DEAVER JEFFERY Lekcja jej smierci JEFFERY DEAVER przeklad: KONRAD KRAJEWSKI TORUN Tytul oryginalu: THE LESSON OF HER DEATH Copyright (C) 1993 by Jeffery Deaver All rights reservedCopyright (C) for the Polish edition by "C&T", Torun 2005 Copyright (C) for the Polish translation by Konrad Krajewski Opracowanie graficzne: MALGORZATA WOJNOWSKA Redaktor wydania: PAWEL MARSZALEK Korekta: MAGDALENA MARSZALEK Sklad i lamanie: KUP JBORGIS" Torun, tel. (56) 654-82-04 ISBN 83-7470-018-1 Wydawnictwo "C&T" ul. Sw. Jozefa 79, 87-100 Torun, tel./fax (56) 652-90-17 Torun 2005. Wydanie I. Ark. wyd. 23; ark. druk. 24. Druk i oprawa: Wabrzeskie Zaklady Graficzne Sp. z o.o., ul. Mickiewicza 15, 87-200 Wabrzezno. Profil I Z kazda przejechana mila jej serce coraz bardziej sie wyrywalo.Dziewiecioletnia dziewczynka siedziala rozparta na przednim siedzeniu, palcem gladzila zniszczone bezowe oparcie na reke. Podmuch powietrza przez uchylona szybe zwial kosmyk jej jasnych wlosow na twarz. Odgarnela go i spojrzala na ponurego posiwialego mezczyzne okolo czterdziestki. Prowadzil ostroznie, wpatrzony w droge przed dluga biala maska samochodu. -Prosze - odezwala sie dziewczynka. -Nie. Polozyla dlonie na kolana. Moze kiedy zatrzyma sie na czerwonych swiatlach, wyskoczy z samochodu. Moze jak zwolni na tyle... Zastanawiala sie, czy bedzie bolalo, jak wyskoczy w wysoka trawe rosnaca na poboczu. Wyobrazila sobie, jak koziolkuje po zdzblach trawy, na twarzy i rekach czuje chlodne kropelki rosy. A potem co? Gdzie ucieknie? Odglos uruchomionego swiatla skretu przerwal jej rozmyslania, podskoczyla jakby na wystrzal pistoletu. Samochod zwolnil i zakolysal po wjechaniu na podjazd prowadzacy do niskiego ceglanego budynku. Zdala sobie sprawe, ze znikla jej ostatnia nadzieja. Auto zatrzymalo sie z piskiem hamulcow przypominajacym szloch. -Pocaluj mnie - nakazal mezczyzna. Wyciagnal reke i odpial p bezpieczenstwa, ale ten nie chcial puscic. Dziewczynka trzymala sie go ni czym liny ratowniczej. -Nie chce. Prosze. -Sarah! -Tylko dzisiaj. Prosze. -Nie. -Nie zostawiaj mnie. -Wysiadaj! -Nie jestem jeszcze przygotowana. -Wlasnie, ze tak. -Boje sie. -Nic takiego... -Nie zostawiaj mnie! -Posluchaj... - Zaczal mowic kamiennym glosem. - Bede w poblizu, nad jeziorem Blackfoot. To niecala mile stad. Wyczerpal sie jej zasob wykretow. Sarah otworzyla drzwi, ale nie szyla sie z miejsca. -Pocaluj mnie. Przechylila sie i szybko pocalowala ojca w policzek. Potem wysiadl z samochodu i stanela w chlodnym wiosennym powietrzu nasyconym spa linami. Zrobila kilka krokow w strone budynku i obserwowala, jak sam" chod wyjezdza z podjazdu. Nagle pomyslala o Garfieldzie naklejonym n tylna szybe kombi. Przypomniala sobie, jak lizala jego dlonie, nim docisn la je do szyby. Na to wspomnienie zebralo sie jej na placz. Moze ojciec zobaczy ja w lusterku, zmieni zdanie i zawroci. Samochod zniknal za wzgorzem. Sarah skrecila i weszla do budynku. Przyciskajac do piersi pudelko n kanapki, szla korytarzami powloczystym krokiem. Chociaz byla wyzsza o wszystkich dzieci, ktore tloczyly sie wokol niej, czula sie z nich najmlod sza. Najmniejsza. Najslabsza. Sarah zatrzymala sie przy sali klasy czwartej. Zajrzala do srodka. Nozdrza zaczely jej pulsowac, a na skorze ze strachu pojawila sie gesia skor ka. Wahala sie tylko przez chwile, a potem sie odwrocila i zdecydowany krokiem wyszla z budynku, lokciami torujac sobie droge przez naplywaja cy strumien wrzeszczacych i smiejacych sie dzieci. Zaledwie kilkanascie krokow od miejsca, gdzie znaleziono cialo, dostrzegl n0t^Cartka papieru przyczepiona do krzewu dzikiej rozy nabrala koloru zakrzeplej krwi. Oswietlona nisko zawieszonym porannym sloncem, lopoczac na wietrze, wysylala sygnal Morse'a. Bill Corde przeciskal sie w kierunku kartki przez krzewy jalowca, male klony i rozlogi forsycji. Jak mogli jej nie zauwazyc? Zaklal, otarlszy sobie golen o ukryty pniak, ale sie nie zatrzymal. Corde mial sto osiemdziesiat osiem centymetrow wzrostu i siwe wlosy jak u perskiego kota, choc zblizal sie dopiero do czterdziestki. Bardzo go to postarzalo. Mial blada cere; mimo ze byl juz kwiecien, dopiero dwa razy wybral sie na ryby. Z daleka wygladal na szczuplego, ale spod jego paska wyplywalo wiecej walkow tluszczu, nizby sobie tego zyczyl. Ostatnio najbardziej forsownym sportem, jaki uprawial, byl softball. Dzis rano, tak jak zwykle, sluzbowa koszule mial czysta i sztywna niczym arkusz ze swiezo scietej balsy. Kanty jego brazowych spodni byly ostre jak brzytwa. Corde mial stopien porucznika, specjalnosc - detektyw. Przypomnial sobie to miejsce sprzed niecalych dwunastu godzin, oswietlone jedynie latarkami zastepcow szeryfa i przez denerwujaco blade swiatlo polksiezyca. Wyslal ludzi, zeby przeczesali teren. Byli mlodzi i srodzy (ci po wojsku) lub mlodzi i aroganccy (ci po akademii policyjnej), ale wszyscy pelni dobrych checi. Chociaz byli mistrzami w aresztowaniach wlamywaczy do mieszkan i amatorow przejazdzki kradzionymi samochodami, z morderstwami stykali sie glownie, czytajac kiepskie kryminaly i ogladajac telewizje. Tak samo z bronia; zapoznali sie z nia na jakichs polach, a nie na profesjonalnej strzelnicy stanowej w Higgins. Mimo to dostali rozkaz, by przeszukac miejsce zbrodni. Przystapili do wykonywania zadania z wytrwaloscia i zapalem. Jednak zaden z nich nie znalazl kartki papieru, w kierunku ktorej przez geste krzewy przedzieral sie teraz Bill Corde. Biedna dziewczyna... | ktora lezy u podnoza wysokiego na dziesiec stop walu z ziemi, |||ktora lezy w chlodnej i wilgotnej mieszance blota, trawy i niebieskich kwiatow. |||ktorej ciemne wlosy sa zaczesane na bok, ktorej twarz jest pociagla, Szyja gruba. Jej okragle usta sa wydete. Z kazdego ucha zwisaja po trzy zlote kola. Jej palce u nog sa cienkie, a paznokcie ciemnoczerwone od lakieru. ...ktora lezy na plecach, z rekami zlozonymi na piersiach, jakby przedsiebiorca pogrzebowy juz ja ulozyl. Rozowa kwiecista bluzke ma wysoko zapieta. Spodnica ulozona pod udami skromnie okrywa kolana. "Juz znamy jej nazwisko. To Jennie Gebben. Byla studentka." Ostatniego wieczoru Bill Corde przyklakl przy ciele, az trzasnelo mu w kolanie, i pochylil sie nad glowa. Perlowe swiatlo ksiezyca odbijalo sie w martwych, ale jeszcze nie zaszklonych, orzechowych oczach dziewczyny. Wyczul zapach trawy, blota, metanu, plynow ustrojowych, miety z ust i perfum, ktore niczym przyprawy do ciast parowaly z chlodnej skory. Wstal i zaczal wchodzic na szczyt walu, ktory powstrzymywal metne wody jeziora Blackfoot. Odwrocil sie i spojrzal na nia z gory. Swiatlo ksiezyca bylo blade, nienaturalne, jakby stworzone do efektow specjalnych. W tym swietle Jennie Gebben wydawala sie poruszac. Nie byly to ruchy zywego czlowieka; kurczyla sie i skrecala, jakby chciala wtopic sie w bloto. Corde wyszeptal do niej - albo raczej do tego, co z niej pozostalo - kilka slow, a potem poszedl pomoc przeszukiwac teren. Teraz, w swietle poranka, przedarl sie przez ostatnia splatana kepe forsycji i stanal przy krzewach rozy. Dlonia wlozona do malego plastikowego woreczka zdjal kawalek papieru z rudobrunatnych kolcow. -To wszystko?! - zawolal Jim Slocum. Corde nie odpowiedzial. Chlopaki z biura niczego wczoraj wieczorem nie przeoczyli. Nie mogli znalezc tej kartki, bo byl to wycinek z dzisiejszego Dziennika. -Caly teren? - znow zapytal Slocum. Corde uniosl wzrok i odparl: - Tak, caly. Slocum chrzaknal i dalej rozwijal zolta tasme policyjna wokol wilgotnego gruntu, gdzie znaleziono cialo dziewczyny. Slocum byl po Cordzie najstarszym ranga zastepca szeryfa w New Lebanon. Muskularny mezczyzna z okragla glowa i duzymi uszami. Od 1974 roku zaczal nosic wygolona fryzure z bokobrodami i do tej pory pozostal wierny tej modzie. Poza wyjazdami do parkow tematycznych, na polowania i w Boze Narodzenie do tesciow, Slocum rzadko opuszczal hrabstwo. Rozwieszajac tasme, gwi zdal popularna melodie. Przy drodze stala mala grupa reporterow. Corde nie udzielil im zad nych informacji, ale byli to lokalni lowcy sensacji i zachowywali sie spo kojnie. Wszyscy wydawali sie przepelnieni dziennikarska zarliwoscia, lecz nie niepokoili policjantow. Byli zadowoleni, ze moga robic zdjecia i przygladac sie miejscu zbrodni. Corde przypuszczal, ze chlona atmosfere miejsca, by opisac ja w jutrzejszych artykulach, ktore najezone beda przymiotnikami i opisem zagrozen. Corde oderwal sie od wycinka prasowego w plastikowej torebce i rozejrzal sie wokol. W prawo od walu teren wznosil sie do ogromnego lasu przecietego droga nr 302, autostrada, ktora prowadzila do skrzyzowania, a potem do kilkunastu szos hrabstwa, kilku autostrad stanowych i dwoch drog ekspresowych, a w koncu do czterdziestu dziewieciu innych stanow i dwoch krajow, gdzie zbiegly morderca mogl sie ukrywac do konca swoich dni. Spacerujac, Corde spojrzal nad lasem i zacisnal usta. On i Slocum przyjechali tu piec minut temu, o wpol do dziewiatej. Dziennik docieral do sklepow i domow okolo wpol do osmej. Wycinek prasowy musial zostac podrzucony w ciagu ostatniej godziny. Sluchajac szumu wiatru nad napietym drutem kolczastym, omiotl wzrokiem ziemie pod krzakiem rozy. Znajdowaly sie tam wglebienia, ktore wygladaly jak odciski stop, choc byly zbyt rozmazane, by nadawac sie do identyfikacji. Kopnal gruba galaz. Czmychnela spod niej chmara owadow przypominajacych male pancerniki. Wchodzac na szczyt walu, przytrzymywal sie wbitych w ziemie zielonych metalowych rurek, sluzacych jako porecz. Mocno zmruzyl oczy, kiedy spojrzal na migoczaca w swietle i pomarszczona przez wiatr powierzchnie jeziora. Od miejsca, w ktorym stal, las ciagnal sie bez konca, znikal w oslepiajacym blasku. Posluchaj... Nadstawil ucha w kierunku wschodu slonca. Kroki! Spojrzal ponownie w glab lasu. Uniosl dlon, by oslonic sie od slonca, ale to nie pomoglo. Swiatlo szczypalo go w oczy. Mogl widziec wszystko albo nic. Gdzie? Opuscil dlon na kolbe sluzbowego rewolweru. Biegla prawie cala droge. Od szkoly podstawowej w New Lebanon do jeziora Blackfoot ta Droga 302 (ktora zabroniono jej chodzic) byly trzy mile, ale trasa przez las zajmowalo to tylko pol godziny. Wybrala ten drugi wariant. Sarah unikala blotnistych terenow, nie ze wzgledu na niebezpieczenstwo - znala kazda sciezke we wszystkich lasach wokol New Lebanon - ale dlatego, ze bala sie zablocic buty, ktore wczoraj wieczorem ojciec wypastowal. Lsnily niczym skrzydlo ptaka. Nie chciala tez pobrudzic p kolanowek, ktore dostala od babci na Boze Narodzenie. Trzymala si sciezki prowadzacej miedzy debami, jalowcami, sosnami i paprociami. W oddali zaspiewal ptak. Ah-huu-iiiii. Sarah zatrzymala sie, by na niego popatrzec. Zrobilo sie jej cieplo. Zdjela kurtke, podwinela rekawy bialej bluzki i rozpiela kolnierzyk. Pobiegla dalej. Kiedy zblizyla sie do jeziora Blackfoot, zobaczyla ojca stojacego z panem Slocumem po drugiej stronie wody, jakies trzysta stop od gestego lasu. Pochylili glowy. Wygladalo, jakby szukali zgubionej pilki. Sarah ruszyla w ich strone, ale po wyjsciu zza klonu zatrzymala sie. Weszla w snop jaskrawego swiatla. Mialo w sobie cos magicznego - zlociste, przesycone kurzem, para i kropkami wiosennych owadow, jarzacych sie w jego promieniach. Jednak nie dlatego sie zatrzymala. W gestwinie krzewow obok sciezki zobaczyla - lub wydawalo sie jej, ze zobaczyla - kogos, kto wychylal sie i obserwowal jej ojca. Oslepiona swiatlem nie byla w stanie powiedziec, czy to mezczyzna, czy kobieta, mlody czy stary. Moze to tylko platanina lisci i galezi. Nie. Spostrzegla ruch. To byt czlowiek. Nagle jej ciekawosc zastapil niepokoj. Skrecila ze sciezki i ruszyla w dol zbocza w strone jeziora, gdzie brzegiem mogla sie dostac do walu. Uwaznym wzrokiem wpatrywala sie w pobliska postac i kiedy zrobila krok naprzod, lsniacy czarny but poslizgnal sie na zlozonej gazecie ukrytej pod sterta suchych lisci. Z jej ust wyrwal sie krotki krzyk, w panice wyciagnela przed siebie rece. Chudymi palcami chwytala kepy wysokiej trawy, ktora latwo wyrywala z ziemi. Zsuwala sie za nia, kiedy zeslizgiwala sie w strone wody. Slyszales tam kogos? - zawolal Corde do Slocuma. -Chyba tak. - Slocum zdjal sluzbowy kapelusz i otarl czolo. - Jakies kroki albo szelest. -A teraz? -Nic. Corde poczekal jeszcze piec minut, a potem zszedl z walu i zapytal: - Skonczyles? -Tak jest - odparl Slocum. - Wracamy? -Ja lece do St. Louis, zeby porozmawiac z ojcem dziewczyny. Bede o trzeciej albo troche pozniej. Spotkamy sie wszyscy w biurze miedzy czwarta a wpol do piatej. Ty tu zostaniesz, az przyjada specjalisci od badania miejsc przestepstw. Mam tu czekac i nic nie robic? To nie potrwa dlugo. Powinni juz byc. Znasz zwyczaje panujace w hrabstwie. Poczekam co najmniej godzine. - Slocum wyraznie dawal mu do zrozumienia, co o tym mysli. Jim, musimy zabezpieczyc to miejsce. -To ty tak chcesz. - Slocum nie wygladal na zadowolonego, ale Cor-de nie mial zamiaru zostawiac miejsca przestepstwa bez nadzoru, zwlaszcza ze krecila sie tu chmara reporterow. -Ja po prostu nie chce tu sterczec caly dzien. -To na pewno nie... Dotarly do nich trzaski i odglos krokow. Policjanci odwrocili sie szybko w strone lasu. Corde znow polozyl reke na rewolwerze. Slocum puscil tasme, ktora toczac sie, zostawiala za soba zolty ogon. On rowniez siegnal po bron. Halas narastal. Nie widzieli dokladnie jego zrodla, ale dochodzil od krzaku rozy, na ktorym znaleziono wycinek prasowy. -Tatusiu! Biegla do niego bez tchu, z rozwianymi wlosami. Brudna twarz pokrywaly kropelki potu. Jedna z jej podkolanowek zsunela sie prawie do kostki. Na rekach i nogach miala grube warstwy blota. -Sarrie! Wielki Boze! Jego corka. Juz sciskal bron i za kilka sekund wycelowalby do niej. -Sarah, co tu robisz?! -Przepraszam, tato. Ja wiem, ze to glupie. Ale jak weszlam do szkoly, to poczulam sie chora. - Powtarzala slowa monotonnym glosem. Jezu... Corde przykucnal przy niej. Poczul zapach szamponu, ktory dostala niedawno w wielkanocnym koszyku. Fiolki. - Nigdy, ale to nigdy nie powinnas byc tam, gdzie tata pracuje. Zrozumialas? Nigdy! Chyba ze zabiore cie z soba. Wydawalo sie, ze wydela usta ze skruchy. Spojrzala na noge, a potem uniosla brudna reke. - Przewrocilam sie. Corde wyjal gladko zaprasowana chusteczke i wytarl bloto z nog dziewczynki. Stwierdziwszy, ze nie ma zadnych skaleczen i zadrapan, znow spojrzal jej w oczy. Wciaz mowil ze zloscia w glosie, kiedy zapytal: - Czy kogos widzialas? Rozmawialas z kims w lesie? Tamten upadek nie przyniosl spodziewanego wspolczucia. Wystras la sie reakcji ojca. -Mow! - nakazal. Jaka jest najbezpieczniejsza odpowiedz? Pokrecila glowa. -Naprawde nikogo nie widzialas? Zawahala sie, a potem przelknela sline. - Zachorowalam w szkole. Corde przez chwile wpatrywal sie w jej blade oczy. - Kochanie, porozmawiamy o tym. Nie jestes chora, tylko tak ci sie wydaje. Mlody reporter wyjal aparat fotograficzny i zrobil zdjecie, kiedy Corde odgarnial kosmyk jasnych wlosow z oczu dziewczynki. Corde groznie na niego popatrzyl. -Jakbym miala widly w brzuchu... -Musisz isc do szkoly. -Nie chce! Nienawidze szkoly! - Jej przenikliwy glos wypelnil polane. Corde spojrzal na dziennikarzy, ktorzy obserwowali rozmowe z roznym stopniem zainteresowania i wspolczucia. - No, wsiadaj do samochodu. -Nie! - zapiszczala. - Nie pojade. Nie zmusisz mnie. Corde chcial krzyczec ze zlosci. - Mloda damo, wsiadaj do samochodu. Nie bede dwa razy powtarzal. -Prosze. - Na jej twarzy odmalowalo sie ogromne rozczarowanie. -Juz! Kiedy Sarah stwierdzila, ze jej plan nie zadzialal, pomaszerowala w kierunku radiowozu. Corde obserwowal ja, po czesci spodziewal sie, ze ucieknie w glab lasu. Stanela i uwaznie przyjrzala sie lasowi. -Sarah? Nie odwrocila glowy. Weszla do samochodu i zatrzasnela drzwi. -Dzieci - mruknal Corde. -Ty cos tam znalazles? - spytal wtedy Slocum. Corde przyczepial kartke do torebki ze znalezionym wycinkiem. Napisal swoje nazwisko i podal ja Slocumowi. Krotki artykul mowil o morderstwie, ktore wydarzylo sie wczoraj wieczorem. Redaktorowi udalo sie umiescic tylko piec akapitow przed oddaniem gazety do druku. Artykul wycieto z niezwykla precyzja. Brzegi byly idealnie rowne, jakby uzyto zyletki. Studentka z Uniwersytetu Audena zgwalcona i zamordowana - glosil naglowek. Zdjecie, ktore towarzyszylo tej historii, nie przedstawialo miejsca brodni ale pochodzilo z obszernego artykulu sprzed kilku miesiecy o pikniku zorganizowanym przez kosciol, w ktorym Corde bral udzial wraz rodzina. Podpis brzmial: "Oficer sledczy detektyw William Corde z zona i dwojka dzieci, Jamiem (15 lat) i Sarah (9)." Do cholery, Bill... Przeklenstwo odnosilo sie do slow niestarannie napisanych czerwonym atramentem przy zdjeciu. Obaj je przeczytali: JENNIE MUSIALA UMRZEC. IM TEZ TO MOGLO SIE PRZYTRAFIC. Wchodzili powoli po schodach. Jeden z mezczyzn czul pod swoimi butami elegancki dywan, drugi nic w ogole nie czul. Na zewnatrz zerwal sie wiatr. Wiosenna burza szalala na tym luksusowym podmiejskim osiedlu, choc w srodku wspanialego domu bylo cieplo, a wiatr i deszcz wydawaly sie czyms odleglym. Bill Corde, z kapeluszem w reku i starannie wytartymi butami, obserwowal, jak ten drugi zatrzymal sie w ciemnym korytarzu, potem szybko polozyl reke na galce u drzwi. Zawahal sie raz jeszcze, a po chwili pchnal drzwi do srodka. Wlaczyl swiatlo. -Nie musi pan tu wchodzic - rzekl delikatnie Corde. Richard Gebben nie odpowiedzial, tylko wszedl i zatrzymal sie na srodku wylozonego czerwonym dywanem pokoju corki. -Ona jakos to zniesie - rzekl Gebben slabym glosem. Corde nie mial pojecia, czy mowi o zonie, ktora spala w sypialni na dole po zazyciu srodkow uspokajajacych, czy o corce, lezacej teraz na finezyjnie zaokraglonym emaliowanym stole koronera, dwiescie mil stad. Jakos to zniesie. Richard Gebben byl obcietym na jezyka biznesmenem, z twarza zeszpecona mlodzienczym tradzikiem. Pochodzil ze Srodkowego Zachodu, byl w srednim wieku i byl bogaty. Dla ludzi takich jak Gebben zycie opieralo sie na sprawiedliwosci, a nie na przypadku. Corde podejrzewal, ze glownym problemem mezczyzny jest zrozumienie przyczyn smierci corki. -Sam pan prowadzil cala droge? - spytal Gebben. -Nie, przylecialem lokalnym polaczeniem. Gebben odruchowo potarl zegarkiem ospowaty policzek i w nietypowy sposob dotknal oczu. Zdawal sie zastanawiac, dlaczego nie placze. Corde wskazal glowa na komode i zapytal: - Moge? -Pamietam, jak ostatnio wyjezdzala do szkoly. W Swieto Dziekczynienia... Co pan mowil? -Chcialbym przeszukac jej komode. Gebben przytaknal w roztargnieniu. Corde podszedl do komody, ale jej nie otworzyl. -Tak, w Swieto Dziekczynienia. Cala posciel rzucila na kupe. Jak pojechala na lotnisko, zona przyszla tutaj i wszystko uporzadkowala... Corde spojrzal na trzy rozowo-biale kraciaste poduszki lezace na koldrze i na wystawiajacego spod nich glowe pluszowego psa z czarnymi oczami. -Zonie zajelo duzo czasu, zeby odpowiednio ulozyc tego psa. Gebben kilkakrotnie gleboko odetchnal, by sie uspokoic. -Ona... Typowe dla Jennie bylo, ze tak kochala... Co zamierzal powiedziec. Kochala zycie? Kochala ludzi? Kochala kwiaty koty poezje dzialalnosc charytatywna? Gebben zamilkl, przypuszczalnie zaklopotany, ze w tym momencie moze myslec tylko frazesami. Corde wiedzial, ze smierc oglupia. Odwrocil sie od Gebbena i zajal sie komoda Jennie. Poczul mieszanine zapachow. Dziewczyna trzymala kilkanascie buteleczek perfum na toaletce. Buteleczka z L'Air du Temps byla pelna, natomiast ta ze zwykla woda kolonska prawie pusta. Wzial ja, spojrzal na etykiete i odstawil. Przez wiele dni pozostanie na jego dloni ostry intensywny zapach, ktory przypominal sobie z wczorajszego wieczoru znad jeziora. W komodzie byly tylko ubrania. Nad nia wisiala korkowa tablica z widokowkami i zdjeciami. Jennie obejmowala na nich chlopcow. Twarze byly rozne, ale pozy podobne. Jej ciemne wlosy latem wydawaly sie jeszcze ciemniejsze, choc moglo to wynikac z tego, ze zdjecia zrobiono wygodna technika Kodaka. Nosila je zawsze spiete z tylu. Jej sportem byla siatkowka; dziesiatki fotografii pokazywalo, jak z ogromnym zacieciem na twarzy gra w te gre. Corde zapytal, czy moze wziac jedno ze zdjec ze zblizeniem Jennie, na ktorym jej twarz blyszczala od potu. Gebben wzruszyl ramionami. Corde nienawidzil tej czesci swojej pracy - wdzierania sie do cierpien innych ludzi. Dotknal kilku zdjec przedstawiajacych dziewczyne z przyjaciolmi. Gebben potwierdzil, ze wszyscy oni chodza do innych szkol, oprocz Emily Rossiter, obecnej kolezanki z pokoju w akademiku. Corde zobaczyl legitymacje szkolna Jennie, bilety z koncertow Cowboy Junkies, Bon Jovi, Bil-ly'ego Joela i show Pauli Poundstone. Na kartce z glupawym krolikiem z kreskowek gratulowano jej zdania egzaminu na prawo jazdy. Corde wyciagnal krzeslo spod jej biurka i usiadl. Zlustrowal wzrokiem zniszczony komputer, obdrapany i pokryty ba-zgrolami. Zobaczyl butelke tuszu chinskiego. Oprawione zdjecie Jennie z zaniedbanym cocker-spanielem. Zdjecie, jak wychodzi z kosciola. Zostalo zrobione wczesna wiosna, byc moze w Wielkanoc; przy jej stopach widac bylo niebieskie krokusy. Umarla na dywanie z mlecznoniebieskich hiacyntow. W zdeformowanym glinianym kubku znajdowal sie obgryziony zolty olowek, jego gumka byla wytarta. Corde wzial go do reki. Pod grubymi opuszkami palcow wyczul wglebienie po zebach Jennie Gebben. Potarl drewno i pomyslal, ze kiedys bylo wilgotne od jej sliny. Odlozyl olowek. Przeszukal jej biurko, w ktorym byly zadania domowe, papier do pakowania i stare kartki z zyczeniami urodzinowymi. -Nie miala pamietnikow albo listow? Gebben skupil sie na detektywie. - Nie wiem. Jezeli byly, to tam. - Glowa wskazal na biurko. Corde znow przetrzasnal je dokladnie. Zadnych listow z grozbami, kartek od odtraconych chlopakow. Zadnej prywatnej korespondencji. Sprawdzil w szafie wnekowej. Odsuwal na bok sterty ubran i zagladal na polki. Nie znalazl nic wartego uwagi i zamknal drzwi dwuskrzydlowe. Stanal na srodku pokoju, dlonie polozyl na biodrach i rozejrzal sie wokol. -Byla zareczona? Miala jakiegos chlopaka na stale? Gebben wahal sie. - Miala duzo przyjaciol. Nikt jej nigdy nie skrzywdzil. Wszyscy ja lubili. -Czy ostatnio z kims zerwala? -Nie - odparl Gebben i wzruszyl ramionami w taki sposob, ze Corde zrozumial, iz tamten nie ma pojecia, o czym mowi. -A moze ktos sie w niej kochal? -Nikt ze znajomych Jennie by jej nie skrzywdzil - wycedzil Gebben. Potem dodal: - Wie pan, o czym myslalem? Od rozmowy telefonicznej z nikim nie rozmawialem. Zbieralem sie na odwage. Dla wszystkich tych ludzi... jej dziadkow, przyjaciol, rodziny mojego brata... Jennie wciaz zyje. Z tego, co wiedza, siedzi teraz w bibliotece i sie uczy. -Pojde juz. Gdyby przypomnialo sie panu cos, co mogloby nam pomoc, bede wdzieczny za telefon. Jesli pan znajdzie jakies listy lub pamiet nik, prosze nam je jak najszybciej przeslac. Sa bardzo wazne. - Podal Gebbenowi jedna ze swoich tandetnych wizytowek. Gebben przeczytal ja. Uniosl wzrok i spojrzal powaznie migdalowymi oczami. - Trzeba jakos to zniesc. Powiedzial to z takim przejeciem, jakby chcial pocieszyc Bilia Corde'a. Wynton Kresge siedzial w swoim biurze w glownym budynku administracyjnym Uniwersytetu Audena. Na podlodze pokoju - z wysokim sufitem i wylozonym debowa boazeria - lezala granatowa wykladzina, prawie takiego samego koloru jak w jego samochodzie, ale ta byla dwa razy grubsza. Stalo tez duze mahoniowe biurko. Czasami, kiedy Kresge przez telefon sluchal osoby, z ktora w ogole nie mial ochoty rozmawiac, wyobrazal sobie, ze wyrzuca je ze swojego biura bez robienia dziury w scianie. W szczegolnie ospale dni rzeczywiscie zastanawial sie, czy go nie usunac. Byl dobrym kandydatem do wykonania tego planu: Kresge mial 194 centymetry wzrostu, wazyl 118 kilogramow, obwod jego bicepsow wynosil 38 centymetrow, a ud - 61. Tylko niewielka czesc jego masy stanowil tluszcz. (Nigdy nie uprawial podnoszenia ciezarow, ale muskulature zachowal od czasow, gdy podczas studiow gral na pozycji obroncy w futbolowej druzynie Tygrysow, nie Tygrysow Missouri, ale Tygrysow z Dan Devine.) Na blacie biurka znajdowal sie jeden telefon polaczony z dwiema liniami, jedna mosiezna lampa, jedna suszka, jeden oprawiony w skore kalendarz, otwarty na biezacym tygodniu, jedno oprawione zdjecie atrakcyjnej kobiety, siedem oprawionych zdjec dzieci i jedna kartka papieru. Kartka, przytrzymywana przez Kresge'a poteznymi dlonmi, jakby sie bal, ze wiatr ja porwie, zawierala slowa: Jennie Gebben. Wtorek, dziesiata wieczorem. Jezioro Blackfoot. Akademik McReynolds. Kochankowie, uczniowie, studenci, nauczyciele, rozboj? gwalt? inne motywy? Susan Bia-gotti? Pod nia lezal toporny plan kampusu, jeziora i drogi wokol niego. Kresge dotknal ucha koncem swojego niezawodnego srebrnego dlugopisu marki Schaeffer, ktory wypolerowal wczoraj wieczorem - zastanawial sie nad tym, co napisal. Narysowal dodatkowe linie na papierze, skreslal niektore slowa i dodawal nowe. Rysowal wlasnie przerywana linie od kampusu do jeziora, kiedy pukanie do drzwi poderwalo go na fotelu. Zanim jego sekretarka bez zapowiedzi weszla do biura, zmial kolejna kartke i wrzucil ja do kosza. -Ona chce sie z panem widziec - rzekla sekretarka, ladna kobieta przed czterdziestka. -Zaszyl sie tu pan jak przed policja... -Ja? Przed policja? Juz czeka? -Powiedziala, ze zaraz ma pan przyjsc. Kresge skinal glowa. Otworzyl gorna szuflade i wyjal z niej ciemnoszarego polautomatycznego taurusa kaliber 9 mm. Upewnil sie, ze magazynek jest pelny i wlozyl bron do kabury przy pasku. Opuscil pokoj z teatralnym niemal wyrazem determinacji na twarzy, o czym nie wiedzial, ale sekretarka spostrzegla. W taki sposob zbudowalaby dom: znalazlaby jakis teren - taki jak za oknem, pole ze zlocistymi i bialymi kwiatami, z takimi samymi zielono-srebrnymi drzewami. Ze swojej celi widziala wysoka trawe falujaca na wietrze niczym ogon rozleniwionego kota. Potem zwolalaby przyjaciol - zwierzeta i... -Sarah, jestes tu z nami? Natychmiast oderwala wzrok od okna i spostrzegla, ze patrzy na nia trzydziescioro dwoje dzieci i jedna dorosla osoba. Gwaltownie wypuscila powietrze z pluc, a potem przestala oddychac. W koncu popatrzyla w ich oczy. Jej serce zalopotalo i zaczelo bic jak szalone. -Mowilam do ciebie. Chodz tutaj. Sarah nie ruszyla sie z miejsca. Czula, jak cieplo z jej twarzy rozlewa sie na rece i piers. Na twarzy pani Beiderson pojawil sie usmiech. Miala slodka twarz jak babcia Sarah. Pani Beiderson czesto sie usmiechala. Nigdy nie podnosila glosu na Sarah, nigdy na nia nie krzyczala, nigdy nie prowadzila za reke do kancelarii, jak to robila z chlopcami, ktorzy rysowali na lawkach i bili sie miedzy soba. Pani Beiderson zawsze mowila do Sarah glosem bazi. Sarah nienawidzila jej najbardziej na swiecie. -Sarah, chodz juz. To tylko cwiczenie, nie dostaniesz oceny. Dziewczyna spojrzala na swoja lawke. Miala w niej tabletke, ktora dala jej mama, ale nie nadeszla jeszcze pora, by ja polknac. -Sarah, szybciej! Sarah wstala z opuszczonymi rekami. Byly zbyt ciezkie, by je podniesc. Podeszla do lochu i odwrocila sie w strone klasy. Usmiech pani Beiderson byl niczym dotyk weza na jej szyi. Spojrzala na drzewa za oknem. Och, jakie one sa wolne! Czula zapach kory, czula dotyk meszku na spodzie kapelusza elfa wyrastajacego wsrod bluszczu. Widziala drzwi do sekretnego tunelu w jej domu. Patrzac na twarze swoich kolegow, zauwazyla, ze Priscilla Witlock sie smieje, Dennis Morgan wydyma tluste usta w pogardliwym usmiechu, a Brad Mibbock wywraca oczami. Smiech rozlegal sie tak glosno, ze az klul ja w twarz. Widziala zglaszajacych sie chlopcow, ktorzy wstawali i siadali. Widziala dziewczyny z dlugimi, pomalowanymi na czerwono paznokciami, obwieszone bransoletkami; dziewczyny w jej wieku, z idealnie okraglymi piersiami, z eleganckim makijazem i butami na wysokich obcasach, dziewczyny, ktore szydzily z niej... Pani Beiderson, ktora widziala jedynie znudzone twarze uczniow i slyszala tylko jeki Sarah, powiedziala: - Sarah, twoj wyraz to "klawiatura". Glos nauczycielki byl niczym uderzenie piescia na boisku. Tata pomagal jej przy tym slowie, ale wiedziala, ze ma kilka liter, ktore sa dla niej za trudne. Zaczela plakac. -Juz wczesniej to robilas - rzekla usmiechnieta pani Beiderson glosem lagodnym i zdradliwym jak u weza. - Sarah, prosze. Razem sprobujemy. - Pani Beiderson dotknela rozowego wisiorka na szyi. - "Klawiatura" jest na liscie. Uczylas sie z listy? Sarah przytaknela. -Jak sie uczylas, to nie ma powodu do placzu. Teraz kazdy wiedzial, ze placze, nawet uczniowie na koncu. -Nie potrafie. -Chyba nie chcesz nam powiedziec, ze to trudne? "Klawiatura". Miedzy szlochami Sarah powiedziala "K". -Bardzo dobrze. - Waz sie usmiechnal. Ugiely sie pod nia kolana. - Nie wiem. Ja... - Wiecej lez. -Jaka jest nastepna litera? -Nie wiem. -Sprobuj. -K...A... Pani Beiderson westchnela. - W porzadku, Sarah. Sia... -W domu umialam. -...daj. Kto powie? Priscilla Witlock, nie wstajac z lawki, ale ze wzrokiem wbitym w Sarah, wyrzucila z siebie gloski. K, L, A, W... Przeliterowala caly wyraz tak szybko, ze Sarah zdazyla tylko zaczerpnac duzy haust powietrza, by stlumic strach. Potem poczula to. Najpierw struzka, a nastepnie powodz. Jej majtki zrobily sie mokre. Wlozyla tam reke, zeby sie powstrzymac, ale wiedziala, ze za pozno. Wyplywajaca z niej ciepla ciecz splywala juz po nogach i pani Beiderson powiedziala: - Oj Boze, Boze. - Czesc klasy odwrocila wzrok, co bylo rownie zle jak to, ze pozostali sie na nia gapili; tak zle jak swiadomosc, ze wszyscy w miescie beda o tym wiedzieli, nawet jej dziadek w niebie sie dowie... Sarah wyrzucila przed siebie ramiona, pobiegla do drzwi i pchnela je ramieniem. Szklo trzasnelo i zrobila sie na nim pajecza siec. Zeskakiwala po schodach co drugi stopien, a potem popedzila na oslep korytarzem do frontowych drzwi szkoly, zostawiajac na linoleum smuzki i kropki swojego wstydu, niczym fragmenty liter, ktore po raz kolejny ja pokonaly. Kobieta powiedziala: - Trzeba zrobic wszystko, co mozliwe. Dziekan Catherine Larraby miala piecdziesiat piec lat i jesli zmruzylo sie oczy, wydawala sie podobna do Margaret Thatcher. Siwe wlosy, owalna twarz, przysadzista. Mocne szczeki. Oczy zmeczone, ale surowe. Bill Corde pomyslal, ze chlod, ktory ja otacza, jest czyms normalnym - nie zostal wywolany informacja o zabojstwie. Nie nalozyla starannie makijazu i puder zgromadzil sie wokol jej ust i na czole. Corde gleboko oddychal. Wciaz byl niespokojny po kolyszacym locie z St. Louis, a jeszcze bardziej po brawurowej jezdzie z lokalnego lotniska, by zdazyc na to spotkanie. Przez okna slonecznego gabinetu widzial teraz wypielegnowany czworokatny trawnik otoczony drzewami pokrytymi jasnozielonymi liscmi. Chodnikami i sciezkami spacerowali studenci. Corde odniosl wrazenie, ze poruszaja sie ospale. Swoje studia w college'u zapamietal jako bardziej goraczkowe. Ciagle sie spieszyl, szybkim krokiem wchodzil na zajecia, spocony i nieprzygotowany. W drzwiach pojawil sie mezczyzna: wysoki, poteznie zbudowany Murzyn. -Och - odezwala sie pani dziekan. - Detektyw Corde. Wynton Kresge, szef ochrony w kampusie. - Corde potrzasnal jego olbrzymia twarda dlon i zagapil sie, kiedy Kresge rozpial droga marynarke i ukazal odpowiedni sprzet w postaci pistoletu. Pani dziekan spojrzala na Kresge'a. Kiedy zaczela mowic, wydawalo sie, ze przemawia przez nia szesnascie tysiecy rodzicow jej osmiu tysiecy podopiecznych. - Musimy zlapac tego czlowieka. I zlapiemy go! -Mozliwie jak najszybciej chcialbym porozmawiac z kolegami Jen-n^e i jej profesorami - wtracil Corde. Pani dziekan trzykrotnie przesunela pioro w krotkich palcach. - Oczywiscie - odezwala sie po chwili. - A czy to konieczne? Corde wyjal bloczek czystych kartek. - Na poczatek chcialbym zadac kilka pytan. Mam jej adres. Akademik McReynolds. Zgadza sie? -Tak, NP - odparl Kresge. Dziekan zmarszczyla zaraz czolo. Corde zaczal pisac. Uzywal tylko wielkich liter z zamaszystymi zawijasami, co nadawalo jego pismu nieco orientalnego charakteru. - NP? Tb jakas tutejsza korporacja studentek? -Nie - wyjasnil Kresge. - Tak mowia o sobie studenci z akademikow. To znaczy ci, ktorzy nie mieszkaja w budynkach korporacji. NP oznacza Niezalezni Porabancy. - Dziekan przeszyla go wzrokiem i Kresge dodal: - No, tak mowia. Potem dziekan rzekla: - Za tym idzie sporo konsekwencji. -Nie rozumiem - przyznal Corde. -Mozemy zostac pozwani - odparla. - Kiedy wczoraj wieczorem rozmawialam z jej ojcem, stwierdzil, ze zastanawia sie nad zaskarzeniem uniwersytetu do sadu. Powiedzialam mu, ze to nie stalo sie na terenie kampusu. -Tak - mruknal Kresge. - Tb znaczy, chcialem powiedziec, ze nie w kampusie. Corde czekal, az wszystko sobie wyjasnia, a potem kontynuowal: - Chcialbym miec liste wszystkich mieszkancow, pracownikow, fachowcow z tego akademika... -To wielki akademik - rzekla dziekan. - Cos takiego moze wywolac, nie wiem, panike. -...oraz liste profesorow i studentow z jej grup. - Corde zauwazyl, ze dziekan Larraby niczego nie zapisuje. Uslyszal tylko szelest obok siebie. To Kresge robil notatki srebrnym dlugopisem w oprawionym w delikatna skore terminarzu. -Chcialbym wiedziec - dodal Corde - czy dziewczyna chodzila do terapeuty lub psychologa. Chcialbym tez dostac liste pracownikow, ktorzy mieli wyroki za przestepstwa kryminalne. -Jestem pewna, ze nie ma takich - uciela dziekan Larraby lodowatym glosem dymisjonowanego premiera. -Moze pani sie zdziwic - odparl Corde. -Sprawdze to - zadeklarowal Kresge. -Gwarantuje, ze wsrod naszego personelu nie ma kryminalistow. -Przypuszczalnie nie - zgodzil sie Corde i zwrocil sie do Kresge'a: - Bedzie pan moim lacznikiem tutaj? -Oczywiscie. Corde przelozyl swoje kartki. - Moglby mi pan dostarczyc tych informacji mozliwie jak najszybciej? - powiedzial do Kresge'a. -Nie ma sprawy, detektywie - odparl Kresge. - Z przyjemnoscia przepytam dla pana niektorych studentow i profesorow. Wielu znam osobiscie i... Corde nie nadazal za slowami Kresge'a. Podniosl wzrok i sie usmiechnal. - Slucham? Kiedy Kresge powtorzyl swoja propozycje, na co Corde odparl: - To nie jest konieczne. Dzieki. -Chcialem tylko zaoferowac swoja pomoc. Corde zwrocil sie teraz do dziekan: - Potrzebuje jakiegos pokoju. -Pokoju? - zdziwila sie. -Na przeprowadzenie rozmow. Najlepiej na terenie kampusu. -Zrzeszenie studentow ma do dyspozycji duzo pokoi na swoja dzialalnosc - zauwazyl Kresge. Corde zrobil notatke na jednej ze swoich kartek. - A moze mi pan jeden zarezerwowac? Po chwili wyraznego zamyslenia Kresge rzekl: - Dobrze. -Detektywie... - W glosie dziekan pojawila sie nutka desperacji. Obaj mezczyzni spojrzeli na nia. Polozyla dlonie na biurku, jakby miala za chwile wstac i rozpoczac wyklad. Palcem dwukrotnie uderzyla w blat i Corde zauwazyl dwa pierscionki: z duzym fioletowym kamieniem na lewej dloni i chyba z jeszcze wiekszym, zoltym - na prawej. Prezenty od samej siebie, pomyslal Corde. - Mamy tez inny problem - rzekla. - Jesli pan czyta Dziennik, to musi pan wiedziec, ze nasza szkola przezywa kryzys finansowy. Mamy najnizszy nabor od dwudziestu trzech lat. - Usmiechnela sie smutno. - Skonczyl sie wyz demograficzny. Corde czytal Dziennik, ale nie mial pojecia, w jakiej sytuacji finansowej znajduje sie Uniwersytet Audena. -Oczywiscie lezy w naszym interesie znalezienie jak najszybciej tego osobnika, ale nie chcemy, zeby wygladalo, ze wpadlismy w panike. Juz mialam telefon od jednego ze sponsorow szkoly. Jest zaniepokojony tym, co sie wydarzylo. - Corde spojrzal na nia oslupialy. - Detektywie, kiedy sponsorzy sie niepokoja, ja tez sie niepokoje. -Wzmocnilismy patrole wieczorne - wtracil Kresge. Corde stwierdzil, ze to dobre posuniecie. Pani dziekan kontynuowala, jakby niczego nie uslyszala. - Gromadzimy teraz podania na semestr jesienny i jest ich mniej, niz sie spodziewalismy. - Pogladzila policzek malym palcem, o milimetr od nierowno nalozonego makijazu pani premier. - Detektywie, czy to mozliwe, ze zrobil to jakis przybysz lub ktos w tym rodzaju? -Pani dziekan, niczego nie mozemy zalozyc - wtracil Kresge. Kresge'a tez zignorowala. Byla jego szefowa i mogla bardziej na niego wplynac niz Corde. -W tym momencie niczego nie wiemy - odrzekl Corde. -Chcialbym o czyms przypomniec - znow odezwal sie Kresge. - 0 zabojstwie Biagotti. Pani dziekan cmoknela jezykiem. - Wynton, przeciez Susan mieszkala poza kampusem. Zamordowano ja podczas napadu rabunkowego. Zgadza sie, detektywie? -Susan Biagotti? Przypominam sobie, ze wygladalo to na rozboj. Pani dziekan kontynuowala: - Szkola nie miala z tym nic wspolnego, wiec... -Pani dziekan, sprawa nie zostala do konca wyjasniona - wycedzi barytonem Kresge. - To tylko spekulacje. -...po co jednak o tym mowic? Corde zwrocil sie do obojga z nich: - Nie sadze, zeby te dwie sprawy cos laczylo, ale zastanowie sie nad tym. -Nic ich nie laczy - podkreslila kwasno dziekan. -Tak, prosze pani. Ja tez jestem o tym przekonany. A teraz im wczesniej wroce do pracy, tym szybciej zlapiemy tego faceta. William, moge liczyc na te informacje...? -Wynton! -Przepraszam. -Uhm, detektywie, a czyja moglbym pana o cos zapytac? O motywy w przypadku takich morderstw. Bo ja... -Przykro mi, ale sie spiesze - przerwal mu Corde. - Bede wdzieczny, jesli w ciagu najblizszej godziny przekaze mi pan jak najwiecej wiesci. 1 ten pokoj. Prosze nie zapomniec o pokoju dla mnie. Kresge przytaknal z ponura twarza. - Wszystko zaraz bedzie. Diane Corde mocno przycisnela sluchawke telefonu do ucha. Wciaz trzymala w umiesnionej rece torbe z zakupami. -Och, nie... - Sluchala jeszcze przez chwile, a potem odsunela mikrofon od ust. - Sarah?! Sarah, jestes w domu? Cisza, przerywana tylko odglosami lodowki. -Nie, jeszcze nie wrocila. Kiedy jest zdenerwowana, czasami ukrywa sie w lesie. Diane przekrzywila glowe, kiedy sluchala, jak wszyscy sa zaniepokojeni. Pani Beiderson dodala rownie delikatnie, ze dziewczynka przed praktycznym testem od samego rana myslala o niebieskich migdalach. - Naprawde jej wspolczuje, pani Corde, ale musi sie bardziej starac. Powinna sie zmobilizowac. Diane przytaknela do telefonu. Wreszcie powiedziala cos, co konczylo wiekszosc takich rozmow: - Porozmawiamy z nia o tym. Na pewno porozmawiamy. I rozlaczyly rozmowe. Diane Corde miala na sobie niebieskie dzinsy i bordowa bawelniana bluzke. Ze zlotym krzyzykiem ukonczenia liceum wygladala jak swiezo nawrocona piosenkarka country. Jej maz mawial, ze ma takie wlosy, bo uzywa pianki i zaczesuje je do tylu. Szeroka w ramionach i waska w biodrach Diane miala figure, ktora calkiem niezle wytrzymala urodzenie dwojki dzieci i czterdziesci trzy lata przyciagania ziemskiego. Na czole miala mala szrame w ksztalcie polksiezyca, ktora pozostala po uderzeniu w wieku czterech lat koncem metalowej rury. Diane polozyla zakupy na stole i wrocila do tylnych drzwi, by wyjac klucze z zamka. Nie bylo kluczy. Probowala sobie przypomniec... szybko wbiegla do domu, kiedy uslyszala dzwoniacy telefon. Sprawdzila na haczykach, na stolach. Zajrzala do torebki i do lodowki (nie raz wlozyla tam klucze). Na wszelki wypadek poszla do samochodu i wsunela glowe przez otwarte okno. Byly w stacyjce. Pokrecila glowa nad swoim roztargnieniem i wyciagnela klucze. Ruszyla z powrotem do kuchni. Nagle zamarla z jedna noga na schodach. Jak mogla wejsc do srodka bez kluczy? Tylne drzwi byly wiec otwarte. Mialy tylko jeden zamek, ktore otwieralo sie kluczem. Diane wyraznie sobie przypominala, ze go zamykala, gdy jechala na zakupy. Ktos wszedl do domu i wyszedl, nie klopoczac sie, by zamknac drzwi na klucz. Bill byl policjantem od dwunastu lat i zdazyl narobic sobie wrogow. Setki razy pouczal ich dzieci, ze powinny zamykac drzwi na klucz, kiedy wychodza z domu. Jednak Sarah mogla oczywiscie zlekcewazyc te setki surowych napomnien. Dziewczynka przypuszczalnie przyszla do domu, by sie umyc po zdarzeniu w szkole, a potem pobiegla do swojego magicznego lasu, zapominajac o zamknieciu drzwi. Przeprowadze z nia jeszcze jedna rozmowe... Jednak po chwili zdecydowala, ze nie. Dziecko wystarczajaco duzo tego dnia przezylo. Dzis nie dostanie bury. Wrocila do kuchni, wrzucila klucze do torebki i zaczela zastanawiac sie nad kolacja. Siedzi w lesie w kregu magicznych kamieni. Kuli sie z kolanami pod broda. Sarah Corde oddycha teraz powoli. Duzo czasu uplynelo, nim sie uspokoila. Kiedy tutaj dotarla, biegnac cale dwie mile ze szkoly, jej sukienka i majtki byly juz suche, ale czula sie brudna, jakby czarnoksieznik oblal ja napojem magicznym. Teraz juz nie placze. Sarah lezy na trawie, ktora wyrwala z pola obok i ulozyla w kole niczym lozko. Unosi brzeg sukienki do pasa, jakby chciala, zeby slonce do konca usunelo resztki trucizny, i zamyka oczy. Sarah jest spiaca. Jej glowa robi sie ciezka jak kamien. Wydaje sie jej, ze unosi sie w fosie zamkowej. Zamku Beiderbug... Sarah zerka na chmury. Ogromny pies ze skrzydlami, wielki jak hrabstwo, rydwan ciagniety przez latajaca rybe i tam, tam... glowa burzy... to bog trzymajacy grozna maczuge. Ma zlote sandaly, magiczne buty, ktore unosza go nad to straszne miejsce, ziemie... Gdy zasypia, wyobraza sobie, ze bog zamienia sie w czarnoksieznika. Budzi sie po godzinie lub wiecej. Rydwan zniknal, nie ma tez latajacej ryby i boga z maczuga. Jednak Sarah zauwaza, ze ma goscia. Siada, obciaga sukienke, a potem wyciaga reke i ostroznie siega po Redforda T. Redforda. Najsprytniejszy niedzwiedz na calym swiecie siedzi po chwili obok niej, jego wlochata twarz patrzy na nia rozbawionymi szklanymi oczami. Dzis rano, przed wyjsciem do szkoly, usciskala go, pozegnala ze lzami i posadzila na lozku. Nie ma pojecia, jak sie tu znalazl. Za wstazka wokol szyi trzyma kartke papieru. Sarah rozwija ja. Przez chwile jest spanikowana, bo widzi wyrazy, ktore bedzie musiala teraz przeczytac. Jednak potem sie uspokaja i po kolei czyta slowa. Po pietnastu minutach wyczerpujacej pracy udaje sie jej przeczytac cala notatke. Jest przerazona jej trescia. Niepewna slow uznaje, ze musiala zle ja przeczytac. Probuje jeszcze raz i stwierdza, ze nie, nie pomylila sie. W pierwszej chwili mysli, ze nigdy nie zrobi tego, co sugeruja niezgrabne litery. Jednak kiedy dziewczynka rozglada sie po gestym lesie, gdzie tak czesto chowala sie po ucieczkach ze szkoly, w ktorym czula sie bardziej bezpieczna niz w swoim pokoju, ten strach powoli mija. W koncu staje sie radosnym oczekiwaniem. Sarah wstaje. Sadzi, ze jedna czesc listu jest na pewno prawdziwa. Naprawde nic innego nie pozostalo jej do zrobienia. 3 Biuro szeryfa w New Lebanon bylo niewielkie. Cztery osobne pokoje: szeryfa, detektywow Corde'a i Slocuma oraz Emmy, dyspozytorki i sekretarki. W centralnej sali stalo osiem standardowych biurek dla zastepcow. Z boku ciagnal sie dlugi korytarz prowadzacy do dwoch cel. Przy scianie stal stojak na trzy karabiny srutowe i piec AR-15. Pomieszczenie zapelnione bylo stertami nie przeczytanych i nie wypelnionych papierow, podobnie jak w kazdym innym biurze tego rodzaju w malym miescie.Jim Slocum - ktory niedawno wrocil znad jeziora - uniosl wzrok znad biurka, gdzie siedzial na zniszczonym krzesle i pochylal sie nad Dziennikiem. Stanal nad nim szeryf Steve Ribbon. Ribbon, postawny i czerwony od opalenizny niczym upieczony losos, uderzal w potezne udo ksiazka. Czego ten tyci wedkarz chce? Slocum zmarszczyl brwi. - Ale zamieszanie. - Uniosl gazete niczym znak stopu. Zlozyl ja na artykule o zamordowaniu Gebben. Ribbon przekrzywil glowe, by chyba rzucic: Tak, tak, czytalem. -Jim, wejdz do mnie. Slocum poszedl za szeryfem do jego gabinetu. Ribbon usiadl, Slocum stal w drzwiach. To sprytne, sytuacja sie odwrocila. -Jest Bill? - spytal Ribbon. -Dzis rano polecial do St. Louis, zeby porozmawiac z ojcem dziewczyny... -Co?! -Polecial do St. Louis. Chcial porozmawiac z ojcem dziewczyny... -Tej zamordowanej? - spytal Ribbon. - Po co? Moze mu sie wydaje, ze spimy na pieniadzach! Slocum postanowil nie odpowiadac za Billa Corde'a, tylko rzekl: -Chce, zebysmy sie spotkali w sprawie. Chyba o czwartej, jak dobrze zapamietalem. -Musimy pilnowac kazdego grosza. Mam nadzieje, ze o tym wie. W kazdym razie chcialem cos z toba obgadac. Martwi mnie to morderstwo. Slyszalem, ze nie byl to napad rabunkowy. -Chyba nie. -Zauwazylem, ze sa podobienstwa miedzy tym morderstwem a kilkoma przypadkami, o ktorych czytalem. Przyszlo mi do glowy, ze moze mamy do czynienia z zabojstwem rytualnym. -Rytualnym? - niepewnie spytal Slocum. Ksiazka uderzyla w stol. Tanie wydanie, rozsypywalo sie po czytaniu w wannie lub na hamaku. Krwawe rytualy. Na okladce byly trzy czarnobiale fotografie ladnych dziewczyn, a pod nimi kolorowe zdjecie poplamionych krwia kart tarota. - Co to? - Slocum wzial ksiazke. -Chce, zebys ja przeczytal i przemyslal. Jest o tym sataniscie z Arizony, sprzed kilku lat. Prawdziwa historia. Bardzo przypomina to, co sie zdarzylo tutaj. Slocum przelecial wzrokiem zdjecia z miejsc przestepstw. - Myslisz, ze to ten sam facet? -Nie, jego zlapali. Siedzi teraz w wiezieniu, ale sa... podobienstwa. - Ribbon przeciagnal slowo. - To przerazajace. -Boze, alez one sa ladne. - Slocum zatrzymal sie na stronie ze zdjeciami ofiar zrobionymi na zakonczenie roku szkolnego. Ribbon w zamysleniu pogladzil czarny poliestrowy krawat i rzekl lagodnym glosem: - Moglbys skontaktowac sie z Higgins. Policja stanowa ma tam wydzial psychologiczny. Zainteresuj ich tym. -Tak? - Slocum przeczytal fragment, w ktorym opisano, co morderca z Arizony zrobil jednej ze studentek. Niechetnie odlozyl ksiazke i powiedzial: - Wspomne o tym Billowi. -Nie, nie musisz. Sam dzwon do Higgins i umow spotkanie i Slocum sie usmiechnal. - Okay, nie bede lecial tam samolotem. -Co? -Nie polece tam. -Dlaczego mialbys nie...? Ach, tak, rozumiem. A informacja o tym powinna sie rozejsc - dodal szeryf. -Jak to? -No, musimy byc pewni, ze dziewczyny w miescie zostana ostrzezone. -Nie umywamy w ten sposob rak? -Do naszych obowiazkow nalezy ochrona zycia. Slocum znow spojrzal na zdjecia. Ribbon wychylil sie i postukal palcem w okladke. - Przeczytaj uwaznie. Spodoba ci sie. To naprawde wciagajaca lektura. Miasto New Lebanon z oporami przybralo swa trudna nazwe. Do czasu zalozenia osady, co nastapilo w latach czterdziestych dziewietnastego wieku, wszystkie porzadne nazwy - europejskie stolice i lodnie brzmiace miejscowosci biblijne - zostaly zajete. Koncowa rozgrywka toczyla sie miedzy New Lebanon i New Luxembourg. Poniewaz pierwsza nazwa miala starotestamentowe korzenie, wynik glosowania byl przesadzony. Miasto znajdowalo sie w hrabstwie Harrison, nazwanym tak na czesc Williama Henry'ego, nie za jego trzydziestodniowa prezydenture, ale za rzady jako gubernatora Terytorium Indiany, w czasie ktorych zdziesiatkowal plemiona indianskie (uzyskal wtedy przydomek Tippecanoe) i umozliwil hrabstwom takim jak to przybrac charakter, ktory zachowaly do tej pory: zdecydowanie bialych, protestanckich i rolniczych. Ekonomia New Lebanon opierala sie na mleku, kukurydzy i soi, choc znajdowaly sie tu niewielkie zaklady przemyslowe oraz duza drukarnia, ktora wykonywala zlecenia z Chicago, St. Louis i Nowego Jorku (miedzy innymi drukowano tu skandalizujacy magazyn Mon Cher, z ktorego scinki miesiacami pokrywaly miasto gruba warstwa, co przypominalo pola po zniwach z wymloco-nymi kolbami kukurydzy). W New Lebanon znajdowal sie czteroletni college, jedyny w promieniu stu mil. Dzieki Uniwersytetowi Audena od sierpnia do maja liczba mieszkancow zwiekszala sie do czternastu tysiecy. Uniwersytet dawal miejscowym szanse pojscia na koncerty drugorzednych orkiestr lub przedstawienia teatrow awangardowych, czym sie szczycili, ale rzadko korzystali. Tak naprawde to tylko zawody sportowe byly okazja do kontaktow miedzy studentami a mieszkancami miasta, ktorych w zasadzie nie bylo stac na czesne w wysokosci siedemnastu tysiecy dolarow rocznie, co pomnozone przez cztery dawalo stopien z humanistyki, a na co to komu? Stali mieszkancy darzyli studentow mieszanymi uczuciami. Nie mozna zaprzeczyc, ze szkola byla kura znoszaca zlote jajka - tysiace mlodych ludzi, ktorzy nie mieli nic do roboty, tylko jadac na miescie, chodzic do kin, zmieniac umeblowanie w pokojach w akademikach, a co wiecej, kazdego roku byl nowy nabor, niczym mioty prosiakow czy cielakow. Niektorzy z mieszkancow czuli nawet dume, kiedy profesor ekonomii Andrew Schoen pojawil sie w telewizji albo kiedy ksiazke profesora anglistyki Johna Stan-leya Harroda pozytywnie zrecenzowano na lamach New York Timesa majacego w miescie az czterdziestu siedmiu prenumeratorow. Z drugiej strony uniwersytet byl ciezarem. Ci szastajacy pieniedzmi mlodzi ludzie pili i rzygali, natrzasali sie ze wszystkiego, wieszali papier toaletowy na drzewach i tlukli szklane drzwi. Bezwstydnie kupowali prezerwatywy w obecnosci malych dzieci. Chodzili wazni jak bankierzy. Palili kukly politykow i czasami flage. Byli gejami i lesbijkami. Byli Zydami i katolikami. Byli ze Wschodniego Wybrzeza. Bill Corde nie byl produktem Uniwersytetu Audena, choc urodzil sie i dorastal w New Lebanon. Wyjechal stad na cztery lata sluzby wojskowej (w Niemczech Zachodnich pilnowal z M-16 rakiet) oraz do St. Louis, gdzie najpierw byl policjantem patrolujacym ulice, a potem detektywem. Wrocil do New Lebanon i po pol roku uczenia w szkolce niedzielnej i zastanawiania sie nad rozkreceniem biznesu zlozyl podanie o prace w biurze szeryfa. Jego doswiadczenie bylo darem bozym dla Steve'a Ribbona, ktorego kompetencje jako policjanta opieraly sie na sluzbie w silach powietrznych (on i jego strzelba pilnowali samolotow B-52 w Kansas). Po roku pracy, jako najstarszy nowicjusz zostal awansowany na detektywa i stal sie w miescie glownym oficerem sledczym badajacym ciezkie przestepstwa. Na czystej scianie nad jego uporzadkowanym biurkiem stojacym w po-nadstuletnim budynku wisialy oprawione dokumenty: dyplom z Poludniowo-Zachodniego Uniwersytetu Stanowego, certyfikaty z instytutu administracji w Chicago i z instytutu policyjnego w Louisville. Brakowalo zaswiadczen, ale bral udzial w licznych sesjach treningowych FBI, w kursach prawa i analizy dowodow. Wlasnie wrocil z Sacramento po tygodniowej sesji na Kalifornijskim Wydziale Sprawiedliwosci. Certyfikaty, ktore zawiesil, swiadczyly jedynie o tym, ze cos udalo mu sie ukonczyc; Corde po prostu nie grzeszyl zdolnosciami. Gromadzil slowa, ktore go opisywaly. Byl wytrwaly, pracowity, stanowczy, ale urodzil sie jako material na trojkowicza i nie mialo znaczenia, czy nienawidzil jakiegos przedmiotu (angielski i przedmioty spoleczne), czy lubil (psychologia kryminalna czy techniki analizy przestepstw). Pisal powoli, tworzyl toporne raporty i choc oficjalnie pracowal od osmej do szostej, to czesto zostawal wieczorami - sleczal nad artykulami ze specjalistycznych czasopism lub porownywal profile podejrzanych w sprawach, ktore prowadzil, z tymi opisanymi w biuletynie krajowym. Niektorzy ludzie w miescie - to znaczy ci, ktorzy z nim wspolpracowali - uwazali, ze traktuje swoja prace zbyt powaznie. New Lebanon bylo miejscem, gdzie wyznaczona przez kodeks stanowy tysiacdolarowa granica miedzy drobna a powazna kradzieza rzadko byla przekraczana, a cztery z szesciu przypadkow smierci od broni w ostatnim roku to nieszczesliwy zbieg okolicznosci. Az przyjemnie bylo popatrzec na odsetek wykrywalnosci ciezkich przestepstw, ktory osiagnal Corde - 94%, a stosunek skazan do aresztowan wynosil 8,7:10. Corde przechowywal te dane statystyczne w przestarzalym komputerze, ktory byl najwiekszym ustepstwem biura na rzecz nowoczesnej technologii. Wlasnie skonczyl przegladac wstepny raport koronera dotyczacy smierci Jennie Gebben i wstal od biurka. Wyszedl z gabinetu i korytarzem ruszyl do stolowki. Kiedy szedl, w jego dloni pojawila sie dwudziestopie-ciocentowka. Obracal ja miedzy palcami bez konca, plynnie jak sztukmistrz. Ojciec nauczyl go tego triku. Stary Corde kazal cwiczyc te sztuczke z reka wyciagnieta nad stara studnia z tylu rodzinnej posiadlosci. Jesli wypuscil monete, z pluskiem wpadala do wody. Ojciec nauczyl go tez korzystac z jego ograniczonej inteligencji. Corde ogladal ostatnio w telewizji duzo filmow o relacjach miedzy ojcami a synami i doszedl do wniosku, ze bylo cos istotnego w sposobie, w jaki ojciec nauczyl go tej sztuczki. Odziedziczyl po nim jeszcze kilka rzeczy: Budowe. Odraze do kredytow hipotecznych. Mlodziencza milosc do polowan i wedkarstwa, a ostatnio lek przed tym, ze umysl moze odmowic posluszenstwa, choc cialo pozostanie sprawne. Corde byl naprawde dobry w tym triku z moneta. Wszedl do stolowki, ktora byla jedynym pomieszczeniem w budynku mogacym pomiescic na siedzaco pieciu krzepkich mezczyzn - z wyjatkiem glownej sali konferencyjnej, ale ta zostala teraz zajeta przez komitet organizujacy obchody stupiecdziesieciolecia miasta. Sklonil sie mezczyznom zgromadzonym wokol obdrapanego stolu z plyty pilsniowej: Jimowi Slocumowi, T.T. Ebansowi - szczuplemu detektywowi od ciezkich przestepstw z szeryfostwa hrabstwa Harrison - i jednemu z zastepcow szeryfa z New Lebanon, Lance'owi Millerowi. Na drugim koncu stolu, z pustymi krzeslami obok siebie, siedzial Wynton Kresge. Niespokojny jak uwiazany pies mysliwski w pierwszym dniu polowan, pomyslal Corde. Wrzucil monete do kieszeni spodni i stanal przed rzedem automatow sprzedajacych rozne artykuly. Juz mial zaczac mowic, kiedy wszedl Steve Ribbon. Corde skinal mu glowa i oparl sie o automat z cola. -Czesc, Bill. Jezeli pozwolisz, to ja najpierw powiem kilka slow o tej sprawie. - Szeryf skierowal rumiana twarz na mezczyzn, jakby zwracal sie do tysiecznego tlumu. Przyjrzal sie uwaznie Wyntonowi Kresge'owi, ktory prezentowal dwie osobliwosci: byl czarny i mial na sobie garnitur. Kresge zauwazyl spojrzenie i uznal, ze zadano mu w ten sposob pytanie. -Jestem z uniwersytetu - przedstawil sie. -Ach tak. - Ribbon uniosl glos, zeby kazdy go slyszal. - Chcialbym tylko wtracic swoje trzy grosze. Wszyscy jestescie w grupie specjalnej, a Bill kieruje sledztwem. - Spojrzal na Ebbansa: - Na co, jak sadze, szeryf Ellison sie zgadza. -Tak - odparl Ebbans. - Ja jestem tutaj tylko do pomocy. -Wszyscy - kontynuowal Ribbon - macie ogromne doswiadczenie. - Z przejeciem spojrzal szarymi oczami na Corde'a. - A ja jestem przywalony praca... Corde przytaknal ze wspolczuciem. Pstragi plywaja bezkarnie i w listopadzie sa wybory. -Nie moge wiec zaangazowac sie w sprawe tak, jakbym chcial, ale prosze pamietac, ze ludzie beda nas obserwowac. Beda ciekawi postepow i dlatego musimy byc, rozumiecie, aktywni. Ja sam przeprowadzilem pewne poszukiwania i jestem zaniepokojony tymi kultami. Corde milczal. To Ebbans zapytal: - Kultami? -Proponuje, zebyscie zaczeli od stworzenia profilu przestepcy. -W takich sytuacjach zawsze na poczatek tworzy sie profil. Wynton Kresge zapisal to. -Bezwzglednie - rzekl Ribbon. - Wiem, ze wczesniej nie mielismy w New Lebanon mordercow, ale wazne jest, zebysmy dzialali szybko. W przypadku rytualnych zabojcow trzeba okreslic, czym sie kieruja. Kresge szybko zapisywal. Przestal pisac, kiedy Corde spiorunowal go wzrokiem. Ribbon kontynuowal: - Profil powinien zawierac dwie skladowe. Po pierwsze, wyglad fizyczny, po drugie, to, co dzieje sie w umysle charakteryzowanego osobnika. Na przyklad czy ma jakies zahamowania seksualne, czy nienawidzi swojej matki, czy ma problemy, ktore narastaja, czy byl bity jako dziecko. Takie rzeczy. Corde, u ktorego na scianie wisial czesto uzywany diagram kolejnosci dzialan przy tworzeniu profilu, przytaknal uroczyscie i pozwolil, zeby jego szef dalej sie osmieszal. -To jest wazne - rzekl Miller i pogladzil zbyt krotkie, obciete na jezyka wlosy. -Zdecydowanie - potwierdzil Ribbon. - Czytalem o podobnych sprawach. To moze miec zwiazek z ksiezycem. Pomyslcie o tym. Dziewczyna zostala zamordowana, gdy Ksiezyc byl w kwadrze. Moze przestepca ma fizia na punkcie ksiezyca. W tym tkwi duzy problem. Wiecie dlaczego? Bo sa dwie kwadry, pelnia i now. Cztery mozliwosci kolejnego ataku... -Co to znaczy? - spytal Wynton Kresge, zanim Corde zdazyl zadac to samo pytanie. Ribbon wyjasnil cierpliwie: - Morderca moze zabijac cyklicznie. Moim zdaniem w tym przypadku najbardziej prawdopodobny okres to trzydziesci szesc godzin w obie strony od pelni Ksiezyca. Corde i Ebbans, ktorzy pracowali razem przez cztery lata, nauczyli sie przekazywac miedzy soba informacje oczami. -Aha - westchnal Kresge i zapisal to. Corde i Ebbans znow porozumiewali sie oczami. -To sa wlasnie moje trzy grosze. Daje wam wolna reke. Chcialbym byc z was dumny po zlapaniu tego szalenca. - Ribbon wyszedl z pokoju. Corde zajal miejsce na srodku. Zastanawial sie, jak dyplomatycznie wybrnac z sytuacji. - No tak, sadze, ze mozemy wziac pod uwage seryjnego morderce, ale nie powinnismy sie na tym skupiac. Nie chcemy narzucac nikomu swoich pomyslow. - Wydawalo sie, ze Slocum chce cos powiedziec, ale nie odzywal sie i Corde mowil dalej: - Daje nam dziesiec dni na aresztowanie podejrzanego. Chce w ciagu dwoch lub trzech dni znac jego dane osobowe. - Ze sluzby w St. Louis przypomnial sobie regule czterdziestu osmiu godzin odnoszaca sie do sledztwa w sprawie zbrodni. Jezeli nie zidentyfikujesz przestepcy w ciagu czterdziestu osmiu godzin od popelnienia morderstwa, stracisz co najmniej cztery tygodnie, zeby go znalezc. -Ksiezyc bedzie w pelni za tydzien - przypomnial Slocum. Przegladal Almanach Farmera. -Steve zrobil dobre spostrzezenie - rzekl delikatnie Corde. - Trzeba wziac pod uwage, ze przestepca kieruje sie fazami Ksiezyca, ale nie powinnismy zapominac o innych sladach. To tylko jedna z mozliwosci. - Corde otworzyl koperte, ktora przyniosl Kresge, i wyjal z niej kilka kartek. - Wynton byl tak dobry i przyniosl troche materialow na temat ofiary. Chce, zebysmy sie teraz tym zajeli. Corde otworzyl rowniez swoja koperte i wytrzasnal z niej blyszczace zdjecie Jennie Gebben na boisku do siatkowki. Uwidacznialo przejrzyste oczy, usmiech zachecajacy do rywalizacji, plamy od potu na koszulce i wystajaca grdyke. Zauwazyl po dwa kola w kazdym uchu. Kiedy zrobila sobie trzecie przeklucie? - zastanowil sie. Corde puscil zdjecie w obieg. Miller tylko zerknal na nie i podal dalej. -Nie tak szybko - mruknal ponuro Corde. - Prosze sie dobrze przyjrzec i zapamietac, jak wygladala. Miller na chwile sie zdenerwowal, a potem dostosowal sie do prosby. Kiedy zdjecie zrobilo rundke, Corde powiedzial: - Polecialem, zeby sie spotkac z jej ojcem, ale niewiele sie dowiedzialem. Nie znalazlem zadnych listow ani pamietnikow, ale powiedzial, ze sam jeszcze poszuka. Twierdzi, ze nie zna nikogo, kto moglby ja skrzywdzic, ale zasialem w nim niepewnosc. Moze po prostu o tym nie wie. Na pogrzebie bedzie obserwowal, kto przyszedl, a kogo nie ma. Moze przypomni sobie jakiegos chlopaka lub kogos innego, kto mial do niej uraze. -To dlaczego polecial pan tak szybko? - spytal Kresge. - Zastanawiam sie, po co. -Naprawde? - odezwal sie zamyslony Corde. Wrocil do zdjec, ktore przyniosl Kresge. - Jennie Gebben miala dwadziescia lat. Byla na przedostatnim roku. Zadnych pozyczek ani stypendium, wiec przypuszczam, ze ojciec za wszystko placil. Jej przedmiotem kierunkowym byla literatura angielska. Srednia 2,97. Chcialbym, zebyscie to notowali. - Slocum i Miller wyciagneli piora. Corde kontynuowal: - Skarbniczka w klubie folklorystycznym. Wolontariuszka w organizacji charytatywnej. Na poczatku semestru raz w tygodniu rozwozila posilki, ale po kilku miesiacach zrezygnowala. Trzy dni w tygodniu pracowala w biurze dziekana do spraw socjalnych. Zajecia, ktore miala w tym semestrze: Literatura francuska III. Prowadzil Dominique LeFevre. Historia od wojny secesyjnej do stulecia Deklaracji Niepodleglosci - Randolph Sayles. Krytyka literacka - Elaine Adler Blum. Tworczosc Chaucera - Robert... Ostopo-wiscz. Co za nazwisko! I jeszcze: Zwiazki miedzy psychologia a literatura, dziewietnasty i dwudziesty wiek. Jej nauczycielem, chcialem powiedziec profesorem, byl Leon Gilchrist. Zajecia seminaryjne prowadzil Brian Okun. W koncu, zrodla naturalizmu - Charles Gorney. Corde przez chwile zastanawial sie, czego dotycza te wszystkie zajecia. Sam zmiescil sie w pierwszej polowce absolwentow swojej szkoly, ale mial glownie przedmioty scisle. Przerzucal kartki, ktore przyniosl Kresge, a potem zszyl te z rozkladem zajec i odlozyl je na bok. -Moge cos powiedziec? - wtracil Kresge. Corde uniosl wzrok. - Tak. -Sprawdzilem w przychodni. Nie chodzila do terapeuty. W ciagu ostatniego roku tylko raz byla u lekarza. Dostala antybiotyki na zapalenie oskrzeli. -Nie chodzila do terapeuty - powtorzyl Corde. Zapisal ten fakt na kartce. Nie zauwazyl, ze Slocum i Miller porozumieli sie wzrokiem. -Poza tym - dodal szef ochroniarzy - na uniwersytecie nie zatrudnia sie osob, ktore popelnily kiedys ciezkie przestepstwa, chyba ze ktos to ukryl. -Czy stawala przed komisja dyscyplinarna? - spytal Ebbans. Kresge odparl, ze nie. -A teraz przejdzmy do samego morderstwa - rzekl Corde, zapisujac uzyskane informacje. - We wtorek okolo dziesiatej wieczorem zostala zgwalcona i zamordowana, przypuszczalnie przez kogos, kogo znala. -Skad to wiadomo? - spytal Kresge i Corde spojrzal na niego z irytacja. -No coz... Ebbans odpowiedzial Kresge'owi: - Bo nie uciekla i przestepca ja poskromil, zanim zdazyla stawic opor. -Na jakiej podstawie pan tak sadzi? -Gdyby sie bronila, pod paznokciami mialaby naskorek napastnika. -No tak - westchnal Kresge. - Ale skoro go znala, nie mogl to byc ten morderca rytualny. -Niezupelnie, przyjacielu. Duzy procent mordercow rytualnych zna swoje ofiary -wylozyl mu Slocum. -Nie wiedzialem tego. Spotkanie wymykalo sie Corde'owi spod kontroli. - Mamy wiele niewiadomych -powiedzial stanowczym glosem. - Moze morderstwo nie mialo podloza rabunkowego. A moze mialo, tylko napastnik sie wystraszyl i nie zabral jej kosztownosci. Slocum rozesmial sie. - Bill, ona miala diamentowy naszyjnik. Latwo mogl go zerwac. Wlasnie tak. - Na wlasnej szyi zademonstrowal zrywanie naszyjnika. - Nie trwaloby to dluzej niz dwie sekundy. -A co koroner powiedzial na temat przyczyn smierci? -Tak jak mozna bylo przypuszczac. Urazy po duszeniu. Niewielkie Pekniecia naczyn krwionosnych na oczach. Pokruszona kosc gnykowa. Napastnik najpierw uzyl rak, a potem drutu lub sznura. Koroner powiedzial, ze tamten byl ponad trzydziesci centymetrow od niej wyzszy. Nie jest silny. Musial kilka razy zaciskac dlonie na szyi. Koroner przypuszcza, ze nie jest zonaty albo jego zycie seksualne z zona nie uklada sie najlepiej. -Skad wiadomo? - spytal Miller. -Ilosc spermy. Przypuszczalnie nie uprawial seksu od czterech, pieciu tygodni. -Moze wlasnie tak powinien wygladac seks z zona - stwierdzil J' Slocum. Miller rozesmial sie glosno. Pozostali, oprocz Corde'a, tez zarze Corde spojrzal na swoje kartki i kilka z nich rozlozyl. -Musimy sie skupic na czterech obszarach. Po pierwsze, centr handlowe i kierowcy, ktorzy przejezdzali Droga 302. Jim, chcialbym, zeb ty sie tym zajal. To trudne zadanie, ale na tej drodze jest duzy ruch i m ze znajdziemy kilka osob, ktore wracaly wczoraj z centrum okolo dzies' tej. - Corde zrobil notatke na malej kartce. -Sprawdz tez, czy ktos zabieral jakichs autostopowiczow... Teraz TT. Moze zajmiesz sie dom nad jeziorem? Ebbans przytaknal i Corde powiedzial: - Trzecia dzialka. Lance i j Sklep na terenie szkoly oraz rozmowy ze studentami i pracownikami. -Tak jest. - Nawet siedzac, Miller wygladal, jakby stal na warci Przypominal Corde'owi marynarza zajmujacego sie sygnalizacja. - A dokladnie... -Pozniej ci powiem. Chce tez, zebys skontaktowal sie z koncerne telefonicznym i sprawdzil wszystkie rozmowy z akademika od soboty d wtorku. Miller cicho gwizdnal. - Pewno tego jest bardzo duzo. -Zgadza sie - przyznal Corde. - Potrzebujemy nakazu, zeby przeszukac jej pokoj w akademiku. To tylko pro forma, ale musisz wypelnic odpowiednie papiery. -Dobrze. -Na koniec chcialbym, zeby wszystkie odciski palcow, ktore znaleziono na miejscu przestepstwa, porownano z odciskami przestepcow seksualnych z hrabstwa. TT, moglbys uzgodnic to ze swoim biurem? -Naturalnie. Zazadam wydruku. -Wynton, chyba nie macie odciskow palcow studentow i pracownikow? -To jest moje marzenie. Nie, nie mamy. Corde znow wrocil do swoich notatek i zaczal cos mowic do Kresge'a, ale przerwal. Spojrzal na wszystkie twarze. - W jednym punkcie Steve ma racje. Dziennik i te pismaki beda sie nam uwaznie przygladac. Zadnych rozmow z dziennikarzami. Wysylac ich do mnie, do Steve'a albo szeryfa Ellisona. Echo potakiwan wypelnilo pokoj. Corde znow zwrocil sie do szefa ochrony: - William, uch, przepraszam, Wynton, czy dostalismy ten pokoj? W zrzeszeniu studentow. Przy kawiarni. Pokoj 121. Macie go do dyspozycji na caly tydzien, na nastepny tez, jezeli do piatku dacie mi znac. -Dzieki. Kresge chrzaknal, co przypominalo warkniecie. - Chyba o jednym jeszcze musze wspomniec. Dzis rano jechalem do pracy przy jeziorze. Zrobilem sobie maly spacer wokol niego. -O ktorej? - Corde zauwazyl, ze w jego glosie pojawil sie wyzywajacy ton. Chcialby czesciej tak mowic. -O wpol do siodmej. Odjechalem stamtad o siodmej. -Widzial pan tam kogos? -Tak - odparl entuzjastycznie Kresge. - Czterdziesci jardow od walu energetycy postawili namiot, taki jaki stawiaja w naglych wypadkach i... -Wczoraj ich tam jeszcze nie bylo - ucial Corde. - Przyjechali 0 piatej rano. Galaz uszkodzila linie. Juz sprawdzalem. -Och - jeknal Kresge z niezadowoleniem. -Widzial pan jeszcze kogos? -Nie. - Zajrzal do swojego notatnika oprawionego w miekka skore. - Juz nie bede sie odzywal, ale chcialbym jeszcze zapytac o Susan Biagot-ti, o ktorej rozmawialismy z pania dziekan. Corde i Ebbans wymienili spojrzenia, ale tym razem nie wywracali oczami. -A kto to? - spytal Miller. - Cos mi dzwoni... -Studentka z Audena, zamordowana w ubieglym roku. -Tak, przypominam sobie. Corde byl wtedy na miesiecznym obozie szkoleniowym w Fredericks-bergu. Sledztwo prowadzil Ribbon i zanim Corde wrocil do New Lebanon, wiele sladow przepadlo. Nie znaleziono zadnego podejrzanego, co pozwoliloby wszczac sprawe. -Mam zamiar temu sie przyjrzec - odezwal sie nagle Corde. - Tak jak mowilem podczas rozmowy z dziekan. -Ja mam wlasna teczke - powiedzial Kresge. - Chce pan ksero? Corde usmiechnal sie zdawkowo. - Dam panu znac, jak bedziemy jej potrzebowac. Kiedy ukladal swoje papiery, na podloge wypadla foliowa torebka z wycinkiem z gazety, ktory znalazl rano nad jeziorem. Schylil sie po nia 1 wyprostowal. Nie strzelilo mu w kolanie. Trzydziestodziewiecioletnie kolano szwankowalo przez ostatnie piec lat. Zastanawial sie, czy samo moglo sie wyleczyc. Puscil wycinek w obieg. - To kolejna sprawa, nad ktora musimy sie zastanowic. Zastepcy szeryfa czytali z odpowiednim zainteresowaniem, marszczac przy tym czola. -Wysle go do analizy do Higgins. Niewiele to da, chyba ze znajda tam odciski palcow albo zauwazymy u kogos wystajaca z tylnej kieszeni reszte gazety. Jednak mozecie zwrocic uwage na siebie i swoje rodziny. Wiekszosc takich grozb to tylko zarty idiotow, ale niczego nie mozna byc pewnym. -Wiekszosc grozb? - spytal Kresge. - Czy to znaczy, ze bez przerwy sie pojawialy? Corde zawahal sie, a potem odparl: - Tak naprawde, to nigdy. Ebbans oderwal wzrok od wycinka i podal Corde'owi. - Cos moge powiedziec o tym facecie - oznajmil. -Co takiego? - spytal Jim Slocum. -Bez trudu mozna bylo zobaczyc dziewczyne z drogi. Dlaczego nawet nie zaciagnal jej za samochod? Potem wrocil tam rano, zeby zostawic kawalek z gazety. Wyraznie nie obchodzilo go, czy ktos go zobaczy. Wedlug mnie to odwazny facet. Corde wzial plastikowa torebke od Millera. - Odwazny albo stukniety. W kazdym razie niebezpieczny. 