. - Jesli pan czyta Dziennik, to musi pan wiedziec,
ze nasza szkola przezywa kryzys finansowy. Mamy najnizszy nabor od dwudziestu
trzech lat. - Usmiechnela sie smutno. - Skonczyl sie wyz demograficzny.
Corde czytal Dziennik, ale nie mial pojecia, w jakiej sytuacji finansowej znajduje sie Uniwersytet Audena.
-Oczywiscie lezy w naszym interesie znalezienie jak najszybciej tego osobnika, ale nie chcemy, zeby wygladalo, ze wpadlismy w panike. Juz mialam telefon od jednego ze sponsorow szkoly. Jest zaniepokojony tym, co sie wydarzylo. - Corde spojrzal na nia oslupialy. - Detektywie, kiedy sponsorzy sie niepokoja, ja tez sie niepokoje.
-Wzmocnilismy patrole wieczorne - wtracil Kresge. Corde stwierdzil, ze to dobre posuniecie.
Pani dziekan kontynuowala, jakby niczego nie uslyszala. - Gromadzimy teraz podania na semestr jesienny i jest ich mniej, niz sie spodziewalismy. - Pogladzila policzek malym palcem, o milimetr od nierowno nalozonego makijazu pani premier. - Detektywie, czy to mozliwe, ze zrobil to jakis przybysz lub ktos w tym rodzaju?
-Pani dziekan, niczego nie mozemy zalozyc - wtracil Kresge. Kresge'a tez
zignorowala. Byla jego szefowa i mogla bardziej na niego
wplynac niz Corde.
-W tym momencie niczego nie wiemy - odrzekl Corde.
-Chcialbym o czyms przypomniec - znow odezwal sie Kresge. -
0 zabojstwie Biagotti.
Pani dziekan cmoknela jezykiem. - Wynton, przeciez Susan mieszkala poza
kampusem. Zamordowano ja podczas napadu rabunkowego. Zgadza sie, detektywie?
-Susan Biagotti? Przypominam sobie, ze wygladalo to na rozboj. Pani dziekan
kontynuowala: - Szkola nie miala z tym nic wspolnego,
wiec...
-Pani dziekan, sprawa nie zostala do konca wyjasniona - wycedzi barytonem
Kresge. - To tylko spekulacje.
-...po co jednak o tym mowic?
Corde zwrocil sie do obojga z nich: - Nie sadze, zeby te dwie sprawy cos
laczylo, ale zastanowie sie nad tym.
-Nic ich nie laczy - podkreslila kwasno dziekan.
-Tak, prosze pani. Ja tez jestem o tym przekonany. A teraz im wczesniej wroce do pracy, tym szybciej zlapiemy tego faceta. William, moge liczyc na te informacje...?
-Wynton!
-Przepraszam.
-Uhm, detektywie, a czyja moglbym pana o cos zapytac? O motywy w przypadku takich morderstw. Bo ja...
-Przykro mi, ale sie spiesze - przerwal mu Corde. - Bede wdzieczny, jesli w ciagu najblizszej godziny przekaze mi pan jak najwiecej wiesci.
1 ten pokoj. Prosze nie zapomniec o pokoju dla mnie.
Kresge przytaknal z ponura twarza. - Wszystko zaraz bedzie.
Diane Corde mocno przycisnela sluchawke telefonu do ucha. Wciaz trzymala w
umiesnionej rece torbe z zakupami.
-Och, nie... - Sluchala jeszcze przez chwile, a potem odsunela mikrofon od
ust. - Sarah?! Sarah, jestes w domu?
Cisza, przerywana tylko odglosami lodowki.
-Nie, jeszcze nie wrocila. Kiedy jest zdenerwowana, czasami ukrywa sie w
lesie.
Diane przekrzywila glowe, kiedy sluchala, jak wszyscy sa zaniepokojeni. Pani Beiderson dodala rownie delikatnie, ze dziewczynka przed praktycznym testem od samego rana myslala o niebieskich migdalach. - Naprawde jej wspolczuje, pani Corde, ale musi sie bardziej starac. Powinna sie zmobilizowac.
Diane przytaknela do telefonu. Wreszcie powiedziala cos, co konczylo wiekszosc takich rozmow: - Porozmawiamy z nia o tym. Na pewno porozmawiamy.
I rozlaczyly rozmowe.
Diane Corde miala na sobie niebieskie dzinsy i bordowa bawelniana bluzke. Ze zlotym krzyzykiem ukonczenia liceum wygladala jak swiezo nawrocona piosenkarka country. Jej maz mawial, ze ma takie wlosy, bo uzywa pianki i zaczesuje je do tylu.