4 Zanim Sarah zblizyla sie do domu, przypomniala sobie notatke, znajdujaca sie teraz w kieszeni sukienki, w ktora wlozyla tez piec dwudziestodo-larowych banknotow.Droga Sarah! Slyszalem, ze walczylas dzisiaj z lata o szkole. Wiem, ze bedzie cie zmuszal, zebys tam wrocila. Chce ci pomoc. Tak jak ty, ja tez nienawidze szkoly. Musisz uciec! Pojechac do Chicago lub St. Louis. Nic innego ci nie pozostalo. Bedziesz tam bezpieczna. Czekam na ciebie. Twoj przyjaciel. Ten pomysl nie byl nowy. Wiele razy Sarah myslala o ucieczce. W marcu, tydzien przed testem z matematyki, spedzila cala godzine na dworcu autobusowym. Gromadzila w sobie odwage, by kupic bilet i pojechac do babci, ale sie wystraszyla i ze lzami wrocila do domu. Uciec stad... Sarah zatrzymala sie przed progiem. Stanela na palcach i zobaczyla, ze jej mama jest w salonie. Schylila sie, co spowodowalo, ze zaszelescil papier w jej kieszeni. Kiedy czekala, by mama wyszla z pokoju, wyciagnela pieniadze i przyjrzala sie banknotom, dotykala ich ostroznie, jakby byly to kartki z ksiegi zaklec. Znow mocno je zlozyla i wcisnela do kieszeni. Dziewiecioletnia Sarah Corde nie interesowala szkola, gra w klasy i inne zabawy z dziecmi, sprzatanie w domu, nintendo, szycie, gotowanie i kreskowki w telewizji. Jednak goraco wierzyla w magie i czarnoksieznikow i uznala, ze dostala informacje od jednego z nich, ktory obserwowal ja od wielu lat. Byl wszechwiedzacy, mily i mial chyba bardzo duzo pieniedzy. Sarah nie byla taka glupia. Zrobi dokladnie to, co zaproponowal czarnoksieznik. Ku swojej ogromnej radosci stwierdzila, ze choc skorzysta z jego rady i pojedzie do Chicago, to na pewno da jej jeszcze pieniadze, zeby mogla rozpoczac podroz dookola swiata. Trzasnely frontowe drzwi i zanim Diane wyszla na korytarz, dziewczynka byla juz na szostym schodku po trzech glosnych krokach. Diane wytarla rece i podeszla do schodow. Zatrzymala sie przy wieszaku i drewnianej deseczce z namalowana na niej gesia w niebieskiej czapeczce i szaliku. Poprawila ja bezmyslnie i zawolala: - Kochanie! Sarrie? Nie bylo odpowiedzi. Chwile pozniej: - Kochanie, zejdz na dol. -Mamo, ide sie kapac - odpowiedzial cichy glos. - Zejde na kolacje. -Kochanie, dzwonila pani Beiderson. Cisza. -Sarah... -Mamo, chce sie wykapac. Pozniej pogadamy, dobrze? Prosze. -Zejdz zaraz na dol. Wiem, co sie stalo w szkole. Przekomarzaly sie przez kilka minut. Diane powoli weszla na gore. Drzwi do pokoju dziewczynki nie byly zamkniete, ale Diane niechetnie naruszala terytorium swojego dziecka. - Chodz, kochanie. Pomozesz mi w kuchni. -Nie chce! - przerazliwie krzyknela Sarah. Diane uslyszala, ze dziewczynka zaczyna tracic kontrole. Pora wracac na dol. Me histeryzuj, prosze. Ataki Sarah wywolywaly u matki ogromne wspolczucie. Chcialo sie jej plakac. Jednoczesnie wszystko sie w niej gotowalo, nie byla w stanie odroznic, kiedy Sarah naprawde wpadla w panike, a kiedy tylko udaje. Diane, jak zwykle w takich sytuacjach, zeszla na dol. Tchorz... Zaczal dzwonic telefon. Spojrzala na niego. - Dobrze, Sarah, porozmawiamy pozniej. Kiedy Diane weszla do kuchni, odnotowala, ze jest piata. Wiedziala, kto moze dzwonic. Byla jego zona. Bill zapyta o dzieci i jak minal jej dzien. Nagle zmiesza sie i powie, ze! musi dluzej pracowac. W ciagu ostatniego miesiaca wracal do domu, kiedy podawala kolacje, a czesto nawet nie udawalo mu sie zdazyc na wspolny posilek. I jeszcze ta paskudna wiadomosc: ze bedzie prowadzil sledztwo w sprawie morderstwa. Przypomniala sobie te duze czarne litery naglowka w Dzienniku, male literki tekstu o tej biednej zamordowanej studentce oraz fale bezgranicznego zalu i wspolczucia dla niej i dla rodzicow dziewczyny. Wiedziala, ze jeszcze rzadziej bedzie widziala Billa, dopoki ten mezczyzna nie zostanie zlapany. Podniosla sluchawke bezowego telefonu. To nie byl jej maz. W tle slyszala jakies dziwne dzwieki, chyba elektronicznego rocka, za: sluchanie ktorego lajala Jamiego. Sadzila, ze dzwoni jeden z jego kolegow. -Mieszkanie panstwa Corde - powiedziala bardzo uprzejmie. -Pani Corde? - Glos byl wysoki, ale wydawal sie spokojniejszy niz u nastolatka, bardziej pewny. Znala wszystkich kolegow Jamiego i nie byl to zaden z nich. -Tak. Kto mowi? Moglbys przyciszyc muzyke? Spelnil prosbe. - Jest pani matka Jamiego? -Chcesz z nim rozmawiac? -Dzwonie ze szkoly. Jestem z grupy zajmujacej sie przygotowaniem ksiegi pamiatkowej. Mamy naprawde powazny problem. Zgubilismy kilka teczek z dokumentami. A goni nas termin. Teraz dzwonie do kazdego i prosze o podanie paru danych przez telefon. -Jamie bedzie za ktoras godzine. -A czy pani moglaby udzielic mi kilku informacji? No, nie wiem... - odparla Diane. Wiedziala, jakie to ryzykowne podejmowac decyzje za dorastajacych chlopcow. Dzis musimy skonczyc zbierac dane. Co chcialbys wiedziec? -Kto jest jego wychowawca? To pytanie wydawalo sie niegrozne. - Pan Jessup. -Jest w jakiejs druzynie? -Zapasow. Uprawia gimnastyke, ale nie bierze udzialu w zawodach. W przyszlym roku ma zamiar zajac sie triatlonem. -Triatlon. Zatem uprawia kolarstwo? -Trudno go od tego oderwac. Jezdzilby nawet po stole w czasie posilkow, gdyby mu na to pozwolic. Chlopak rozesmial sie glosno z dowcipu, ktory musial uznac za glupi. Potem zapytal: - A jaki ma rower? -Jakis wloski, z pietnastobiegowa przerzutka. Czy to wazne? -Nie, chyba nie. A do jakich kolek nalezy? -Do kolka naukowego i kolka jezyka lacinskiego. Byl tez w kolku fotograficznym, ale zrezygnowal, zeby miec wiecej czasu na sport. Czy nie mozna tego odlozyc? -Nie, naprawde nie. Jutro musimy rozpoczac druk. A moze chcialby, zeby pod jego zdjeciem pozostalo puste miejsce? -No, nie sadze. -To jakie sa jego ulubione wideoklipy? -Nie mam pojecia. -Ulubione filmy? -Nie wiem. -A ulubione grupy? -Grupy? -Zespoly muzyczne. Diane zdenerwowala sie, gdy stwierdzila, jak malo wie o synu. - Mozesz chwile zaczekac? - spytala nagle. Odlozyla sluchawke i pobiegla do pokoju chlopca. Wziela kilkanascie kaset i szybko wrocila do kuchni. Zaczela czytac nazwy do telefonu: - Tom Petty... uhm, Paul McCartney... o nim oczywiscie slyszalam. -Ha. -Nastepnie U2, Ice Cube i Run DMC. Ma trzy kasety zespolu Geiger. On jest chyba z Niemiec. -Wszyscy tu znaja ten zespol. No coz, moja wina... -Nie wiem, czy to jego ulubieni wykonawcy - ciagnela. - Ma b dzo duzo kaset... -A czy moze pani podac jego maksyme zyciowa? Ani mi sie sni. - To miejsce niech lepiej pozostanie wolne. -No dobrze. Bardzo mi pani pomogla. -Kiedy wyjdzie ksiega? -Wkrotce. Moze sam ja przywioze Jamiemu. - Znizyl glos: - Milo byloby sie z pania spotkac. Diane rozesmiala sie cicho. Rozumiala dume mlodzienca. - Mnie tez bedzie milo. Podrywa cie uczniak! Moze mimo wszystko zachowalas troche uroku... przynajmniej w glosie. Kiedy dostal kartke, wlasnie mowil: -Zolnierze okreslali to jako "odpoczynek w pozycji horyzontalnej". Zapiski medyczne wskazuja, ze w szczytowym okresie wojny prawie dziesiec procent zolnierzy Unii cierpialo na choroby weneryczne. Prodziekan Randolph Sayles wzial kartke od asystenta. Rozpoznal eleganckie pismo dziekan Larraby, tak charakterystyczne jak denerwujace zwroty, ktorych uzywala, by wezwac go do siebie. Zapadla cisza. Zauwazyl, ze nie patrzy na kartke, ale na wzorki na katedrze i na plame z atramentu. -...W Waszyngtonie, przy poludniowej czesci Alei Pensylwanii znajdowaly sie dziesiatki domow publicznych, w budynkach, w ktorych, jak przypuszczam, mieszcza sie teraz biura lobbystow... Sayles przyjal typowa postawe: stal z obiema rekami na katedrze i wychylal sie do przodu. Pielegnowal klasyczny styl profesorski; byl zaniedbany, ciagle czyms pochloniety, nosil tweedowe ubrania od Brooks Brothers (niemodne na Wall Street, ale jak najbardziej na miejscu w Cambridge, Hyde Parku i w Ann Arbor). Mial zmierzwione rudawe wlosy i usmiechal sie niczym roztargniony uczony, choc wcale taki nie byl. -...Co zdumiewajace, udokumentowano setki przypadkow, ze kobiety przebieraly sie za zolnierzy i krazyly po jednostkach, by swiadczyc uslugi seksualne za pieniadze. Przypuszczalnie stad narodzilo sie okreslenie "sluzba wojskowa"... Te ciekawostki brzmialy frywolnie, ale studenci, ktorzy w dniu zapisow czekali od szostej w kolejce, by dostac sie na zajecia z historii obejmujacej okres od wojny secesyjnej do stulecia Deklaracji Niepodleglosci, bardzo je lubili. Sayles ciezko pracowal i doskonalil swoje umiejetnosci jako wykladowcy. Nie bylo dla niego wazniejszej rzeczy niz przekazywanie wiedzy Zostal zatrudniony na stale w wieku lat trzydziestu, dwa lata po obronie doktoratu i rok po opublikowaniu ksiazki "Ekonomia wolnosci", ktora miala bardzo przychylna recenzje na lamach New York Timesa i przez pol roku byla pierwsza na liscie ksiazek polecanych przez Narodowe Towarzystwo Historykow. -Kiedy wojna, ktora zdaniem zarowno jankesow, jak i konfederatow miala trwac nie wiecej niz szesc miesiecy, przeciagala sie bez konca, morale wojsk zlozonych przewaznie z zarliwych protestantow zaczelo upadac... Bardziej problematyczna byla druga praca Saylesa -jako prodziekana - ktorej wrecz nienawidzil. Jednak mial na tyle obycia w swiecie i doswiadczenia, by wiedziec, ze nie przetrwa bez przyjecia na siebie obowiazkow administracyjnych. Z mozolem zaczal wprawiac sie w prowadzeniu wewnatrzuczelnianych utarczek. Poza tym jego konikiem byla wojna secesyjna i czy mogla byc lepsza metafora stosunkow panujacych w kampusie? Byl jak general Grant: dowodzil wojskiem i ustawial blyskotliwych i zadziornych generalow - to jest studentow - ktorzy za duzo pili, kurwili sie (albo glosno pomstowali na pijanstwo i rozwiazlosc). Grantowi mimo wszystko udalo sie wygrac wojne. I tak jak on, Sayles doszedl do swojego stanowiska w najtrudniejszym momencie. -...Dopiero po kleskach pod Gettysburgiem i Vicksburgiem wsrod wojsk Poludnia rozpoczela sie gwaltowna odnowa religijna... Cieply wiosenny wiatr dotarl do srodka przez ogromne okna w sali. Byly tak wysokie, ze otwierano je i zamykano dluga tyczka. Sala byla w polowie pusta. Sayles zastanawial sie nad ta absencja i spojrzal na jedno szczegolne miejsce. Obok tez nikt nie siedzial... No tak, nabozenstwo zalobne. Nie mial sily, zeby w nim uczestniczyc. Tak naprawde teraz mogl byc jedynie tutaj. Rozlegl sie odglos dzwonka, nie elektrycznego, ale staroswieckiego z metalowym sercem, i Sayles skonczyl zajecia. Podczas gdy studenci wychodzili z sali, stojac przy katedrze, ponownie przeczytal notatke od dziekan. Potem on tez wyszedl. Szerokim chodnikiem podazyl do gmachu administracji. Po jednej stronie mial budynki kampusu, a po drugiej piecio-akrowy czworokatny dziedziniec. Na pierwszym pietrze wszedl do obszernego sekretariatu. Przeszedl obok jedynej obecnej tam osoby, sekretarki, z ktora dawno temu mial romans. Przypominal sobie mgliscie jej piersi jak grube nalesniki. -Slyszales juz, panie profesorze? Ta studentka... Nic nie powiedzial, tylko skinal glowa i wszedl do duzego gabinetu. Zamknal drzwi i usiadl na jednym z obszytych czerwonobrunatna skora foteli stojacych przed biurkiem dziekan. -Randy - rzekla wtedy - mamy problem. Zauwazyl, ze trzyma reke na porannym wydaniu Dziennika. Zakreslono w nim artykul o morderstwie, a nad naglowkiem ktos napisal: Dla dziekan Larraby. Spojrzal na zdjecie, ktore zostawil im Corde, potem oddal je pani dziekan. - Byla w mojej grupie. Dziekan Larraby przytaknela, nie spodziewajac sie dalszych wyjasnien. Zamknela gruba ksiege - ktora chyba byla jakims zbiorem przepisow prawnych, a nie podrecznikiem akademickim - i przesunela ja w rog biurka. Palcami pogladzila fioletowy kamien na pierscionku na lewej dloni. -Rozmawialas z policja? -Co? -Byla policja...? -Tak, byl tu detektyw. Ten czlowiek - odparla placzliwym glosem i ruchem glowy wskazala na gazete. - Chcial wszystko wiedziec o tej dziewczynie, Gebben. Ta dziewczyna Gebben. Sayles, ktorego blyskotliwosc, tak jak wielu profesorow, polegala glownie na dobrej pamieci, przypomnial sobie, jak przywitala go dziekan, i zapytal: - Jaki mamy problem? Co jeszcze powiedziala policja? -Policja? Nie o tym chcialam rozmawiac - rzekla. - Ta sprawa jest powazna. Wlasnie skonczylam spotkanie z przedstawicielami Price Wa-terhouse. Nie ma pieniedzy, zeby uruchomic rachunek kredytowy. -Co chcesz przez to powiedziec? - Saylesa ogarnelo przerazenie. Obraz Jennie Gebben wyparowal z jego mysli. -Nie dostalismy zadnych pieniedzy. -Ale w tym semestrze miala byc nadwyzka - wyszeptal. - Myslalem, ze sie uda. -No coz, nie ma zadnej - rzekla cierpko. Jak jej nienawidzil. Powiedziala mu, obiecala, ze beda pieniadze. Przerazenie przeszlo w zlosc. Przelknal sline i spojrzal przez okno na trawiasty dziedziniec, ktorego chodnikami chodzil tysiace razy. -Pewne jest, ze nie mamy pieniedzy. -To co zrobimy? - W panice uniosl glos. - Nie mozemy tego zatuszowac? Zatuszowac? Juz dawno przekroczylismy punkt krytyczny. - Usmiechnela sie, ale raczej okrutnie. Pomyslal, ze przypomina zlosliwego ^jwja - Randy, bez tych pieniedzy trzeba bedzie zamknac szkole. A co sie stalo? Przeciez mialo byc dwa i pol miliona. Odrzucila glowe, slyszac pytanie, na ktore znal odpowiedz. Dlaczego uczelni brakowalo pieniedzy? Uniwersytet Audena od dziesieciu lat borykal sie z niewyplacalnoscia. Konkurencja ze strony tanszych szkol stanowych i zawodowych, zmniejszajaca sie populacja mlodziezy, wzrastajace koszty i nasilajace sie zadania placowe... -To morderstwo skupi uwage opinii publicznej na szkole i jej problemach. To jest ostatnia rzecz, ktorej potrzebujemy. Nie teraz. Nie mozemy sobie pozwolic, zeby rodzice wypisywali swoje dzieci i, na Boga, nie sa nam potrzebne zadne artykuly w gazetach. - Nie spogladala na gazete, tylko bezmyslnie stukala palcami w ponury naglowek. -Jej smierc nastapila w najbardziej nieodpowiednim momencie - stwierdzil chlodno Sayles. Dziekan nie zauwazyla ironii. Spytala: - Czy ktos wie o naszej umowie? Dlugie ciemne wlosy. Czesto opadaly jej na jedno oko. Ktore? Na prawe. Byla pelna namietnosci. Gebben. Studentka numer 144691. Plakala, czujac zapach opadlych lisci w lesie. -Czy ktos wie? - zadumal sie. Nie, bo ona juz nie. Sayles pokrecil glowa. Dziekan wstala i podeszla do okna. Odwrocila sie do Saylesa plecami. Miala masywna sylwetke, a przy tym sprezysta. Jej powaga i surowosc pasowalyby pilotom samolotow lub chirurgom. Calosci dopelnialy szorstkie wlosy i oczy podpuchniete po walce z niesprawiedliwoscia. Jennie Gebben. Przygryzala mu kutasa duzymi zebami, przesuwajac sie wzdluz calej jego dlugosci. Nie umiala bez podpowiedzi zanalizowac gry interesow panstw europejskich zwiazanych z wojna secesyjna, ale wspaniale potrafila, naciskajac pietami tylek Saylesa, przyciagnac go do swojego lona. Studentka numer 144691. -Randy, do polowy czerwca mozemy sie spodziewac kontroli finansowej. Jezeli nie znajdziesz do tego czasu trzech milionow szesciuset tysiecy dolarow, to... -W jaki sposob mam zdobyc te pieniadze? - spytal ostrym placzliwym glosem. Nienawidzil takiego tonu, ale nic nie mogl na to poradzic. -W jaki? - Dziekan Larraby wypolerowala fioletowy kamien 0 spodnice i spojrzala na Saylesa. - Randy, to chyba jest jasne. Dobrze wiesz, co nam grozi, jesli nie znajdziesz tych pieniedzy. Wziela ten pomysl z filmu telewizyjnego. Opowiadal o trzynastoletniej dziewczynce, ktorej matka i ojczym nienawidzili. Kiedy zamkneli ja w domu i poszli do kasyna, dziewczyna uciekla przez okno i pojechala pociagiem towarowym do Nowego Jorku. Sarah zakrecila kurek przy wannie. Chociaz napelnila ja goraca woda 1 dolala fioletowego plynu do kapieli, nie weszla do niej, jak powiedziala mamie. Pobiegla na gore, wziela prysznic i szybko sie ubrala. Ubrana teraz w koszulke, ogrodniczki, buty "Nike" i nylonowa wiatrowke - jej stroj podrozny - sluchala, jak mama na dole przygotowuje obiad. Na filmie, kiedy dziewczyna znalazla sie w Nowym Jorku, zamieszka-] la na ulicy. Musiala jesc chleb, ktory ktos jej podrzucal, i palila papierosy, j Zanim do mieszkania zabral ja jakis facet, by robic z nia cos, o czym Sarah nie miala pojecia, zjawila sie mama dziewczyny, przytulila ja, zabrala do domu i wyrzucila ojczyma. Potem pokazali numer 800, zeby dzwonic, jak sie wie o jakichs uciekinierach. Co za glupi film - rownie prawdziwy i interesujacy jak reklama platkow sniadaniowych. Jednak rozwiazywal duzy problem, bo pokazal Sarah, jak dostac sie do Chicago i oszczedzic pieniadze od czarnoksieznika. Pomyslala jeszcze o tym pociagu. W New Lebanon nie bylo kolei, ale jezdzily ciezarowki. Kazdego popoludnia kolo ich domu przejezdzal duzy pojazd, ktory wygladal jak pociag. Jechal powoli i Sarah pomyslala, ze moze chwycic sie platformy i wejsc na nia. Kiedy kierowca zatrzyma sie na noc, zapyta go, gdzie moze znalezc I ciezarowke jadaca do Chicago. Sarah spakowala plecak. Wziela pana Jowisza - skarbonke w ksztal- i cie spadajacej gwiazdy - pare dzinsow, bluzki sportowe, buty i majtki, szczoteczke do zebow i paste, spodniczke i bluzke, walkmana i kasete z na-] granymi ksiazkami. Oczywiscie Redford T. Redford, najsprytniejszy ze | wszystkich niedzwiedzi na swiecie, tez bedzie z nia podrozowal. Wziela rowniez kilka rzeczy z toaletki mamy: szminke do ust, tusz do rzes, lakier j do paznokci i rajstopy. Bylo wpol do szostej. Ciezarowka zwykle przejezdzala obok domu o szostej. Sarah spacerowala po pokoju. Nagle zdala sobie sprawe, ze be- j dzie jej brakowalo taty. Zaczela plakac. Bedzie tez troche tesknila za bra- j tem i moze mama, ale tego nie byla pewna. Potem przypomniala sobie, co napisal do niej czarnoksieznik - "czekam na ciebie" - i pomyslala o szkole. Wtedy przestala plakac. Otworzyla okno wychodzace na ogrod z tylu domu. Po wyrzuceniu plecaka na zewnatrz uslyszala, ze glosno zadzwonily monety w panu Jowiszu. Wyszla przez okno i zawisla na zewnatrz, trzymajac sie wystepu. Policzek przyciskala do zoltego sidingu. Potem zwolnila uchwyt i zeskoczyla na miekki grunt. Brian Okun po odlozeniu sluchawki zauwazyl sprzecznosc w swoich sadach, ktora moglaby sie stac drobna filozoficzna zagadka. Kiedy kladl czarna sluchawke, pomyslal: Me mial zadnego prawa rozmawiac ze mna w ten sposob, a potem: Me, jak najbardziej mial prawo tak sie zachowac. Okun byl chudy jak kowboj. Jego twarz pokrywaly kepki czarnej brody wyrastajacej z bladej skory. Atramentowe wlosy opadaly mu na uszy niczym obwisly beret. Siedzial w swoim boksie wychodzacym na dziedziniec i wciaz zaciskajac dlon na sluchawce, rozwinal wczesniejsza mysl. Me mial zadnego prawa, bo jako istocie ludzkiej przysluguje mi godnosc i szacunek. To John Locke. Nie, jak najbardziej mial takie prawo, bo jest moim szefem i moze ze mna robic, co mu sie zywnie podoba. To Niccolo Machiavelli i Brian Okun. Czlowiek, o ktorym myslal, to profesor Gilchrist. Okun pracowal pod jego kierunkiem. Kiedy Gilchrist zatrudnil sie na Uniwersytecie Audena, hordy rozgoraczkowanych doktorantow szukajacych pracy jako asystenci raczej omijaly go z daleka. Jego przyjscie ze Wschodniego Wybrzeza poprzedzila opinia, ze jest samotnikiem, ma paskudne usposobienie i w ogole nie interesuja go sporty uprawiane w kampusie, polityka i administracja. Otworzylo to droge Okunowi, ktory byl zaintrygowany osobowoscia Gilchrista i znalazl sie pod wrazeniem jego intelektu. Jakiekolwiek watpliwosci, ktore mial Okun, znikly po przeczytaniu ksiazki Gilchrista "Id i literatura". Ta ksiazka zmienila zycie Okuna. Nie spal cala noc, tylko pochlanial trudny tekst, jakby to byl zbior komiksow. Skonczyl dziesiec po trzeciej po poludniu, a o czwartej siedzial w gabinecie Gilchrista i nachalnie nalegal, by zatrudnil go do prowadzenia seminariow z jego kursu "Psychologia i literatura". Gilchrist zadal kilka niewinnych pytan na temat przedmiotu, ze znudzeniem wysluchal odpowiedzi i zamknal usta swiezemu absolwentowi, z miejsca go zatrudniajac. Bardzo szybko jednak Okun pozalowal swojej decyzji. Profesor okazal sie jeszcze wiekszym odludkiem, dziwakiem i zlosliwym sukinsynem, niz glosila plotka. Narcyz i gnoj. (Okun podobnie jak on mial stopien z psychologii i literatury angielskiej.) Gilchrist dal mu szerokie pole manewru i eksperymentowal przy kierowaniu jego praca niczym lekarz szukajacy antybiotyku na szczegolnie grozna bakterie. Nie mozna bylo przechytrzyc Gilchrista. Okun nie zdziwil sie, kiedy stwierdzil, ze Gilchrist jest bystrzejszy, niz sie wydawal, i w krotkim czasie sie zorientowal, ze Okun ma ochote na jego stanowisko. Jednak teraz, po dwoch semestrach nieustannych przepychanek, jesli nie bezpardonowej walki, Brian Okun - elegancki, kaprysny, enfant terrible Towarzystwa Jezykow Nowozytnych - mogl tylko demonstrowac rany po starciach ze swoim szkolnym Wellingtonem. Na przyklad dzisiejszy telefon. W ubieglym tygodniu profesor polecial do San Francisco, zeby wyglosic referat na konferencji poetyckiej. Mial wrocic dzis wieczorem, by zdazyc na jutrzejszy wyklad, ale zadzwonil i powiedzial, ze zostanie w San Francisco kolejny tydzien, bo musi jeszcze poszperac w bibliotece. Niespodziewanie kazal Okunowi znalezc innego profesora, ktory wyglosi wyklad. Jego temat brzmial: "John Berryman, samouszkodzenia i samobojstwo oczami poety". Okun uwazal sie za specjaliste od Berrymana i bardzo pragnal wyglosic ten wyklad, ale Gilchrist nie zamierzal spelnic jego marzenia. Rozesmiawszy sie obrazliwie, kazal Okunowi znalezc pelnego profesora. Uzyl wlasnie takiego okreslenia. Pelnego profesora, bolesne przypomnienie, ze Okun jeszcze nim nie byl. Okun zgodzil sie, wystawiajac do telefonu srodkowy palec. Potem odlozyl sluchawke i to wtedy pojawil sie w jego myslach interesujacy problem filozoficzny. Okun krazyl teraz po malym zagraconym pokoju. Kiedy zaczal myslec o przeszlosci, wyobrazil sobie niewyraznie sceny z tragedii wiktorianskich (Karol Dickens mial wyklad w tym budynku podczas swojego pobytu w Stanach w latach szescdziesiatych XIX wieku. Do tego wydarzenia Okun przywiazywal ogromna wage), ale postac, ktora zobaczyl w myslach, nie pochodzila z ksiazek Dickensa. Byla to dziewczyna ubrana w biala koszule nocna z falbankami; jej dlugie wlosy rozrzucone na poduszce przypominaly ciemna wode. Dziewczyna z blada twarza. Odprezona, rozchylone usta ukazujace wspaniale duze zeby. Wydete wargi. Zamkniete oczy. Jej imie |- Jennie Gebben. I juz nie zyla. Od czasu ukonczenia studiow na Yale, Brian Okun nigdy nie watpil, ze zostanie laureatem nagrody Nobla. Pytanie tylko, czy dostanie ja za literature faktu - za rewolucyjna analize zwiazkow miedzy niezrozumiala obsesja Yeatsa na punkcie Maude Gonne a jego tworczoscia. A moze napisze cykl nowel rojacych sie od cytatow, pelnych ekscentrycznych postaci, skrzacych sie subtelnymi metaforami i gestych od rozmow prowadzonych dialektami. Zaledwie dwudziestosiedmioletni Brian Okun, jeszcze przed obrona pracy doktorskiej, czul sie mistrzem erudycji. Jednak byl rowniez przekonany, ze jego jasny umysl potrzebuje wiecej doswiadczenia zyciowego. Tak jak wiekszosc absolwentow studiow nabywanie doswiadczenia zyciowego uwazal za rownoznaczne z pieprzeniem. Przez nastepne piec lat zamierzal zaciagnac do lozka tyle studentek, na ile bedzie mial ochote oraz sily, zeby potem sobie radzic. W koncu by sie ozenil - z inteligentna kobieta, na tyle nieatrakcyjna, zeby mu sie bezgranicznie poswiecila. Slub odbylby sie, zanim jakies mlode Szwedki, z wlosami blyszczacymi w ogniu swiec, obudzilyby go w Sztokholmie w dniu wreczania nagrod Nobla. Jednak te marzenia zostaly rozwiane przez jedna osobe. Jennie Gebben byla ciekawym stworzeniem. Kiedy po raz pierwszy przeczytal jej nazwisko na zajeciach, przerwal. Pomylil sie. Wydawalo mu sie, ze zobaczyl Jennie Gerhardt, nazwisko jednej z tragicznych bohaterek Theodore'a Dreisera, postaci, ktora profesor Gilchrist poddal szczegolowej psychoanalizie w swoim slynnym artykule. Okun spojrzal na Jennie siedzaca przy stoliku w ksztalcie litery U i przez moment popatrzyl jej w oczy. Wiedzial, jak patrzec na kobiety. Po chwili przeprosil za pomylke. Kilka osob obecnych w sali skinelo ze zrozumieniem glowami, zeby pokazac Okunowi, ze nieobcy jest im naturalizm. Jennie spojrzala na niego ze znudzona mina i bezczelnie odparla, ze nigdy nie slyszala o tej swojej imienniczce. Po trzech dniach umowil sie z nia. Byl to rekord powsciagliwosci. Na uniwersytecie takim jak Audena, w miasteczku z dwoma kinami, niestosowne zwiazki nie mogly sie tak rozwijac jak w duzej metropolii. Okun i Jennie spedzali wieczory w jej pokoju lub jego mieszkaniu. Zaczal tez ocierac sie o fetyszyzm. Skad to dzikie przyciaganie? Jennie nie miala uzdolnien artystycznych. Brakowalo jej blyskotliwosci, byla Przecietna studentka z wrazliwoscia artystyczna czlowieka ze Srodkowego Zachodu (oznaczalo to, ze trzeba bylo jej mowic, co jest wazne, a co nie). Jej ograniczania zniechecaly go. Jednak wszystko to oslablo, kiedy odkryl, co u niej lufc?i - sposob, w jaki zakrywala delikatna dlonia usta w czasie brutalnych scen na filmie, lekkie pomruki, ktore wydawala, gdy patrzyla na rozrzucol16 po niebie gwiazdy, sposob, w jaki opuszczala ramie, by pozbyc sie atl^sowego ramiaczka stanika bez uzywania palcow. Oczywiscie niektore zachowania Jennie Gebben lubil szczegolnie: jej sugestie, kiedy sie kochali, by sprobowac "czegos innego". Czy moglby wlozyc palec, nie. nie w cipke, tutaj, tak, tak, mocniej... Czy lubi kobiecy dotyk jedwabnych ponczoch? Mocno zawiaze mu czarna ponczoche ze szwem na jajach i bidzie masowala zoladz, az wystrzeli jak z armaty. Kilka razy ubrala go w jedna ze swoich koszul nocnych. W takich sytuacjach wypryskiwal po kilku gwaltownych ruchach. Okun odczuwal ich zwiazek jako przepelniony namietnoscia, ale wiedzial, ze nie moga na tym polegac. Nie wtedy, gdy twoja kochanka jest Jennie Gebt?en- Jej pomruki i pojekiwania mialy dla niego zbyt duze znaczenie. Stracil kontrole nad soba. Stalo sie to pewnego wieczoru. Zaproponowal jej wtedy malzenstwo. Ona, mniej inteligentna, przecietna osoba, objela go niczym matka, pokrecila glowa i rzekla: - Nie, kochanie. To nie tego pragniesz. Kochanie- Nazwala go kochanie! Rozdarlo mu sie serce. Wpadl W wscieklosc. Jennie byla tym, czego pragnal. Jezykiem utorowal sobie dr?Se do jej lekko rozchylonych ust i posmakowal ja. To byl dowod, metafora: byl jej glodny. Plakal, podczas gdy ona patrzyla na niego powaznym wzrokiem i ze wspolczuciem odchylila glowe. Wyrzucil z siebie zawstydzajacy potok slow: zrobi wszystko, czego zazada, znajdzie prace w prywatnej firmie, zatrudni sie w dochodowym czasopismie, zostanie wydawca... Uzywal wszystkich melodramatycznych chwytow z drugorzednej literatury. Brian Okun, wnikliwy badacz psychologii i literatury, rozpoznal te obsesyjna emanacje. Nie byl wiec zdziwiony, kiedy niemal natychmiast milosc przemienila sie w nienawisc. Jennie widziala go bezbronnego, probowala podniesc go na duchu - ta jedyna kobieta, ktora go odrzucila - i znienawidzi ja. Nawet teraz, miesiace po tym wydarzeniu, dzien po jej smierci, nie kontrolowal swojej zlosci, wsciekal sie na nia za minoderyjne matkowanie. Znow znalazl sie na sciezce prowadzacej do nagrody Nobla, ale stracil cos trwalego ze swej osobowosci. Utracil samokontrole, a jego emocje wpadly w poslizg niczym samochod na zamarznietym sniegu. Nienawidzil jej za to. Ach, Jennie, co ty ze mna zrobilas? Brian Okun objal sie ramionami i czekal, az przestanie dygotac. Nie przestal. Oddychal gleboko, by uspokoic lomotanie serca. Nie uspokoil. Pomyslal, ze gdyby tylko Jennie Gebben przyjela oswiadczyny, jego zycie staloby sie zupelnie inne. Zapach na korytarzu swiadczyl o tymczasowosci. Tania wyblakla farba. Odswiezacze powietrza i sparciala bielizna. Jak w obozach dla uchodzcow. Sciany pomalowane byly na zielono, a linoleum pokryte siwymi plamkami. Bill Corde zapukal do drzwi. Nikt sie nie odezwal. -Pani Rossiter? Jestem z biura szeryfa... Ponownie zapukal. Moze pojechala do St. Louis na pogrzeb. Obejrzal sie za siebie. Na korytarzu bylo pusto. Chwycil za galke i pchnal drzwi. Otoczyl go ostry zapach z pokoju - perfum Jennie Gebben. Corde rozpoznal go natychmiast. Na rece pozostal mu ten sam zapach: po reszcie perfum z buteleczki stojacej na toaletce w jej domu. Zawahal sie. To nie bylo miejsce przestepstwa. Studenci mieli prawo do prywatnosci i odpowiedniej procedury prawnej. Powinien miec nakaz, zeby wejsc do pokoju. -Pani Rossiter? - zawolal Corde. Kiedy nie rozlegla sie zadna odpowiedz, wszedl do srodka. W pokoju, w ktorym Jennie i Emily mieszkaly, brakowalo symetrii. Polki na ksiazki i lustra znajdowaly sie na przeciwleglych scianach, ale lozka pod roznymi katami. Odrywajac wzrok od podrecznika, jedna z dziewczat mogla wygladac przez male okno na parking, druga natomiast patrzec na tablice informacyjna. Na jednym z lozek lezal pluszowy krolik. Corde przyjrzal sie czesci pokoju, ktory zajmowala Jennie. Nie zauwazyl nic, co mogloby mu pomoc. Ksiazki, zeszyty, dlugopisy, plakaty, pamiatki, zdjecia czlonkow rodziny (Corde zwrocil uwage, ze mala Jennie ludzaco przypomina Sarah), kosmetyki, lokowki, ubrania, kartki papieru, opakowania po deserach, szampony, plyny kosmetyczne. Na bialym sznurku wisiala pastelowa bielizna. Plakat z zespolem U2, sterty kaset, sprzet stereo z obdrapana obudowa. Duze pudelko prezerwatyw (z lateksu, a nie z jagniecej skory jak na miejscu przestepstwa). Jej odziez musiala kosztowac tysiace dolarow. Jennie byla sumienna gospodynia. Buty trzymala w malych woreczkach. Corde spostrzegl tez zdjecie dwoch dziewczyn: Jennie i panienki o delikatnej urodzie, z brazowymi wlosami. Czy zdjecie tej dziewczyny wisialo na scianie w domu Jennie? Corde nie mogl sobie przypomniec. Obejmowaly sie i robily miny. Ich czarne i brazowe wlosy splataly sie, dajac jednorodny cien. Wybuch smiechu na gorze przypomnial mu, ze jest tu bez nakazu. Odlozyl zdjecie i odwrocil sie do biurka Jennie. Wjechal na wzniesienie na 302, znajdujace sie przy jego domu. Corde wypisal tu dziesiatki mandatow za jazde z predkoscia dochodzaca do szescdziesieciu mil na godzine. Byl tu prosty odcinek drogi, na ktorym obowiazywalo ograniczenie do 25, po ograniczeniu do 50, wiec Corde przypuszczal, ze nie moze winic kierowcow za przekraczanie predkosci. Jednak ten odcinek znajdowal sie przy jego domu, gdzie bawily sie jego dzieci. Kiedy nie mial ochoty wypisywac mandatow, zostawial woz patrolowy na podjezdzie przy szosie, co sklanialo w goracej wodzie kapanych kierowcow do gwaltownego hamowania, po czym na szczycie wzniesienia pozostawaly slady na asfalcie przypominajace smugi pociskow. Dajac dobry przyklad, Corde mocno wcisnal hamulec, wlaczyl kierunkowskaz i skrecil na podjazd do domu. Zaparkowal przy fordzie, ktorego kupil od posrednika, ale z niewielkim przebiegiem. Wysiadl z samochodu prosto na nisko zawieszone slonce. Pomachal do Jamiego, ktory wieszal swoj rower na kolkach. W rekach Jamiego rower wygladal, jakby wazyl co najwyzej kilogram. Chlopiec mial jasna karnacje, byl szczuply, ale bardzo silny. Bez przerwy cwiczyl, raczej skupial sie na wielokrotnym podnoszeniu mniejszych ciezarkow, niz na biciu rekordow. Pomachal do ojca i poszedl na podworze z tylu domu, gdzie bedzie odbijal pilke tenisowa o szczyt dachu i chwytal ja na najrozmaitsze sposoby. Mial wyraz twarzy, ktory dlugo dreczyl Corde^, az rozpoznal, ze jest taki sam, jaki widywal u Diane. Corde lubil myslec, ze wyraza tym zadowolenie, ale tez ostroznosc i rozwage. Byl dumny z syna - spokojnego i nie sprawiajacego trudnosci wychowawczych - z pelnym zapalem rozpoczynajacego treningi w zespole zapasniczym, zdolnego ucznia, dobrego z laciny, biologii i matematyki, sekretarza w kole naukowym. Corde byl przekonany, ze chlopak wyrosnie na Gary'ego Coopera. Obszedl boczny ogrodek ze wzruszona glebogryzarka ziemia i wlaczyl zraszacz. Woda zaczela nasaczac blotniste poletko, gdzie przed miesiacem zasial trawe i zgodnie z informacja na opakowaniu po szesciu tygodniach powinna ona wspaniale wyrosnac. Przez chwile patrzyl na wedrujacy strumien wody, a potem ruszyl w kierunku dwupoziomowego domu z ja-skrawozoltym aluminiowym sidingiem. Dzialka Corde'a miala okolo akra powierzchni. Rosla albo bedzie rosla na niej trawa (tak mu przynajmniej obiecywano). Ozdabialy ja krzewy jalowca i male drzewka, ktore za piecdziesiat lat beda dorodnymi debami. Od polnocy posiadlosc graniczyla z podupadajaca farma mleczna, za ktora rosl las. Sasiednie domy, skromne dwupoziomowe budynki lub konstrukcje w stylu kolonialnym, znajdowaly sie na podobnych parcelach wzdluz Drogi 302. Dotarl do niego stlumiony warkot diesla. To ogromna ciezarowka zmniejszala obroty, gdy wjezdzala na szczyt wzniesienia. Przypuszczalnie kierowca zwolnil do dozwolonej predkosci. Corde przez chwile obserwowal majestatyczny pojazd, a potem skierowal sie do domu. Katem oka dostrzegl jakis ruch. Z zamarlym usmiechem na ustach spojrzal w rog ogrodu. Cos wychynelo z krzakow. Pies? Nie! -Sarah! Jego corka wyprostowala sie i spojrzala na niego spanikowana niczym jelen, ktory dostrzegl mysliwego. Odwrocila sie i pelnym pedem rzucila sie w strone ciezarowki, ktorej kierowca z pewnoscia nie zauwazyl dziewczynki. -Sarah, stoj! - krzyknal zaskoczony Corde. - Nie! - Pobiegl za nia. Piszczala z przerazenia, pedzac przed siebie. Potykala sie, szybko przebierajac nogami, i w panice wymachiwala rekami. Biegla prosto w kierunku ogromnych tylnych kol ciezarowki, ktore byly tak wysokie jak ona. -Kochanie, zatrzymaj sie! Prosze! - wykrztusil i rzucil sie za nia. Zza paska spodni wypadl mu pojemnik z gazem paralizujacym, kajdanki uderzaly go w plecy. -Zostaw mnie! - zawyla Sarah i pognala w strone kol pojazdu. Zrzucila plecak, biegnac sprintem do samochodu. Wydawalo sie, ze zamierza wskoczyc na ogromne kola, z halasem wyrzucajace kamyczki w powietrze. Sarah byla dwa kroki od kol, kiedy Corde ja zlapal. Wyladowali na zarosnietym poboczu, gdy ciezarowka z dudnieniem przejechala obok nich. Kierowca, nieswiadomy toczacej sie walki, zwiekszyl obroty silnika, b przyspieszyc. Sarah piszczala i kopala. Spanikowany Corde uklakl i potrzasnal ja za ramiona. Uniosl otwarta dlon. Wrzasnela z przerazenia. - Co ty robisz?! Co ty robisz?! - wykrzyczal Corde, ktory tylko raz w zyciu dal klapsa Ja miemu, a Sarah nigdy, i opuscil reke. - Mow! Podbiegla do nich Diane. - Co sie stalo? Co sie stalo? Corde wstal. Panika znikla, ale pozostalo uczucie zawodu. Diane opadla na kolana i ujela twarz dziecka w dlonie. Nabrala powietrza do pluc, by wyglosic tyrade, ale sie powstrzymala, zobaczywszy rozpacz w oczach malej dziewczynki. - Sarah, chcialas uciec? Chcialas uciec z domu? Sarah wytarla oczy i nos rekawem. Nie odpowiedziala. Diane powtorzyla pytanie. Sarah przytaknela. -Dlaczego? - spytal ostro ojciec. -Dlatego. -Sarah... - zaczal stanowczym glosem. Dziewczynka sie wzdrygnela. - Tb nie moja wina. Czarnoksieznik mi kazal. -Czarnoksieznik? -Czlowiek Slonca. To jeden z wymyslonych przyjaciol Sarah. Corde przypomnial sobie, ze stworzyla te postac po pogrzebie jego ojca. Kaplan, wznoszac ramiona do slonca, powiedzial: "dusze wedruja do nieba". Bylo to dla Sarah pierwsze doswiadczenie smierci. Corde i Diane nie zamierzali przekonywac Sarah by zapomniala o tym niewatpliwie dobrym duszku. Jednak ku rosnace irytacji rodzicow dziewczynka w ostatnim roku coraz czesciej sie do niego zwracala. -Przyniosl Redforda T. Redforda do lasu i kazal mi... Glos Diane przeszyl powietrze w ogrodzie: - Skoncz z tym gadaniem 0 czarach. Slyszysz mnie, mloda damo? Co ty wyprawiasz? -Zostaw mnie. - Groznie zacisnela male usta. -Wszystko bedzie dobrze, kochanie. Nie martw sie - rzekl Corde. -Nie wroce do szkoly. -Sarrie, nigdy wiecej tego nie rob - wyszeptala zlowieszczym tonem Diane. - Rozumiesz? Moglas sie zabic. -Nie zalezy mi! -Nie mow tak. Nigdy tak nie mow! - Ostre tony w glosach matki 1 corki roznily sie tylko wysokoscia. Corde dotknal ramienia zony i pokrecil glowa. Do Sarah powiedzial: - Nic sie nie stalo. Porozmawiamy o tym pozniej. Sarah pochylila sie, podniosla plecak i poszla do domu. Z bezgranicznym zalem na twarzy obejrzala sie za siebie, ale nie na posiniale twarze rodzicow, tylko na oddalajaca sie bez niej srebrna ciezarowke. Stali w kuchni zaklopotani niczym kochankowie, ktorzy musza nagle zastanowic sie nad swoim zwiazkiem. Diane, nie majac odwagi spojrzec na meza, opowiedziala mu, co dzis przytrafilo sie Sarah w szkole. -Nie chciala isc do szkoly - rzekl ze skrucha Corde. - Zawiozlem ja i zmusilem, zeby poszla. Chyba nie powinienem. -Wlasnie, ze powinienes. Bill, nie mozesz pozwolic, zeby wynajdywala rozne wymowki. Ona nas wykorzystuje. -Co mamy robic? Bierze tabletki? -Codziennie, ale chyba jej nie pomagaja, tylko szkodza na zoladek. - Odruchowo pokazala na ogrod. - Czy masz pojecie, co ona zrobila? O Boze... Corde pomyslal: Dlaczego teraz? Ta sprawa z morderstwem i inne rzeczy. Dlaczego. Wyjrzal przez okno na rower Sarah, ktory stal wsparty na bocznych kolkach. Byl pastelowozielony, z jego gumowych raczek zalosnie zwisaly teczowe wstazki. Pomyslal o Jamiem i jego wyscigowym rowerze, na ktorym jezdzil szybko i sprawnie niczym motokrosowiec. Sarah wciaz nie potrafila jezdzic bez pomocy bocznych kolek. Corde czul sie zazenowany, kiedy rodzina wyprawiala sie wspolnie rowerami do miasta. Staral sie unikac nieuchronnych porownan miedzy swoimi dziecmi. Zalowal, ze Bog nie obdarowal ich rowno talentami. Bylo to trudne, ale probowal nie okazywac zbyt czesto dumy z Jamiego; zawsze pamietal o Sarah blagajacej o aprobate, nawet gdy sie jej cos nie udawalo. Doszedl do tego przerazajacy fakt: ktos zaproponowal zdezorientowanej dziewczynce ucieczke z domu. Corde i Diane chcieli porozmawiac z nia 0 tym, ale ona wybuchnela irytujacym smiechem i odparla, ze czarnoksieznik czy tez czarodziejski pies i tak ja obronia albo odleci i schowa sie za ksiezyc. Corde mogl stawac sie srogi, matka grozic klapsem, a dziewczynka przybierac posepny wyraz twarz, ale rodzice wiedzieli, ze wiara corki w nadprzyrodzonych opiekunow nie chce zniknac. Och, Sarrie... Chociaz Bill Corde wciaz regularnie chodzil do kosciola, przestal sie modlic. Zrezygnowal z tego dokladnie dziewiec lat temu. Pomyslal, ze gdyby to moglo w czyms pomoc Sarah, powroci do modlitwy. Powiedzial: - Wyglada, ze jest emocjonalnie nie... -Nie mow tak! - zdenerwowala sie Diane. - Ona ma wysoki ilor inteligencji. Sama Beiderson mi to mowila. Sarah blefuje, zeby zwrocic siebie uwage. A ty, kurcze, poswiecasz jej... Corde, slyszac to, uniosl brwi. -Okay, ja tez - przyznala Diane. Corde byl poirytowany. - Cos musimy zrobic. Nie mozemy dopus zeby to znow sie powtorzylo. - Pokazal reka na ogrod, jakby tak jak D' ne bal sie wspominac, ze ich corka jest smiertelna. -Za dwa tygodnie bedzie miala testy konczace semestr. -Nie mozemy jej teraz zabrac ze szkoly - stwierdzil Corde. - powinna znow powtarzac. - Wyjrzal przez okno. Dlaczego widok stoja go roweru Sarah tak go niepokoil? Dodawalo mu otuchy, ze przeczytala kilka ksiazek. Znalazla kilka kolezanek. Jest ladna. I doprowadzalo go do rozpaczy, ze nie jest jak Jamie. -Musze ci cos powiedziec - rzekl Corde po chwili wahania. Nie wi dzial, jak Diane zareaguje. Pokazal na Dziennik lezacy na eksponowanym miejscu: na cztere puszkach z pomidorami, ktore staly na srodku stolu. Byl otwarty na a kule o zbrodni. -Ktos podrzucil na miejsce przestepstwa wycinek o morderstwi Mysle, ze to dobra rada, bysmy za bardzo nie zajmowali sie ta spraw Mogl to byc tez psikus, choc jesli nawet to morderca zostawil ten swiste nie mam zamiaru sie przejmowac. Ale dla pewnosci naszego domu bed pilnowal jeden z zastepcow. Jednak to wydawalo sie kolejnym ciezarem na barkach zony. - Sar nie moze sie wiec bawic sama - stwierdzila rzeczowo. -Nie poza ogrodem. Musimy to jej jakos powiedziec, ale nie moze jej wystraszyc. Tak latwo ja przerazic. -Wciaz ja rozpieszczasz. Nigdy nie dorosnie, jak bedziesz ja trak wal w taki sposob - rzekla Diane. -Mysle tylko, ze powinnismy byc ostrozni. To wszystko. - Cor spojrzal na znajdujace sie dwiescie stop od domu ogrodzenie i spostrze wypasajace sie za nim bydlo. Przypomnialo mu to rysunek dalmatyncz ka, ktory kiedys wykonala Sarah. Byl nieporadny niczym gryzmoly trz letniego dziecka. - Niedlugo z tego powodu peknie mi serce - rzekl. Wyglada mi, ze ona jest... -Ona nie jest uposledzona - syknela Diane. -Nie powiedzialem tego. -Moja corka nie jest uposledzona. - Skupila uwage na lodowce. - Nigdy nie wspominaj o tym. 6 Rakiety wylatuja z trawy z blota nie nie z blota rakiety z serwomechanizmami potezny Dathar ustawia je i wystrzeliwuje za pomoca xaserow... Ich ciala spadaja... Spadaja na kwiaty. Spadaja. Do. Blota.Philip Halpern siedzial na werandzie za domem, ktora byla teraz dla niego centrum sterowania statkiem kosmicznym poruszajacym sie we wszystkich wymiarach. Nasluchiwal. Z domu dotarly do niego odglosy krokow. Ucichly. Spadaja do blota, na kwiaty. Nie nie nie... Philip byl blondynem, mial sto siedemdziesiat dwa centymetry wzrostu i wazyl sto dziesiec kilogramow. W jego pierwszej klasie szkoly sredniej byl tylko jeden uczen ciezszy od niego. Dzis wieczorem ubrany w obszerne lewisy i ciemnozielona koszule siedzial na kupce lisci, ktore wiatr nawial na werande. Chlopak opuscil glowe i spojrzal na torbe lezaca u jego stop. Byla to mala torba na kanapki, do ktorej mogl wlozyc lunch, jesli mama go przygotowala, kanapki z kielbasa, chipsy, banany i osiemdziesiat centow w pobrzekujacych monetach na mleko czekoladowe. Chociaz teraz znajdowala sie w niej tylko mala rzecz, chlopiec podnosil ja powoli, jakby byla bardzo ciezka. -Phathar! - w poblizu rozlegl sie szept. Philip zerwal sie na nogi i spytal: - Jano, to ty? - zmruzyl oczy i zobaczyl chlopca w jego wieku wchodzacego przez sekretne przejscie, ktore wspolnie zrobili w siatce ogrodzeniowej otaczajacej posiadlosc Halpernow. - Jano, kurde, cicho. Miedzy soba Philip i jego przyjaciel uzywali imion z nowego filmu science fiction, ktory ogladali cztery razy. Byly tajemniczym kodem laczacym ich w tym obcym dla nich swiecie. -Phathar, dzwonilem do ciebie chyba z dziesiec razy. - Jano mowil wzburzonym glosem. -Spokoj. Zrozumiales? Zamknij sie - wyszeptal szorstko Phathar. Jano - pelne imie: Jano IV z Zaginionego Wymiaru - otworzyl towana furtke i wszedl na werande. - Dlaczego nie oddzwoniles? - s tal. - Myslalem, ze cie aresztowali albo co. Czlowieku, dzis rano pra sie porzygalem. Naprawde. -Uspokoj sie. Okay? - Chociaz Phathar VII, rowniez wojo z Zaginionego Wymiaru, byl spokojny i opanowany, Philip Halpern, ml chlopak z nadwaga, juz i tak bez tej wizyty kolegi wpadl w panike. - mamy zrobic? - spytal. -Nie wiem. Prawie sie porzygalem - powtorzyl Jano. Wyglad jakby rzeczywiscie to mu sie przytrafilo. Mial wilgotne usta i zaczerwienione oczy. Choc byla dopiero wiosna, jego twarz pokrywaly intensywne piegi. Kontrastowaly z blada cera. -W jaki sposob moga nas znalezc? -O Jezu! -Ale jestes cykor. -Nie jestem. - Oczy Jano blysnely. Philip, ktorego Jano mogl powalic na ziemie jednym ciosem, wycof sie. - W porzadku, stary. -Musimy zniszczyc dokumenty - stwierdzil Jano. -A wiesz, ile czasu na to stracilismy? -Mamy w nich nazwiska polowy dziewczat z klasy. Tajne kody, zdje eia - rzekl. -Trzymam wszystko w ukryciu. Gdyby ktos probowal... -Ale te zdjecia... -jeknal Jano glosem, ktory zupelnie nie pasowa do wojownika z przestrzeni. -Posluchaj - rzekl Phathar. - Gdyby ktos probowal otworzyc szuflade, wszystko sie automatycznie zniszczy. Jano popatrzyl w mrok. - Kurde, zaluje, ze to zrobilismy. -Przestan tak gadac - wyszeptal Phathar stanowczo. Kropla sl: znalazla sie na ramieniu Jano. Na twarzy chlopca odmalowala sie odraz ale nie wytarl rekawa. - Zrobilismy to. Zro-bi-lis-my to. Nie mozemy ?cic jej zycia. -Dathar mogl. -Ale my nie mozemy i przestan jeczec. -Prawie sie porzygalem. Nad nimi rozleglo sie skrzypienie otwieranych drzwi. Niski glos ws nal: - Phil! - Obaj chlopcy zamarli. - Phil-lip! - glos jego ojca przeszj noc, jakby silnik krazownika kosmicznego wszedl w tryb antymaterii. Do cholery, gdzie jestes? Przeciez jutro idziesz do szkoly. philip zastanawial sie, czy on sam nie zwymiotuje. Nawet Phathar sie trzasl-Na pewno mnie slyszysz. Masz dziesiec minut. Jak bede musial cie szukac, to razem z panem Zlota Raczka. Kiedy zamknely sie przeszklone drzwi, Phathar powiedzial: - Powinienes juz isc. Jak cie tu zobaczy, dostane manto. Jano gapil sie na zadaszenie werandy, potem rzekl: - Do jutra. - Odszedl w milczeniu. Phathar uniosl reke i zlozyl palce w pozdrowieniu kosmicznych wojownikow. Pozegnal znikajaca w ciemnosciach postac. Jak ona sie meczyla. Pisala slowa dziesiatki razy, potem dokladnie darla kartke i wrzucala ja do kosza. Juz raz nie udalo sie jej z nim spotkac. Nie chciala jeszcze bardziej pogorszyc sytuacji i dopuscic, zeby mama i tata czegos wiecej sie o nim dowiedzieli. Siedziala przy biurku pochylona nad zlosliwymi literami. Pragnela, zeby pioro nie poruszalo sie w przeciwnym kierunku, niz chciala. Kazala mu przesunac sie w gore, by napisac b, ale zjechalo w dol i zrobilo sie p. W lewo zamiast w prawo. Tak sie pisze S? Nie. Tak. Sarah Corde nienawidzila litery S. Slyszala, jak na zewnatrz w chlodna noc cykaja swierszcze i szumia drzewa. Bolala ja szyja i plecy od napiecia po kolejnej polgodzinie pisania. Spojrzala na swoje dzielo. Pszebraszam. Nie mogie wyjsc, bo mie nie wypuszczaja i jutro pzyjdzie policjant zeby nas pilnowac. Mozesz mi pomoc1? Dostaniesz z powrotem pieniadze. Jestes Czlowiekiem Slonca? Mogem sie z tobom zobaczyc? Starannie napisala swoje nazwisko. Przez chwile byla przerazona, bala sie, ze Czlowiek Slonca nie odczyta listu. Potem uznala, ze skoro jest czarnoksieznikiem, poradzi sobie. Zlozyla kartke i napisala jego imie. Wlozyla zakiecik i sie zawahala. Ponownie rozlozyla kartke i na dole dodala kilka slow. Pszepraszam ze robie bledy. Barco pszepraszam. Wymknela sie tylnymi drzwiami na wietrzna noc. Biegla cala droge do kregu z kamieni. 2astepca szeryfa zjawil sie o wpol do dziewiatej prawie co do sekundy. Byl to mlody, wypasiony i wyszorowany zapaleniec. Przy biodrze mial kolta y n, kaliber 0.357, z szesciocalowa lufa. Mowiac krotko, spelnial wszystkie wymagania glowy rodziny co do zapewnienia bezpieczenstwa zonie i dzieciom. -Dzien dobry, Tom. - Corde wzial Dziennik z podjazdu i przytrzymal policjantowi drzwi. -Witam, szefie. Ladny ma pan dom. Corde przedstawil go rodzinie. Diane zaproponowala mu kawe Odmowil z takim zalem, jakby watpil w jej umiejetnosci kucharskie. Wycofal sie do swojego wygodnego punktu obserwacyjnego w posta samochodu marki Dodge i rodzina zasiadla do stolu. Jamie i Diane rozm wiali z ozywieniem, niemal sie klocili. Sarah siedziala spokojnie, ale by' rozradowana wiescia, ze nie bedzie musiala isc do szkoly. ("Zapamiet tylko dzisiaj, jeden dzien. Zadnych wiecej nieobecnosci do konca roku. zumiesz, mloda damo?" O tak. Ile razy to slyszala.) Corde nie przysluchiwal sie rozmowie, ani tez nie obserwowal eufo Sarah, tylko czytal krotki artykul w Dzienniku i byl zszokowany. Wyznawca kultu podejrzany o zamordowanie studentki. Postawil kawe na stole i wywrocil syrop. Nie zauwazyl tego. Diane spojrzala na niego, zmarszczyla czolo i ustawila buteleczke. ...Oficerowie sledczy z biura szeryfa rozwazaja mozliwosc, ze w Ne Lebanon grasuje jakis kultowy lub religijny morderca... Przelecial wzrokiem artykul. ...rabunek nie byl motywem zbrodni. Poniewaz panna Gebben zostala zamordowana na poczatku pierwszej kwadry Ksiezyca, spekuluje sie, ze dziewczyna jest ofiara rytualna, przypuszczalnie nie jedyna w lancuchu zabojstw. Zrodla zblizone do biura szeryfa ujawnily rowniez, ze grozono jego pracownikom smiercia... Liczba mnoga? ...Jednak szeryf Steve Ribbon stwierdzil dobitnie, ze nic nie jest w stanie wstrzymac sledztwa. "Nie zamierzamy dac sie wystraszyc, kimkolwiek sa przestepcy, niezaleznie od tego, na ile sa szaleni - powiedzial Ribbon. - Mamy wyrazne wskazowki i wykorzystamy je wlasciwie. " -Cholera - mruknal Corde, konczac w ten sposob dyskusje o wolnosci, ktora rozpetala sie przy sniadaniu. Uniosl wzrok znad gazety i spostrzegl, ze cala rodzina patrzy na niego. -Co sie stalo, kochanie? Podal Diane gazete, a dzieciom powiedzial, ze wszystko jest w porzadku. Jamie zagladal nad ramieniem matki, kiedy czytala. -Kultowy? - spytal. Diane skonczyla artykul i teraz Jamie zaczal go czytac. Nie rozumiem, co takiego zlego jest w tym artykule? - spytala Diane. -Za duzo rozglosu - mruknal. - W takich sprawach trzeba dzialac po cichu. -Hm, chyba tak - zgodzila sie i zaczela sprzatac naczynia. Corde wstal, by przyniesc pasek z bronia, ale zanim wyszedl z kuchni, spojrzal na zone. Skoncentrowala sie na sprzataniu i wydawalo sie, ze zapomniala o tym, co go zdenerwowalo - ze ten artykul byl dla mordercy sygnalem, ktory, uzywajac slow Steve'a Ribbona, mowil: Mozesz grozic Corde'owi, ale to nic nie da. Idzie jak burza i twoje cholerne grozby nie robia na nim zadnego wrazenia. Nawet najgorsze swinstwa nie sa w stanie powstrzymac naszego Billa. Nie posuneli sie dalej niz do odpowiedzi typu: "bylam na przyjeciu urzadzanym przez korporacje", "wtedy wieczorem mialem randke" albo "prosze zapytac kogos innego, w ogole jej wtedy nie widzialam". Nawet gdyby chcieli powiedziec cos wiecej, to przyjmowali postawe obronna i byli wystraszeni. Unikajac chlodnego spojrzenia zielonych oczu Corde'a, chlopcy spogladali na jego rewolwer, a dziewczyny na podloge. Niektorzy czuli sie niepewnie, inni byli bliscy lez. Czesto rozlegal sie placz. Pokoj 121 w zrzeszeniu studentow nigdy nie pelnil tak ponurej roli. Pomieszczenie bylo gorsze niz ktorykolwiek z boksow do przesluchan w biurze szeryfa New Lebanon. Pomalowane na bezowo pachnialo perfumami i plynem po goleniu, kreda, farbami plakatowymi, kiepska kawa i jedzeniem smazonym na tluszczu. Corde siedzial przy lekkim metalowym biurku, ktore mogl uniesc kolanami, napinajac palce u stop. Czul sie smiesznie. Lance Miller przysiadl w drugim rogu pokoju. Cale przedpoludnie studenci i pracownicy szkoly przedstawiali Cor-de'owi swoje wersje eseju pod tytulem: "Jennie Gebben, jaka znalem". Ich wypowiedzi sluzyly roznym celom - zrzucali z siebie odpowiedzialnosc, podkreslali bol po stracie, chcieli, zeby ich nazwiska staly sie znane publicznie. Ktos nawet zaproponowal swoja pomoc w ujeciu przestepcy. Do poludnia sam Corde zapisal dwa pudelka fiszek. O pierwszej zrobil sobie przerwe. Otworzyl aktowke, by wyjac z niej nowe opakowanie kartek. Kiedy z halasem rozrywal celofan, Miller spojrzal na wnetrze teczki i zauwazyl, ze Corde patrzy na zdjecie przyklejone w srodku: Jennie Gebben z twarza lsniaca od potu. Corde spostrzegl, ze Miller go obserwuje, i zaniknal wieko. Miller poszedl do kawiarni po kanapki. Po lunchu Miller wyjrzal przez okno i powiedzial: - O cholera, zno tu idzie. - Corde uniosl wzrok i zobaczyl Wyntona Kresge'a idacego chodnikiem. -Czego on chce? - rzucil Corde. Szef ochrony wszedl do malego pokoju. Mial ze soba koperte. -Siema, Wynton - przywital go Corde. - Co pana sprowadza do nas? - Kresge polozyl koperte na biurku. - Co to? - spytal detektyw. -Nie wiem. Bylem w ratuszu i spotkalem tam detektywa Slocuma. Napomknalem, ze bede przechodzil obok zrzeszenia studentow, i on poprosil, bym to panu oddal. Powiedzialem, ze z przyjemnoscia. - Nagle przerwal, zadowolony, ze tak gladko wszystko wyjasnil. Na kopercie byla pieczatka: Laboratorium Kryminalistyki. Do uzytku wewnetrznego. Frede-ricksberg. - Czy tam maja wydzial, ktory poszukuje sladow? -To jest laboratorium hrabstwa. Jim Slocum byl w biurze? Mial sprawdzac drogi i centrum handlowe - warknal Corde. -Moze pan chce, zebym ja zajal sie centrum? Zrobie to bardzo chetnie - zaproponowal Kresge. -Nie trzeba. - Corde byl zly. Wyszedl z pokoju 121 do telefonu, zdenerwowany lekko tymi wiesciami. Kresge na chwile pozostal w pomieszczeniu. Z zaklopotaniem patrzyl na tablice. Potem wyszedl. Przechodzac obok Corde'a, pozegnal go gestem dloni. Corde, z telefonem przycisnietym do szyi, skinal glowa i obserwowal, jak na korytarzu znikaja jego szerokie plecy w ksztalcie trapezu. Zastepca szeryfa, ktory byl w biurze, powiedzial, ze Slocuma tam nie ma. Zapytal, czy ma zadzwonic do Corde'a. - Nie - odparl Corde i ze zloscia odwiesil sluchawke. Wrocil do pokoju i zajrzal do koperty, ktora przyniosl Kresge. -No nie. Miller spojrzal na niego. -Przeoczylismy noz. -Na miejscu przestepstwa? -Tak. - Corde spojrzal na kiepska odbitke. Technik polozyl po prostu bron na plycie kopiarki. Brzegi byly rozmyte, tlo ciemne. Ta bron to krotki skladany sztylet z ciemna rekojescia i cienkim ostrzem. Mial okolo czterech cali; dwa cale mniej niz graniczna, dopuszczona przez przepisy stanowe dlugosc. Na rekojesci znajdowal sie wzor - jakis emblemat - w ksztalcie skrzyzowanych blyskawic. Corde uznal, ze przypomina nieco symbol nazistow. przeczytal krotki raport z wydzialu badania miejsc przestepstw hrabstwa Harrisom Noz ze zlozonym ostrzem znaleziono w kwiatach, w miejscu, gdzie lezala Jennie Gebben. Przestepca nie zaatakowal nim dziewczyny - na ostrzu nie stwierdzono sladow krwi czy tkanki - choc mogl zostac uzyty do przeciecia liny, ktora morderca ja dusil. Steve Ribbon dolaczyl recznie napisana notke: Bill - ofiara rytualna? Kolejny dowod na istnienie jakiegos kultu. Musisz pojsc tym tropem. -Lance, ale jestesmy glupi. Cholernie glupi. Dwa razy przeszukiwalem miejsce. Slocum i ja. - Czul, ze pali go skora z powodu tego uchybienia. Wyciagnal kolejny raport z koperty: na temat wycinka z gazety i napisanej na niej grozby. Nie doszukano sie zadnych odciskow palcow. Czerwony atrament, w ktorym znaleziono kilka wlokien markera, pochodzil z piora Flair, sprzedawanego masowo w calym kraju. Na formularzu z prosba o przeprowadzenie analizy, ktory wyslal mu Corde, zapytal: Czym wycial artykul z gazety? Czyms ostrym - odpowiedzial technik. Wreszcie koperta zawierala nakaz pozwalajacy przeszukac czesc pokoju, ktory zajmowala w akademiku. Dal go Millerowi i powiedzial, zeby poszedl tam z zespolem badajacym miejsca przestepstw. Potem spojrzal na notatki Millera i uswiadomil sobie, ze powinien bardziej zwracac uwage, co robi mlody zastepca szeryfa. - Zapisales wynik meczu, w ktorym brala udzial...?! -A nie powinienem? -Tego nie. -Myslalem, ze mam zapisywac wszystkie szczegoly. -Masz zapytac jej kolezanki, kiedy miala okres - nakazal Corde. -Nie mozna pytac o takie rzeczy. -Ale zapytaj. Miller zrobil sie czerwony jak burak. - Nie mozemy sie tego dowiedziec w jakis inny sposob? -Zapytaj - warknal Corde. -Okay, okay. Corde przeczytal jedna z notatek Millera. JG i jej wspollokatorka P^zed kolacja. Dyskusja? Klotnia? Nie wiadomo, co powiedziala. Potem JG byla zdenerwowana. Wspollokatorka: Emily Rossiter. Corde postukal palcem w notatke. - To jest interesujace. Chce porozmawiac z ta Emily. Idz i kaz jej zaraz przyjsc. Bill Corde byl zdenerwowany na jarzeniowke, ktora bez przerwy migotala mu nad glowa. Wyczerpalo go tez przesiewanie informacji uzyskanych od durnie zachowujacych sie mlodych kabotynow. Chcial skonczyc na dzisiaj i wrocic do swojego biura, kiedy w drzwiach pojawil sie mlody mezczyzna, okolo dwudziestopiecioletni. Krecone czarne wlosy zwiazal w konski ogon. Mial waska twarz i wystajace kosci policzkowe, pod ktorymi rosla czarna broda. Byl ubrany w niebieskie dzinsy i czarna koszulke. - Detektyw Corde? -Tak, to ja. Niech pan wejdzie. -Dostalem informacje, ze chce sie pan ze mna spotkac. -Jak sie pan nazywa? Prosze usiasc. -Brian Okun. To dotyczy Jennie Gebben? -Tak. - Corde przerzucal fiszki. Powoli, fiszka po fiszce, przypatrywal sie swojemu recznemu pismu. Zajelo to duzo czasu. Uniosl wzrok. - W jaki sposob pan ja poznal? -Byla w grupie profesora Gilchrista. Psychologia i literatura. To wykladowca. Ja prowadze seminaria. -Jest pan pracownikiem szkoly? -Niedawno skonczylem studia. Teraz robie doktorat. -Czym sie pan zajmuje na zajeciach? -Jak juz mowilem, prowadze seminaria. Dyskutujemy na nich. -O czym? Zaskoczony Okun wybuchnal smiechem. - Naprawde chce pan wiedziec? -Jestem ciekawy. -Podam temat z ostatniego tygodnia: "W jaki sposob John Crowe Ranson i szkola Nowej Krytyki zinterpretowaliby poezje tworcy dotknietego dwubiegunowa psychoza afektywna?" Czy slyszal pan o Nowej Krytyce? -Nie - odparl Corde. - Wie pan, czy Jennie z kims krecila? -Krecila? Co to dokladnie znaczy? To niejasne okreslenie. -Czy sie z kims spotykala? -Spotykala? Ma pan na mysli randki? - spytal Okun glosem nasaczonym ironia. Corde odnosil wrazenie, ze chlopak wcale nie jest nieprzyjaznie nastawiony. Wygladal na naprawde zaklopotanego, jakby detektyw zadawal pytania, na ktore nie mozna bylo normalnie odpowiedziec. - Chodzi mi o to, cZy Jennie byla z kims zwiazana na dluzej. Okun omiotl wzrokiem fiszki Corde'a. - Chyba pan wie, ze kilka razy sie z nia-umowilem. Corde, ktory tego nie wiedzial, rzekl: - Wlasnie mialem o to zapytac... czy zazwyczaj umawia sie pan ze studentkami? -To miasto uniwersyteckie. Z kim innym mozna sie umawiac? - Okun spojrzal w oczy Corde'a. -I to normalne, ze profesor umawia sie ze swoimi studentkami? -Nie jestem profesorem. Juz to panu mowilem. Robie doktorat, wiec w pewnym stopniu tez jestem studentem. Corde palcem potarl styropianowy kubek z chlodna kawa. Wzdrygnal sie, uslyszawszy pisk. - Prosze konkretnie odpowiadac na moje pytania. To jest powazna sprawa. Jak dlugo sie pan z nia spotykal? -Zerwalismy kilka miesiecy temu. Umawialismy sie na randki przez trzy miesiace. -Dlaczego pan z nia zerwal? -To nie powinno pana interesowac. -Ale interesuje, przyjacielu. -Prosze posluchac, szeryfie. Wybralismy sie wspolnie piec lub szesc razy. Nigdy nie spedzilem z nia nocy. Mila osoba, ale nie w moim typie. Corde juz mial na koncu jezyka pytanie, ale Okun dodal: - Nie mam ochoty mowic panu, jaki jest moj typ. -W jakich okolicznosciach zerwaliscie ze soba? Okun podrzucil ramieniem. - Trudno to nazwac zerwaniem. Nic powaznego nigdy miedzy nami nie bylo i nie bylismy zainteresowani, zeby kontynuowac ten zwiazek. -Czy pan wie, z kim potem Jennie zaczela sie spotykac? -Z kims sie spotykala, ale nie wiem z kim. Corde przerzucil fiszki. - Interesujace. Kilkoro jej przyjaciol tez powiedzialo, ze dobrze nie wiedza, z kim ostatnio umawiala sie na randki. Okun zmruzyl oczy i jezykiem dotknal odstajacego kosmyka brody. - Zatem jakis tajemniczy facet. -Jaka byla studentka? - spytal Corde. -Troche powyzej sredniej, ale nie miala serca do studiowania. Literatura nie byla jej pasja. Mocno zaakcentowal slowo literatura. Corde zapytal: - Czy z kims z grupy byla szczegolnie blisko? Nie mysle o panu. -Nie mam pojecia. -A w ciagu ostatniego miesiaca spotkal sie pan z nia osobiscie? Okun zamrugal oczami. - Osobiscie? W jaki inny sposob mozna spotykac jak nie osobiscie? Moze pan mysli o spotkaniach intymnych na gruncie towarzyskim? Corde przypomnial sobie, jak przez dziesiec minut probowal obez dnic i zakuc w kajdanki George'a Kallowoskiego, ktory w pijanym wi usilowal rozwalic mu czaszke. Pomyslal, ze Kallowoski byl przyjemni szym gosciem niz ten chlopak. - Mialem na mysli, czy spotykal sie z nia poza zajeciami. -Ostatnio nie utrzymywalismy kontaktow towarzyskich. A j mowilem, nigdy nie mielismy zblizen intymnych. -Czy miala jakichs wrogow, z kims darla koty? -Tego nie wiem. -Czy dobrze zyla ze swoja wspollokatorka? -Chyba tak. Nie znam Emily tak dobrze. -Ale mial pan na tyle bliskie kontakty z Jennie, by wiedziec, ze nr szkala w pokoju z Emily. Okun sie usmiechnal. - Co za wnioskowanie! Czy to oznacza, ze ch mnie pan zlapac w pulapke? Corde przetasowal fiszki niczym gracz w blackjacka w Las Vegas. Teraz Emily... - Uniosl wzrok i zmarszczyl brwi. - Wiec pan nie spe ani jednej nocy w pokoju Jennie? Okun, ktory patrzyl na to przesluchanie z innego punktu widze westchnal. - Emily nie potrafi trzymac geby na klodke. Uzylem eufe zmu, kiedy wspomnialem, ze nie spedzilem z Jennie nocy. -Eufemizmu? -Nie mowilem bezposrednio, ale w przenosni. -Wiem, co to jest eufemizm - rzekl Corde, ktory tego nie wiedzi -Chcialem w ten sposob powiedziec, ze nie mialem z nia stosunko seksualnych, jedynie dlugo wieczorami rozmawialismy o literaturze. ' wszystko. Wie pan, odnosze wrazenie, ze to przesluchanie to rodzaj p watnej zemsty... -Myli sie pan. Okun wyjrzal przez male okno, jakby chcial obserwowac gwiaz a potem rzekl: - Nie wiem, czy pan studiowal, ale podejrzewam, ze ma pan zbyt wiele szacunku do tego, co robie. Corde nic nie powiedzial. -Moze wygladam na... jak by to pan okreslil? Na hipisa? Moze i gladam na hipisa, ale ludzie tacy jak ja ucza innych komunikowania si Mysle, ze jest to dosc wazne. Jestem wiec oburzony, ze traktuje mnie pan -ak jednego z miejscowych przestepcow. - Zgadza sie pan na pobranie krwi? Krwi? Zeby zrobic badania DNA i porownac ze sperma znaleziona w ciele Jennie Gebben. Spierdalaj. - Brian Okun wstal i wyszedl z pokoju. Czy doprowadzasz swojego mezczyzne do szalenstwa? Diane Corde siedziala w pomieszczeniu wylozonym boazeria i przegladala "Redbook". Pytanie 1. Co najbardziej niezwyklego jestes w stanie zrobic ze swoim partnerem? A. Razem pojsc na kurs spadochronowy. B. Kochac sie poza domem. C. Kapac sie na golasa. D. Pojsc na kurs tanca. Diane nie spodobalo sie to miejsce. Za bardzo przypominalo gabinet weterynarza, ktory sterylizowal ich zwierzaki i usuwal im pasozyty. Czekala w wylozonej tanim drewnem poczekalni z podnoszonym okienkiem i z zujaca gume recepcjonistka, ktora sprawiala wrazenie, ze za chwile zapyta: "Teraz przyszla kolej na zastrzyk przeciwko nosowce, prawda?". Diane przelknela sline, mimo ze zaschlo jej w ustach, i wrocila do czytania czasopisma. Pytanie 7. Na ile zdziwilby sie twoj partner, gdybys pewnego popoludnia zadzwonila do niego i zaprosila do eleganckiego hotelu, gdzie w pokoju czekalabys z szampanem i kawiorem? A. W ogole nie bylby zaskoczony. B. Troche zaskoczony. C. Bardzo zaskoczony. D. Zdumiony. Corde i Diane spotkali sie na kolacji dla samotnych zorganizowanej przez kosciol metodystyczny na lodzi mieszkalnej zacumowanej na jeziorze Seever. Corde zjawil sie tam tylko z paczkami chipsow i zaczal od glu-P^go zartu ("Szkoda, ze nie przynioslem czegos na poprawe nastroju"). Potem zwrocil uwage na Diane Claudie Willmot, ktora ukladala marynaty w misce, i zaprosil ja na spacer. Zgodzila sie, tylko poprosila, zeby chwile poczekal, bo chce wziac torebke. Chodzili po parku, az, dzieki Bogu, lu-nal deszcz i musieli sie schowac do malej chatki, gdzie inni samotnicy szukajacy szczescia jedli fasolke, frankfurterki i zartowali. Corde i Dia rozgrzani i przemoczeni, pocalowali sie i wtedy postanowila, ze wyjdzie niego za maz. Byla cztery \aia starsza od Corde'a, co jest ogromna roznica dla lu w wieku, w ktorym wtedy byli - mieli po dwadziescia kilka lat. Di spytala z placzem: "Co zrobisz, jak przekrocze trzydziestke? Ty wciaz dziesz mlody..." Bill Corde, ktory rzeczywiscie martwil sie ta roznica - ku (ale z innego powodu - uwazal, ze moze go opuscic dla starszego m czyzny) powiedzial jej cos, co calkowicie okazalo sie prawda: szybciej wlosy posiwieja) mz ona sie zestarzeje. Nie liczyl sie wszakze z jednym problemem. Diane byla rozwo przez dwa lata zyla ze sprzedawca w Fredericksbergu. Rozstala sie z przed spotkaniem z Corde'em i kiedy z lekiem zwierzyla sie Corde'owi z go malzenstwa, przyjal to z nonszalancja. Jednak pozniej, gdy rozmys o wspolnym zyciu Diane i Stuarta, sciskalo go w zoladku. Z poczatku: ne patrzyla na to z dystansem, ale po pewnym czasie niepokoj Corde'a czal sie jej udzielac. Nie wiedziala, jak go ulagodzic. Nie pomagalo, g bez przerwy powtarzala czesciowo prawdziwie, ze jej zycie seksualne Stuartem bylo nieudane. Chociaz nie rozpamietywala tego, to jedn przypuszczala, 2e Corde ma liczne doswiadczenia z kobietami, ktore zas~ ly w nim narastajaca teraz nieufnosc. Jednak to nie seks draznil Corde bylo to cos bardziej podstepnego - zazdrosc, ze kobieta, ktora chcial slubic, zwierzala sie innemu mezczyznie, wyplakiwala sie przed nim i cieszala go. Corde nie mogl sie uspokoic, byl zazenowany i zasmucony zaprzeszla zdrada. "Ale to wszystko sie wydarzylo, zanim cie poznalam" odparowala Diane. Tak jak zamierzala, dostrzegl wtedy jej stanowczo Dlugo rozmyslal, az w koncu Diane zdobyla sie na blef: "Skoro masz tak zadreczac, to lepiej, jakbys znalazl sobie jakas dziewice". Slub odbyl sje skladnie w miesiac od ich spotkania. Oboje uznali za dobry znak i Sie nie pomylili. Przez szesnascie lat malzenstwa, zwrac jac sie do siebie kocha11(TM)' czesciej mowili to szczerze, niz udawali. Di twierdzila, ze podstawa ich sukcesu jest zapominanie, a nie wybacz" grzechow. Jednak najdalej posuneli sie w zdradzie, gdy kochajac w pierwsza noc w wynajetym domu, on myslal o Susan Sarandon, a OJ o Kevinie Costnerze. Przetrwali klopoty finansowe, ktore doprowadzily ich na skraj b kructwa, smierc ojca Diane i matki Corde'a, wylew u ojca Corde'a, kto uczynil z niego obca osobe, a potem jego zgon oraz inne trudne probie ktore ich dotknely, kiedy mieszkali w St. Louis. Dziwne, ale zlowieszczy lek, ktory odczuwala, nie wynikal z dlugich nieobecnosci meza, czy tez z jego obsesji na punkcie pracy. Z pewnych powodow Diane Corde sadzila, ze to klopoty z Sarah oddalaja ich od siebie. W ogole tego nie rozumiala, ale wyczuwala rozdzwieki miedzy nia a mezem, a w trudnych chwilach uswiadamiala sobie ich nieuchronnosc. Zerknela na zegarek. Zdenerwowala sie, ze musi tak dlugo czekac, i spojrzala na recepcjonistke, ktora przesuwala gume w ustach, az znalazla dla niej dobre miejsce, po czym wrocila do wypisywania drukow. Pytanie 11. Czy twoj maz... Otworzyly sie drzwi od gabinetu i wyszla z niego kobieta przed czterdziestka. Miala na sobie piekny rozowy stroj, olsniewajacy, wibrujacy w swietle. Diane dlugo przypatrywala sie sukni, zanim spojrzala tamtej w twarz. Ten kolor pasuje dziwce. Kobieta, usmiechajac sie oficjalnie, powiedziala: - Witam, jestem doktor Parker. Zechce pani wejsc? 0 Boze, to pomylka. Diane poczula, ze znalazla sie u oszustki. Kiedy wstala, zastanawiala sie, jak stad uciec. Przychodnia jak u weterynarza, rozowy stroj, a jedyne referencje tej kobiety to reklama w ksiazce telefonicznej. Jednak mimo obaw Diane weszla do gabinetu. Usiadla w wygodnym fotelu. Doktor Parker zamknela drzwi. Pokoj byl maly, pomalowany na zolto i - kolejna niemila niespodzianka - nie stala w nim zadna kanapa. We wszystkich gabinetach psychiatrow znajduja sie kanapy. Tyle Diane wiedziala. W pokoju byly dwa fotele, ktore staly po przeciwnej stronie w zasadzie pustego biurka, dwie automatyczne sekretarki, lampa i czysta popielniczka na stojaku. Pudelko chusteczek higienicznych. Gruba zlota bransoletka pani doktor zadzwonila o blat biurka, kiedy zdejmowala skuwke z piora i brala notatnik. Z drugiej strony, sadzac po scianach, terapeutka zdala test. Po jednej stronie gabinetu staly polki zapelnione ksiazkami o ponurych tytulach takich jak: "Psychodynamiczne leczenie dysfunkcji" czy "Zasady psychofarmakologia. Na przeciwleglej scianie wisialy dyplomy. Doktor Parker ukonczyla Uniwersytet Illinois oraz z wyroznieniem Polnocno-Zachodnia Szkole Medyczna i Amerykanski College Psychiatrii. Trzy szkoly! Diane, ktora skonczyla tylko z nie najlepsza srednia college nauczycielski, gapila SlL przez chwile na niesamowite certyfikaty pelne lacinskich i greckich zwrotow oraz pieczeci i podpisow. Potem spojrzala na terapeutke, ktora Patrzyla na nia wyczekujaco. -No coz - zaczela Diane i zacisnela spocone dlonie na kolanach. Po-Czula, ze do oczu cisna sie jej lzy. Otworzyla usta, by opowiedziec o Sarah, a zamiast tego spytala: - Jest pani nowa w miescie? -Rozpoczelam tu praktyke rok temu. -Rok temu - powtorzyla Diane. - New Lebanon jest chyba dla pa ni za cichym i za malym miastem...? -Lubie male miasteczka. -Male miasteczka. - Diane skinela glowa. Na dluzsza chwile zapa dla cisza. - No tak, to jest male miasteczko. To prawda. -Kiedy pani do mnie zadzwonila, wspomniala pani o corce. Prosze mi o niej opowiedziec - zachecila doktor Parker. W glowie Diane pojawila sie pustka. - No coz. Pioro terapeutki zawislo w powietrzu, gotowe do pisania i pociagni cia za soba bransoletki z osiemnastokaratowego zlota. -Nasza Sarah ma problemy w szkole - wyznala Diane. -Ile ma lat? -Dziewiec. -Dokladnie? -Uch, dziewiec lat i szesc miesiecy. -Jest w piatej klasie? -Nie, w czwartej. Raz powtarzala. -Prosze opowiedziec mi o jej problemach. -To madra dziewczynka. Naprawde inteligentna. Czasami, jak co powie... - Odpowiednie przyklady umknely z glowy Diane. - Jednak jej podejscie... Jest leniwa. Nie probuje. Nie chce odrabiac lekcji. Nie zali cza testow. Czytalam taka ksiazke. "Twoje skryte dziecko". - Przerwala czekala, zeby doktor Parker zaaprobowala te lekture. Terapeutka uniosl brwi z lekkim zdziwieniem, co Diane odczytala, ze nie jest najlepszeg zdania o ksiazce. - Napisano tam, ze czasami dzieci zachowuja sie zle, chca zwrocic na siebie uwage. -Powiedziala pani, ze dziewczynka jest inteligentna. Czy wie pa jaki ma iloraz inteligencji? -Nie pamietam - zachnela sie. Powinna to sprawdzic. - Przy mi, ale... -Zaden problem. Mozemy to uzyskac w szkole. -Ona zachowuje sie nieprzyjaznie, glupio, ma napady zlosci. I wi pani, co sie dzieje? Skupia na sobie uwage. Mysle, ze glownie dlatego rob wolne postepy. Mamy tez syna... Sarah to nasze drugie dziecko... wiec sa dzimy, ze jest zazdrosna. To bez sensu, bo spedzamy z nia bardzo duzo cza su, znacznie wiecej niz z Jamiem. Nie rozpieszczam jej, nie pozwalam r~ bic bzdur, ale ona w ogole mnie nie slucha. Wyglada, jakby mnie calkowi cie ignorowala. Chcialabym wiec, zeby pani z nia porozmawiala. Gdyby pani jej powiedziala... -Czy w zwiazku z tym byla u terapeuty lub psychologa? -Tylko u psychologa w swojej szkole. On polecil mi, zebym sie z pania umowila. Potem rozmawialam o tym z naszym pediatra, doktorem Slovingiem. To chyba dobry specjalista? Doktor Parker najwyrazniej nie zwykla potwierdzac opinii rodzicow. Spojrzala cieplo na Diane i nic nie powiedziala. -W kazdym razie doktor Sloving przepisal jej ritalin. -Na nadpobudliwosc? To pytanie przynioslo Diane ulge. Przynajmniej stary zbzikowany doktor Sloving wlasciwie zdiagnozowal problem. Doktor Parker kontynuowala: - Czy corka jest niezdyscyplinowana, zbyt aktywna? Przejawia kompulsywne zachowania... na przyklad czesto myje rece? -Och, jest bardzo niespokojna. Roztrzesiona, znerwicowana. Bez przerwy sie kreci. Doprowadza mnie do szalenstwa. -Czy doktor Sloving przeprowadzal jakies psychologiczne testy? -Nie, tylko pobral jej krew. - Diane zarumienila sie i odwrocila glowe od terapeutki. - Ale on zna ja od urodzenia... To znaczy, on przyjal to chyba za najlepszy sposob leczenia. -No dobrze - rzekla oschle doktor Parker - skoro zdiagnozowal nadpobudliwosc, to dlaczego przyszla pani do mnie? -Mysle, ze lekarstwo dziala. - Diane zawahala sie. - Ale niezbyt dobrze. Szczerze mowiac, to w ogole nie skutkuje. Powoduje, ze czasami zachowuje sie, nie wiem, jak postrzelona. I szkodzi jej na zoladek, jest po nim jeszcze bardziej roztrzesiona. Mowi, ze przewraca sie jej w brzuszku. - Spojrzala na swoje rece i zauwazyla, ze klykcie zrobily sie biale jak kosc sloniowa. - Naprawde jest z nia coraz gorzej. Ma zle stopnie. Wczoraj probowala uciec z domu. Nigdy wczesniej tego nie robila. Ma tez coraz silniejsze napady zlosci. Pyskuje czesciej niz kiedys. Mowi do siebie. -Pozwoli pani, ze zapytam o kilka rzeczy... Pojawila sie lawina pytan. Diane probowala sie polapac, do czego zmierza terapeutka. Jednak bez skutku; kiedy Diane mogla sie zoriento-wac, co terapeutka ma na mysli, ta zmieniala temat. -Ile czasu dziennie oglada telewizje? -Dwie godziny wieczorem, ale tylko wtedy, gdy ma odrobiona prace domowa. Najbardziej lubi filmy fabularne. Uwaza, ze sitcomy i reklamy sa Slupie. Uzywa slowa ohydne. Znow pojawil sie lekki usmiech. - Zgadzam sie z nia, ale pro mowic dalej. -Twierdzi, ze nie moze szybko sie uczyc... ale ja wiem, ze moze. chce powiedziec, ze oszukuje... - Diane zdala sobie sprawe, ze wlasnie zrobila. - No coz, niektore rzeczy chwyta tak szybko, ze kiedy zachov sie idiotycznie, wyglada to na udawanie. -A co latwo jej przychodzi? -Zapamietywanie filmow i historii, ktore jej czytamy. I bohatero Jest w stanie dokladnie odtworzyc sceny. Pamieta dialogi. No i zgaduje konczenia filmow. Przebiera sie w rozne stroje. Kocha kostiumy. Ale wszystko nie ma nic wspolnego z prawdziwym zyciem. Szkola, gotowa szycie, gimnastyka, sport, gry zupelnie jej nie interesuja. - Diane wrocila wzrok od spojrzenia terapeutki. - Kiedys zmoczyla sie w klasi Doktor Parker zacisnela usta i pokrecila glowa. Diane popatrzyla jej drobne, regularne pismo w notatkach, ktore naznacza jej corke na c zycie. Wziela chusteczke higieniczna i udala, ze wyciera nos, a potem zl zyla ja silnymi palcami i podarla na confetti. Kolejne pytania. Ciezko juz jej bylo. Diane usilnie probowala ukryc wszystkie problemy rodzinne, tak jak robila to z bizuteria po matce - nic prawdziwego, zadnych diamentow, zadnego zlota, co wyliczala tylko prz nielicznych wyjatkowych okazjach. Wyczerpalo ja mowienie tej eleganckiej, szykownie ubranej obcej kobiecie o Billu, o Jamiem, o dziadkach o niesmialosci Sarah i jej sprytnych manipulacjach. Doktor Parker spojrzala na zegarek. Czyzby byla znudzona? -Czy w czasie ciazy pila pani alkohol lub brala leki? -Nie, nie pilam. Od czasu do czasu bralam tylenol, ale tylko kilka razy. Wiem, ze nie powinnam. -Jakie sa pani stosunki z mezem? -Doskonale. Dobre. -Czy klocicie sie przy dzieciach? Czy rozmawialiscie o rozwodzie -Nie. Nigdy. -Czy ktores z was pije lub uzywa narkotykow? -Pijemy alkohol tylko towarzysko - odparla urazona Diane. - Nie uzywamy narkotykow. Chodzimy do kosciola. Zapadla cisza, gdy reka terapeutki szybko przesuwala sie po papierze Po chwili Diane powiedziala: - Myslimy, ze jesli ktos taki jak pani powie jej, zeby skonczyla z tymi wszystkimi bzdurami i wziela sie do pracy, to... - Zawiesila glos. Terapeutka zagryzla dolna warge i zlizala z niej odrobine szminki. Zamknela drogie pioro. Puscila warge, odchylila sie do tylu i oparla o skorzany fotel. - Pracowalam z dziecmi majacymi problemy z nauka. -Ale ona nie jest niezdolna - szybko wtracila Diane. - Mowilam pani, ze jej iloraz inteligencji... -Problemy z przyswajaniem wiedzy nie sa pochodna ilorazu inteligencji. To... -Pani doktor - wyjasniala cierpliwie Diane - Sarah jest bystra, niesmiala dziewczynka. Nauczyla sie... - Diane przypomniala sobie zdanie z ksiazki "Moje skryte dziecko". - ...wzorcow zachowan polegajacych na skupianiu na sobie uwagi mojego meza, mojej i jej nauczycieli. Dostosowalismy sie do jej oczekiwan. Teraz chcemy, zeby specjalista taki jak pani powiedzial jej, zeby przylozyla sie do pracy. Za bardzo sie od nas oddalila. Poslucha pani. Dlatego tu jestem. Doktor Parker odczekala chwile, a potem rzekla: - Chce cos pani powiedziec. Niech sie pani nad tym zastanowi i porozmawia z mezem. Po pierwsze, z tego, co pani mowi, moim zdaniem nie wynika, ze dziewczynka cierpi na zespol braku koncentracji. Niektorzy psychiatrzy uwazaja, ze ten zespol jest czyms innym niz nadpobudliwosc. Na podstawie wlasnych badan sadze, ze sa ze soba powiazane. Jesli dobrze zrozumialam, Sarah nie wykazuje ogolnej nadpobudliwosci, co my nazywamy zachowaniem hi-perkinetycznym. Jej nerwowosc moze byc objawem wtornym; ma inne zaburzenia, ktore sprawiaja, ze jest niespokojna, roztrzesiona. Ritalin to w najlepszym przypadku dorazne rozwiazanie... -Ale doktor Sloving powiedzial, ze pomoze jej w nauce i zapamietywaniu. -Rozumiem, ale musze cos wyjasnic. Przy calym szacunku do waszego internisty uwazam, ze lekarze przepisuja ritalin troche zbyt pochopnie. Wielu rodzicow woli uslyszec, ze ich dziecko ma zespol braku koncentracji, bo chce, zeby trudnosci mialy zrodlo fizyczne, a nie psychiczne. -Sarah nie jest chora psychicznie - stwierdzila Diane lodowatym glosem. -Absolutnie nie - podkreslila dobitnie terapeutka. - Opoznienie w rozwoju jest przypadloscia powszechna i uleczalna. Takie dzieci okresla sie powszechnie jako glupie, leniwe lub krnabrne. Obecnie specjalisci nie widza tego w ten sposob, ale wiekszosc ludzi tak. Diane zapiekla ta krytyka pochodzaca z ust terapeutki o lagodnej twarzy. Odezwala sie nagle: - Jak pani moze mowic cos takiego?! Powinna Pani zobaczyc, ile czasu poswieca jej Bill. Ja kazdego dnia pilnuje, zeby zeszla na dol i odrobila prace domowa. Czasami przed sniadaniem spedz z nia cala godzine. Terapeutka zaczela mowic uspokajajacym tonem: - Na pewno bedzie to dla was trudne, ale trzeba odrzucic wszystkie mysli, ze ona jest leniwa glupia lub po prostu uparta. -Z poczatku nie mialam zamiaru tu przyjsc - Diane wyrzucila z siebie ze zloscia. - Chce tylko, zeby powiedziala jej pani, ze musi przy. siasc faldow i... Doktor Parker usmiechnela sie. - Pani Corde, wiem, ze jest pani trudno sie z tym pogodzic. Chcialaby pani szybko znalezc zrodlo klopotow z corka, ale nie sadze, zeby bylo to takie proste. Jezeli rozwija sie zbyt powoli, a sadze, ze tak, leczenie wymaga, zeby nie oczekiwac od niej zbyt wiele. Trzeba zmniejszac naciski i chronic ja przed stresem. -Wlasnie tego ona by chciala. Doktor Parker uniosla rece i choc sie usmiechala, Diane byla przekonana, ze terapeutka okazala w ten sposob radosc ze zwyciestwa w tej potyczce. Wsciekla sie na te kobiete, ktora zamienila to spotkanie w walke nad losami jej corki. - Po pierwsze, przeprowadze testy, zeby dokladnie okreslic, na czym polega problem. Och, przejrzalam cie, zlota. Dolary majacza ci sie przed oczami. -Potem bedzie przychodzila regularnie na sesje i zaczniemy ja leczyc, przypuszczalnie we wspolpracy ze specjalistami od nauczania. -Rozumiem - odezwala sie chlodno Diane, wciaz oszolomiona krytyka pod swoim adresem. -Umowimy sie na kolejne spotkanie? - spytala doktor Parker. Diane zdobyla sie na tyle kultury, zeby grzecznie odpowiedziec: - Chyba powinnam porozmawiac o tym z Billem. Wstala i spostrzegla, ze ta ubrana na rozowo suka tez podnosi sie z krzesla i usmiechajac sie, wyciaga reke. - Czekam na informacje od pa ni. To milo, ze sie spotkalysmy. Moze dla ciebie. Diane z ponura twarza podala dlon lekarce, a po wyszla z gabinetu. Na parkingu podarla wizytowke terapeutki na cztery czesci i wyrzu la ja na wiatr. Corde i TT. Ebbans stali nad biurkiem w glownym gabinecie biura s ryfa. Studiowali wydruk, ktorego Ebbans zazadal z bazy danych hra stwa. Nosil naglowek: Rozpoznani przestepcy seksualni. Skazani. Oska zeni. W ciagu ostatnich trzech lat prokurator okregowy skazal lub oskarzyl jedenastu gwalcicieli, czterech grozacych przy tym bronia, trzech pedofilow, trzech ekshibicjonistow, kilku podgladaczy i trzech wyjatkowo zazenowanych sodomitow. -Mamy wyjatkowo moralna spolecznosc - skomentowal Ebbans, stwierdziwszy, ze liczba przestepstw seksualnych - z wyjatkiem stosunkow z owcami - jest nizsza niz srednia stanowa. Corde i Ebbans uznali, ze wszyscy gwalciciele i inni przestepcy seksualni byli pod lupa. Ebbans mial nieformalnie sprawdzic ekshibicjonistow i podgladaczy. Nie byl zachwycony ta perspektywa. -Wiem, ze to strata czasu - rzekl Corde - ale musimy to zrobic. Pojawil sie Ribbon. Pociagajac sie za ucho, popatrzyl na liste i zachichotal. Do pokoju wszedl tez Lance Miller, ktory wlasnie wrocil z akademika. Byl bardzo skrepowany. -Lance, co masz? Mlodziak powiesil kapelusz na wieszaku przy drzwiach i potem palcami przygladzil obciete na jezyka wlosy. Podszedl do grupki starszych policjantow. Wzrokiem omiotl pokoj. - Bill, jak kazales, poszedlem do tego akademika ze specjalistami od badania miejsc przestepstw. Corde ze zniecierpliwieniem machnal reka. - Czy Emily przyszla na przesluchanie? -Chwile z nia rozmawialem. Ona jest naprawde ladna... -Kto to jest? - spytal Ribbon. -Wspollokatorka Jennie - odparl Corde. -Byla cholernie zdenerwowana - kontynuowal Miller. - Powiedziala, ze chyba ktos wlamal sie do pokoju i ukradl wszystkie listy Jennie. Ona... -No, no... - odezwal sie szeryf. - Robi sie ciekawie. -Wczoraj wieczorem poszla na nabozenstwo zalobne i zostawila otwarte drzwi. W tym czasie ktos ukradl teczke Jennie z listami i waznymi dokumentami. Corde tylko przytakiwal. -Pytalem w calym akademiku, ale prawie wszyscy byli na tym nabozenstwie i nikt nie mogl udzielic mi zadnych wskazowek... -Moze to zrobili ci wyznawcy kultu - podsunal Ribbon, spogladajac na Corde'a z uniesionymi brwiami. -Jest cos jeszcze - dodal Miller. Spojrzal na biurko i skupil wzrok na jednym zdaniu z wydruku komputerowego: Odnotowane przypadki sodomii. -Emily dala mi kilka rzeczy, ktorych ten facet nie ukradl. -Swietnie - orzekl Corde. -Jedna z nich to kalendarz z ubieglego roku. - Miller chrzaknal. -I? - spytal Ribbon. -Kalendarz kieszonkowy. Byl w biurku Emily i dlatego zlodziej go nie ukradl... -Lance, co z tym kalendarzem? - Corde coraz bardziej sie niecierpliwil. Miller najwyrazniej odczul ulge, ze moze juz sie oprzec na materiale pomocniczym. Otworzyl szary podniszczony kalendarzyk na poczatku roku. W kwadracie przy ostatniej sobocie stycznia widnialy slowa: Bill Corde. Dziewiata wieczorem. Moj pokoj. 8 Przesluchiwalem ja.-W jakiej sprawie? -W sprawie smierci Biagotti - odparl Corde. Wpatrywal sie w pognieciona kartke kalendarza Jennie otwartego na ostatnim dniu tygodnia stycznia. W czwartek musiala odebrac pranie. W piatek miala pojsc do drogerii po szampon, podpaski i pseudoefedryne. W sobote spotykala sie z Billem Corde'em. O dziewiatej wieczorem. W jej pokoju. Ani Ebbans ze swoja sympatia do Corde'a, ani niedoswiadczony Miller nie chcieli, zeby to wyszlo na jaw. Ribbon spojrzal w niespokojne zielone oczy Corde'a Szeryf mocno pogrzebal w pamieci i rzekl: - To bylo po tym, jak wrociles z oddzialu specjalnego. Pod koniec stycznia. - Wydawalo sie, ze odczul ogromna ulge. - Nie spotykales sie z nia w innych sytuacjach? -Nie. Potem twarz Ribbona znow sie zachmurzyla i spojrzal w kalendarz. - 1 Nazwala cie Bill. Jak do tego doszlo? Ebbans podszedl do swego tymczasowego biurka, zeby przeprowadzic rozmowe telefoniczna, prawdziwa czy tez udawana. Corde mowil spokojnym glosem: - Kiedy zadzwonilem do Jennie, zeby umowic sie z nia na rozmowe w sprawie Biagotti, po kilku slowach okazalo sie, ze w St. Louis mieszkalismy blisko siebie. Przez chwile gawedzilismy towarzysko, a potem na koniec rozmowy zwrocilem sie do niej po imieniu. Chyba dlatego napisala Bill. -Znaliscie sie, kiedy mieszkales w St. Louis? -Do czego ty wlasciwie zmierzasz? -Do niczego, Bill. Nie sugeruje zadnych swinskich sprawek. Ja po prostu musze uwaznie sie przypatrywac takim sytuacjom. -Jakim sytuacjom? -Chce tylko miec wszystko wylozone na stol. -Wszystko jest wylozone na stol. -To dobrze. Nie mam zamiaru cie wiecej denerwowac, ale zadam ci jeszcze jedno pytanie i na tym skonczymy. Czy w aktach sprawy Biagotti jest notatka o twojej rozmowie z Jennie? -Nie. -Dlaczego? -Niczego nie zapisywalem. W tamta sobote poszedlem do akademika. O tej dziewiatej. Rozmawialem z Jennie okolo pietnastu minut. Znala troche Biagotti i dlatego sie z nia spotkalem. W tej sprawie rozmawialem z prawie piecdziesiecioma studentami. -Ale nie ze wszystkimi w sobote wieczorem. -Z wiekszoscia rozmawialem pozniej. W niedziele rano tez. I w niedziele wieczorem, i... -To wystarczajaca odpowiedz. -I prawdziwa - odcial sie Corde. -Okay, Bill. Nie wsciekaj sie. Gdybym ja nie zapytal, kto inny by to zrobil. Zapomnij o tym. Ribbon postukal palcem w wydruk z przestepcami seksualnymi. - To dobry pomysl. Ja sprawdze tez ksiegarnie z literatura okultystyczna i temu podobne. Chyba jest taka niedaleko kampusu, na ulicy Waverly albo Stinsona. W drzwiach wisi tam tablica informacyjna. Zobacze, czy sa na niej jakies ogloszenia, plan... Co maja wyznawcy kultow? Msze, spotkania, czy moze cos innego? -Chyba msze - pomogl Miller. - To rodzaj religii. -No tak, sprawdze to. Koniecznie. - Ribbon wrocil do swojego gabinetu. Podloga skrzypiala pod jego ciezkimi krokami. Corde zauwazyl, ze Ebbans i Miller gapia sie na niego. Ebbans wystukal w koncu numer w telefonie. Corde podal kalendarz Jennie Millerowi. Dolacz to do dowodow. I wracamy do pracy. Po rozmowie z dziekan Larraby czul sie jak general George Tho ktory w 1863 roku zdobyl przezwisko Skala Chickamaugi po powstrz niu kontrataku Braxtona Bragga, co skonczylo sie pogromem wojsk U Stal przed wszechogarniajacymi przeciwnosciami i uginal sie pod cie rem nieprzezwyciezonych trudnosci, ale byl pewny siebie i silny. Jednak teraz prodziekana i profesora Deana Randolpha Saylesa pacz przeszywala niczym trojkatne ostrze bagnetu. Po trzech godzin siedzenia w kaciku dla biznesmenow restauracji Holiday Inn i wypale trzynastego papierosa tego popoludnia. Towarzyszy mu przy tym czter czlonkow zarzadu Uniwersytetu Audena. Nie widzial ich dyplomow, ale w koncu dochodzi do wniosku, ze patrza na uniwersytet jak na szkole zawodowa. Dwoch z nich jest prawnikami, jeden dyrektorem duzej organizacji charytatywnej i jeden lekarzem. Ich podejscie do uczelni wywodzi sie z wydzialu nauk politycznych, szkoly biznesu i wydzialu biologii. Oczywiscie nie zdaja sobie sprawy z pogardy, jaka zywi do nich Sayles za ich filisterski poglad na edukacje. Nie moze pozwolic, zeby odkryli jego mysli; ci czterej ludzie albo osobiscie, albo poprzez gromadzenie funduszy sa odpowiedzialni za zamkniecie budzetu szkoly wynoszacego jedenascie milionow dolarow. Sayles, profesor historii, uwaza ich za bogatych durniow. Sayles, prodziekan do spraw finansowych, zanurzony teraz po szyje w gownie, czaruje ich z fantazja, podczas gdy oni dogadzaja sobie podlymi salatkami owocowymi podawanymi w tym lokalu nad rzeka. Od czasu do czasu wydaja sie zmeczeni profesorem Saylesem i wtedy wbijaja wzrok w pieciostronicowy dokument, ktory przygotowal dla nich dzis rano. Sayles sadzi, ze tak wygladaja inspektorzy federalnego zarzadu lotnictwa cywilnego, ktorzy badaja szczatki rozbitego samolotu. -Panowie, Uniwersytet Audena jest przeciez nie nastawiona na ski instytucja, co zwalnia go z placenia federalnego podatku dochodow oraz podatku stanowego. Jednak bycie korporacja non profit nie oznacz ze mozemy bezkarnie szastac pieniedzmi. - Ha, ha, ha. Po kolei spoglada im w oczy. - Te wszelkie kolorowe slupki, oznaczajace zwykle w bilan sach debet i saldo dodatnie, nie sa dla nas tym samym, co, powiedzmy, dl General Motors czy IBM... Jest plomienny i dowcipny, drazni sie ze sluchaczami niczym mist toastow. Tych niespodziewanych umiejetnosci nabyl w ciagu wielu lat pr wadzenia wykladow dla dwudziestoletnich zyjacych na luzie studento Jednak ci przybysze ze Wschodniego Wybrzeza sa uodpornieni i w rzec wistosci zazenowani zachowaniem Saylesa. Jeden z nich mowi: - M zaczac myslec bardziej globalnie. Otworzmy szkole prawnicza albo ksztalcmy specjalistow od zarzadzania. Trzeba zmienic sposob myslenia. To ogromne koszty - zauwaza Sayles. Co najmniej piecdziesiat milionow. Moze wiec system bezstypendialny. Sayles ponuro kiwa glowa, zastanawia sie. Ty glupi kutasie. Farmerzy i sprzedawcy benzyny nie maja zamiaru placic duzych sum za studiowanie Heideggera po nocach. - Za maly rynek na cos takiego - mowi. Jeden z powiernikow, przystrzyzony, uprawiajacy golf prawnik, ktory nie chcial nawet poczestowac sie salatka z owocow, bo zbyt kaloryczna, mowi: - Nie sadze, ze powinnismy zbyt szybko rezygnowac z pomocy na podstawie paragrafu 42(f)... - Zgodnie ze stanowym prawem dotyczacym edukacji prywatne uczelnie moga ubiegac sie o subwencje, jezeli przyjma odpowiednio duza liczbe studentow pochodzacych z mniejszosci, niezaleznie od ich wynikow w nauce. Pozostali spogladaja na niego ze zdziwieniem. Przynajmniej w tym momencie Sayles ma sojusznikow. - To tylko propozycja - dodaje prawnik. -Ale nie trzy miliony szescset tysiecy - wypowiada powoli Sayles i rozmowa znow toczy sie bez konca. Sayles zaczyna cos rozumiec. Ci ludzie obracaja sie wsrod klientow, pacjentow i urzednikow, ktorzy stale wypisuja im czeki na dziesiec, dwadziescia, sto tysiecy dolarow. Mieszkaja z posiwialymi zonami po operacjach plastycznych i jezdza limuzynami do muzeow, restauracji i swoich biur. Poza odbywajacymi sie co pol roku spotkaniami na Uniwersytecie Audena, w Palm Springs i Aspen, nigdy nie widzieli zachodniej czesci kraju Amiszow. Dochodzi do wniosku, ze ich zainteresowanie Alma Mater, to tylko interes, nic wiecej. Czuje odraze, slyszac ich propozycje, kiepskie, a co gorsza oczywiste; sa jak studenci piszacy wypracowanie "Jak ocalic Uniwersytet Audena?". Zanim zostana wypite ostatnie krople syropu, Randy Sayles odczuwa ogromna pustke, uswiadamiajac sobie, ze sam musi walczyc o szkole. O szkole. I o wlasna kariere. I byc moze o swoja wolnosc. Przybysze ze Wschodniego Wybrzeza obiecuja, ze caly czas beda intensywnie myslec. Obiecuja zwiekszyc wlasne wklady. Obiecuja przeprowadzic kampanie wsrod kolegow. Potem podaja rece Saylesowi, wsiadaja do limuzyny (finansowanej przez uniwersytet, piecdziesiat szesc dolarow za godzine) i jada do portu lotniczego hrabstwa Harrisom Sayles jest ogromnie zrozpaczony. Wraca do swojego gabinetu i wspol-nie z jednym z prawnikow szkoly wypelnia formularz do paragrafu 34, ktory jest zadaniem natychmiastowej pomocy dla prywatnych instytu edukacyjnych. To zbyt malo. W najlepszym przypadku Uniwersytet Aude-na otrzyma szescset tysiecy dolarow, ale Sayles ponagla prawnika, zeby mimo wszystko wypelnil podanie i przeslal je faksem. Otumaniony obserwuje, jak ubrany na szaro prawnik wychodzi z jego gabinetu. W jego my. slach pojawia sie wyrazny obraz tego, o czym opowiadal na jednym z wy. kladow - nie George'a H. Thomasa mobilizujacego swoich zolnierzy do krwawego wyzwania, ale generala Irvina McDowella pod Manassas obserwujacego z doprowadzajaca do pomieszania zmyslow rozpacza, jak wielu jego zolnierzy trafia do nieba pod ogniem karabinow Jacksona. Specjalnie dla Dziennika: W sali klasy czwartej w szkole podstawowej w New Lebanon znaleziono wczoraj cialo zabitego kozla. Wozny zauwazyl padline o szostej rano. Najwyrazniej zostala podrzucona, kiedy szkola byla zamknieta na noc. Wandal wlamal sie do srodka przez okno w toalecie na parterze. W tym czasie nikogo nie bylo w budynku. Sciany klasy wymazano krwia pochodzaca przypuszczalnie z zabitego zwierzecia. Pomieszczenie zamknieto na kilka dni, zeby przeprowadzic w nim remont. W tym czasie uczniowie beda sie uczyc w swietlicy szkoly. Prowadzacy sledztwo przypuszczaja, ze to zdarzenie moze miec zwiazek ze zgwalceniem i zamordowaniem dwudziestego kwietnia studentki przez tak zwanego "Ksiezycowego Zabojce". Wladze szkoly poinformowaly, ze wandal napisal krwia na scianie slowo "Lunatyczny". To slowo pochodzi z laciny. "Luna" znaczy ksiezyc. Rada szkoly zdecydowala sie przeznaczyc srodki na zatrudnienie pracownika ochrony do konca tego semestru. Ponadto nauczyciele i czlonkowie komitetu rodzicielskiego zwrocili sie do przewodniczacego rady hrabstwa Harrison z zadaniem wprowadzenia w miescie godziny policyjnej i zwiekszenia sil przeznaczonych do prowadzenia sledztwa. Jeden z czlonkow komitetu rodzicielskiego, pragnacy zachowac anonimowosc, powiedzial, ze jesli morderca nie zostanie znaleziony w ciagu najblizszych kilku dni, to rodzice powinni zastanowic sie, czy posylac dzieci do szkoly. Nastepna pelnia Ksiezyca bedzie za piec dni, w srodowa noc, 28 kwietnia... To wymyka sie spod kontroli - orzekl Bill Corde. Steve Ribbon wygladzil gazete. Wydawalo sie, ze nie zamierza polemizowac z wypowiedzianym z zacisnietymi ustami komentarzem. Zamiast tego zapytal: - Mowisz o kozie? Nie, o tych artykulach... - Corde pokrecil glowa. - Ludzie to czytaja i wierza... -Bill, nie mozemy kontrolowac prasy. Dobrze o tym wiesz. Z czym kojarzy ci sie to pismo na scianie klasy? _ Z czym? Nie wiem. Chcesz przeprowadzic analize grafologiczna? -Lunatyczny. To lacinskie slowo znaczy... -To gadanie o ksiezycu miesza ludziom w glowach - zaprotestowal Corde. - To jakas sterowana histeria. -Nie mozesz zaprzeczyc faktom. -Steve, to zrobily na pewno malolaty. -Malolaty? -Jacys uczniowie szkoly sredniej wpadli na pomysl tego glupiego zartu. -Bill, nie jestem o tym przekonany. -Gdyby nawet zrobil to przestepca, ktory zamordowal Jennie, to chyba tylko dlatego, zeby zasugerowac, ze to wszystko ma jakis zwiazek z ksiezycem... -Ale jesli powiazemy... -Nie - zaprzeczyl Corde. - W ten sposob chcialby wprowadzic nas tylko w blad. Po co zabijalby koze? Dlaczego nie nastepna ofiare? -To, ze nikogo nie zabil, niczego nie oznacza. Moze ma mniej, niz przypuszczalem, dni, w ktore moze zaatakowac. Corde zastanawial sie przez chwile. - Steve, nie uwazasz, ze gdyby nie napisali o tym w Dzienniku, to nikt by czegos takiego nie wymyslil? -Mowisz o tym moim wywiadzie? Corde postanowil nie odpowiedziec. Wzruszyl ramionami. - Przy ciele Jennie nie znalezlismy zadnych sladow wskazujacych na wyznawcow jakichs kultow, satanistow. -A noz? Zapomniales o nozu. Corde na chwile zacisnal usta. - To prawda, nie wiem, co zrobic z tym nozem... -Nie widzial powodu, zeby kontynuowac ten temat rozmowy. Powiedzial tylko: - Chcialbym, zebys dal ogloszenie, ze poszukujemy swiadkow. I trzeba zaznaczyc, ze gwarantujemy zachowanie tajemnicy. -A ile to bedzie kosztowalo? - spytal szeryf. -W Przewodniku niewiele, ale musimy tez dac ogloszenie w Bzie niku. To bedzie kosztowalo okolo czterystu dolarow na tydzien. Dostani my chyba rabat. -Nie ma tyle w kasie. Reszte pieniedzy wydalismy na twoj lot do S Louis. -Jednak musimy dac ogloszenie. Do tej pory nikt sie nie zglosil. P trzebny nam jest jakis punkt zaczepienia. -Ale tylko w Przewodniku, nie stac nas na Dziennik - stwierdz" Ribbon. - Mam inny pomysl. Zapytaj wszystkich psychologow z hrabstw 0 ich pacjentow. Dowiedz sie tez o zwolnionych w ciagu ostatniego miesia ca z Gunderson. W przypadku seryjnych morderstw czesto tak sie robi. -Mowisz o szpitalu psychiatrycznym, dwiescie mil stad? -Przez Gunderson przewija sie wielu szalencow. -A ci psycholodzy beda chronili swoich pacjentow. -Niewazne. Przynajmniej w razie czego bedziemy mieli to w dokumentach. -Brakuje nam ludzi. Nie ma kogo wyznaczyc, zeby przepytal wszystkich terapeutow w hrabstwie... Przez chwile patrzyli na siebie i w koncu Corde powiedzial twardo: - To ja biore odpowiedzialnosc za sposob prowadzenia sprawy. Ribbon pogladzil wydete czerwone policzki grubymi palcami. - BilL nie bedziemy o tym dyskutowac. - Usmiechnal sie. - Masz absolutnie racje. To twoja sprawa i ty ponosisz odpowiedzialnosc. Rob to, co uwazasz za stosowne. Niskie popoludniowe slonce oswietlilo biurko i kartke papieru, ktora miala przed soba. Wyciagnela rece i snop swiatla zdawal sie ogrzewac jej dlonie. Pylki kurzu wirowaly w promieniach slonecznych i Sarah sie rozmarzyla. Gdyby byla taka jak pylek kurzu, unioslaby sie w powietrzu i odplynela przez otwarte okno. Nikt by jej nie zauwazyl. Nikt by sie o tym nie dowiedzial. Pochylila sie i wygladzila pognieciony papier. Odczula lekkie niezadowolenie - byla to zwykla kartka papieru maszynowego zapisana czerwonym atramentem. Spodziewala sie, ze zostawi informacje wykuta w kamieniu albo na duzej brazowej nadpalonej kartce. Czubkiem jezyka dotknela gornej wargi i w skupieniu wychylila sie do przodu - Sarah stwierdzila, ze czytanie jest trudniejsze niz pisanie, bo nawet jesli przezywa straszliwe meki, przypominajac sobie pisownie 1 ksztalt liter, przynajmniej to ona decyduje, jakich slow uzyc. Czytanie jest czyms przeciwnym. Patrzysz na slowa, ktore ktos inny wybral, a potem domyslasz sie, co one znacza. To byla tortura. Westchnela, stracila watek i zaczela od poczatku. Wreszcie po dwudziestu minutach skonczyla czytac. Rozpieralo ja szczescie - nie dlatego, ze udalo sie jej przeczytac list, ale z powodu jego tresci. Sarah! Dostalem twoj Ust. Jestem naprawde szczesliwy. Nie przejmuj sie bledami. Dla mnie nie ma znaczenia, jak piszesz. Obserwuje cie i wkrotce cie odwiedze. Zostawilem dla ciebie niespodzianke w garazu. Tak, to ja jestem... Czlowiek Slonca Byla oczywiscie szczesliwa, ale jednak troche niezadowolona - zostawil list, kiedy mama wyszla z domu, policjant Tom czytal na werandzie, a ona sama ogladala popoludniowy film. Dlaczego - zastanawiala sie - Czlowiek Slonca nie poczekal na nia i osobiscie nie dal jej listu, tylko wlozyl go pod poduszke w jej lozku? Powoli... Diane chodzila po kuchni. -Ona wygladala jak jakas zdzira z czterogwiazdkowego hotelu. -Powoli - rzekl Corde. - Uspokoj sie. - Otworzyl pierwsze z dwoch piw po pracy. To bylo jego ulubione, ale szczegolnie lubil odglos otwieranego kapsla. Jednak dzisiaj ten codzienny rytual nie sprawial mu Przyjemnosci. Diane otworzyla zamrazarke i wyciagnela z niej duze opakowanie z zamrozonym miesem. Z hukiem wrzucila je do zlewu. Lod rozprysl sie niczym szrapnel. Corde sie cofnal. - Ja tylko zapytalem, jak bylo. -Tak bylo, ze bedziemy musieli jej placic setki dolarow. Setki dolarow! Masz szczescie, ze nie musiales ogladac tej baby w rozowej kiecce, ale najgorsze bylo to, co powiedziala o mojej wlasnej corce. Naprawde! ~~ Uspokoj sie i powiedz, co mowila. -Bylam uprzejma, probowalam nawet zartowac. - Diane odwrocila sie do meza. - Ona chyba jest ze Wschodu. Powiedz, co mowila - powtorzyl cierpliwie Corde. Skrytykowala doktora Slovinga, a mnie traktowala, jakbym pozbawila Sarrie pomocy, bo boje sie, co ludzie o niej pomysla. Corde zmarszczyl czolo i probowal sie nad tym zastanowic. -Jej chodzi tylko o nasze pieniadze. To beda setki dolarow... -Jestesmy ubezpieczeni. -...za kilka testow. - Skrzyzowala ramiona i jeszcze szybciej zacze. la krazyc po kuchni. - Spojrzala mi w oczy i powiedziala, ze Sarrie ma problemy z przyswajaniem wiedzy. -Tak powiedziala? - spytal Corde. Diane popatrzyla na niego. Wiec jednak ma problemy z przyswajaniem wiedzy? -Swietnie! - zagrzmiala Diane. - Stajesz po jej stronie? Super! Corde westchnal. - Nie staje po jej stronie. - Wycofal sie. - Nie sa. dzisz, ze wydatek zdenerwowal cie bardziej niz to? -Co ty gadasz. - Dwa ziemniaki uderzyly w zlew. Sarah stanela w drzwiach i Diane przestala tak szybko chodzic. Dziewczynka popatrzyla na nia i powiedziala ostroznie: - Mamo, chyba musze wziac tabletke. Dwa nastepne ziemniaki niczym reczne granaty wpadly do zlewu. - I Nie. Nie bedziesz juz ich brala - stwierdzila Diane. - Przynies mi buteleczke. -Nie bede? -Nie bedzie? - spytal Corde. -To dobrze, bo ich nie lubie. Sa obrzydliwe i przewraca mi sie po nich w brzuszku. -Teraz pocwiczysz z tata pisanie, bo w przyszlym tygodniu masz test i... -Nie chce. -Zrobisz tak, jak powiedzialam, mloda damo! - Diane wyjela z lodowki cebule. Lup, lup - rozleglo sie w zlewie. - A w sobote zaprowadze cie do doktor Parker. To mila pani i pomoze ci w nauce. -Okay - ustapila Sarah. Bardziej bala sie testu niz gniewu matki. -Kochanie - powiedzial do niej Corde - biegnij juz do pokoju. Za chwile przyjde do ciebie. - Kiedy wyszla, Corde zwrocil sie do zony: -l Czegos tu nie rozumiem. Diane wygladala na poirytowana. - Czego? -Myslalem, ze nie chcesz isc z Sarah do tej terapeutki. -Zrobic klopsy? -Uhm, tak. -Oczywiscie, ze pojde. - Diane machnela w jego strone peczkiefl* marchewek i dodala ostro: - Ta kobieta to suka wystrojona jak z zurnala i jak nie pomoze mojej corce, to niech Bog ma ja w opiece! philip Halpern byl zdenerwowany, kiedy kluczyl z papierowa torba po zasmieconym ogrodzie, by dojsc do kamiennego rozna pelnego popiolu, przypalonych befsztykow i kosci kurczakow. Chlopiec polozyl torbe na stozkowatej kupie popiolu i przeszukal spodnie przylegajace do jego opaslego ciala. W koncu wyciagnal zapalki z kieszeni koszuli. Sprawial wrazenie kogos, kto wprawdzie nie boi sie samego ognia, ale nieodgadnionego ryzyka zwiazanego z brakiem kontroli nad nim. Z zapalonej zapalki prysly parzace drobiny siarki. Podpalil torbe, zastanawiajac sie, czy dym nie jest trujacy. Zalowal, ze nie poprosil o to swojego przyjaciela Jano, bo on... Och, nie... Philip uslyszal kroki. Uniosl wzrok i w mroku spostrzegl rozmyta postac ojca, poteznego mezczyzny obcietego na jezyka, ubranego w niebieskie dzinsy i koszulke. Jedyna wyrazna rzecza u tego niemrawo poruszajacego sie czlowieka byl zarzacy sie papieros, ktory trzymal w palcach opuszczonej w dol reki. Philip poczul, ze zamarlo mu serce. -Synu, co robisz? - spytal lagodnie. -Nic. -Pytales, czy mozesz cos spalic? -Nie, prosze taty. -Sam zapalales zapalki? -Bawilem sie tylko. -Bawiles sie zapalkami? -To jest rozen - odparl Philip, probujac mowic spokojnym glosem. -Widze, ze to rozen. Pytales, czy mozesz zapalac zapalki? -Nie, prosze taty. -Co to ma znaczyc? -He? -Co mowilem o odpowiadaniu w taki sposob? Zapomniales o zasadach? -Przepraszam - wyrzucil z siebie Philip. -Wiec co palisz? -Takie papiery, ktore znalazlem. -Te twoje gazetki? Nie, prosze taty. - Prosze, prosze, prosze. Zostaw mnie w spokoju. rosze. Philip czul, ze lzy splywaja mu po policzkach. Byl wdzieczny, ze Jest ciemno; placz to najlepszy sposob na wyrazenie upokorzenia i zlosci. ~~ Tb tylko jakies papiery. -Takie jak te gazetki? -To nie sa gazetki. Nagle buchnely plomienie, gdy zapalila sie zawartosc torby. Phili wydawalo sie, ze poczul okropny zapach. Ludzki zapach. Oczami wyobra, zni zobaczyl w plomieniach zywa istota. W migoczacym blasku spostrzegl ze ojciec zmarszczyl matowa skore na czole. -Gdzies wyszedles we wtorek wieczorem - rzekl mezczyzna. - Zagladalem do twojego pokoju i ciebie nie bylo. Glos uwiazl Philipowi w gardle, a serce walilo niczym mlot parowy, Cala krew odplynela z piersi do twarzy i skroni. -Wyszedles? Philip przytaknal. -Mezczyzna zawsze odpowiada, to dziewczyna zwykle przytakuje glowa - przypomnial ojciec. -Tak, prosze taty. Wyszedlem. -Dokad? -Tak tylko, przejsc sie. -Uhm - mruknal ojciec. - Jasne. No to pan Zlota Raczka czeka. -Prosze, tato... -Nie jecz. -Ja tylko... Przepraszam. Ja tylko bylem... Co tylko? Philip nie wiedzial, co mowic. Nie mogl powiedziec prawdy o torbie. Chcial, zeby zamienila sie w milczacy popiol, pragnal smierci ojca, chcial byc szczuply. Chcial przestac myslec o piersiach, o dziewczynie, o blocie. -Prosze. -Wyciagnij reke. -Prosze. - Nawet gdy to mowil, jego reka sie unosila. Stwierdzil, zl mniej boli, kiedy nie odwraca glowy. Patrzyl teraz na swoje palce. -Dostaniesz raz za zapalki, raz za gazetki, raz za klamstwo. -Ja nie... -Dwa razy za klamstwo. Ojciec uniosl piesc i uderzyl klykciami w grzbiet dloni Philipa. Ch piec zawyl z bolu. Philip wiedzial, jak zabije ojca. Nie udusi go w sposo w jaki Hononi zabili ksiezniczke Nanya. Uzyje jakiejs broni. Chcia podziurawic cialo ojca. Fantazjowal o tym, podczas gdy grube klykcie unosily sie i spadaly. Byly niczym zelazo, niczym xaserowe torpedy. I znow piekacy bol. Philip wyobrazil sobie, ze ojciec lezy przy drodzft krew tryska z jego glebokich ran. plomienie z torby migotaly na chlodnym wietrze. Cieplo przestalo sie rozchodzic. Ojciec po raz ostatni uniosl reke. Philip wyobrazil sobie ojca lezacego przy drodze. Wyobrazil sobie ojca umierajacego na kepie niebieskich kwiatow, umierajacego w blocie. Billem Corde'em wstrzasaja dreszcze i zrywa sie ze snu. Jest druga w nocy. Nalezy do ludzi, ktorych sny sa zakotwiczone w logice, jest przekonany, ze marzenia senne to powtorki zdarzen z ostatniego tygodnia tak oczywiste jak rozblyski swiec samochodowych pod wplywem impulsow pradu wysylanych przez rozdzielacz. Sny nie sa przekazami od przebieglych bogow ani mrocznymi pragnieniami tlumionymi od wielu lat. Jednak dzis w nocy Bill Corde lezy rozbudzony z kolaczacym sercem, a nogi ma tak mokre, ze przez chwile zastanawia sie z przerazeniem, czy nie traci kontroli nad swoim cialem, tak jak ojciec w ciagu ostatnich dwoch miesiecy swojego zycia. Wyciagnal reke i lekko sie uspokoil, gdy poczul pot na udzie. Mial taki sen: Siedzial na werandzie, jednej z tych, ktore pamietal z dziecinstwa. Jednak teraz byl dorosly i siwy jak golabek. Zdarzyla sie straszliwa pomylka, nieporozumienie tak szokujace, ze Corde krzyknal z przerazenia. "Wiem - odpowiedzial niewidocznej osobie w domu, ktora wlasnie przekazala mu informacje. - Wiem, wiem, wiem... Ale przez tyle lat myslalem co innego. Wierzylem w co innego..." Och nie, nie... Jak mogl sie tak mylic? Glos uswiadomil w koncu Corde'owi tragiczna prawde, ze choc wierzyl, ze ma dwoje dzieci, w rzeczywistosci mial jedno - drugie bylo po prostu snopkiem scietej trawy postawionym w ogrodzie z tylu domu. We snie Corde rozplakal sie, a potem sie obudzil. Lezy teraz w wilgotnej pizamie, slucha miarowego oddechu Diane i bicia swego serca. Przypuszcza, ze sam sen nie trwal dluzej niz piec lub dziesiec sekund, jednak wspomnienie o nim pozostanie na reszte zycia - wspomnienie placzu po utraconym dziecku i nad soba, bo polowa radosci, ktora przez wiele lat czerpal z zycia rodzinnego, okazala sie falszywa. Ciemnoczerwony cadillac eldorado wjechal na parking i zatrzymal sie na miejscu, w ktorym widnial czarny napis: Gebben. Kierowca samochodu popatrzyl przez chwile na napis i pom o miejscu na parkingu, ktore wlasnie opuscil - przy domu pogrzebo Stokolowskiego, znajdujacym sie przy tej samej ulicy. Napis tam - Rodzi, ny i goscie - nie byl czarny, ale jaskrawoniebieski. Richard Gebben zau. wazyl w tym ponura ironie - odcien koloru niebieskiego na domu pogrze-bowym byl taki sam jak w logo jego firmy. Wysiadl z samochodu, przygarbil sie i poszedl do malego budynku ze scianami wylozonymi kamyczkami. Niebo wypelnil ryk jumbo, ktory podrywal sie do startu z pobliskiego lotniska Lambert Field. Kiedy za Gebbenem zaniknely sie grube szklane drzwi, odglos samolotu stal sie le-dwo slyszalny. - Och - jeknela recepcjonistka i spojrzala na niego ze zdziwieniem. Nie odezwali sie do siebie, gdy przechodzil obok niej. W sekretariacie usciskala go jego zaplakana sekretarka. -Nie... - zaczela. - Nie musial pan dzis przychodzic. -Musialem - rzekl lagodnie i schowal sie w swoim sanktuarium. Usiadl na fotelu obrotowym i spojrzal przez okno na zachwaszczony plac ogrodzony drutem kolczastym i na opuszczona bocznice kolejowa. Gebben - potezny mezczyzna o ospowatej twarzy, Amerykanin ze Srodkowego Zachodu, zalozyciel od podstaw Firmy Gebben S.A., prosty czlowiek potrafiacy podejmowac blyskawicznie decyzje, byl teraz jak sparalizowany. Potrzebowal pomocy, modlil sie o nia. Obrocil sie powoli na fotelu i spojrzal na mezczyzne stojacego w drzwiach, ktory mogl mu przyniesc te pomoc. Tamten byl ostrozny i pelen szacunku, ale nie wystraszony. Nawet wsrod poteznych osob uchodzilby za olbrzyma. Opusciwszy muskularne ramiona, cierpliwie czekal w drzwiach. To jedyny czlowiek na swiecie, ktoremu Gebben mogl powierzyc zbadanie losow corki. Mezczyzna wszedl do srodka i po zachecie usiadl na wyscielanym krzesle stojacym przy biurku. -Bardzo wspolczuje, panie Gebben. Chociaz Gebben nie watpil w szczerosc slow przybysza, to zabrzmialy twardo w jego spierzchnietych ustach. -Dziekuje, Charlie. Czterdziestojednoletni Charles Mahoney mial sto dziewiecdziesiat jeden centymetrow wzrostu i wazyl sto trzydziesci kilogramow. Przez trz nascie lat byl policjantem w Chicago. Piec lat temu w jego obecnosci zmar zakuty w kajdanki przestepca podejrzany o popelnienie morderstwa. Mia dwa zlamane zebra i uszkodzone pluco. Na piersi podejrzanego znaleziono idealny odcisk kolby policyjnego rewolweru. Mahoney nie byl w stani gasnic, w jaki sposob doszlo do tego dziwnego wypadku, i postanowil zrezygnowac z pracy w policji, zanim sad hrabstwa mogl znalezc jedyne sensowne wyjasnienie. Mahoney byl teraz szefem sluzby ochrony w firmie Gebbena. Lubil to zajecie bardziej niz prace w policji. Kiedy jakis niepozadany gosc zostal znaleziony za ogrodzeniem, w magazynie lub na parkingu i mial wrazenie, ze polamano mu zebra lub uszkodzono klatka piersiowa, nigdzie tego nie zglaszal. Jedynie ludzie, ktorym rzeczywiscie polamano zebra, awanturowali sie, ale tym Mahoney mogl bez ogrodek powiedziec, zeby sie zamkneli i byli szczesliwi, ze tylko na tym sie skonczylo. Rzadko byli, ale siedzieli cicho. Richard Gebben, ktory szczesliwym trafem uniknal sluzby wojskowej, znal historie Mahoneya z Chicago, bo szef ochrony byl dla niego namiastka kumpla z wojska. Od czasu do czasu razem pili i opowiadali wojenne i podroznicze przygody, choc wlasciwie to Mahoney opowiadal, a Gebben tylko wtracal: "To musialy byc niezle jaja" albo "Tak trzeba bylo". Gebben zawsze wtedy wypisywal czek. Gebben popatrzyl teraz w oczy Mahoneyowi. - Charlie, chce cie o cos prosic. -Pewnie, ja... -Pozwol mi skonczyc. Mahoney spojrzal na mala ciezarowke. Byla to jedna z zabawek, ktore wydzial zasobow ludzkich w firmie Gebbena rozdawal na Boze Narodzenie. Na boku przyczepy znajdowalo sie niebieskie logo firmy. Mahoney nie mial dzieci, wiec nie dostal ciezarowki. Troche go to zdenerwowalo. -Jak zgodzisz sie mi pomoc, dostaniesz dziesiec tysiecy gotowka, pod warunkiem... -Dziesiec tysiecy dolarow? -Pod warunkiem, ze zostanie to miedzy nami. 9 o kolei ulozyla slowa w glowie. Wypowiedziala je glosno: - "Jak starzec, lagodnie kona, / Duszy swej <> mowiac z cicha..."* * John Donne "Waleta, zalu zabraniajaca" [A Valediction: Forbidding Mourning] (tlum. "wstaw Baranczak). Dziewczyna lezala na jednoosobowym lozku na zoltym uniwersytec-kim kocu, pod koldra, ktora kupila jej mama. Lampy w pokoju byly wyla. czone, niebieskie swiatlo saczace sie przez zaslony przypominalo spaliny samochodow ciezarowych. Lzy splywaly jej z oczu, slina skapywala na koc pod glowa. Przypomniala sobie ostatnie slowa, ktore powiedziala do niej Jennie Gebben. "Ech, dzieciaku, wkrotce sie zobaczymy''. Emily Rossiter goraczkowo wyszeptala: - "A w krag rodzina zasepiona / Nie wie, czy zmarl, czy wciaz oddycha..." Nie zadzialalo. Slowa nie mialy zadnej mocy. Polozyla ksiazke na czolo, a potem zrzucila na podloge. Dwudziestoletnia Emily, ktora byla wyjatkowo piekna i miala geste i ciemne krecone wlosy, bawila sie teraz nimi nerwowo. Znow wyrecytowala fragment wiersza. Na pukanie do drzwi w przerazeniu wciagnela powietrze do pluc. -Emily Rossiter? - dal sie slyszec meski glos. Drzwi byly cienkie. Poczula, ze pukanie wpadlo w rezonans z biciem jej serca. - Tu zastepca szeryfa Miller. Bylem tu przedtem. Czy moglaby pani spotkac sie z detektywem Corde'em? Chcialby z pania porozmawiac. Rozlegl sie glos portierki: - Emily? Jestes tam? Ten dzentelmen chce z toba pogadac. -Zawioze pania. Slyszala, jak rozmawiaja ze soba. Nie byla w stanie wydobyc z siebie zadnego slowa. To... Och, nie... Klucz! Portierka ma klucz. Emily zrzucila z siebie nakrycie i zeskoczyla z lozka. Stanela na srodku pokoju jak dziecko, ze zlaczonymi kolanami. Znow pukanie. Emily weszla do szafy wnekowej i usiadla na podlodze zaslanej wieszakami, kulkami kurzu i folia z pralni chemicznej. Po cichu zdjela kilka zimowych kurtek i dokladnie sie nimi przykryla. -Emily? Oddychaj powoli, oddychaj powoli. Nie moga cie tu znalezc... Jestes ze mna bezpieczna, dzieciaku. Nikt nie wlozyl klucza do drzwi. Po chwili uslyszala oddalajace sif kroki, ucichl brzek okropnego wyposazenia policjanta. Mogla bezpiecznie wyjsc z szafy, ale ukrycie pod atlasami i kaszmirami dodawalo jej otuchy i postanowila tam pozostac. - "Taka badz, choc nam nie po mysli / To, ze odleglym bladze kolem..." Zabrali Jennie. Zabrali jej listy. A teraz chca zabrac mnie... Ech, dzieciaku... Emily polozyla glowe na grubej zamszowej kurtce. -"Stalosc twa obieg moj uscisli / I kaze skonczyc, gdzie zaczalem." Zielony rower marki "Schwinn" stal w garazu. Rozwieszono na nim lampki choinkowe - na kierownicy, na blotnikach, na dodatkowych kolkach, wszedzie. Lampki byly wlaczone i rowerek jarzyl sie jak miasto ogladane z ladujacego samolotu. Blask odbijal sie tez od powierzchni kaluzy znajdujacej sie na podlodze garazu. Sarah stala w drzwiach i z podziwem patrzyla na zjawisko. Pomyslala o scenie z filmu "E.T.", ktory widziala piec razy. Przypomniala sobie, jak stwor z kosmosu sprawil, ze rowery uniosly sie do nieba. Obeszla rower dookola, z fascynacja przypatrywala sie lampkom. Ten rower ja przerazil, kiedy go dostala dwa lata temu. Pod naciskiem matki kilka razy probowala na nim jezdzic bez pomocy bocznych kolek, ale raz omal nie wywalila sie jak dluga na betonowym podjezdzie. Z krzykiem pobiegla wtedy do domu. Unikala nawet jezdzenia z dodatkowymi kolkami, bo dzieci, ktore pedzily jak szalone na swoich duzych rowerach z przerzut-kami, mogly ja widziec. Jednak teraz patrzyla na rowerek bez przerazenia. To nie byl tylko rower, ale cos wiecej. Cos pieknego i tajemniczego. Oczywiscie ze sznurem podlaczonym do gniazdka nie mogla jezdzic, ale mogla usiasc na siodelku i udawac, ze pedaluje - podrozuje po niebie. Mogla poleciec do domku Czlowieka Slonca i podziekowac mu... Mogla byc krolowa nieba, gdyby plamki zoltych swiatelek byly gwiazdami w jej wlasnej konstelacji... Weszla w kaluze nieruchomej wody i siegnela do kierownicy. -Sarrie, co ty robisz? Jamie stal w drzwiach i wkladal brazowe skorkowe rekawiczki. Zdjal styropianowy kask i odlozyl go na polke. Stanal na chwile z rekami zalozonymi na biodrach, a potem podszedl do roweru Sarah. -Nic. - Cofnela sie i spuscila wzrok. -Sama to zrobilas? Nie opowiedziala. -To bardzo glupie. -Nie jestem glupia - rzekla lagodnie. Podszedl do gniazdka, wyciagnal wtyczke i zaczal zwijac kabel. -Nie rob tego! -Zobacz sama! Spojrz na to! - krzyknal. Uniosl kawalek przewod ktorym byl owiniety rower. Kawalek kabla na pedale nie mial plastikow izolacji, byl tylko miedziany drut. Pokazal na podloge. - I woda jest t rozlana. -Nie krzycz na mnie! -Jak bedziesz robila glupoty, to bede na ciebie krzyczec. -Przestan! Przestan! -Skoncz z tymi pieprzonymi napadami zlosci. To nie dziala odburknal. Okrecil tasma izolacyjna goly drut, a potem ostroznie zwinal przew i wlozyl go do pudelka z napisem Lampki choinkowe. -Nie powinnas tego robic - mruknal zlowieszczo. W drzwiach pojawila sie Diane. - Co tu sie dzieje? Slychac was w domu. -Sarah bawi sie lampkami choinkowymi - poinformowal Jami -Sarah, to prawda? Dziewczynka z grymasem wykrzywila usta. - Powiedzial, ze jeste glupia. Diane zwrocila sie do niego. - Jamie? -No, bo byla glupia. Prad ja mogl kopnac. -To bylo ladne, a on wszystko zniszczyl. -Mamo... - wyszeptal z rozpacza. Diane odwrocila sie do corki. - Mialas nie ruszac ozdob. Jak cos z szczysz, zaplacisz ze swojego kieszonkowego. -Ja niczego nie ruszalam! - krzyknela Sarah i wybiegla z garaz Jamie zdjal swoj rower z kolkow na scianie. Diane podeszla do chlo ca i wyszeptala do niego z grozba w glosie: - He razy mam ci powtarza zebys nie przezywal jej od glupich. -Ale bawila sie... -Niewazne, co robila. To najgorsze dla niej. Zeby to bylo ostatni ra -Mamo. -Po prostu nigdy jej nie wyzywaj. -Ale nie rozu... -Slyszysz mnie? Mocnymi dlonmi nacisnal hamulce roweru. Diane powtorzyla pytani - Tak - mruknal oficjalnie. Glos Diane stal sie lagodniejszy: - Jak znow zobaczysz, ze cos taki go robi, powiedz mi. Twoja siostra przechodzi teraz trudny okres. Naw drobiazgi sprawiaja jej problemy. .- Dobrze. - Ze wsciekloscia poruszal w tyl i w przod rowerem. Diane wytarla dlonie w spodnice. - Przepraszam, ze sie zdenerwowalam. -Okay, nie szkodzi - mruknal. -Masz dzis wieczorem zawody? -Aha. -Przyjedziemy. -Ty i Sarah? -Ojciec musi pracowac. To bardzo wazna sprawa. Wskoczyl na rower i wyjechal na podjazd. -Powinienes tez sie zgodzic, by ten policjant odwozil cie do szkoly. Ojciec nie chce, zebyscie ty i Sarrie wychodzili z domu sami. Wzruszyl tylko ramionami. -Jamie - krzyknela, spojrzawszy na polke przy drzwiach. - Zaczekaj. Kask... Jednak chlopiec zdawal sie nie slyszec. Wychylil sie gwaltownie, gdy przyspieszyl po chwili, i skrecil z podjazdu na droge. Pomyslal, ze to czaszka, ale nie byl pewien. -Watkins? -Tak, to ja. Me, niemozliwe. Jim Slocum wszedl do malego biura bez okien znajdujacego sie w budynku stanowym w Higgins. Przedstawil sie. Gabinet nie wywarl na nim zadnego wrazenia, jego wlasny pokoj w biurze szeryfa w New Lebanon byl wiekszy i mial na dodatek okno. To pomieszczenie pachnialo cebula i bylo zasmiecone ksiazkami, teleksami i odbitkami notatek sluzbowych. Zerknal na kilka z nich i pomyslal, ze musza byc smiertelnie nudne. Miesieczny raport wydzialu sprawiedliwosci na temat zabojstw. Przemoc w rodzinie - Przeglad. Srodkowy Zachod. Slocum zmruzyl oczy i spojrzal na przeszklona biblioteczke za Watkin-sem. Nie, to chyba stary grapefruit, o ktorym zapomnial ten facet. Albo moze jajko strusia. Earl Watkins byl niski i zaokraglony, mial na sobie niebieska koszule 2 guzikami na kolnierzu. Na jego nosie tkwily okulary z metalowymi oprawkami. Zaokraglone usta ukladaly sie w litere O nad podbrodkiem 2 glebokim dolkiem. - Prosze usiasc. Slocum usiadl na twardym debowym krzesle. - Coz to tam jest? Wzrok podazyl za palcem zastepcy szeryfa. - To? Czaszka. Widzi pan dziurke po kuli? - Watkins, olbrzymi jak Kapitol mezczyzna, z plamami potu pod pachami, byl agentem specjalnym wydzialu ciezkich przestep policji stanowej. Slocum zaczal mowic: - Mamy nadzieje, ze rozjasni nam pan syt cje. Pomoze okreslic profil mordercy. Mamy jakies nietypowe slady. -Nietypowe slady? - spytal powoli Watkins. Slocum przedstawil mu krotko sprawe zabojstwa Gebben, a potem dal: - Zdarzylo sie to podczas pierwszej fazy Ksiezyca, a pod dziewcz znalezlismy noz kultowy. - Podal Watkinsowi fotokopie. Spojrzal na nia bez emocji. - No tak. Kiedy miala urodziny? Slocum szybko zamrugal oczami. Otworzyl prawie pusta aktowke, z rzal do niej, a potem zamknal. Przypomnial sobie dokladnie miejsce biurku, gdzie zostawil reszte dokumentow. -Hm, gromadzeniem dokumentow zajmuje sie ktos inny. Przesle nu kopie. -Kilku sprawcow czy jeden? - spytal Watkins. -Nie wiem. Wokol bylo duzo sladow stop. Wiekszosc meskich. M ich zdjecia. Zostawie odbitki, jak pan chce. -Nie, nie. - Watkins przyjrzal sie zdjeciu noza. - No coz, tak... C zabil ja tym nozem? -Nie. Udusil. -Sam nie wiem, co to za godlo. Ma pan jakis pomysl? -Wyglada na niemieckie. Chyba nazistowskie. -To nie jest swastyka. -Nie - przyznal Slocum. - Nie myslalem o swastyce. Widzialem na jakims filmie w telewizji. Gestapo mialo taki emblemat... -Nie gestapo, ale SS. Schutzstaffel. -Tak. Takie dwie blyskawice. -Tylko ze w godle SS byly rownolegle, a tu sa skrzyzowane. - W kins pomachal kartka. - Na nozu jest nazwa producenta? -Nie. Tylko wytloczony napis "Korea" na rekojesci. -Bezuzyteczne - orzekl Watkins. - Ile bylo spermy? Slocum poszukal odpowiedzi na suficie. Pomyslal, ze Watkins zby szybko i bezposrednio zadal to pytanie. Nie zobaczywszy obraczki na jeg palcu, zastanowil sie, czy detektyw nie jest czasem gejem. - Lekarz sado wy ocenil, ze okolo trzech uncji. -Aha - mruknal Watkins. Zlaczyl palce i objal dlonmi tyl glowy. Potem zadal Slocumowi dziesiatki pytan: czy skrepowano ofiare, czy prze stepca spotkal dziewczyne przypadkowo, czy moze ja porwal, czy byly jakies slady alkoholu, w jaki sposob ulozono cialo Jennie na kwiatach, czy znaleziono jakies obce ciala w jej pochwie lub odbycie, czy byla ladna, czy nie zauwazono odciskow ust lub innych sladow wskazujacych, ze morderca pil JeJ krew lub mocz- To juz chyba przesada - rzekl Slocum urazony ostatnim pyta niem. -A jakies odciski palcow? -Na nozu, tak. W innych miejscach tez znaleziono mnostwo sladow. Mam osobe, ktora porowna je z odciskami zlapanych przestepcow seksualnych. -To dobry punkt wyjscia. -Musze byc pewien, ze to sie nie powtorzy - powiedzial Slocum z nieukrywana szczeroscia. -Naprawde? - Detektyw wydawal sie rozbawiony. Podrapal fotokopie paznokciem, a potem spojrzal obojetnie na czarny toner, ktory pozostal mu na kciuku. I zaraz tez przerwal Slocumowi opowiesc o kozie, ktora znaleziono w szkole podstawowej, pytaniem: - Prosze mi opowiedziec o tej drugiej. -Slyszalem tylko o jednej kozie. -Mowilem o drugiej ofierze. -Mielismy tylko jedno morderstwo. -Kiedy pan dzwonil - przypomnial Watkins, wpatrujac sie w kartke papieru - powiedzial pan "zabojstwa". -Naprawde? Do tej pory bylo tylko jedno, ale obawiamy sie, ze w przyszlym tygodniu bedzie powtorka. Zbliza sie pelnia Ksiezyca. -Szeryf Steve Ribbon jest pana przelozonym, prawda? -Tak. -A Hammerback Ellison jest szeryfem hrabstwa Harrison? Jesienia obu czekaja wybory? Linia oddzielajaca to, co powinien, a czego nie powinien mowic, zawsze byla dla Jima Slocuma nieostra. - Chyba tak. Nie jestem pewien, czy beda kandydowac. Watkins wytarl pot z czola. Slocum zidentyfikowal ten zapach. To jednak pot, a nie cebula. Watkins usmiechnal sie szeroko. - Duzo ludzi mowi, ze Ribbon zaczyna swirowac. Slocum odwrocil wzrok od spojrzenia Watkinsa i przyjrzal sie grzbietowi ksiazki "Wspolczesna socjopatologia". - Nic o tym nie wiem. -No pewnie, lepiej tak dla pana. - Watkins usmiechnal sie, jakby trafil do dolka za pierwszym uderzeniem. - Dobrze, wiec chcialby sie pan wiecej dowiedziec, zeby... -No tak... -Nie dziwie sie. - Potem usmiech zniknal z jego twarzy i rzekl: Na podstawie jednego morderstwa i faktow, ktore znamy, jest za wczes by orzec, z czym mamy do czynienia. Potrzeba wiecej informacji. -I nie moze pan nam podsunac jakiegos pomyslu opartego na za zeniu, ze morderstwo ma zwiazek z jakims kultem? -Moge dac ksiazkowy profil typowego mordercy kultowego, ale nie nalezy traktowac tego bezkrytycznie. Nie mam pojecia, czy to moze miec zastosowanie w tym przypadku. -Rozumiem. Pewnie. -Zatem to wszystko? -Tak. - Slocum wyprostowal sie i otworzyl notatnik. Kiedy to bil, spojrzal na czaszke. Przez jego glowe przebiegla mysl: Gdzie cos taku go mozna dostac1? Cholerny pech - wyrzucil z siebie Amos Trout. - Dlaczego to musialo! zdarzyc akurat teraz? -Jak to w drodze. Powinien pan... -Nie stac mnie na nowa. Musi pan ja zakleic. Trout stal z mechanikiem na parkingu warsztatu samochodoweg przy centrum handlowym Oakwood. Patrzyl na wanne z woda tak br na, ze mogla pochodzic ze starej papierni nad rzeczka Higgins. W war plywala opona Goodyear i z jej boku wydostawal sie rownomierny str mien tlustych babelkow. Czterdziestoczteroletni Trout byl ubrany w ciemne spodnie i biala 1 szule z krotkimi rekawami. Mial krotko obciete wlosy, ktore czesal do lu. W plastikowym etui tkwiacym w kieszonce trzymal trzy piora, ma kalkulator i rozliczenie podatkowe ze sprzedazy. Handlowal wykladzir mi podlogowymi. Patrzyl smutnym wzrokiem na babelki. - Ile bedzie ko sztowala lata? -Piec dolarow i siedemdziesiat piec centow. -Jakbym byl w domu, sam bym to zrobil - stwierdzil Trout. -Ale nie jest pan w domu. -To niewielkie przebicie, powietrze powoli ucieka. Cale przedpo dnie jezdzilem z ta przebita opona. Gdybym dobrze napompowal, to moz bym dojechal. -Moze, ale ja bym nie ryzykowal. Bez zapasowego kola. Trout nie bylby tak zdenerwowany, gdyby tego wieczoru nie jechs z zona do Minnesoty, zeby lowic tam duze leniwe szczupaki polnocnoamejykanskie, siedziec na krzeselku ogrodowym i pic koktajle przy brazowej przyczepie samochodowej. Dopiero za cztery tygodnie wroci do tych swoich wykladzin podlogowych - nieograniczony wybor kolorow, gabka za darmo, jezeli dzisiaj dokonasz zakupu. -Niech pan ja zaklei - rzekl. - Tylko dobrze, bo tego buicka czeka dluga droga. Cztery blogoslawione tygodnie, choc, niestety, z zona. Mechanik przystapil do pracy. Po chwili uniosl kawalek szkla niczym lekarz z Dzikiego Zachodu, ktory wlasnie wyjal kule z ramienia uzbrojonego bandyty. - To jest to. Gdyby opona miala stalowy pas, nic by sie nie stalo. Trout przyjrzal sie kawalkowi szkla. - Wiem, skad sie wzielo. We wtorek wieczorem wracalem do domu trzysta dwojka. Wie pan, gdzie jest ten zakret przy zaporze? Przy jeziorze Blackfoot, gdzie wszyscy wedkuja? Mechanik posmarowal late i zaczal ja nakladac na przebicie. - Aha. -No wiec bylem na zakrecie, kiedy jakis facet wbiegl na jezdnie. -Moze swiatla panu akurat nawalily? Moglbym sprawdzic... -Nie, wszystko w porzadku, czasem tylko z dlugimi swiatlami jest cos nie tak. -To moge... -Nie potrzeba. No, i zjechalem z szosy, zeby go nie walnac. Narobilem halasu. On jakby zamarl. A ja wjechalem na butelke po piwie. Ci wedkarze wszedzie smieca. W Minnesocie to sie nie zdarza. -Naprawde? -Przestraszylem sie na smierc, jak zobaczylem tego faceta - kontynuowal Trout. - On tez byl przestraszony, tak jak ja. -Nie ma mu sie co dziwic. Nie chcialbym znalezc sie pod kolami buicka. -Niby tak. - Trout spojrzal na zegarek. Dochodzila druga. Zaplacil za usluge. - Sprzedaje pan propan? -Tak, tankujemy. -Nie, chodzi mi o butle. -To tylko w sklepie turystycznym. -No tak. Dzis mam dluga przerwe na lunch, ale myslami to jestem Juz jakby na wakacjach. Swist powietrza w uszach prawie zagluszal odglos zmienianych biegow. Jamie Corde przerzucil na wyzszy bieg, kiedy wjechal na szczyt wzniesienia na Drodze Starej Farmy. Pod nim, w odleglosci okolo mili, w polu wsrod mgiel, wznosila sie szkola - kompleks pokrytych papa budynkow z cegly stal na poroslej zoltozielona trawa dzialce z parkingami. To byl jego ulubiony odcinek drogi - stromy zjazd po gladkim asfaj. cie, gdzie w odpowiednich porach dnia prawie nie bylo ruchu. Chociaz dzis jechal wloskim rowerem wyscigowym, to jednak czesto pedzil w dol tego zbocza swoim starym trzybiegowym schwinnem wyposazonym w predkosciomierz. Ktoregos letniego dnia, gdy opony az napuchly z upalu, zblizyl sie do piecdziesieciu mil na godzine, zanim zahamowal przed swiatlami na skrzyzowaniu Drogi Starej Farmy z szosa nr 116. Ruszyl w dol. Jamie Corde bardzo lubil biegac i byl bardzo dobrym biegaczem, ale wiedzial, ze nie ma nic bardziej fascynujacego niz poczucie predkosci osiaganej w sztuczny sposob, na przyklad zjezdzajac na nartach w Kolorado lub pedzac na rowerze w dol takiego stoku jak ten - bez wysilku, z prze-rzutka szczekajaca pod noskami butow sportowych, jakby sily natury zabieraly cie tam, gdzie sam bys nie dotarl. Rower trzymal sie pewnie pod jego mocnymi rekami, podczas gdy przerywana linia na srodku jezdni rozmywala sie w jednolity szary pasek. Jamie wychylil sie do przodu, by zmniejszyc opor powietrza, i skupil sie na omijaniu kamyczkow. Nie myslal o mamie, siostrze ani tacie. Z wyjatkiem paru ujec Grega LeMonda myslal jedynie o predkosci, i tylko o predkosci. W polowie wzniesienia ku swojej ogromnej satysfakcji wyprzedzil samochod. Co prawda byl to volkswagen diesel, prowadzony przez kobiete przypominajaca pania Keening, jego staroswiecka nauczycielke laciny. Jednak mimo wszystko to samochod. Wpadl w ekstaze, zobaczywszy, ze kobieta spojrzala na niego z pelnym dezaprobaty podziwem. Pol mili przed nim, u podnoza zbocza, znajdowalo sie skrzyzowanie. Z niezadowoleniem stwierdzil, ze w zlym momencie wystartowal do swej szalenczej jazdy. Gdyby odczekal trzy lub cztery minuty i rozpoczal zjazd po zmianie swiatel na czerwone, mogl dojechac do skrzyzowania przy zielonych swiatlach. Wtedy plynnie przejechalby krzyzowke. Jednak teraz swiatla zmienily sie na zolte. Droga nr 116 byla zatloczona i uprzywilejowana przez te swiatla; kierowcy na Drodze Starej Farmy czesto ze zniecierpliwieniem musieli czekac na skrzyzowaniu dlugie minuty. Powoli nacisnal tylny hamulec. Pac. Nagle cos uderzylo go w prawa, lydke. Byl przekonany, ze najechal na jakies male zwierze - mysz polna lub pregowca - i pedzace kolo podrzucilo je do gory. Niemal jednoczesnie wyczul, ze dzwignia hamulca zaczyna stawiac opor. Zerknal na kierownice i stwierdzil, ze docisnal hamulec juz do konca. Wtedy spojrzal na tylne kolo. W noge nie uderzylo go zwierze, ale gu-m0wa wkladka hamulca, ktora wypadla z obudowy. Metal wydawal sie lekko wygiety i chlopiec z przerazeniem zdal sobie sprawe, ze kiedy wczoraj wieczorem wieszal rower na kolkach w garazu, musial uderzyc w metalowa koszulke, w ktorej byla ta wkladka, i obluznic ja. Ojciec ostrzegal go wiele razy, zeby uwazal, jak wiesza rower na scianie, ale uporczywie lekcewazyl jego rade. Byl dwiescie jardow od skrzyzowania i wciaz przyspieszal. Rower wpadl w wibracje. Jamie mocno zacisnal drzace dlonie na kierownicy i rozjezdzal kolejne kamienie i galezie; jechal zbyt szybko, by je omijac. Pot wywolany panika strumieniami splywal mu z szyi i spod pach. Przeszyly go lodowate dreszcze, gdy pot zaczal parowac ze skory. Lekko nacisnal hamulec. Bez rezultatu. Nacisnal mocniej. Nagle unioslo sie tylne kolo i chlopiec omal nie przekoziolkowal na rowerze. Naciskal dzwignie hamulca do konca, ale rower mimo wszystko przyspieszal. Mignela mu przed oczami grupka wysokich debow. Ciezarowka stojaca na poboczu, slupki plotu. Pobocze tutaj bylo waskie. Rownolegle do trasy jego szalenczej jazdy ciagnelo sie ogrodzenie z drutu kolczastego, ktore by go poranilo, gdyby zjechal na zwir obok jezdni. Jamie Corde, piatkowy uczen z przedmiotow scislych, wie, ze smiertelna predkosc w atmosferze ziemskiej wynosi okolo stu trzydziestu mil na godzine, wie, ze ludzkie organy nie sa w stanie wytrzymac natychmiastowego hamowania, gdy predkosc przekracza piecdziesiat. Spoglada na ruch na drodze, na pedzace ciezarowki i samochody osobowe. Lzy wywolane wiatrem i strachem splywaja z jego przymruzonych, szczypiacych oczu i rozwiewaja sie na wlosy. Unosi sie na siodelku, by zwiekszyc opor powietrza. Przypomina sobie modlitwe ze szkolki niedzielnej. Probuje zahamowac stopami, ale szybko zdziera podeszwy sportowych butow. Stawia nogi na pedalach i rower znow przyspiesza. 