Szeroka w ramionach i waska w biodrach Diane miala figure, ktora calkiem niezle wytrzymala urodzenie dwojki dzieci i czterdziesci trzy lata przyciagania ziemskiego. Na czole miala mala szrame w ksztalcie polksiezyca, ktora pozostala po uderzeniu w wieku czterech lat koncem metalowej rury.
Diane polozyla zakupy na stole i wrocila do tylnych drzwi, by wyjac klucze z zamka.
Nie bylo kluczy.
Probowala sobie przypomniec... szybko wbiegla do domu, kiedy uslyszala dzwoniacy telefon. Sprawdzila na haczykach, na stolach. Zajrzala do torebki i do lodowki (nie raz wlozyla tam klucze). Na wszelki wypadek poszla do samochodu i wsunela glowe przez otwarte okno. Byly w stacyjce. Pokrecila glowa nad swoim roztargnieniem i wyciagnela klucze. Ruszyla z powrotem do kuchni. Nagle zamarla z jedna noga na schodach.
Jak mogla wejsc do srodka bez kluczy?
Tylne drzwi byly wiec otwarte.
Mialy tylko jeden zamek, ktore otwieralo sie kluczem. Diane wyraznie sobie przypominala, ze go zamykala, gdy jechala na zakupy. Ktos wszedl do domu i wyszedl, nie klopoczac sie, by zamknac drzwi na klucz.
Bill byl policjantem od dwunastu lat i zdazyl narobic sobie wrogow. Setki razy pouczal ich dzieci, ze powinny zamykac drzwi na klucz, kiedy wychodza z domu.
Jednak Sarah mogla oczywiscie zlekcewazyc te setki surowych napomnien.
Dziewczynka przypuszczalnie przyszla do domu, by sie umyc po zdarzeniu w szkole, a potem pobiegla do swojego magicznego lasu, zapominajac o zamknieciu drzwi. Przeprowadze z nia jeszcze jedna rozmowe... Jednak po chwili zdecydowala, ze nie. Dziecko wystarczajaco duzo tego dnia przezylo. Dzis nie dostanie bury. Wrocila do kuchni, wrzucila klucze do torebki i zaczela zastanawiac sie nad kolacja.
Siedzi w lesie w kregu magicznych kamieni. Kuli sie z kolanami pod broda. Sarah Corde oddycha teraz powoli. Duzo czasu uplynelo, nim sie uspokoila. Kiedy tutaj dotarla, biegnac cale dwie mile ze szkoly, jej sukienka i majtki byly juz suche, ale czula sie brudna, jakby czarnoksieznik oblal ja napojem magicznym. Teraz juz nie placze.
Sarah lezy na trawie, ktora wyrwala z pola obok i ulozyla w kole niczym lozko. Unosi brzeg sukienki do pasa, jakby chciala, zeby slonce do konca usunelo resztki trucizny, i zamyka oczy. Sarah jest spiaca. Jej glowa robi sie ciezka jak kamien. Wydaje sie jej, ze unosi sie w fosie zamkowej. Zamku Beiderbug...
Sarah zerka na chmury.
Ogromny pies ze skrzydlami, wielki jak hrabstwo, rydwan ciagniety przez latajaca rybe i tam, tam... glowa burzy... to bog trzymajacy grozna maczuge. Ma zlote sandaly, magiczne buty, ktore unosza go nad to straszne miejsce, ziemie...
Gdy zasypia, wyobraza sobie, ze bog zamienia sie w czarnoksieznika. Budzi sie po godzinie lub wiecej. Rydwan zniknal, nie ma tez latajacej ryby i boga z maczuga.
Jednak Sarah zauwaza, ze ma goscia.
Siada, obciaga sukienke, a potem wyciaga reke i ostroznie siega po Redforda T. Redforda. Najsprytniejszy niedzwiedz na calym swiecie siedzi po chwili obok niej, jego wlochata twarz patrzy na nia rozbawionymi szklanymi oczami. Dzis rano, przed wyjsciem do szkoly, usciskala go, pozegnala ze lzami i posadzila na lozku. Nie ma pojecia, jak sie tu znalazl. Za wstazka wokol szyi trzyma kartke papieru. Sarah rozwija ja. Przez chwile jest spanikowana, bo widzi wyrazy, ktore bedzie musiala teraz przeczytac. Jednak potem sie uspokaja i po kolei czyta slowa. Po pietnastu minutach wyczerpujacej pracy udaje sie jej przeczytac cala notatke.
Jest przerazona jej trescia. Niepewna slow uznaje, ze musiala zle ja przeczytac. Probuje jeszcze raz i stwierdza, ze nie, nie pomylila sie.