10 'iedemdziesiat piec jardow...Skonczyl sie zjazd, ale Jamie pedzil z predkoscia szescdziesieciu mil 1 godzine. Ped powietrza zagluszal szum kol i trzaski przerzutki. Kilka owadow zginelo na twarzy chlopca. Lekka rama roweru podskakiwal, i wpadala w drgania na kazdym kamieniu. Jamie wjechal na srodek drogi, gdzie bylo mniej kamieni. Kawalek bu telki lub plama oleju mogly spowodowac smiertelny wypadek. Piecdziesiat jardow od skrzyzowania... Uslyszal klakson za soba, byc moze ta z volkswagena ostrzegala go Czterdziesci jardow... Ktos w samochodzie, czekajacy na zmiane swiatel, spojrzal w lusterk wsteczne i w odbiciu Jamie zauwazyl zdumienie w jego oczach. Trzydziesci... Na skrzyzowanie droga nr 116 wjezdzaly dwa japonskie samochod; kierujace sie na polnoc i cysterna jadaca na poludnie. Jamie Corde zaczal pedalowac. Nie mogl sie zatrzymac w pore. To bylo oczywiste. Albo przemkni miedzy samochodami, albo zostanie staranowany. Pochylil sie, by prz brac aerodynamiczna sylwetke, wrzucil najwyzszy bieg, puscil przedni h mulec i krecil pedalami jak nigdy dotad. Ogarnelo go przyjemne uczu spokoju. Samochody byly z innej rzeczywistosci. Tak samo wiatr, drut k czasty i droga. Sam rower. Strach zniknal. Chlopiec byl ponad to wszy ko. Blekitnowlosa kobieta prowadzaca volkswagena, kierowca wpatruja sie w lusterko, drzewa, ptaki zrywajace sie do lotu, wystraszone jazda J miego - to nie mialo najmniejszego znaczenia. Usmiechnal sie i staral krecic pedalami tak szybko, by nadazyc za wirujacymi kolami. Jechal raz szybciej. Pietnascie jardow... Samochodem czekajacym na zielone swiatla byl nissan z numerem jestracyjnym DRT 345. Dziesiec... Stare slady hamowania tworzace sinusoide przecinaly oba pasy ru Predzej, predzej, predzej!... Na poboczu lezala roztrzaskana skrzynka z brzoskwiniami, zwi niebieskich bibulek walaly sie dookola...szybciej niz swiatlo... Jadacy na poludnie z predkoscia okolo szescdziesieciu pieciu mil godzine taurus zaczal hamowac i wpadl w poslizg trzydziesci stop od mi sca, gdzie na skrzyzowanie wjezdzal rower. Tyl szarego kombi zarzu ' w lewo. Kierowca kontrolowal poslizg, co oznaczalo, ze wjechal na pr ciwlegly pas ruchu i kierowal sie dokladnie w strone pedzacego rowe Pasazer na przednim siedzeniu spuscil glowe. Rozlegl sie glosny klakson samochodu. Kierowca zaslonil reka oczy. Brzek. Jamie Corde odniosl wrazenie, ze ktos pstryknal za jego glowa palcami, gdy przejezdzal przed maska kombi. Zderzak samochodu o kilka cali minal tylne kolo roweru. Laczna predkosc pojazdow byla nie mniejsza niz sto dziesiec mil na godzine. Do uszu chlopca docieral odglos klaksonu i pisk zablokowanych kol. Po chwili przejechal droge nr 116. Na niebezpiecznej skadinad nawierzchni, pokrytej kamykami i plamami oleju, czul sie tak pewnie jak na gladkim torze wyscigowym. Rozluznil zdretwiale nogi i jechal sila rozpedu. Roztracily sie klaksony samochodow. Wiedzial, ze sypia sie za nim przeklenstwa, przynajmniej z kombi pelnego ludzi. Jednak co innego mogl zrobic, jak tylko zostawic ich daleko z tylu? Jamie Corde znow zaczal krecic pedalami - wsciekle, zeby jeszcze zwiekszyc szybkosc. Kiedy zblizyl sie do szkoly, stanal na pedalach. Spogladal w niebo i gleboko wciagal do pluc gorace, geste powietrze, smial sie i krzyczal niczym oszalaly na pustyni kowboj. Jim Slocum rozpakowal batona i ugryzl kawalek, ktory przycisnal do podniebienia. Polozyl dolara na ladzie. -Zaraz porozmawiamy - rzekla mloda kobieta za lada. -Niech sie pani nie spieszy. Slocum oparl sie o lade w sklepie ze slodyczami w centrum handlowym Oakwood. Zjadl kolejny kawalek batona Milky Way, ktory byl jego ulubionym. Zawsze byl i bedzie. Otworzyly sie drzwi do sklepu. Slocum obserwowal nastoletniego chlopca, ktory wszedl do srodka. Gruby. W brudnym ubraniu. Dlugie jasne wlosy mial sztywne od spreju lub przetluszczone. Slocum rozpoznal Philipa Halperna. Ten spojrzal na niego z nieukrywanym zaskoczeniem. Podszedl do szklanych pojemnikow z cukierkami i zaczal napelniac torbe. Slocum sie zdenerwowal. Poczul wstret do chlopca za otylosc i brak silnej woli. Chcial powiedziec: "Synku, jak bedziesz tyle jadl co do tej pory, kopniesz w kalendarz przed dwudziestka". Jednak zachowal te mysli dla siebie. Podobnie jak inni zastepcy szeryfa w New Lebanon Slocum jezdzil na interwencje do zaniedbanego domu Cretha Halperna. Ojciec mogl na-Pedzic strachu - rozbiegane oczy i promieniujaca z niego zlosc. Byly marynarz garbil sie na kanapie, naciagal skore na zgietym palcu reki 1 usmiechal sie, patrzac na krwawe slady na lodowce. Jego zona, cuchnaca dzinem, przykladala lod do twarzy i mowila z jacka szczeroscia: "My sie tylko wyglupialismy, to wszystko". Mieli row. niez corke. Slocum mogl sie zalozyc, ze dziewczynka zajdzie w ciaze, za. nim skonczy szesnascie lat. Chlopcze, jak bedziesz taki gruby, nie przyjma cie do wojska, a co wtedy zrobisz? Jim Slocum byl przekonany, ze wszystkie problemy emocjonaj. ne mozna rozwiazac futbolem lub sluzba wojskowa. Klientka odeszla od lady. -Prosze pani - zwrocil sie Slocum do sprzedawczyni - pytam wszystkich handlowcow z tego centrum, czy mieli otwarte we wtorek wieczorem. -To ma zwiazek z ta zamordowana studentka? -No tak, oczywiscie. -A czy ten facet, no, wie pan... - Zmarszczyla brwi. -Nie rozumiem. Dotknela natapirowanych ciemnych wlosow. - Slyszalam, Debbie Lipp mi mowila, ze on poluje na brunetki. Kupilam rozjasniacz do wlosow. Chce sie zrobic na blondynke. Czy to pomoze... Slocum obserwowal, jak lza zbiera sie w jej oku, a potem splywa na tusz na rzesach. -Nie ma potrzeby. Z tego, co wiemy, wcale nie wyszukuje brunetek. Ma pani teraz bardzo ladne wlosy. - Usmiechnal sie. - I seksowne. -Boje sie. - Zalamal sie jej glos. - Wieczorem wracam do domu, a Earl, moj maz, konczy prace dopiero o jedenastej. Bede siedziala w przyczepie trzy godziny! Sama... Nie moge ogladac telewizji, bo na zewnatrz jest wtedy glosno. Nie moge czytac. Tylko siedziec. Jestem tak rozbita, ze nie moge nawet robic na drutach. Obiecalam siostrzenicy kamizelke na urodziny i nie zdaze jej zrobic... - Chwile plakala po cichu. -Robimy wszystko, zeby zlapac tego skurczybyka. A teraz wroce do tego pytania o wtorek. -Niestety, w niczym nie moge pomoc. We wtorek zamknelismy o siodmej. No tak, slepa uliczka. - Wie pani, niech mi pani zwazy dziesiec deko tych zelkow. Jakie sa smaki? -Moze byc arbuzowy? -Tak. - Slocum zaplacil. Wzial reszte i usmiechnal sie zalotnie do sprzedawczyni. - Przy okazji tu wpadne i zapytam, co u pani. Przelknela sline i otarla lze koncem rekawa. - Lepiej chyba, jakby w tym czasie tropil pan morderce. -Caly czas sie tym zajmujemy - rzekl kamiennym glosem. Wzial cukierki i podszedl do drzwi. Spojrzal na mlodego Halperna. - Jak jestes glodny, to jedz jablka - rzucil. Przeszedl przez zaniedbany ze wzgledu na recesje plac centrum handlowego i dotarl do ostatniego sklepu na swojej liscie. Wykladziny podlogowe i dywany. W srodku przy biurku siedzial mlody mezczyzna z krotko przystrzyzonymi wlosami. Mozolnie pisal w ksiazce zamowien. -Dzien dobry - powiedzial Slocum. -Zapraszam. Jakie wykladziny pana interesuja? Mamy specjalny... -Czy we wtorek ten sklep byl dlugo otwarty? -Tak. Wiekszosc sklepow z wykladzinami i dywanami zamyka sie wczesnie, ale my jestesmy ponad to. Bo wieczory sa bardzo wazne. Mezowie przychodza wtedy po pracy, zeby odebrac zakupy, ktore wczesniej zrobily ich zony... -Pracowal pan w ostatni wtorek? -Nie, pan Trout. Amos Trout. -Bedzie dzisiaj? -Tak. Nie ma go teraz, bo cos sie stalo z jego samochodem. Przedluzyl sobie przerwe na lunch. Powinien byc w kazdej chwili. -Zajrze tu pozniej. Skierowal sie do wyjscia i w polowie drogi omal nie wpadl na Adeline Kraskow. -No prosze, prosze!. - Slocum okrazyl ja. -Czesc, Jim - odezwala sie chropawym glosem. Byla mloda i moglaby byc ladna, gdyby cos zrobila ze swoimi wlosami; luzne kosmyki kojarzyly sie Slocumowi z kablami. Moglaby tez zmniejszyc piersi i pogrubic nogi (byla to rada, ktorej nie udzielilby zadnej kobiecie). Addie miala tez wysuszona skore, wystajace kosci policzkowe i nalozyla skromny makijaz. To ostatnie kazalo Slocumowi myslec, ze rozpaczliwie poszukuje mezczyzny. -Co sie stalo? - spytal. -Pracuje nad reportazem opisujacym, w jaki sposob to morderstwo kultowe wplynelo na interesy. -Negatywnie? -Niestety. Ludzie sa wystraszeni. Siedza w domach i nie wydaja pieniedzy. A ty co tu robisz? -Nie moge powiedziec. Chwile stali w milczeniu. Slocumowi przez glowe przemknelo kilka odpowiedzi: ze obiecal przywiezc zone do centrum handlowego, ze mogl to Zrobic w niedziele i podczas gdy ona robi zakupy, chcial porozmawiac z Amosem Troutem ze sklepu z wykladzinami. Spytal jednak: - Mam t che czasu, moze sie czegos napijemy? -Czemu nie - odparla Adeline Kraskow. Wepchnela notatnik duzej torebki i razem przeszli przez centrum handlowe. Znali sie dokladnie od roku, od czasu, gdy w Dzienniku zaczela pi o sprawach kryminalnych. Piersiasta panna Kraskow nie miala poje ze Slocum regularnie uprawia z nia seks akrobatyczny lub milosc fran ska - oczywiscie w kolorowych marzeniach, gdy kochal sie w malo uro maicony sposob z zona lub ze swoja prawa reka. Przypuszczal, ze gdy" w rzeczywistosci Addie zgasila papierosa (palila bez przerwy) i rozpi mu rozporek, zrobilby sie bezwladny jak roslina, ale caly czas siedzial obok niej i niby przypadkiem przyciskal kolano do jej uda, podczas g ona zadawalaby powazne dziennikarskie pytania. Teraz zaprowadzil ja ciemnego zakatka, gdzie miescila sie jedyna w centrum restaura z prawdziwego zdarzenia. -Jestes na sluzbie? -Nie, teraz robie za tajniaka. I moge pic. -Jestes przeciez w mundurze. -Ale mam na sobie fikusne bokserki. - Wybuchnal smiechem, ze pokazac, ze to zart. Usmiechnela sie z kokieteryjnym lekcewazeniem, mowili czysta whisky i Slocum zaplacil. -Dzieki. - Zapalila papierosa, wciagnela dym do pluc i wydmu-nela go na plastikowy abazur ozdobiony drozdami. - Wiec nie macie ' szcze zadnych wskazowek? -Mowilem ci... -A czy istnieje jakis zwiazek z zabojstwem Susan Biagotti? -Bill nie chce, zebym udzielal na ten temat informacji. -To oczywiste, ale przeciez ja nie moge zadawac tylko pytan, ktore ludzie chca odpowiadac. Sprawa zabojstwa Biagotti nie zostala jasniona. Steve Ribbon mysli glownie o wyborach i sknocil to sledztwo, raz druga dziewczyna zostala zamordowana. -Addie... -Chyba nie wiesz, jaka jestem uparta. Powiedz mi cos. Cokolwi Obiecuje, ze twoje nazwisko nie pojawi sie w artykule. Slocum westchnal. Addie wychylila sie do przodu i wyszeptala: - Zaufaj mi. Cieplo, ktorego odmawiala rodzicom, przelewala na dzieci. Przynajmniej to mogla powiedziec Diane o tej kobiecie. -Czesc, Sarah - zawolala radosnie terapeutka. - Jestem doktor Parker. Jak sie dzis czujesz? przez chwile cala trojka stala w milczeniu w poczekalni przypominajacej gabinet weterynarza. - Kochanie, przeciez wiesz, jak odpowiedziec odezwala sie w koncu Diane. -Nie bede pisala zadnego testu z ortografii - burknela dziewczynka ponurym glosem. - Nie wroce do szkoly. -Teraz, Sarah, porozmawiamy o czyms innym - powiedziala lagodnie terapeutka. - Dzisiaj nie bedziemy mysleli o tescie ortograficznym. -Sarah - warknela Diane - nie zachowuj sie w ten sposob. Doktor Parker nie wtracala sie do rozmowy matki z corka, tylko usmiechajac sie, wyciagnela reke. Sarah potrzasnela nia gwaltownie, a potem cofnela sie i zaczela sie rozgladac. Diane pomyslala ze smutkiem, ze dziewczynka stala sie wstretnym bachorem. -Wejdz do srodka - nakazala terapeutka. - Chce ci pokazac kilka rzeczy. - Ruchem reki zaprosila dziewczynke do gabinetu. Diane zerknela do srodka i spostrzegla na biurku kilka ciemnozielonych pudelek. Widnialy na nich wielkie litary SWBID. Potem spojrzala na terapeutke, by ocenic jej dzisiejszy stroj. Przylegajaca do ciala czerwona sukienka z jedwabiu i czarne ponczochy. W New Le-banon! Czy to nie ktoras dziewczyna slynnego gangstera wlozyla czerwona sukienke, kiedy chciala go wydac?Diane ruszyla za Sarah, ale doktor Parker pokrecila glowa i wskazala na kanape w poczekalni. - Dzis tylko Sarah i ja. -Och, oczywiscie. Diane, czujac, ze zostala zganiona, wycofala sie na kanape i obserwowala, jak recepcjonistka otwiera opakowanie z gumami do zucia. Wlozyla jedna do ust. Wtedy tez zauwazyla, ze Diane patrzy na nia, i podsunela jej pudeleczko. -Dziekuje, nie zuje gumy. Kiedy terapeutka zamykala drzwi, Diane spostrzegla, ze jej corka spoglada ze strachem na pudelka. Drzwi sie zatrzasnely. Diane westchnela 1 bez celu przerzucila stare czasopisma znajdujace sie w koszyku. Z wysilkiem wyjela jedno i polozyla je na kolanach. Zaczela odwracac kartki. Kilka minut pozniej Diane zamknela nie przeczytane czasopismo 1 skulila sie na kanapie przytloczona poczuciem kleski. Pognebil ja maz, w obecnosci ktorego Sarah byla odprezona, smiala Sle; ktory potrafil mowic dziwnym, pelnym niedorzecznosci jezykiem Sa-rah, a Diane nie potrafila. Pognebila ja sama Sarah swa przebiegla taktyka polegajaca na wpa. daniu w panike i wybuchaniu placzem. I ta psychologiczna dziwka, ktora tak ochoczo wyciagala ich skromne oszczednosci. Pognebilo ja tez wlasne poczucie winy. Diane Corde patrzyla niewidzacym wzrokiem na blyszczace czasopi. smo naszpikowane efektownymi zdjeciami modelek, podczas gdy jej nogi drzaly z poczucia straszliwej kary. Diane Corde, dobra metodystka, zostala nauczona wierzyc w boska sprawiedliwosc, nabrala przekonania, ze kara jest czyms uczciwym i oczyszczajacym. Jednak to nieprawda, bo osoba pokutujaca za grzechy nie jest matka, ktora je popelnila, ale corka. Czy w czasie ciazy pila pani alkohol? Oczywiscie, ze nie. Co za pytanie! Zadna kobieta w ciazy nie pije. Zadna nie bierze tabletek. Zadna nie zazywa aspiryny. Wystarczy przeczytac artykuly w gazetach na temat zdrowia i wiadomo, jak postepowac w ciazy. Picie alkoholu? Zadna zdrowa na umysle kobieta nie bedzie pila podczas ciazy. Chyba ze... Chyba ze ktos, kogo kochasz, zrobil byc moze cos bardzo zlego. Na przyklad twoj maz. I po informacji w gazetach sasiedzi patrza na ciebie z politowaniem lub w ogole odwracaja glowy. Dzwonia pozno wieczorem i przez chwile nasluchuja, zanim odloza sluchawke, jakby byli ciekawi, czy twoj oddech jest bardziej nerwowy niz ich. Chyba ze ta osoba, moze twoj maz, nic nie robi, nic nie mowi, zupelnie nic, tylko czeka, az skoncza sie pieniadze i jedynym rozwiazaniem jest przeprowadzic sie z ekskluzywnego przedmiescia do malego, zaniedbanego rolniczego miasteczka i rozpoczac zycie od nowa. Jego zycie. I w konsekwencji twoje. Czy nawet gdy jestes w ciazy, nie jest to dostateczny powod, by pic? Tylko po to, by zabic milczenie osoby, ktora nic nie robi, by usunac ciezka, przytlaczajaca cisze. Tabletki jedna po drugiej. Kolejne drinki. I kolejne.-By rozerwac ponura siec zawisla nad stolem przy sniadaniu. By zasnac, nawet jesli budzisz sie rano z glowa jak w imadle. Zadna kobieta nie pije w ciazy. Och, Sarah... Diane Corde spojrzala na tandetne drzwi oddzielajace ja od poszkodowanej corki, a potem znow skupila sie na czasopismie. Czytala uwaznie kazde slowo artykulu o wycieczce wzdluz Loary, jakby miala zdawac z tego egzamin. Nie lubie jej - stwierdzila Sarah, gdy wracaly samochodem do domu. -Dlaczego? -Dala mi te wszystkie glupie rzeczy do robienia. Rysunki i odpowiedzi na pytania. Juz to mialam w szkole. -Nie byla dla ciebie mila? -To pani Beiderbug... -Beiderson. -Pani Beiderson jest dla mnie mila i przez to czuje sie obrzydliwie. I tak samo obrzydliwie czulam sie przy tych testach u doktor Parker. -Ona chce ci pomoc. -Nienawidze jej! -Sarah, nie mow tak. -Ona chce, zebym pisala ten test z ortografii w szkole. Widzialam, ze z nia rozmawialas. Powiedziala ci to? Tak. Diane zawahala sie, a potem rzekla: - Doktor Parker chce, zebys sie uczyla. Nastepnym razem nauczy cie kilku sztuczek, ktore pomoga ci pisac testy. -Nie wroce do szkoly. Cierpliwosc Diane byla na wyczerpaniu. Nie odezwala sie. -Nienawidze tego. Szkola jest glupia. A Czlowiek Slonca... - zawiesila glos. -My tez nienawidzilismy szkoly. Bez przerwy ci to z tata powtarzamy. Wszyscy nienawidza. - Mowila przez mocno zacisniete zeby. - Pamietasz, jak napisalas ladne wypracowanie o ptakach? Sarah dostala za nie trojke z plusem, swoja najlepsza ocene z angielskiego. Napisala to wypracowanie na jedna strone, podczas gdy inni uczniowie na cztery lub piec. -Nie chce pisac zadnych testow - jeknela Sarah. - Nie zmusicie mnie! -Dzis wieczorem razem pouczymy sie slow. A potem pojedziemy na zawody Jamiego. -Nie - oznajmila. - Chce, zeby tata mi pomagal. -Tata dlugo pracuje. - Diane wjechala samochodem na podjazd. Pomachala reka do zastepcy szeryfa siedzacego w radiowozie zaparkowanym przed domem. Skinal glowa i wrocil do lektury gazety. Z wsciekloscia Wcisnela hamulec. -Ona bez przerwy pracuje - stwierdzila Sarah. Wysiadly z samochodu i przez garaz przeszly do drzwi z tylu domu. -To nieprawda. Spedza z toba bardzo duzo czasu. Dzis wieczorem nie bedzie tez na zawodach Jamiego. -Zapasy sa glupie! -Nie krytykuj brata! On sobie dobrze radzi w szkole... - Diane byla przerazona tymi slowami. Spojrzala ukradkiem na Sarah, ale dziewczynka nie wychwycila tej mimowolnej zniewagi. -Mamo, spojrz, cos jest na schodach. Diane zobaczyla mala biala koperte. Sarah podniosla ja ochoczo i spojrzala na nia. Potem zmarszczyla czolo i podala koperte mamie. Weszly obie do domu. Diane zatrzymala sie w korytarzu, swiatlo sloneczne saczylo sie przez otwarte drzwi. Padalo na jej dlonie, ktore zrobily sie krwistoczerwone. - Idz na gore i wyjmij ksiazki. Dziewczynka gleboko westchnela i poczlapala po schodach. Koperta byla zaadresowana do Policjanta Corde'a. Diane rozerwala ja i wyjela zawartosc. -Co to jest?! - krzyknela z gory Sarah. Diane az podskoczyla. - Nic, kochanie. Wrzucila blyszczace zdjecie z polaroidu do koperty i wlozyla ja do kieszeni. Zadzwonila do biura szeryfa. Odebrala dyspozytorka. - Emma, mowi Diane Corde. Poszukaj mojego meza i powiedz mu, zeby przyjechal do domu. Wszystko w porzadku, ale musze sie z nim szybko spotkac. Odlozyla sluchawke i ruszyla w kierunku frontowych drzwi, by zawolac pilnujacego domu policjanta. Doszla jedynie do salonu, zatrzymala sie, oparla o sciane i wybuchla placzem. 11 1 Bill Corde kucnal swobodnie przy Sarah. Zastanawial sie nad slowami, a potem rzekl: - Kochanie, musze cie o cos zapytac i powiedz mi prawde, jesli mnie kochasz.-Tak, tato. - Dziewczynka ostroznie spojrzala mu w oczy. - Zrobilam cos zlego? Przepraszam. -Nie, nie, kochanie. - Krwawilo mu serce, gdy spojrzal w jej skruszone oczy. -Jestem tylko ciekawy. Czy ktos ostatnio nie robil ci zdjecia? -Zdjecia? Nie. -Albo tylko zapytal, czy moze zrobic? Ktos obcy, jak wracalas ze szkoly do domu? -Nie. -Jestes pewna? -Czy cos zbroilam? - Wydawala sie bliska placzu. -Nie, nic. Wszystko w porzadku. Nic nie zbroilas. Bylem tylko ciekawy. Biegnij teraz na gore i umyj sie przed obiadem. Corde wrocil do Steve'a Ribbona i Toma, ktorzy powoli obchodzili plot wokol posesji Corde'a. - Nic, Bill - orzekl Ribbon. - Zadnych sladow stop. -Trawa jest sucha. Czego sie spodziewales? -Bylem tutaj cale popoludnie - powiedzial zastepca szeryfa w swojej obronie. -Nie moge byc jednoczesnie przed i za domem. -Tom, przeciez cie nie obwiniam. Ribbon odslonil oczy niczym indianski wojownik z rownin i spojrzal na las. - Czy ktos tam mieszka? Corde oparl sie o pochylony, przezarty przez termity slupek plotu i zmruzyl oczy. - Piecset akrow lasu, glownie prywatnego. Kilka domow. Za nim jest rzeka, obok prywatny rezerwat, dalej uniwersytet i centrum miasta. Mogl zjawic sie z kazdego kierunku. Mogl zaparkowac na trzysta dwojce przy moscie i dojsc tu na piechote. Nikt z sasiadow nic nie widzial. Corde znow przyjrzal sie zdjeciu w plastikowej torebce, w ktorej sie teraz znajdowalo. Przedstawialo dziewczynke w wieku Sarah - twarzy nie bylo widac - lezaca w trawie. Miala podciagnieta sukienke, srodek zdjecia zapelnial trojkat bialych majtek. Z tylu zdjecia napisano czerwonym flamastrem: DETEKTYWIE, ZA DUZO PRACUJESZ. -Cholera. - Wykrzywil usta, jakby ta informacja sprawila mu fizyczny bol. - To chyba nie jest ona. Mowi, ze ostatnio nikt nie robil jej zdjecia, a wiem, ze mnie by nie oszukala. Ale, do diabla... -Powinnismy zlecic analize grafologiczna - stwierdzil zastepca szeryfa. - Trzeba porownac pismo z wycinka prasowego, ktory znalezlismy nad jeziorem, z tym na zdjeciu. -Jestem pewien, ze jest takie samo - rzekl Corde. - Nawet ja widze podobienstwa. -I nikt nic nie zauwazyl? A syn? -Nie. Nikogo nie bylo w domu. -Stary, bardzo ci wspolczuje - rzekl Ribbon. -Wspolczujesz? - mruknal Corde, wchodzac do domu. Diane ze zlaczonymi dlonmi siedziala na kanapie. Corde usiadl obok niej i objal jej rece. - Moze to tylko glupi zart i nie ma nic wspolnego ze sprawa. -Zart? To nasza corka! - wyszeptala ze zloscia. -Nie wiadomo. To moze byc kto inny. Mowila, ze nikt nie robil jej zdjecia. -Tak powiedziala? Bill, przeciez znasz Sarah. Polowe czasu zyje we wlasnym swiecie. -On probuje mnie wystraszyc, to wszystko. Posluchaj, jesli to Sarah jest na zdjeciu i chcial ja skrzywdzic, to dlaczego tego nie zrobil? Zamknela oczy i na jej twarzy pojawily sie zmarszczki. Przez chwile wydawala sie o dziesiec lat starsza, niz rzeczywiscie byla. -Jesli ktos tu ma sie bac, to przede wszystkim ja. -Ale mnie pocieszyles - odparowala. -Kochanie, ten facet nie jest glupi. Morderstwo policjanta jest zbrodnia zagrozona kara smierci. -Czy on o tym wie? - prychnela. -Diane! Jak burza pobiegla do kuchni. Nic wiecej nie mozna bylo zrobic. Corde wyszedl na zewnatrz, zeby porozmawiac z Ribbonem. Dziesiec minut pozniej Diane wystawila glowe za drzwi i powiedziala zlowieszczo monotonnym tonem, ze obiad juz gotowy. Corde zaprosil Steve'a Ribbona i zastepce, ale nie mogli zostac albo, co bardziej prawdopodobne, nie chcieli. Odjechali. Corde wszedl do jadalni, a po chwili zjawili sie Jamie i Sarah. Cala rodzina usiadla do obiadu. Corde powiedzial delikatnie dzieciom, ze moga byc ludzie, ktorzy sa zadowoleni z tego, co robi, by zakonczyc sledztwo, wiec nie powinny I dzie chodzic same i musza trzymac sie blisko domu. Nie rozmawiac z cymi. Potem Corde wykrzesal z siebie sily, by zartowac i opowiadac o mie z gafami sportowymi, ktory ostatnio widzial. Tylko raz zapadla grot wa cisza, kiedy Corde przerwal w pol slowa i wyjrzal przez okno na pog zony w ciemnosciach ogrod. Szybko wstal i zaciagnal zaslony. Wszys patrzyli na niego. Potem usiadl i zjadl trzecia duza porcje fasolki szpa gowej, choc nie mial juz na nia ochoty, ale wydawalo mu sie, ze to bedz zabawne. Wieczor stal sie w miare normalny. T.T. Ebbans mial zwyczaj przeprowadzac rozmowy wieczorami w domach. Nie przesluchiwal w godzinach pracy w biurach, bo wtedy wszyscy instynktownie probowali klamac, szukali wymowek, usprawiedliwiali swoich szefow, kolegow z pracy, klientow, wierzycieli. Ebbans lubil wieczory. Przypominaly mu zupelnie inny okres jego zycia sprzed wielu lat. Gesty zapach nocy, spokoj, monotonna szarosc jaskrawych za dnia kolorow, przyspieszone bicie serca - preludium do nocnych akcji specjalnych w jego barwnym zyciorysie. O wpol do jedenastej dotarl do ostatniego domu, budynku w stylu kolonialnym znajdujacego sie na dzialce schodzacej do jeziora Blackfoot. 0 tej porze w New Lebanon wiekszosc mieszkancow przed pietnastym rokiem zycia i po trzydziestce byla w lozku. Jednak w tym domu palily sie swiatla. Zastukal mosiezna kolatka w ksztalcie glowy lwa i niemal natychmiast otworzyly sie drzwi. Czekali na niego we dwoje. Komunikacja miedzy domami nad jeziorem Blackfoot byla doskonala. Przedstawili sie formalnie. Hank, wysoki, brzuchaty, z gestymi wlosami, powiedzial: - Prosze wejsc. Poczestuje sie pan czyms? -Jesli nie sprawi to klopotu, to napije sie wody. -Chetnie sluze. - Lisa, wciaz w stroju posrednika w handlu nieruchomosciami, bialej bluzce i schludnej czerwonej spodnicy, znikla niczym wystraszona mysz. Hank ruchem reki zaprosil Ebbansa do salonu, w ktorym bylo czysto jak na sali operacyjnej. Bialy dywan, smietankowa sofa pokryta folia. Podrobki staroswieckich mebli w kolorze bialym i zlotym. Lisa weszla do pokoju i podala wode zastepcy szeryfa. Oboje patrzyli na niego, gdy pil ja do konca. Nie byl wcale tak spragniony, ale nie wiedzial, gdzie odstawic szklanke. Podal ja Lisie. - Dziekuje. Kobieta wrocila po chwili. Usiedli. Folia glosno zaszelescila. -Przyszedl pan w sprawie tego morderstwa - rzekl Hank. -Przepytuje wszystkich z okolicy, czy czegos nie slyszeli lub nie widzieli wtedy. To znaczy okolo dziesiatej. -We wtorek, prawda? - spytala Lisa, robiac ruch reka, jakby przerzucala do tylu kartki niewidzialnego kalendarza. -Nic nie widzielismy - rzekl Hank. -Nic - powtorzyla jak echo Lisa. - Niczego nie zauwazylismy. Przykro nam, ale nie mozemy pomoc. - Hank dodal tez, ze Ebbans powinien wiedziec, jak to jest. Zastepca pozwolil im chwile milczec i potem spytal Lise: - To znaczy, ze kiedy indziej wieczorem cos pani zauwazyla. Lisa na chwile rozlozyla ruchliwe dlonie. Ebbans spostrzegl, ze na czerwonej spodnicy pozostaly po nich slady potu. - Slucham? Odezwal sie Hank: - Nic nie... Ebbans mu przerwal, zwracajac sie do jego zony: - Pytala pani, to byl wtorek. Jestem po prostu ciekawy, czy zauwazyla pani cos szczego" nego w inny dzien. Popatrzyla na niego przez chwile i wybuchla smiechem. - Och, roz miem, o co panu chodzi. Nie. Zapytalam, czy to byl wtorek, dla pewnos Przez Seana... - Szybko zamrugala oczami. Hank powoli obrocil glowe w jej strone. Ebbans wyobrazil sobie, ze przez caly wieczor ustalali, zeby zatrzyma to w tajemnicy. Lisa zaczela sie trzasc. Ebbansa ciekawilo, jak glosna 1 dzie awantura w domu, gdy wyjdzie. -Kto to jest Sean? - spytal. -Nasz syn - mruknal Hank. -No wlasnie, i byt w domu we wtorek. Pamietam. - Z trudem prze lknela sline i Ebbans zastanawial sie, czy kobieta nie wybuchnie placzer -Wtedy pozno wrocil do domu z klubu strzeleckiego. -Ktora mogla byc godzina? Spojrzala na meza i postanowila nie klamac. - Okolo dziesiatej. -Sean jest teraz w domu? -No, jest - przyznal Hank - ale nie sadze, zeby wiele pomogl. -Bylo ciemno - wtracila Lisa - chyba niewiele mogl zobaczyc. -Wszystko, co mowicie, pozostanie tajemnica. Nikt sie nie dowie, on przekazal nam jakies informacje. Hank podszedl do schodow i zawolal syna. Za chwile zjawil sie wysok chlopak w dzinsach i koszulce. Wygladal na pewnego siebie. Usmiechna sie i spojrzal Ebbansowi prosto w oczy. Ebbans, ktory mial dwie corki i nigdy tego nie zalowal, pomyslal, ze byloby wspaniale miec takiego syna. -Slyszales o dziewczynie zamordowanej przy wale? -Tak. Dowiedzielismy sie o tym nastepnego dnia. -Wiem, ze wrociles wtedy o dziesiatej z klubu strzeleckiego. Jakiej broni uzywasz? -Winchestera 75 z luneta. -Dobra bron. W czym sie specjalizujesz? -Strzelec wyborowy ze wszystkich postaw. Ebbansowi z wrazenia opadla szczeka. Spytal: - Po dziesiatej wych dziles z domu? -Wyrzucalem jeszcze smieci do pojemnika. Zauwazylem szopa pra cza i pogonilem go w kierunku jeziora. Wtedy po drugiej stronie zapory z" baczylem dwie siedzace osoby. Co robily? Nie boj sie powiedziec, ze nie wiesz, jezeli to prawda - wtracila Lisa. -Chyba mieli ze soba torbe ze sprzetem sportowym, ale mogl to byc worek wedkarski albo co innego. Nie lowili ryb. Mozesz opisac tych ludzi? -Niestety nie. - Odruchowo skinal glowa w kierunku, gdzie musiala byc zapora. - Byli daleko. Widzialem tylko ich sylwetki. -A mozesz powiedziec, czy to byli mezczyzni, kobiety, chlopcy? Biali czy czarni? -Wydawalo mi sie, ze sa to uczniowie ze szkoly. I chyba to nie byli Afroamerykanie - dodal formalnym jezykiem. -Co robili? -Po kilku minutach wstali, zabrali to, co mieli ze soba i podeszli do walu. W rece jednego z nich cos blysnelo. Wygladalo, ze to noz, bo tak to trzymal. -Mogla to byc butelka lub puszka z woda sodowa? - spytal Ebbans. -Mogla. Chwile siedzieli na wale, potem jeden z nich na cos pokazal i pobiegli w krzaki. Pomyslalem, ze to jakies mloty. -Mloty? -No, jacys bezmozgowcy, debile. Wstawilem wiec rowery do garazu. -Czy potem sie pokazali? -Nie, ale zauwazylem mezczyzne, ktory przeszedl w poblizu. Starszy facet, okolo szescdziesiatki, tyle co dziadek. Lowil ryby. Zarzucil wedki, a na glowie mial czerwony kapelusz wedkarski. -Widziales go pozniej? -Nie. Ale moge sie za nim rozejrzec. Z wielka checia. -Nie, kochanie - wtracila Lisa. - I tak duzo pomogles. -To do ciebie nie nalezy - rzekl Hank kategorycznym tonem kierownika sredniego szczebla. -Nie wykorzysta pan jego imienia? - spytala jeszcze Lisa. - Nie bedzie pan rozmawial z dziennikarzami? -Wszystkie nazwiska pozostana w tajemnicy. Obiecuje. - Ebbans spojrzal na zegarek i powiedzial, ze juz musi isc. Podziekowal Lisie za wode, a Hankowi, ze poswiecil mu swoj czas. Potem zwrocil sie do chlopca: - Odwaznie sie zachowales. Bardzo nam pomogles. Bede wdzieczny, jak jeszcze cos bedziesz mogl dla nas zrobic. W drzwiach uscisnal tylko dlon Seana. * Rozmawiali po ciemku. Brian Okun powiedzial: - Pomysl o tym, co mowisz. To, co nazywas melancholia, to po prostu cynizm. Mloda kobieta zastanowila sie i rzekla: - Nie, nie sadze. -Czytalas cos Wallace'a Stevensa? Byli w mieszkaniu Okuna w centrum New Lebanon, pol mili od unj. wersytetu. Znajdowala sie tam jedyna w miescie dzielnica z domami czyn-szowymi - trzypietrowymi budynkami wybudowanymi osiemdziesiat lat temu. -Tyle, zeby wiedziec, ze byl smutasem - odparla Dahlia. -Smutni ludzie nie pisza takiej poezji, tylko sceptycy. Jest w nim jakas sila. A "Poranek niedzielny"? - spytala. - Gdzie tu widzisz te sile? Kobieta jest u kresu wytrzymalosci. Jest niemal sparalizowana mysla, ze nie ma Boga. -"Poranek niedzielny" jest najbardziej... - Okun znalazl slowo, ktore wyrazalo lekcewazenie. - ...najbardziej przystepnym kawalkiem. Nie liczy sie, ale skoro o nim wspomnialas, to nadal bede twierdzil, ze tylko cynicy moga odniesc takie wrazenie. Dahlia pochodzila z Wichity, ale wsrod przodkow miala Indian ze Wschodniego Wybrzeza. Byla niska i odznaczala sie bujnymi ksztaltami (Okun mowil, ze jest pulchna - kolejny uklon w strone Dickensa). Zalowal, ze wie tak malo na temat wspolczesnych poetow. Powiedzial: - Zapominasz, ze Stevens byl prawnikiem w towarzystwie ubezpieczeniowym. Biznesmenem... Poczekaj teraz! Poczekaj chwile! Okun, ktory lezal nagi miedzy ciemnymi i gladkimi udami Dahli, zesztywnial na moment, wyciagnal z niej penisa i obficie wytrysnal na czarne wloski. Potem mocno przytulil sie do niej i przez chwile lezal nieruchomo. Pocalowal ja w piers i spytal: - Dobrze ci jest? To pytanie oznaczalo, czy miala orgazm. Kiedy odparla niepewnie, ze swietnie, zsunal sie z niej i zaczal recytowac z pamieci poemat Stevensa "Uwagi o fikcji absolutnej". Umawiali sie na randki od roku, kiedy Okun zakochal sie w Jennie Gebben. Po zerwaniu z Gebben Okun i Dahlie nadal sie spotykali, ale znacznie rzadziej, by ospale uprawiac seks. Nie padlo ani jedno slowo o malzenstwie, o monogamii, ani nawet o jakims luznym zwiazku. Chociaz z nikim nie byl bardziej szczery niz z nia, to dzisiaj nieswiadomie brala udzial w eksperymencie, ktory wlasnie zaczynal. Wlaczyl swiatlo i zapalil papierosa. Patrzyl na plame farby na suficie, ktora w jakis dziwny sposob nasuwala mu mysl o odcietym uchu Vincen-van Gogha. - Bylem dzisiaj w gabinecie Leona Gilchrista. On gdzies wyjechal, co? __ Do San Francisco. Bierze udzial w konferencji poetyckiej na Uni-wersytecie Berkeley. _- Chyba tam nie pasuje. -Nie mam pojecia, jak go zaklasyfikowac. To dziwny typ. -No, jest blyskotliwy - stwierdzila Dahlia. -Mowiac oczywiste prawdy, ponizasz sie. - Tego wymyslonego przez siebie aforyzmu Okun czesto uzywal. -I jest przenikliwy. -Przenikliwy? To bzdura. -No, nie wiem. Moze nie. Na pewno jest zasadniczy. Mam problem, zeby go opisac. Taki nijaki. -Oksymoron. Jak moze byc jednoczesnie zasadniczy i nijaki? Wytarla sobie podbrzusze przescieradlem. - Nie wiem. -Na biurku lezal brudnopis oceny mojej pracy, ktora pisze dla rady wydzialu... -Przegladales papiery na jego biurku? - spytala. -Napisal, ze nie chce ze mna pracowac w nastepnym semestrze. Zalecil, zeby promotor uwaznie przyjrzal sie mojej rozprawie doktorskiej. -Co?! - Byla zszokowana. -Napisal, ze jestem arogancki i zbyt powierzchowny, zeby byc utalentowanym profesorem. Stwierdzil, ze gdyby uczelnia chciala mnie zatrudnic po obronie doktoratu, to tylko jako bibliotekarza. Wszystko to byla prawda. Kiedy Okun po raz pierwszy przeczytal ocene pisana przez Gilchrista, niemal poczul fizyczny bol. Teraz nabral do tego dystansu, ale gdy zacytowal miazdzace slowa krytyki, zaczal sie trzasc ze zlosci. -Brian, dlaczego on tak napisal? -Bo jest msciwym bucem. Nie ustepuje mu wiedza, latwiej nawiazuje kontakty z ludzmi i chce zajac jego miejsce. Wie o tym. -A dlaczego szperales mu na biurku? -Jestem jego asystentem - warknal Okun. - Kto, jak nie ja, moze nnec dostep do jego biurka? - Potem dodal wstydliwie: - Jestes w stanie dochowac tajemnicy? -Brian! -Gryze sie tym i musze sie komus zwierzyc. To dotyczy jego. Gile sta... -A ty umierasz, zeby mi o tym opowiedziec. -Nie powinienem. -Mow. -Czy wiesz, ze romansowal z Jennie Gebben? -Z ta dziewczyna, ktora zamordowano? O moj Boze! -Od poczatku sierpnia. -Nie! -I on lubi sado-maso. -Czulam to - przyznala Dahlia, zaskakujac Okuna, ktory zmy ten szczegol, podobnie jak caly romans. Spytal, skad wziely sie u niej kie przypuszczenia, ale pokrecila glowa i odpowiedziala, ze nie wie. Okun kontynuowal: - Wiazal ja i chlostal po piersiach. I sikal na Ona na niego chyba tez. -Boze! Przerazenie, ktore wyrazala szeroko otwartymi oczami, wyglad wspaniale. Okun usmiechnal sie i zachichotal. Dahlia zmarszczyla czo skrzywila usta i uderzyla go otwarta dlonia w ramie. - Ty draniu, ws stko to zmysliles. Parsknal smiechem. - Watpie, zeby Gilchrist odroznial Jennie dziury w scianie, ale ty we wszystko uwierzylas. -Gnojek z ciebie. Zamierzasz rozsiewac plotki? -On chce mnie udupic. Zle trafil. -Przeciez moga go aresztowac. -Kochanie, zrezygnuj z tak oczywistych wnioskow. Byl w San Fr cisco, kiedy ja zamordowano. Szybko to sprawdza. Wcale nie chce, zeby szedl do wiezienia, chce tylko, zeby spocil sie ze strachu. -Wiesz, co o tym mysle? -Ze jestem msciwy i malostkowy? - spytal z zaciekawieniem. -Ze chyba powinienes zrezygnowac z tej czesci plotki o sikaniu. N" tego nie kupi. -Dobra uwaga - rzekl Okun, zawsze chetnie przyjmujacy dobre dy. - Nie nalezy przesadzac ze zboczeniami. Pocaluj mnie. -Nie. -Dlaczego nie? -Bo mnie przerazasz, Brian. -Ja? -Tak, ty. Pocaluj mnie. -Nie. -Tak - nakazal i zastosowala sie do jego polecenia. Ochroniarz poprowadzil Corde'a i Ebbansa przez smietnik do awaryjnego wyjscia w akademiku. Bylo wczesnie rano nastepnego dnia. Wilgotne powietrze przenikal zapach bzow, dereni i smoly z dachu, gdzie pracowali dekarze. Corde i Ebbans powrocili do akademika, zeby znalezc Emily. Corde myslal, ze moze ja zastana, nim wyjdzie z budynku. Nie zastali, choc jej lozko zostalo poslane, a mydlo w mydelniczce bylo mokre. Detektywi czekali na nia dwadziescia minut, ale sie nie pojawila. Kiedy podenerwowany ochroniarz mial ochote sie poskarzyc, Corde wyjrzal przez okno na parking. -Zaraz. Napisal notatke do Emily na swojej wizytowce i zostawil ja na biurku. Potem zwrocil sie do Ebbansa: - Idziemy. Ebbans podazyl za nim obserwowany przez ochroniarza z duzym opuchnietym nosem. Ten nie usmiechnal sie ani razu przez caly ranek. Bill Corde zamknal drzwi awaryjne zardzewiala sztaba i wyszedl na parking za akademikiem. We trzech ruszyli zarosnietym pasem ziemi oddzielajacym akademik od parkingu. Mieli przed soba trawe i zielska oraz beczki na rope pomalowane na zielono-bialo. - Czy to sa kolory szkoly? - spytal Corde ochroniarza. -Nie, szkola ma czarno-zlote. -Okropne. -Oddaje sie im honory, nie ubiera sie w nie - burknal ochroniarz. - Przynajmniej ja. Zauwazyli jednak, ze nie wszystkie beczki sa zielono-biale. Jedna byla czarna. -Spalila sie? - dociekal Corde, podchodzac do beczki. -Glupi zart i tyle. - Ochroniarz potarl duzy spekany nos. - Tacy sa. studenci. Wszystko niszcza. Corde zajrzal do beczki. -Trzeba ja przeszukac, ale powoli. Razem przewrocili ciezka beczke na ziemie. Z wysypanego popiolu niosla sie szara chmura. Corde i Ebbans klekneli i zaczeli przeszukiwac Popiol ostroznie, by go nie pokruszyc. Znalezli dwie poczerniale spirale, ktore byly grzbietami notatnikow. Reszta to sterta popiolu i zwitkow pionego plastiku. Corde znalazl kilka fragmentow bialego nie zapisanego papieru, zyl je na bok. Potem natknal sie na kawalek zielonego wydruku zap nego liczbami. -Co to? Ebbans wzruszyl ramionami. - Nie znam sie na inteligentnych p stepstwach. Corde wlozyl strzep kartki do foliowej torebki. Ebbans wyciagnal pincete ze swojego szwajcarskiego scyzoryka. D katnie chwycil nia kawalek fioletowego pomarszczonego papieru. Za walo sie na nim jedynie pismo w lewym gornym rogu. 14 marca, 1 Jennie Ge McReyn Aude New -Jej listy! - rzekl triumfalnie Ebbans. - Nareszcie cos masz. -To tylko kupka popiolu. Ebbans czesto pracowal jak pies tropiacy po wechu. - Moze nie. ba szukac dalej, zobaczymy, co znajdziemy... Obaj mezczyzni pochylili sie i zaczeli dalej rozgrzebywac popiol. Ki skonczyli, jedynym efektem ich wysilku byly znalezione na poczatku kaj ki papieru i dwa pobrudzone mundury, ktorych, jak sie wydawalo, nic nie moglo uratowac. Nawet z oddali widzi strach w ich oczach, w ich postawie, w ich ostroznym chodzie. Jadac ulica Rzezuchy, skrotem do biura szeryfa, Bill Corde obserwuje ludzi na chodniku. Zaslony sa zaciagniete. Wiecej niz zwykle sklepow nie jest jeszcze otwartych, choc nastal juz wspanialy wiosenny dzien w miescie, ktore od stu piecdziesieciu lat zawsze budzilo sie bardzo wczesnie. Ludzie sa plochliwi. Jak bydlo w czasie burzy. Corde bebni palcaffli w kierownice. Nie chcialby porownywac mieszkancow swojego miasta do hodowanego na rzez bydla. Sklep zelazny Ace'a. Lamstona, Longa, Webba... Sklepy dziedziczon* z pokolenia na pokolenie. Sklepy, obok ktorych przechodzil, w ktorych kuwal i do ktorych przyjezdzal na interwencje. Z ich wlascicielami spoty-J si? na zebraniach komitetu rodzicielskiego. Jednak dzisiaj, gdy prze-zdza wzdluz dlugich od porannego slonca cieni, z trudem poznaje ulice jej mieszkancow. Czuje sie jak zolnierz w okupowanym kraju. Mysli o swojej sluzbie wojskowej -jak kiedys zabladzil w starej dzielnicy Berlina. Zatrzymuje sie radiowozem na swiatlach przy glownej ulicy miasta. Nagle pukanie w szybe samochodu podrywa go na siedzeniu. Gail Lynn Holcomb - jego kolezanka ze szkoly sredniej - ponownie puka zaczerwienionymi klykciami. Corde opuszcza szybe i patrzy na pomarszczona przypudrowana twarz kobiety. -Bill, jak wyglada sytuacja? - Nie ma potrzeby mowic bardziej szczegolowo. Kontynuuje: - Czy nie puszczac Courtney do szkoly? Moze lepiej, jak zostanie w domu... Corde usmiecha sie i mowi, ze nie powinna sie martwic. Jednak widzi, ze jego slowa sa bezcelowe. Ona sie martwi. Jest przerazona. Kiedy mowi jej, ze zabojstwo Gebben to pojedynczy wypadek, dostrzega tez cos innego. Ona jest z niego niezadowolona. Corde jest zastepca szeryfa w malym miescie od dziewieciu lat, czyli osiem lat dluzej, niz potrzeba, zeby zrozumiec niejednoznaczna pozycje policjanta w miasteczku takim jak New Lebanon. Ludzie tutaj szanuja go, bo tak zostali nauczeni, a to, czego naucza sie mieszkancy malych miast, zostaje im na cale zycie. Pukaja do jego okien grubymi nerwowymi dlonmi, pytaja o rade, zapraszaja na lunche w Klubie Rotary i kupuja od niego orzeszki ziemne, kiedy zbiera pieniadze na komitet rodzicielski. Zartuja z nim, klaniaja sie, podaja mu reke i wyplakuja sie w jego potezne ramie. Jednak istnieje dystans, ktory wcale sie nie zmniejsza, bo Bill Corde jest przypomnieniem, ze dlugie ramie wystepku moze siegnac do srodka tego malego bezpiecznego miasteczka. Mieszkancy uwazaja, ze New Lebanon nie zasluguje na taki sam los jak wschodnia czesc St. Louis, poludniowa Chicago, czy tez Bronx, a Bill Corde jest umundurowanym dowodem, ze ten los jest tylko inny, jezeli chodzi o skale, ale nie o charakter. Teraz Corde widzi Gail Lynn - podenerwowana kobieta z szopa blond wlosow, uginajaca sie pod ciezarem chipsow, coli i opakowanymi w celofan C1astami, niewprawna w robieniu sobie makijazu, ale dobra matka i zona -| jest bardzo obrazona. Och, jak ona go nienawidzi! Bo codziennie, w przerwach miedzy operami mydlanymi i sitcom musi pilnowac, aby maz i corka zamykali drzwi i okna, kontrolowac r ki corki i zastanawiac sie nad drogami do pracy, sklepow i szkol... Bo jutro rano Courtney, dziewczyna z grubymi nadgarstkami i cie mi na powiekach nad blekitnymi oczami, moze nieostroznie wejsc do sy, gdzie bedzie czekal na nia mezczyzna z cienkim drutem przezna nym dla szyi mlodej dziewczyny... Bo zycie Gail Lynn Holcomb juz jest jednym nieustajacym pasm klopotow i z pewnoscia nie potrzebuje kolejnego - narastajacego z k dym dniem poczucia strachu, ze Bill siedzi spokojnie w swoim bezpi nym dodge'u i nie potrafi schwytac tego szalenca. -Robimy wszystko, co w naszej mocy - rzuca Corde. Zmieniaja sie swiatla. -Nie powinnas sie przejmowac - dodaje i wjezdza na skrzyzow Nic mu juz nie powiedziala, tylko zacisnela niestarannie pomalow usta i patrzyla, jak samochod skreca w ulice Glowna. 12 Specjalnie dla Dziennika: Gazeta dowiedziala sie, ze oficerowie sl czy z New Lebanon i z biura szeryfa hrabstwa Harrison wypracow profil "Ksiezycowego Zabojcy", ktory 20 kwietnia zgwalcil i zamord wal 20-letnia studentke Uniwersytetu Audena. Behawiorysci stwierdzili, ze mezczyzna, ktorego motywem m byc mord rytualny, przypuszczalnie ma okolo dwudziestu lat, jest b' ly i mieszka w promieniu dziesieciu mil od miejsca zbrodni. Przestepca moze miec obsesje na punkcie literatury okultysty nej, ktora w wiekszosci ma charakter pornograficzny. Prawdopodob ma problemy seksualne i w dziecinstwie byl molestowany. Byc moze pochodzi z rozbitej rodziny, w ktorej przynajmniej je z rodzicow bylo zwolennikiem surowej dyscypliny. Nie sa znane religie ani kulty, w ktorych sklada sie lub sklada Ksiezycowi ofiary z ludzi. Oznacza to, ze "Ksiezycowy Zabojca" mo stworzyc wlasna religie podobnie jak Charles Manson lub Jim Jon Ksiezyc moze miec istotne znaczenie, bo w mitologii i niektorych re giach reprezentuje kobiecosc. To wlasnie kobiet leka sie i nienawi" morderca. Oficerowie sledczy rozwazaja mozliwosc zwiazku tego morderstwa ze smiercia innej studentki uniwersytetu, Susan Biagotti, lat 21. Wydarzenie to mialo miejsce w ubieglym roku. Istnieje przekonanie, ze morderca moze znow zaatakowac w czasie zblizajacej sie pelni Ksiezyca, co nastapi w srode, 28 kwietnia. Zastepcy szeryfa i pracownicy ochrony uniwersytetu zwiekszyli liczbe patroli na terenie kampusu i zaapelowali do mlodych kobiet, by unikaly samotnego wychodzenia z domow... Corde rzucil Dziennik na biurko Jima Slocuma i spytal: - Jak do tego doszlo? Slocum potarl policzek. - Skad ja mam wiedziec? Steve wyslal mnie do Higgins, zebym porozmawial z policjantami stanowymi. To byla taka nagla sprawa. -I nie sprawdziles drog i centrum handlowego, jak cie prosilem? -Sprawdzilem. Zrobilem radiowozem prawie dwiescie mil. Niczego nie znalazlem. -A rozmawiales z dziennikarzami? -Po co? - zmarszczyl czolo i reka plasnal w gazete. - Moze bylem troche nieostrozny, bo po rozmowie z policja stanowa sporzadzilem notatke sluzbowa i dalem ja do przeczytania wszystkim zajmujacym sie sprawa. Jest w twoim koszyku. Nie widziales jej? Zaloze sie, ze informacje wyciekly od policji stanowej. Corde byl wsciekly. Krzyczal na cale biuro: - Zadnych dziennikarzy! Nic nie moze trafic do prasy bez mojej wiedzy. Zrozumiano?! Czterech zastepcow szeryfa przytaknelo. Ich zastygle twarze wyrazaly sprzeciw wobec niezasluzonej nagany. -Ale, Bill - rzekl Slocum -jest w tym sporo racji. Chociazby zwiazek z ksiezycem. Ta zwariowana notatka, noz... -Cholerny zbieg okolicznosci - burknal Corde. -Wszyscy cos wiedza o pelni Ksiezyca. Pamietasz Eda Wembkiego? -Tego nie zrobil facet, ktory zadluzyl farme i zwariowal - stwierdzil Corde. -Ale Ed zabil bankiera w czasie pelni Ksiezyca. -Bo tego dnia komornik oglosil licytacje. I po co ta gadka o Biagotti? Kto to wyciagnal? Slocum wzruszyl ramionami. - Przeciez zajmujemy sie ta sprawa, a Przynajmniej masz taki zamiar. -Jim, nie chodzi mi o to, czy to trafne posuniecie - rzekl Corde mionym glosem - ale dlaczego informacja o tym dostala sie do prasy Uderzyl reka w gazete. -Teraz nic nie mozemy zrobic, ale w przyszlo -W przyszlosci nie bede ufal tym facetom ze stanowej - zape zarliwie Slocum. -To na pewno. Corde przez chwile wpatrywal sie w artykul. Mlasnal jezykiem. Okay, co sie stalo, to sie nie odstanie. Teraz chcialbym, zebys rozwi ulotki apelujace o zglaszanie sie swiadkow. Daj je na parkingach dla zarowek i wzdluz Drogi 116. To droga dojazdowa do autostrady miedzy nowej, jak sie jedzie z Hallburton. -Miasto jest prawie martwe. Watpie, zeby byl jakis ruch ci rowek. -Mimo wszystko rozwies. Ulotki beda po poludniu. -Jasne - mruknal Slocum. Corde poszedl do swojego gabinetu. Z trzaskiem otworzyl okno. N zdazyl usiasc, do biurka podszedl juz T.T. Ebbans ze swoim egzemplarz Dziennika. -To my mielismy przeciek - stwierdzil ze wsciekloscia Ebbans. Corde prychnal i zatrzasnal drzwi. - To nie jest przeciek, jesli sze nie ma nic przeciwko temu. - Siegnal do swojego pudelka i odszukal tatke sluzbowa, ktora napisal Slocum. Byly w niej prawie te same infi macje co w gazecie. Na gorze Slocum nabazgral: Cos do przemyslenia. Podal notatke Ebbansowi, ktory ja przeczytal i orzekl: - Watkins z sie na rzeczy, ale, do cholery, jest za wczesnie na tego rodzaju profil. Po nien o tym wiedziec. Corde skinal na biuro Ribbona. - Ja mysle, T.T. - wyszeptal - Steve robi za geniusza, ktory powstrzyma rytualnego morderce, co? Zw szcza jak uda mu sie go powiazac z zabojstwem Biagotti. -Chyba tak - odparl Ebbans - ale nie powinien w taki spo" szkodzic sledztwu. Corde wzruszyl ramionami. - Jak zlapiemy tego faceta, to Ribbon pewno wspomni o Biagotti na tej samej konferencji prasowej. Poza tym gadka o Ksiezycowym Zabojcy odciaga uwage od szkoly. -Dlaczego? -T.T., ty nie mieszkasz w New Lebanon. To ta cholerna szkola n utrzymuje. Jesli Auden upadnie, to co zostanie? Prawie nic. Farmy. P przedstawicielstw handlowych. Ubezpieczenia. Corde zmial Dziennik i wrzucil go do smieci. Zaczal chodzic po pokoj a potem nagle sie zatrzymal. - Nie moge tego tak zostawic. Ebbans spojrzal na niego z lekkim zdziwieniem. Dzis spotkala mnie znajoma. Byla tak przestraszona, jakby morderca stal za jej plecami. Jak tak dalej pojdzie, to ktos zastrzeli pod drzwiami chlopaka roznoszacego gazety lub mleko. Kto tu zglosi sie jako swiadek, jesli wszyscy zaczna myslec, ze przesladuje ich wilkolak lub inny potwor? -Bill, plotka juz sie rozeszla. Nic nie mozesz zrobic. -Wlasnie, ze moge. Corde podniosl sluchawke telefonu. Zadzwonil do Dziennika, a potem do WRAL, lokalnej stacji telewizyjnej w Higgins. Dowiedzial sie, kiedy gazeta zamyka numer, a telewizja konczy prace nad programami informacyjnymi i zapytal, czy sa zainteresowani oswiadczeniem oficera kierujacego sledztwem. Zapisal kilka informacji, a potem odlozyl sluchawke. Ebbans spojrzal w kierunku gabinetu Ribbona i uniosl brwi. - Nie uciekniesz tak latwo - zanucil. Corde wzruszyl ramionami i zabral sie do pisania. Po pol godziny meki splodzil komunikat. Wielokrotnie go przepisywal. W koncu podal kartke Ebbansowi. Oficerowie sledczy z biura szeryfa w New Lebanon sprawdzili kilka wskazowek w sprawie gwaltu i morderstwa na studentce Uniwersytetu Audena. Chociaz mowi sie, ze to morderstwo jest ofiara zlozona przez wyznawcow jakiegos kultu, oficerowie sledczy twierdza, ze to tylko jedna z mozliwosci, i badaja rowniez zalozenie, ze wplatany jest w to jakis kolega lub znajomy ofiary. Jezeli ktos posiada jakas informacje, proszony jest o natychmiastowe skontaktowanie sie z biurem szeryfa w New Lebanon. Zapewniamy calkowita anonimowosc. -Zle tego nie napisales. No, moze poza tym, ze nie wyglada to na notatke prasowa. Inaczej pisza w gazetach, jakos lepiej. -Niewazne. Wygladza to. Co sadzisz o tresci? Ebbans wzruszyl ramionami. - W porzadku, pod warunkiem, ze Rib-bon sie nie wscieknie... Bill, jednak powinienes wziac cos pod uwage. Gdybysmy utrzymywali, ze szukamy mordercy rytualnego, moglibysmy uspic czujnosc przestepcy. Prawdopodobnie zrezygnowalby z grozb pod twoim adresem, a tak to moze narobic ci klopotow. Corde nie zastanawial sie nad tym. Wygladzil kartke z komunikatem. Zgadzam sie, ze jest to ryzyko, ale moje ryzyko i je podejme. Musimy znalezc jakichs swiadkow. Wrociwszy do pracy po lunchu, Corde zaparkowal na placu przy rat Spostrzegl Ribbona wysiadajacego z radiowozu. Szeryf usmiechnal sie glupawo i pomachal do niego. Corde podsze samochodu. Obaj mezczyzni oparli sie o zderzak. -Siema, Steve. Szeryf skinal glowa. Slonce oswietlilo twarz Ribbona, na ktorej pojawily sie rumie Przypomnialo to Corde'owi, ze w kazde Boze Narodzenie Ribbon prze ral sie za swietego Mikolaja i brnac w sniegu i blocie, odwiedzal przy py kempingowe i zrujnowane domy we wschodniej czesci New Leb zamieszkale glownie przez rodzicow samotnie wychowujacych dzieci. Kiedykolwiek Corde formulowal opinie o Ribbonie, taka jak ta, kt podzielil sie dzis rano z T.T. Ebbansem, probowal ja lagodzic wspomnieniem, w jaki sposob ten czlowiek spedza Wigilie. -Bill, musze ci o czyms powiedziec. - Pod poteznym ramieniem Ribbon trzymal zlozony Dziennik. -Mow. -Bylem wlasnie w hrabstwie, w biurze Hammerbacka. Wczoraj wieczorem mial telefon od dziekan Larraby z uniwersytetu. Znasz ja, prawda? Corde mruknal twierdzaco. -Dobra, wiec do rzeczy. - Ribbon chrzaknal. - Widzialem ten raport na temat spalonych listow. Byly to listy tej Gebben? -Tak. Ribbon dlugo i z przerwami wypuszczal powietrze z pluc. Potem zno wzial oddech i powiedzial: - Ktos widzial, jak wychodziles z jej poko w ten dzien, kiedy ukradziono jej listy Corde spojrzal na chropowaty asfalt. -W srode po poludniu - rzekl Ribbon. - Nastepnego dnia po derstwie. -Tak, bylem tam w srode. Chcialem porozmawiac z jej kolezs -Nic nam o tym nie mowiles, kiedy Lance powiedzial, ze zginely 1 sty i... -Steve, poszedlem tam bez nakazu. Drzwi byly otwarte i wszys wiedzieli, ze dziewczyna nie zyje. Balem sie, ze dowody zaczna znih Szybko rozejrzalem sie po pokoju, to wszystko. -I nie widziales... -Nie, zadnych listow nie bylo. Jezu, Bill. - Ribbon postanowil nie wspominac o najpowazniejszym podejrzeniu, ktore glownie go dreczylo - o przypuszczeniu, ze Cor-de sam zniszczyl listy. Zamiast tego powiedzial: - Jezeli cos bys wtedy znalazl, to nie moglibysmy wykorzystac tego w sadzie. Sprawa moglaby sie skomplikowac. -Gdybym cos znalazl, zadzwonilbym po nakaz i cierpliwie czekal, az Lance lub T.T. go przywioza. Martwilem sie przede wszystkim, zeby nie zginely zadne dowody. -Co i tak sie stalo. -Zgadza sie. Wzrok Ribbona krazyl miedzy ratuszem a chevroletem. - No, to po klopocie. Przynajmniej na razie. Hammerback ma powazniejsze problemy na glowie, a dziekan nie ma zielonego pojecia o nakazach i innych procedurach. Zachowuje sie, jakby ktos jej wsadzil goracy kartofel pod ogon, bo nie podoba sie jej sposob, w jaki traktujemy uniwersytet i o niczym jej nie informujemy. Ale, Bill, na litosc boska, jak nie bedziemy ostrozni, to mozemy mocno dostac po dupie... Corde wytrzymal spojrzenie Ribbona. - Steve, nie spalilem tych listow. -Oczywiscie, ze nie. Wiem o tym. Ani przez chwile tak nie myslalem. Chce tylko ci powiedziec, co moga pomyslec pewni ludzie, ktorzy nie znaja cie tak bardzo jak ja. Musisz sie miec na bacznosci, to chyba jasne? No, to pora wracac do kieratu. Frontowe drzwi do biura szeryfa otworzyly sie szeroko i do srodka wkroczyl Wynton Kresge. Corde'owi zapadl w pamiec widok Kresge'a wchodzacego do pokoju w taki sposob - pewnym krokiem, z szara koperta pod pacha. Stalo sie to zwyczajem. Kresge rzucil koperte na biurko i stanal dumny niczym pies mysliwski, ktory przyniosl zastrzelona przepiorke. -Dzieki, Wynton. - Corde usiadl przy wolnym biurku i otworzyl koperte. Wciaz sie zamartwiajac tym, co mu powiedzial Ribbon, dodal obojetnie: - To wszystko. W ulamku sekundy Kresge przemienil sie z potulnego baranka w rozzloszczonego pitbulteriera. Ebbans zauwazyl te przemiane i sie skrzywil, natomiast Corde niczego nie byl swiadomy. -Detektywie, jedna rzecz mnie tu ciekawi - powiedzial podniesio-nym glosem Kresge. Corde uniosl wzrok. - Slucham? -Jak wlasciwie powinienem sie tu nazwac? Corde zamrugal oczami. - O czym pan mowi? _ Mowie, ze u pana nie pracuje. Nie dostaje ani zlamanego grosza od piasta, pracuje na pana konto, a pan mnie traktuje jak chlopca roznosza, 'go pizze. v Corde spojrzal na Ebbansa, szukajac pomocy, ale twarz zastepcy sze-*fa ukryla sie pod maska. Corde spytal Cresge'a: - Co tez pan..., - Zamordowano te dziewczyne i ja mowie: "Pomoge wam przepyty-a ac ludzi". Mowie: "Pomoge wam szukac sladow", "Pomoge wam rozwierac ulotki", a pan traktuje mnie jak pomocnika kelnera. Mowi pan... -Alez nie... o Kresge zaczal krzyczec: - Mowi pan: "Nie, Wynton, dziekujemy, jestes \rny\ Nie potrzebuje twojej pomocy". _ O kurde -jeknal Ebbans. -Odbilo panu?! z - Nie widze, zeby mial pan zbyt wielu ludzi do roboty. Nie widze tez \^dnych podejrzanych. Proponuje, ze wam pomoge, a pan co mowi? "Tb n czystko. Mozesz odejsc. Zadzwonie, jak bede potrzebowal jakichs wazach informacji..." - Na jego twarzy rysowala sie grozba. vw Praca w calym biurze zamarla. Nawet sama dyspozytorka stanela \y drzwiach do swojego pokoju i oparla sie o framuge. Sluchawki krepowa-jej glowe. Corde wstal z czerwona twarza. - Nie musze tego sluchac. -A ja jestem ciekawy, co pan ma przeciwko mnie. -Nic nie mam. -Nie chce pan mojej pomocy, bo jestem czarny. Corde wsciekle machnal reka. - Nie chce pana pomocy, bo pan sie na W nie zna. -Skad pan to wie? Wyprobowal mnie pan chociaz raz? -Nigdy pan nie pytal, czy moze pomoc. ^gN - Naprawde?! - Kresge spojrzal na Ebbansa. - Nie pytalem? Nie laszalem sie na ochotnika? -Pytal, Bill - zwrocil sie Ebbans do Corde'a. Corde spojrzal spode lba. No, to powodzenia, detektywie - rzekl Kresge. - A gdyby pan cze-0s potrzebowal od ochrony uniwersytetu, to prosze porozmawiac z jednym z ochroniarzy. Maja mundury. Zarabiaja siedem dolarow dwadziescia iec centow na godzine. Beda szczesliwi, jak beda mogli cos dla pana zro-J,ic Moze pan dac im nawet napiwek. Ebbans i Corde zmruzyli oczy, pewni, ze karbowana szyba rozpadnie sje w drobne kawalki. Jednak Kresge delikatnie zamknal drzwi i nerwowym krokiem poszedl wijaca sie sciezka do podjazdu. Ebbans wybuchnal smiechem. Czerwony ze zlosci Corde odwrocil sie do niego. - To nie jest, do cholery, smieszne. -Wlasnie, ze jest. -Co sie z nim stalo? Co ja takiego zrobilem? -Nie uczyli was, jak nawiazywac kontakty spoleczne? - spytal Ebbans. -To nie jest smieszne. - Uslyszeli samochod odjezdzajacy z piskiem opon. - Do cholery! - zaklal Corde. - Nie rozumiem, co ja takiego zlego zrobilem. -Mogl byc pomocny Dlaczego go nie przeprosiles? -Przeprosilem?! - wrzasnal. - Za co? -Nie wziales go powaznie. -On jest tylko ochroniarzem. -Ciagle nie bierzesz go powaznie. -Nie ma dla mnie znaczenia, ze jest czarny - stwierdzil Corde. - Skad mu to przyszlo do glowy? -Nie wsciekaj sie. -Sukinsyn. -Moze cie oskarzyc. O dyskryminacje - powiedzial Ebbans. Corde'owi zajelo chwile czasu, zanim zorientowal sie, ze Ebbans zartuje. - Idz do diabla. -Wszystko bierzesz powaznie, tylko nie jego. Corde pokrecil ze zloscia glowa, a potem wstal. Poszedl do automatu z kawa i wrocil po minucie, saczac smakujaca spalenizna ciecz. Wzial koperte przyniesiona przez Kresge'a. Wpatrywal sie bezmyslnie w kilka zyciorysow, ktore byly w srodku. - Licze bardzo, ze mnie zaskarzy. Mialbym okazje powiedziec mu kilka rzeczy w sadzie. -Bill, uspokoj sie. Corde zaczal czytac zyciorysy. Chwile potem uniosl wzrok i chcial cos Powiedziec, ale zamknal usta i wrocil do czytania. Pol godziny pozniej byl Juz spokojny. Spytal Ebbansa: - Jest na nich skrot CV. Co to znaczy? -Nie wiem. Gdzie? -Na gorze. Czekaj, jest napisane. Curriculum Vitae. Co to? -To chyba greckie okreslenie na zyciorys. -Profesorowie... - mruknal Corde i znow zaglebil sie w lek Gdy skonczyl, przeczytal je ponownie, a potem zwrocil sie do Eb sa: - Cos tu moze byc. To interesujace... Podal Ebbansowi zyciorys Randolpha Saylesa. - Co ci to mowi? Ten przeczytal go uwaznie. - Nie wiem. -To jeden z profesorow Jennie. W ciagu ostatnich dwunastu lat p cowal w trzech innych uczelniach jako wizytujacy profesor. W dw z nich przez okres jednego roku, ale Loyole, w Ohio, opuscil po trzech siacach. -No i...? -Potem przez dziewiec miesiecy, zanim wrocil na Uniwersytet Au na, zbieral informacje i pisal ksiazke. Dziewiec miesiecy. To razem z t trzema miesiacami daje pelny rok. -Ci profesorowie bez przerwy podrozuja. Moze wzial urlop. -Ale nie opublikowal zadnej ksiazki od powrotu z Loyoli. A bylo cztery lata temu. -Moze wyda w najblizszym czasie. -No wiec pospekulujmy Chyba to prawdopodobne, ze wyrzucili z Loyoli i nie chcial tutaj od razu wracac. Wygladaloby to dziwnie. Musi by wyjasniac, dlaczego go zwolnili. -Mozna to sprawdzic. Corde podniosl sluchawke i wykrecil numer. Gdy to robil, Ebb mowil dalej: - Nie wiem, ale zwolnienie z pracy to slaby powod, ze uwazac go za podejrzanego... No chyba, ze zostal zwolniony, bo sypial ze studentka, a potem ja roryzowal, kiedy zagrozila, ze wszystko rozglosi. Dziekan College'u Loyoli, mieszczacego sie w poblizu Columb w Ohio, upewnil sie najpierw, czy moze o tym rozmawiac z Corde'em,! nawet potem konsultowal sie przez telefon z prawnikiem szkoly, na kto pytania moze odpowiadac. Okazalo sie, ze na wszystkie. Po odlozeniu sluchawki Corde powiedzial do Ebbansa: - Zadne gro by nie wchodza w gre. Nic takiego nie przedostalo sie do opinii publiczn Sayles sam zrezygnowal. I co teraz z tym zrobic? -Mysle, ze chodzi tu o cos innego. - Ebbans pokazal na zyciorys. Randy Sayles jest prodziekanem do spraw finansowych. Cos kojarze. A Jennie Gebben pracowala u niego. Byli w ogrodzie. Owiewalo ich na przemian chlodne i cieple powietrze. Kiedy Corde i Diane siedzieli przytuleni do siebie na kocu, Corde przypomnial sobie to zjawisko ze swoich mlodzienczych lat. Nazywali je cieplo-chlodem. Byly to wystepujace na przemian cieple i chlodne podmuchy wiatru, hulajacego nad polami otaczajacymi szkole srednia w New Lebanon. Kolega ze szkoly mial wyjasnienie: kiedy mezczyzna i kobieta to robia, powietrze wokol nich sie nagrzewa i takie pozostaje przez wiele godzin. Dla chlopcow cieply wiatr byl dowodem, ze gdzies, w kierunku, skad wieje, dziesiatki dziewczat uprawia seks. Corde i Diane wyszli na zewnatrz, by obserwowac zjawisko, ktore reklamowano jako deszcz meteorow. Po otrzymaniu przerazajacego zdjecia Corde zdobyl sie na wyjatkowy wysilek: przyjechal wczesniej do domu i pozostal na wieczor. Zauwazyl informacje o meteorach i kiedy Sarah i Jamie poszli do lozek, spytal zaskoczona zone, czy nie ma ochoty na randke w ogrodzie. Diane rozlozyla koc i usiedli obok siebie. Obok postawili pelna do polowy butelke wina. Spletli dlonie, sluchali swierszczy i sow. Cieplo-chlodny wiatr krazyl nad nimi. Niebo bylo czyste i dominowal na nim zblizajacy sie do pelni Ksiezyc. Przez pietnascie minut zobaczyli tylko jeden meteor, ale byl bardzo efektowny - jego dlugi bialy warkocz zajal pol nieba. Po zniknieciu rozpalonej skaly widok meteoru dlugo pozostal im przed oczami. -Wypowiadasz zyczenia, kiedy spadaja? -Myslalem, ze ty. -Nie wiem, czego sobie zyczyc. -Jak sie zdecydujesz - rzekl Corde - nie mow zyczenia glosno. Z meteorami jest chyba tak samo jak ze swieczkami urodzinowymi lub obojczykami kurczaka. Pocalowala go, przygryzajac mu warge. Polozyli sie na wilgotny od rosy koc i calowali sie namietnie, czasami brutalnie, przez prawie piec minut. Wsunal reke pod jej sweter, a potem pod biustonosz. Poczul, ze jej cialo naprezylo sie, a sutek natychmiast zrobil sie twardy. -To pozadanie - wyszeptal z usmiechem. -Raczej zimno - odparla, wybuchajac smiechem. - Znam miejsce, Sdzie jest cieplej. -Ja tez. - Przesunal dlon w kierunku jej dzinsow. Diane chwycila ja obiema rekami. - Chodz ze mna. - Wstala i gnela go w strone domu. -Czy to ma cos wspolnego z twoim zyczeniem? - spytal. Lezeli w tej samej pozycji jak w ogrodzie. Teraz jednak byli nadzy i | li na pikowanej szesciokatnej koldrze, ktora matka Diane zaczela w tym roku, kiedy zajeto ambasade w Teheranie, a skonczyla po kat fie Challengera. Swiatla zostaly przygaszone. Corde zlizal resztki sz ki z ust Diane i odwrocil ja na plecy. -Poczekaj minute - rzekla, wstajac. - Musze cos wlozyc. Minela obiecana minuta. Potem kilka nastepnych. Uslyszal wode] naca z kranu. Uslyszal odglos mycia zebow. Odwrocil sie na plecy i zaczal go sciskac, zeby pozostal twardy. Uslyszal wode spuszczana w sedesie. Scisnal mocniej. Potem uslyszal odglos otwieranej i zamykanej apteczki. Przestal | sciskac; byl twardy jak u nastolatka. Ale przez dziesiec sekund. -Ochhhh, Bill... Rozlegl sie zalosny jek Diane, bardziej wstrzasajacy niz krzyk. Cor zerwal sie na nogi i pobiegl do lazienki. Myslal jedynie, ze powinien da sobie troche czasu i wyjac pistolet z szuflady stolika przy lozku. Niebieskie opakowanie po krazku dopochwowym lezalo przy stopac Diane. Sam krazek na zlewie przypominal bladozolty pecherz. Diane szlochala i zakrywala sie rekami. Oslaniala swoja nagosc nawet przed mezem. Bill spostrzegl na podlodze maly bialy kwadracik. Podniosl go, podczas gdy Diane wyciagnela zza drzwi czerwony frotowy szlafrok. Wlozyla go i mocno zawiazala pasek. - Bylo w srodku - wyszeptala i odwinela z rolki dlugi kawalek papieru toaletowego, by wziac do niego krazek. Nid sla go do kosza niczym zmiazdzona ose. Tak samo postapila z opakowaniem. Potem zaczela dokladnie szorowac mydlem rece w goracej wodzie. To zdjecie zostalo zrobione w tym samym czasie co fotka pozostawiona na schodach z tylu domu. Byla na nim Sarah lub inna dziewczynka, z podciagnieta sukienka lezaca na trawie. Kat, pod ktorym zrobiono zdjecie, by taki sam jak poprzednio, podobnie oswietlenie. Zdjecia roznily sie tylko dwoma szczegolami. To drugie zrobiono ze znacznie mniejszej odleglosci -fotograf znalazl sie tylko kilka krokow od dziewczynki. Inna byla tez informacja napisana na odwrocie czerwonym flama strem. Brzmiala: CORAZ BLIZEJ. Corde otworzyl stojak na bron i wyjal z niego dlugiego sfatygowanego remingtona. Wsunal trzy naboje i z szuflady biurka wyjal cylindryczny chromowany zamek. Rozdzielil go na dwie czesci, umiescil po obu stronach oslony spustu i zamknal z lekkim szczekiem. Jeden klucz umiescil na breloczku, a drugi wraz z bronia zaniosl do salonu, gdzie siedziala Diane ze wzrokiem wbitym w podloge. Jej usta byly cienka linia. -Jak on to robi? - Glos Diane lamal sie z frustracji. -Nie wiem, kochanie. -Dlaczego zastepca go nie zauwazyl? -Mysle, ze mogl zostawic to drugie zdjecie w tym samym czasie co pierwsze. Prawdopodobnie jest teraz daleko stad. -Mogl... prawdopodobnie... Czy ktokolwiek cos wie o tym czlowieku? Corde bezmyslnie ugniatal klucz. Me. Do cholery, nic nie wiemy. Po chwili powiedzial: - Jutro porozmawiam z Tomem. Kaze mu chodzic wokol domu i sprawdzac w lesie. Corde postawil bron w rogu pokoju. - Nie ma naboju w komorze. Musisz przeladowac. To wszystko. Przeladuj i nacisnij. Wiesz, jak zrobic. Celuj nisko. - Dal jej klucz. Wstala i wlozyla go do swej torebki. Widzac bron, wydawala sie spokojniejsza; zaczela odzyskiwac kontrole nad soba. -Poczekaj chwilke - rzekl Corde. Wyjal klucz z jej torebki i poszedl do ich sypialni. Wrocil po chwili z grubym zlotym naszyjnikiem. Wsunal na niego klucz i zapial na szyi Diane. Pocalowal ja w czolo. -Ten lancuszek dales mi wraz z pierscieniem klasy. -Uwazalem, ze jest na tyle dlugi, zeby wszystkim dac do zrozumienia, ze powinni trzymac rece z daleka. - Klucz spoczal w rowku miedzy Piersiami. Usmiechnela sie, usciskala Corde'a i troche jeszcze sobie poplakala. -Wiesz, ten naszyjnik jest tylko pozlacany. -Dziewczyny tylko udaja, ze nie potrafia odroznic czystego zlota, ale to pierscien sprawil mi znacznie wieksza przyjemnosc. Corde ujal dlonmi jej twarz. - Przezyjemy to bez problemow. Ani tobie, ani dzieciom nic sie nie stanie. Obiecuje. Robi to wszystko tylko po to, Zeby mnie zdenerwowac. Diane otarla oczy i poszla do sypialni. - Bog dodaje mi sil - rzekla na koniec. * Na poczatku nikt w miescie nie zwracal na to uwagi; byly to w wie sci drobiazgi. Na przyklad wiecej ludzi zaczelo kupowac Dziennik i pie sze, co robili, to otwierali gazete na stronie, gdzie podawano fazy Ksie ca na nastepne trzydziesci dni.Sprzedaz amunicji srutowej i innych nabojow byla dwukrotnie wi sza niz zwykle o tej porze roku (do rozpoczecia sezonu pozostalo jesz duzo czasu). Dzial sportowy w supermarkecie, ktory normalnie sprz wal tony wyposazenia sportowego do bejsbolu, teraz wiekszosc pieni zarabial na tanich strzelbach, a nawet na pistoletach na sprezony d nek wegla. Kawiarnie opustoszaly, bo rodzice zakazali corkom wychodzenia zmierzchu na randki. Srednia ocen na Uniwersytecie Audena znacz wzrosla, gdy studenci zamiast obmacywac sie na swiezym powietrzu 1 blagac o wiernosc w dlugie letnie noce, siedzieli w pokojach i wertow ksiazki. Sporo studentow przerwalo semestr i trzy tygodnie wczes~ wrocilo do domow. Bezpanskie psy chodzily glodne. Niezrecznie sformulowane oswiadczenie, napisane przez Cord ktore mialo uspokoic mieszkancow New Lebanon, nie wywarlo zadn wplywu na histeryczne zachowania. Bob Siebert wrocil pozno do swojej przyczepy mieszkalnej zaparko nej przy Drodze 302. Otworzyl drzwi i w ciemnej kuchni spostrzegl, ze go piecioletni syn celuje mu w serce ze strzelby na jelenie. Wiedzac, w swietle ksiezyca widac tylko jego sylwetke, zamarl, bal sie odezwac, piero po uslyszeniu krotkiego trzasku iglicy znow zaczal oddychac. Zab chlopcu bron i wybuchnal histerycznym smiechem; dziekowal Bogu, syn nie wiedzial, jak zaladowac strzelbe. Przestal sie smiac, kiedy ot rzyl zamek i wypadl z niego nie wystrzelony naboj. Nogi ugiely sie pod S bertem i zrobilo mu sie mokro w spodniach. Ze szlochem skulil sie podlodze. Chlopiec powiedzial: "Tato, myslalem, ze jestes Ksiezyco Czlowiekiem". We wtorek, dzien przed pelnia Ksiezyca, pojawily sie pierwsze fiti. Nikt nie widzial, kto to zrobil, w rzeczywistosci prawie nikt nie roz znawal rysunkow na pierwszy rzut oka. Clara i Harry Botwell wra z kolacji do domu swoim starym buickiem. Prowadzila Clara jako le dysponowana. Harry pokazal na sciane banku w New Lebanon i po dzial, ze ktos namalowal na niej ogromnego zelka. Clara przyjrzala malunkowi i spytala, dlaczego ktos mialby malowac zelka na scianie. __ O rany - wyrzucila z siebie - to nie zelek, ale polksiezyc. - ^ panice dodala gazu i przemknela przez skrzyzowanie na czerwonym swietle, uderzajac w bok toyoty. Para wyszla ze stluczki bez szwanku, ale kierowca potraconego samochodu ze zlamana reka trafil do szpitala. Bank nie byl jedynym miejscem, gdzie namalowano polksiezyc. Tego wieczoru okolo trzystu mieszkancow miasta wystukalo numer 911 (wiekszosc z nich po raz pierwszy w zyciu), by poinformowac o kilku innych rysunkach ksiezyca. Wszyscy rozmowcy byli bardzo wstrzasnieci; artysta jako farby uzyl krwi. Tego wieczoru Randolph Sayles, profesor i dziekan, badacz gospodarki Unii i apologeta Konfederacji Stanow Ameryki, siedzial w swoim ogrodzie, palil papierosa i patrzyl na oswietlone blaskiem ksiezyca niebo. W reku trzymal kartke z faksu. Sayles strzasnal popiol na ziemie i spuscil wzrok. Przy jego zabloconych butach z ziemi wyrastal korzen drzewa, ktory zaledwie kilka cali dalej znow chowal sie pod powierzchnie, jakby nawet ta krotka wyprawa na swiat okazala sie nie do zniesienia. Uslyszal kroki. Rozpoznal je. Joan Sayles byla koscista kobieta, z krotkimi jasnymi wlosami, wystajacymi biodrami i dlugimi piersiami. Dzis miala na sobie biala zawiazana z przodu bluzke i krotkie szerokie szorty. Usiadla obok meza. Z jej ud zwisala pomarszczona biala skora. Miala stanowisko pelnego profesora socjologii na Uniwersytecie Aude-na. Byla o rok starsza od Saylesa i miala o dwa punkty wyzszy iloraz inteligencji, choc oboje miescili sie wysoko. Kiedy sie spotkali na ostatnim roku studiow (studiowali na tej samej uczelni), jedno z nich nie mialo zadnych doswiadczen seksualnych i nie byla to Joan. Nawet jako asystentka miala profesorskie zaciecie i instynktowna umiejetnosc radzenia sobie w zyciu instytucji. Docenial te jej zalety, choc za pozno zdal sobie sprawe, ze wykorzystala je nie tylko po to, zeby zdobyc posade, ale tez jego. Powiodlo sie jej na obu frontach; wzieli slub dzien po obronie przez niego doktoratu. Chociaz ani przez moment nie rozpalila w nim namietnosci - uczula takiego, jakiego doznawal, stojac na katedrze - to wszystko bylo w porzadku. Kochal ja (przynajmniej w to wierzyl). W kazdym razie potrzebowal zony (tego byl prawie pewny). Stabilizacja i inteligentny partner to Kolumny doryckie sukcesu na uniwersytecie Srodkowego Zachodu. -Co ty tu robisz? - spytala, mruzac oczy od niebieskawego swiatla Ksiezyca. Ten gest sprawil, ze kaciki ust uniosly sie jej w groteskowym Usmiechu, ktory mu sie nie spodobal. Spostrzegla przy nim maly, pokryty blotem szpadel, a potem spojrzala na jego buty. - Uprawiasz ogrody przy ksiezycu? Uznal, ze jej pytanie, choc wygladalo na zwykla ciekawosc, przesiac niete bylo ironia. Co ona wie? - pomyslal. -Wyszedlem pooddychac swiezym powietrzem - odparl. - Bj dzis wieczorem na zebraniu? -Juz sie skonczylo. - Miala przy sobie plik zszytych papierow ?sany gumka. Na gorze pierwszej kartki zapisala jakies uwagi. Zauwa ocene - 3/3+. Byla surowym nauczycielem. -Co robisz? - powtorzyla. Kiedy nie odpowiedzial, spytala: -] jakis powod, zeby mnie ignorowac? Przeprosil ja tak szczerze, ze oboje byli zaskoczeni. Potem poda faks. Wladze stanu odrzucily prosbe o nadzwyczajna pozyczke. -Och. - Oddala faks i zapalila papierosa. Zwisal jej z wargi, sprawilo, ze jej usta wydawaly sie jeszcze bardziej obwisle i wywiniete, ciagnela sie, a potem dlugim palcem dotknela jezyka i usunela z niego j kis paproch. - Wspolczuje. Sayles w odpowiedzi scisnal jej kolano. -Wiesz, co napisal jeden z moich studentow? - spytala. - Ter brzmial: Czy miasta takie jak New Lebanon maja podupadle czesci sr miescia. Napisal, ze nie. Raczej podupadle osiedla przy trasie. Postawila mu piatke z minusem. To uczciwa ocena. -Sprytne - rzekl Sayles. -Wiesz, jakbym musiala rozpoczac wszystko od nowa, zajelabym i czyms mniej powaznym. Jezykami romanskimi lub wychowaniem stycznym. Moze literatura rosyjska... Znow dotknela jezyka, jakby sie upewniala, czy nie zdretwial. -Policja chciala mnie przesluchac - wtracil. -W sprawie tej dziewczyny z twojej grupy, ktora zamordowano? Sayles przytaknal. -Sypiales z nia? Tak naprawde to nie bylo pytanie. Wiec ona o tym wie. Jego milczenie bylo odpowiedzia, ktora zrozumiala. - Sprawialo ci 1 przyjemnosc? -Czasami. -Czy policja sadzi, ze miales cos wspolnego z tym morderstwem -Oczywiscie, ze nie. Skad ona to wszystko wie? Joan skonczyla palic papierosa i wyrzucila niedopalek na ziemie. Nie zdeptala go. Przerzucila papiery w reku i powiedziala: - Wiesz, jestem zaskoczona, ze studenci drugiego roku w ogole nie potrafia pisac. - Wroci-ja do domu waska sciezka zaslana czerwonymi i purpurowymi liscmi spadajacymi z rosnacych w rzedzie drzew morwowych. T.T. Ebbans chcialby byc na miejscu tego mezczyzny, z ktorym rozmawial opierajacego sie o wygieta galaz i polaczonego z haczykiem zanurzonym w metnej wodzie dluga zylka, wedka i kolowrotkiem. Mezczyzny w czerwonym kapeluszu. -Takie nosza wedkujacy na muche - rzekl Ebbans, ruchem glowy wskazujac na kapelusz. -Tak. Ebbans schylil sie i zajrzal do wiaderka, w ktorym do gory brzuchami plywaly trzy blade sumy. - To chyba nudne. -Nie lowie na muchy. Kapelusz dostalem od zony w prezencie. - Po chwili dodal: - A karte to mam, tylko zostawilem ja w domu. -Aha - mruknal Ebbans. - A nie lowil pan przypadkiem we wtorek wieczorem na jeziorze Blackfoot? -No coz, mialem swoj wieczor... -Jak to? - spytal Ebbans. -Pracuje calymi dniami w fabryce kontenerow. Wyjezdzam do pracy o siodmej. Spanie. Jedzenie. Ryby. Praca. Tak wyglada moje zycie. Wieczory sa dla mnie. -Pare osob widzialo kogos podobnego do pana. Chrzaknal tylko. -We wtorek zamordowano tam dziewczyne. -Tam? Cholera! Nie wiedzialem. Tak, bylem tam we wtorek. -Kiedy pan skonczyl? -Wpol do dziesiatej. Moze o dziesiatej. Pozno przyjechalem, bo byla burza. -Czy kogos pan widzial? -Kiedy juz konczylem, zjawilo sie dwoch dzieciakow. Mieli sprzet, ale nie lowili. Pomyslalem, ze maja czerpak i chca nakopac robakow. -To byly