W pierwszej chwili mysli, ze nigdy nie zrobi tego, co sugeruja niezgrabne litery.
Jednak kiedy dziewczynka rozglada sie po gestym lesie, gdzie tak czesto chowala sie po ucieczkach ze szkoly, w ktorym czula sie bardziej bezpieczna niz w swoim pokoju, ten strach powoli mija.
W koncu staje sie radosnym oczekiwaniem.
Sarah wstaje. Sadzi, ze jedna czesc listu jest na pewno prawdziwa. Naprawde nic innego nie pozostalo jej do zrobienia.
3
Biuro szeryfa w New Lebanon bylo niewielkie. Cztery osobne pokoje: szeryfa, detektywow Corde'a i Slocuma oraz Emmy, dyspozytorki i sekretarki. W centralnej sali stalo osiem standardowych biurek dla zastepcow. Z boku ciagnal sie dlugi korytarz prowadzacy do dwoch cel. Przy scianie stal stojak na trzy karabiny srutowe i piec AR-15. Pomieszczenie zapelnione bylo stertami nie przeczytanych i nie wypelnionych papierow, podobnie jak w kazdym innym biurze tego rodzaju w malym miescie.Jim Slocum - ktory niedawno wrocil znad jeziora - uniosl wzrok znad biurka, gdzie siedzial na zniszczonym krzesle i pochylal sie nad Dziennikiem. Stanal nad nim szeryf Steve Ribbon. Ribbon, postawny i czerwony od opalenizny niczym upieczony losos, uderzal w potezne udo ksiazka. Czego ten tyci wedkarz chce? Slocum zmarszczyl brwi. - Ale zamieszanie. - Uniosl gazete niczym znak stopu. Zlozyl ja na artykule o zamordowaniu Gebben.
Ribbon przekrzywil glowe, by chyba rzucic: Tak, tak, czytalem.
-Jim, wejdz do mnie.
Slocum poszedl za szeryfem do jego gabinetu. Ribbon usiadl, Slocum stal w
drzwiach.
To sprytne, sytuacja sie odwrocila.
-Jest Bill? - spytal Ribbon.
-Dzis rano polecial do St. Louis, zeby porozmawiac z ojcem dziewczyny...
-Co?!
-Polecial do St. Louis. Chcial porozmawiac z ojcem dziewczyny...
-Tej zamordowanej? - spytal Ribbon. - Po co? Moze mu sie wydaje, ze spimy na pieniadzach!
Slocum postanowil nie odpowiadac za Billa Corde'a, tylko rzekl:
-Chce, zebysmy sie spotkali w sprawie. Chyba o czwartej, jak dobrze zapamietalem.
-Musimy pilnowac kazdego grosza. Mam nadzieje, ze o tym wie. W kazdym razie chcialem cos z toba obgadac. Martwi mnie to morderstwo. Slyszalem, ze nie byl to napad rabunkowy.
-Chyba nie.
-Zauwazylem, ze sa podobienstwa miedzy tym morderstwem a kilkoma przypadkami, o ktorych czytalem. Przyszlo mi do glowy, ze moze mamy do czynienia z zabojstwem rytualnym.
-Rytualnym? - niepewnie spytal Slocum.
Ksiazka uderzyla w stol. Tanie wydanie, rozsypywalo sie po czytaniu w wannie
lub na hamaku. Krwawe rytualy. Na okladce byly trzy czarnobiale fotografie ladnych
dziewczyn, a pod nimi kolorowe zdjecie poplamionych krwia kart tarota. - Co to? - Slocum wzial ksiazke.
-Chce, zebys ja przeczytal i przemyslal. Jest o tym sataniscie z Arizony,
sprzed kilku lat. Prawdziwa historia. Bardzo przypomina to, co sie zdarzylo tutaj.
Slocum przelecial wzrokiem zdjecia z miejsc przestepstw. - Myslisz, ze to ten sam facet?
-Nie, jego zlapali. Siedzi teraz w wiezieniu, ale sa... podobienstwa. - Ribbon przeciagnal slowo. - To przerazajace.
-Boze, alez one sa ladne. - Slocum zatrzymal sie na stronie ze zdjeciami ofiar zrobionymi na zakonczenie roku szkolnego.
Ribbon w zamysleniu pogladzil czarny poliestrowy krawat i rzekl lagodnym glosem: - Moglbys skontaktowac sie z Higgins. Policja stanowa ma tam wydzial psychologiczny. Zainteresuj ich tym.