dzieciaki? -Wygladali na nastolatkow. -Zna ich pan? -Nie przygladalem sie im z bliska. Byli na dole walu i szli pod do jeziora. Jeden z nich byl bardzo gruby i dlatego sie tak wlekli. Ten by mial na sobie jakies ciemne ubranie. Drugi byl chudy. Wlozyl k chyba siwa. -Po ile mieli lat? -Chyba szkola srednia. Nie wiem. -Biali? - spytal Ebbans. -A skad by sie tu wzieli inni? -Chcialbym porozmawiac z tymi chlopakami albo przynaj z jednym z nich. Bede wdzieczny, jak da mi pan znac, kiedy ich zob -Pewnie. -Zapomne wtedy powiadomic zarzad zwiazku o karcie, ktora zo wil pan w domu. -Teraz bede o niej pamietal - odrzekl. - Wie pan, jak to jest. przerwy cos na glowie. Kosciol metody styczny w New Lebanon oglosil dzisiaj, ze zawiesza zaje w szkolce niedzielnej po akcie wandalizmu dokonanym przez osobe, k wladze nazywaja "Ksiezycowym Zabojca". "Wladze" nazywaja? Na drzwiach sali dla dziewczat, r.a parterze, w szkole mieszczacej przy ulicy Klonowej 223 i sasiadujacej z kosciolem, znaleziono wykona krwia rysunek polksiezyca. Krew pochodzila przypuszczalnie z zabitej kozy, ktora podrzucono ka dni temu do budynku szkoly podstawowej w New Lebanon. Skad oni to wiedza? Ja jeszcze o tym nie wiem. Frekwencja w szkolach miasta gwaltownie spadla, gdy Ksiezycowy bojca zaczal grasowac po ulicach New Lebanon... "Grasowac" po ulicach? Dzis w nocy bedzie pierwsza pelnia Ksiezyca od czasu zamordowa studentki Uniwersytetu Audena... Jennie. Nazywala sie Jennie Gebben. ...mieszkancy miasta sa proszeni o pozostanie w domach po zach slonca... Bill Corde siedzial w pokoju 121 nalezacym do zrzeszenia studen i przez piec minut wpatrywal sie w Dziennik, zanim go wyrzucil. Otwo koperte, ktora zabral z biura. Zawierala raport z laboratorium hrabst na temat badan porownawczych krwi z kozy i krwi, ktora wykonano gr fiti. Skad oni to wiedza? Ja jeszcze o tym nie wiem. W drzwiach pojawil sie mezczyzna. Corde spojrzal na niego. Przepraszam, jestem profesor Sayles. Chcial sie pan ze mna widziec? -Prosze wejsc i usiasc. - Corde odlozyl na bok raport z laboratorium i reka wskazal na krzeslo przy miniaturowym biurku. Sayles usiadl i powoli podciagnal nogi. Odsunal krzeslo od biurka. - To ma zwiazek z zamordowaniem Jennifer Gebben? Corde natychmiast spytal: - Byla w pana grupie? -Tak. - Sayles spojrzal na zegarek. Spod niebieskiej marynarki wyszedl mu pognieciony mankiet koszuli. - Pracowala tez u mnie w niepelnym wymiarze godzin w dziale pomocy socjalnej. -Dobrze pan ja znal? -Staram sie znac wszystkich moich studentow. -Jednak ja znal pan lepiej niz innych - ciagnal Corde. -Grupa, w ktorej byla, jest duza. Kurs historii wojny secesyjnej cieszy sie ogromna popularnoscia. Staram sie zapoznac mozliwie jak najwiecej studentow. Kontakty miedzyludzkie w grupie moga byc bardzo inspirujace. Nie przypomina pan sobie tego? Corde, ktory podczas nauki w szkole staral sie schodzic nauczycielom z oczu, powiedzial: - Dlaczego pracowala u pana? Przypuszczam, ze nie potrzebowala pieniedzy. -Czemu pan tak przypuszcza? - spytal posepnie Sayles. -Nie byla objeta programem "studia za prace" i nie brala zadnych pozyczek czy stypendiow. Pewnie tak by pozostalo do konca, gdyby nie podjela pracy w niepelnym wymiarze godzin ze stawka piec dolarow dziesiec centow za godzine. -Wie pan, docenia sie nie tylko potrzebujacych studentow. Jennie pomagala organizowac ostatni coroczny marsz na rzecz chorych na AIDS. Rozwozila tez charytatywnie posilki. -Miesiac lub dwa - rzekl Corde. -Miesiac lub dwa. -Jak to sie stalo, ze zaczela pracowac u pana? -Rozmawialismy o tym, jakie to dziwne, ze ja... profesor historii... zostalem prodziekanem do spraw finansowych i spytala, czy moze mi asystowac. -W jakich okolicznosciach doszlo do tej rozmowy? -Alez prosze pana! - Sayles wpadl w wscieklosc. - Nie pamietam ^go. -Czy byla z kims z grupy szczegolnie zzyta? -Nie zwrocilem na to uwagi. -Czy widzial ja pan z kims, kto nie byl studentem? Sayles wzruszyl ramionami. - Nie. -Jak czesto przychodzila do pana do pracy? -Kilka razy w tygodniu. -Spotykal sie pan z nia na stopie towarzyskiej? -Nie. Czasami jadalismy wspolnie obiad po pracy. Najczesciej z nymi osobami. To wszystko. -Nie uwaza pan tych obiadow za spotkania towarzyskie? -Nie. Corde patrzyl w ciemne oczy mezczyzny, ktory z kolei przypatrywal trzem brudnym paznokciom u jego prawej reki. -Profesorze, czy zazadano, zeby zrezygnowal pan z naucz w College'u Loyoli? Sayles wyciagnal reke do krawatu w czerwono-zolte paski, ale sie wstrzymal. Lekko tylko przekrzywil glowe, by dac chyba upust swe oburzeniu. - Tak, zgadza sie. -Poniewaz zwiazal sie pan ze studentka? -Zwiazal? No tak. -I szantazowal ja pan? -Nie. Mielismy romans. Zerwalem z nia. Nie byla szczesliwa z powodu i zadzwonila na policje. Powiedziala, ze ja szantazuje. To byla prawda. -A romansowal pan tez z Jennie Gebben? -Nie! Jestem oburzony, ze pan o to pyta. -Ja tylko wykonuje swoja prace - stwierdzil Corde ze znuzenie -Jesli pan uwaza, ze ktos z uniwersytetu mial cos wspolnego z smiercia... - Sayles mowil teraz ostrzejszym tonem. - ...jest p w okropnym bledzie. Juz i tak krazy duzo bezpodstawnych plotek na mat morderstwa. Nawet bez takiego odstraszania rodzicow i sponso trudno jest zarzadzac szkola i gromadzic fundusze na jej prowadze Niech pan przeczyta gazete. To panska instytucja stwierdzila, ze mord stwo mialo demoniczny aspekt. -Musimy brac pod uwage wszelkie mozliwosci. Sayles znow ponurym wzrokiem spojrzal na zegarek. - Za piec min zaczynam zajecia. -Profesorze, a gdzie pan byl wtedy wieczorem, kiedy zamordow te dziewczyne? Parsknal smiechem. - Pyta pan powaznie? - Na co Corde uniosl jjjwi i Sayles odpowiedzial: - Bylem w domu. Czy moglby ktos to potwierdzic? - Corde spojrzal na waska zlota obraczke. - Moze pana zona? Bylem sam. Zona do polnocy siedziala w bibliotece. - Ze zlosci mowil stlumionym glosem. Z tego co wiem, Brian Okun spotykal sie z Jennie, tak? -Spotykal sie? Tak mozna to nazwac. On spal z nia. Koslawym pismem Corde zrobil notatke na kartce. - Od kogo pan o tym uslyszal? -Nie moge sobie przypomniec. -A jaka jest pana opinia o nim? -O Brianie? Chyba pan go nie podejrzewa? -Prosilem o opinie. -Jest blyskotliwy, ale musi w jakis sposob zapanowac nad swoja inteligencja. Dbajac o swoj interes, jest arogancki, ale w zadnym przypadku nie skrzywdzilby Jennie. - Sayles obserwowal wolno piszacego Corde'a. - Moge juz isc? Corde skonczyl pisac i uniosl wzrok. - Ja... -Prosze zrozumiec. Nie moge panu pomoc. Nie mam nic wiecej do powiedzenia. - Sayles wstal. Nie mogl byc juz bardziej opryskliwy. Ten napad zlosci wydawal sie nieproporcjonalny do okolicznosci rozmowy. Na poczatek utwierdzilo to Corde'a w podejrzeniach wobec tego czlowieka. Jednak jedno spojrzenie w twarz Saylesa powiedzialo mu co innego. Zrodlem jego oburzenia byla pogarda. Gardzil soba, bo zakochal sie w Jennie Gebben. Niezaleznie od jej talentow seksualnych - a Corde wyczuwal tu je, skoro Sayles i Okun ryzykowali swoje kariery, by ja posiasc - byla tylko przecietna studentka, dziewczyna z przedmiescia, dosc wulgarna, corka drobnego biznesmena, wolontariuszka rozwozaca posilki, zwyczajna mloda kobieta. Randolph Sayles, doktor nauk, po prostu czul sie ponizony, ze pokochal te pospolita dziewczyne. Corde mogl go zwolnic. I niczym zdegustowany kot, ktory w koncu uciekl z ramion swojego pana, profesor wymaszerowal z pokoju 121. Nie spieszyl sie ani nie ociagal, skupil sie na tym, zeby zapomniec o wczesniejszym czasie niewoli. Corde po powrocie do biura zauwazyl na biurku Slocuma sterte swiezo Wydrukowanych ulotek, ktore mialy byc gesto rozwieszone wzdluz Drogi 116. Patrzac jeszcze na raporty o zaginionych kozach, stwierdzil, ze Sio. cum gdzies wyszedl. Dawala znac o sobie ciezka noc - to drugie zdjecie, poczucie winy, ze nie poszedl na kolejne zawody zapasnicze z udzialem Jamiego, koszmar-ny sen, ktory z miejsca go obudzil. Nie mogl ponownie zasnac; trzymajac srutowke na kolanach, siedzial dwie godziny w lazience z tylu domu i ob-serwowal las, by wypatrzec intruza. W pewnym momencie byl nawet pe-wien, ze zobaczyl twarz osoby zagladajacej do domu. Posunal sie do tego, ze zaladowal bron i wyszedl na zewnatrz. Jego dlonie drzaly w niecierpli-wym oczekiwaniu, ale tez z chlodu konczacej sie nocy. Jednak kiedy wyszedl boso na wylozona kamiennymi plytami werande, stwierdzil, ze ten obraz byl tylko oswietlona przez ksiezyc platanina galezi drzew i lisci. Odwrocil sie, by wejsc do domu, i wtedy wystraszyl sie na smierc, zobaczywszy zbiegajaca po schodach Sarah. Popatrzyli na siebie; Corde - przerazony, Sarah bardziej zawiedziona niz kiedykolwiek do tej pory. Szl; potem do tylnych drzwi i Cordeuwi przemknela przez glowe mysl, ze jest lunatyczka. Jednak nie; zeszla tylko, by napic sie wody. - A co, popsulo sie cos w twojej lazience? - spytal wtedy Corde i jego serce przestalo bic jak oszalale. Napila sie wody, a potem zaczela wygladac przez okno, az zniecierpliwiony wygonil ja do lozka. Nie mogl zasnac do piatej. Przy sniadaniu rozegrala sie walka. Sarah gwaltownie odmowila, gdy mama kazala jej pouczyc sie przed pojsciem do szkoly. Corde musial uspokajac zarowno zone, jak i corke. Nie stanal po niczyjej stronie, wiec obie byly na niego zle. Teraz w swoim gabinecie Corde zamknal drzwi i usiadl przy biurku. Dziesiec minut ukladal wysokie sterty fiszek, zatluszczonych i pogietych od ciaglego przekladania. Rozkladal je, az pokryly cale biurko. W jego dloni pojawia sie zmatowiala dwudziestopieciocentowka i zaczyna sie przesuwac miedzy jego palcami. Patrzy tak na kartki i po kilku minutach nie znajduje sie juz w biurze szeryfa, ale w kampusie Uniwersytetu Audena. Jest wtorek, 20 kwietnia, godzina 16:30. Corde wyobraza sobie, jak Jennie Gebben opuszcza sale wykladowa profesora Saylesa i idzie do ksiegarni uniwersyteckiej, trzy przecznice dalej, by zrealizowac czek na trzydziesci piec dolarow. Kamera bezpieczenstwa przy okienku kasowym robi jej zdjecie. Dziewczyna ma na sobie biala bluzke z kolnierzykiem z przypinanymi rogami. Jej ciemne wlosy sa proste, gesty kosmyk opada na czolo. Migawka uchwycila ja z przymknie tymi oczami. Na zdjeciu jest godzina 16:43:03. Potem Jennie idzie do aka demika. zjawia sie tam o piatej. Zamyka sie w pokoju z Emily Rossiter na okolo godzine. Kolezanki z pietra nie slysza rozmowy, ale odnosza wraze-me) ze dziewczyny sie kloca. 2 raportu Lance'a Millera wynika, ze w czasie, gdy Jennie przebywaja w akademiku, nie przeprowadzano z niego rozmow zamiejscowych, tylko lokalne, z ktorych wiekszosc byla nieistotna. Tylko jednego rozmowcy nie udalo sie zidentyfikowac. Na liscie znajdowaly sie numery telefonow Randy'ego Saylesa i Briana Okuna, a takze Emily, ktora pracowala jako pomoc na wydziale socjologii. Pietnascie po szostej Jennie bierze prysznic i z wciaz mokrymi wlosami w towarzystwie trzech innych dziewczyn idzie do stolowki. Zachecaja Emily, zeby do nich dolaczyla, ale ona markotnie odmawia. Dziewczeta jedza obiad i rozmawiaja. Jennie je w pospiechu i szybko wychodzi. Jej kolezanki wracaja do akademika o wpol do osmej i przez pol godziny ogladaja program rozrywkowy w telewizji. Jennie przychodzi do sali telewizyjnej, chwile oglada program, a potem spoglada na zegarek. Wydaje sie zdenerwowana, strapiona. Pietnascie po osmej wychodzi ze swietlicy i mowi jednej z kolezanek, ze wroci przed polnoca. Nastepna informacja o Jennie Gebben pochodzi z godziny dziesiatej piecdziesiat osiem. Zostala zgwalcona i uduszona, jej cialo lezy na kepie niebieskich hiacyntow u podnoza walu przy jeziorze Blackfoot. Miejsce jej smierci: Dziewietnascie sladow butow wokol jej ciala, wiekszosc z nich to odciski pozostawione przez mezczyzn lub nastoletnich chlopcow. Ford pikap pokryty 530 fragmentarycznymi i 130 kompletnymi odciskami palcow. Kawalki typowego, praktycznie niemozliwego do zidentyfikowania papieru maszynowego. Folia z opakowan po przekaskach. Niedopalki papierosow, butelki po piwie i napojach gazowanych, puszki, prezerwatywa, z nasieniem innym niz znalezione w ofierze. I noz (ktorego pochodzenia nawet FBI nie jest w stanie zidentyfikowac, mimo wspolpracy z prefektura policji w Seulu i konsultacji z dwunastoma profesorami religii, kryminologii i parapsychologii z calego kraju). Zaden z odciskow palcow znalezionych na miejscu przestepstwa nie odpowiada tym zgromadzonym w hrabstwie Harrisom Odciski sa teraz w Higgins i w Waszyngtonie, gdzie porownuje sie je ze stanowa i federalna, baza danych. Z drzwi pokoju w akademiku zebrano 184 odciski palcow, z ktorych szescdziesiat dwa pozostawila Jennie lub inne studentki z pietra. Pozostalych jeszcze nie zidentyfikowano. Po zgloszeniu kradziezy listow nalezacych do Jennie Emily Rossiter znika policji. Nieobecna w pokoju 121, nie odbiera telefonow. Corde przeglada uwaznie notatki dotyczace zabojstwa Susan Bia - ta sprawa zaprowadzila go do Jennie Gebben. Pietnastego styc ubieglego roku Susan Biagotti zostala zamordowana w swoim mieszk poza kampusem przy uzyciu mlotka w czasie napadu rabunkowego, jak Corde mowil Ribbonowi, zwiazku z Jennie tu nie bylo. Dziewc znaly sie tylko przelotnie. Susan mieszkala dwa domy od Briana Ok lecz Corde nie moze znalezc zadnych innych zwiazkow miedzy nimi. nastego stycznia minely trzy dni od nowiu Ksiezyca. W beczce po paliwie znaleziono kartki z trzech rodzajow papieru, gowloknisty bialy papier makulaturowy wyprodukowany przez Ha: mili, lekko barwiony na fioletowo papier listowy z Crane i perforowany p pier w bialo-zielone paski do drukarek. Producenta tego ostatniego nie udalo sie jeszcze okreslic. Analiza przy uzyciu ninhydryny ujawnila dwa czesciowe odciski palcow na papierze listowym i jeden kompletny na wydruku komputerowym. Wszystkie trzy pozostawila Jennie. Laboratorium hrabstwa stwierdza w raporcie, ze popiol z beczki odpowiada 50-75 kartkom papieru. Popiol byl tak wypalony, ze nie udalo sie wykryc zadnych znakow wodnych, odciskow palcow lub pisma. Na wydruku komputerowym znalazly sie kwoty z przedzialu od 2670 dolarow do 6800. Uzyto drukarki dziewiecioiglowej. Slaba jakosc czcionki sugeruje, ze zastosowano urzadzenia o duzej szybkosci druku lub ze tasma byla zuzyta. Zarowno technicy z hrabstwa, jak i ze stanowego biura sledczego stwierdzaja, ze papier i atrament sa zbyt typowe, by dostarczyc dalszych wskazowek, chyba ze zostana znalezione odpowiednie odnosniki. Jennie zmarla w wyniku uduszenia. Morderca dusil ja rekami, a potem uzyl sznura lub przewodu. Smierc nastapila szybko. Nie zmarla na stojaco; piety butow zrobily glebokie dolki w blocie, zanim sie zsunely, a podeszwy jej stop byly czyste. Sperma, ktora znaleziono w jej ciele i na niej, pochodzila od jednego mezczyzny, grupa krwi B+. Istnieja slady, na podstawie ktorych mozna stwierdzic, ze morderca odbyl tez stosunek analny. Nie znaleziono sznura uzytego do duszenia, choc jeden z technikow zauwazyl swiezy slad po cieciu na lince do suszenia bielizny, zwisajacej z porzuconego samochodu. Lekarz sadowy stwierdzil, ze obrazenia na szyi dziewczyny moga pochodzic od linki tego typu, ale o niczym to nie swiadczy. Ponadto noz jest ostry niczym brzytwa, a laboratorium hrabstwa podaje, ze linka z forda zostala przecieta ostrym narzedziem. Na ostrzu znaleziono wlokno bawelniane pochodzace z majtek Jennie. O Jennie Gebben Corde wie, ze: Umawiala sie czesto, choc nie byly to typowe randki w Burger Kingu juD w kinie. Po prostu znikala wieczorami, czasami na caly weekend. Rzadko rozmawiala o towarzyszach eskapad, choc to, co robila, wywolywalo duzo zamieszania. Seks byl ulubionym tematem Jennie. Nie chlopcy, randki, ani tez pierscionki. Seks. Wielokrotnie widziano, jak Jennie ma-sturbuje sie w lazience; nie zwracala jednak uwagi, ze ktos to widzi. Lubila rozmawiac bez ogrodek (Kiedys bylam z Jennie w sali do nauki wlasnej. Panuje zupelna cisza, a ona unosi glowe i mowi: "Bralas w tylek? Ja bardzo lubie.", Naprawde tak zapytala...) Jej niechec do rozmawiania o swoich kochankach wywolala plotki, ze sypia z wykladowcami. W ubieglym roku wiosna wyjechala przypuszczalnie z jakims profesorem. Utrzymywali to w tajemnicy, ale mowilo sie, ze byl z wydzialu pedagogicznego i planowali malzenstwo. Duzo dziewczyn uwaza postepowanie Jennie za skandaliczne, ale ich pogardliwe opinie wyraznie podszyte sa zawiscia. Wielu studentow mowi, ze postrzegalo ja jako osobe poszukujaca, niespokojna, nieszczesliwa. Kilkoro z nich podalo te sama wersje pewnego zdarzenia: Kiedys poznym wieczorem Jennie stala sama na klatce schodowej w akademiku. Plakala, a jej glos odbijajacy sie od betonowych scian dal sie slyszec jako rozpaczliwe, zalosne zawodzenie. "Jestem taka samotna..." -jedna ze studentek twierdzi, ze Jennie wlasnie to powiedziala. Inna, z dolu, uslyszala: "Gdybym tylko go miala..." Nie byla religijna i nie chodzila do kosciola w New Lebanon. Miala kilka kaset z muzyka New Age i krysztalowe naszyjniki, ale malo interesowala sie spirytyzmem czy okultyzmem. Studenci przedstawiaja sprzeczne opinie na temat jej relacji z rodzicami. Jennie odnosila sie chlodno do matki. Z drugiej strony jej stosunki z ojcem byly burzliwe. Przez telefon zapewniala z dziwna zarliwoscia, ze go kocha i bardzo go jej brakuje. Innym razem rzucila sluchawka i oznajmila: "Co za chuj". Bill Corde rzuca monete na stol i zbiera fiszki, rozpatruje wszystkie te fakty i probuje wyobrazic sobie morderce. Jednak widzi rozpaczliwie ma-to. Znacznie, ale to znacznie mniej niz w opisie w Dzienniku (ktory zdenerwowal go miedzy innymi dlatego, ze watpil, iz sam moze stworzyc tak zywy obraz mordercy). Technika tworzenia profilu przestepcy, ktora stosowal Corde, opierala sie na schemacie opracowanym przez Narodowe Centrum Analizy Ciezkich Przestepstw; odpowiedni diagram na zoltawej kartce papieru wisial na korkowej tablicy za jego biurkiem. Jest to dlugi Proces gromadzenia niezliczonych faktow, skladania modelu, analizy przestepstwa, az w koncu wylania sie powoli odpowiedni profil. (Wie, ze procedura Narodowego Centrum zawiera szosty, optymistyczny punkt kon wy: aresztowanie mordercy - krok, ktory wydawal sie rozpaczliwie o gly w tym momencie, osiem dni po znalezieniu ciala Jennie Gebben w cie, wsrod hiacyntow, nad tym mrocznym zastyglym jeziorem.) Corde zna wiele szczegolow dotyczacych Jennie Gebben. Wie, ze B * Okun nie mowi prawdy, przypuszczalnie tak samo profesor Sayles. Wie, krotko przed zabojstwem Jennie przy wale bylo dwoch chlopcow i jed z nich mial noz. Tu slad sie urywa i trzeba jeszcze sporo dociekac. Wiece rozmow, wiecej faktow do odgrzebania... chociaz zastanawia sie skry Czy to nie jest jedynie gra na zwloke? To oczekiwanie, zeby portret p stepcy spadl z nieba i byl tak wyrazny, jak zdjecie Jennie, ktore trz; w portfelu. Bill Corde przerzuca fiszki. Bardziej wierzy, niz wie. Ma w rekach duzo informacji, ale praw kryje sie gdzies pomiedzy faktami, w lukach jego wiedzy, jak cienie tych cholernych kartkach. Teraz Corde widzi jedynie ciemnosc tak ges jak wody jeziora Blackfoot. Dociera do niego tylko odblask podwojny ksiezycow z naszyjnika zamordowanej dziewczyny. Corde ma nadzieje na olsnienie, ale boi sie, ze dlugo, bardzo dlugo dzie musial na nie czekac. 14 Klopoty pojawily sie przy pierwszej niesymetrycznej figurze.Resa Parker przekartkowala zielona broszure z wybitym duzymi cz nymi literami tytulem na okladce: Testy z koordynacji wizualno-motory nej. Zaznaczyla miejsce, w ktorym Sarah Corde zaczela miec trudno przy wykreslaniu nieregularnego czworokata. Terapeutka odlozyla te broszure i przejrzala ksiazke Skala Wechsle badania inteligencji dzieci - testy SWBID. Uwaznie studiowala zawilo zadan. Testy z glosnego czytania pokazaly, ze Sarah, uczennica kl czwartej, czyta jak pierwszoklasistka. Szlo jej lepiej, gdy nie miala o niczen czasowych. Wyniki byly gorsze, niz terapeutka sie spodziewala. Sarah siedziala teraz przed nia i meczyla sie nad ostatnim z tes ktory mial sprawdzic jej zdolnosc pisania. Doktor Parker widziala nie koj u dziewczynki - rozbiegane oczy, drzace kolana, kroplisty pot. Te neutka, ktora od szesciu lat zajmowala sie takimi badaniami, musiala bez przerwy konfrontowac swoja zlosc, brak pewnosci siebie, zniechecenie i ich przyczyna; usilnie probowala zarazic dziecko spokojem. - Sarah, nie denerwuj sie. - Szeroki usmiech. - Nie musisz sie spieszyc. Zwrocila uwage na proces przyswajania. Sarah nie wypowiadala glosno nie znanych lub trudnych slow. Patrzyla na nie, nie poruszajac ustami, az wykorzystala wszystkie swoje umiejetnosci fonetyczne i potem powoli zapisywala wyrazy koslawymi literami. Dziewczynka wychylila sie do przodu, gleboko zmarszczyla brwi, gdy probowala przywolac z pamieci slowa. W jej oczach wyraznie widoczna byla udreka spowodowana ciaglym przezwyciezaniem barier. U dzieci policjantow czesciej stwierdza sie klopoty z nauka niz w przypadku innych rodzicow. Doktor Parker poczula zal do Billa Corde'a. Byla to uraza, ktorej nigdy nie ujawni, ale Corde, zeby ja przekonac, musialby wlozyc bardzo duzo pracy. Diane Corde starannie odsiewala to, co ma powiedziec, i doktor Parker zastanawiala sie, do jakiego stopnia ten czlowiek pomaga swojej corce, w przeciwienstwie do tego, w co Diane wierzyla lub chciala, zeby robil. Terapeutka wiedziala tez cos innego - ze dziewczynka bedzie w stanie zrobic tylko niewielkie postepy i bedzie wymagalo to ogromnego wysilku i nakladu pracy. -Niestety, czas sie skonczyl - rzekla doktor Parker i zabrala notatnik dziewczynce, calej spoconej i prawie bez oddechu. Przyjrzala sie nieudolnej probie opisania prostego rysunku z ksiazki - chlopca z kijem bejs-bolowym. Sarah zaczela: Nazywa sie Fredie Freddie. Chcial gradz w bejs-boi tyklo... Pismo bylo okropne. Historia ciagnela sie na pol strony; w tym czasie przecietne dziecko bez problemu zapisaloby trzy lub cztery kartki. ~ W porzadku, Sarah, bardzo dobrze. To byl ostatni test. Sarah patrzyla zalosnym wzrokiem, jak doktor Parker wklada zapisana kartke do teczki. - Zdalam? -Tutaj nie zdajesz testow. One tylko maja mi powiedziec, w jaki sposob moge ci pomoc, zebys lepiej uczyla sie w szkole. -Nie chce wracac do szkoly. -Rozumiem, Sarah, ale to nie jest dobry pomysl, zebys znow powtarzala klase. Chyba nie chcesz rozstac sie ze wszystkimi kolezankami, Ktore przejda do nastepnej klasy? -Tak - odpowiedziala bez wahania Sarah. - Bardzo bym chciala. Doktor Parker wybuchnela smiechem. - A jesli zadzwonie do pani eiderson i poprosze, bys robila ustnie wszelkie testy, to bedzie lepiej? -Nie bede musiala pisac odpowiedzi? -Wlasnie. -A zgodzi sie? -Jestem pewna, ze tak. - W rzeczywistosci rozmowa juz zostala przeprowadzona. -Atest z literowania? Boje sie literowania. - Mowila potulnym gfo. sem. Terapeutka zauwazyla, ze byla to manipulacja. Sarah musiala wczesniej z powodzeniem stosowac ten sposob. -Chce, zebys jednak odpowiadala. Zrobisz to dla mnie? -Musze wtedy stac przed cala klasa. Beda sie ze mnie smiac. -Nie, bedziesz sama. Tylko ty i pani Beiderson. Dziecko instynktownie wyczulo, ze negocjacje juz sie skonczyly i niczego wiecej nie osiagnie. Spojrzala na doktor Parker i niepewnie przytaknela. - Dobrze. -To swietnie. A teraz... -Moge skonczyc opowiadanie w domu? -Jakie opowiadanie? -Freddie i bejsbol. - Glowa pokazala na broszure. -Niestety nie, Sarah. Mialysmy na to tylko tyle czasu. Dziewczynka wykrzywila twarz w ogromnym rozczarowaniu. - Ale nie zdazylam zapisac dodatkowej czesci! -Nie? - spytala Parker. - To jaka jest ta dodatkowa czesc? Sarah zerknela na te same dyplomy, ktore w ubieglym tygodniu tak uwaznie studiowala Diane Corde. Potem odwrocila sie z powrotem, spojrzala w oczy terapeutki i powiedziala: - Freddie wybija pilke na ulice. Toczy sie po chodniku do sklepu. A tam stoi pan Pillsit... - Sarah szeroko otworzyla oczy. - On kiedys gral w Orlach z Chicago. To byl zespol, ktory mial prawdziwe orly. Mogly nurkowac na boisko, porywac pilke i leciec z nia nad trybuny. Zespol wygrywal wszystkie mecze. Pan Pillsit mowi Freddiemu... Doktor Parker uniosla dlon. - Sarah, czytalas gdzies te historie? Pokrecila glowa. - Wymyslilam ja, tak jak mialam to zrobic. Mysld' tam, ze o to chodzi. Przepraszam... -Teatralnie spuscila wzrok. - Zrobilam cos zlego? -Nie, wcale nie. Mow dalej. -Pan Pillsit mowi Freddiemu: "Jezeli naprawde chcesz grac w bejsbol, moge cie zrobic najlepszym graczem, jakiego jeszcze nie bylo, tylk? musisz znalezc najwyzsze drzewo w lesie orlow i wejsc na sam czubek. J6" stes na tyle odwazny, zeby to zrobic?" Freddie oczywiscie podjal sie zadania. Sarah z entuzjazmem opowiadala jego dalsze przygody. Nie zwrocila uwagi, ze terapeutica wyciagnela reke z bransoletkami, nonszalanckim gestem wziela zlote pioro i niewyraznymi znakami stenograficznymi zaczela zapisywac opowiesc o poszukiwaniu przez Freddiego magicznej pilki -jego walce z Hugo Pazurem, najokrutniej szym z orlow, budowie nowego budynku klubu po pozarze starego, ucieczce z domu i zamieszkaniu w duzym gniezdzie z rodzina pieknych zlotych orlow. Freddie nigdy nie wrocil do domu, choc zostal slynnym graczem w bejsbol. Zanim Sarah skonczyla, doktor Parker zapisala dziesiec stron papieru stenograficznego. - Sarah, to bardzo interesujaca historia. -No moze - rzekla Sarah glosem recenzenta telewizyjnego. - Ale na rysunku byl Freddie i pilka bejsbolowa, wiec nie moglam o niczym innym pomyslec. Terapeutka powoli przekartkowala notatnik. - Dobrze, przejrze wszystko, co napisalas. A ty bedziesz musiala pouczyc sie do testow. -Chce, zeby tata mi pomagal. Po chwili terapeutka uniosla wzrok. - Przepraszam, Sarah. Co powiedzialas? -Chce, zeby tata pomagal mi sie uczyc. Moze? -Tak, oczywiscie - odparla zamyslona Resa Parker. Calkowicie pochlonela ja opowiesc o chlopcu, bejsbolu i gadajacym orle. Tu jest federalne pozwolenie na bron, a tu licencja prywatnego detektywa ze stanu Missouri. Szeryf Steve Ribbon przyjrzal sie plastikowym kwadracikom z portfela mezczyzny. Nigdy nie widzial federalnego pozwolenia na bron. Ani licencji prywatnego detektywa ze stanu Missouri. -Chyba w porzadku - rzekl. Charlie Mahoney wlozyl portfel z powrotem do kieszeni. Mial na sobie garnitur biznesmena - w delikatna rozowo-niebieska kratke, choc z da-ka wydawal sie jednolicie szary. Ribbonowi bardzo podobal sie ten garnitur. Wskazal ruchem glowy na krzeslo, obserwowal mezczyzne, ktorego Pewnosc siebie plynela z dwoch zrodel: przez wiele lat byl policjantem i za-bll tez czlowieka. Mahoney rzucil drogi i gruby, jasnobrazowy plaszcz na wolne krzeslo Usiadl przy biurku naprzeciw Ribbona. Porozmawial obojetnie o pieknej Wl?sennej pogodzie, o klopotach z przylotem do New Lebanon i o rolni-charakterze miasta. Potem zamilkl i obok Ribbona spojrzal na ogromna mape hrabstwa. W tym momencie Ribbon poczul sie wyjatko^ nieswojo. - Tak wlasciwie to co moge dla pana zrobic? -Jestem tutaj jako konsultant. -Konsultant... -Reprezentuje interesy Jennie Gebben. Bylem w Chicago detekty. wem w wydziale zabojstw. Mam wiele doswiadczenia. Proponuje wan swoje uslugi. Za darmo. -Ale chodzi o to... -Aresztowalem lub asystowalem przy aresztowaniu ponad dwustu podejrzanych o morderstwa. -Ja chcialem tylko zauwazyc, ze pan jest cywilem. -To prawda - zgodzil sie Mahoney. - Bede szczery. Nie jestem w stanie powiedziec, jak bardzo pan Gebben jest zrozpaczony tym, co sie stalo. Szeryfie, to nie ma nic wspolnego z waszym doswiadczeniem w lapaniu przestepcow. Gebben uwazal, ze to jego obowiazek przyslac mnie tutaj. Jennie byla jego jedynym dzieckiem. Ribbon skrzywil twarz ze wspolczucia. - Wiem, co przezywa. Sam mam dzieci. Ale wie pan, jak to jest. Przepisy. W Chicago chyba tez obowiazywaly? -Pewnie. - Mahoney przyjrzal sie ogromnej zarumienionej twarz Ribbona i zdobyl sie na odrobine cynizmu. - Ale chyba krotka rozmowa nie powinna niczemu zaszkodzic. -Sadze, ze nie. -Pan prowadzi sprawe? -W pewnym sensie - odparl Ribbon. - Mamy w biurze starszego detektywa, ktory wykonuje wiekszosc pracy. Nazywa sie Bill Corde. Swietny facet. -Bill Corde. Czy ma doswiadczenie? -Tak. -I jaka przyjal strategie? -Sadzi, ze zrobil to ktos, kto ja znal. Ktos ze szkoly. Mahoney pokiwal glowa w sposob, ktory dal do zrozumienia Ribbono-wi, ze jest zatroskany. - To statystyka. -Slucham? -To ostrozne podejscie. Wiekszosc ofiar wczesniej... -...znala swoich oprawcow. -Wlasnie. Z tego co czytalem, odnioslem wrazenie, ze ta sprawa j^4 nietypowa. Jakies dziwne slady... Wie pan, o czym mowie? Wiem. - Ribbon znizyl glos. - Na poczatku mialem duzo problemow. Pojawily sie dowody wskazujace na jakis kult. Kult. - Mahoney znow skinal glowa, ale tym razem z zyczliwoscia. ^_ jakby to byla ofiara rytualna. Wlasnie. Te kozy i krew. Ksiezyc i inne wskazowki. Osoba, ktora wpadla na ten pomysl, wykonala kawal dobrej roboty Ribbon przestal byc ostrozny, ale powiedzial: - Wciaz sie zastanawiam, do jakiego stopnia moge panu zaufac. Ja... -Charlie - poprawil go. - Wystarczy Charlie. - Uniosl dlonie i pozolklymi palcami wskazujacymi. - A teraz, zeby bylo ci przyjemniej, daj mi powiedziec o nagrodzie. -Nagrodzie? -Pan Gebben jest bardzo bogatym czlowiekiem. Wyznaczyl dwadziescia piec tysiecy dolarow za zlapanie mordercy. Ribbon zagryzl policzek, by powstrzymac usmiech. - To wspanialomyslne... Chociaz taka nagroda moze wywolac prawdziwe polowanie. W hrabstwie wielu ludzi trzyma legalnie bron. Mahoney zmarszczyl czolo i sie poprawil: - Powinienem powiedziec: nagroda tylko dla zawodowcow. Dla policjantow. Nie ma wiec ryzyka, ze ktos nie znajacy sie na rzeczy narobi szkody. -Panie Mahoney. -Jestem policjantem, ty tez. -Charlie. Charlie, to stawia nas w zlym swietle. Chcialem powiedziec, ze jestes osoba z zewnatrz i moze wygladac, ze sami nie dajemy sobie rady. -Albo inaczej. Tak bardzo dbacie o mieszkancow, ze postanowiliscie Przezornie zaangazowac specjaliste do pomocy. - Mahoney zrobil chwile Przerwy, by spojrzec na zegarek. - To chyba wszystko. Jak chcesz, mozesz "Hue jutro wykopac z miasta, ale dzis zostaje, a nikogo tu nie znam. Mo-Ze pojdziemy na drinka i powspominamy wojsko. Nie ma chyba wiecej mozliwosci w tym miescie. eniem ryb picie to najprzyjemniejsze zajecie. Ribbon chcial powiedziec, ze mozna jeszcze gwalcic studentki przy, e"e ksiezyca, ale sie ugryzl w jezyk. - Sa tez inne rozrywki, ale poza Wi drzaca dlonia wziela ze swojego biurka wizytowke. Zaczela sie wpatry-^ c w bialy prostokacik. Byl sztywny i mial ostre rogi. Wbila jeden z nich Cluk z obgryzionym paznokciem i pojawila sie struzka krwi. Emily Rossiter usiadla na lozku, ale po chwili pomyslala, ze oni mogij tu siedziec. Przypuszczalnie zagladali miedzy materac a sprezyny. Doty. kali poduszki. Przesuwali dlonie po tym samym przescieradle, na ktory* sie kochala. Wyrzucila wizytowke i zanim ta wpadla do kosza, wirowafo w powietrzu, ukazujac zapisane na niej slowa: Prosze do mnie zadzwonii Det. William Corde. Emily zastanawiala sie, czy grzebali nawet w smie. ciach. Potem wyszla na korytarz do telefonu. Wybrala numer i lekko zesztywniala, gdy ktos odebral telefon. - Mowi Emily... musze sie z toba spotkac... Nie, teraz. - Chwile wyslucbj. wala gwaltownych protestow, a potem powiedziala wyzywajaco: - Choda o Jennie. - Po drugiej stronie linii zapadla cisza. Ale dlaczego go puscilas? Jest przeciez fajny. Teraz usidli go Donna. On ma takie zajebiste oczy. Ja... Philip Halpern powiedzial w myslach: Zamknij sie. W pokoju, ktory dzielil z siostra, byl tylko jeden telefon. Siostra bez przerwy z niego korzystala. Chlodny wieczorny wiatr wpadl przez otwarte okno i uniosl zielona plachte, ktora dzielila pokoj na dwie czesci. Na odrapanych scianach wisialy dziesiatki pogniecionych plakatow, byly to rozkladowki z magazynow mlodziezowych. Wiatr odrzucil na bok zaslone usiana czerwonymi kwiatkami i na chwile Luke Perry i Madonna staneli twarza w twarz z Ulicznym Wojownikiem i Terminatorem. W pachnacej stechlizna polowie pokoju, ktora nalezala do Philips, znajdowaly sie sterty komiksow, ksiazki science fiction, bloki rysunkowe, plastikowe figurki komiksowych bohaterow i zloczyncow. Setki magazynow, Fangoria, CineGove, Heavy Metal - wiekszosc z nich bez okladek. Philip, ktorego nie bylo stac na ich kupowanie, regularnie przeszukiwal pojemniki na makulature za przedsiebiorstwem kolportazowym i wybieral z nich zdekompletowane niesprzedane egzemplarze czasopism. Na komodzie i biurku spoczywaly pojazdy kosmiczne, idealnie poskladane, al<>Marmur" znalazl sie po stronie plusow, tak samo jak: "maszyna", "marka", "miska", "mlako". Sarah miala mniej szczescia przy: "miasto", "^ecz", "mokasyn", "moloch", "melon" i "mikser". Doktor Parker nie sugerowala tego, ale Corde staral sie ilustrowac slowa. Wydawalo sie to pomy-8 ?we, ale nie pomagalo. Nastroj Sarah stopniowo sie pogarszal. Bujala noga i wykrecala palce. ~~ Teraz przeliteruj slowo "matka". Sarah zaczela plakac. Corde sie spocil. Przeszedl to juz wiele razy, niepowodzenia corki byly jego porazkami. Chcial nia potrzasnac. Chcial chwycic ja za ramiona, po. stawic przed Jamiem i powiedziec: "Jestescie z tej samej gliny. Nie ma mie. dzy wami zadnej roznicy. Nie rozumiesz tego? Po prostu musisz ciezej pro-cowac. Ciezej! Dlaczego nie chcesz?". Mial ochote zadzwonic do doktor Par. ker i powiedziec jej, zeby w tej chwili przywiozla tu te swoja wystrojona dupe. Zamiast tego rzekl zmeczonym glosem: - Dobrze ci idzie. Znacznie lepiej niz na poczatku. -Nie, wcale nie! - wyrzucila z siebie. Wstala. -Siadaj, mloda damo. Juz literowalas to slowo. Sprobuj jeszcze raz. "Matka" -M-A... Corde uslyszal ciezki oddech. Przypomnial sobie, jak Diane bardzo sie meczyla przy porodzie dziewczynki. Oddychaj, oddychaj, oddychaj... -Bedzie K-A. Nie, poczekaj. M-A... Zapomnialam. Poczekaj, poczekaj... Corde odlozyl kartke na stol, gdzie lezaly inne nieudane testy, i wzial czysty arkusz papieru. Zaczal pisac. - M-A-T... -Nie! - wrzasnela. Corde zamrugal oczami, uslyszawszy tak glosny krzyk, przesycony przerazeniem. - Sarah! -Nie umiem! Nie umiem! - Krzyczala jak z bolu. Corde wstal, wywracajac krzeslo. Byl przekonany, ze dziewczynka ma jakis atak. -Sarah! - znow krzyknal. Z przerazenia dostal gesiej skorki. Chwycil ja za ramiona. - Sarah, przestan! Znow wrzasnela, byla bliska histerii. Potrzasnal nia mocno, az jej wlosy utworzyly zlocista chmure wokol glowy. Wywrocila sie szklanka i brazowy napoj chlusnal na dywan. Sarah wyrwala sie z uscisku i pobiegla po schodach do swojego pokoju. Az zadrzaly gipsowe sciany w domu, kiedy trzasnela drzwiami. Corde rozdygotanymi dlonmi wycieral rozlana na dywanie cole, kiedy rozlegl sie dzwonek u drzwi. -O Boze, co znowu? Steve Ribbon stal oparty o framuge i patrzyl nad trawnikiem. - BiU? mozemy chwile porozmawiac? Corde spojrzal w kierunku pokoju Sarah, a potem znow na Ribbon8' - Wejdz. Ribbon sie nie poruszyl. - Rodzina w domu? Tylko Sarah. Jamie i Diane sa na zawodach. Zaraz powinni wrocic. Szeryf nie odzywal sie przez chwile. - Nie wyjdziesz na zewnatrz? Corde pokrecil glowa. - Nie bardzo moge. Sarah czuje sie nie najlepiej. Wyszedl w koncu na ganek. Ribbon zamknal za nim drzwi. Corde strzasnal cole z palcow. Radiowoz szeryfa stal na podjezdzie. Prowadzil Jim Slocum. Z tylu siedzial potezny blondyn z pobruzdzona twarza. Wzrok wbil w zaglowek przed nim. Ribbon zlustrowal oswietlony swiatlem ksiezyca ogrod, przyjrzal sie starannie przystrzyzonej trawie. - Bill, musze z toba pogadac - rzekl. - Znalezli kolezanke Jennie z pokoju. Emily Rossiter. Corde skrzyzowal ramiona. Znalezli... Nie znalezlismy. Corde zrozumial te roznice. Teraz on z kolei zaczal przygladac sie nieskazitelnemu trawnikowi. Z miejsca, gdzie Corde stal, wydawal sie geometryczna figura, ktorej nazwy nie mogl sobie przypomniec... prostokatem pochylonym w jedna strone. -Ktos uderzyl ja w glowe, a potem wrzucil do jeziora Blackfoot, zaraz przy wale. Utonela. Poza tym paskudnie ja poranil. - Ribbon przerwal. - Slady sa podobne do tych, ktore znaleziono przy Jennie Gebben. Bill, znam twoja opinie, ale wyglada, ze mimo wszystko zbrodnie popelnil morderca kultowy. Dowody materialne i Lekarz sadowy byl podenerwowany Po raz drugi w ciagu dwoch ty stal wieczorem w blocie obok mrocznego jeziora. Nie bylo sladu po j zwyklym zachowaniu jak u pogodnego telewizyjnego doktora. Na twarzy miala smugi brudu, zablocone wlosy przykleily sie wokol jej glowy niczym u lysiejacego mezczyzny. Wciaz piekna Emily Rossiter lezala na kocu, z twarza do gory. Czarna ohydna rana szpecila jej skron. W kroczu gleboko tkwil duzy haczyk - skryty w kepce ciemnych wlosow lonowych - polaczony z linka, ktora podciagala jej spodnice. Grupa ludzi z sasiedztwa i reporterow stala na obrzezu miejsca zbrodni - trawiastego zbocza walu, ktory okalal jezioro Blackfoot. Lekarz sadowy, szczuply mezczyzna okolo piecdziesiatki, powiedzial do T.T. Ebbansa: - Zostala uderzona w skron twardym nieregularn przedmiotem. Przyczyna smierci bylo utopienie. -Gwalt? -Tym razem nie. -A haczyk? - spytal Ebbans. - Zostal wlozony po jej smierci? -Daje glowe. Do Ebbansa zwrocil sie teraz Jim Slocum: - Mamy do czynienia z p fanacja po smierci. To typowe w przypadku morderstw rytualnych. Ebbans podszedl do dziennikarzy i powiedzial, ze za dziesiec szeryf Ribbon bedzie mial konferencje prasowa. Dolaczyl do Billa de'a stojacego na drodze. Detektywie Corde! - Addie Kraskow goraczkowo pomachala reka. Larnin?wana plakietka z napisem Dziennik zadyndala na jej piersi. - Poprzednio zaprzeczal pan, ze chodzi o seryjnego morderce. Czy zmienil pan zdanie? Corde zignorowal ja, a Ebbans powtorzyl: - Konferencja prasowa za dziesiec minut. Addie nie zadawala dalszych pytan; spostrzegla mozliwosc zrobienia dobrego zdjecia i wyslala swojego czlowieka, by sfotografowal cialo zamordowanej dziewczyny, ktore wlasnie pakowano do worka przed zaniesieniem do ambulansu. Pojazd stal przy trojkolowym dzieciecym rowerku. Fotograf uwijal sie jak spanikowany karaluch, by objac na tym ujeciu rowerek i cialo w worku. Przybyli pletwonurkowie z oddzialu ratunkowego hrabstwa i ubrali sie w kombinezony. Jeden z nich spojrzal na jezioro i mruknal: - Jak w dupie. Corde surowo powiedzial mezczyznie, zeby zachowywal sie profesjonalnie. Poza terenem akcji stal Wynton Kresge. Opieral sie o starego bezowego dodge'a aspena, na dachu ktorego obracal sie niebieski kogut. Na drzwiach samochodu namalowana byla foka, symbol szkoly, zadrukowana nazwa uniwersytetu i slowami Veritas et Integritas. Ebbans skinal Wynto-nowi glowa. Corde i Kresge ignorowali sie nawzajem. -Nadepnalem mu na odcisk, czy co? -Bill, nie masz sie czym przejmowac. -A czy mieliscie szanse zbadania miejsca przestepstwa, zanim wszyscy zaczeli sie tam krecic? -Bylo nietkniete, ale znalezlismy tylko slady butow. Corde spojrzal na policjantow stojacych przy jeziorze. Byl wsrod nich jasnowlosy mezczyzna, ktorego widzial w samochodzie Ribbona. Ebbans podazyl za jego wzrokiem. - To Charlie Mahoney. ~- I co on tu robi? -Reprezentuje rodzine. -Hm. Jaka rodzine? -Pracuje dla ojca Jennie. -No i? ~~ Nie pytaj mnie. - | No dobra, zobaczmy, co mamy. - Corde ruszyl w strone jeziora. Bill, poczekaj chwilke... Zatrzymal sie. Ebbans stanal obok niego. Mowil teraz szeptem. Corde przechylil glowe w jego strone, zeby lepiej slyszec. - Chce, zebys o tym wiedzial - zaczal Ebbans i sie zawahal. - To gowno prawda, ale... Corde byl zaskoczony. Nigdy nie slyszal, zeby Ebbans przeklinal Co, T.T.? Wpatrywali sie w slad na trawie pozostawiony przez wozek, kto transportowano cialo Emily do ambulansu. -Czy byl jakis zwiazek miedzy toba a Jennie? Corde uniosl wzrok i spojrzal na hipnotyczny blask swiatel na lansie. - Mow dalej. Co chcesz przez to powiedziec? -W hrabstwie gadaja, ze spaliles te listy, bo... no wiesz... -Nie wiem. -"Spotykales sie z nia". Ktos tak powiedzial. Dlatego chciales szczyc dowody. Ja nie wierze... -T.T., nie zrobilem tego. -Wiem. Tylko mowie, co slyszalem. Kraza takie plotki i sa z ju tych, co same nie znikaja. Corde byl w zarzadzie miasta dostatecznie dlugo, zeby wiedziec, plotki nie cichna z dwoch powodow. Poniewaz ktos tego nie chce. Albo sa prawdziwe. -Kto za nimi stoi? - spytal Corde. -Nie wiem. Wydaje sie, ze Hammerback jest po twojej stronie, ale ma na glowie wybory. Jak sie okaze, ze klamales, z miejsca cie zniszczy. 0 innych nic nie wiem. Kropelki rosy obok butow Corde'a w swietle reflektorow wygladaly niczym miniaturowe lampki choinkowe. - Dziekuje, T.T., ze mi o tym powiedziales. Ebbans poszedl do ambulansu, a Corde w kierunku jeziora, w ktorego wezbranych wodach unosily sie babelki powietrza wypuszczane przez pl* twonurkow szukajacych dowodow zwiazanych ze smiercia pieknej mlodej kobiety - ktorej historia zycia i sekrety na zawsze pozostana tajei 1 Corde nigdy nie zapisze ich na jednej ze swoich starannie uporzadko nych fiszek. Przez dluzszy czas Corde stal w gestym blocie i patrzyl na wode. myslal jednak o odciskach palcow, sladach butow, broni czy pozos sciach wlokien, lecz medytowal nad losem dwoch dziewczyn zamordo nych w tym ponurym miejscu. Zastanawial sie, jaka ostatecznie lekcja z ich smierci. * rjgraz jest spokojna. - Diane Corde rozmawiala z doktor Parker w jej gabinecie- - Nigdy wczesniej nie widzialam u niej takiego ataku. Bill kazal |ej przeliterowac jakies slowo, a ona po prostu wpadla w szal.Matka. Takie slowo miala Sarah przeliterowac. Diane ukryla to przed elegancka pania doktor. Nie powiedziala tez, jak bardzo zdenerwowala ja obojetnosc Corde'a, gdy mowil, ktore slowo tak bardzo przerazilo Sarah. Szkoda, ze pani do mnie nie zadzwonila - stwierdzila doktor Par-ker. - Dalabym jej srodek uspokajajacy. Miala atak panicznego strachu, dzieci takie napady sa bardzo niebezpieczne. Chociaz terapeutka mowila lagodnym glosem, to Diane znow uslyszala nagane. Zaczela sie tlumaczyc oschlym tonem: - Nie bylo mnie w domu, a maz dostal wtedy tragiczna wiadomosc. Nie moglismy od razu zareagowac. -Przeciez po to ja tu jestem. -Przepraszam - mruknela Diane. Potem sie zezloscila na siebie. Dlaczego sie czuje winna? - Nie poslalam jej... -Wiem - rzekla doktor Parker. - Zadzwonilam do szkoly po pani telefonie. -Tak? - zdziwila sie Diane. -Naturalnie. Sarah jest moim pacjentem. Ponosze odpowiedzialnosc za ten incydent. - Ta szczerosc zaskoczyla Diane, ale odniosla wrazenie, ze terapeutka nie przeprasza, tylko stwierdza fakt. - Zle ocenilam jej odpornosc. Umie dobrze sie maskowac. Myslalam, ze bardziej potrafi radzic sobie ze stresem. Mylilam sie. Nie chce, zeby wrocila do szkoly w tym semestrze. Musimy ustabilizowac ja psychicznie. Dzis terapeutka ubrana byla na ciemnozielono, z kolnierzykiem pod S2yje. Diane, kiedy weszla do gabinetu, chciala ja skomplementowac, ale zmienila zdanie. Doktor Parker otworzyla gruba teczke. Znajdowalo sie w niej kilka roszur, na ktorych bylo widac bazgroly Sarah. - Wlasnie skonczylam Pracowac nad diagnoza. Po pierwsze, mialam racje, ze powinna przestac brac ritalin. Jestem pewna, ze zawsze masz racje. Nie wykazuje ogolnej nadpobudliwosci. Jest opanowana, gdy nie Lnajduje sie w sytuacji stresowej. Zaobserwowalam, ze jej niepokoj i brak centracji moga byc objawami pierwotnego uposledzenia funkcji. ~~ Wiec to moze byc przypadek - rzekla Diane. -Tak. Oczywiscie. -Przeprowadzilam test Wechslera na inteligencje. Test z pjs i dwa inne testy. Wyniki pokazuja, ze pani corka cierpi na silne uposle nie umiejetnosci czytania... -Nie mam ochoty pani sluchac - wyrzucila z siebie Diane. - j nie jest uposledzona. -Pani Corde, wcale tego nie powiedzialam. Zaburzenia w umieje sci czytania nosza tez nazwe dysleksji. -Dysleksja? Przestawia sie wtedy litery? -Miedzy innymi. Dyslektycy maja problemy z nowymi wyraza ktorych wczesniej nie widzieli... z kolejnoscia liter i konstruowa zdan. Trudnosci sprawia im tez pisanie. Bardzo niechetnie cwicza, cierpi rowniez na dysortografie i ma problemy z gloskowaniem. Skoncz z tymi madrymi slowami i rob to, za co ci place. ize niz Izalam - oznica Konczy t dpksia -Ma tez matematyczny odpowiednik dysleksji - dyskalkulie. nak jej glownym problemem jest czytanie i pisanie. Jej laczny, werb i przedstawieniowy iloraz inteligencji miesci sie w najwyzszym zakresie, w gornych pieciu procentach. Nawiasem mowiac, jej IQ jest wyzsze i u przecietnego studenta medycyny. -Sarah? - wyszeptala Diane. -Ma tez o szesc punktow wyzszy iloraz niz wasz syn. Sprawdza w szkole. Diane zmarszczyla brwi. Niemozliwe. Nagle kompetencje pani do znow wydaly sie podejrzane. -Czyta jak dziecko trzy lata od niej mlodsze. Zwykle ta roz z wiekiem sie powieksza. Bez nauczania specjalnego, gdy Sarah ukonczy pietnascie lat, bedzie przypuszczalnie pisala jak jedenastolatek, a cz jak dziewiecio- lub dziesieciolatek. -Co mozemy zrobic? -Lekcje prywatne i nauczanie specjalne. Natychmiast. Dysleksj8 stanowi problem w kazdym przypadku, ale jest on szczegolnie powaz-gdy dotyczy dziecka o takiej inteligencji i kreatywnosci. -Kreatywnosci? - Diane nie byla w stanie powstrzymac sie od *J buchniecia smiechem. Pewno doktor pomylila teczki. - Ona nie W\ w ogole kreatywna. Nigdy niczego nie narysowala. Nie zaspiewala zao piosenki. Nie potrafi nawet brzdakac na gitarze. Najwyrazniej nie tez pisac... -Pani Corde, Sarah jest jednym z najbardziej kreatywnych z ktorymi mialam do czynienia. Prawdopodobnie potrafilaby roC ffSZyStko, o czym pani wspomniala. Jednak nie probuje, bo boi sie trudnosci Jest nastawiona na porazke. Ma niskie poczucie wlasnej wartosci. -Ale my ja zawsze zachecamy. __ Pani Corde, rodzice najczesciej zachecaja swoje opoznione dzieci, by robily to, co ich kolegom nie sprawia zadnych trudnosci. Jednak Sarah jest inna. Takie zachety przynosza odwrotny skutek. __ No coz - mruknela chlodno Diane - z pewnoscia nie ukrywa pani swojego zdania. Doktor Parker usmiechnela sie, ale ten usmiech nic nie znaczyl dla Diane, ktora po raz pierwszy odetchnela z ulga, stwierdziwszy, ze to tera-peutka stwarza sztywna atmosfere. Nie miala problemow, by powiedziec bez ogrodek: - Wszystko ladnie i pieknie, pani doktor, ale jak, do diabla, mamy pomoc naszej corce? -Powinniscie znalezc korepetytora, i to dobrego. To duzo kosztuje, ale to konieczne. Zalecam, zebyscie poszukali kogos na uniwersytecie. -Dlaczego my nie mozemy jej pomoc? Bill i ja? -Sarah potrzebuje specjalisty. -Ale... -To jest wazne, zeby spotykala sie z kims, kto zna sie na rzeczy. Diane pomyslala, ze to niezwykle, iz jednoczesnie mozna kogos nienawidzic i podziwiac. -Poza tym ja tez chcialabym z nia pracowac. Dopoki nie sprawimy, ze nabierze pewnosci siebie, nie zrobi zadnych postepow. Jej poczucie wlasnej wartosci zostalo prawie calkowicie stlumione. -Co moze pani zrobic, czego my nie mozemy? No dobrze, byc moze sposob, w jaki probowalismy ja uczyc, byl zly, ale zapomina pani, ze zawsze ja wspieralismy. Bez przerwy powtarzalismy, ze jest dobra, zdolna. -Ale wam nie wierzy. Nie ma powodu. Kazecie jej ciezej pracowac, a to nie przynosi zadnych efektow. Mowicie, ze dobrze postepuje, a ona opuszcza lekcje. Wmawiacie jej, ze jest inteligentna, ale wszystko wskazuje ze to nieprawda. Pani Corde, dzialacie w jak najlepszej wierze, lecz wasze wysilki przynosza skutki odwrotne od zamierzonych. Powinniscie za- ecac Sarah do robienia rzeczy, w ktorych jest naprawde dobraly,.~~ Nie slyszala pani, co mowilam? Ona w niczym nie jest dobra. Nie 1 nawet pomagac mi w kuchni lub przy szyciu. Ona jedynie bawi sie sa-a? chodzi do kina i oglada telewizje. g. ~~ Ach. No wlasnie. - Doktor Parker usmiechnela sie niczym szachi-* JJowiacy "mat". lane zamrugala oczami. Co mam tu powiedziec? -Chcialabym mozliwie jak najszybciej spotkac sie z Sarah. Moglajjy pani ustalic termin z Ruth? - Zagadkowe oczy, tak chetnie wyrazajac, lekcewazenie, spojrzaly na inna teczke. -Oczywiscie. - Diane wstala. Potem zaczela sie wahac. Znow usiadla. - Pani doktor... -Slucham? -Skad sie bierze ta dysleksja? - wyrzucila z siebie Diane. -Przepraszam. Zapomnialam o tym z pania porozmawiac. - Zamknela druga teczke i skupila cala uwage na Diane. - Dokladnie nie wiemy. Wiekszosc lekarzy przypisywala ja kiedys przyczynom fizycznym, na przyklad zlej koordynacji miedzy polkulami mozgowymi w procesie zapamietywania. Te teorie zostaly zdyskredytowane, ale problemy ze slyszeniem i widzeniem moga miec decydujace znaczenie. Moim zdaniem zrodla dysleksji tkwia zarowno w naturze, jak i wychowaniu. Czynniki genetyczne maja ogromny wplyw i okres prenatalny jest bardzo krytyczny. Jednak wazny jest tez sposob, w jaki rodzice i nauczyciele postepuja z dzieckiem. -Prenatalny? - spytala Diane, a potem mimochodem dodala: -Jezeli matka pali, pije lub bierze narkotyki w czasie ciazy, to moze wywolac" u dziecka dysleksje? -Do pewnego stopnia, ale zazwyczaj takie postepowanie powoduje obnizenie ilorazu inteligencji... - Doktor Parker zmruzyla oczy i przerzucila swoje notatki. - Chyba mowila pani, ze zachowywala abstynencje w czasie ciazy? -Tak, naturalnie - odparla Diane. - Po prostu jestem ciekawa... Rozumie pani, jezeli ktos, kogo kochamy, ma jakis problem, chcemy wszystko o nim wiedziec. - Diane wstala. Wyczula, ze doktor Parker uwaznie sie jej przypatruje. - Ide, umowie sie na nastepny termin. -Prosze chwile poczekac. - Doktor Parker zamknela pioro. - P8111 Corde, moje podejscie do terapii polega miedzy innymi na tym, ze my na* prawde jestesmy naszymi rodzicami. - Usmiechnela sie. Diane sadzil* ze po raz pierwszy szczerze. - Rodzicami nazywam wszystkich, ktorzy otwieraja nam oczy na swiat, nie tylko w pozytywnym sensie. Co nam ?**' ja, co dla nas robia, zawiera wiele zla, ale tez dobra. Diane spojrzala na nia i probowala nie okazywac zadnych uczuc. C8>> kiem dobrze sie jej to udalo, nawet kiedy terapeutka powiedziala: - Sp0* tkalam sie tutaj z wieloma rodzicami i rozmawialam w takimi, ktorzy W* li tu z powodu swoich rodzicow. Pani Corde, niezaleznie od tego, co p80 dreczy, prosze za bardzo sie nie obwiniac. Moim zdaniem Sarah jest bar-?20 szczesliwa dziewczynka. Wlasciwie bylo to naruszenie wlasnosci prywatnej, ale na wsi granice nie sa tym samym co w miescie. Mozesz chodzic, polowac i lowic ryby na terenie prawie kazdej posiadlosci. Dopoki niczego nie niszczysz, dopoki sie odwzajemniasz, nikt nie bedzie mial do ciebie pretensji. Corde przeslizgnal sie pod drutem kolczastym i wszedl do zaniedbanego lasku przy swojej dzialce. Poszukal sciezki i dotarl do polany, w centrum ktorej znajdowal sie ogromny glaz naniesiony tu kiedys przez lodowiec. Mial dwadziescia stop wysokosci i byl gladki jak skora pstraga. Corde wspial sie na glaz i usiadl na jednym z wglebien od zachodniej strony. Ona ubrana jest w turkusowy sweter z wysokim kolnierzem zakrywajacym czesciowo jej pulchna szyje. Na poludniu widzial szary dach, ktory wydawal sie doczepiony do mlodych sosen, choc w rzeczywistosci pokrywal jego dom. Obok komina zauwazyl jasniejszy skrawek, gdzie latem ubieglego roku wymienial gonty. -Mieszkal pan kiedys w St. Louis, prawda? - pyta Jennie Gebben. Alez ona jest piekna. Proste i dlugie wlosy. Obfite piersi okryte delikatnym materialem. Cienkie biale ponczochy pod czarnymi dzinsami. Jest bez butow i przez delikatny nylon widac wyjatkowo dlugie, pomalowane na czerwono paznokcie. -Tak - odpowiada jej. - Zgadza sie. - Chrzaka. Czuje bliskosc sypialni. W powietrzu unosi sie zapach kadzidelka i perfum. -Osiem, dziewiec lat temu? Bylam mala, ale chyba widzialam pana w telewizji, a moze w gazecie. -Wszyscy policjanci pojawiaja sie od czasu do czasu na antenie. Konferencje prasowe i inne okazje. Przechwycenie narkotykow. Jest sobota wieczorem, styczen, rok temu. Galezie uderzaja o okno po-*oju w akademiku. Bill Corde siedzi na krzesle, a Jennie Gebben podciaga stopy w bialych ponczochach i kladzie sie na lozku. -To bylo cos innego - mowi. - Nie konferencja prasowa. Zaraz, upominam sobie cos. To bylo... Przestaje mowic. Bill Corde siedzi teraz na gladkim kamieniu w spokojnym miescie ew Lebanon i obserwuje, jak slonce zniza sie nad horyzont przesloniety ^nina krzewow i cykuty oraz malymi debami, ktore wkrotce zmarnie-a z braku swiatla. Oddano strzaly! Oddano strzaly! Dziesiata trzydziesci trzy. Jednost, czekam na odpowiedz... Kiedy slonce coraz bardziej sie znizalo, a ziemia robila tysiace kilo trow w przestrzeni, Corde czul, ze las sie budzi. Narastaly zapachy: g' mchu, gnijacych lisci opadlych jesienia, kory, pizma, pozostalosci po rzetach. ...posiedzenie komisji ds. uzycia broni Wydzialu Policji w St. Lo Sprawa numer 84-403. Detektyw sierzant William Corde przydzielony wydzialu kradziezy mienia o duzej wartosci, obecnie zawieszony w wiazkach na czas tego sledztwa... owie-wne-ianej Corde pomyslal, ze bylby szczesliwy jako mysliwy. Chcialby w dziewietnastym wieku. Oczywiscie bylo wiele rzeczy, ktore wspolcze go pociagaly. Na przyklad furgonetki, gry telewizyjne, pizza, kompute i proch strzelniczy nie wywolujacy korozji. Jednak uczciwie mogl po1 dziec, ze chetnie zapomnialby o tym wszystkim i po obudzeniu sie pe go ranka chcialby zobaczyc, jak Diane piecze chleb z maki kukurydzian w piekarniku przy kominku. Potem z Jamiem poszliby zastawiac pula] i polowac. Caly dzien krazyliby po lasach takich jak ten. Odp. No, sprawcy... Pyt. Wiedzial pan, ze byli uzbrojeni w karabiny szturmowe? Odp. Karabiny szturmowe nie, ale wiedzialem, ze maja bron... Sp, cy zgarneli pieniadze i bizuterie i wciaz byli w sklepie. Rozkazalem ludziom zajac pozycje w alejce za sklepem. Planowalem, ze wejdzie, bocznym wejsciem i zaskoczymy napastnikow. Corde sluchal klapniec rozlegajacych sie gdzies w lesie. Pomyslal, kie to dziwne, ze jakies stworzenie porusza sie za nim, przypuszcza, w niewielkiej odleglosci, a on nie widzi w tym zadnego zagrozenia. Odi wal obojetnosc otoczenia, jakby natura sie z nim nie liczyla i uznala, ze nie ma dla niej znaczenia i nie warto go krzywdzic. Pyt. Sierzancie Corde, moze pan powiedziec, co sie wydarzylo? Odp. Tak. Na alejke wychodzilo ze sklepow wiele drzwi. Przez nie\ ge powiedzialem policjantom, zeby weszli drzwiami 143. Pyt. Przez nieuwage? Odp. To byla pomylka. Drzwi, ktore prowadzily do sklepu jubilers, go, mialy numer 134. Ja... Pyt. Przestawil pan cyfry? Odp. Tak. Inspektor strazy pozarnej podal mi wlasciwy numer di Zapisalem go, ale kiedy przez krotkofalowke podawalem, ktorymi drzi mi maja wejsc, zle go przeczytalem. pyt. Wiec policjanci weszli do centrum handlowego zlymi drzwiami. Odp- Nie, tylko probowali. Te drzwi byly zamkniete. Kiedy je otwierali, myslaC? ze to wlasciwe wejscie, napastnicy wydostali sie na alejke i otwo-rzyli ogien do policjantow. Byli odwroceni... Pyt. Kto byl odwrocony? Odp. Policjanci. Dwoch z nich zostalo zabitych, a dwoch rannych. Pyt. Czy bandyci zostali aresztowani? Odp. Tylko jeden. Byl zawieszony na szesc miesiecy z pensja wynoszaca polowe dotychczasowych zarobkow. Tydzien przed terminem przywrocenia do sluzby zrezygnowal z pracy. Zamknal sie w domu na przedmiesciu i rozmyslal 0 ludziach, ktorzy zgineli, zastanawial sie, jakiej pracy moglby sie podjac. Setki, tysiace razy odtwarzal w myslach tragiczne zdarzenie. Przestal chodzic do kosciola, nie zwrocil sie jednak w strone butelki. Spedzal czas przed telewizorem, pracowal dorywczo jako ochroniarz oraz na budowach. W koncu splaty kredytu za jego schludny dwupoziomowy dom pochlonely cale ich oszczednosci i z Sarah w drodze nie mieli innego wyboru, tylko wrocic do New Lebanon. Uprawianie ogrodu, heblowanie i pilowanie, nauczanie... dlugie, bardzo dlugie dni. Potem zobaczyl ogloszenie w gazecie; szukano kandydatow a zastepce szeryfa. Zlozyl podanie. Po powrocie do New Lebanon Bill i Diane piec lat mieszkali z ojcem Billa, kiedy to dostal udaru. Piec lat, kiedy mieli mozliwosc porozmawiania o tym, co wydarzylo sie w centrum handlowym, ale ci dwaj mezczyzni spedzali czas na polowaniach na bazanty, ogladaniu filmow, naprawianiu gaznikow i wspominaniu matki Billa, a zony ojca. Pewnego dnia, miesiac przed wylewem, ktory zmienil skomplikowany mozg w proste urzadzenie, Corde na kuckach ostrzyl kosiarke w garazu ojca. Uslyszal kroki i unioslszy wzrok, zobaczyl, jak staruszek, blady i skulony, wylizuje z opakowania jogurt Dannona. Potem rzekl: - Najwyzszy czas, zebysmy przestali myslec o St. Louis. - Corde wstal powoli, strzelilo mu w kolanie. Odwrocil sie do ojca i chrzaknal. Starszy mezczyzna poddzial uroczyscie: - Za dziesiec dolarow ja od razy przestaje. - Corde ^"zasnal trawe z rak i siegnal do kieszeni po banknot. - Masz - rzekl. Jciec wyszedl na podworze, a Corde, przytloczony wyrzutami sumienia, *rocil do ostrzenia kosiarki. pyt. Gdyby ktos inny przeczytal numer drzwi policjantom na alei, nie. ?Szloby do tego tragicznego zdarzenia? Albo gdyby pan sie tak nie spieszyl 1 Powoli przeczytal numer? Odp. (niedoslyszalna). Pyt. Moglby pan powtorzyc? Odp. Przypuszczalnie ten nieszczesliwy wypadek by sie nie wy W New Lebanon nikomu o tym nie mowil. Dokumenty sprawy zn waly sie w St. Louis. Gdyby Steve Ribbon, Hammerback Ellison, Jim ai cum lub Addie Kraskow z Dziennika zadali sobie troche trudu, wszystko by tam znalezli. Jednak w biurze szeryfa w New Lebanon tylko przejrzeB jego zyciorys i przyjeli za prawdziwe oswiadczenie, ze po prostu zwolnil sic z pracy. Uwierzyli tez w jego wyjasnienie, ze czul sie wypalony w z przestepczoscia w duzym miescie i chcial wrocic do spokojnego rodz' go miasta. Poza tym mial wtedy szescioletniego syna i oczekiwal na n dziny drugiego dziecka. Kto chcialby jeszcze cos sprawdzac? Kolejne klapniecie. Corde sie odwrocil. Zwierze stalo sie czyms rze wistym. Jelen. W poblizu zobaczyl dwie lanie. Bardzo lubil obserwowa zwierzeta. Wygladaly elegancko w ruchu, ale kiedy sie zatrzymywaly zawsze, jakby gdzies sie spieszyly i tylko na chwile znieruchomialy, mozna lepiej sie im przyjrzec - byly naprawde wspaniale. Corde zalo ze nie jest poeta. Ogromnie chcial wyrazic slowami to, co czul w tym mencie: ze cala wiedza odbija sie w oczach jelenia. Znikajace slonce. Niewidoczny ruch w lesie o zmroku. Bezgraniczny smutek, kiedy zboczyles z drogi, ktora Bog ci wyzna Trzasnela mokra galaz i jelen sie oddalil. Bill Corde zsunal sie z glazu i powoli poszedl do swojego dwudziestowiecznego domu, gdzie byl pf telewizja i jego rodzina. 2 Specjalnie dla Dziennika: Dwa dni po zabojstwie drugiej stude Uniwersytetu Audena - kolejnej ofiary osobnika okreslanego j "Ksiezycowy Zabojca" - John Treadle, przewodniczacy rady hrabs Harrison, nakazal, by biuro szeryfa w New Lebanon wystawilo n" patrole w miescie.Jednak podkreslil: "Mimo wszystko dziewczyny nie powinny zmroku chodzic same po miescie, dopoki nie zlapiemy tego czlowie Cialo pochodzacej z St. Louis studentki, Emily Rossiter, znaleziono w jeziorze Blackfoot podczas pelni Ksiezyca. Dziewczynie zadano cios w glowe i wrzucono do wody, by sie utopila. Podobno cialo zostalo okaleczone. "Pracujemy dwadziescia piec godzin na dobe, zeby wyjasnic sprawe tych morderstw kultowych" - powiedzial wczoraj wieczorem Steve Ribbon, szeryf New Lebanon. Dodal, ze zdecydowal sie na niezwykly krok i zaangazowal konsultanta z zewnatrz, by pomogl w prowadzeniu sledztwa. "Ten czlowiek ma ogromne doswiadczenie. Wiele lat pracowal w wielkim miescie jako policjant wydzialu kryminalnego. Udzielil juz pewnych wskazowek co do sposobu dzialania mordercy." Powolujac sie na wzgledy bezpieczenstwa, szeryf Ribbon nie podal tozsamosci konsultanta ani nie poinformowal, jaka jest dokladnie jego rola w sledztwie. Izba Handlowa ocenia, ze ta seria morderstw bedzie kosztowala miasto okolo miliona dolarow. Najbardziej boi sie tego, ze tata wystraszyl Czlowieka Slonca. Od kilku dni tatus pozno wstaje, je z nimi sniadanie i wraca do domu przed kolacja. Najgorsze jest jednak to, ze chodzi na dlugie spacery po lesie za domem, gdzie mieszka Czlowiek Slonca. Sarah uwaza sie za eksperta od czarnoksieznikow i wie, ze oni nie lubia ludzi, ktorzy w nich nie wierza. Tata z pewnoscia nalezy do takich osob. Chociaz dlugo przepytywala Redforda T. Redforda na temat czarnoksieznika, mis sie nie odezwal. W magicznym kregu zostawila dla Czlowieka Slonca prezenty i kilka z ogromnym wysilkiem zapisanych kartek. Nie zabral ich ani nie odpowiedzial. Sarah rozmysla o kolejnej probie ucieczki, ale poniewaz mama zgodzi-,a sie z doktor Parker, ze na razie nie bedzie chodzila do szkoly, jest sklonna odlozyc swoja decyzje na pozniej. Slucha ksiazek z kaset, przeglada siazki obrazkowe, oglada telewizje i bawi sie pluszowymi zwierzatkami. Wieczorami Sarah wyglada przez okno. Pewnego razu, gdy ubywajacy lezyc jasno swieci na niebie, wydaje sie jej, ze widzi postac mezczyzny spacerujacego po lesie. Wlacza lampke przy lozku i macha do niego. Mez-jjzyzna zatrzymuje sie i spoglada na dom, ale nie odpowiada. Potem zni- Sarah wpatruje sie w przestrzen, az drzewa zaczynaja sie kolysac, 0j^Ie?o sie otwiera i pojawiaja sie na nim niezliczone gwiazdy, planety, rzymy i zwierzeta. Wtedy ona wsuwa sie pod koldre. W dloni mocno sciska magiczny kwarc i przypuszczajac, ze Czlowiek Slonca moze byc na ze wnatrz, w myslach wysyla mu informacje. Sarah chcialaby, zeby ojciec znow zaczal dlugo pracowac. I spelnia sie jej zyczenie. Tata wychodzi przed sniadaniem i wraca, kiedy ona jest juL w lozku. Po dwoch dniach niewidzenia rano zostawia dla niej liscik, aleja-kis nieciekawy. Sarah ze smutkiem mysli, ze Czlowiek Slonca jest znacznie madrzejszy od taty. Ma nadzieje, ze czarnoksieznik wroci i podzieli sie z nia swoja madroscia. Wierzy w to. Wie jednak, ze to marzenie bedzie trudne do spelnienia wiec powinna byc cierpliwa. Musi na to poczekac. Philip zamknal drzwi do swojego pokoju i natychmiast znow stali sie wojownikami, wysokimi, dostojnymi i niewzruszonymi, probujacymi zrozumiec ten dziwny wymiar. Jano rozejrzal sie po pokoju. - Jest siostra? -Nie. Chlopcy, ktorzy znali siostre Philipa, a bylo ich wielu, nie nazywali jej "Rose" lub "Rosy", lecz "Halpern", co zdaniem Philipa wszystko o niej mowilo. -No i co? - wyszeptal natarczywie Jano. -Jak co? - Phathar wepchnal do ust pelna garsc prazonej kukurydzy. -Zrobiles to? - spytal cicho Jano. Mial zaczerwienione oczy i pod nosem wisial mu chyba zaschniety gil. Phathar zastanawial sie, czy jego kolega plakal (Phathar przypuszczal, ze on byl jedynym pierwszoklasista, ktory nadal placze). -Te dziewczyne nad jeziorem? - powtorzyl. - Emily jakos tam. Zabiles ja? -Nie. - Zjadl kolejna garsc kukurydzy. -Nie wierze ci - wyszeptal Jano. -Nie zabilem jej, koles. -Chciales sobie podymac i ja zabiles. -Nie ja. - Grubym palcem Phathar wydlubal lupine z zebow. -Ja powiem, ze sie troche wkurzylem. I co teraz zrobimy? -Wez sobie kukurydzy. -Kurde, troche za duzo sie porobilo. Ona tez nie zyje, a ty... -Co ja? Widziales, jak Hononi wykosili Valanow. Kobiety i dzie wszystkich. -To film. Wcale nie planowalem jej zabijac - powtorzyl cierpliwie Phathar. A znalazles noz? Nie, bo bylem sam. Mowilem ci, ze nie moge przyjsc. Moze go nie zgubiles. -Zgubilem. Kurde, powinnismy wszystko zniszczyc - rzekl Jano. Przeciez wiesz, ze w kartotece zamontowalem samolikwidator. Najlepszy. Zobacz. - Phathar podszedl do metalowej szafki na dokumenty. Otworzyl ja i wysunal szuflade. W srodku byly sterty tabel, rysunkow i skoroszytow. Na wierzchu lezala spirala z urzadzenia grzewczego. - Zobacz, tu jest wylacznik, ktory zamowilem. Doskonaly. Jak otworzysz szafke i go nie wylaczysz... - Wlozyl reke do szafki i pokazal na dwa drewienka owiniete przewodem i dotykajace jeden drugiego, co przypominalo duza klamerke do bielizny. - ...jak ktos otworzy szafke, to obwod sie zamknie. Spirala w kilka sekund zrobi sie czerwona i wszystko podpali. -Super - mruknal Jano z podziwem. - A jak dom sie zapali? Phathar nie odpowiedzial. Przez zamkniete drzwi slyszal, jak ojciec Philipa nuci stara piosenke "Strangers in the Night". Jano zajrzal do szuflady. - A co to? - Wyciagnal brazowa torebke pachnaca blotem. Phathar zamarl. Znalazl sie w niezrecznym polozeniu. Jano byl jedynym jego przyjacielem w szkole i nie mogl zrobic tego, co chcial: krzyknac, zeby z powrotem odlozyl torebke. Powiedzial po prostu: - To jej. Jano otworzyl ja z trzaskiem. - Tej drugiej dziewczyny?! Wiec to zrobiles! Phathar wyciagnal reke i zamknal torebke. - Spoko. Widzialem ja, ale... -Kurde, dlaczego sie wypierasz?...nie zabilem jej. To dlaczego wziales torebke? -Nie wiem. - Faktycznie Phathar zastanawial sie nad tym wiele razy- - Ladnie pachnie. ~~ Z nia tez skonczyles? - Jano nie wygladal juz na wystraszonego, ale na zaciekawionego. ~~ Straciles sluch? Kompletnie ogluchles? ~~ Phathar, powiedz mi. Ja wszystko ci mowie. Jak to wygladalo? Pogielo cie? Szedlem za nia chwile, a potem sie zwinalem. Jakis le-sie tam krecil. ~~ Kto? -Nie wiem. -Znalezli ja w jeziorze. Fuj! Jak to z nia robiles, to fiut odpadn od tej wody. Co jest w torebce? -Nie wiem. Nie otwieralem jej. - Phathar wstal i zabral torebke k ledze. Wlozyl ja do szafki i umiescil na niej kolejna spirale grzejna z mknal szuflade. -To chyba nie jest dobre miejsce - stwierdzil Jano. -Czemu? -Nawet jak samolikwidator zadziala, to ta skora tak szybko sie ni zapali. Phathar uznal, ze moze to byc prawda. Z powrotem wyjal torebke i po. dal Jano. -Wez ja i gdzies wyrzuc. -Nie da rady. Nie chce, zeby mnie z nia zlapali. Dlaczego jej nie spa lisz? -Nie moge. Ojciec znow mi wpieprzy... Ale moze schowam ja pod werande i spale wieczorem, jak bedzie gral w karty. 'orna iere-i lad-liona Z salonu dobiegl okropny brzek tluczonego szkla. Chlopcy popatrzyli na brudna sciane, za ktora rozlegl sie halas. Philip wrzucil torebke do pustego opakowania po prazonej kukurydzy i wsunal do plastikowego worka na smieci stojacego w kacie pokoju. Potem obaj wyszli na korytarz. Matka Philipa kleczala na rozstawionych kolanach i podpierala si kami. Spodnice miala podciagnieta do szczuplych bioder. Oczy na jej. nej twarzy byly prawie zamkniete, a glowa kolysala, gdy chude ramii.-probowaly uchronic cialo przed upadkiem na podloge. Pan Halpern stal nad nia, dlonie zaciskal na poplamionej pomaranczowej bluzce. M?z rozpacza w glosie: - Wszystko w porzadku. Wszystko gra. No juz, wszystko gra... -Zostaw mnie! Zostaw mnie! - powtarzala kobieta wibrujac, pranem. W dloni trzymala kawalek bialej szmaty. Poplamiony dywan mokry od swiezych wymiocin. W powietrzu unosil sie kwasny zapac' nu. Philip wybuchnal placzem. -Pani Halpern - wyszeptal Jano. Ojciec Philipa uniosl wzrok. - Wynoscie sie stad. Obaj. -Ale ona jest chora - rzekl Jano. -Nie jest chora - zakwilil Philip. -Spierdalac! - wrzasnal ojciec. - Obaj. Juz! - Tupnal noga, j byli psami. -Prosze - Philip zwrocil sie do Jano. -Ale... Prosze - powtorzyl Philip. Jego przyjaciel wybiegl z domu. Wygla-| c za nim, Philip slyszal, jak matka szura butami. Ojciec podniosl ja na fotel i c?s ^? n^ wyszeP^-Philip przeszedl obok rodzicow i tylnymi d^wiami wydostal sie z domu. Wszedl pod werande. Worek z torebka ukryl pod warstwa miekkiej ziemi i przykryl liscmi. Alez byl zmeczony. Byl zmeczony z wielu powodow. Ojciec chodzil w podartych koszulkach i spuszczal mu lanie. Matka przygotowywala mu na lunch tluste kanapki _ jezeli w ogole je przygotowywala - i zapominala o praniu. Wszedzie mial wrogow, gdziekolwiek sie obrocil. Siostra byla kurwa, on byl gruby. Ona byla Halpern, a on Philip. Mial dwojke z wuefu i czworke z biologii. Kiedy z domu dobiegl odglos kolejnej rozbijanej szklanki, skupil sie na jednej mysli: obrazie niesmialej dziewczyny, ktora pochylala sie nad stolem laboratoryjnym i mowila mu, jaki jest odwazny, podczas gdy on wbil igle w mozg zaby, rozcial jej brzuch i obserwowal nieprzerwane bicie malego serca zwierzecia. Bill Corde siedzial w nieslawnym pokoju 121 zrzeszenia studentow. Byl sam, spowity przez znajomy teraz zapach tlustego miesa, papieru i kawy. Kolejni studenci, kolejne fiszki. Pytania, ktore dzis zadaje, sa podobne do tych sprzed tygodnia, ale nie takie same. Dzis pyta o dwie ofiary. Corde robi notatki, zapisuje wszystko koslawymi literami, ale czas poswiecany temu jest bezproduktywny - slyszy znane informacje lub dowiaduje sie niepotrzebnych szczegolow. "Emily czesto wkladala te szykowna sukienke, ale potem ktos ukradl ja z pralni. To bylo przed zabojstwem, w znaczy dzien przed..." Corde skinal glowa i zapisal ten fakt, choc nie byl Pewien, jakie ma znaczenie i czy w ogole wykorzysta te informacje. Jednak bal sie, ze ten szczegol moze ulec zapomnieniu. Czesto mial takie uczucie. Rozne mysli przeszkadzaly CordeWi w przesluchaniach; nieokreslo-y niepokoj zwiazany z pojawieniem sie Charliego Mahoneya, tajemnicze-8? konsultanta, wcale nie byl nieistotny. Ribbon przedstawil sobie ich obu, a e Mahoney prawie sie nie odezwal i w pospiechu opuscil biuro. Od tej po-Corde go nie widzial. Corde zapytal Ribbona, jak wygladaja "wskazowki co do sposobu dzia-ia mordercy", ktorych zgodnie z wypowiedzia szeryfa dla Dziennika 2lelil Mahoney, ale nie uzyskal jasnej odpowiedzi. - Mahoney jest tu tylko obserwatorem. Mowilem to glownie za wzgledu na opinie publik Chcialem troche uspokoic ludzi w miescie. A kto, do diabla, wystraszyl ich gadaniem o Ksiezycowym Zabojcy -Nie chce, zeby cywil zajmowal sie ta sprawa - rzekl Corde. -Wiem, ze nie chcesz - odparl zagadkowo Ribbon i wrocil do swoj go gabinetu. Teraz, tkwiac w pokoju 121, Corde spojrzal na zegarek. Wyszedl stolowki i kupil mrozona kawe. Wypil ja w trzech lykach. Najchetniej szedlby do domu. Omal tego nie zrobil, ale zmienil postanowienie - al zwyciezylo w nim poczucie obowiazku - i zawolal ostatnia studentke; pozostalym kazal przyjsc nastepnego dnia. Dobrze, ze zostal. To wlasnie ta ostatnia studentka powiedziala mu o tajemnicy Jennie Gebben. Dziewczyna byla zaokraglona i miala grube nadgarstki. Musiala sie przejmowac podwojnym podbrodkiem, bo podczas przesluchania wysok trzymala glowe. Jej poza i droga kwiecista sukienka sprawialy, ze wygladala niczym poblazliwa arystokratka ze Wschodniego Wybrzeza. Leniwe cedzenie slow rodem z Poludnia od razu rozwialo to wrazenie - Mam nadzieje, ze bede mogla pomoc. To straszne, co sie stalo. Czy znala ktoras z zamordowanych dziewczyn? Tylko Jennie. Jak dlugo ja znala? Dwa lata. Tak, chodzily razem na niektore zajecia. Nie, nie Umawialy sie na wspolne randki. -Znasz profesora Saylesa lub Briana Okuna? -Przykro, ale nie. -Czy wiesz, z kim krecila? Dziewczyna dotknela pulchnej szyi. Przypomnialo to Corde'owi urzekajaca szyje Jennie. Oderwal wzrok od bialej skory i skupil spojrzenie na jeszcze bielszych fiszkach. -Mowi pan o mezczyznach, z ktorymi krecila? -Studentach, profesorach, kimkolwiek. -...albo dziewczynach? Corde przylozyl pioro do kartki. -To znaczy? Studentka bawila sie nerwowo wyszukanym koronkowym mankiet sukienki. - Wie pan o Jennie i tej dziewczynie? Po chwili zapisal "Biseksualna?" precyzyjnymi rownymi literami 11 prosil, by mowila dalej. Dotknela jezykiem rozowej pelnej wargi i omiotla wzrokiem W Corde'a. - To tylko plotki. Wie pan, jak to jest. - Zamknela obfite Prosze mowic. W koncu powiedziala: - Opowiadano, ze kiedys w akademiku kilka 0sob widzialo Jennie w lozku z inna dziewczyna. Skora nie byla juz blada, ale plonela zywym ogniem. I kto to byl? -Podobno... lezala w takiej pozycji, ze nie mozna bylo jej zobaczyc. Chyba pan wie, o czym mowie. -A kim byly te dziewczyny, ktore to widzialy? -Nie mam pojecia. Myslalam, ze pan wszystko o tym wie. - Zachmurzyla sie, ale na jej perfekcyjnej skorze nie pojawila sie ani jedna zmarszczka. - Oczywiscie slyszal pan o tej klotni? -Poslucham ciebie. -W niedziele, przed swoja smiercia, Jennie dlugo rozmawiala przez telefon. Bylo pozno i mowila glownie szeptem, ale odnioslam wrazenie, ze rozmawia z kims, kogo rzucila. Zna pan ten ton? Wtedy, kiedy silimy sie na zlosliwosc, bo chcemy powiedziec nie. Wszystko slyszalam, telefon jest przy moim pokoju. Wyszlam, zeby ja uciszyc i wtedy wyraznie uslyszalam, jak mowi: "Kocham ja, a nie ciebie, i na tym koniec." Potem z trzaskiem powiesila sluchawke. -Kocham ja"? -Wlasnie. Tego jestem pewna. -To ona dzwonila, czy do niej byl telefon? -To drugie. Me ma mozliwosci, by zidentyfikowac rozmowce. - Kobieta czy mezczyzna? -Wygladalo, ze rozmawia z mezczyzna, ale moze mysle swoimi kategoriami. W jej przypadku wszystko bylo mozliwe. Nic wiecej juz nie wiem. -Nikt mi o tym wczesniej nie mowil. Wzruszyla ramionami. - A pytal pan? -Nie. -To wszystko wyjasnia. Po jej wyjsciu Corde zlozyl fiszki i wrzucil je do aktowki. Zauwazyl, ze tefon na korytarzu jest wolny. Szybko podszedl do niego. Kiedy czekal, 8z ktos odbierze, obok niego, glosno rozmawiajac, przeszlo dwoch mlodych ^ezczy2n. -Wcale mnie nie sluchasz. Mowie, ze postrzeganie a rzeczywistosc to nie to samo. Istotna jest ich adekwatnosc. Zaraz ci to udawali te- Widzisz tego policjanta?... - W tym momencie odezwal sie T.T. Eb-4118 i Corde nie uslyszal konca dyskusji. Pozadal jej. Co za zjawisko! Prawie sie slinil, nozdrza mu pulsowaly, jakby wy wal jej zapach. Niczego wiecej nie pragnal, tylko rozpiac jej biala bl i wziac do ust sterczace sutki. Brian Okun powiedzial do Victorii Feinstein: - Mysle o seminari na temat identyfikacji z plcia w epoce romantyzmu. Jestes zaintereso na udzialem w dyskusji? -Ciekawy pomysl - rzekla i skrzyzowala nogi ukryte pod obcis czarnymi dzinsami. Siedzieli w stolowce studenckiej, na stoliku miedzy nimi stala ka Victoria byla najlepsza studentka Okuna. Przybyla tutaj z Central Par z Siedemdziesiatej Drugiej Ulicy. Przeczytal jej pierwsza prace semes^ na "Feminizm a Nowa Lewica" i podbudowany widokiem jej stercza piersi i twardych poldupkow uznal, ze ma wszystko, co Jennie Geb i znacznie wiecej. Niestety, dowodzilo to wyraznie, co z gorycza stwierdzil, ze w ktorych dziedzinach - na przyklad semiotyce i literaturze poludnio amerykanskiej (aktualnie bardzo modnej) - wie zdecydowanie wiecej niego. Z radoscia sie z tym obnosila. Tlumione nadzieje Okuna wyparo ly pewnego dnia, kiedy zobaczyl, jak Victoria Feinstein caluje sie z j dziewczyna przy jego sali. Jednak wciaz ja podziwial i czesto z nia roz wial. Martwilo go, ze uzywa swojego blyskotliwego umyslu w tak tande sposob. -Dlaczego romantyzm, a nie klasycyzm? -Juz bylo - odrzucil jej pomysl. -Byc moze - zastanawiala sie - powinienes zdecydowac sie na maty porownawcze... wiek augustianski a romantyzm. Znasz lacine? -Tak, mirabile dictu* Ale ja juz ustalilem program. Mam nadzi ze sie przygotujesz. Chcialbym, zeby dyskusja byla klarowna, gejow" transwestyczna i transseksualna. -Chodzi ci o roznorodnosc opinii? - spytala Victoria. Rozesmial sie glosno. Dlaczego, ach, dlaczego nie chcesz dosiasc m go konika? * Mirabile dictu - rzecz zadziwiajaca. Byla na tyle uprzejma, ze bez naprowadzania zadala odpowiednie tanie: - To seminarium bedzie z Gilchristem? Leonem? Nie, to moj pomysl. On pojechal do San Francisco. Wroci jylka dni. - Gilchrist zadzwonil do Okuna poprzedniego dnia wieczorem by powiedziec, ze przyjezdza za trzy dni i zeby przygotowal pytania j0 egzaminu koncowego. Okun odnotowal, ze ten sukinsyn zatelefonowal gkurat wtedy, gdy inny profesor zastepowal go na wykladzie - chcial sie,wnic, ze Okun nie stoi przed jego studentami. Co on tam robi? -Chyba lize rany. -Jakie rany? - spytala. -Rozumiesz, dziewczyna. -Dziewczyna? Wygladal na zmieszanego. - Chyba ty mowilas mi o tym? -Nie wiem, o co ci chodzi. -Jak ona miala na imie? Ta pierwsza dziewczyna? Chyba Jennie. Myslalem, ze to ty o nich mowilas... -Nie. -Wiec kto? - Spojrzal w sufit. - Nie przypomne sobie... Niewazne, kazdym razie slyszalem, ze byli razem. -Biedna dziewczyna - stwierdzila, marszczac brwi. - Gilchrist, owisz? Nie przypuszczalabym, zeby on i Jennie. Slyszalam, ze jest sadomasochista. Okun przytaknal ze zrozumieniem, tlumiac uraze, ze ona byla druga osoba, ktora najwyrazniej wiedziala cos o jego profesorze, z czego on nie zdawal sobie sprawy. Kontynuowala: - Zastanawia mnie to. Sadzilam, ze Gilchrist to klasyczny pederasta... Wiesz, uwazam, ze powinni kastrowac gwalcicieli. Okun rozmyslal przez chwile. - To moze byc temat kolejnego semina-num. "Okaleczenie i kastracja jako metafora w literaturze Zachodu". Oczy Victorii rozblysly. - Widzisz, masz pomysl. 3 I ,le byla pewna, skad wziely sie drgania. Moze nieprawidlowe ustawienie ?* albo za niskie cisnienie w oponach.Jadac do domu z Uniwersytetu Audena, Diane Corde zauwazyla, ze lerownica wydaje sie wibrowac; obraczka na jej palcu glosno dzwonila Plastik. Potem uswiadomila sobie, ze z samochodem wszystko jest w porzadku, tylko jej reka trzesie sie gwaltownie. Po raz pierwszy w zyciu ro2 mowa o pieniadzach sprawila, ze zaczely drzec jej dlonie. Diane wracala ze spotkania z kierowniczka ds. przyjec szkoly ^ cjalnej na Uniwersytecie Audena. Kobieta, ktora wygladala na profesjona listke (zadnych zmyslowych kolorow, dzwoniacych bransoletek, czy wy2v wajacego makijazu) wyjasnila procedure zapisow. Teczka Sarah, ktora doktor Parker juz przeslala do szkoly, zostanie przejrzana przez specjalna komisje. Dziewczynke skieruje sie do jednej z klas lub wyznaczy indywi. dualnego nauczyciela. -Jestem pewna, ze pani corka zostanie przyjeta - stwierdzila kobieta. Diane omal nie rozplakala sie ze szczescia. Potem kierowniczka przestudiowala jakas kartke papieru. - No dobrze... Czesne za nauczanie specjalne na tym poziomie wynosi osiem tysiecy czterysta dolarow. W tym jest... -Na rok? - przerwala jej Diane. Stracila oddech. Kobieta sie usmiechnela. - Och, prosze sie nie martwic. Nie za semestr, ale za caly rok. Prosze sie nie martwic. Osiem tysiecy czterysta. Suma ta przekraczala roczne zarobki Diane, kiedy pracowala jako recepcjonistka u doktora Bullena, najstarszego ginekologa w New Lebanon. - Czy ubezpieczenie to pokryje? -Ubezpieczenie medyczne? Nie. -To troche drogo. -Szkola specjalna na naszym uniwersytecie jest jedna z najleps w hrabstwie. -Kupilismy wlasnie nowa lodowke. -No coz. Diane przerwala milczenie. - Doktor Parker wspomniala tez o] watnym nauczycielu. Trzy razy w tygodniu, tak mowila. He to by ko walo? Kobieta radosnie poinformowala, ze dwiescie siedemdziesiat dola tygodniowo. Prosze sie nie przejmowac. Diane wygladzila granatowa spodnice i przyjrzala sie zagniecen na materiale. Czula sie odretwiala; byc moze zle wiadomosci dzialaja'' czulajaco. -Zatem pani widzi - z usmiechem rzekla kierowniczka - ze | la jest lepszym wariantem. flo coz, Diane Corde wcale tego nie dostrzegala. Wariantem? Widziala jedyme' ze wszyscy zeruja na problemach dziewczynki - ta dziwka doktor Parker, ta bezczelna kierowniczka i zarozumiali nauczyciele, ktorych wysilki nic nie dadza i umysl Sarah pozostanie taki, jakim stworzyl go Bog. __ Musze porozmawiac o tym z mezem. _- Pani Corde, mysle, ze naprawde bedziemy mogli pomoc pani corce. Ma braki, ktore mozna usunac naszymi metodami nauczania. - Gdy to slysze, rozpiera mnie radosc. - To moge zaczac wypelniac formularz dla Sarah? Zlozenie podania nic nie kosztuje. Och, co za prezent! -Dlaczego nie? - spytala zupelnie zniechecona. Wjezdzajac teraz na podjazd, Diane pomachala Tomowi. Wyszorowany i rumiany policjant stal obok radiowozu. Po dwoch zdjeciach z pogrozkami i drugim morderstwie Tom regularnie obchodzil ogrod z tylu domu. Do tego z lornetka teatralna zony, ktora kupila, jak byli w teatrze w Plymouth. Czesto z niej korzystal, wypatrujac w lesie intruza. Muskularny mlody mezczyzna wygladal glupio z delikatna plastikowa lornetka, ale Diane byla mu wdzieczna za jego trud. Nie bylo wiecej grozb i poczucie zagrozenia prawie zaniklo. -Kawy, Tom? Grzecznie odmowil i wrocil miedzy drzewa. Z domu wyszedl Jamie, naciagal koszulke na umiesnione cialo. Byl uosobieniem gracji; Diane z przyjemnoscia patrzyla, jak wsiada na rower i balansuje, wkladajac rekawiczki bez palcow. - Gdzie jedziesz? -Pocwiczyc. -Kiedy sa te zawody? -W sobote. -A jak twoja reka? -W porzadku. Nic sie nie stalo. -A garaz wyglada wspaniale. -Dzieki. Umylem okna. Zarosly brudem. Umyles okna?! - spytala z udawanym zaskoczeniem. ~~ I dobrze sie bawilem. Znalazlem stary plastikowy dysk. Zagramy dzis wieczorem. ~~ Okay. Powinnismy miec podswietlany. Musze jechac. - Ruszyl ro-reni, nie chwytajac za kierownice. Kiedy jechal podjazdem, zapinal re-Wiczki. Obserwowala, jak sie pochyla i zaczyna pedalowac umiesniony-179 7- W domu Sarah bawila sie pluszowymi zwierzatkami. Kiedy Di wiedziala jej, ze do konca roku nie bedzie chodzila do szkoly, rozpro niala, jakby dostala bozonarodzeniowy prezent. Zmartwilo to Diane; czyla w wyrazie twarzy dziewczynki triumf rozpuszczonego dziecka w koncu postawilo na swoim. -Czlowiek Slonca... wrocil. -Tak? - spytala z roztargnieniem Diane. -Obronil mnie przed pania Beiderbug. -Sarah, juz ci mowilam. -Pania Beider-son. - Zerwala sie z miejsca i pobiegla do ku Diane powiesila jej kurtke. - Kto to jest ten Czlowiek Slonca? -Mamo. - Dziewczynka sie zirytowala. - To czarnoksieznik, mieszka w lesie. Dzis go znow widzialam. Myslalam, ze juz nie wroci, cil czary na pania Beider... - Usmiechnela sie zlosliwie. - Beiderson i musze chodzic do szkoly. -Tylko przez pewien czas. Nie zawsze. Chociaz wiara dziewczynki w bajkowe stwory czesto denerwow Diane, to w tym momencie sama chciala miec takiego Czlowieka Slon ktory by sie nia opiekowal lub przynajmniej wyczarowal forse na sz' specjalna. Przerzucajac poczte, spytala: - Tata dzwonil? -Nie. Diane weszla do kuchni i z lodowki wyjela cztery duze kotlety scha we. Posiekala grzyby i przysmazyla je z oregano i tarta bulka, a potem stawila, zeby nadzienie ostyglo. Zaczela nacinac kotlety. -Jestes pewna, ze tata nie dzwonil? Moze Jamie odebral telefi -Mamo, widzisz jakas informacje na kartce? -Nie mozesz normalnie odpowiedziec? - warknela Diane. -Nie, nie dzwonil. Diane ostroznie naciela ostatni kotlet. -Nigdy juz nie pojde do szkoly - oswiadczyla Sarah. -Sarah, mowilam ci tylko... Dziewczynka weszla na schody. Nucila wesolo: - Nigdy, nigdy cej... Czlowiek Slonca, Czlowiek Slonca... Te dzieci. Czasami... Przypuszczam, ze byl to Leon Gilchrist - powiedziala dziewczyna. Cynthia Abrams byla studentka drugiego roku. Szczupla, bystra i sadna, bezpretensjonalna. Corde ja polubil. Miala dlugie i czarne po jace wlosy, ufne oczy i kolczyki w ksztalcie afrykanskich bozkow. Byla -na roku i przewodniczaca kampusu. Odpowiadajac na pytania, sie-r a}a oparta lokciami na niskim biurku. Papierosa trzymala tak, by dym Je przeszkadzal Corde'owi. Corde spuscil wzrok i zobaczyl nazwisko profesora na kartce. W notatce znajdowala sie informacja, ze Leon Gilchrist byl w San Francisco, gdy elniono pierwsze morderstwo, i trzy dni temu tez go jeszcze nie bylo. Corde postawil znak zapytania przy nazwisku. -Myslisz, ze mieli romans? -Tego nie jestem pewna, slyszalam tylko plotki, ze spotykala sie z roznymi wykladowcami. Z jednym lub dwoma byla dosc mocno zwiazana. Ostatnio obilo mi sie o uszy nazwisko profesora Gilchrista. -Od kogo slyszalas o Gilchriscie? -Nie pamietam. -Czy wiesz o jakims konflikcie miedzy nimi? -Nie. Tak naprawde to ja nic nie wiem. Mowie tylko o tym, co slyszalam. Corde zerknal do swojej otwartej teczki na zdjecie Jennie Gebben. - A czy znasz kogos, kto moglby chciec wyrzadzic krzywde Jennie lub jej kolezance z pokoju? -Absolutnie nie, ale powiem o czym innym. Wyglada pan na rozsadnego czlowieka i chyba moge mowic z panem szczerze. -Nie krepuj sie. -Spolecznosc gejowska z uniwersytetu nie cieszy sie zbyt duza sympatia w New Lebanon. To nie nowosc dla Billa Corde'a. Bral udzial w pracach komisji, ktora miala zarekomendowac wladzom stanowym wykreslenie z kodeksu karnego stosunkow homoseksualnych odbytych za obopolna zgoda. Byl za takim rozwiazaniem z dwoch powodow: poniewaz uwazal, ze nikogo poza zainteresowanymi nie powinno to obchodzic, a poza tym traktowanie tego jako mezgodne z prawem pogarsza statystyke i utrudnia prowadzenie docho-zen. Nigdy do tej pory nie slyszal tak zazartej dyskusji, jak podczas 0 wartego dla publicznosci spotkania w budynku wladz hrabstwa Harri-son. ~~ Czy pan wie, ze Jennie byla biseksualistka? - spytala. -Tak. ~- Informacja o tym nie pojawila sie jeszcze w prasie, ale kiedy to na-*-Pi, zostanie powiazana z kultowymi czy satanistycznymi watkami. Je-111 Przeciwna laczeniu homoseksualizmu z przestepczoscia -Nie widze powodu, zeby szukac zwiazku miedzy tymi dwien, sprawami - stwierdzil Corde. - Na pewno takie sugestie nie wyjda z szego biura... W glowie Corde'a pojawila sie nowa mysl. -Czy Emily byla... - Tak to chyba trzeba okreslic? Czul sie ja kruchym lodzie. -Czy byla lesbijka? sksual. -Nie wiem. Nie znalam jej tak dobrze. -Czy sadzisz, ze Jennie mogla byc celem ataku, bo byla biseksu na? -Przestepstwo wynikajace z dyskryminacji? -Nie zaklada sie takich w naszym kodeksie. Uniosla brwi. - Za dwa lata koncze studia. Mam nadzieje, ze do tego czasu to sie zmieni. -Teraz mnie interesuja przede wszystkim motywy. -Domyslam sie. Istnieje jednak mozliwosc agresji skierowanej przeciw homoseksualistom na terenach, ktore... - Starala sie byc delikatna. - ...sa troche opoznione. Corde bral pod uwage ten motyw, ale nie mogl zbyt doglebnie go przeanalizowac. Chcial miec przed soba wszystkie fiszki. Chcial przeczytac, co inni studenci i profesorowie mu powiedzieli. Potrzebne mu bylo wiecej i formacji o Emily. -Bardzo mi pomoglas. Czy wiesz cos jeszcze? -Chcialabym jeszcze o czyms powiedziec. -O czym? -Wczoraj wieczorem rozmawialam o tym z kolezanka z pokoju, toria. -Tak? -Wysunela pomysl, zeby operacyjnie kastrowac gwalcicieli. Czy] pisze pan petycje do wladz stanowych? -Chyba nie - odparl Corde. - Rozumiesz, policjanci nie powinni angazowac sie w polityke. akim* Nie mogl sobie przypomniec, kiedy byl tak niemile widziany. -Detektywie, to jasne, ze macie do czynienia z szalencem, j psychopata. To nie student, a tym bardziej wykladowca. Kazdy z nich Oj* doskonale referencje i nieskazitelna przeszlosc. Waszego plotkarstwa m mozna zaakceptowac. -No coz - odrzekl Corde dziekan Catherine Larraby. - jednak o Leona Gilchrista. Pani nie odpowiedziala na moje pytanie Chyba pan nie sugeruje, ze ma cos wspolnego ze smiercia tych dwoch dziewczyn? A czy mial kiedys jakies klopoty ze studentami? Tutaj lub w innej gzkole? __ Nie traktuje tego pytania powaznie - wyszeptala pani dziekan. - Leon Gilchrist jest wybitnym naukowcem. Mamy szczescie, ze pracuje na naszym uniwersytecie... Z wielu zrodel slyszalem, ze Jennie utrzymywala blizsza znajomosc z co najmniej jednym wykladowca. Jedna z przesluchiwanych osob sadzi, ze moglby to byc Gilchrist. -Pracownikom uniwersytetu nie wolno umawiac sie na randki ze itudentami. Zlamanie tej zasady grozi zwolnieniem. Kto panu to mowil? -Zapewnilem, ze dochowam tajemnicy. Szukala sposobu, by wyciagnac z niego te informacje. Nie znalazlszy, powiedziala: - Niemozliwe. To podle plotki. Leon nie jest zbyt lubiany... -Nie? - Zrobil krotka notatke na bialej sztywnej karteczce. -Prosze nie wyciagac z tego zbyt daleko idacych wnioskow - warknela. - Profesorowie czesto sa jak dzieci. Leon jest troche infantylny i nie kontroluje tego. Narobil sobie wrogow. Ludzie tak blyskotliwi sa wdziecznym tematem plotek. Nie odpowiedzial pan teraz na moje pytanie. Czy jest podejrzanym? -Nie. -Byl na konferencji poetyckiej w Berkeley, kiedy popelniano te zbrodnie - rzekla. -Wiedziala to pani przed, czy dopiero po? -Slucham? - spytala ostroznie. -Jestem ciekawy, czy po zabojstwie Jennie miala pani pewne podejrzenia w stosunku do profesora Gilchrista i postanowila sprawdzic, gdzie byl w tym czasie. Spojrzala lodowatym wzrokiem. - Detektywie, pozwoli pan, ze nie bede tego komentowac. -A czy moze pani... -Zostala zamordowana przez szalenca! - Ostry glos pani dziekan pelnil pokoj. - Tego samego, ktory zdewastowal szkole podstawowa 1 koscioly. Gdybyscie powaznie zaczeli szukac tego psychopaty, a nie zajmowali sie banalnymi plotkami, Emily by zyla. Pani dziekan, musimy brac pod uwage wszelkie poszlaki.. ~~ Zapewniam pana, ze Leon w zaden sposob nie byl zwiazany z Jen-nie i nie ma nic wspolnego z morderstwami. Teraz musze pana przeprosic, jestem w trakcie spotkan poswieconych gromadzeniu nadzwyczajny k funduszy. Nawiasem mowiac, jest to konieczne glownie dlatego, ze nie z}a paliscie tego szalenca. Kiedy Corde wyszedl, dziekan Larraby chwycila sluchawke i warkne, la do sekretarki: - Czy Gilchrist wrocil z Kalifornii? Kiedy mozna sie g" spodziewac?... Kto jest jego asystentem? - Czekajac na odpowiedz,>> wsciekloscia stukala stopa o podloge. - Kto? Okun? Zadzwon do niego i powiedz, ze chce sie z nim widziec. To bardzo pilne. Charlie Mahoney byl zmeczony miastem New Lebanon. Jego opinie utwierdzil podly posilek w restauracji - zwlaszcza niestrawny klops (z kawalkami chrzastki), zle utluczone ziemniaki (kleista papka) i nie najlepszy bourbon (oleisty). Po obiedzie nastapil dlugi wieczor w pokoju motelowym, przed malym telewizorem nie podlaczonym do telewizji kablowej. Znuzenie osiagnelo punkt krytyczny podczas przerwy na reklamy - cztery bite minuty zachecano do kupna takich towarow, jak karma dla swin, kultywatory, uzywane samochody i nafta. Do kurwy nedzy, dla kogo ta reklama nafty? Lezal na zapadajacym sie lozku i wpatrywal sie w ozdobiony stiukami sufit. Stiuki. Kto wymyslil stiuki? I dlaczego pokryto nimi sufit, na ktory musisz patrzec, bo nie ma nic innego do roboty. Jak duzo puszczalskich studentek z nogami w gorze lezalo na tym lozku, gapilo sie na sufit i my-slalo: stiuki kto do cholery wymyslil stiuki Jezu kiedy ten sukinsyn zamierza skonczyc?... Kiedy Mahoneya znudzila sztuka dekoracyjna Srodkowego Zachodu, zaczal rozmyslac o Richardzie Gebbenie. Wrocil do rozmowy w St. Louis. Mahoney, czlowiek, ktory nie litowal sie nad nikim, a zwlaszcza nad swoim szefem, odczuwal niezrozumiale, ale prawdziwe wspolczucie, gdy obserwowal, jak Richard Gebben bezmyslnie jezdzi po biurku mala ciezarowka, bozonarodzeniowym prezentem. Gebben - prefabrykaty tworzace swiat. -Zona, matka Jennie... nie wiem, kiedy dojdzie do siebie. Moz* w ogole. Nic nie robi, ale czasami ma, nie wiem, napady aktywnosci. Ls^ w lozku, a potem zrywa sie i czysci srebra. Srebra, Charlie. Na Boga, ciez mamy sluzaca. Odrzutowiec zaczal kolowac przed startem i ryk silnikow wypelnil be zowy pokoj. DC-10 byl juz chyba nad Illinois, gdy Gebben znow sie zwal. -Jennie - rzekl, zwracajac sie do Mahoneya, a nie do ducha cot Mowil nastepnie o reputacji. O mediach, o nieporozumieniach. Mowil 0 klopotliwych odkryciach. Potem przerwal i przestal jezdzic samochodem, kiedy wyjrzal przez okno i spojrzal na wysoki szary hangar dla samolotow. Richard Gebben mowil o swojej corce kurwie. Dla Mahoneya - czlowieka, ktory zetknal sie z dowodami chyba wszelkich praktyk seksualnych wymyslonych przez rodzaj ludzki - fakt, ze Jennie sypiala zarowno z kobietami, jak mezczyznami, byl malo istotny. Jednak troche go zaskoczyla, ze w epoce szerzacego sie AIDS, miala az tyle bab i facetow miedzy nogami. -Charlie, nie interesuje mnie, co bedziesz musial zrobic. Ten gosc, Corde, ma zamiar rozlozyc jej zycie na czynniki pierwsze. Charlie, nie moge na to pozwolic. Dobrze wiesz, co sie dzieje przy takich dochodzeniach. Roztrzasaja kazdy szczegol. Wymyslaja rozne historie. Gazety lubia takie smieci. Ten schemat bez przerwy sie powtarza. Widziales, jak to wyglada. Nie, Mahoney nigdy nie widzial. Natomiast widzial, jak to Ismalah R obrazil Devona Jefferiesa, ktory potem poszedl do swojej budy na South Halsted, wzial MAC-10 i nafaszerowal Ismalaha R czterdziestoma lub piecdziesiecioma kulami. Ten dupek zginal na miejscu i nikt w jego sprawie nawet nie kiwnal palcem. To widzial Mahoney. Teraz widzial tez godnego wspolczucia Richarda Gebbena z ospowata twarza i wilgotnymi od lez oczami, probujacego ocalic resztki z tego, co pozostalo po jego corce. W ten sposob Gebben wyjasnil Mahoneyowi jego zadanie w New Leba-non. Dziesiec tysiecy dolarow wystarczylo, by Mahoney bezwzglednie zaakceptowal misje, co podkreslil, przytakujac zachecajaco i rzucajac slowa wspolczucia. Jednak Mahoney wiedzial cos jeszcze. Gebben odbywal liczne podroze sluzbowe do miejsc, ktore mialy male znaczenie (jezeli w ogole) dla jego firmy zajmujacej sie blachami stalowymi. Byly to niepotrzebne wyprawy. Do Acapulco, Aspen, Puerto Vallarta. alm Beach. Zawsze towarzyszyla mu ponetna sekretarka o blond wlo-Sach, mloda asystentka z dzialu sprzedazy lub stenografka. Stanowily *zor dla jego corki. Byla to lekcja, ktora pojela, i to dobrze. Byc moze wla-snietoja zabilo. I kto wie? Moze sam Gebben odwiedzal Jennie pozno w nocy, kiedy matka twardo spala... Jako policjant Mahoney wielokrotnie stykal sie z rozpacza. Przypo-lal sobie, jak wchodzil po cuchnacych odchodami schodach w kamienicy czynszowej. Zapukal do drzwi, by przekazac pewna informacje mlod*; kobiecie. Sluchala, przytakujac energicznie glowa. Na reku trzymala cor ke, ktora we wlosach zwiazanych w warkoczyki miala male plastikowe zg. bawki - lokomotywy, buteleczki, pieski, lalki. Kobieta powtarzala: "rozu. miem, rozumiem", a Mahoney myslal: Rozumiesz? Ty nieszczesna dziwko tu wszystko jest proste. Twoj stary krecil w narkotykach. Oczywiscie Mahoney wiedzial, ze to nie jest wcale takie proste. Tak skomplikowane, ze ona nigdy tego nie zrozumie. Zagmatwane jak powody, dla ktorych Gebben chcial na zawsze ukryc przed swiatem sekrety swojej corki. Powody, ktorych Charlie Mahoney, lezacy teraz na nierownym lozku i ogladajacy reklamy, nigdy nie pozna. Wcale tego nie pragnal. Dostal dziesiec tysiecy dolarow i mial specjalne zadanie do wykonania. Urealnilo sie w osobie Steve'a Ribbona, ktory zapukal do drzwi i zawolal: - Charlie? Troche sie spoznilem. Przepraszam. Jestes tam? -Tak, juz ide. Mahoney kazal mu czekac cala minute; przeciagnal sie, wstal i otworzyl drzwi. Ribbon usmiechnal sie niesmialo niczym kadet z akademii policyjnej podczas promocji. Szeryf, ktory byl o dziesiec lat starszy od Mahoneya, zachowywal sie jak mlodzieniaszek i Mahoney pomyslal: Te male miasteczka naprawde dobrze konserwuja. -Steve - odezwal sie energicznie - no jak tam? Podali sobie dlonie i Ribbon wszedl do srodka. - Podoba mi sie sposob, w jaki trzymales reke w marynarce, kiedy otwierales drzwi. -Taki nawyk. -Wygladasz calkiem niezle. A wczoraj wieczorem troche nam zeszlo na gadaniu i wspominaniu. Piekna sprawa. Wypijesz dzisiaj drinka? -Pewnie. Ribbon nalal whisky do pogietych plastikowych kubkow bedacych na wyposazeniu pokoju hotelowego. Stukneli sie i wypili. Ribbon byl w mundurze i kiedy Mahoney spojrzal na jego glowe, zdjal kapelusz i polozyl ff? na toaletce. -Chyba jestes troche zmeczony naszym malym miastem? -Zmeczony? - burknal Mahoney. - To raj na ziemi. - Sciaga marynarke. Powiesil ja i nalal wiecej cierpkiej whisky. Wzrok Ribbona zeslizgnal sie na duzy ciemnoszary pistolet, ktory sial wysoko na biodrze Mahoneya. Steve, dzisiaj rozmawialem z Ebbansem, Jimem Slocumem i innymi chlopakami zajmujacymi sie sprawa. Probowalem ich wysondowac. - jilahoney spojrzal przenikliwie w oczy Ribbona, ktory zmieszal sie i na chwile odwrocil wzrok. Bylo to smieszne. W ten sposob Mahoney zwykl kiedys patrzec na przestepcow i teraz bardzo mu tego brakowalo. - Chcialbym pogadac z toba o kilku rzeczach... Ribbon zachowywal sie identycznie jak przestepcy: uwaznie przypatrywal sie pokojowi, jakby chcial zapamietac wyglad sciany, okna czy drzwi. -Ale na poczatek dobra wiadomosc. Wlasnie rozmawialem z Gebbe-nem. -Tak? -Mowilismy o tej nagrodzie. -Nagrodzie? - Ribbon zmarszczyl czolo. Potem przytaknal. - Aha, przypominam sobie, ze cos mi o tym wspominales. -Gebben upowaznil mnie, zebym czesc juz wyplacil. -Charlie, jeszcze nikogo nie zlapalismy. - Ribbon parsknal smiechem. -Powiedzialem mu, ze odwaliliscie kawal porzadnej roboty, i chce was wesprzec. -To naprawde mile z jego strony. -On jest wspanialomyslnym czlowiekiem. Niestety, musimy tez porozmawiac o pewnej nieprzyjemnej sytuacji. -Nieprzyjemnej... Ribbon oblizal brzeg kubka. Mahoney dal mu chwile czasu na uspokojenie, zanim powiedzial: - Nie chcialbym sie narzucac, to ty przeciez jestes tu szefem. -Doceniam twoje zdanie. Na pewno masz wiecej doswiadczenia niz kazdy z nas. - Ribbonowi macilo sie w glowie, skupil sie wiec na whisky. Pil dlugo, a potem zajal sie napelnianiem kubka. -Bardzo nie chcialbym o tym mowic. - Smialo, Charlie. -No coz, dotyczy to Bilia Corde'a... ^orde wjechal na droge dojazdowa do ratusza i spostrzegl trzech zastepow szeryfa stojacych przed nowym nissanem pathfinderem z napedem na cztery kola. Byl piekny. Bardzo sie Corde'owi podobal. Nie widzial nic zle-8? w kupowaniu zagranicznych produktow, jezeli byly lepsze niz amerykanskie. Problemem dla niego byloby testowanie takiego pojazdu - sztowal przeciez ponad dwadziescia tysiecy dolarow. Corde oderwal uwage od samochodu i przyjrzal sie opaslemu Doddo Humphriesowi, ktorego wyciagnieto z radiowozu, a potem prowadzo przez parking. Kiedy tamci przechodzili obok, Corde zapytal: - Kto j szczesliwym posiadaczem tego cacka? -Steve. Zaskoczony Corde parsknal smiechem. - Steve Ribbon? -No tak. Wyjechal nim dzis rano od dilera. -Niech to diabli. A mial jezdzic swoim dodge'em, az sie rozleci. Corde spojrzal na ciemnoczerwony pojazd; chromowane powierzchnie gotaly w sloncu. - Dal zly przyklad - powiedzial do Lance'a Millera. Teraz wszyscy beda chcieli zmieniac samochody. Weszli do skrzydla budynku, w ktorym znajdowalo sie biuro sze Polowa pracownikow wyszla, by ogladac nowy zakup szeryfa. Jim Sloc przypatrywal sie stercie listow. Corde przypuszczal, ze zawieraly nic znaczace informacje i zeznania. Takie listy towarzysza kazdemu jawne dochodzeniu. -Dodd, ty musisz z tym skonczyc - zwrocil sie Corde do tanta. -Z czym skonczyc? - spytal mezczyzna sennym glosem. Przy drodze 116 jego toyota sciela slupek billboardu reklamujac herefordzka rase swin. Tablica spadla na tyl samochodu. Miller zatrzym go, wracajac akurat do biura. Kiedy do pokoju wszedl Miller, Corde oderwal wzrok od raportu z zi trzymania. - Dwa przecinek cztery promila. Znacznie wiecej niz dopi szcza prawo. Na pewno sie z tego nie wywinie. -Rzygal i na podlodze jest pelno szkla z jego koszuli - poinformowal Miller. -Daj mu papierowe reczniki i niech posprzata. Nie mozna sie tak upijac rano w powszedni dzien. -Tym razem straci prawo jazdy - stwierdzil Miller. -Nie ma to dla niego znaczenia - odparl Corde. - To byl jego o ni samochod. W drzwiach pojawil sie Steve Ribbon i spojrzal na Corde'a. - B chcialbym chwile z toba porozmawiac. Corde poszedl za nim do jego gabinetu. Szeryf zamknal drzwi, usi i wydal policzki. Olowkiem zaczal na skorze wybijac rytm. Corde uznal, rozmowa nie bedzie krotka, i usiadl na krzesle po przeciwnej stronie biurka. Bill... - Olowek przestal byc paleczka do gry na perkusji, zamienil sie w rakiete, ktora wyladowala na biurku. - Juz nie mam sily z ta biurokracja. Corde czekal. -Hrabstwo, stan i cholera wie, co jeszcze... -Okay, Steve, co sie stalo? -Mialem telefon od Ellisona. -Aha. -Bill, trudno mi o tym mowic. Corde rozesmial sie ponuro. - Wiec wyrzuc to z siebie jak najszybciej. -Hrabstwo przejmuje sprawe Gebben i Rossiter - rzekl Ribbon. Minelo kilka sekund, nim na policzkach Corde'a pojawily sie rumience. - Hrabstwo... -Teraz TT bedzie nia kierowal. -No coz, Steve, sadze, ze hrabstwo, jak zechce, moze przejac kazde sledztwo. Ale nigdy... -Bill. -Chodzi o to, ze nigdy wczesniej tego nie robili. Ale rozumiem ich. Jestem moze troche zly. Tylko tyle moge powiedziec. Nie sadze, zebysmy dali Ellisonowi jakis powod do takiej decyzji. -A sytuacja w akademiku? -Jaka sytuacja? Ribbon przyjrzal sie uwaznie uszkodzonemu olowkowi. - Bill, mysla, ze spaliles jej listy i pamietnik. Corde nic nie powiedzial. -Oni tam dziwia sie, ze poleciales do St. Louis zaraz po morderstwie. A kiedy jednak nic tam nie znalazles, to poszedles do jej pokoju w akademiku, zabrales istotne dowody i spaliles. Bill, nie patrz na mnie w taki sposob. Oni mysla, ze probujesz ukryc jakis zwiazek miedzy toba a ma. w nastepnym miesiacu bedzie dochodzenie w tej sprawie i do tego czasu zostales odsuniety od sledztwa. Praprapradziadek Wyntona Kresge'a, Charles Monroe, byl niewolnika jednym z dwoch na malej farmie pod Ford Henry, w Tennessee. Wiesc ni sie, ze kiedy 1 stycznia 1863 roku Proklamacja Wyzwolenia Niewolniko weszla w zycie, Monroe poszedl do swojego wlasciciela i powiedzial: - Przykro mi to mowic, panie Walker, ale wyszlo nowe prawo i nie moze juz pan miec niewolnikow. -Wydali je w Nashville? - spytal Walker. -Nie, prosze pana. W stolicy, w Waszyngtonie - odparl Monroe. -Niech to diabli - mruknal Walker i dodal, ze sam musi je zobaczyc. Poniewaz on i jego zona byli analfabetami, musieli kogos poprosic, zeby powiedzial im wiecej o tej deklaracji. Ich ujmujaca naiwnosc zosta zademonstrowana, kiedy wybrali Abigail, ich niewolnice, by potwierdzil' te wiadomosc. Zrobila to, przeczytawszy obwieszczenie z Proklamacja ktore unikalo niewygodnej dyskusji, w jaki sposob wprowadzic decyzje Lincolna i uwolnic niewolnikow na terenie Konfederacji. -Do cholery, ma racje - rzekl Walker. Potem zyczyl Monroe'ov szczescia i zapytal, czy przypadkiem nie chcialby pracowac na jego farmie za zaplata. Monroe zgodzil sie z wielka radoscia. Wynegocjowali pens, oraz oplate za wikt i opierunek. Monroe pracowal na farmie do czasu malzenstwa z Abigail. Walkerowie urzadzili im wesele, a Monroe dal pierwszemu synowi na imie Walker. Taka historia rodzinna. Przypuszczalnie jak inne ubarwiona i tylko czesciowo prawdziwa. Wyntona Kresge'a najbardziej interesowalo, jak jego dzieci zareaguja na te opowiesc. Najstarszy syn, osiemnastoletni Darryl, wpadl w przerazenie, gdy dowiedzial sie, ze jego przodkowie byli niewolnikami. Kresge czul sie podle, ze chlopak zostal zawstydzony. Burknal, ze skoro urodzil sie w Sfc nach, a nie na Wybrzezu Kosci Sloniowej, to dlaczego jest tym tak zszokowany. Dla odmiany najstarsza corka, szesnastoletnia Sephana, czesto mawiala z ojcem o ciezkiej doli Monroe'a. Wlasnie tak to nazwala. Ciezko dola. Nienawidzila Monroe'a, ze dalej pracowal u Walkera. Nienawidzic go, ze nie wpakowal kuli w glowe wlasciciela i nie podpalil farmy. Seph8' na miala na scianie plakaty ze Spikem Lee i Wesleyem Snipesem. Dziew' czyna byla bardzo ladna. Kresge od kilku lat prowadzil z nia powazne mowy. piate dziecko Kresge'a, noszace imie intrygujacego przodka, mialo oSiem lat i bardzo lubilo te opowiesc. Charles czesto chcial ja odgrywac i nalegal, zeby Kresge byl panem Walkerem, a sam stawal sie kims podobnym do swojego imiennika. Kresge zastanawial sie, co jego najmlodszy syn, dwuletni Nelson, powie o swoim przodku, gdy zapozna sie z ta historia,. Takie to mysli krazyly po glowie Kresge'a, kiedy probowal czytac, siedzac na ogromnym niewygodnym fotelu obrotowym. Caly zesztywnial, czul, ze ponosza go nerwy, wiec wstal i podszedl do okna w drugim rogu jego gabinetu. Oparl sie rekami o parapet i zrobil dwanascie pompek. Potem kolejnych dwanascie i jeszcze dwanascie, az poczul pot pod koszula. Okno nie wychodzilo na dziedziniec szkoly, ale na handlowa czesc New Lebanon. Widac z niego bylo witryny sklepowe, swiatla na przyczepach samochodow i talerz anteny satelitarnej na Tawernie. Odczuwal niepokoj, a jego miesnie drzaly, gdy uzyl ich w niewlasciwy sposob, w szacownym biurze, na szacownym uniwersytecie, na szacownym bialym uniwersytecie, gdzie musisz trzymac nerwy na wodzy i przedstawiac swoje racje, bo wszyscy podejrzani tutaj to dobrzy studenci, bardzo pilni, tylko czasami sklonni do wyglupow. Usiadl na parapecie i opuscil potezne ramiona. Mysl o przodku (przypuszczalnie dlatego, ze Walker w koncu uzyskal wolnosc) przywolala najwazniejszy problem Wyntona Kresge'a - nie byl tym, kim chcial. A mianowicie policjantem. Gliniarzem w Des Moines lub w Cape Girardeau, Missouri. W Sand-wich, Illinois. Gliniarzem wypisujacym mandaty na autostradzie, gdyby pozwolili mu krazyc podrasowanym czterocylindrowym dodge'em, zatrzymywac piratow drogowych, pijanych kierowcow i tropic pedofilow. Co za ironia - nie, wyjatkowa zlosliwosc losu - ze kazdego dnia ^"esge dostawal zyciorysy od policjantow z calego kraju. Od prawdziwych GLINIARZY! Chcieli pracowac u niego. Szanowny panie. Jako policjant z dziesiecioletnim stazem poszukuje pracy w prywatnej firmie ochroniar-Jestem gotowy przyjac kazda propozycje... To jak cios w szczeke. Niesamowite! Kresge upadlby na swoje potezne kolana zawodnika drugiej linii, by palowac pierscien akademii policyjnej ktoregos z tych petentow i bez zamowienia zamienilby sie praca. Zlote odznaki, kuratorzy, policjanci aczy, policjanci patrolowi, technicy badajacy miejsca przestepstw. Wszyscy oni chcieli siedziec na obrotowym fotelu Kresge'a obitym pope]ja na skora, krecic sie wte i wewte i przez trzy godziny miedzy rozpoczecie pracy a lunchem zastanawiac sie, jak rozmiescic ochroniarzy na czas zj zdu absolwentow. A Kresge nie chcialby jedynie byc kraweznikiem obchodzacym swoj I wir. Chcial prowadzic RSP (Ruchome Stanowisko Patrolowe - radiow dla kazdego innego; Kresge nauczyl sie tego skrotu), chcial kopnia rozwalac drzwi do kryjowek podejrzanych o morderstwo, chcial stav handlarzy narkotykow pod sciana, z uniesionymi rekami na zniszczony ceglach, i krzyczec: GDZIE JEST TOWAR? (Czy to tak sie mowi? Wiele j nauczyl, ale jeszcze wiecej nie wiedzial.) Jednak mial naprawde powazny klopot. Jego najwazniejszym cele w zyciu bylo zostac gliniarzem. Ale pragnal tez, zeby pensja przekracz-jego wiek. Zarabial teraz piecdziesiat trzy tysiace dolarow rocznie (maj czterdziesci dwa lata, byl dumny z takiego osiagniecia). Znajdowal si wiec w stanie zawieszenia. W sytuacji bez wyjscia. W pulapce. Wynto Kresge dostawal pensje do osiagniecia przez starszego detektywa lub ja kiegos policyjnego administratora, ale bedaca marzeniem scietej glowy nowicjusza. Po pojsciu do akademii nie dostawalby zadnych pieni a potem z trudem wyciagalby dwadziescia tysiecy, dwadziescia piec z nad godzinami. Gdyby byl sam, poradzilby sobie po zmianie pracy. Gdyby i tylko zone - byc moze. Ale Wynton Kresge mial siodemke dzieci. Kochal policje, a pragnal te byc dobrym ojcem. Chcial zapewnic potomstwu wyksztalcenie. Mysl o spotkaniu rodzinnym, na ktorym poinformowalby wszystkich, ze musz zacisnac pasa. Tata ma zamiar zostac policjantem i jego zarobki spadn o polowe. (Wyobrazal sobie, jak delektuje sie cisza, ktora zapadlaby po oznajmieniu tej nowiny.) Ogladal wiec powtorki Policjantow z Miami i musztrowal swoich ludzi, jak postepowac z niezrownowazonymi psychicznie studentami (NP ~~ to policyjny skrot okreslajacy te przypadlosc) i demonstrantami, ktorzy mogliby probowac podpalic stadion (do tej pory nie bylo takiej proby). Swo. trzynastostrzalowy pistolet o kalibrze 9 mm nosil na biodrze zaladowan gotowy do uzycia, gdyby pojawil sie jakis stukniety snajper z karabine szturmowym (podobnego przypadku tez jeszcze nie bylo). Z piecdziesieO jardow polozylby go trupem na pagorku dziedzinca. Takie kompetencje mial Wynton Kresge, by pracowac w policji. poza tym duzo myslal o zabojstwie Jennie Gebben i Emily Rossiter. poswiecil temu wiekszosc czasu tego goracego popoludnia. Podszedl teraz?0 biu^3' zwazy* ksiazke w dloni i lekko wyrzucil w gore niczym monete nodczas podejmowania decyzji. Tak rzeczywiscie bylo. Kiedy Kresge zlapal Wiazke, ktora spadla tytulem do gory, wyszedl nagle z gabinetu. Zginela dokladnie dwa tygodnie temu. Zajelo mi cale czternascie dni, zety utracic sprawe. Piec minut Corde szukal drobnych przed automatem. Czekal na napad wscieklosci, ale sie nie doczekal. Wrzucil trzydziesci piec centow i wcisnal przycisk kawa z mlekiem i cukrem. Parujaca ciecz glosnym strumieniem napelniala delikatny tekturowy kubek. Brzmialo to identycznie jak odlewajacy sie facet. Podszedl TT Ebbans. Szukal w kieszeniach. Corde wyciagnal w jego kierunku dlon pelna monet. Ebbans wzial kilka i kupil sobie batona oblanego maslem orzechowym. - Przepraszam, Bill. Corde wypil lyk kawy. Miala slony posmak. Automat sprzedawal zarowno kawe, jak i rosol. -To jakas paranoja. Nie wiem, co sie dzieje. Co Ribbon powiedzial? -Zostalem odsuniety od prowadzenia sprawy. Zamierza walczyc o przeprowadzenie dochodzenia, ale mu nie wierze. Nic nie zrobil, zeby mnie bronic. -Chodzi o te spalone listy? -Aha. -Czy ktos widzial, jak je zabierales? Maja swiadka albo odciski palcow? Czy wiesz, skad moga pochodzic zarzuty? -TT, teraz odbywa sie polowanie na czarownice - odparl Corde. - Na wlasciwe procedury przyjdzie czas pozniej, az zostane zmieszany z blotem. Az odkryja, co sie stalo w St. Louis. Kiedy bedzie za pozno. Kiedy po przerwie Ebbans odezwal sie ponownie, oburzenie w jego glo-Sle bylo wyraznie slyszalne: - Hammerback kazal mi sprawdzic kazda sieczke i wszystkie zwolnienia w ostatnim czasie ze szpitala Gunderson. "- Slyszalem juz o tym. - Corde pokrecil glowa. Ebbans mowil dalej: - Mam tez porozmawiac z psychologami szkol-"tynii i psychiatrami w miescie i dowiedziec sie, czy ktorys z pacjentow nie | Jak to sie mowi, niebezpiecznych sklonnosci. "- Niczego nie powiedza. To tajemnica zawodowa. Hammerback powi-0 tym wiedziec. -Chyba pisza cos o tym w tej ksiazce, ktora Ribbon pozycza ro ludziom. Corde wskazal w kierunku jeziora Blackfoot. - No coz, Emily szkala w pokoju z Jennie. Do cholery, to przeciez byloby bardzo dzi gdyby morderca kultowy wybral ja jako druga ofiare. Mam racje? -Mowie ci tylko, co mi kazano. -Wiem, T.T. Ebbans dlugo patrzyl na egzemplarz Dziennika, ktory lezal w bufeci Na stronie tytulowej widnial naglowek: Kolejna zabita dziewczyna. Kult znow straszy. Dalszy ciag horroru. -O co tu chodzi? - spytal, wskazujac na artykul. -Okazalo sie, ze to jej chlopak, ktorego rzucila, ale w artykule \ wiazali to z Ksiezycowym Zabojca. Niech to szlag trafi! Co za kretynstwo... No dobrze, T.T., sprawa jest teraz twoja. Powiem ci, co ostatnio odkrylen o Jennie. Miala kogos, przyjacioleczke, i poklocila sie z kims, kto nie I z tego zadowolony. Moze dziewczyny zostaly zamordowane, bo byly lesb kami...Nie zapominaj tez o Gilchriscie. Pewno duzo moze powie o Jennie. -No nie wiem. Musze sie calkowicie skupic na poszlakach zwiaza nych z kultem. Zapomniec o uniwersytecie i zyciu osobistym ofiar, sa polecenia. Corde otarl oczy. - Skurczybyki. Nie ma co, najpierw stracilem pra a teraz trzeba zapomniec o szkole. Nie chca tez slyszec, ze ofiara mog byc lesbijka... T.T., nie wiem, co sie dzieje. Najwiekszym problemem w 1 sledztwie nie jest morderca, ale my sami. Wspaniali faceci. -Chyba tak. Corde wylal kawe i rzekl: - Wiesz, co sadze? Znalazles sie w trud sytuacji. -Dlaczego? -Powiem to, co obaj przypuszczamy. Nie zrobil tego jakis pomyl' niec. Oznacza to, ze stracilismy duzo czasu. Ta panika i artykuly w pra kieruja sledztwo w zlym kierunku. Trafiles w sam srodek tego szamb -To prawda, Bill. Jednak mam nadzieje, ze nie sie obrazisz, jak' okaze, ze... -Zostaniesz wtedy gwiazda, ale bedziesz mial u boku Ellisona i J bona, szczegolnie ze zbliza sie listopad. -Rozumiem, o czym mowisz, jednak ja chce po prostu dopasc tego i ceta, niezaleznie kim jest. To sie tylko dla mnie liczy. Nie znam sie na l lityce. Wydaje sie, ze niektorzy wykorzystuja smierc tych dziewczyn ^jasnyCh celow. Robi mi sie niedobrze, gdy widze, jak wszystko przekre-C8^Ebbans skonczyl jesc batona. Zgniotl opakowanie i wyrzucil. Rozejrzal, wokol i rzekl cichym glosem: - Wiem, ze jestes odsuniety od sprawy sie' - bedziesz teraz jedynie lapal pijaczkow na drogach, ale poniewaz dales mi ffSZyStkie swoje notatki i dowody, dostaniesz cos w zamian. Co takiego? Mowilem ci, ze ktos spowodowal, zebysmy przestali interesowac e uniwersytetem? Takie polecenie dostalem od Ribbona i Hammerbacka, ale wiesz, kto za tym stoi? -Oczywiscie. - Corde skrzywil twarz. - Dziekan Larraby. -Wcale nie. Twoj przyjaciel, Randy Sayles. Corde chwile sie zastanawial. - No prosze, porosze. To cenna wiedza... Nie slyszales tego. Ebbans dotknal ucha. - Jestem gluchy jak pien. :edy Bill Corde wyszedl z bufetu, wpadl na poteznego Wyntona Kres-'a. - Przepraszam - rzucil grzecznie Corde i usmiechnal sie, zanim ypomnial sobie, ze jest zly na szefa ochrony. Kresge zamrugal oczami i odpowiedzial na usmiech. On tez na chwile pomnial o swojej zlosci. Zignorowal Corde'a i odwrocil sie w drzwiach do ima Slocuma. W reku trzymal otwarta ksiazke i palcem wskazywal na jakis ustep. -Tak, szefie - mowil Slocum do Kresge'a. - Mamy wszystko prawie pod kontrola, ale dziekuje za pana zainteresowanie. -Uwazam, ze powinien pan to przeczytac... - Kresge zachowywal S'C tak, jakby sie klocil z nieuprzejma kelnerka. Slocum przybral oficjalny ton. - Szefie, jak pan wie, mamy skomplikowana sytuacje... Corde opuscil biuro. Wsiadl do radiowozu i uruchomil silnik. Z budyn-u wyszedl Wynton Kresge i podszedl do swojego oldsa, ktory stal na par-nLu dwa miejsca od pojazdu Corde'a. Miedzy nimi byla pusta przecen. Nowy samochod Kresge'a ladnie sie prezentowal. Zdawalo sie, ze Wszyscy z wyjatkiem Corde'a maja nowe wozy. Kresge rzucil ksiazke na klif Rdzenie i zapalil silnik. Obaj siedzieli w swoich samochodach, a krokow od siebie i wpatrywali sie w przestrzen przed soba, podczas 'Silniki pracowaly na jalowym biegu, do if arc^zo sPiCty Bill Corde zgasil motor, zawahal sie, a potem podszedl ^"esge'a. - Mozemy porozmawiac? Kresge tez wylaczyl silnik i wysiadl. Stanal obok Corde'a. By} go wyzszy i potezniejszy. - Chodzi o sprawe sprzed tygodnia... - Corde. - Chcialem przeprosic. Z poczatku nie sadzilem, ze masz ra - i to, co powiedzialem, nie mialo nic wspolnego z tym, kim jestes. Jesli w jakis sposob urazilem, to przepraszam. Na moment zapadla pelna wrogosci cisza i Corde nie mogl wymv nic innego, tylko wyciagnal reke. Kresge spojrzal w dol, wydawalo sie"] znalazl sie w kropce. Chwycil wyciagnieta dlon i mocno nia potrzasnal'. Ja czasami jestem wybuchowy. -A ja w przypadku takich sledztw bardzo sie angazuje. Ogron frustracja. -Rozumiem. - Z grymasem na twarzy kiwnal glowa w kier biura szeryfa. -A ty co tam robiles? Kresge wylowil ksiazke z przedniego siedzenia samochodu, czylem ja dzisiaj czytac. Nie uwazam sie za eksperta, ale sadze, ze szu eie niewlasciwego goscia. Corde zerknal na grzbiet ksiazki: Funkcjonowanie psychicznie chor osobnikow: Tom trzeci. Zachowania przestepcze. -Posluchaj. - Kresge otworzyl ksiazke, znalazl podkreslony i i przeczytal: - "Analizujac zabojstwa popelnione przez socjopatow i] chopatow (okreslen tych uzywamy wymiennie) w Anglii, Szkocji i Po nej Irlandii w latach 1956-1971 stwierdzilismy (Irvine Harring 1972), ze liczba zbrodni, dla ktorych faktycznie czynniki astronomie lub astrologiczne mialy znaczenie, jest znikomo niska. Z osiemdziesie dziewieciu psychopatycznych mordercow skazanych za swoje zbrod w rzeczywistosci tylko jeden swiadomie popelnil przestepstwo w cz pelni Ksiezyca. Wnikliwe wywiady i skrupulatna analiza zapiskow I zbrodniarza z Manchesteru wykazaly, ze zabijal przypadkowo wybrany ludzi lub zwierzeta przez pietnascie lat, piec razy w roku, zawsze w i pelni Ksiezyca. Nie mial kontaktow seksualnych z ofiarami, tak napra<> wania mial wprowadzic w blad, natomiast prawdziwe podloze zbrodni zemsta, napad rabunkowy, gwalt lub przestepczosc zorganizowana.' -Przeczytales im to? - Corde ruchem glowy wskazal na bit -Probowalem. Nie byli zainteresowani. ^ A ja moge pozyczyc te ksiazke i odbic niektore strony? Ciezko na-| ana i chcialbym powoli ja przeczytac. P1 pojutrze musze ja oddac. _ Sam ja zwroce dzis wieczorem. - Po chwili spytal: - Skoro sa-^jsz ze nie zrobil tego zaden psychol, to kogo bys szukal? __ Nikt nie jest zainteresowany moja opinia. -Ja jestem. Podziel sie swoim zdaniem. _ Na poczatku bylem niemal pewien, ze zrobil to kochanek dziewczyny Jakis profesor albo student. Powinienes zobaczyc, co sie dzieje w kampusie. Mlodziez na swoim. Robia, co im sie zywnie podoba. Musze powiedziec, ze to latwy lup dla wykladowcow, zarowno mezczyzn, jak i kobiet. Dlatego na poczatku tak przypuszczalem, ale bylo to, zanim... - Cresge uniosl wyprostowana reke jakby w pozdrowieniu i zacisnal piesc. Wyczekujaco spojrzal na Corde'a. -Nie rozumiem. -Chodzi o noz. Zalozylem, ze to jakis dzieciak, mlody chuligan. -Aha. - Corde z roztargnieniem skinal glowa. - Jaki noz? -"Przychodze w pokoju." - Kresge znow zacisnal piesc. - "Przybywam z krainy, ktora istnieje i nie istnieje." -O czym mowisz? -Nie ogladales Zaginionego Wymiaru? Corde odparl, ze nie. -Wyswietlali ten film w kinie kilka miesiecy temu. -Nie przypominam sobie. - Corde pomyslal o filmie ze stworami, ktore mialy czerwone oczy - Zaraz, poczekaj, cos niby... weze. -Tak. To Hononi. Walczyli z Naryanami w Zaginionym Wymiarze. -Ale coz ma to... - Uniosl reke i zacisnal piesc. -To pozdrowienie Naryanow. - Kresge parsknal gardlowych smiechem. - Nie przypominasz sobie? -Nie. -Chcesz powiedziec, ze tego nie wiecie.?... O tym znalezionym nozu? Nozu kultowym. -Widzialem go na biurku zastepcy... - podkreslil jeszcze Kresge. -Aten symbol na nozu...? Jest z filmu? Naprawde tego nie wiecie? , Corde palcami zaslonil oczy. - Nie moge w to uwierzyc! - Odwrocil Sle w strone biura. - Cholera, musze im o tym powiedziec... Jednak nagle sie zatrzymal. Patrzac na wiekowy ratusz, na chwile we-al Policzki. - Wynton, masz ochote na mala przejazdzke? -Pewnie. Radiowozem? -Ale bez syreny. -Okay, to jedziemy. Przyjechali do sklepu z zabawkami chwile po zamknieciu. Dwaj po mezczyzni razem podeszli do wejscia. Kresge zatrzymal sie niepewnie z rekami na biodrach, gdy Corde zapukal do drzwi. Po kilku sekuni zjawil sie wlasciciel. -Owen, mozesz otworzyc? To wazne. -Bill, juz czas na kolacje. -Otworz, mam interes do ciebie. -Moze potem zadzwonisz... -Owen, to sprawa urzedowa. Drzwi otworzyl gruby mezczyzna z wasami, ubrany w kraciasta koszule i niebieskie dzinsy. W sklepie panowal polmrok. Wiszace na scianie kostiumy, helmy i maski potworow sprawialy, ze miejsce wygladalo niesamowicie, niczym muzeum figur woskowych noca. Zabawki w rogu sklepu blyskaly czerwonymi swiatelkami. Corde rozejrzal sie wokol i trzepnif-ciem w wylacznik zapalil swiatlo. Zmruzyl oczy i podszedl do stoj ktory zauwazyl za Owenem. Gapil sie na trzydziesci nozy takich jak ktory znaleziono pod Jennie Gebben. -Co to? -A jak myslisz? - Jakby Corde pytal, kim byl Jerzy Waszyn -Owen! -To sa noze przezycia Naryanow z Zaginionego Wymiaru. - Wycia.-gnal reke w sposob, w jaki wczesniej zrobil to Kresge. - "Przychodz? w pokoju z..." -Tak, tak, wiem - mruknal Corde. - Produkuje to wytwornia mowa? -Wytwarzane sa na licencji w Chinach albo Korei. Takie rozne dzety. Helmy, karabiny xaserowe, peleryny, chusty... wszystko, co poja"1 lo sie w filmie. -On nie przypomina sobie tego filmu - wtracil Kresge. -Naprawde? - spytal Owen. - To jak zolwie Ninja kilka lat Koszulki, zabawki. Nazywaja to sprzedaza wiazana. A ile sprzedales tych nozy? __ One ida najlepiej. Corde spojrzal na Kresge'a i rzekl: - Tak przypuszczalem. Ile sztuk? To chyba juz trzeci stojak - odparl Owen. - Dlaczego o to pytasz? __ potrzebne do sledztwa. _ A niech to! Corde wyciagnal pioro. Podal je Owenowi wraz z plikiem karteczek. -Moglbys wypisac nazwiska wszystkich, ktorzy kupowali noze? -Zartujesz. - Owen parsknal smiechem i spojrzal na Kresge'a. - On zartuje? -Nie sadze - odparl Kresge. Usmiech znikl z twarzy Owena. - Praktycznie kazdy dzieciak z New Lebanon kupil taki noz. Zajmie mi godzine, zanim przypomne sobie polowe z nich. -Wiec najlepiej zacznij od razu. -Bill, pora wlasnie na kolacje. -Im wczesniej skonczysz, tym szybciej zjesz. Bill Corde zaparkowal radiowoz przy duzym logo wydawanego w Frede-ricksbergu Dziennika. Nazwa napisana zostala ponadstuletnia czcionka, taka sama jak w winiecie gazety. Corde i Wynton Kresge wysiedli z samochodu i poszli do biura ogloszen. Dziewczyna siedzaca za biurkiem strzelila z gumy do zucia i schowala ja gdzies w ustach. - Witam panow. Czym moge sluzyc? -W ubieglym tygodniu dzwonilem tutaj w sprawie ogloszenia zwiazanego z prowadzonym sledztwem. -Ach, ta zamordowana dziewczyna. Slyszalam tez o drugim zabojstwie. -To z pania wtedy rozmawialem? -Nie, z moja szefowa, Juliette Frink. Dzis wyjechala, ale ja moge Przyjac zamowienie. Jak dlugo ma byc drukowane? -Tydzien. -Jaki wymiar? Corde spojrzal na wzory ogloszen lezace na biurku pod pleksiglasowa szyba. _ Wynton, jak sadzisz? -Powinno byc dosc duze - odparl Kresge. Corde wskazal na jeden z wzorow. - Mysle, ze takie. Dziewczyna spojrzala na wzor. Zapisala wielkosc. W ktorym miejscu ma byc to ogloszenie? -Nie zastanawialem sie nad tym. Na stronie tytulowej? -Nie dajemy zadnych na tej stronie. -No, to nie wiem. Ktore dzialy sa najbardziej poczytne? -Komiksy, a potem sport. -Strony z komiksami to chyba nie najlepsze miejsce na oglosze tego typu - uznal Corde. -Ale kobiety nie czytaja sportu - rzekl Kresge. -Ja czytam - stwierdzila dziewczyna. -Moze na stronie, gdzie sa reklamy filmow - zaproponowal Kres -Dobry pomysl - zgodzil sie Corde. Zapisala. - Juliette mowila, ze jako sluzba publiczna macie zniz Ogloszenie wiec bedzie kosztowalo czterysta osiemdziesiat piec dola i siedemdziesiat centow. Poza tym dwiescie dolarow za sklad. Macie wiecej? -Ze co?! - Corde zamrugal oczami. Pomyslal o kawalku linki,] uduszono Jennie, o haczyku z wedki umieszczonym w ciele Emily Ros ter. -Mowie o zdjeciach. -Nie. Tylko tekst. - Napisal tresc ogloszenia, wyjal portfel i sekretarce swoja karte Visy. Wziela ja i wyszla, by potwierdzic stan konta. -Co ty robisz? - spytal Kresge. - Zwroca ci potem pieniadze? Corde prychnal. - Chyba powinienes wiedziec. Zostalem odsuniety c sprawy. Kresge zmarszczyl czolo. Na jego szerokiej twarzy pojawily sie gleb kie zmarszczki. - Kurcze, zwolnili cie? -Zawiesili. -Dlaczego? -Twierdza, ze zabralem listy z pokoju Jennie. -A zabrales? - spytal Kresge, ale tak niewinnie, ze Corde pars smiechem. -Nie - odparl. -To nie fair - stwierdzil. Potem dodal: - Chcesz zaplacic z wlaso. kieszeni? -Aha. Jednak okazalo sie, ze nie zaplaci. Wrocila sekretarka, byla zmiesza na. - Przepraszam, panie policjancie... Przekroczyl pan limit. Bank zaakceptuje wyplaty. - Oddala karte. 200 J Corde odczul nagla potrzebe wyjasnienia tego. Jednak musialby opowiedziec dziewczynie dluga historie o dwojce dzieci - z ktorych jedno mialo kl?P?ty z czytaniem - o psychiatrze, nowej lodowce, bezustannym ocienianiu dachu i o synu, ktory za kilka lat pojdzie na studia. - Uch... - Spojrzal na tyl zasmieconego biura ogloszen, tam szukajac rozwiazania.Wtedy odezwal sie Kresge: - Prosze pani, Auden ma tu otwarty kredyt, prawda? -Uniwersytet? Tak. Biuro spraw studenckich. Ogloszenia o zabawach i rozgrywkach sportowych. Jesienia bylam na zjezdzie absolwentow. Zapamietam go do konca zycia. -Tak, to byla wspaniala zabawa - mruknal Kresge. - Czy moze pani obciazyc rachunek szkoly? -Pracuje pan na uniwersytecie? -Tak, prosze pani - odparl Kresge. - Pracuje. - Wyjal identyfikator. - Autoryzuje przelew. To oficjalna sprawa. Pogmerala pod biurkiem i wyciagnela formularz. - Tutaj prosze podpisac. -Skoro ja decyduje - rzekl Kresge - to zamawiam druk przez dwa tygodnie. Wezcie to ogloszenie w taka ramke. -Zalatwione. -To wspanialomyslne z twojej strony, Wynton - podziekowal Corde. - Jestem bardzo zobowiazany. -Ludzie latwo zapominaja - powiedzial lagodnie Kresge. - To byty tez moje dziewczyny. Corde spedzil wieczor, rozmawiajac z rodzicami chlopcow, ktorzy kupowali sztylety Naryanow. Byl wyrozumialy, zartowal, robil wszystko, zeby jego rozmowcy sie odprezyli. Nie, nie, nie podejrzewamy Todda Sammiego Bilhego Alberta, naprawde nie, poniewaz chodzi z Jamiem na kolko naukowe... -Ja tylko - mowil - zbieram informacje. Przytakiwali ponuro, odpowiadali na wszystkie pytania i usmiechali Sl? przy jego zartach. Ale byli wystraszeni. Zarowno mezczyzni, jak i kobiety.. drugie zabojstwo potwierdzilo teorie kultu. Pogloska, ze Corde wy-^^grial cos od puculowatej Gail Lynn Holcomb, okazala sie calkowicie nie-a*dziwa. Ale ludzie mieli powod, zeby sie bac. Dla porzadnych obywateli New Lebanon to sam szatan przybyl do miasta; dwa morderstwa pg. pelniono w jego imieniu, a jeszcze wiecej mial w swoich planach. Corde chodzil od domu do domu, bez szczegolnego przekonania prze. pytywal rodzicow, co minuta po minucie robily ich dzieci wieczorem dwu-dziestego kwietnia. Corde jako ojciec wiedzial, ze musieliby byc jasnowi-dzami, zeby mu podac tak szczegolowe informacje. Sporo slyszal, ale wciaz nie znalazl zadnych wskazowek. Okolo polnocy w myslach Corde'a otworzyla sie zakurzona szufladka. Taka zawierajaca przepisy obowiazujace w wydziale szeryfa. Kiedy zerknal do niej, spostrzegl cos o funkcjonariuszach, ktorzy mimo zawieszenia kontynuuja policyjna robote; sa winni podszywania sie pod funkcje zastep-cy szeryfa. Zajrzal glebiej i zobaczyl slowo "wykroczenie", choc w jego umysle jak zwykle bylo bardzo mroczno i w rzeczywistosci slowo moglo brzmiec "przestepstwo"... Corde nagle poczul ogromne zmeczenie. Wrocil do domu. Zastepca szeryfa hrabstwa, ktory wieczorami zastepowal Toma, tkwil na podjezdzie. Corde podziekowal mu i wszedl do domu. Dzieci spaly w swoich pokojach. Zona tez. Corde byl z tego zadowolony. Nie spieszyl sie, by powiedziec Diane, ze zostal zawieszony. Nastepnego ranka wstal wczesnie. Pocalowal Diane; nie skorzystal z okazji, by podzielic sie z nia zla nowina. Wymknal sie z domu na potajemne spotkanie z T.T. Ebbansem. Spotkali sie przy biurze szeryfa, na ubitym placu, gdzie czasami zastepcy grali w koszykowke. Obaj czuli sie jak szpiedzy lub jak czlonkowie brygady antynarkotykowej pracujacy w ukryciu. Krazyli wokol, unikali widoku z zabrudzonych okien biura. Corde powiedzial o nozu i Ebbans klepnal sie w czolo. - Niech to diabli, widzialem ten film. -Ja tez, T.T., i jestem pewien, ze ogladali go wszyscy zastepcy - P0' wiedzial szeptem. - Zaloze sie, ze Ribbon ma nawet komiks. Wczoraj wieczorem rozmawialem chyba z trzydziestoma ludzmi. Tutaj jest lista i notatki. Ale nic uzytecznego. Ebbans wzial kartke. - Bill, uwazaj na siebie. Corde poklepal wymownie kabure. -Nie o tym myslalem. Zapomniales, ze jestes zawieszony? -To zbyt powazna sprawa, zeby zostawiac ja Ribbonowi. Masz to, o co cie prosilem? Ebbans podal Corde'owi plastikowa torebke zawierajaca zielony ciag komputerowy, ktory znaleziono w spalonej beczce po oleju. - ^l zgub jej, Bill. Duzo ryzykuje. -Mysle, ze znalazlem eksperta, ktory bedzie nam w stanie pomoc. A ja zajalem sie tez Gilchristem. Ale zapomnij o nim. W sobote, przed zabojstwem Jennie, pojechal do San Francisco wyglosic referat. Byl ^m tez, kiedy zamordowano Emily. Chyba jeszcze nie wrocil. -Mimo wszystko porozmawiaj z nim. Moze cos wiedziec o chlopakach Jennie. Albo o dziewczynach. -Moze zagadne go o to przypadkiem - dodal Ebbans. - Weszlismy w bagno z tymi chorymi psychicznie, a informacje z ksiegarni z literatura okultystyczna prowadza donikad. Te poszlaki zwiazane z kultem sa na wodzie pisane. Sadze, ze trzeba o tym powiedziec Hammerbackowi i Rib-bonowi. -Zaczekaj - mruknal ponuro Corde. - Ciebie tez odsuna wtedy od sprawy i Jim Slocum bedzie prowadzil sledztwo. -No - odezwal sie Ebbans radosnie - to wtedy niech sie strzega wszystkie wilkolaki i wampiry! Halo! Pani Corde? Nazywam sie Ben Breck. Diane ostroznie trzymala sluchawke. Ozywiony glos mezczyzny sugerowal, ze to akwizytor. - Tak? -Jestem ze szkoly eksperymentalnej na Uniwersytecie Audena. To pani rozmawiala z dzialem rekrutacji o prywatnym nauczycielu? Okazalo sie jednak, ze to jest sprzedawca, ale mimo wszystko Diane nie odlozyla sluchawki. Breck sprzedawal cos interesujacego. -Jestem wizytujacym profesorem z Chicago. Zauwazylem formularz podania o przyjecie pani corki do szkoly specjalnej. Ile to bedzie kosztowalo, wizytujacy profesorze z duzego miasta? Sto dolarow za godzine? Dwiescie? -Corka spotyka sie z Resa Parker, psychiatra z naszego miasta. Polecila, zebysmy poszukali prywatnego nauczyciela zajmujacego sie nauczaniem specjalnym. -Znam doktor Parker. - Potem Breck dodal: - Mam ogromne doswiadczenie, wiec sadze, ze bede w stanie pomoc. -Doktorze Breck, dziekuje za telefon, ale... -Wiem, pieniadze. -Slucham? -Niepokoi sie pani o oplaty na uniwersytecie. Wcale sie nie dziwie, skandalicznie wysokie. Mnie by nie bylo stac. Ojej, doktor z poczuciem humoru. Jakie krzepiace. ~~ To jeden z moich problemow - przyznala Diane. -Mysle, ze moja propozycja bedzie rozsadna. Biore dwadziescia larow za godzine. Breck wymienil sume, ktora dwa tygodnie temu zmrozilaby Diane teraz poczula sie, jakby wkladala do kieszeni znalezione banknoty. - ko tyle? -Chcialbym wykorzystac wyniki pracy z pani corka. Oczywi anonimowo. Zamierzam opublikowac w American Journal of Psychol artykul opisujacy moje badania. Poza tym pisze ksiazke, ktora pomoze uczycielom lepiej rozwiazywac problemy z nauczaniem opoznionych ci. -No, nie wiem... -Mam nadzieje, ze pani przemysli moja propozycje. Z kwestionari sza wynika, ze Sarah ma duze mozliwosci. -Czy wczesniej pracowal pan z uczniami takimi jak Sarah? - s tala Diane. -Z setkami. W wiekszosci przypadkow udaje sie zmniejszyc opozni nie w umiejetnosci czytania o piecdziesiat procent. Czasami nawet wie -Jakie techniki pan stosuje? -Ocenianie, nadzor, techniki behawioralne. Nic rewolucyjnego. 7 nych tabletek, leczenia... -Sarah zle znosi leki. Miala problemy po ritalinie. -Niczego takiego nie stosuje. -No coz - westchnela Diane - porozmawiam o tym z mezem. -Czekam na informacje od pani. Mysle, ze ja i Sarah bedziemy m gli sobie nawzajem pomoc... Siedem dni do polksiezyca. Wiesz, gdzie masz swoja bron? T.T. Ebbans wszedl do biura szeryfa New Lebanon, spojrzal na na i spytal: - Kto to powiesil? Jim Slocum oderwal wzrok od Dziennika i odparl: - Ja. -Moglbys to zdjac? -Pewnie. Ale pomyslalem, ze przyda sie takie przypomnienie. P niesie morale. Ebbans usiadl przy biurku. Lezalo na nim pietnascie listow od lu ktorzy twierdzili, ze wiedza, kim jest morderca, bo im sie przysnilo (osmi ro z nich), mieli wizje (czworo) lub skontaktowali sie podczas seansu s jytystycznego z ofiarami (dwoje). Ostatni list przeslal mezczyzna utrzymujacy, ze w poprzednim zyciu byl Kuba Rozpruwaczem, ktorego duch zmaterializowal sie na osiedlu pod Higgins. Bylo tez dwadziescia dziewiec telefonow dotyczacych sledztwa. Ebbans probowal na nie odpowiedziec, gje w dwoch pierwszych przypadkach telefony byly rozlaczone, a gdy wykrecil trzeci numer, uslyszal nagrany glos mezczyzny opowiadajacego, jak bardzo lubi obciaganie. Ebbans odlozyl sluchawke i kazal Slocumowi sprawdzic pozostale wiadomosci. Informacja Corde'a o nozu ucieszyla go, jak i przygnebila. Rozradowala, bo byla to solidna wskazowka. Jak kazdy policjant wolal jeden mocny dowod niz dziesiatki wyrafinowanych spekulacji opartych na przypuszczeniach. Natomiast przygnebila, bo oznaczala, ze kierunek sledztwa, ktory odziedziczyl, prowadzi w slepa uliczke. Ostrzezenie Corde'a o trudnej sytuacji startowej, ktore poczatkowo zlekcewazyl, wrocilo teraz do niego. Ribbon nie byl zadowolony z dzisiejszego artykulu w Dzienniku. "Kultowa" bron okazala sie filmowa zabawka. Szeryf stwierdzil chlodno: - Chyba twoi chlopcy powinni to sprawdzic na poczatku. Moi chlopcy. Ebbans wrocil do sterty raportow o zwolnionych pacjentach ze szpitala psychiatrycznego w Higgins. Dziesiec minut pozniej drzwi otworzyly sie gwaltownie i niepewnie stanal w nich mezczyzna w niebieskich dzinsach i roboczej koszuli. Ebbans zmarszczyl czolo, probujac go sobie przypomniec. Ten w czerwonym kapeluszu, teraz bez kapelusza. -Detektywie? -Prosze wejsc. -Pomyslalem, ze przyda sie wam ta informacja - rzekl. - Pytal pan o tych chlopakow, ktorych widzialem wtedy wieczorem, kiedy zamordowano te dziewczyne. Nad jeziorem. Jak teraz odjezdzalem stamtad, zjawi! sie jeden z nich. Mial przy sobie sprzet wedkarski, ale nie lowil, tylko chodzil w kolko i sie rozgladal. Moze to Ksiezycowy Zabojca? Ebbans wstal i spytal: - Jest tam jeszcze? -Byl, jak odjezdzalem. -Miller, chodz, zrobimy sobie wycieczke. W ,fl?cjaki jest powod? Dlaczego ten gosc jest twoim przyjacielem? Jano nie mial zadnej odpowiedzi. Philip to dziwolag. Byl gruby i mial Paskudna skore - nie chodzi o pryszcze, te mieli wszyscy, nawet Steve Snelling, ktoremu nie oparla sie zadna dziewczyna. To bylo cos wiecej ni brud, za jego uchem skora zawsze byla szara. Rzadko mial czyste ub nie. Smierdzial. I nie uprawial zadnych sportow. Nie byl w stanie zagr w softball, a co dopiero mowic o gimnastyce. Jano przypomnial sobie, j jego przyjaciel naprezyl sie, by uniesc sie na poreczach. Wygiely sie i o nie pekly pod jego ciezarem. Dlaczego byli przyjaciolmi? Tego popoludnia Jano krazyl wokol jeziora Blackfoot, mial przy so szare luszczace sie pudelko na sprzet, wedke i kolowrotek. Szukajac sl dow, usilowal nie myslec o tym strasznym wieczorze 20 kwietnia. Czul si zle. Nie byl przygnebiony, ale przestraszony, niemal spanikowany. Wyd walo mu sie, ze jakis wojownik Hononow, ubrany w niewidzialna pele ne, z krzykiem podbiega do niego od tylu, przygotowuje sie do skoku, b" zej, coraz blizej, by posiekac go na kawalki. Serce Jano bilo jak oszalal ogrzewalo pompowana krew. Czul, ze przerazenie oblewa go niczym go ca woda. Niczym sperma. Wyobrazil sobie lezaca w blocie dziewczyne. Miala zacisniete pal u rak, otwarte usta, gole stopy z dlugimi palcami... Nie, nie, nie! To nie aktorka grajaca w filmie, nadnaturalnej wielko na ekranie kina w centrum handlowym. Jest dokladnie tym, kim jest ladna, mocno zbudowana, pachnaca mieta, do tego trawa i kwiatami. Ni porusza sie. Nie oddycha. Nie zyje. Jano wzdrygnal sie, czujac, ze okrazaja go oddzialy Hononow. S strzegl, ze patrzy na pogniecione i zablocone niebieskie kwiaty u jego stop. Pomyslal o Philipie topiacym te druga dziewczyne, przytrzymujacym j Co on, Jano, zamierza teraz zrobic? Z kim moglby porozmawiac? Z nikim... Panika sie wzmogla i rozpaczliwie wciagnal powietrze do pluc. W koncu sie uspokoil. Dlaczego on jest twoim przyjacielem? No coz, on i Phathar duzo rozmawiali o science fiction. O filma I o dziewczynach. Jak na goscia, ktory sie nigdy nie umowil na randke, Philip byl ekspertem od seksu. Chodzaca encyklopedia terminow, ktore powinien znac kazdy pietnastolatek. Powiedzial Jano, jak zaspokajaja sl* geje i jak mozna poznac, ze dziewczyna jest dziewica, obserwujac sposob, w jaki sie pochyla, zeby zawiazac sznurowadla. Jednak Jano uznal, ze najbardziej laczy ich nienawisc do ojcow. Pna' thar bal sie swojego, bo jego stary to kompletny swir. (Kiedys w Halloweeo ojciec Philipa wyszedl na podworze i podkradl sie z tylu do dzieci zbiera jacych slodycze. W rekach trzymal krowie jelita. Po prostu stal i gapn* Da przerazone dzieciaki.) Ale ojciec Jano byl jeszcze gorszy. Byl jak wojownik Hononow ukrywajacy sie pod peleryna, krazacy po domu, jakby Jano # ogole nie istnial. Przemyka zwykle obok, patrzy dziwnym wzrokiem na syna, potem znika. ...Zalazek wymiaru rozdyma sie, pecznieje, w koncu eksploduje, cala ^zbierajaca energia krolestwa Naryanow splywa na ziemie... Film mial szczesliwe zakonczenie. Jano nie sadzil, ze tak samo bedzie z jego zyciem. Wszedl na szczyt walu i upadl na kolana. Wychylil sie do przodu i przyjrzal sie swemu rozmytemu odbiciu w nieruchomej wodzie. Nie podobalo mu sie, ze powierzchnia wody jest tak spokojna. Sprawialo to, ze wygladal jak smierc. Ta jego pociagla twarz. Znizyl glowe. Zastanawial sie, jak to jest oddychac woda zamiast powietrzem. Jano, popatrz. Czy kiedys dotykales tutaj dziewczyny? Czy smakowales dziewczyne? Patrzyl na wode. Czul jej oleisty kwasny zapach. Jano, czy ty kiedys pieprzyles dziewczyne? Znizyl bardziej glowe i mogl juz posmakowac wody. Mogl ja polizac. W ten sam sposob Phathar dal mu mozliwosc posmakowania ust dziewczyny, jej jezyka, cipki. Mogl wchlonac wode, wchlonac dziewczyne, rozplynac sie w niej na zawsze. W tej ksiezniczce... -Przepraszam, mlody czlowieku. - Glos przeszyl go lodowatym dreszczem. Zerwal sie na rowne nogi. - Mozemy chwile porozmawiac? - Zastepca szeryfa byl wysoki i bardzo szczuply. Usta Jano byly suche jak jezdnia latem. Poruszal jezykiem miedzy kleistymi zebami i nic nie powiedzial. -Jak masz na imie? -Ja niczego nie zrobilem. -Chcialbym tylko z toba porozmawiac. - Zastepca sie usmiechnal, *k Jano wczesniej widzial taki usmiech. Falszywy. Taki sam usmiech go-^il na twarzy jego ojca. - Wiem, ze dziesiec dni temu wieczorem lowiles tu z kolega ryby. Jano nie byl w stanie mowic. Spostrzegl, ze jego skora kurczy sie Przerazenia. Wyobrazil sobie, ze czupryna jego gestych wlosow wyraznie zy Rozlegly sie za nim kroki kolejnej osoby. Odwrocil sie. Lance Miller usmiechnal sie szeroko. Czesc, jak sie masz. Jano nie odpowiedzial, rugi policjant spojrzal na Millera i spytal: -Znasz go? -Pewnie, T.T. - odparl Miller. - To syn Billa Corde'a. Jamie, nie przedstawisz sie sam? 6 Mam wyklad - wyrzucil z siebie Sayles spanikowanym glosem.