-Tak? - Slocum przeczytal fragment, w ktorym opisano, co morderca z Arizony zrobil jednej ze studentek. Niechetnie odlozyl ksiazke i powiedzial: - Wspomne o tym Billowi.
-Nie, nie musisz. Sam dzwon do Higgins i umow spotkanie i Slocum sie usmiechnal. - Okay, nie bede lecial tam samolotem.
-Co?
-Nie polece tam.
-Dlaczego mialbys nie...? Ach, tak, rozumiem. A informacja o tym powinna sie rozejsc - dodal szeryf.
-Jak to?
-No, musimy byc pewni, ze dziewczyny w miescie zostana ostrzezone.
-Nie umywamy w ten sposob rak?
-Do naszych obowiazkow nalezy ochrona zycia.
Slocum znow spojrzal na zdjecia. Ribbon wychylil sie i postukal palcem w
okladke. - Przeczytaj uwaznie. Spodoba ci sie. To naprawde wciagajaca lektura.
Miasto New Lebanon z oporami przybralo swa trudna nazwe. Do czasu zalozenia osady, co nastapilo w latach czterdziestych dziewietnastego wieku, wszystkie porzadne nazwy - europejskie stolice i lodnie brzmiace miejscowosci biblijne - zostaly zajete. Koncowa rozgrywka toczyla sie miedzy New Lebanon i New Luxembourg. Poniewaz pierwsza nazwa miala starotestamentowe korzenie, wynik glosowania byl przesadzony.
Miasto znajdowalo sie w hrabstwie Harrison, nazwanym tak na czesc Williama Henry'ego, nie za jego trzydziestodniowa prezydenture, ale za rzady jako gubernatora Terytorium Indiany, w czasie ktorych zdziesiatkowal plemiona indianskie (uzyskal wtedy przydomek Tippecanoe) i umozliwil hrabstwom takim jak to przybrac charakter, ktory zachowaly do tej pory: zdecydowanie bialych, protestanckich i rolniczych. Ekonomia New Lebanon opierala sie na mleku, kukurydzy i soi, choc znajdowaly sie tu niewielkie zaklady przemyslowe oraz duza drukarnia, ktora wykonywala zlecenia z Chicago, St. Louis i Nowego Jorku (miedzy innymi drukowano tu skandalizujacy magazyn Mon Cher, z ktorego scinki miesiacami pokrywaly miasto gruba warstwa, co przypominalo pola po zniwach z wymloco-nymi kolbami kukurydzy).
W New Lebanon znajdowal sie czteroletni college, jedyny w promieniu stu mil. Dzieki Uniwersytetowi Audena od sierpnia do maja liczba mieszkancow zwiekszala sie do czternastu tysiecy. Uniwersytet dawal miejscowym szanse pojscia na koncerty drugorzednych orkiestr lub przedstawienia teatrow awangardowych, czym
sie szczycili, ale rzadko korzystali. Tak naprawde to tylko zawody sportowe byly okazja do kontaktow miedzy studentami a mieszkancami miasta, ktorych w zasadzie nie bylo stac na czesne w wysokosci siedemnastu tysiecy dolarow rocznie, co pomnozone przez cztery dawalo stopien z humanistyki, a na co to komu?
Stali mieszkancy darzyli studentow mieszanymi uczuciami. Nie mozna zaprzeczyc, ze szkola byla kura znoszaca zlote jajka - tysiace mlodych ludzi, ktorzy nie mieli nic do roboty, tylko jadac na miescie, chodzic do kin, zmieniac umeblowanie w pokojach w akademikach, a co wiecej, kazdego roku byl nowy nabor, niczym mioty prosiakow czy cielakow. Niektorzy z mieszkancow czuli nawet dume, kiedy profesor ekonomii Andrew Schoen pojawil sie w telewizji albo kiedy ksiazke profesora anglistyki Johna Stan-leya Harroda pozytywnie zrecenzowano na lamach New York Timesa majacego w miescie az czterdziestu siedmiu prenumeratorow.
Z drugiej strony uniwersytet byl ciezarem. Ci szastajacy pieniedzmi mlodzi ludzie pili i rzygali, natrzasali sie ze wszystkiego, wieszali papier toaletowy na drzewach i tlukli szklane drzwi. Bezwstydnie kupowali prezerwatywy w obecnosci malych dzieci. Chodzili wazni jak bankierzy. Palili kukly politykow i czasami flage. Byli gejami i lesbijkami. Byli Zydami i katolikami. Byli ze Wschodniego Wybrzeza.
Bill Corde nie byl produktem Uniwersytetu Audena, choc urodzil sie i dorastal w New Lebanon. Wyj