-Powiedzial, ze teraz albo nigdy. -WYKLAD! -Profesorze - rzekla sekretarka wydzialu - ja tylko przekazalam wiadomosc. -Kurwa mac. -Profesorze, nie musi byc pan zaraz wulgarny... Byla godzina dziewiata. Sayles siedzial przy swoim biurku i sciskal mocno sluchawke, jakby chcial wydusic z niej rozwiazanie dylematu. Jego ostatni wyklad w tym roku zaczynal sie za godzine. Traktowal o obchodach stulecia Deklaracji Niepodleglosci w 1876 roku. Ich wymownym zwienczeniem (to okreslenie studentow, nie jego) byla masakra oddzialu Custera. Dla niego utrata tego wykladu graniczyla z nieprzyzwoitoscia. Tb gowniane gromadzenie pieniedzy zdezorganizowalo jego prace dydaktyczna. Dlawila go wscieklosc. -Powiedz mu, zeby poczekal. Zadzwonil do dziekan. Jej sekretarka powiedzial, ze wyszla. -Kurwa mac. Tak, nie, tak, nie. Sayles rzekl do sluchawki: - Okay. Spotkam sie z nim. Popros Darby'ego, zeby mnie zastapil. -Studenci beda niezadowoleni. -To ty mowilas, ze teraz albo nigdy! -Ja tylko... -Powiadom Darby'ego. - Sayles rzucil sluchawke i wybiegl z %d?v netu do swojego samochodu. Wyjezdzajac z rykiem silnika z parkingu kadry, zostawil za soba slady przypalonej gumy, jakby byl szesnastolatkie111 w ukradzionej corvecie. Spacerowal po zlocistym dywanie, patrzyl na plamy po coli, ktora rozla 8 Sarah w wieczor, kiedy zamordowano Emily -Och, Bill. To wcale nie oznacza, ze zostalem zwolniony. Wciaz dostaje pensje. A co to byly za listy? -Kto wie? Znalezlismy popiol i nadpalone kawalki. Spojrzal na zone. Zanim Diane zrobila cos, czego sie lekala, szeroko otwierala oczy. Stawaly sie zdumiewajaco ogromne i ciemne jak noc. Teraz to sie zdarzylo. Bill Corde chwile czekal, jakby mierzyl sobie temperature. Nie pojawilo sie uczucie zawodu, wiec powiedzial: - Nie wzialem ich. -Rozumiem. Nie byl w stanie okreslic, co znaczy to slowo. Uwierzyla mu? A moze miala watpliwosci? -Nic nie wiedza o St. Louis? - spytala. -Nie mowilem im o tym. - Nie powiedzial jej, ze Jennie wiedziala. Skinela glowa. - Moze powinnam rozejrzec sie za praca. -Przeciez nie zostalem zwolniony. Ani... -Tylko glosno mysle. Chyba dobrze... -No coz, niech ci bedzie. -Chyba dobrze byloby o tym porozmawiac. Nie porozmawiali, bo w tym momencie na podjazd wjechal radiowoz. Corde przylozyl twarz do szyby. Poczul zapach amoniaku. Po chwili otworzyly sie przednie drzwi samochodu. - To TT Ktos z nim jest... Co on wyprawia? Przywiozl tu zatrzymanego...? Ebbans wysiadl z radiowozu i otworzyl tylne drzwi. Ze srodka wyka-raskal sie Jamie. Halbert Strumm, ktory mieszkal w autonomicznej enklawie na terenie hrabstwa Harrison noszacej nazwe Millfield Creek, doszedl do fortuny na zwierzecych odpadach. Przemienial je w dodatki do uprawy roslin ogrodo-^ch, na czym uzyskiwal wielokrotne przebicie. Szczerze i z dramaty-raem Strumm mawial, ze wchodzace na rampe odretwiale walachy ozy-laJa sie na mysl, ze ich szczatki zostana pieczolowicie rozsypane pod fi-dendronem rosnacym przy Park Avenue w Nowym Jorku. Tego typu ko-mentarze sprawialy, ze wszyscy jego pracownicy patrzyli na niego Pogarda lub politowaniem, podobnie jak wiekszosc jego znajomych. Chociaz Strumm i jego zona Bettye nie studiowali na Uniwersytecie ^ ena, to obrali te szkole jako cel swojej dzialalnosci charytatywnej. Ich ^?jnosc jednak nie byla calkowicie bezinteresowna, nieodmiennie oczeki-cykl rewanzu- Wypisywali czek na tysiac dolarow, jesli dostali karnet na koncertow. Piecset dolarow - loza na stadionie. Piec tysiecy - wycieczka ze studentami archeologii na wykopaliska do Sudanu, ktora sta}a sie koszmarem z powodu blazenady tej pary Teraz Sayles, wjezdzajac na podjazd do domu Strummow, nie byl pe. wien, jak parze spodoba sie propozycja, ktora zamierzal przedstaw Strumm, olbrzymi mezczyzna, lysy, szeroki w ramionach, z potezny dlonmi, zaprowadzil go do szklarni. Znalezli sie miedzy tysiacami ros ktore wcale nie byly zdrowsze od tych w ogrodzie Saylesa, nie karmion przeciez resztkami starych zwierzat. Ta niesprawiedliwosc ogromnie przygnebila. -Hal, mamy problem i potrzebujemy twojej pomocy. -Chodzi o pieniadze, tylko po to przyjezdzacie. -Masz racje. - Sayles poczul sie zniewazony. - Nie zaprzeczam, Hal, ale chyba wiesz, ile uniwersytet znaczy dla miasta. Grozi, ze stracimy szkole. Strumm sciagnal brwi i oderwal zielony was u winorosli. - Naprawde? -Juz przygotowalismy brudnopisy wymowien dla kadry. -Ladne rzeczy! - Pyk. -Potrzebujemy pieniedzy i potrzebujemy twojej pomocy. W przesz sci zawsze byles wielkoduszny. -I dzisiaj tez jestem we wspanialomyslnym nastroju. Serce Saylesa zaczelo mocno bic, krew pulsowala mu w skroniach. -Jestem sklonny wam pomoc. Przypuszczam, ze chodzi o duze j niadze. -Zgadza sie. -Wiesz, ze konczylem szkole stanowa? -Nie wiedzialem, ale to chyba dobrze. -Gowno dobrze - warknal Strumm. - Mielismy kiepskich nau cieli. Beznadziejnych. Gdybym jeszcze raz musial pojsc do szkoly, to' bralbym taka z dobra kadra. -Auden ma niezly zespol. -Ma tez ladny stadion. Sayles potwierdzil, bo to byla prawda. - Wzorowany na stadionie? dier Field w Chicago. -Naprawde? Mam jakies marzenia - rzekl Strumm. - Kiedy1 wiek sie starzeje, coraz wiecej mysli o swoich marzeniach. -Wszyscy to maja. -Jedno z moich marzen, to zarobic duzo pieniedzy. Ty szurnieta cioto, juz ci sie to udalo. -Kolejne, to podzielic sie nimi ze szkola taka jak Auden... Kpisz ze mnie czy mowisz powaznie? -A w zamian... No, wydus wreszcie! -...wybudujecie stadion futbolowy mojego imienia. Rozumiesz, mialem swoja szanse i nie wykorzystalem jej. Wiec najlepiej, jak bede mial stadion. -Hal, ale u nas juz jest stadion. -Imienia Barnesa. Kto to byl? -Jeden z absolwentow z lat dwudziestych. Filantrop. Jego fundacja est wciaz w mocy. -Wiec nie zmienicie nazwy stadionu? -Jest w warunkach darowizny. Nic nie mozemy z tym zrobic. Strumm przyjrzal sie chorej roslinie i spryskal jej liscie ciecza z poje- lika opatrzonego napisem "Strumm's Extra". Extra co? - zastanawial lie Sayles. Biznesmen powiedzial: - Ale dosc o tym. Mam tez inne marze-de. Zawsze chcialem miec reaktor jadrowy swojego imienia. -Reaktor jadrowy? -W Champaign-Urbana maja chyba reaktor do badan nazwany czyims imieniem. Pomyslalem, ze to rownie dobry pomysl jak stadion. -Hal, nie potrzebujemy reaktora. Nie mamy wydzialu nauk scislych. U nas dominuje humanistyka. Co jest w tych bialo-zoltych pojemnikach? Stare konie? Stare swinie? Gowno Strumma? -Wypisze wam czek na dwiescie tysiecy dolarow, jesli wybudujecie reaktor i nazwiecie go moim imieniem. -Hal, potrzebujemy trzech i pol miliona - rzekl spokojnie Sayles. Pyk. ~ Tak duzo? Poza moim zasiegiem. To byl zly rok dla firmy. Zastoj w gospodarce. Ludzie pozbywaja sie roslin. Od tego zaczynaja. Nie jestem ?dporny na recesje, jak wszyscy mowia. bud "~ Auden zostanie zamkniety., Nawet gdybym mial stadion i reaktor swojego imienia, nie znalazl-ym wiecej niz cwierc miliona. ~~ Mozemy nazwac katedre twoim imieniem. Budynek. Mamy kilka Trzysta tysiecy maksymalnie. Moze na wydzial weterynaryjny wy-ym sie o trzysta piecdziesiat, ale na tym koniec. Hal, nie chcemy otwierac wydzialu weterynaryjnego. ynkow. Mozesz wybierac. sWalb -Wiec nie ma o czym mowic. Pyk. Cala droge do kampusu Sayles jechal siedemdziesiat mil na godzine Na parkingu zostawil samochod czesciowo na krawezniku. Pedem prze. mierzyl korytarze budynku wydzialu i zatrzymal sie przed drzwiami ?j0 swojej sali wykladowej. Zbieral sie w sobie i sluchal, jak Glenn Darby wy. jasnia jego nieobecnosc. Zlapal oddech, potem pchnal drzwi i pewnym krokiem ruszyl w strone katedry. Byl w polowie drogi, gdy studenci zorientowali sie, ze wrocil. Zaczeli klaskac. Oklaski stawaly sie coraz glosniejsze, dolaczyly do nich gwizdy i krzyki. Kiedy dotarl do podium i wpial sobie mikrofon, burza oklaskow przeszla w owacje na stojaco. Dopiero po pieciu minutach ud mu sie uciszyc studentow. Potem - z trudem powstrzymujac lzy - Randy Sayles zaczal mowic, plomiennie i donosnym glosem. Byc moze wyglaszal ostatni wyklad na Uniwersytecie Audena. Albo moze nawet ostatni wyklad na jakiejkolwiek uczelni. Corde przestal spacerowac. Siedzial na kanapie, przygarbiony i ponury. Diane zajmowala krzeslo obok. Rece trzymala na kolanach. Jamie Corde siedzial miedzy rodzicami. Wygladalo, jakby sie skurczyl. - Synu, to jest powazna sprawa. Nie musze ci tego powtarzac. -Ja niczego nie zrobilem. -T.T. powiedzial, ze byles nad jeziorem tego wieczoru, kiedy zamordowano Gebben. -Bylem sam. Lowilem ryby. To wszystko. -Kochanie, prosze - odezwala sie Diane. Wzrok wlepila w mleczne szklo talerza na slodycze, wiec nie moz bylo stwierdzic, czy mowi do ojca, czy syna. -Jamie, chcemy ci wierzyc, tylko ze T.T. rozmawial z kilkoma osobami, ktore widzialy dwoch chlopcow, a ty odpowiadasz opisowi jednego z nich. -Jednak mi nie wierzycie. Myslicie, ze klamie. - Bylo to stwierdzenie oczywistego faktu. Nie patrzyl na Corde'a, nie wytrzymalby jego spoj' rzenia, ale tak samo ojciec nie byl w stanie spojrzec w oczy chlopca. -Synu, musimy wiedziec, co sie wydarzylo. Nie przypominam sobie? gdzie byles wtedy wieczorem. Ja... Jamie wychylil sie do przodu. - Przeciez ty w ogole sie nie interes^' jesz, co robie wieczorami. piane wtracila surowo: - Nie mow w taki sposob do swojego... Chlopak kontynuowal: - To gdzie bylem wczoraj wieczorem? Albo dwa dni temu? Kurcze, skad ty mialbys to wiedziec... Synek! - zganila go matka, ale lagodnym tonem. Chlopiec chwile milczal, a potem rzekl: - Poszedlem lowic ryby. Bylem sam. Corde, detektyw od ciezkich przestepstw, znal wiele sposobow, dzieki ktorym mogl wyciagnac z chlopca prawde. Blefowanie i zastraszanie. Nauczyl sie ich z czasopism, biuletynow i na seminariach. Doskonalil podczas nie konczacych sie kursow. Praktykowal na zlodziejach samochodow i wlamywaczach. Nie mogl teraz wykorzystac tych technik. Bardzo pragnal poznac prawde, ale tylko jednym sposobem. -Lowiles przy wale? -Nie, troche dalej, z jakiegos ogrodu. -Mowilem ci, ze masz nie wchodzic na teren prywatny. Jamie milczal. Corde zapytal: - Widziales wtedy te dziewczyne lub jakiegos nieznajomego? -Nie. Lowilem, a potem wrocilem do domu. -Dlaczego mi wczesniej o tym nie mowiles? Wiedziales, ze prowadze sledztwo. -Bo bylem tam sam i niczego nie widzialem. Co mialem mowic? -Jamie, prosze. Chlopak odwrocil wzrok. - Ide do swojego pokoju. -Jamie... - Corde wychylil sie i dotknal kolana syna. Chlopiec nie zareagowal. Corde zadal pytanie, z ktorym zwlekal: - W tamta srode wieczorem tez nie bylo cie w domu? -Bill, o co ty wlasciwie pytasz? - zaniepokoila sie Diane. Jamie spojrzal na ojca. - Chce wiedziec, gdzie bylem, kiedy zamordowano te druga dziewczyne. O to pyta. -Zaczekaj chwile - rzekl Corde. - Nie mozesz tego tak lekcewazyc. T-T. i Steve zamierzaja z toba rozmawiac... Jamie beztrosko wyszedl z salonu. Twarz Corde'a zrobila sie czerwona Ze wscieklosci. Wstal, a potem powoli znow usiadl na kanapie. -Dobrze wiesz, ze nie ma z tym nic wspolnego - stwierdzila Diane. -Wiem, ze tam byl. - Corde spojrzal na nia zalosnie. - Wiem tez, Ze mnie oklamuje. Tyle wiem. Ponownie przeczytala list, ale z trudem, bo przeszkadzaly jej odg} rozmowy dochodzace z salonu. Cos dzialo sie z Jamiem. Brat troche j przerazal. Czasami go ubostwiala. Na przyklad gdy wlaczal ja do tego ?robil - powtarzal zarty, by je zrozumiala, lub zabieral na zakupy do i trum handlowego. Ale czasami patrzyl na nia, jakby nie istniala, patr poprzez nia. Wszystko trzymal w ukryciu i sekrecie. W jego komodzie zr lazla czasopisma ze zdjeciami pan bez zadnych ubran i mnostwo egz plarzy Fantagore, zawierajacych filmowe zdjecia potworow i sztyletoy nych lub zarzynanych ludzi. Domyslala sie, ze tata znalazl te czasopisma i stad ta klotnia. Probowala ja zignorowac i skupic sie na swoim problemie. Zastanawiala sie mianowicie, co dac Czlowiekowi Slonca. Chciala, zeby bylo to cos szczegolnego. Cos osobistego. Jednak kie probowala myslec o prezencie, w glowie miala pustke. Moze... Halasy dobiegajace z sasiedniego pokoju stawaly sie coraz glosniejsz Jamie byl wsciekly, a rodzice mowili ponurymi glosami. Tak samo rozn wiali, gdy dziadek zachorowal w srodku nocy i zabrali go do szpitala. Nig dy nie wrocil juz do domu. Potem glosy ucichly i uslyszala, jak Jamie poszedl do swojego pokoju Rozlegla sie muzyka z filmu science fiction, ktory ogladal kilka razy. Co spodobaloby sie Czlowiekowi Slonca? Kiedy rodzice szli na przyjecie, mama zawsze zabierala ciasta albo ?w tym rodzaju. Ale Sarah nie umiala piec. Rozejrzala sie po pokoju, prz rzala zabawkom, kasetom wideo, pluszowym zwierzatkom... Och, to ch ba dobry wybor, bo dwa tygodnie temu sprawil, ze Redford T. Redfor przylecial do kamiennego kregu, wiec jasne, ze lubi zwierzeta, a one jeg Wybrala jedno: malego cynamonowego misia, ktorego mama nazwa Czatni. Zawiazala rozowy szalik wokol szyi Czatniego i zaniosla go do oh Razem wyjrzeli na ogrodek. Z kieszeni wyjela list. Tym razem przeczj la go glosno, zeby mis uslyszal, co napisal do niej Czlowiek Slonca. Droga Sarah, przyjdz na spotkanie przy naszych magicznych mieniach. Bede lam o trzeciej. Nie mow o tym nikomu. Zapewniam' ze juz nigdy nie bedziesz musiala isc do szkoly. Podejrzewam, ze pan stara sie cos ukryc - odezwala sie dziekan raby. grian Okun wykrztusil: - No tak, oczywiscie... Co ja moge powiedziec? To moj przelozony. Nauczylem sie od niego wiecej o literaturze niz 0d kogokolwiek innego. Dziekan kontynuowala: - Byl w San Francisco, kiedy popelniono morderstwa. Zatem plotki, ze jest zamieszany w te zabojstwa, sa bezpodstawne. -Chce pani powiedziec, ze Leon jest podejrzany? -To policja. Pan wie, jacy to ludzie. Glupcy. Ale mnie nie chodzi o te morderstwa, tylko o to, czy profesor Gilchrist umawial sie na randki i Jennie Gebben lub Emily Rossiter. Moze pan wie, czy byl z ktoras z nich w zazylych stosunkach? -Dlaczego mnie pani o to pyta? -Pan jest jego najblizszym wspolpracownikiem. Okun pokrecil glowa. - Ale skoro nie jest podejrzany... Dziekan odwrocila do Okuna kwadratowa, pelna dostojenstwa twarz. W ten sposob okazywala szczerosc, ale mowila z grozba w glosie. - Mysle, ze dla wykladowcy najbardziej podlym sposobem wykorzystywania ojej pozycji jest uwodzenie studentek. -Zgadzam sie na sto procent, ale nie wierze, ze dotyczy to profesora Gilchrista. Rzeczywiscie slyszalem plotki, ale tylko o nim i Jennie. Nic o Emily. -Zatem cos do pana dotarlo. Milczal chwile, jego rozbiegany wzrok wyrazal zaklopotanie. - Nie mozna przeciez wierzyc zaraz w plotki krazace po kampusie... -Jezeli sypial z nia, to od razu go zwolnie. -Oczywiscie narazony byl na pokusy. Mieszka sam. Jest odludkiem. |- Okun pokrecil glowa. - Nie, niemozliwe. Jak go znam, to nigdy sie z nia nie umowil. - Znizyl glos. - Obilo mi sie zreszta o uszy, ze jest... aa... homoseksualista. Fakt, ze pani dziekan pochodzi z Poludnia, wyrazil sie zarowno w grymasie na twarzy, jak i akcencie. - To prawie to samo - mruknela. Okun zastanawial sie przez moment. - Ja... -Tak? Pokrecil glowa. - Chce cos zaproponowac, ale nie wiem, czy to dopuszczalne. -Prosze mowic. -No... - Okun sie zajaknal, wzrokiem omiotl dyplom dziekan. Uniwersytet Kentucky. Wspaaniala szkoola... -Mam nadzieje, ze jest pan lojalny przede wszystkim w stosunku naszego uniwersytetu. Westchnal. - Pani dziekan, jestem rownie zbulwersowany jak Mowiac szczerze, zainwestowalem duzo czasu i wysilku we wspolp z Leonem. Darze go ogromnym szacunkiem i chce, zeby zostal oczysz ny z zarzutow. Chcialbym miec mozliwosc udowodnienia jego niewinn Prosze mi pozwolic przeszukac jego gabinet, moze uda mi sie znalezc cos o Jennie. Jakis list od niej albo zapisek w jego kalendarzu na biurku. Je-sli niczego takiego nie bedzie, zaakceptujemy, ze to tylko koszmarne plo ki. Natomiast jesli cos znajde, obiecuje, ze pokaze to pani i wtedy po mie pani wlasciwa decyzje. -To bardzo odwazny pomysl. -Wcale nie jestem odwazny. Ten uniwersytet spelnia moje nia. Wiele mu zawdzieczam. - Zawiesil glos. - Jednak jest pewien blem... -Slucham. -Narazam sie na ogromne ryzyko. To jest szpiegowanie. - Rozlo~ dlonie i rozesmial sie z tego niewyszukanego okreslenia. - Leon zwo1 mnie bez namyslu, jak odkryje, ze przeszukiwalem jego osobiste r -Jesli sypial z Jennie, z miejsca jego zwolnimy. Nic wtedy nie b panu grozilo. -Ale jak tego nie robil... - Ty glupia suko. - Wtedy - dodal d katnie - znajde sie w trudnym polozeniu. -Oczywiscie. - Dziekan zastanawiala sie, a Okun niecierpliwie czekiwal, ze jej mysli podaza we wlasciwym kierunku. W koncu po~ dziala: - Jest na to prosty sposob... Skladal pan podanie o etat wyklado cy? -To jest uwarunkowane przyjeciem dysertacji. -Porozmawiam z czlonkami komisji kwalifikacyjnej. Nie moge ty panu zagwarantowac wysokiej pensji. -Jestem uczonym - podkreslil Okun. - Pieniadze nie sa dla najwazniejsze. Przez okno dobieglo brzeczenie starej kosiarki. Wial wiatr, ale Ok nie wyczuwal zapachu scietej trawy. Przyjrzal sie robotnikowi, ktory po szal sie niczym robot. Zrobilo mu sie go zal, ze prowadzi takie beznadz ne zycie; tyle lat bez zadnych podniet intelektualnych. Dziekan spytala z falszywa skromnoscia: - Zatem doszlismy do po zumienia? Okun przypomnial sobie cytat z Nietzschego. Sparafrazowal go troche, Dy} zadowolony z efektu. Czlowiek jest jedynym stworzeniem, ktore czyni hietnice i spelnia grozby. Po nieprzespanej nocy Corde wiozl Jamiego do biura szeryfa. Z zaczerwienionymi oczami, wsciekly i wyczerpany, prowadzil w milczeniu. Natomiast Jamie byl bardzo rozmowny, niemal podniecony, jakby jechali na ryby. Nawet szczesliwszy niz podczas takich wypraw. Corde az sie gotowal z tego powodu. Przypomnial sobie, jak oczy chlopca blyszczaly, kiedy zabieral go na nielegalna przejazdzke radiowozem. Wspanialy Jamie od kilku lat nie mial takiego pragnienia. Corde spojrzal na niego, a potem skupil sie na drodze. Swiecie wierzyl, ze gdzies gleboko w synu tkwi jego wlasna natura, dlatego tez czesto rozumieli sie bez slow. Jednak teraz bolalo, och, jak bolalo, gdy widzial, ze chlopak sie odgradza - tak jak on - paplaniem zabezpiecza sie niczym zatrzymany przestepca. A Corde przez piec mil jazdy do biura szeryfa nie wydobyl z siebie ani jednego slowa. Witam, Bill. Czesc, Jamie. Miller pomachal im niepewnie reka. Corde spojrzal na diagram astrologiczny, ktory wisial w widocznym miejscu nad biurkiem Slocuma, i skinal glowa obu mezczyznom. Za drzwiami do gabinetu Ribbona Corde zobaczyl szeryfa i Charliego Mahoneya, Przedstawiciela Rodziny. Rozmawiali. Szeryf uniosl wzrok, spojrzal na Jamiego i podszedl do mezczyzn. Mahoney stanal w drzwiach. Na dlugo zapanowala cisza, zanim Corde powiedzial: - James mi mowil, ze byl sam tego wieczoru. Ebbans przytakiwal. Na jego twarzy blakal sie usmiech, ktory nic nie znaczyl. - No coz... - zaczal i zamilkl. Nikt sie nie odezwal. Ribbon patrzyl przenikliwie na chlopca. Corde wbil wzrok w podloge. -Jamie - wydusil w koncu Ebbans - chcemy zadac ci kilka pytan, masz nic przeciwko temu? -Nie, prosze pana. -Moze pojdziemy do gabinetu z tylu? Chlopiec spojrzal na ojca i poszedl za Ebbansem. Corde ruszyl mi. Ribbon go zatrzymal. - Bill, zostan chwileczke. Ebbans i Jamie znikneli za drzwiami. Nie ogladali sie za siebie, -Bill, najlepiej, jakbys tu poczekal. -Chce byc z moim chlopakiem. -Mc nie powiedzial? - spytal cicho Ribbon. -Mowi, ze byl sam i nie widzial tej dziewczyny ani nikogo inn -Czy podejrzewasz, ze klamie? Corde spojrzal w oczy Ribbonowi. - Nie. A teraz, jesli pozwolisz... Ribbon dotknal jego ramienia. - Bill, zastanawialismy sie nad tym Lepiej, jakbys zostawil go samego. -On jest nieletni. Mam prawo byc obecny podczas... Corde zawahal sie i Ribbon wyrazil slowami jego mysl: - Bill, on nie jest podejrzany. Traktujemy go jako swiadka. -Ale... Ribbon pokrecil glowa. - Lepiej dla sledztwa i dla ciebie, gdyby cie tam nie bylo. Rozumiesz, chcemy uniknac wszelkich nieprawidlowosci. Corde odwrocil sie od niego. Pomyslal, jak latwo moglby zdjac reke Ribbona ze swojego ramienia i wejsc do pokoju, gdzie byl Jamie. Zamiast tego zdjal kapelusz i rzucil na biurko. Steve Ribbon podszedl do okna, wygladal chwile na zewnatrz, a potem powiedzial: - Musimy sie w najblizszym czasie wybrac na ryby. -Pewnie tak, Steve - odparl cicho Corde. Ty maly smieciu. - Charlie Mahoney krazyl powoli wokol Jamiego. Byl zaskoczony, ze chlopak nie placze. Postanowil sprobowac ostrzej. - Ty pierdolony klamco. Wiem, ze klamiesz. Twoj ojciec wie i ty wiesz. -Bylem sam. - Jamie spojrzal na drzwi. Ebbans wyszedl kilka minut temu, zeby przyniesc cole. Jamie zrozumial teraz, ze nie wroci. -Przestan wciskac kit. Co ty sobie wyobrazasz? Myslisz, ze to tak jak zlamac godzine policyjna i ze dostaniesz tylko nagane? Stracisz kieszonkowe? Mowie o wiezieniu*. O latach gnicia w Warwick. Ile masz lat? Szesnascie? -Pietnascie. Glos chlopca zaczal drzec. -Teraz masz pietnascie, ale kiedy dojdzie do procesu... -Mojego? - Jego glos sie zalamal. -Bedziesz mial szesnascie lat i trafisz do wiezienia z doroslymi, ki cie, gowniarzu, czeka koniec. Zaczal plakac. Nie zrobilem tego. Przysiegam, ze nie. Mahoney usiadl i wychylil sie do przodu. - Ty maly bucu, nie wiesz, c0 tu chodzi?! Musimy kogos znalezc, a ze nikogo nie mamy, to ty jestes glownym podejrzanym! Jamie otarl twarz. - A gdzie jest tata? Wyszedl. -Nie! Mowil, ze bedzie ze mna. -Tylko cie tu przyprowadzil. I powiedzial, ze klamiesz. Jamie spojrzal na drzwi. Zaciskal zeby i ciezko oddychal. - Nie. -Powiedzial, ze go oklamujesz i ze nas tez bedziesz probowal. -Nie powiedzial tego. Nie mogl. -Do cholery, z kim tam byles? Z kim sobie obciagales? -Nie jestem homo. -Nie jestes. Wiec nie masz nic przeciwko milej cipce. Samotnie spacerujacej dziewczynie. Lasce z college'u. Byles jednym z tych, ktorzy ja rzneli? Lzy plynely mu ciurkiem. - Niczego nie zrobilem. -Ile razy widziales ten film? -Jaki film? Mahoney wychylil sie do przodu i wrzasnal: - Przestan swirowac! Ile razy widziales Zaginiony Wymiar? Jamie spuscil wzrok i poskubal obgryziony paznokiec. - Pare. Nie pamietam. Mahoney wycedzil: - Twoj ojciec dal nam kilka par twoich spodenek. Miales je na sobie, jak trzepales kapucyna. Sa wiec probki spermy Porownamy je z tym, co znaleziono w dziewczynie. -Moj tata... - wyszeptal Jamie. -Wiemy, ze bylo was dwoch. My... -Dal wam moja bielizne? -Mamy wystarczajaco duzo, zeby cie oskarzyc, ale nie chcemy, zeby ten drugi dupek walesal sie po ulicach. Podasz jego nazwisko i jestes wolny. Moge ci to zagwarantowac. Jamie spojrzal rozpaczliwie na drzwi. -Bylem sam. Mahoney dlugo czekal, a potem wstal i kopnal krzeslo. - Musze isc do kibla. Srac mi sie chce, gdy widze takich gnojkow jak ty. Wroce za trzy minuty, Zastanow sie gleboko, smarkaczu. Mahoney wyszedl z pokoju. Drzwi pozostaly uchylone i przez szczelj ne Jamie mogl zobaczyc tylne drzwi ratusza. Spojrzal przez szybe na paj king i grube drzewa za nim. Na zewnatrz byl majowy szkolny dzien. Slonce swiecilo jasno, owady migotaly w jaskrawym swietle niczym iskry. Na zewnatrz, na lekcji wue-fu dzieciaki ustawialy sie na zbiorce przed gra w softball, biegaly, gra}v w pilke nozna i golfa. Na zewnatrz byl zupelnie inny wymiar niz tu, gdzie siedzial. Slonce zaswiecilo jasniej. Nie, przyblizylo sie do niego! Byl zaskoczony, gdy stwierdzil, ze zerwal sie na rowne nogi, nie siedzi juz na twardym krzesle. Idzie teraz przez pokoj przesluchan. Wychodzi na mroczny korytarz, caly czas wpatruje sie w szybe. Zatrzymuje sie na chwile. Swiatlo zaczyna sie do niego zblizac, poczatkowo wolno, a potem coraz szybciej. Serce Jamiego bije wyjatkowo glosno, systematycznie przyspiesza. Swiatlo wypelnilo pole widzenia chlopca, oswietlilo jego zaczerwieniona skore. Zrodlo blasku znalazlo sie bardzo blisko. Jamie domysla sie teraz, ze nie bylo to bicie serca, ale odglos jego krokow na deskach podlogi z kasztanowego drewna. Unosza sie jego dlonie z rozczapierzonymi palcami. Szyba w drzwiach rozpryskuje sie na zewnatrz na miliony kawalkow. Jamie Cor-de zanurza sie w zlocistym swietle. Jeden z nich wzdrygnal sie, uslyszawszy halas. Drugi nie zareagowal. Mahoney spojrzal na przerazona twarz T.T. Ebbansa, ktory wybiegl na korytarz za biurem szeryfa. Patrzyl, jak tylne drzwi, teraz prawie bez szyby, zamykaja sie powoli. Zajrzal do pokoju przesluchan, a potem spojrzal na rozbite drzwi i zobaczyl jeszcze za nimi Jamiego uciekajacego z budynku... -Szefie, lepiej, zeby pan... Ebbans odwrocil swoja wymizerowana twarz do Mahoneya. - Jamie nie mogl tak po prostu uciec. Co pan mu powiedzial? Mahoney wskazal ruchem glowy na potluczona szybe. - Lepiej, zeby pan go odszukal. Pan chyba wie, gdzie uciekl. -Musze powiedziec, ze jest pan wyjatkowym skurwysynem - rzekl spokojnie Ebbans. -Ale, szefie, on uciekl. Co pan tu robi? Mahoney, krazacy po pokoju odpraw, przyjrzal sie kawie, ktora pil- - Dobry gatunek. -Byl pan z moim synem? -Ja tylko go pilnowalem. T.T. z nim rozmawial. Corde wyszedl na korytarz i stwierdzil, ze pokoj przesluchan jest pu sty. Kiedy wrocil, Mahoney sypal cukier do filizanki. -Gdzie on jest? -Pana syn? Chyba pojechal z T.T. nad jezioro. Nie wiem. Corde podszedl do frontowych drzwi. - Powinien mi powiedziec. Mahoney zauwazyl koperty ewidencyjne ze zdjeciami polaroidowymi, na ktorych znajdowaly sie notki. - Co to? Ribbon odpowiedzial niepewnie, jakby pytal o zgode Corde'a: - Ktos podrzucil je Billowi. Przypuszcza, ze moze to byc jego corka. -Pokazywal pan jej, pytal o te zdjecia? -Nie, nie widziala ich. Corka ma problemy z przyswajaniem wiedzy. Przezywa teraz trudny okres. To by ja wytracilo z rownowagi. -No tak. - Mahoney parsknal nerwowym smiechem. - To wstydliwa sprawa, ale... -Pytalem ja, czy ostatnio ktos robil jej zdjecia, ale odpowiedziala, ze nie. -Mowi pan, ze jest uposledzona? -Nie jest uposledzona - odparl spokojnie Corde. - Ma IQ wyzsze od przecietnej. Cierpi tylko na dysleksje i dyskalkulie... -Moze ktos kazal jej pozowac i ostrzegl, zeby nikomu o tym nie mowila. Czesto zdarzaja sie takie przypadki. -Znam swoja corke. -A pana syn ma polaroid? - spytal Mahoney, dotykajac palcami zdjec. Corde zwrocil sie do Ribbona: - Mozemy porozmawiac na osobnosci? Obaj poszli do gabinetu szeryfa, prowadzil Corde. Ribbon zostawil drzwi otwarte. Corde siegnal reka do tylu i je zamknal. Rzadko tracil panowanie nad soba, ale problem polegal na tym, ze nie wiedzial, kiedy to nastapi. Ribbon rzekl: - W porzadku, Bill, rozumiem... Corde ze wscieklosci zacisnal zeby. - Nigdy wiecej tego faceta! Nie chce, zeby wchodzil mi w droge. -On... -Daj mi skonczyc. Moze Jamie wie wiecej, niz mowi, ale ani on, ani zaden inny chlopak z miasta nie zrobil tych zdjec. Nie mam zamiaru sluchac tego pieprzenia. -Mahoney nie zna Jamiego i nie mozesz go potepiac, ze zadaje pytania. -Wlasnie, ze moge! To kolejny falszywy trop. Cale miasto zwariow, lo. Gazeta odlicza dni do nastepnej pelni Ksiezyca i znow ludzie beda siebie strzelac. -To ja wpadlem na poszlake z ksiezycem, nie Charlie. -On przesluchiwal Jamiego? Ribbon sie zawahal. - On nam troche pomaga. Bill... to slynny detek tyw od zabojstw. -Steve, skoncz z tym lepiej. -Potrzebujemy kazdej pomocy. To nie jest przypadkowy znajomy od kieliszka, ktory sie wzial nie wiadomo skad. -Wiesz, gdzie TT. zabral mojego syna? -Nie wiem, czy w ogole zabral. A tym bardziej gdzie. Corde otworzyl drzwi i wrocil do pokoju odpraw. -Detektywie, pan zaczeka - odezwal sie Mahoney. Corde podszedl prosto do wyjscia. -Hej, detektywie... Corde sie nie zatrzymal. Okno bylo otwarte. Podmuchy wiatru przynosily won bzu. Czulo sie tez inne zapachy, ktore mogly sie przebic w zatechlym pokoju. Ranek byl spokojny. Ojciec Philipa poszedl do hurtowni. Matka spala. Nie obudzila dzieci na czas do szkoly. Philip lezal w lozku i jadl krakersy. Okruszki pokry waly jego piers i brzuch. Czekal do dziesiatej, az skonczy sie lekcja wuefu. Wtedy obudzi matke i kaze jej napisac usprawiedliwienie spoznienia. Uslyszal kroki na zewnatrz. Przewrocil sie na bok i wyjrzal prze okno. - Hej, Phil! - Glos ponaglal. Philip spojrzal na krzaki bzu. Zobaczyl Jamiego Corde'a, bladeg i spoconego. - Jano, co sie stalo? -Przeszedlem sie kolo szkoly. Co ty robisz w domu? - Zanim Phili mogl odpowiedziec, Jamie kontynuowal natarczywie: - Chodz tutaj. Mu sze z toba porozmawiac. Philip stoczyl sie z lozka, wlozyl dzinsy i szybko wyszedl. Siostra spa la pod zmieta rozowa koldra z satyny. Matka drzemala w pokoju rodzicow. Miala otwarte usta, szminka zostawila wilgotne czerwone slady na poduszce, przypominajace plamy swiezej krwi. Philip wyszedl na werand z tylu domu. -Czesc, stary - zawolal Philip, wchodzac boso na schody. - Co- Bylem na policji. Chlopiec zamarl. - Co im powiedziales? Nic - zakwilil Jamie. - Nic. Cholera. Ten noz. O to chodzi. Philip byl tego pewien. Czul, ze pot wystapil mu na czolo. Poszedl w krzaki i usiadl. Jamie tez. Co wiedza? -Ze z kims tam bylem. Maja twoj przyblizony rysopis. -Kurcze. Jak to odkryli? - Podejrzliwosc odmalowala sie na okraglej twarzy Philipa. -Niczego im nie powiedzialem. Moj ojciec... - wykrztusil Jamie. - "n... - Nie mogl sie zmusic, zeby powiedziec cos wiecej na ten temat. Wy-brazil sobie, jak ojciec przeszukuje brudne rzeczy, wyciaga jego bielizne i wklada do worka ewidencyjnego... - Powiedzieli, ze obaj trafimy do wie-ienial Co mamy robic? Kurde... Rece Jamiego dygotaly, natomiast Philip zachowywal spokoj. W wymiarze, w ktorym spedzal wiekszosc czasu, wszystko bylo mozliwe, inne, niz sie wydawalo. Klony to sodowe silniki pomocnicze miedzygalaktycz-nych pojazdow. Chodniki byly krysztalowymi pomostami znajdujacymi sie tysiac stop nad plazmowym jadrem planety. Gwiazdy nie byly gwiazdami, ale dziurami w smiesznie malym trojwymiarowym wszechswiecie, przez ktore spogladali wszechpotezni, wszechwiedzacy Straznicy, wielcy na tryliony trylionow lat swietlnych. W swiecie Philipa grubi chlopcy w brudnych dzinsach stawali sie muskularni, mogli wlozyc peleryny i zniknac, gdy pojawili sie wrogowie. - Musimy sie zdematerializowac. -Zdematerializowac? -Tak, w Wymiarze. - Potem dodal szeptem: - Na zawsze. -To byl tylko film - wyszeptal Jamie. -Obaj sie wpieprzylismy - kontynuowal Philip spokojnym glosem. - Chcesz isc do wiezienia? Potem co? Wrocisz do domu i bedziesz mieszkal z ojcem? - W jego usmiechu odbilo sie znuzenie. - Jano, ten wymiar wciaga. Jamie milczal. -Zlozylismy przysiege - rzekl bez emocji Philip. - Zlozylismy Przysiege... -Nie powinnismy jej tego robic. -Przysiege na zycie. - Philip spojrzal na niebo poprzez grono fioletowych kwiatkow bzu. - Tamten wymiar jest prawdziwy, ten nie. Zlozylismy przysiege. Wycofujesz sie z niej? Jamie chwycil czarna galaz pokryta paczkami i kwiatami, zdarl z | kore, jakby usuwal skore z kosci, i wyrzucil kij wscieklym ruchem. ^ -Pamietasz Dathara? - spytal Philip. - Jak wyskoczyl z bud\ rzadu? Mysleli, ze go maja, ale im uciekl. -Nie uciekl. Zginal. Straznicy wskrzesili go, ale zginal. -To na jedno wychodzi - wyszeptal Philip. - Wyrwal sie. Jamie milczal. Odglos syreny, wyjacej niczym wiertarka dentystyczna, wypelnil po?j. worze przed domem. Usmiech znikl z twarzy Philipa, gdy radiowoz zatrzy. mal sie z piskiem opon. Gapil sie na swojego przyjaciela. - Powiedziales im! -Nie! - Jamie zerwal sie na nogi. Rozlegly sie kroki. Biegnacy mezczyzni sie rozproszyli. Ebbans, Sio-cum, Miller i dwoch innych zastepcow. -Sprzedales mnie! - Philip wrzasnal, zmuszajac swoje tluste cielsko do biegu. Stopy stawial na zewnatrz, jego brzuch i cycki kolysaly sie z kazdym krokiem. Piekly go otarte nogi, ciezko pracujace serce przeszywal ostry bol. -Stoj, chlopcze! -Zatrzymajcie go! Zlapcie! Slocum zachichotal. - Jak na grubasa niezle biega. Ktos inny parsknal smiechem i powiedzial: - Dawajcie lasso. Bez problemow dopadli Philipa i powalili go na ziemie. Smiali sie, jakby zlapali prosiaka na rozen. Pojawily sie kajdanki, ktore zostaly zapiete na pulchnych nadgarstkach. Jeden z policjantow zadal Jamiemu jakies pytanie, ale do chlopca nic nie dotarlo. Slyszal jedynie wypelniajacy podworze glos Philipa, ktory krzyczal: - Wydales mnie, wydales, wydales! 8 Corde zatrzymal sie za domem.Zobaczyl zdezelowana kosiarke do trawy, sterte przezutego przez ter-mity drewna na opal, naoliwiony cylinder silnika lezacy pod papa, zardzewiale narzedzia, cztery napchane worki na smieci, lyse opony, pojemnik na smieci wypelniony woda. Trawnik z placami ubitego blota porastaly chwasty. Na zniszczonym bialym oszalowaniu domu przeswitywaly mlecz' Ione plamy z poprzedniego malowania. Ponura scenerie ozywialy po-n?Z'anczowoczerwone kwiaty pelargonii rosnacych w glinianych donicach. 111 W domu byli: T.T. Ebbans, Jim Slocum, Lance Miller i dwoch zastep-z hrabstwa. Charlie Mahoney sie nie zjawil. Philip i Jamie siedzieli kanapie. Creth Halpern stal nad synem i patrzyl na niego. Skrzyzowal ranu?na' a na JeS? twarzy goscil tajemniczy usmiech. Jane Halpern siedziala na krzesle z boku. Miala zaczerwienione oczy, jej wilgotne usta blyszczaly Corde niewiele o niej wiedzial. Przypominal sobie jedynie, ze byla ladna, szczupla cheerleaderka w szkole sredniej w New Lebanon; chodzila klase nizej. Nie przytyla, teraz byla tylko pijana. W domu smierdzialo. Jedzeniem i plesnia. Czul tez zapach zwierzecia, ak przez mgle przypomnial sobie psa buszujacego w zielsku za szopa. ez otwarte drzwi wpadalo ostre swiatlo, co bylo czyms niezwyklym w tym zawilgoconym pokoju - ujawnilo warstwe brudu i kleby kurzu. Okna byly przysloniete. Corde nastapil na cos twardego. Kopnal wysuszona kupe psa. Przysiadl przy Jamiem. - Nic ci nie jest? Chlopak spojrzal na niego w milczeniu, z zapiekla nienawiscia. Cor-de'owi zebralo sie na placz. Ruchem dloni przywolal Ebbansa i obaj odeszli na bok. - T.T., co sie wydarzylo? Czy ty i Mahoney wystraszyliscie Ja-miego i przyjechaliscie za nim tutaj? Ebbans zachowal sie przyzwoicie. Spojrzal Corde'owi w oczy i odparl uczciwie: - Przepraszam, Bill. Wlasnie tak bylo. Mahoney poprosil, czy na kilka minut moglby sam zostac z chlopakiem, i Steve na to pozwolil. Nie wiem, o co chodzilo. Przysiegam. -Chyba nie sadzisz, ze Philip to zrobil? -Chodz zobaczyc, co znalezlismy. - Ebbans zaprowadzil go do radiowozu. Wewnatrz lezala sterta pornomagazynow i pelnych przemocy komiksow, rowniez szkicowniki i notatniki. Corde przerzucil toporne rysunki statkow kosmicznych i potworow, montaze zdjec wycietych z rocznika szkoly, przedstawiajacych dziewczyny uwiezione w wiezach i lochach, Przykute lancuchami do scian, otoczone przez wezowate stwory. Na wiekszosci kartek znajdowaly sie insygnia Naryanow. Corde pomyslal o zdjeciu Sarah, na ktorym miala podniesiona spodniczke. -Zainstalowal urzadzenie zapalajace. Kiedy otworzylismy szuflade, Sdzie to wszystko trzymal, zadzialalo, ale przepalil sie bezpiecznik i nie ma zadnych szkod. Lance przeszukal podworze. Znalazl strzepy bokserek, ktore chlopak probowal spalic. - Ebbans dotknal plastikowej torebki. - Sa poplamione i moze to byc sperma. Znalezlismy tez zdjecia nagiej d czyny Z polaroidu. Z polaroidu. -Jennie? -Trudno powiedziec czyje. Widac tylko piersi. -Ale to nie sa... - Corde uniknal spojrzenia Ebbansa. - ...zdj malej dziewczynki, prawda? -Nie - odparl Ebbans i kontynuowal: - Znalezlismy tez zabloco buty. Robie odciski. ; Z werandy odezwal sie Slocum: - Wszystko pasuje do profilu, tych okropnosci, sytuacja w domu, wszystko. Corde go zignorowal i spytal Ebbansa: - Nie przesluchiwales go na osobnosci? On ma prawo do obecnosci rodzicow. -Nie, w ogole z nim nie rozmawialem. Jednak ojciec wcale go ni chroni. To on nas wyslal do rozna. Powiedzial, ze widzial, jak Philip cos palil w ten wieczor po pierwszym morderstwie. Corde gapil sie na pietrzacy sie stos na tylnym siedzeniu samochodu. Posrodku tablicy informacyjnej Corde'a wisial slogan, ktory wycial ze specjalistycznego miesiecznika kilka lat temu. Jasnozolty blyszczacy wycinek glosil: Dowody materialne sa podstawa sledztwa. Patrzyl teraz na dowod; materialne. Dowody, ktore moga zaprowadzic dwoch chlopcow do wiezii nia na czterdziesci lat. Jednym z nich byl jego syn. Fantazyjnym samochodem hrabstwa przyjechali Ribbon i Ellison boku pojazdu widnial napis: Jesli piles, badz tak mily i nie jedz. Ebb powiedzial im, co znaleziono. W domu Halpern pochylal sie nad synem, ktory patrzyl wprost prz? siebie. - Co, do diabla, dzieje sie w twojej glowie? Oczy chlopca blyszczaly. Milczal. Na jego twarzy nie widac bylo smut ku ani przerazenia. Wydawal sie opanowany. Philip bywal w domu Corde'a raz, dwa razy w tygodniu. Ale czy chlopiec zrobil Sarah zdjecie? Zostawil wycinek z pogrozkami na krz rozy i zdjecie w opakowaniu z krazkami dopochwowymi? Czy to on zamordowal Jennie Gebben i Emily Rossiter? Spojrzal na okragla, pulchna twarz Philipa, pokryta smugami brui i czekolady. Nie wyrazala poczucia winy, raczej oszolomienie. -Jamie, chodz ze mna - rzekl Corde. Slocum odwrocil glowe. - Bill... moze to nie jest dobry pomysl, zeb; rozmawial z nim na osobnosci. Corde stlumil wscieklosc i zignorowal zastepce. Gestem reki przywo-syna. Chlopiec wstal i podazyl za nim na werande. Ribbon ruszyl do |zodu. Corde zatrzymal go spojrzeniem. - Zostaw mnie samego z moim chlopakiem. Szeryf zawahal sie, a potem cofnal. Jamie oparl sie o porecz na werandzie i odwrocil do ojca. - Nie mam nic do powiedzenia. -Jamie, dlaczego sie tak zachowujesz? Chce ci pomoc. -No tak, oczywiscie. -Powiedz mi tylko, co sie wydarzylo. -Nie wiem, co sie wydarzylo. -Synu, rozmawiamy o morderstwie. Oni szukaja, zeby za to poslac kogos do wiezienia. -Ty szukasz. -Ja? -Chcesz, zebym wrobil Phila? -Chce, zebys powiedzial prawde. Tu i teraz. -Bill? - Ribbon stanal w drzwiach. - Mozesz byc obecny przy przesluchaniu, ale... -Mam to gdzies! - Corde eksplodowal. - Odwal sie! Nie masz for-alnego powodu, zeby go oskarzyc. Zadzwon do prokuratora okregowego, apytaj! -Moga nam zarzucic utrudnianie sledztwa - powiedzial delikatnie bbon. - Wszyscy za to zaplacimy. -Jamie, dlaczego? - Corde patrzyl blagalnym wzrokiem. Wyciagnal ke, by dotknac ramienia chlopca, ale sie powstrzymal. - Co takiego zrobilem? Dlaczego nie chcesz mi nic powiedziec? Chlopiec spuscil wzrok i pozwolil Ribbonowi zaprowadzic sie do zaniedbanego domu, podczas gdy pytania jego ojca trafialy w proznie. Wysoka trawa kolysala sie na wietrze, promienie slonca migotaly na lisciach malych drzewek. Sarah weszla do kamiennego kregu i usiadla. Ostroznie skrzyzowala nogi. Z plecaka wyjela misia, ktorego zamierzala dac Czlowiekowi Slonca. Posadzila go obok siebie. Zerknela na zegarek. 2:40. Zamknela oczy, zeby skojarzyc, ze to za dwadziescia trzecia. Nienawidzila liczb. Czasami trzeba liczyc do stu, zety zaczac od nowa, innym razem do szescdziesieciu. Za dwadziescia minut zjawi sie Czlowiek Slonca. Przypomniala sobie musztre w drugiej klasie. Nauczycielka przes la wskazowki na zegarze i potem pytala roznych uczniow o godzin cwiczenie napelnialo ja smiertelnym przerazeniem. Zapamietala, jak uczycielka wskazuje na nia koscistym palcem. Teraz Sarah. Ktora jes dzina? Krzyknela, ze nie wie nie zna sie nie pytaj nie pytaj nie pytaj, kala cala droge do domu. Wieczorem tata kupil jej elektroniczny zeg-ktory miala teraz na reku. Nagly podmuch wiatru zarzucil jej wlosy na twarz. Polozyla sie, j poduszki uzyla plecaka. Czasami po poludniu ucinala tu sobie drze^ Rozgladajac sie wokol, zastanawiala sie, skad moze przybyc Czlo Slonca. Nad horyzontem zauwazyla sierp Ksiezyca w nowiu. Wyobr sobie, ze niebo jest ogromnym oceanem, a ksiezyc to paznokiec olbrz ktory plywa pod gladka powierzchnia wody. Potem zaciekawilo ja, dla go mozna widziec ksiezyc w ciagu dnia. Zamknela oczy i zaczela rozmyslac o plywajacym olbrzymie; unosi miona duze niczym gory, porusza dlugimi na mile nogami i szybko p mierza niebo. Sarah bala sie wody. Kiedy rodzina pojechala do akwap ku w centrum miasta, Sarah bawila sie w brodziku dla malych dzi Wstydzila sie tego, ale bylo to lepsze niz przerazenie, ktore by odczuw gdyby weszla do basenu dla doroslych; woda siegalaby jej do nosa i moglby zepchnac ja w jeszcze glebsza czesc plywalni. Zalowala, ze nie umie plywac. Mocnymi pociagnieciami rak jak Ja Moze to jeszcze jedna rzecz, o ktora poprosi Czlowieka Slonca. Spojrzal na zegarek. 2:48. Policzyla na palcach. Dwie minuty. Nie! Dwanascie. mknela oczy i zaczela chwytac kepki trawy obok jej bioder, udawala, plywa, mknie w basenie niczym lodz wyscigowa, tam i z powrotem, ra je dzieci topiace sie w glebokiej wodzie, mija brata, raz, potem naste i nastepny... Piec minut pozniej uslyszala zblizajace sie kroki. Serce Sarah zaczelo bic mocno w radosnym oczekiwaniu. Kiedy wys z basenu, ktory sobie wyobrazila, otworzyla oczy. Boze, co tez moje oczy widza. Bill Corde nie mogl sie nadziwic, ze gabinet Wyntona Kresge'a jest duzy. -Luksusy. -No coz. - Kresge wygladal na niespokojnego. Gabinet byl znacznie wiekszy niz ktorekolwiek z pomieszczen w rze szeryfa. Corde z przyjemnoscia spacerowal po zielonym grubym d | zastanawial sie, dlaczego dwa wzorzyste orientalne dywaniki leza jenie i za. -Jeszcze nie widzialem tak duzego biurka. ____________________ No coz. Corde usiadl na jednym z foteli dla gosci, wiekszym i wygodniejszym jego fotel w domu, w ktorym czesto wypoczywal w pozycji pollezacej, bowal przysunac go do biurka, ale nie dal rady. Musial wstac, zeby to bic. -To byl gabinet dziekana lub kogos takiego - wyjasnil Kresge. - Odszedl na emeryture, a potrzebny byl jakis pokoj dla mnie. Oni chyba chcieli miec czarnego na tym korytarzu. Kiedy sie wchodzi glownymi schodami, mozna zobaczyc, jak siedze przy tym duzym biurku. To pozytywnie wplywa na obraz szkoly. Mysla, ze sam tez powinienem sie cieszyc. Slabo mnie znaja. No, to podobno zlapano jakiegos dzieciaka... -Tak. Kolege mojego syna. -No coz. - Kresge pomyslal, ze moglby zapytac, jak bliskiego, ale zrezygnowal. -Dowody mocno go obciazaja. Dziwny chlopiec, a jego ojciec jeszcze gorszy. - Corde uswiadomil sobie, ze wciaz trzyma kapelusz. Rzucil go niczym dyskiem na siedzenie innego fotela. Otworzyl aktowke. - Chodzi o drobna przysluge. -Oczywiscie - rzekl z zapalem Kresge. Corde wychylil sie do przodu i polozyl przed Kresge'em plastikowa torebke. W srodku znajdowal sie nadpalony fragment wydruku komputerowego. -Co to? -Kawalek kartki, ktory znalezlismy... -Nie, ja pytam o to. - Szef ochrony wskazal na bialy kartonik przyczepiony do torebki czerwonym sznurkiem. -To? Swiadczy, ze dowod zostal wciagniety do ewidencji. -Jest tu twoje nazwisko. -To niewazne, Wynton. Ten fragment... -To dla sadu? -Zgadza sie. Prokurator moze dopasowac dowody materialne do ?kolicznosci przestepstwa. -Rozumiem. Bo gdyby byla luka w lancuchu dowodow, adwokat m?glby je zdyskwalifikowac? -Tak. - Jako ze przyszedl z prosba o pomoc, Corde byl mily dla ^esge^, ktory uwaznie przypatrywal sie kartonikowi. Wreszcie Corde mogl dokonczyc: - Chcialbym wiedziec, skad pochodzi ten fragment druku. Pomyslalem, ze... -Opierasz sie o nie. -...moze ze szkoly. Co? -Opierasz sie o nie wlasnie. Kresge ruchem reki kazal mu sie odsunac. Corde z powrotem usiadl i Kresge wyciagnal plik wydrukow komputerowych spod sterty czasopis Corde opieral sie o nie reka. -To wydruki z dzialu ksiegowosci. Co tydzien rozsylaja je po ws stkich wydzialach. Na moich wyciagach sa wydatki na ochrone, rzeczy ste i zaplanowane, przydzial srodkow. Takie sprawy finansowe. -A wiesz, z jakiego to jest wydzialu? Kresge spojrzal na wydruk. - Nie mam pojecia. -Mozesz sie tego dowiedziec? -Formalnie nie mam dostepu do dokumentow z dzialu ksiegowos -A nieformalnie? - spytal niesmialo Corde. -Zobacze, co da sie zrobic. - Po chwili spytal: - Do czego to trzebne, skoro zlapaliscie tego chlopaka? Corde powoli zdjal klaczek, ktory przyczepil mu sie do obcasa, i dlugo ociagal sie z odpowiedzia. W tym czasie do gabinetu wpadla atrakcyjna blondynka ze sterta pism do podpisania. Szef ochrony wstal i nieporadnie przedstawil ich sobie oficjalna formulka. Nie mieli nic wspolnego ze soba z wyjatkiem niecheci do tego przypadkowego spotkania. Jednak Corde byl wdzieczny za to najscie - wydawalo sie, ze wszystkie pytania wyparowaly z glowy Kresge'a. Kiedy podpisal dokumenty i wrocil do rozmowy, o i wiecej nie pytal. Sarah mogla wyczuc jego obecnosc, jakby unosil sie nad nia, tak jak i grzane promieniami slonecznymi powietrze. Rozejrzala sie wokol, spojrzala na polane, las, wysokie trawy. Kolejne kroki, szelest lisci, trzaskanie galezi. (Zatem: Nie lata, nie wylania sie z nicosci, nie plywa. Chodzi, rzadku.) Sarah spodziewala sie zobaczyc lune, gdy nadchodzil, ale widziala ko drzewa, galezie, liscie, trawe, cienie. Kroki rozlegaly sie coraz bb; Nieregularne, niepewne. Potem go zobaczyla: postac w lesie, przedzierajaca sie przez krzewy w jej kierunku. Mniej przypominal czarnoksieznika, bardziej poteznego mezczyzne idacego z halasem przez las. (To tez w porzadku.) -Jestem tutaj! Tutaj! - Wstala i wymachiwala reka. Zatrzymal sie, zlokalizowal ja i powoli zmienil kierunek, odgarniajac galezie. Wziela pluszowego misia i pobiegla w strone przybysza. - Jestem tutaj! - wolala. Uniosla sie galazka z jasnozielonymi liscmi i wylonil sie zastepca szeryfa. Z munduru otrzepal kurz i liscie. -Tom! - wrzasnela. Jej serce zamarlo. -Hej, dziewczynko, jak sie tu dostalas, ze sie nie pobrudzilas? - Zdjal lisc z wlosow, a potem pacnal sie w czolo. - Ale robactwo. - Przyjrzal sie dloni. Zawiedziona Sarah patrzyla na niego. -Nie powinnas tutaj byc. Moglas narobic mi klopotow. Masz trzymac sie blisko domu. Ale dosc tego gadania. Mama chce cie zaraz widziec. Mowi, ze masz spotkanie z pania doktor. -Teraz nie moge wrocic do domu. - Wzrokiem omiotla las. Na pewno uciekl! Policjant go wystraszyl. -No, nie wiem - rzekl spokojnie Tom. - Twoja mama powiedziala, zebym cie przyprowadzil. -Nie teraz. Prosze. Moze za pol godziny? - Byla bliska placzu. -O, masz ze soba uroczego kolege. Jak ma na imie? -Czatni. -To moze wrocisz teraz z Czatnim do domu, a potem razem przyjdziemy tutaj. Bede pilnowal, zeby nic ci sie nie stalo. Zgadzasz sie? Gdy nie uslyszal zadnej odpowiedzi, rzekl: -Mama bedzie niezadowolona, jezeli cie teraz nie przyprowadze, jak Prosila. Chyba nie chcesz, zeby byla na mnie zla? To prawda. Jesli teraz nie wroci do domu, jesli przepadnie spotkanie 2 doktor Parker, mama bedzie wsciekla na Toma. Sarah nie byla w stanie gniesc mysli, ze ktos moze sie wsciekac z jej powodu. Ludzie cie nienawi-Za-? gdy ich denerwujesz, smieja sie z ciebie. Ponownie rozejrzala sie wokol siebie. Czlowiek Slonca pewnie znikl, ciekl i jest teraz daleko. "- Dlaczego ty jestes taka smutna? -Nie jestem smutna. - Sarah weszla w trawe. - Tedy. Lepsza droga. - Wyprowadzila go z wysokiej trawy na pas ziemi za pastwiskiem dla krow i skierowala sie w strone domu. Byla pewna, ze nigdy nie spotka sie z Czlowiekiem Slonca. Specjalnie dla Dziennika: Policja poinformowala, ze zatrzymala ucz-nia pierwszej klasy szkoly sredniej w sprawie "Ksiezycowego Zabojcy". Oskarza go o zamordowanie dwoch studentek Uniwersytetu Au-dena. Pietnastolatek, ktorego tozsamosc ze wzgledu na wiek nie moze byc ujawniona, zostal aresztowany przez zastepcow szeryfa z miasta i z hrabstwa wczoraj po poludniu w swoim domu. "Idealnie odpowiada profilowi, ktory opracowalismy" - powiedzial szeryf New Lebanon Steve Ribbon. "Zgromadzil kolekcje pornograficznych zdjec i rysunkow dziewczyn. Wydaje sie, ze planowal cala serie przestepstw." Szeryf Ribbon dodal, ze policjanci rozwazaja mozliwosc, iz nastolatek byl zamieszany w zabojstwo innej studentki uniwersytetu, Susan Biagotti, ktore mialo miejsce w ubieglym roku. Stwierdzil: "Do tej pory wszystko wskazywalo, ze dziewczyna zostala zamordowana podczas napadu rabunkowego. Jednak teraz wydaje sie prawdopodobne, ze bylo to pierwsze w serii zabojstw." Niektorzy z mieszkancow New Lebanon przyjeli wiadomosc o aresztowaniu z umiarkowana ulga. "Oczywiscie jestesmy zadowoleni, ze zostal schwytany" - powiedziala jedna z mieszkanek New Lebanon, ktora odmowila podania swojego nazwiska - "ale pozostaje wiele pytan. Czy dzialal sam? Czy moje dzieci moga bezpiecznie chodzic do szkoly?" Inni byli mniej powsciagliwi w swoich opiniach. "Znow mozemy swobodnie oddychac" - powiedzial jeden ze sklepikarzy z ulicy Glownej, ktory rowniez chcial zachowac anonimowosc. "W ciagu kilku tygodni moje obroty spadly do zera. Mam nadzieje, ze trafi na krzeslo elektryczne." Zgodnie z prawem stanowym za morderstwo osoba pietnastoletnia moze byc sadzona jak dorosly, ale przestepcy ponizej osiemnastego roku zycia nie mozna skazac na kare smierci. Jesli sad oskarzy nastolatka o morderstwo pierwszego stopnia, grozi mu wyrok od trzydziestu pieciu lat do kary dozywotniego wiezienia. W takim przypadku dopiero po uplywie dwudziestu pieciu lat bedzie mogl sie ubiegac o zwolnienie warunkowe. Diane natknela sie w czasopismie na dowcip rysunkowy o psychiatrach i wyciela go dla doktor Parker. Przedstawial mala rybke siedzaca w fotelu i trzymajaca notatnik. Obok niej na kanapie lezal olbrzymi rekin. Ryba mowila do niego: "Alez nie, to zupelnie normalne, ze chcesz zjesc swojego psychiatre". Diane przygladala sie uwaznie rysunkowi, wprawdzie nie bylo jej do zartu, ale rekin mial tak zabawna mine, ze wybuchnela smiechem. Jednak doktor Parker rozesmiala sie jeszcze glosniej, kiedy zobaczyla wyciety rysunek. Moze mimo wszystko ta kobieta ma poczucie humoru. Przypiela zaraz wycinek na tablicy. Diane wpadla w ekstaze, jakby dostala zlota gwiazde w szkole. Sarah siedziala w poczekalni. Doktor Parker chciala najpierw porozmawiac z Diane. Sama. Zaniepokoilo to Diane, zastanawiala sie, jaka zla informacje uslyszy. Zobaczywszy jednak, ze doktor Parker sie smieje, uznala, ze nie pojawily sie klopoty. Kiedy terapeutka szperala na biurku, powiedziala jej o Benie Brecku. -Breck? Chyba slyszalam to nazwisko. Zaraz sprawdze. - Obrocila sie na krzesle i odszukala gruba ksiazke. Otworzyla ja i przekartkowala. - Tutaj. Ma czterdziesci jeden lat... Robi wrazenie. Dyplom z wyroznieniem z Yale, tytul magistra i doktora tamze. Doktorat z pedagogiki w Chicago. Pracowal w kilku uczelniach Ligi Bluszczowej. Obecnie na stalym etacie w Chicago. Duzo publikuje w czasopismach specjalistycznych. Jest wizytujacym profesorem na Uniwersytecie Audena, prawda? Ma pani szczescie. -Wiec pani uwaza, ze powinnam skorzystac z jego propozycji? -Tanie korepetycje udzielane przez eksperta. Nie ma duzego wyboru. -To juz sie zdecydowalam. -Mysle, ze Sarah zrobi szybkie postepy. - Doktor spojrzala na zegarek. - Ta sesja bedzie bardzo krotka. Kilka minut z pania i kilka z Sarah. Za dzisiejsze spotkanie nie wezme oplaty. -Moj horoskop na ten miesiac musial przewidywac: Spotkasz dwoch Wspanialomyslnych terapeutow. Poczucie humoru doktor Parker wyczerpalo sie na rysunku; zignorowala zartobliwa uwage Diane i zaczela nerwowo grzebac w szufladzie biurka. W koncu wyciagnela male czarne pudelko. -Sarah ma zawsze nosic to z soba - pouczyla terapeutka powiedziec mezowi i synowi, zeby zostawiali ja sama. Nie dotykac nie sluchac, nie wypytywac dziewczynki, chyba ze sama zacznie mo pierwsza. Diane zadala najbardziej niewinne pytanie, jakie przyszlo jej do wy: - To magnetofon? -Tak. -Do czego ma sluzyc? -Zamierzam odbudowac u Sarah poczucie wlasnej wartosci. -W jaki sposob? -Sarah napisze ksiazke - odparla zwiezle. Diane usmiechnela sie odruchowo. Potem uznala, ze zart byl w z' guscie i zmarszczyla czolo. Doktor Parker przesunela magnetofon, cz kasete i instrukcje w jej strone. Diane zgarnela to wszystko i niepe trzymala. Kiedy terapeutka nic nie powiedziala, Diane spytala: - P zartuje, prawda? -Zartuje? - Doktor Parker spojrzala, jakby to Diane zrobila smaczna uwage. - Pani Corde, chyba powinna juz pani wiedziec, ze rz ko zartuje. Diane Corde byla przekonana, ze doskonalosc dzieciecych palcow jest wodem na istnienie Boga. Przypomniala sobie o tym, gdy obserwow jak corka trzyma magnetofon, sprawdza go podejrzliwie i obraca w bladych dloniach. Diane rozpakowala pogieta instrukcje i wziela od Sarah magnetofon. Postawila go na lawie w salonie. W lewej rece trzymala dwie baterie i nowa kasete. -Chyba powinnysmy... - Przyjrzala sie instrukcji. -Daj - rzekla Sarah. Diane czytala. - Musimy... -Daj. " Klik, klik, klik. - Dobrze. Diane spojrzala na magnetofon. Sarah wlaczyla urzadzenie, jednoczesnie wcisnela przyciski Play i Record i powiedziala: - Raz, dwa, trzy. -Jak to zrobilas? Czytalas instrukcje? Sarah cofnela tasme i wcisnela inny przycisk. Brzeczacy glos Diane powtorzyl: "Czytalas instrukcje?" -Mamo, to jest bardzo latwe. - Spojrzala na magnetofon, a potem z powrotem na mame. - Doktor Parker chce tez, zebym wymyslala opowiesci i umiescila je w swojej ksiazce. Tak wlasnie mowila. Nie wiem, o czym pisac. Moze o Buxterze Fabrykancie? Chyba ta historia spodobalaby sie doktor Parker. Jest o psie, ktory zostal prezydentem, prawda? Lubie Buxtera... - Sarah potarla nos. - ...ale ja juz napisalam te historie. Moge napisac o pani Kaczorowej... Nie, nie! Napisze historie o pani Beiderbug. Sarah, nie smiej sie z nazwisk. -To bedzie ladna historia. - Wrzucila magnetofon do plecaka z rysunkiem z Barbie. W drzwiach pojawil sie Jamie. Jadl kanapke, a w reku trzymal szklanke mleka. Ze sposobu, w jaki patrzyl na Sarah, Diane domyslila sie, ze chce cos powiedziec, ale nie w obecnosci dziewczynki. Odwrocil sie i wrocil do kuchni. Diane uslyszala, jak otwiera lodowke i wyciaga z niej plastikowy dzbanek z mlekiem. Wstala i poszla do kuchni. Z zamrazarki wyjela opakowanie z kurczakiem i polozyla na papierowych recznikach. Zwlekajac, rozciela folie. Jamie siedzial przy stole i w milczeniu wpatrywal sie w szklanke z mlekiem. Wypil. Wstal, ponownie napelnil szklanke i wrocil na krzeslo. To dziwne - pomyslala - Sarah ma problemy z jezykiem, ale rozmowa z Jamiem czesto bywa trudniejsza. -Masz trening? - spytala. -Tak. Pozniej. -A potem cwiczenia silowe? -Dzisiaj nie mam. Nic wiecej nie mogla zrobic z kurczakiem. Postanowila ugotowac ziemniaki, bo chciala miec pretekst, by jak najdluzej pozostac w kuchni. Zaczela je obierac. Panowala grobowa cisza. W koncu Diane powiedziala: - Jamie, my wiemy, ze nie miales z tym nic wspolnego. Prokurator nie postawi chlopca przed wielka lawa przysieglych, ale stanowczo ostrzegl Corde'ow, ze bedzie musial zeznawac na procesie Phi-lipa. Istnieje tez mozliwosc, ze pojawia sie nowe dowody, ktore bardziej go obciaza. Jamie wypil mleko jak pijak piwo. Wstal, Diane modlila sie, zeby poszedl tylko do lodowki, nie wychodzil z kuchni. Po raz kolejny napelnil szklanke i usiadl. Spytal: - Czy tata przeszukuje moj pokoj? -Co? Kiedy nie powtorzyl pytania, powiedziala: - Twoj ojciec nigdy by tego nie zrobil. Jezeli cos cie gnebi, porozmawiaj z nim. -Jasne. - Jej syn siedzial z przekrzywiona glowa, wpatrywal w szklanke. Diane chciala mu powiedziec, jak bardzo go kocha, jak bard sa z niego dumni, ze to zdarzenie nad jeziorem - cokolwiek sie wydarzy" lo - bylo tylko drobnym incydentem w skomplikowanym zyciu rodzinnym i nie naruszy istoty milosci. Jednak sie bala. Byla przekonana, ze gdyby to powiedziala, slowa zmienilyby serce chlopca w kamien, twardy jak jeg0 wyrzezbione miesnie, i odsunalby sie jeszcze bardziej od niej. -Jamie... W drzwiach stanela Sarah. - Mamusiu, przyjechal! Doktor Breck! Diane spojrzala w kierunku salonu i zobaczyla samochod zaparkowany na podjezdzie. - Okay, za chwile bede. Sarah wyszla i Diane zwrocila sie do syna: - Tata cie kocha. Wstala i wybiegla z kuchni z dlonia we wlosach. Czula, jak napinaja sie jej miesnie karku. Jej syn nic nie powiedzial. 10 Podejrzany zostal ujety, ale Tom, zastepca o rozowych policzkach, wciaz powaznie traktowal swoje zadanie.Nikt do tej pory nie zwolnil go z obowiazkow. Poza tym dobrze pamietal, ze przynajmniej raz ktos zakradl sie tu za jego plecami oraz ze Sarah wymknela sie do lasu. Nie pozwolil wiec Benowi Breckowi postawic nogi na werandzie, dopoki nie uzyskal zgody Krolowej. Diane skinela glowa. - Wszystko w porzadku. Spodziewalismy sie tej wizyty. - Zwrocila sie teraz do mezczyzny stojacego na betonowym chodniku. - Doktor Breck? -Wystarczy Ben. - Minal zastepce i wszedl do domu. Breck mial okolo stu osiemdziesieciu pieciu centymetrow wzrostu, ciemne, przyproszone siwizna, potargane wlosy, ciemne oczy i powierzchownosc dziecka - jesli wziac pod uwage na przyklad glos lub twarz. Patrzac na niego, wiedzialo sie, jak wygladal, kiedy mial dwanascie lat. Byl w dobrej formie fizycznej, ale blada cera mylnie sugerowala, ze jest slabeuszem. Wlozyl czarne dzinsy, ciemnoniebieska koszule i sportowa tweedo-wa marynarke. Mial male dlonie i delikatne palce. Garbil sie. Diane, przyzwyczajona do wojskowej postury meza, byla z poczatku zdegustowana, ale niemal natychmiast ta niechec zmienila sie w sympatie do odmiennosci. Przyniosl ze soba wysluzona teczke. Diane wskazala na kanape. On pokazal jeszcze na okno. - Dzieje sie tu, hm, cos zlego? ' Chodzi o zastepce szeryfa? Nie, maz jest detektywem. Bierze udzial w sledztwie w sprawie tych zamordowanych dziewczyn. Studentek? -Tak. Biuro szeryfa czasami wyznacza zastepcow, zeby pilnowali domow oficerow sledczych. Sarah zbiegla po schodach i stanela w lukowatym wejsciu do salonu. Sciskajac plecak, patrzyla na Brecka. Diane zauwazyla, ze zmienila ubranie, miala teraz na sobie ulubiona koszulke, jaskrawoniebieska, z konikiem morskim. Odgarnela wlosy z twarzy i stala w milczeniu. -Sarah, to jest doktor Breck. -Jest pan moim nauczycielem. -Zgadza sie. Ciesze sie, ze sie spotkalismy - rzekl Breck. Ku zaskoczeniu Diane dziewczynka podala mu reke. Przez salon szybko przeszedl Jamie w spodenkach kolarskich i bluzie sportowej. -Och, Jamie... Zerknal na trojke osob w pokoju i nic nie powiedzial. Wyszedl frontowymi drzwiami. Zobaczyla, jak wskakuje na rower i szybko odjezdza podjazdem. -Trening zapasow - wyjasnila Breckowi. -Aha. - Breck odwrocil sie do Sarah: - Co tu masz? -Plecak. -I co w nim jest? -Barbie. I Redford T. Redford... -To jeden z pluszowych misiow. - Diane czula potrzebe, by objasnic. -To pomyslowe imie. -On jest najsprytniejszym niedzwiedziem na swiecie - oznajmila Sarah. - Mam tez magnetofon. -Magnetofon? Ojej, nagrywasz, co mowie? Jak szpieg? -Nie! - Sarah sie usmiechnela. - Pisze opowiadania. -Opowiadania? - Breck szeroko otworzyl oczy. - Nigdy nie poznalem nikogo, kto by pisal opowiadania. -Doktor Parker chce, zebym napisala ksiazke. -Ja tez pisze ksiazki, ale sa bardzo nudne - stwierdzil Breck. - Studenci korzystaja z nich na zajeciach. Zaloze sie, ze twoje beda bardziej interesujace niz moje... Sarah, mozesz usiasc obok mnie? -Cos przyniesc? - spytala Diane. -Solniczke - odparl Breck. -Slucham? -A gdyby sie dalo, to caly karton. -Soli? -Tak, prosze. Diane poszla do kuchni, a Breck spytal Sarah: - Jak sie gloskuje lik"? -S-T-O-L-I-K. -Bardzo dobrze. Sarah rozpromieniala. -A "wideo"? Zamknela oczy, myslala. Potem pokrecila glowa i powiedziala: - W-I-D-O-E. Nie, E-O. -Dobrze. A "wideoklip"? Dziewczynka zamilkla, jej nastroj zmienil sie gwaltownie. - Nie wiem. - Przybrala ponury wyraz twarzy. -"Wideoklip" - powtorzyl Breck. Diane, wracajac z niebieskim kartonem, poczula impuls elektryczny na twarzy - byla to znajoma jej obawa. Staje sie nerwowa, facet, zaraz sie zablokuje i wpadnie we wscieklosc... Breck otworzyl teczke i wyjal kartke czarnego papieru. Diane podala mu sol. Breck usypal duza kupke, a potem rownomiernie rozprowadzil sol na kartce. Matka i corka obserwowaly - jedna z fascynacja, druga z rezerwa. -Razem przegloskujemy - rzekl Breck do Sarah. -Nie wiem jak. - Patrzyla na sol. Diane stala w drzwiach, az dostrzegla spojrzenie Brecka, ktore uznala za prosbe o prywatnosc. Wycofala sie do kuchni. -Daj mi reke - poprosil Breck dziewczynke. Sarah zrobila to z ociaganiem. Chwycil jej palec wskazujacy i narysowal nim w soli litere W. - Czujesz ja? - spytal. - Czujesz, jak wyglada ta litera? Sarah przytaknela. Breck wygladzil sol. - Napisz ja jeszcze raz. Zawahala sie, a potem napisala litere. Wyszla koslawa. -Sprobujemy I. -To sama potrafie. Pol godziny pisali litery. Dziesiatki wyrazow. Chociaz Sarah wkladala ogromnie duzo wysilku, by je poprawnie literowac - co najczesciej sie je] , ^aJo - Breck wydawal sie nie zainteresowany efektami tych staran, c 1 bardziej instruktorem rzezby niz nauczycielem - nalegal, by dziew-vnka wyczuwala ksztalt liter. Diane przyczaila sie niczym podgladacz ^serwowala przez niedomkniete drzwi. 1 pod koniec lekcji dal Sarah zeszyt cwiczen z literami do odwzorowania zawierajacy opowiadanie, ktore jej czytal. Oswiadczyla, ze to "piekielnie dobra historia", choc juz w polowie domyslila sie zakonczenia. Breck udzielil jej wskazowek, jak ma korzystac z zeszytu, po czym wstal i wy-szedl. Zostawil Sarah z jej ksiazka, magnetofonem i wytartym pluszowym misiem. -Halo. Pani Corde? - zawolal Breck. -Jestem tutaj. Wszedl do kuchni, gdzie Diane szybko wrocila do obierania ziemniakow. -Jest pan wspanialy. Podsluchiwalam - przyznala. -To sa znane techniki. Dobre stosunki z dzieckiem. Stymulacja wielu zmyslow. Praca nad sprawnoscia motoryczna. Wykorzystywanie wrodzonych talentow do kompensowania niedoborow. -Prawdziwy artysta z pana. -Lubie to, co robie. To optymalna motywacja w kazdym przedsiewzieciu. Optymalna? Przedsiewziecie? -Napije sie pan kawy? -Chetnie. Nalala do dwoch filizanek i zaczela paplac o ogrodzie i sprzedazy wypiekow na rzecz komitetu rodzicielskiego, ktora kieruje. Mowila chaotycznie, ale nie potrafila temu zaradzic. Breck, ktory popijal kawe malymi lyczkami, wygladal na niespokojnego. Wyjrzal na ogrod. Kiedy Diane przerwala, powiedzial: - Lubie okna na cala sciane. W moim domu w miescie mam okna wykuszowe. -W jakim miescie? -W Chicago. Poludniowa czesc. Tylko ze nie widze pol, ale jezioro... A co do Sarah, to powinna zrobic szybkie postepy. Jak sie domyslam, doktor Parker kazala jej nagrywac opowiesci, zeby nabrala poczucia wlasnej wartosci? -Zgadza sie. -Ona ma bujna wyobraznie. -Ona zawsze wymyslala rozne rzeczy. Czasami mnie to denerwuje, bo nie wiem, co jest prawda, a co fantazja. -Przypadlosc, na ktora wielu z nas cierpi. Przypadlosc. Na dlugo zapanowala cisza. Breck wciaz sie przypatrywal, ale ni?trzyl teraz na pastwisko, tylko w oczy Diane. -Pracuje pani? -Tak. Wlasnie skonczyl pan z jednym z moich szefow. Mam jes: dwoch. Jamie... pan go widzial... i maz. Bez przerwy trzeba kolo nich cha! dzic. -Och, pani syn. Kolarz. Czy ma jakies problemy z nauka? -Zadnych. Dobry uczen i sportowiec. -To nic niezwyklego. Ktore to jest dziecko, ma przy dysleksji istotne znaczenie. Maz jest policjantem? -Detektywem. Pracuje jak wariat, rzadko bywa w domu. - Diane omal nie dodala: "I na koniec zostal odsuniety od sledztwa", ale zamiast tego, powiedziala tylko: - Ale w New Lebanon nie ma wiele zabojstw. -Z tego co czytalem, w miescie panuje nerwowa atmosfera. -To przez to gadanie o Ksiezycowym Zabojcy, o kultach. Te wszy kie brednie... -To sa brednie? -No, zlapali tego chlopaka. Wlasciwie nie powinnam tego panu mowic, ale Jamie wlasnie z tego powodu jest rozdrazniony. To jego kolega. -Naprawde? - Breck ze wspolczuciem zmarszczyl czolo. - Biedny dzieciak. -Mam zamet w glowie. Nie chcialam tego mowic w obecnosci Sarah, ale wie pan, dlaczego pilnuje nas zastepca szeryfa? Dostalismy pogroz1"' -To straszne. -Chciano zmusic Billa, zeby zaprzestal sledztwa. -I policja sadzi, ze zrobil to kolega syna? -Philip mial ciezko. Przy takich rodzicach, nic dziwnego, ze zsze na zla droge. Jestem pewna, ze byl bity. Matka pije, ale grozic mojej co ce... Ja bym mu nie popuscila. U mnie nie znajdzie wspolczucia. -Ale skoro go aresztowano, to po co jeszcze ochroniarz? -To caly Bill. Niech to pozostanie miedzy nami, on nie jest przek nany o winie chlopca. Poprosil, zeby policjant jeszcze przez kilka dni p nowal domu. Nie moge powiedziec, ze mi to przeszkadza. - Zawahala si - Chyba nie powinnam... Mysle, ze zdradzam panu tajne informacje. Breck skinieniem glowy potwierdzil, ze bedzie dyskretny, i Dian znow zaczela mowic o komitecie rodzicielskim. Po dziesieciu minuta ck spojrzal na zegarek i wstal. - Dziekuje za kawe. Chcialbym zostac i zei - rzekl szczerze - ale musze przygotowac wyklad. Kiedy Diane sciskala jego dlon, zauwazyla, ze przyglada sie szcze-,,oin jego ciala: miekkim wlosom, powiekom, ustom; ocenia je. Jakby chcial uniknac skupiania sie na postaci Brecka jako osoby. Albo jako mezczyzny Nagle uswiadomila sobie, ze od lat nie prowadzila w kuchni powaznej rozmowy z mezczyzna, pomijajac oczywiscie meza i syna. To nastepny wtorek? - spytala. Czekam na to z niecierpliwoscia. - Potem Breck dodal: - Bardzo milo sie nam rozmawialo. Mysle, ze mamy dobry kontakt. -To wazne? -Naturalnie. - Breck ponownie chwycil jej dlon. Mocno ja sciskal, kiedy mowil: - Nie ma pani pojecia, jak wazne sa stosunki prywatnego nauczyciela z rodzicami. NOTATKA SLUZBOWA DO: Akta OD: Dennis B. Brann DATA: 8 majaODNOSNIE: oskarzenie publiczne przeciw Halpernowi, nieletniemu W zalaczeniu obszerne fragmenty mojej rozmowy z Philipem Halper-nem, oskarzonym w tej sprawie. Przesluchanie mialo miejsce dzisiaj w biurze szeryfa New Lebanon, po rozprawie, na ktorej wyznaczono kaucje w wysokosci 1 miliona dolarow. Kaucja nie zostala wplacona. Wielka lawa przysieglych hrabstwa Harrison postawila Philipowi jeden zarzut morderstwa pierwszego stopnia, jeden zarzut pozbawienia zycia pierwszego stopnia, jeden zarzut gwaltu pierwszego stopnia i jeden zarzut sodomii pierwszego stopnia w zwiazku ze smiercia Jennifer Gebben oraz jeden zarzut morderstwa pierwszego stopnia i jeden zarzut pozbawienia zycia pierwszego stopnia w przypadku smierci Emily Rossiter. Badania porownawcze DNA wykazaly, ze sperma znaleziona na 1 w Gebben pochodzila od Philipa (zob. Zalacznik "A"). DBB: Philip, chcialbym porozmawiac z toba o tym, co wydarzylo sie lad jeziorem. Wszystko, co mi powiesz, nawet jesli przyznasz sie do zarzucanych ci czynow, pozostanie miedzy nami. Sad nigdy sie o tym nie dowie. PH: Tak, prosze pana. DBB: Powiedz mi, co wydarzylo sie wieczorem, w czwartek, stego kwietnia. PH: Bylem z Jamiem... DBB: Chodzi o Jamiego Corde'a? ci3gu PH: Tak, lowilismy ryby, ale nie braly i pomyslelismy, ze jak w (. dnia padalo, to robaki beda plytko. Chcielismy ich nakopac i weszlismy n wal. Bylo okolo dziesiatej. Jak szlismy, spojrzelismy w dol i zobaczy^-8 cos bialego. Pomyslelismy, ja pomyslalem, ze to jest, wie pan, taka lalkj jak te, ktore reklamuja czasami na ostatnich stronach czasopism... DBB: Lalka? PH: Mozna ja nadmuchac, a potem robic z nia te rzeczy. DBB: Chodzi o nadmuchiwana lalke? PH: Aha. I powiedzialem, zebysmy zeszli zobaczyc. Nie byla to lalka ale dziewczyna. Lezala i wygladalo, ze nie zyje. DBB: Gdzie lezala? PH: Przy samochodzie. Starym fordzie. DBB: W jakiej pozycji? PH: Lezala na plecach. Nikt tu nie podsluchuje? Nie ma tu zadnego mikrofonu? DBB: Nie, nie ma. Mozesz mowic swobodnie. PH: Lezala na plecach w blocie. Reka zaslaniala twarz, miala zacisniete wszystkie palce. Wygladala dziwnie. Zeszlismy z Jamiem do niej. Najpierw uwazalismy, ze spi, ale pomyslalem, ze moze nie zyje. Na poczatku nie chcialem jej dotykac. Stalismy i patrzylismy na nia, a potem na siebie. Nie wiedzielismy, kurde, co robic. Nic nie moglismy wymyslic. W koncu pochylilem sie i dotknalem jej szyi. Chcialem, tak jak pokazuja w telewizji, sprawdzic jej puls. Niczego nie moglem wyczuc i... DBB: Mow. PH: Dalej jej dotykalem. Jamie tez sie schylil i dotknal jej nogi. Byla zimna, ale nie zesztywniala, no, jak trup. Ja... DBB: Mow. PH: Pomacalem jej, no, cycki. Potem podciagnalem spodnice, Jamie powiedzial: "Czlowieku, przesadzasz". Mowil dalej: "Powinnismy po kogos zadzwonic. Mowie powaznie. Zadzwonimy po mojego tate". Aleja ciagle ja macalem. Nie moglem przestac. Rozcialem jej majtki nozem. DBB: Nozem Naryanow? PH: Aha. Sciagnalem z niej cala bielizne. Jamie zaczal jej dotykac, tam na dole wlozyl kilka razy palec... Potem zrobilem to. Wie pan, o co chodzi. Nie moglem sie powstrzymac. DBB: Wiec co to bylo? pH: Nie wiem, to moj pierwszy raz. DBB: Co sie potem wydarzylo? PH: No, jakby skonczylem. Spytalem Jamiego, czy on tez chce, ale nie chcial. Trzasl sie z nerwow. Wrocilismy do domow. DBB: Dotykales jej potem? PH: O, tak. Chcialem, zeby lepiej wygladala. Obciagnalem spodnice i skrzyzowalem jej rece. DBB: Dlaczego to zrobiles? PH: W filmie, ktory ogladalem, Zaginiony Wymiar - to naprawde dobry film - bohater przywrocil tej ksiezniczce zycie. Zabili ja Hononi. Byli bardzo zli. Dathar ulozyl ja w taki sposob. DBB: Chciales ja wskrzesic? PH: Nie wiem. DBB: Czy wczesniej widziales te dziewczyne? PH: Nie. DBB: A czy moglbys mi opowiedziec o tych zdjeciach dziewczyn, ktore trzymales w swojej szafce? O rysunkach? PH: To byl rodzaj zabawy, ktora wymyslilismy z Jamiem. Pomysl wzielismy z filmu... DBB: Zaginiony Wymiar1? PH: Chcielismy stworzyc gre komputerowa, ale nie umiemy za dobrze programowac, wiec wymyslilismy zabawe na planszy. Postaciami byly niektore dziewczyny ze szkoly. Wycielismy ich zdjecia z rocznika. DBB: Czy byl to rodzaj religii lub kultu? PH: Nie. Tylko gra. Mielismy zamiar ja sprzedac Parker Brothers lub Miltonowi Bradleyowi. Chcialem zarobic duzo pieniedzy, kupic sobie dom 1 sie przeprowadzic. DBB: A czy w tamten wtorek widziales kogos nad jeziorem? PH: Kilku facetow lowilo ryby, ale bylo ciemno. DBB: A wiesz, kto moglby ja zamordowac? PH: Nie. DBB: Rozpoznajesz te fotokopie? PH: To moj noz. DBB: Jestes pewien, ze twoj? Moze tylko jest podobny do twojego? PH: Nie wiem. Wyglada jak moj. DBB: Masz go jeszcze? PH: Zgubilem. Chyba nad jeziorem. DBB: Philip, ty znales Susan Biagotti? PH: Kogo? DBB: To studentka z Uniwersytetu Audena. PH: Nie znalem. Nigdy o niej nie slyszalem. DBB: Zostala zamordowana w ubieglym roku. PH: Nic o tym nie wiedzialem. Naprawde, panie Brann. DBB: Ponownie poszedles nad jezioro dwudziestego osmego? Wiecz rem dwudziestego osmego. PH: Nie. Jamie tak panu powiedzial? DBB: Nikt mi tego nie mowil. Prokurator przypuszcza, ze tam byles. PH: Nie bylem. DBB: Wiec nie chodziles nad jezioro? PH: Nie wiem. Nie pamietam. DBB: Zastepcy szeryfa znalezli slady butow blisko miejsca, gdzie zamordowano Rossiter. Pasuja do odciskow twoich butow, ktore trzymales w garazu. PH: No... (dluga przerwa). Sami zrobili te slady. DBB: Philip, jestem po twojej stronie. Musisz byc ze mna szczery. Wiem, ze jestes wystraszony i wiele sie wydarzylo, ale musisz mi powiedziec prawde. PH: Nie wiem, co sie wydarzylo. DBB: A czy groziles detektywowi Corde'owi albo jego rodzinie? PH: Nie. Nigdy. Kto to mowil? DBB: Philip, uspokoj sie. Czy jest cos, co mogloby pokazac, ze nie zamordowales Rossiter? PH: Nie wiem. Dziekan rozmawiala przez telefon, kiedy wszedl. Spojrzala na Wynto Kresge'a, ruchem reki zaprosila go do srodka i odlozyla sluchawke. -Chciala sie pani ze mna widziec? - spytal. Dziekan wstala i przeszla przez gabinet. Byl bardziej luksusowy i jego, ale nie zazdroscil. Za duzo finezyjnych ozdob z drewna, wazono , olbrzymich dziewietnastowiecznych portretow. Zamknela drzwi i wrocila fla swoje miejsce. Kresge byl zmeczony i tez usiadl. -Wynton - zaczela. - Mozemy porozmawiac o tych incydentach? -Incydentach? -O zabojstwach dziewczyn. -Naturalnie. -Wspominalam juz, jak wazne jest dla szkoly, by nie wiazano jej z ta sprawa. Trudno na razie okreslic straty, jakie przynioslo sledztwo prowadzone przez detektywa Corde'a. Kilku naszych kredytodawcow powiedzialo otwarcie profesorowi Saylesowi, ze nie beda refinansowac swoich pozyczek, bo slyszeli o lesbijskich orgiach w akademikach. Dzieki Bogu, ze zlapali tego mlodzienca. -Jestem pewien, ze Bill nic nie mowil o orgiach. -Wynton, to tylko tak nawiasem mowiac - rzekla dziekan. - Wezwalam pana z innego powodu. Obawiam sie, ze musze pana zwolnic. -Zwolnic? -Dostalam sprawozdanie z ksiegowosci. Czy umieszczal pan ogloszenie w Dzienniku? Ogloszenie. Za ktore Bill Corde nie byl w stanie zaplacic. - Tak. Zgadza sie. -Nie mial pan prawa zatwierdzac zadnych wydatkow nie zwiazanych z ochrona. -Moim zdaniem to byl wydatek na ochrone. Chodzilo o znalezienie mordercow naszych studentek. -Wynton, postapil pan samowolnie. Ociera sie to o defraudacje. -Pani dziekan, to pomowienie - stwierdzil Wynton Kresge, ktory mial wiecej ksiazek prawniczych niz na temat polowan. -Powaznie naruszyl pan przepisy. Dzial kadr skontaktuje sie z panem w sprawie odprawy, co jest wyjatkowo wspanialomyslne, biorac pod uwage okolicznosci. Nie powiedziala nic wiecej, skulila sie i czekala na napasc. Kresge pozwolil jej pomyslec o klopotach, jakie ja czekaja ze strony komisji stojacej na strazy rownych praw w dziedzinie zatrudnienia i spytal spokojnie: - Zwolnienie obowiazuje od dzisiaj? -Tak, Wynton. Bardzo zaluje. -Coz, pani dziekan, mam nadzieje, ze to jedyna rzecz, ktorej bedzie Pani zalowac - rzekl zagadkowo i wyszedl z gabinetu. Loskot. Lezal na dolnej pryczy i patrzyl na cewki xasera nad glowa, fci uslyszal halas. Philip Halpern zamrugal oczami i poczul ucisk w zoladku. Od r rozpoznal odglos. Zamknely sie drzwi chevroleta kombi nalezacego do jfr go rodziny. Zaczely mu sie pocic dlonie, palce drzec. Wstal i spojrzal prze, grube kraty i cienka szybe, by zobaczyc to, czego oczekiwal - spodzie sie, ze matka przyjedzie w odwiedziny. NIE, NIE, NIE! O Boze! Znalazl ja - reklamowke z torebka zamordowanej dziewi ny! Jego ojciec, znajdujacy sie kilkanascie krokow od niego, uniosl to: ktora Philip zagrzebal pod weranda z tylu domu.Chlopiec patrzyl na ojca rozmawiajacego z szeryfem Ribbonem mieli ponury wyraz twarzy. Ribbon wskazal na cele. Ojciec dlugo spo| dal w tym kierunku, jakby sie zastanawial, czy odwiedzic syna. Potem odwrocili sie i ulica oddalili od aresztu. ipib Ci mezczyzni wygladali jak starzy dobrzy kumple, kiedy siedzieli w lokalu, w boksie zrobionym z zielonych plastikowych plyt. Ich potezne rece wygiely sie w luki nad duzymi bialymi filizankami. Jak faceci, ktorzy za chwile wstana, gdy uslysza hymn amerykanski. Jak faceci, ktorzy kupili gaznik o dziewiatej i do wpol do jedenastej mial zostac zainstalowany. Ja faceci rozmawiajacy o cenie propanu i na co najlepiej biora okonie. Teraz ci dwaj mezczyzni rozmawiali o morderstwie. -Moj chlopak ma mnostwo problemow - rzekl Creth Halpern. Wazy zdecydowanie za duzo. Jest wrazliwy jak dziewczynka. Nie wier skad on to ma. Jego matka jest alkoholiczka, wiesz o tym. Moze pomies ly mu sie geny. Steve Ribbon przytaknal i dalej mieszal kawe, na ktora nie mial | ty. Sluchal. Bylo to wyjatkowo smutne. -Te zdjecia - wyszeptal Halpern, jakby przyznawal sie do czeg o czym do tej pory glosno nie mowil. - Te, ktore odszukali twoi ludz Czasami znajdowalem pisma z golymi panienkami. Ale nie takie jak Pio boy. Bardziej swinskie, ze zdjeciami, jak sie pieprza. Nie wiem, skad je bral. Balem sie, ze ma kontakt z jakims starszym facetem. Phil jest troche dziewczynski, jak juz mowilem. - Halpern usmiechnal sie i spojrzal na telkf piwa? kiedy rozwodzil sie nad druga wielka tragedia w swoim zy-ku Ale nie bylo zadnych pedalskich zdjec. clU' Creth, do czego ty wlasciwie zmierzasz? - spytal Ribbon. On nie mogl nikogo skrzywdzic. Nie chce, zeby trafil do wiezienia. Pokazales nam szorty, ktore probowal spalic. Bylem wtedy wsciekly. Chcialem go ukarac. Teraz czuje co innego. A dlaczego to ze mna rozmawiasz? Wynajales przeciez Dennisa granna. Nie mam przekonania do prawnikow. Nie polubilismy sie z Bran-nem-_- Creth, przyszlosc Philipa nie wyglada ciekawie. -To nie jest zly chlopak, ale tylko do wszystkiego rozczarowany. Wiesz, co by sie z nim stalo, gdyby znalazl sie w wiezieniu? - Halpern jrzal na Ribbona, ktory milczal, ale doskonale wiedzial, jak chlopak zo-lby potraktowany w wiezieniu stanowym w Warwick, prawdopodobnie ' z pierwszego dnia. -Nie moge powiedziec, zebym kochal tego chlopaka - przyznal Halpern. - Juz dawno przestalem sie starac, ale... no, nie wiem. -Brann to niezly kretacz. Moze duzo namieszac. -No dobrze. Zobacz, co znalazlem. - Halpern polozyl na stoliku brudna i podarta reklamowke. Drobiny kurzu i okruszki popcornu, ktore sie z niej posypaly, rozplynely sie w rozlanej kawie. - Znalazlem to tam, gdzie Philip sie bawil. W jego kryjowce. Pod weranda za domem. Ribbon otworzyl torbe. W srodku znajdowala sie zabrudzona blotem torebka. Wytrzasnal ja na stol. Spojrzal na Halperna i wyszeptal szorstko: - To jednej z tych dziewczyn? Co ty mi, do diabla, dajesz? Creth, to pograzy go do konca. -Nie, wcale nie. - Halpern pokrecil glowa. - Musisz to zobaczyc. Stali przy parterowym budynku z zoltej cegly, w Higgins. Obaj pochylali sie nad wydrukiem komputerowym. -Musimy cos z tym zrobic - rzekl Steve Ribbon. - Do cholery, to jakis przekret. Charlie Mahoney oddal Ribbonowi wydruk i uniosl foliowa torebke z przypietym kartonikiem ewidencyjnym. Przeczytal znajdujacy sie w srodku odreczny list. Ribbon machal wydrukiem, jakby suszyl atrament. - Mowi, ze to jest pewne na piecdziesiat procent. Mysle, ze nie mozemy tego zignorowac. -Ja tez tak uwazam. Kto to mowi? Jakie sa jego kompetencje? -To grafolog. Pracuje jako ekspert sadowy. Charlie, to jest szczalny material dowodowy. Jak Brann polozy na tym lape, to wr do punktu wyjscia. Wszyscy wtedy bekniemy. -Wszyscy - powtorzyl powoli Mahoney. Spojrzal na RiDDo z usmiechem, ktory nie znaczyl nic innego, jak tylko: Ty tlusty naraf^ ^ wsioku. o** Ribbon kontynuowal: - Sprawa znow stanie sie glosna. Zaczna m, o Jennie i jej przyjaciolce. O szkole. Obaj dostaniemy po dupie. - Zer na kartke. -Zaloze sie, ze napisal to ojciec chlopaka, zeby go wyciagnac. -Nie, on nie. Nie znasz go. Nie pomoglby mu w ten sposob. Ale ze sam chlopak to napisal i schowal, wiedzac, ze znajdziemy. -Jezeli istnieje jakiekolwiek prawdopodobienstwo, ze list jest pra dziwy, to musimy go dac Brannowi. Takie jest prawo. - Mahoney rzyl w strone Ribbona gruby palec. - Powiem cos, co ci sie spodoba, rowales sledztwem dwa tygodnie, zanim przejelo ja hrabstwo. Wszy o tym wiedza. Wpadles po szyje w gowno, tak jak my wszyscy... - O nie slowa powiedzial stosownym glosem. Ribbon uniknal jego nieustepliwego spojrzenia. - To nie dyskw kuje zarzutow zamordowania samej Gebben. -Do cholery, Ribbon, od samego poczatku trules o seryjnym mo cy kultowym. Jezeli chlopak nie zamordowal tej drugiej dziewczyny, to z twoja teoria? -Widziales go - odparl Ribbon. - I te wszystkie czasopisma, z cia, te cala pornografie, przedmioty kultu. Noz. Jest winny czy nie? Mahoney wzruszyl ramionami. - Chyba tak. -Moze sam przyzna sie do winy? - rzekl Ribbon i ku uldze M neya usunal biala piane z kacika ust. -Sam sie przyzna. No coz... -Mozesz to zrobic? - spytal Ribbon. - Czy wczesniej wydobyles o kogos przyznanie sie do winy? Tamten parsknal smiechem. -Wyglada mi, ze jestes w tym dobry. -No wiesz - mruknal Mahoney. Byl zadowolony z komplemen ale jednoczesnie czul ogromna pogarde do Ribbona, ze ucieka sie do takie go srodka. -Jest teraz w areszcie. Mahoney spojrzal na zegarek. -Chyba im wczesniej, tym lepiej? - naciskal Ribbon. " A zastepcy? Moge tak zaaranzowac, ze bedziesz z nim sam. J^ie mial przy sobie wyrzutni xaserowej o energii piecdziesieciu tysiecy dzuli-Nie mial nawet rugera 0,22 ojca. Ale Philip Halpern mial jedna bron. Odwrocil sie od okna i sciagnal z pryczy przescieradlo. Podniosl je do wjlg0tnych ust i zebami zrobil cztery dziurki w slabym materiale. Podarl przescieradlo na paski zwiazal je razem. Przesunal stol dokladnie na srodek pokoju, wgramolil sie na blat chwycil metalowa oslone zarowki. Opadl na niego tuman kurzu. Zaczal kaslac mrugac oczami. Czul ostry zapach swojego potu i pachnacego zywica lizolu. Sznur wykonany z przescieradla zalozyl na szyje i zawiazal na sznurze elektrycznym. Spojrzal do gory. Energooszczedna Znak Handlowy Zastrzezony 60W Made in USA. Swiatlo z zarowki oslepilo go. Wyrazy sie rozplynely, a plamki brudu i przysmazone owady na metalowej oprawie staly sie nieodroznialne. W pokoju zrobilo sie jasno jak w niebie. Philip Halpern opuscil rece. Uslyszeli glosny jek chlopca. Lance Miller przekrzywil glowe i powiedzial: - Chyba slychac, ze nie najlepiej sie czuje. Moze trzeba mu cos podac? -Pewnie - odparl zastepca z hrabstwa. - Na przyklad lodowato zimna dziewczyne. Lance Miller uniosl wzrok znad USA Today. - Juz mial dwie. - Wrocil do artykulu o prezenterze Jayu Leno. -Moze jakis kawalek z nieboszczyka? - zastanawial sie zastepca. -To obrzydliwe - odparowal Miller. Kolejny jek, glosny i niesamowity. -Moze powinnismy sprawdzic, co sie dzieje? -A widziales zdjecia cyckow jego siostry? - spytal Miller. -Jakos nie. -Probowal je spalic. -Cycki? -Nie, zdjecia - odparl Miller. -Ale podobaly ci sie? -Takie zwykle zblizenia. Z polaroidu. -Nie, te cycki - rzekl zastepca. -Nieduze. Zdjecia sa malo wyrazne. Nie uzyl lampy blyskowej. Znow uslyszeli jek i popatrzyli na siebie. - Wali gruche - stwier zastepca. -A jak naprawde cos mu jest? -Nie wiem. Ty teraz zajrzyj, a ja pozniej. -Jak narzygal, nie bede sprzatal. -Bedziemy ciagnac zapalki. Lance Miller wszedl do aresztu i skierowal sie do celi Philipa. Zobaczyl: chlopca, sznur, stolik. -Cholera jasna! - Grzebal sie z kluczem. Szeroko otworzyl drzwi celi i skoczyl na stolik, chcial chwycic chlopca za ramiona. W tym momencie Philip opadl na niego. Za nim zwisal dlugi pas przescieradla, ktorego nie przywiazal do lam py ani do niczego innego. Ciagnal sie niczym ogon peleryny z Wymia Przeciwko Millerowi Philip wykorzystal tajna bron - nie piecdziesiat t siecy dzuli, nie xaser, nie bicz Hononow, ale swoje sto kilogramow w Zastepca, probujac zlapac rownowage, zsunal sie na betonowa podlo i upadl na plecy. Philip zwalil sie bezposrednio na niego. Rozlegl sie gl sny trzask. Lance Miller zawyl i stracil przytomnosc. Philip zabral klucze Millera i jego smitha wessona. Wyszedl z ceL Otworzyl tylne drzwi aresztu, wslizgnal sie do ratusza i opuscil budyne tylnym wyjsciem. Kiedy znalazl sie na zewnatrz, zaczal biec. Byl coraz da lej od ratusza i centrum miasta. Z trudem lapal oddech. Gdy poczul na stajacy bol w piersiach, przez glowe przebiegla mu mysl: cieszyl sie, oma nie skakal z radosci, ze siedzi w areszcie i przepadla mu lekcja wuefu z ko szmarnym biegiem dlugodystansowym. Teraz pochylil glowe i biegl szyb ciej niz podczas zajec w szkole. Szybciej niz kiedykolwiek w zyciu. Phili biegl, biegl, biegl. Chwile. Co to? Bill Corde stanal w drzwiach do aresztu i patrzyl, jak jeden z zaste cow kleczy i pochyla sie nad innym - chwile, ten to przeciez Lance Mili - i caluje go. Chwile. Nie. Co to jest? Sztuczne oddychanie. Bialy na twarzy i oblany potem Lance Miller 1 zal na podlodze. Machal rekami, jakby przywolywal smiglowiec rato czy, kopal nogami i szeptal miedzy "pocalunkami" tamtego: - Odczep si odczep, wynos! - Zastepca zaciskal mu nos i potem napelnial jego pluca powietrzem. -Chyba to nie jest mu potrzebne - zauwazyl Corde. -Znam sie na tym. Robilem to wczesniej - rzekl zastepca-ratownik, kiedy kladl obie dlonie na piersi Millera. Mocno nacisnal. Corde uslyszal chrzest uszkodzonego zebra. -Odczep sie - mruknal jeszcze Miller i zemdlal. -Nie wyglada, zeby mial atak serca - stwierdzil Corde. -Zobacz, co narobilem - rzekl ratownik. Wstal, byl przybity. Corde uklakl i sprawdzil Millerowi puls. - Chyba nie jest tak zle. Dlaczego nie zadzwoniles po karetke? -No tak, moglem to zrobic. Ale ten dzieciak uciekl. - Ominal Cor-de'a i pobiegl do telefonu. -Co? -Gdzie mam zadzwonic? Pod 911? -Co to znaczy "uciekl"? Sciskajac sluchawke telefonu, zastepca wyrzucil z siebie: - Wybiegl z aresztu piec minut temu. Halo, potrzebna karetka w biurze szeryfa. Mamy rannego policjanta. Zrobilem mu reanimacje, ale nic nie pomoglo. Corde przebiegl przez areszt, wypadl tylnymi drzwiami, a potem znalazl sie przed tylnym wyjsciem z ratusza. Otwarte na osciez drzwi wychodzily na skapany w sloncu parking. Do cholery, wydostal sie na zewnatrz! Nie bylo zadnego sladu po zbieglym chlopcu. Corde potruchtal z powrotem do biura. Rozlegl sie chrapliwy dzwiek syreny. Corde kazal dyspozytorce wezwac Ebbansa, a sam zadzwonil do domu Ribbona. -Czesc, Ettie, mozesz mu powiedziec, zeby natychmiast tu przyjechal? Uciekl nam... Tak? Gdzie? Na rybach? W cholere! Jim Slocum wbiegl przez otwarte drzwi i minal zastepce z hrabstwa, ktory niecierpliwie czekal na karetke. - Bill, co sie stalo? Slyszalem pogotowie. -Halpern zniknal. -Zniknal? Jak to... -Uciekl, chcialem powiedziec. Mocno poturbowal Lance'a. -Bez jaj. - Slocum usmiechnal sie szeroko. - To niezle zadziorny Jak na takiego tlusciocha. A gdzie Steve? -W sobote po poludniu? Jak myslisz? W swoim cholernym nowym samochodzie... Ma w nim telefon? -Nie - odparl Slocum. - Chcial zainstalowac stare CB, ale nie m?gl sobie poradzic. -Podaj rysopis i powiedz, zeby nie zrobili mu krzywdy podcza trzymania. -Moge powiedziec, ale nie wiem, czy to cos da. - Slocum poszedl pokoju dyspozytora. Pojawili sie sanitariusze z niskimi noszami na kolkach. Ostrozni dali cialo Lance'a Millera, dali mu zastrzyk i zawiezli do ambulans Znow sie ocknal, klal siarczyscie, kiedy sanitariusze zamykali drzwi. Dwadziescia minut pozniej zjawil sie Ebbans, a piec minut po nim honey. -Wspaniale, zwial nam morderca - wykrzyknal Mahoney, ki uslyszal nowine. -O, chyba stracilem jakies przesluchanie - rzekl glosno Corde. Mahoney spojrzal na sufit. -Mamy teraz nastepny dowod - odezwal sie radosnie Slocum. Nie uciekalby, gdyby nie byl winny. Corde spojrzal na niego, jakby pytal, skad biora sie dzieci. -Trzeba zadzwonic do stanu i powiedziec, ze podejrzany wydos sie na wolnosc -uznal Ebbans. -Mozesz wspomniec, ze ma bron - wtracil zastepca specjalizuj sie w lamaniu zeber. Zapadla cisza. Wszyscy odwrocili glowy w jego kierunku. Zastepca zarumienil sie, a potem rzekl: - Zapomnialem o tym powi dziec przez to cale zamieszanie z Lance'em. Chlopak ma rewolwer L ce'a. Myslalem, ze zgarnal tez dodatkowe komplety naboi, ale spadly p prycze. Wzial tylko bron. Dobrze, ze nie znalazl reszty amunicji. -Nikt nie powinien wchodzic do celi z bronia! - przypomnial Co~ de. - Nie zostawil jej w skrzynce? -Chyba zapomnial. -Jezu - wyszeptal Corde. - Chwyc za telefon - nakazal Slocum wi. - Niech hrabstwo i stan wydadza listy goncze. Uzbrojony i niezro nowazony emocjonalnie. Powiedz im, ze jest wystraszony, ale nie powini byc grozny. -Detektywie, zachowuje sie pan, jakby prowadzil sledztwo - wt cil Mahoney. -Musze chyba przypomniec, ze zostal pan zawieszony. Pozostali spojrzeli na Corde'a ostroznym wzrokiem. Oczekiwali, - wybuchnie. Jednak on nawet nie uslyszal tych slow. Byl w zupelnie innym miejscu, dyszac i plujac, biegl za chlopcem miedzy krzakami i drzewai - Nie ma jeszcze prawa jazdy. Jest za mlody. Bedzie probowal wydosi sie z hrabstwa pieszo. Jak do tego doszlo, ze uciekl? Nie wiem. Chyba jeszcze nie mielismy takiego przypadku. Moze wsiadl do autobusu dalekobieznego pod Fredericksbergiem? Moze - wycedzil Corde. - A park stanowy? No jasne - rzucil Slocum. - Dojdzie do rzeki, wezmie jakis kajak jub lodke i poplynie na poludnie... Otworzyly sie drzwi i do pomieszczenia wszedl szeryf hrabstwa Harri-son Hammerback Ellison. Byl poteznym mezczyzna, ale do tego mial spiczasta twarz, bardzo male stopy i waskie kostki. - Przed chwila dostalem telefon. Ten chlopak uciekl? -Tak. - Ebbans wstal i wzial jego kapelusz. - Ma bron. Pojedziemy we dwoch do parku stanowego. Bill, moze byc? - spytal Ebbans. Mowil ostrym glosem, prowokowal tych, ktorzy kwestionowali przywodztwo Corde'a. Dzieki ci za to, TT Corde przytaknal i nakazal Slocumowi: - Jim, sprawdz Droge 302, na wypadek gdyby probowal lapac okazje. Ja zajme sie Sto Siedemnastka w kierunku rzeki. Moze tam go znajde. Slocum spojrzal na Ebbansa, ktory powiedzial: - Jim, wykonaj. Potem Corde zwrocil sie do Mahoneya: - Charlie, niech pan sprawdzi centrum miasta. Moze probuje nas przechytrzyc i ukrywa sie tutaj, az zrobi sie ciemno. -Nie sadze, zeby byl tak przebiegly, ale to nie jest zly pomysl - odparl Mahoney po chwili wahania. Wszyscy pospieszyli na parking. Slocum szybko odjechal. Ellison i Ebbans tez znikli w chmurze pylu i dymu po przypalonych oponach. Corde zwlekal. Zapalil silnik i powoli wyjechal z parkingu. Nie skrecil jednak w prawo, w ulice Rzezuchy, ktora prowadzila bezposrednio do Drogi 117, ale w lewo. Mocno nacisnal pedal gazu. Potega Waszej madrosci, sila Waszej mocy, prowadzcie mnie, Straznicy, do Zaginionego Wymiaru, z ciemnosci do swiatla. Philip zatrzymal sie, by powachac bron zastepcy szeryfa. Pachniala oliwa, plastikiem i metalem ogrzanym do 37?C przez jego tlusty brzuch. Byl to maly rewolwer, ale bardzo ciezki. Systemy uzbrojone. Torpedy mserowe w wyrzutniach... Philip jest w lesie, ktory podchodzi pod dom rodzicow. Chlopca otaczaja watle sosny, ostre lodygi dzikich slonecznikow i wysokie, pochyle trawy. Miedzy drzewami widzi chevroleta. Widzi tasme izolacyjna przytrzyjjj ca kratownice samochodu, ktora matka uszkodzila, gdy dwa lata temu chala z drogi. Widzi rozen i werande z tylu domu. Jej siatkowe drz^6" szeroko otwarte - tak je ojciec zostawil po odgrzebaniu torebki. Philip ^ dzi zielona rozpadajaca sie szope w ogrodzie. Pod jednym z okapow zn^ duje sie ogromne, obrzydliwe gniazdo os. Od tygodnia dreczy go niczyj duzy pryszcz. Kiedy zabije ojca i Jano - ktory go wydal Hononom Wpa kuje reszte kul w gniazdo os. Skup sie na celu, wchodzisz teraz w tryb Wymiaru... Nie, napomina sie, nie wpakuje wszystkich kul w gniazdo os. Zachowam jedna. Philip wychodzi z lasku i rusza w strone domu. Wiernosc. Zaginionemu Wymiarowi. Z ciemnosci do swiatla. 12 To na pewno nie pomoze - rzekl Creth Halpern.Zona patrzyla na niego z zaciekawieniem, jakby stal przed nia i bezglosnie poruszal ustami. Jakby slowa brzeczaly wokol jej glowy niczym ro' pszczol w starym pudelku. rao Oboje byli zaskoczeni tym komentarzem. Od wielu lat nic nie mov o jej piciu. Wlala zawartosc grubej szklanki do ust i przelknela. Napelnila ja ponownie i odstawila plastikowy pojemnik do lodowki, w ktorej znajdowaly sie plasterki sera, prawie puste pudelko z zapiekankami, opakowanie ziemistej wolowiny i pol litra mleka. Oparla sie o sciane. Halpern sciskal w dloni srubokret, ktorego uzywal do otwierania zaklejonych farba okien. Wcisnal koncowke w szczeline i podwazyl, wgniatajac drewno parapetu. Okno ani drgnelo. - Cholera! Zona saczyla drinka i patrzyla na kwitnacy bez za oknami, na ktoryc wisialy zaslony w male brazowe tipi. Halpern nie mogl zrozumiec, dlaczego ona wyglada tak dobrze. Rano - lekko nabrzmiala twarz, wieczorem - martwe oczy, ale byly to jedyne zewnetrzne oznaki pijanstwa. Ubieglego lata jeden z kolegow Philipa dostawial sie do niej. Chuderlawy dzieciak ze szkoly sredniej! Halpern musial przyznac, ze ma niesamowite cialo i silny organizm. Jak ona byla w stanie wychylac kolejki szybciej niz ci wszyscy faceci w knajpie i mie wciaz gladka twarz i ulozone wlosy? Zrobione paznokcie? Ogolone nogi Nasz syn siedzi w areszcie - rzekla, jakby oznajmiala swieza no-^_ On tego nie zrobil. Jutro powinni go wypuscic. Och, przestan, przeciez robil z nia te rzeczy... - Jej glos wcale nie wskazywal, ze jest pijana. Zastanawial sie, czy to przyzwyczajenie. Probowal przypomniec sobie jej glos, kiedy sie poznali i zaczeli spotykac w zajezdzie w New Lebanon, gdzie byla kelnerka. Nie mogl. Bardzo go to przygnebilo. Zona mowila do zagraconego podworza: - Nie moge zadzwonic do mojej matki. Jak moglabym tam zadzwonic? Tak mi wstyd. -No pewnie, w koncu zrobil pare rzeczy tej dziewczynie. Powinien dostac za to lanie i dostanie, ale nikogo nie zabil. Moge przysiac. Musimy mu jakos pomoc. -O, tak. Tylko w jaki sposob? -Chyba jest jakas instytucja. Trzeba porozmawiac z... Nie wiem. Z kims porozmawiac. -O to ci chodzi? No jasne. Gdybys zarabial pieniadze, to co innego. -Jej glos byl czysty jak gin. -Dzieki mnie ma gdzie mieszkac. Karmie go. Ciebie tez. I nie tylko. -Dwie zlosliwosci w ciagu jednego dnia. Halpern byl zdenerwowany. -Gdybys zarabial pieniadze... -Pieprze zarabianie pieniedzy. Ty tez mozesz zarabiac. -...moglibysmy sobie pozwolic na pare rzeczy. -Zabraniam ci podjac prace? -Nic nie pamietasz. Nic nie pamietasz. -Nie moge z toba rozmawiac, kiedy jestes w takim stanie. -A jak to sie stalo, ze juz ze mna nie sypiasz? - spytala z zaciekawieniem. W Halpernie zawrzalo, ale natychmiast sie uspokoil. Myslal, zeby ja spoliczkowac, paralizowaly go jednak wyrzuty sumienia. Tak jak zona, zaczal patrzec przez okno. Uswiadomil sobie, ze wiekszosc ich klotni miala wlasnie taki przebieg - ona pijana, on rozmyslajacy o innych miejscach i ludziach; oboje wygladajacy przez okno. Chcial ja uderzyc, ale nie mial tyle energii lub nienawisci. -Idz w diably - mruknela, jakby pokazywala droge. Halpern chwycil srubokret i zaczal mocno go sciskac. Czul sprezystosc gumowanej raczki pochlapanej farba. Podszedl powoli do zlewu, wychylil sie do przodu i wscieklym ruchem wbil srubokret w szczeline okna. Potem odrywal kawalki drewna z miekkiego sosnowego parapetu. Az uslyszal brzek garnkow. Tlumiony odglos otwieranych drzwi do lodowki. Wlewanego plynu. Uslyszal glos zony: - Philip! Halpern sie odwrocil. Chlopak wszedl tylnymi drzwiami i stanal ria srodku kuchni. -Jak sie wydostales? - spytal ojciec. Odczul ogromna, nieprzepaj ta chec, by podejsc do chlopca i rozkwasic mu nos. Krzyczec na niego. (C0 krzyczec? "Jak mogles to zrobic tej biednej dziewczynie'? Jak mogles, ty glu. pi maly gnojku?" Krzyczec: "Co ja zrobilem, ze stales sie taki podly? Kochalem cie! Naprawde kochalem! Jestem zrozpaczony!") Stal jak sparalizowany, srubokret wyslizgnal mu sie z reki. Philip by} kilka krokow od niego. Jego gorna warga blyszczala od smarkow, czolo lsnilo od potu, a otluszczona klatka piersiowa ciezko sie unosila. -W jaki sposob... -O Boze - wyszeptala zona. Creth Halpern tez spostrzegl bron. -Co tam trzymasz? - spytal. Philip spojrzal na matke. Szklanka wypadla jej z reki, uderzyla 0 podloge i zostawila smuge cieczy na lodowce. Jej gladkie dlonie zakonczone rownymi, pomalowanymi na czerwono paznokciami uniosly sie do ust. Philip z powrotem odwrocil glowe w strone ojca. Poruszal ustami jak ryba - nie wydobywaly sie z nich zadne slowa. W koncu przelknal sline 1 powiedzial slabym glosem: - Przyszedl pan Zlota Raczka. -Posluchaj, mlodziencze. Odloz bron. -Zlota Raczka czeka. -Philip, nie rob tego - prosila matka. Wybuchla placzem. - Prosze, nie rob tego. -Nigdy nic ci nie zrobilem - powiedzial chlopiec do ojca. -Synu... Philip uniosl rewolwer i wyrzucil z siebie: - Zlota Raczka i Zlota Raczka, na okraglo tylko ta Zlota Raczka... -Synu, chcialem ci tylko pomoc. -Ja niczego ci nie zrobilem - wyszeptal Philip. -Synu, ja wiem juz, ze nie skrzywdziles tych dziewczyn. -Rozmawiales z szeryfem. Widzialem. -Dalem im torebke, ktora schowales. List! W srodku byl list. Wiesz, o czym mowie! On swiadczy, ze nie zabiles tej dziewczyny. Przykro mi, tato, ale pan Zlota Raczka czeka. - Halpern nigdy nie zal u niego glosu tak pewnego, doroslego i przerazajacego. s Chcialem ci pomoc - powtorzyl ojciec. _ Wyciagnij reke - nakazal Philip. pili Corde cicho ominal drzemiacego starego kundla, przywiazanego do niszczonej poreczy na frontowej werandzie. Wsliznal sie do domu i ruszyl glab po rozowym chodniku pokrytym ciemnymi plamami. Czul zapach moczu psa, starego jedzenia i srodka dezynfekujacego. W kuchni zobaczyl Philip3 trzymajacego rewolwer, obok stal jego ojciec. Zobaczyl tez biala kobieca reke zakonczona dlugimi pomalowanymi paznokciami. Corde wszedl do jadalni. Zostawil rewolwer w kaburze, tylko zdjal kapelusz i polozyl go na zakurzonym telewizorze Sanyo. Zatrzymal sie przy stole, ktory pokrywaly zatluszczone talerze, resztki jedzenia i okruchy po wczorajszej pizzy. Posrodku plastikowego blatu lsnila duza plama wyschnietego ketchupu. -Czesc, Philip - odezwal sie cicho Corde. Creth Halpern sie wzdrygnal, uslyszawszy glos. W drzwiach pojawila sie twarz jego zony. Philip bez zainteresowania spojrzal na detektywa, potem znow na ojca. - Wyciagnij reke. Halpern powiedzial powoli do Corde'a: - On zdobyl bron. -Wyciagnij reke! Halpern uniosl rece nad glowe. -Nie do gory. Pan Zlota Raczka czeka. Wyciagnij reke. Wiesz, jak to zrobic. -Phil - mruknal Corde. Chlopiec zerknal tylko na niego i znow wbil wzrok w ojca. Kiedy Corde zrobil krok w kierunku salonu, Philip uniosl bron i wymierzyl w sam srodek piersi ojca. -Philip - powiedzial Corde jakby od niechcenia - czemu nie odlozysz broni? Prosze. Jego rodzice patrzyli bezradnie na Corde'a. Widzial rozpacz na ich twarzach, przy czym glebsza u ojca. -Prosze, kochanie. Prosze, synku - kwilila matka. Philip spojrzal na nia. Usmiechnal sie i nakazal: - Otworz lodowke. -Prosze, kochanie... -OTWORZ JA! Krzyknela i szybko otworzyla drzwi. Philip wystrzelil w dolna czesc Pojemnika. Rozlegl sie ostry ogluszajacy huk. Szklo eksplodowalo, uniosla sie z niego mgielka ginu. Matka znow krzyknela. Corde ani Halpern sie nie poruszyli. Philip odwrocil sie ponownie do Corde'a. -Nikt cie nie skrzywdzi - zapewnil Corde. Philip rozesmial sie triumfalnie. - Pan mysli, ze jestem glupi? ty sam sposob probowali z Datharem. Chcieli go wykiwac. Oklamywali ale on im nie wierzyl. -Phil, chcemy ci pomoc. -Jamie mnie wydal. Corde odparl surowym tonem: - Nie, to nieprawda. Rozmawiali -Wydal! -Nie! - krzyknal wsciekle Corde, ryzykujac, ze sprowokuje chlo ca. - Rozmawialem z nim o tym, co sie wydarzylo. Ktos z biura szeryfa i nabral. Nie wiedzial, ze pojada za nim. Probowal cie ratowac. Ma dla ciebie wiadomosc... - Corde uniosl dlon w pozdrowieniu Naryanow. Rewolwer w dloni Philipa sie zakolysal. - Tak powiedzial? -Tak, na pewno. Philip przytaknal i lekko sie usmiechnal. Potem odwrocil sie do i rzucil ponurym glosem: - Nie odwiedziles mnie w areszcie. -Powiedzieli, ze nie moge. Sa wyznaczone godziny odwiedzin, lem zajrzec do ciebie dzis po poludniu. To tak jak w szpitalu, kiedy p chalismy do babci. Powiedzieli mi, ze odwiedziny sa o czwartej. Philip spojrzal na Corde'a, ktory rzekl: - To prawda, Philip. Chlopiec omiotl wzrokiem podloge. Kiedy na zewnatrz Charlie Mahoney uslyszal wystrzal i krzyk, odlozyl krotkofalowke, przez ktora wlasnie wezwal TT Ebbansa i Hammerba Ellisona. Z kieszeni wyciagnal zarejestrowany pistolet i ruszyl na we" de. Przyjechawszy za Corde'em, czekal na schodach i zastanawial sie zrobic dalej. Wystrzal rozwial watpliwosci. Skulil sie, spojrzal przez rdzewiala, porwana siatke i wczolgal sie na werande. Zoltawozielony wan na podlodze byl brudny i na kolanach drogich kraciastych spodni honeya pojawily sie podkowy brudu. Obserwowal rozmowe Corde'a i Halpernow, az po cichu podjechaly dwa radiowozy. Cofnal sie wtedy do drzwi, otworzyl je i ruchem reki przywolal policjantow. Ebbans i Ellison pobiegli za dom, a Slocum i zaste z hrabstwa weszli na frontowe schody, gdzie Mahoney kazal im pozos Mahoney wczolgal sie do salonu. -Synu, prosze. Niczego nie osiagniesz w ten sposob... -Philip, tata, mama i ja chcemy ci pomoc. Philip teraz plakal. - Tylko mnie bije. Nic nie zrobie, a on mnie bije- Chce, zebys byl silny - odparl Halpern. - Tylko to. Wiem, ze masz to w sobie. Wszystko bedzie w porzadku. Zobacza list i cie zwolnia. Qorie, powiedz o liscie... _~ Liscie? Powiedz mu o tym liscie! - nalegal rozpaczliwie Halpern. Mahoney wstal i poszedl do jadalni. Wstrzymal oddech, nie dlatego, ze nje chcial robic halasu, ale przez zapach moczu psa i gnijacego jedzenia. O jakim liscie, Halpern? - spytal Corde. -Szeryf nic ci nie mowil? Mahoney ruszyl naprzod. Zaskrzypiala podloga. Corde odwrocil sie szybko i zobaczyl go. - Nie! Oczami jak srebrne dolarowki chlopiec spostrzegl Mahoneya. Uniosl bron. Mahoney zrobil to samo. Corde rozlozyl rece i stanal miedzy nimi, plecami do Philipa. Nerwy napiely sie mu do granic wytrzymalosci na mysl o wylocie lufy smitha wessona dwa kroki za nim i browningiem w tej samej odleglosci przed nim. - Do cholery, Mahoney, co tu robisz?! -Ty skurwysynu. Corde, zejdz mi z drogi! Do kurwy... -Wynos sie stad, to nie twoj interes! - Corde krzyczal. Mahoney tanczyl w drzwiach, szukajac pozycji do strzalu. Chlopiec zamarl z przerazenia, jego bron mierzyla w kregoslup Corde'a. - Philip! - krzyknal Corde nad ramieniem. - Odrzuc bron. Nic ci nie zrobimy. Tylko... -ZEJDZ Z DROGI! - wrzasnal Mahoney. Philip opuscil reke. Ojciec spojrzal na niego i poprosil: - Odloz ja. Rewolwer znalazl sie jeszcze nizej. Na podlodze mignal jakis cien. - Rzuc bron! - wrzasnal Mahoney i strzelil dwa razy w sufit. Ebbans i Ellison wpadli do kuchni. Philip obrocil sie w ich strone. El-lison krzyknal przerazony: - On strzela, brac go! - I juz ich dloni nie bylo widac zza wscieklych blyskow z luf. Mahoney rzucil sie na dywan. Corde, upadajac na podloge, uslyszal swist pocisku kolo lewego ucha. Philip obracal sie wkolo. Potem upadl. Corde podczolgal sie do niego, krzyczac: - Nie, nie, nie! - Ojciec Philipa jakby zastygl, reke wyciagal w kierunku syna. Zapadla glucha cisza. Charlie Mahoney wstal i oparl sie o rozowy metalowy stol. Stracil doniczke, ktora rozprysla sie na dywanie. Jaskrawo-czerwony kwiat pelargonii mial kolor krwi tryskajacej z szyi i piersi Philipa i rozlewajacej sie po brudnej podlodze, ktora kiedys musiala byc biala. Osaczanie HRABSTWO HARRISON INCYDENT Z BRONIA KOMISOA DOCHODZENIOWA PODSUMOWANIE Przedmiotem badan komisji byla smierc nastolatka, Philipa Arthi Halpema, lat 15 (dalej jako "Podejrzany"), ktory zostal smiertelnie strzelony przez policjantow z: hrabstwa po jego ucieczce z aresztu w N. Lebanon, gdzie przetrzymywano Podejrzanego. Oskarzano go o morde stwo, pozbawienie zycia, gw^lt i sodomie. Osmego maja po poludnia Podejrzany zostal ostrzelany przez Thor sa T. Ebbansa, glownego zastepce, oraz Bradforda Ellisona, szeryfa hr stwa Harrison. Ustalono, ze nastepca Ebbans oddal dwa strzaly, ktore 1 fily Podejrzanego w piers, na^omiast szeryf Ellison strzelil cztery razy, i trafiajac w szyje. Wszystkie pociski zostaly znalezione. Stwierdzono smierc Podejrzanego na miej^cu zdarzenia. Fakty zwiazane z incyde ntem nie podlegaja watpliwosci. Podejrzany mial przy sobie nabity rewolwer smith wesson o kalibrze 0,38. Tego samego dnia zabral go podczas ucieczki z aresztu zastepcy z New Lebanon-ktorego ciezko poturbowal. Podejrzany zachowywal sie jak osoba niep0-czytalna, najwyrazniej mial zamiar zastrzelic swojego ojca. Na miejsc zdarzenia obecni tez byli: m^tka Podejrzanego, William Corde, de j^ew Lebanon, i Charles Mahoney, prywatny detektyw z Missouri - zagazowany jako konsultant w biurze szeryfa z New Lebanon. Kiedy detektyw Corde probowal naklonic Podejrzanego do poddania, szeryf Ellison i zastepca Ebbans weszli do domu tylnym wejsciem. Pan Mahoney stwierdzil, ze Podejrzany nagle uniosl bron i wedlug jego slow: za chwile by strzelil do detektywa Corde'a i do mnie, balem sie o nasze oezpieczenstwo". Pan Mahoney oddal dwa strzaly, oba niecelne. Szeryf Ellison i zastepca Ebbans uslyszawszy te strzaly, przypuszczali, ze to Podejrzany, ktory odwrocil sie i skierowal w ich strone bron, zaczal strzelac. Odpowiedzieli ogniem, co zakonczylo sie smiercia. Komisja stwierdza, ze uzycie broni przeciwko Podejrzanemu bylo uzasadnione i zarowno szeryf Ellison, jak i zastepca Ebbans nie przekroczyli przepisow. Detektyw Corde zeznal, ze Podejrzany nie mial zamiaru strzelac i zgodzilismy sie z nim, iz pan Mahoney zbyt pochopnie otworzyl ogien, co w efekcie doprowadzilo do smierci Podejrzanego. Jednakze podjal decyzje w wyjatkowo stresujacej sytuacji i Komisja jest sklonna przyjac, ze w tych okolicznosciach jego zachowanie bylo uzasadnione. Ojciec Podejrzanego zeznal, ze wczesniej przekazal szeryfowi Steveno-wi Ribbonowi z biura w New Lebanon list, ktory podawal w watpliwosc wine Podejrzanego. Szeryf Ribbon, domyslajac sie znaczenia tego listu, osobiscie zawiozl go do laboratorium stanowego do ekspertyzy. Ze wzgledu na zla wymiane informacji zaden z policjantow bedacych na miejscu zdarzenia nic nie wiedzial o tym dokumencie. Jednak jako dowod ma on tylko znaczenie w przypadku jednego z morderstw, o ktorych popelnienie Podejrzany zostal oskarzony; jest nieistotny, jezeli chodzi o ucieczke z aresztu i agresywne zachowanie, co doprowadzilo do strzelaniny. Dlatego KOMISJA DOCHODZENIOWA STWIERDZA, iz: 1. Nikt nie ponosi odpowiedzialnosci za smierc Philipa Arthura Hal-perna. 2. Ten przypadek smierci nie zostanie przekazany do rozpatrzenia wielkiej lawie przysieglych hrabstwa Harrisom 3. Nie istnieja powody, by zwolnic, zawiesic, ukarac grzywna albo udzielic nagany szeryfowi Bradfordowi Ellisonowi lub zastepcy Thomaso- T. Ebbansowi za konsekwencje wydarzen, ktore mialy miejsce 8 maja w domu Cretha A. Halperna. Oto Bill Corde. Wypisuje trzy mandaty za parkowanie - po przesunieciu grubych 2wigni parkometrow, by sie upewnic, ze domniemani przestepcy faktycznie przekroczyli czas, a nie po prostu zapomnieli wrzucic pieniedzy, wynika to wcale ze wspanialomyslnosci Corde'a, ale z faktu, ze nikt kloci sie z policjantami bardziej zazarcie niz sprawcy wykroczen na kingach. Zatrzymuje gremlina Trudy Parson, zeby poinformowac, ze nie prawy kierunkowskaz, a lewy z tylu jest slabo widoczny. Tankuje plymoutha i przez pol dnia czatuje na punkcie kontroli s kosci. Lapie tylko akwizytora z Chicago. Wypisuje mu mandat - nie przestaje na ostrzezeniu - bo kierowca ma na sobie siwy jedwabny nitur, na malym palcu nosi sygnet i jest mocno opalony, choc to dopiero lowa maja. Wilam, panowie. Chyba nie wieziecie piwa? Pytam, bo zaden z was wyglada na osiemnascie lat i jezeli jest to piwo, mam nadzieje, ze znalez scie je przed chwila na ulicy i macie zamiar zaraz jej wylac, a puszki sprzedac. Mam racje? Corde zazadal przeprowadzenia dochodzenia w sprawie zarzutow, zniszczyl listy Jennie Gebben. Poniewaz przywrocono go na stanowisko, a sledztwo zostalo zakonc ne, prokurator okregowy mowi mu, ze dochodzenie bedzie jak inscenizacja hipotetycznej sprawy dla studentow. Corde wcale nie jest przekonany, a potem zastanawia sie jakis czas i pisze kolejny wniosek o szczegolo przeprowadzenie dochodzenia. Dzien pozniej dostaje telefon od sekret sedziego, ktory mowi, ze podanie zostalo odrzucone i przesla mu de listem poleconym. Corde otrzymuje tez inne oficjalne pismo. To pochodzi z biura pro ratora stanowego stanu Missouri. Znajduja sie w nim podziekowania list i informacja, ze ktos z biura sprawdzi uprawnienia prywatnego de tywa Charlesa Mahoneya, mieszkanca St. Louis, oraz jego pozwolenia bron palna. Biuro szeryfa hrabstwa oficjalnie zamyka sledztwo w sprawie zabojstwa Gebben i Rossiter. Kiedy Corde chce zobaczyc list, czy tez to, co Creth Halpern dal Ribbonowi, sam Hammerback Ellison dzwoni do niego do domu i przypomina, ze juz pozbyto sie tych spraw. Uzyl wlasnie takiego okreslenia. Pozbyto sie. Corde mowi, ze rozumie, ale czy moglby mimo wszystko zobaczyc ten list. Ellison odpowiada, ze nie, bo zostal odeslany do archiwum. Corde idzie na zawody zapasnicze, w ktorych bierze udzial Jamie, i oglada, jak chlopak sromotnie przegrywa. Rodzina miala zamiar wspolnie zjesc na miescie, ale po tej klesce sportowej nikt nie jest w nas Jamie mowi, ze zostaje z kolegami z klubu, a Corde, Diane i Sarah jada do domu na tosty. Corde'em miotaja sprzeczne uczucia odnosnie doktor Parker, ktora do tej pory uszczuplila konto Corde'ow znaczaco i przemienila Sarah w ma-niaczke opowiadajaca historie. Dziewczyna nagrala juz cztery kasety na swoja ksiazke. Kiedy Corde pyta, jak dluga bedzie ta ksiazka, Sarah mowi, ze bedzie miala miliony dzilionow stron. Corde stwierdza, ze to dosc duzo, wiec jak dlugo trzeba bedzie ja czytac? Odpowiada, ze ciagle. Pewnego dnia Corde spostrzega, ze dziewczynka ze smutkiem wyglada na ogrod. Pyta, co sie stalo, myslac, ze nauka sprawia jej trudnosci. Ona mowi, ze martwi sie, bo Czlowiek Slonca, jej czarnoksieznik, chyba odszedl na zawsze. Nie widziala go od dluzszego czasu. Corde chcialby ja pocieszyc, ale nie wie jak. Kaze sie jej umyc, bo czas na obiad. Ona zrezygnowana wykonuje polecenie. Diane jest zadowolona, ze Sarah nie bierze juz ritalinu, bo wlasnie przylaczyla sie do grupy "Ameryka bez narkotykow" w komitecie rocznicowym i jest osobiscie odpowiedzialna za przygotowanie na czwartego lipca platformy z haslem: Powiedz po prostu nie! Ktoregos ranka Diane maluje w swoim pokoju paznokcie na wscieklo czerwono. Corde obserwuje te czynnosc i mysli o zapachu, ktory przypomina mu lakier, ktory jako chlopiec rozprowadzal na samolotach z balsy, by usztywnic papierowe skrzydla. To z kolei kaze mu myslec o Philipie Halpernie. Nie dzieli sie tym z zona, tylko mowi jej, ze wyglada ladnie, ot tak... Diane jest rowniez jego zrodlem informacji na temat nauczyciela Sarah, Bena Brecka. Corde'owi nie udalo sie jeszcze z nim spotkac. Sarah zrobila duze postepy od czasu, gdy razem pracuja. Dziewczynka czesto 0 nim mowi, ale Corde nie czuje sie zazdrosny, choc mysli o miesiacach meczarni, kiedy z nia pracowal. Teraz zjawia sie ten facet i w ciagu kilku tygodni wszystko ulega poprawie. Coz zrobic? Corde jedzie z Jamiem na ryby. Wsiadaja do aluminiowego kajaka 1 plyna na glebsza wode. Ich karty sa w porzadku, a Corde ma ze soba sznurek z wezelkami, by sie upewnic, ze zlowione okonie sa wymiarowe. Corde ma nadzieje zlapac duzego szczupaka maskinunga; byloby to wspaniale trofeum na scianie w pokoju Jamiego. Chlopiec wciaz jest ponury 1 malomowny. Corde dreczy sie tym, az w koncu pyta otwarcie, czy nie chcialby porozmawiac o Philipie, ale chlopiec odpowiada, ze nie. Jednak Piec minut pozniej Jamie ni z tego, ni z owego zaczyna sie glosno zastanawiac, czy Philip nie pomyslal, ze go zdradzil. Wyciagaja kajak nabrzeg i siadaja na plaskim kamieniu o kolorze s li. Corde wyjasnia, ze pwiedzial Philipowi, zanim ten zostal zastrzelon ze Jamie wcale go nie wydal, tylko zostal oszukany. Philip zrozi i uwierzyl. Corde wlozyl w te slowa trzydziesci dziewiec lat swojego ucz wego zycia. Wyraz twany Jamiego nie zmienia sie i w milczeniu wraca do lowienia ryb. Po pieciu minutach Jamie pyta, czy Corde przyjdzie na nalowe zawody zapasnicze. Corde mowi, ze nic - ani pozar, ani powo ani nawet wyprzedaz w Sears - mu w tym nie przeszkodzi. Na twa chlopca pojawia sie grymas przypominajacy usmiech. Przytakuje. Co wie, ze miedzy nimi znow zaczyna sie nawiazywac nic porozumienia. Corde dzwoni do gabinetu Wyntona Kresge'a i ku swojemu zaskocz niu dowiaduje sie od sebetarki, ze Wynton juz nie pracuje w szkole. Czy to oznacza, ze sam odszedl, czy zostal zwolniony? - pyta Corde. kretarka odpowiada, ze znaczy to tyle, ile powiedziala. Dzwoni do Kr ge'a do domu, ale go nie ma albo tak zonie kazal mowic. Corde zosta wiadomosc. Oto Bill Corde, ktory jedzie nad mroczne jezioro Blackfoot, do ciemn go walu, ciemnych drzew, szarozielonego blota. Wysiada z radiowo i przedziera sie przez splatane krzewy. Nie ma tu nic wiecej do oglada" dzieki gapiom, wedkarzom, dwom gwaltownym burzom i jednemu torn do, ktore pewnego dnia przetoczylo sie nad New Lebanon i pokrylo mi sce zbrodni galezmi i milionami mlodych lisci. Oto Bill Corde. Przesuwa zmatowiala monete miedzy palcami i spa ruje po miejscu podwojnego morderstwa, po gruncie, ktory wydaje s drzec pod nim. Sprawa jest zamknieta, ale on wciaz tu chodzi. Pochyla sie, kopie g lazki, kupki lisci i zgniecione puszki po piwie. Czasami sie zatrzym i mruzac oczy, wpatruje sie w gestwine drzew. Oto Bill Corde. l tej Wiesz, o czym mowie? - spytal mezczyzna. Byl szczuply, lysy i mial sobie niebieski garnitur, ktorego poliestrowe wlokna blyszczaly nicz mika. Do bialej koszuli dolozyl krawat w czerwono-czarne paski. - O tej inwestycji przy Drodze 117. -Walt... -Pozwol mi wyjasnic. Profesor Randy Saylesnie czul sie najlepiej. Chociaz odczul ogromna ulge, niemal sie poplakal, gdy sledztwo w sprawie smierci Gebben zostal zakonczone, a mlodego Halperna pochowano, to znowu teraz dowiedz sie, ze sytuacja finansowa uniwersytetu jest gorsza, niz dziekan Larraby poczatkowo mowila. Wczoraj zadzwonila z informacja, ze potrzebny jest dodatkowy milion. Do mezczyzny, w biurze ktorego teraz siedzial, rzekl cierpliwie: - Mow. Wyjasnij. -Zostala wyceniona na dziewiec, pozyczylismy siedem i kiedy zajmowalismy nieruchomosc, rynek sie zalamal i byla warta piec. Stracilismy w ten sposob dwiescie tysiecy dolarow. Do lutego pozbylismy sie calej rezerwy, bo udzielilismy z dziesiec takich pozyczek. Co ja mowie, okolo dwudziestu. Gabinet nie przypominal biura prezesa banku, raczej wygladal jak pokoj dyrektora galerii. Na scianie wisiala nowoczesna litografia, ale Sayles zauwazyl nalepke na ramie i wiedzial, ze nie patrzy na autentyk. Nie nalezy sie zreszta spodziewac, ze da sie dobrze zainwestowac w sztuke w sieci Walgreena, zwlaszcza gdy kupuje sie dwa w cenie jednego. Sayles wyciagnal z teczki plik papierow. - Walt, nie przyszedlbym tu z prosba, gdyby sprawa nie byla powazna. Szukamy mozliwosci wyrownania niedoboru i zamkniecia budzetu na ten rok w wysokosci trzynastu milionow. -Wszedzie jest ciezko. Sayles usilowal nie okazywac desperacji. Wyobrazil sobie, jak stoi przed studentami. Pewny, dowcipny, z usmiechem na twarzy. Wykorzystal teraz wszystko, czego sie nauczyl w ciagu dwudziestu lat pracy dydaktycznej. - Nasi sponsorzy zobowiazali sie do przekazania okolo siedmiu milionow. Prowadzimy rozmowy... Bankierowi tez nieobce byly teatralne gesty. - Wyjrzyj przez okno. Co widzisz? Sayles kontratakowal: - Widze miasto, ktore bardzo ucierpi, gdy Uniwersytet Audena zostanie zamkniety. Niezla proba. Bankier sie usmiechnal i pokrecil glowa. - Mowie o tym budynku piecdziesiat jardow stad. Jedni sprzedali, drudzy kupili, powazne firmy, a teraz znowu musza go sprzedac. My jestesmy bardziej rzetelni, ale tylko troche. Wydzial pozyczek nie zatwierdzi ani centa dla szkoly. - Bankier w dalszym ciagu mowil glosem cichym i monotonnym, jednoczesnie skrecajac kedzierzawe brwi miedzy palcami. Ubrany byl w pastelowy garnitur z tworzyw sztucznych, mial pozolkle zeby i blyszczace przerzedzone wlosy. Pod biurkiem stukal nieregularnie czarnymi butami z pomarszczonej skory. Jednak Sayles wiedzial, ze moda na Wall Street nie lagodzi obyczajow tego czlowieka. -Bedzie to tragedia, jezeli Auden zostanie zamkniety - stwierd glosno. -Jeszcze wieksza tragedia bedzie, jak podpisze niesciagalna pozy ke i prokurator z Higgins mnie oskarzy. -Walt, przestan. Przeciez nie kupujesz sobie porsche. Nie aresztuj cie za pozyczenie pieniedzy uniwersytetowi. Bankier spojrzal na Saylesa; wygladal, jakby badal mu puls. Sayl-pomyslal: Jestem jak farmerzy, ktorzy zglaszaja sie po pozyczke, majac z zabezpieczenie glownie strach przed utrata posiadlosci nalezacych od dwu stu lat do ich rodzin. Randy Sayles, prodziekan do spraw finansowych, wiedzial, ze nigdy nie patrzy sie na czlowieka tak przenikliwie, jak wted gdy wrecza mu sie czek na duza sume. -A jezeli dostaniecie udzial w nowym akademiku? - zaproponowal profesor. - Kosztowal dwadziescia trzy miliony. -Koszt to nie cena. A jak szkola padnie? Po co nam akademik uniwersytetu. -Sama dzialka jest warta trzy miliony. -Ale nie z pustym akademikiem. -Bedziecie mieli parking przy samej autostradzie. -Przykro mi. Te dwa slowa przeszyly serce Saylesa. Wstal i z rozpacza w glosie ktora sprawila, ze obaj poczuli sie wyjatkowo nieswojo, rzekl: - Byles m ja ostatnia szansa. - Przez chwile sie nie odzywali. Sayles wzial swoj sprawozdania finansowe i wlozyl je do wytartej teczki. Ruszyl w strone drzwi. -Poczekaj... Sayles zrobil w tyl zwrot i zobaczyl, ze tamten sie zastanawia. Banki ra najwyrazniej cos oswiecilo. Zapisujac nazwisko i numer telefonu n kartce, rzekl: - Ja tego nie napisalem. Nie dostales tej kartki ode mnie Nie znasz mnie. Sayles spojrzal na gryzmoly. Fred Barrett. Przy nazwisku znajdow sie numer telefoniczny. Numer kierunkowy 312. Chicago. -Kto to? Chwila milczenia, nim bankier rzekl: - Nie wiem, o czym mowi Znalazl to zupelnie przypadkowo. Poniewaz Brian Okun rozglosil juz plotke, ze Jennie Gebben i Gilchrist byli kochankami, nie przejmowal sie obietnica dana pani kan: ze przeszuka gabinet profesora w poszukiwaniu dowodow. Bylby dowolony, gdyby mogl powiedziec, ze nic nie znalazl, i na tym by sie skonczylo. Kiedy potem Gilchrist przedstawilby zjadliwa ocene jego pracy, twierdzilby, ze profesor szuka zemsty. Cudowne ulozenie dla calej sprawy. Jak z romansu, mozna powiedziec. To byl dobry plan, ale pomyslal o lepszym, kiedy kladac na biurko Gil-christa kartke z ocenami, zauwazyl koperte zaadresowana kwiecistym pismem. Nadawca byla studentka. Okun wzial zeberkowa koperte i ku swojemu ogromnemu rozbawieniu wyczul, ze papier jest perfumowany. Gilchrist, ktory w koncu wrocil z San Francisco, mial w tym momencie wyklad i jego asystent mogl usiasc w profesorskim fotelu. Otworzyl nie zaklejona koperte. Zla konstrukcja wiersza, pomyslal krytyk Okun. Pieszczoty twoje, gdy je wspominam/ wspanialego ptaka w moich ustach... Uznal, ze dalby jej dwojke za forme i trojke z minusem za tresc (Brak ci oryginalnosci, metrum monotonne, a ten miod to juz wyjatkowo wyswiechtana metafora spermy). Jednak nie mialo to znaczenia, bo jak sadzil, wiersz ten mial najwyzej jednego zarliwego czytelnika. Okun siedzial teraz w gabinecie dziekan Larraby. Obserwowal, jak czyta wiersz, wodzac po nim koscistym, pomarszczonym palcem wskazujacym. - Pan nie... - Zawahala sie. - Pan nie wyciagnal tego listu z jego skrzynki pocztowej? Ty glupia babo, na kopercie nie ma znaczka ani stempla, wiec jak mogl zostac wyslany? Okun odparl delikatnie: - Nie zrobilbym niczego niezgodnego z przepisami. Lezal na jego biurku. -Km jest ta dziewczyna? Ta Doris Cutting. -Jego studentka. Nic o niej nie wiem. -Amoze pan wie, czy zabral ja ze soba do San Francisco? Wlasnie powiedzialem, ze jej nie znam. Juz zdazylas stetryczec? Okun zmarszczyl brwi. - Zastanawiam sie. -To mi juz wystarczy. Trudno mi go oskarzac - przyznal Okun. - Wiele mnie nauczyl. Ale sypiac ze studentka... Studia to ciezki okres w zyciu mlodych ludzi, zanowalem go... - Lekko wykrzywil usta w grymasie zawodu. ^ "~ Zwolnimy go. Nie mamy wyboru. Trzeba to zrobic. Poczekamy tyl-' az skonczy sie semestr. Kiedy ma ostatni wyklad? ~~ Za dwa dni. -To potem powiem mu o zwolnieniu. Kiedy wyjada studenci. Mu my unikac rozglosu. Do tego czasu dochowa pan tajemnicy? Przytaknal z ponura mina. - Jak pani sobie zyczy. - Wstal i ruszyl w strone drzwi. -Brian? - Kiedy sie odwrocil, rzekla: - Chcialam tylko powiedziec, ze jest mi bardzo przykro. Wiem, ze byla to trudna decyzja dla pana. P stawic dobro szkoly nad osobista lojalnosc. Bede o tym pamietala. -Czasami - zauwazyl Okun - jak powiedzial Immanuel trzeba poswiecen, by dojsc do wyzszego dobra. 2 Powiedziales, ze je wypastujesz.-Wypastuje. -Powiedziales, ze dzisiaj. -Dzisiaj je wypastuje - rzekl Amos Trout, kulac sie w krzywym zielonym fotelu. Wzial pilota i zwiekszyl glosnosc. Jego szczupla, zylasta zona przelala ciasto do miski i uznala, ze nie pozwoli mezowi sie wykrecic. Rozbila jajko i powiedziala: - Kiedy bylam w kosciele, Ada Kempie spojrzala na moje nogi. Na pewno na nogi, bo nic innego nie bylo wokolo. Jak podniosla glowe, az blyszczalo jej w oczach. Myslalam, ze zapadne sie ze wstydu pod ziemie. -Powiedzialem, ze wypastuje. -Masz. - Podala mu granatowe czolenka, jakby wreczala pistolety do pojedynku. Trout wzial je i spojrzal na ekran telewizora. Nie byloby tak zle, gdyby nie to, ze Chicago gralo z Nowym Jorkiem i mecz przy tym wyniku nie zblizal sie do konca. Teraz Metsi wskocza na trzecie miejsce. No i ona paplala. Amos Trout jeszcze bardziej zwiekszyl glosnosc i zszedl z butami do piwnicy. (Nie sa wcale takie zdarte, zeby ta szczerbata suka Ada Kempie rzala z nich swoim pyskiem wysmarowanym tanim kremem.) -...pilka na lewo... zlapal ja lacznik. Bekhend! Co za chwyt! Bedzie rewanz u siebie... Biegnie... KLIK. Telewizor zamilkl. Kroki zony rozlegly sie nad nim, gdy szla kuchni. To boli. Och, jak czasami to boli. Trout wykrzywil twarz, a potem wzial gazete z duzej sterty, ktora sie zgromadzila, kiedy byli na wakacjach w Minnesocie. Rozlozyl ja na pokrytym plamami brazowym linoleum. Wstal powoli i wzial przybory: niebieska paste, szczotke i szmatke do polerowania. Polozyl je przed soba. Uniosl po kolei buty i ocenil, ile pracy wymagaja. Odwrocil jeden z nich. Wypadl z niego odlamany paznokiec. Postawil but na gazecie i kiedy rozprowadzal paste, skupil sie na czytaniu. Trout chwile czytal, a potem wstal. Rzucil buty na suszarke do bielizny. Jeden z nich zostawil niebieska smuge na emaliowanym metalu. Zabral gazete do kuchni, gdzie zona ze skrzyzowanymi nogami siedziala przy telefonie. -Za glosno byl ten mecz - rzucila do meza. - Wylaczylam telewizor. - I wrocila do rozmowy telefonicznej. -Odloz sluchawke - nakazal. Zadrgala jej skora na szyi. Spojrzala na niego zmruzonymi oczami. - Ale rozmawiam z matka. -To skoncz rozmowe. Przypatrywala sie pozolklej tarczy obrotowej, szukajac wyjasnienia tego nerwowego zachowania meza. - Mamo, zadzwonie pozniej. Wzial od niej sluchawke i wcisnal widelki. -Co ty robisz? -Bede dzwonil. -To nie masz zamiaru wypastowac mi butow? -Nie - odparl i zaczal wybierac numer. Centrum handlowe Oakwood. Bill Corde nienawidzil centrow handlowych. Ale przeciez te sklepy lsnia czystoscia, a ceny sa rozsadne... Sears gwarantuje satysfakcje i gdzie indziej masz wiekszy wybor? Tutaj mozesz kupic gorace krokiety po chinsku, taco, twarde ciasteczka pani Field i mrozony jogurt. Mozesz objac ramieniem zone, zaprowadzic ja do sekretnego sklepiku i postawic przed manekinem ubranym w czerwone jedwabne majtki i biustonosz oraz czarny pas do ponczoch. Potem muskac ja w szvJe, gdy ona rumieniac sie i wstydliwie krecac, pozwala ci kupic... no coz, moze nie te bielizne, ale ladna seksowna koszule nocna. Jednak dla Corde'a centra handlowe kojarzyly sie z centrum Fairway w St. Louis, gdzie z jego powodu zginelo dwoch policjantow. Dlatego wlasnie nigdy tam wiecej nie poszedl. Spojrzal na zabawki. W oknie wystawowym stal wyciety z karto Dathar-IV. Gorowal nad armia wojownikow z Zaginionego Wymiaru. C de przygladal sie przez chwile, a potem ruszyl dalej, az znalazl Podlogi dla wszystkich. Byl kilka krokow od wejscia, gdy wyskoczyl przed niego mlody mezczyzna w sportowym ubraniu. Nie mial wiecej niz dwadziescia jeden lat. - Skad ja pana znam - wyrzucil z siebie mlodzieniec. - Juz wiem, pan z gola podloga! -Ja... -A podlogi sa jak pan i ja. Potrzebujemy czasami nowych ciuchow. Nudza sie nam stare ubrania. Co ma pan teraz w szafie? Dwurzedowa marynarke, spodnie, bermudy, pare koszul, ha, mundur albo dwa. Mam racje? Niech pan pomysli, jak zazdrosna jest panska podloga. -Ja nie... -Pan nie zdaje sobie sprawy, ile moze zdzialac nowa wykladzina dywanowa. Wplynac na spokoj umyslu. Na malzenstwo. - Byl jak pitbulte-rier z malymi jasnymi wasami. - Chce pan porozmawiac o stresie? To moze najpierw: jakiego koloru jest wykladzina w panskim domu? -Ja naprawde nie jestem zainteresowany... -Czyli gole podlogi? Wiec jednak porozmawiajmy o stresie. -Nie szukam dywanow. Tylko Amosa Trouta. -Nie chce pan kupic dywanu? -Nie. -To pan? Od szeryfa? - Trout wyszedl z zaplecza. Przywital sie. -Zaraz, szeryfie - wykrzyknal chlopak - a czy na waszym posterunku jest wykladzina? Trout odprawil go machnieciem dloni. -Nadgorliwy - orzekl Corde, gdy usiedli przy biurku Trouta. -Hm. Nie. Upierdliwy, ale dobrze sprzedaje wykladziny. Za trzy ta bedzie dilerem samochodow, a zanim skonczy dwadziescia osiem lat, prawdopodobnie bedzie juz sprzedawal boeingi. Nie moge dlugo utrzymac takich chlopakow... -Widzial pan ogloszenie w Dzienniku? - ucial Corde. -Zaraz po tym morderstwie pojechalem z zona na urlop do Minnesoty. Zupelnie przypadkowo je zauwazylem, gdy rozlozylem gazete, zeby wypastowac buty zony. Pan czysci buty zonie? -One to lubia, prawda? A teraz prosze mi powiedziec, czy jechal pan Droga 302 tamtego wieczoru? To znaczy we wtorek 20 kwietnia. -Tak. Jechalem do domu. Po dziesiatej, wpol do jedenastej? pozniej. Wtedy sprzedawalismy w promocji wykladziny akrylowe. Szlo dobrze, ze musialem zostawac dluzej, zeby zaksiegowac wplywy, podliczac wplaty gotowka, czeki, do tego upusty. Moze pan sobie wyobrazic. Dopiero w aucie moglem cos wypic. No wiec jechalem przy jeziorze, kiedy ten facet nagle wbiegl na jezdnie. Lewy reflektor mi szwankowal, ale chyba mnie nie widzial z powodu tych krzakow wyrastajacych nad szose. Hrabstwo powinno cos z tym zrobic. -A pan dobrze go widzial? -Jasne. Byl przede mna, skakal, jak taka zaba, po rozgrzanym asfalcie. Kiedy mnie zauwazyl, zatrzymal sie. Smignal z drogi i tyle. -Mial jednak w poblizu samochod? -Tak, ale nie wiem, jakiej marki. -Jasny czy ciemny? -Ten samochod? Raczej jasny. -Przypomina pan sobie numer rejestracyjny? -Nie wiem nawet, czy samochod mial tablice. Czy to byla polcieza-rowka, czy sedan. Po prostu nie zwrocilem uwagi. Myslalem jedynie, zeby wyminac tego faceta. Resztki napoju wylaly sie na podloge. Po raz pierwszy bylem zadowolony, ze mam rdzawoczerwone wnetrze... -To byl dorosly mezczyzna, nie chlopak? -Nie, to nie byl chlopak. Na oko mial kolo czterdziestki. -Moze go pan opisac? -Dobrze zbudowany, ale nie gruby. Krotkie wlosy, niezbyt ciemne, zaczesane do tylu. Mial ciemne spodnie i jasna marynarke, ale jakby wy-brudzona. -No i bialy? -Slucham? -Jakiej byl rasy? -A, rozumiem. Tak, bialy. -Jakas czapka, buty, inne rzeczy? -Nie pamietam. Jak juz mowilem, naprawde dosc szybko go wyminalem. -A gdyby pan zobaczyl jego zdjecie, wiecej moglby sobie pan przypomniec? -Na przyklad w czasie konfrontacji? Sprobowalbym. -I nic juz wiecej pan nie pamieta? -Nie. -Nic niezwyklego? Niech sie pan zastanowi. -Nie, nic. Jedynie pomyslalem, ze ten facet musi miec dryg do majsterkowania. To znaczy zna sie na samochodach. Mial zamiar sam wymienic kabel zaplonu. Nie wszyscy to potrafia. Dlatego prawie sie zatrzyma-lem. Chcialem mu pomoc... -Kabel zaplonu? -Ale bylo tak pozno. Zona chodzi po scianach, jak nie wroce do jedenastej. Nie ma znaczenia, ze musze pracowac. -I on grzebal przy samochodzie? -Niezupelnie. Niosl ten kabel do samochodu. -Moze pan go opisac? -No, po prostu kabel zaplonu. Bialy, gruby. Wygladalo, ze jest owiniety w folie. -A mogla to byc linka do suszenia bielizny? Amos Trout chwile milczal. - Jak najbardziej. Diane weszla do salonu i spostrzegla, ze Ben Breck wycina litery z papieru sciernego. Sarah siedziala na kanapie i go obserwowala. - Winien jestem nowe nozyczki - powiedzial. -Slucham? -Mialem tylko ten twardy papier. Stepilem nozyczki. -Niewazne - mruknela Diane. - Co wy wlasciwie robicie? -"Przechowywanie" - rzekl uroczyscie Breck i podal Sarah litere E. - Dotknij jej. Poczuj. - Sarah przejechala dlonia po literze. - E - powiedziala. Litera dolaczyla do PRZECHOWYWANI na stole. Sarah prze-gloskowala slowo, dotykajacej kazdej litery. Breck zgarnal je i schowal za plecami. Potem podawal po kolei Sarah, ktora zamknawszy oczy, odgadywala, co to za slowo. Diane obserwowala z narastajacym napieciem. Po dziesieciu minutach Breck powiedzial: - Sarah, to bylby koniec na dzisiaj. Dobrze ci szlo, ale musisz popracowac nad b id, a takze n i u. Myla ci sie te litery. -Bede sie uczyla. - Sarah zebrala litery z papieru sciernego i wlozyla je do plecaka z lalka Barbie, w ktorym nosila magnetofon, kasety i cwiczenia. Diane objela ramieniem corke. -To do czwartku, co? - rzucil Breck. -Doskonale - wyrzucila Diane. - Bede caly dzien w domu. - Potem sie poprawila: - Chcialam powiedziec, my bedziemy w domu. Sarah podbiegla do drzwi. - Mamo, ja na razie wyjde. -Nie oddalaj sie tylko od domu. Breck i Diane poszli do kuchni. Bez pytania Diane nalala z ekspresu kawe do dwoch filizanek. Breck spojrzal na jej czerwone paznokcie, a potem jego wzrok zsunal sie na bluzke z rozpietymi na piersi dwoma guzika-Wydawalo sie, ze jest zachwycony. Wstrzymala sie z opinia na ten tern^-Wstrzymala sie tez z opinia o sobie. Breck dlugo patrzyl na zdjecie Corde'a w mundurze. Wisialo na lodowce, obok orla, ktorego Sarah wyciela z kolorowego kartonu. -To chyba ekscytujace byc zona policjanta. -Raczej niedogodne. Bez przerwy mamy telefony od naszych przyjaciol, zeby cos zrobil ze strefami parkowania, w sprawie mandatow i inne. A pan byl kiedys zonaty? -Nie. Nigdy nie mialem tego szczescia. - Pil kawe malymi lykami. Diane obserwowala go uwaznie. -Chyba za mocna. To pewnie przez te goraca wode z kranu. -Wcale nie. -Najgorsze u Billa jest to, ze wpada w obsesje. On... -Chyba chce pani powiedziec, ze jest kompulsywny. -Jaki? -Kompulsywny oznacza, ze uporczywie powtarza jakas czynnosc, natomiast pojecie obsesji odnosi sie do natretnych mysli. -Ach, wiec ma to i to. - Wybuchli smiechem, a potem Diane mowila dalej: - Nie moze po prostu przestac. Jest pracoholikiem. To nie jest wcale takie zle, bo nie musze sie o wszystko martwic. Kiedy jest w domu, to zajmuje sie domem. Ale gdy sie na cos uprze, to zachowuje sie jak terier, ktory sciga szczura. Wczoraj wieczorem poszlam spac, a on do polnocy palil swiatlo. Bill mowi, ze prowadzenie sprawy jest jak budowanie muru. Zawsze znajdzie sie duzo cegiel, jak sie dobrze poszuka. -A on szuka? -Tak, bez przerwy. -Kilkakrotnie wystepowalem w sadzie jako biegly. Mowilem tam na temat psychologii obserwacji. Swiadkowie czesto widza rzeczy, ktorych nie bylo, a nie zauwazaja faktow. Zmysly bardzo nas oszukuja. -Ja na pewno chce sie trzymac z daleka od jego sledztw. To takie ponure. Zupelnie inaczej oglada sie to w telewizji. Dlaczego sie nie ozenil? -Prowadzilem badania nad przemoca - kontynuowal Breck. - Dwoch moich wspolpracownikow zajmowalo sie socjopatami... -To jest to samo co psychopata? Jak Tony Curtis w tym filmie "Psychoza"? -Chyba Tony Perkins. -No tak, tak. - Czterdziesci jeden lat i niezonaty. -Oni pracowali z nikczemnymi charakterami... Nikczemnymi. -...i doszli do wniosku, iz widowiska, filmy, ktore minimalizuja Zna czenie przemocy, wywieraja szkodliwy wplyw. Powoduja rozchwianie sa dow moralnych i prowadza do sytuacji, w ktorych ludzie stosuja przemoc bo czuja, ze nie naruszaja norm wspolzycia. Obserwujemy... Diane wychylila sie do przodu. Jej dlonie pokryly sie potem, gdy probowala nadazyc za jego tokiem myslenia. -...wiele przypadkow, ze mlodzi ludzie reaguja gwaltownym afektem po obejrzeniu filmu i... -Hm. Afektem? Zauwazyl, ze sie pogubila, i pokrecil glowa w przeprosinach. - Afekt to silne wzburzenie, dotyczy sfery emocjonalnej. Jest tez tak, ze dzieciaki ogladaja na ekranie, jak ludzie wylatuja w powietrze, sa mordowani, i to ich wcale nie porusza. Nic nie odczuwaja. Albo, co gorsza, reaguja smiechem. -Chcialabym, zeby Jamie nie ogladal tych filmow... Bo wezmy tego jego kolege. Obaj zwariowali na punkcie Zaginionego Wymiaru. I jak to sie skonczylo. -Chodzi o tego chlopca, ktory zamordowal dwie dziewczyny? - spytal Breck. - Film mogl miec ogromny wplyw na jego postepowanie. Diane lekko zacisnela usta. - Chociaz chlopak zostal zastrzelony i wszystko go obciaza, Bill wciaz uwaza, ze tego nie zrobil. -Tak? - zapytal Breck z zaskoczeniem. - Ale nie macie juz przeciez tego ochroniarza... -Niech pan poczeka, az wiadomosc dotrze do mediow. -Wiadomosc? -Pojawil sie nowy swiadek. - Z gorycza wyrzucila z siebie te informacje. -Ale we wszystkich gazetach pisza, ze to ten chlopak byl morderca. -Nie tylko gazety, wszyscy w miescie tak uwazaja. Ludzie sa szczesliwi, ze sprawa sie zakonczyla. Ale nie moj Bill. O, nie. On wciaz prowadzi dochodzenie. Nie rezygnuje. Dzis zaczal sprawdzac nowy slad. Chce udowodnic, ze chlopak tego nie zrobil. Diane zauwazyla, ze mowi ze zloscia. Spogladala przez okno na miejsce, gdzie przez te dlugie tygodnie parkowal radiowoz Toma. -Kiedy byl pan dzieckiem, wszystko bylo jasne, zakonczenie oczywiste. Wiedzial pan, kto jest czarnym charakterem. Nawet jak mu sie udalo ulnknac sprawiedliwosci, wciaz pozostawal negatywnym bohaterem. Te-r8z nic nie wiadomo... Breck skonczyl kawe. - Macie wspanialy dom. Diane wydawalo sie, ze powiedzial to ze smutkiem, ale zanim uslyszala cokolwiek, co potwierdziloby jej wrazenie, dodal: - Wie pani, na co ^am ochote? -Prosze powiedziec - zachecila z usmiechem. Kokietowala niczym ba/manka. -Moze pojdziemy na spacer. Pokaze mi pani wasza posiadlosc. -Bardzo chetnie. - Wlozyla zakiet i wyszli na zewnatrz. Pokazala mu ogrod ziolowy, plac pokryty blotem, gdzie powinien byc trawnik, i miejsce, w ktorym z cebulek wyroslyby rosliny, gdyby nie pojawil sie tu jelen. Breck mruczal z zachwytu, potem poszedl na tyl dzialki. Stanal przed niskim plotem. - Chodzmy kawalek do lasu. -Dobrze - zgodzila sie Diane i poprowadzila go do bocznego wyjscia. - Musimy pojsc dluzsza droga. -Nie mozemy przejsc przez ten plot? - spytal Breck. -Widzi pan te krowy? -Tak, i co z tego? -Ile kosztowaly pana buty? -Ach, rozumiem. Oboje wybuchli smiechem. Mineli pastwisko i weszli w wysoka trawe i guzkowate dabki, ktore porastaly obrzeza lasu. Diane nie byla wcale zaskoczona, kiedy juz poza widokiem z domu Breck chwycil jej dlon. Nie zaskoczylo jej tez, ze mu na to pozwolila. Wiec to nie ten chlopak? -Nie. Maja nowego swiadka. Ich wzrok niespokojnie krazyl po szarozielonej kratce linoleum, konczacej sie w ciemnych rogach kantyny budynku hrabstwa. Znow zaczeli obserwowac polksiezyce lodu plywajace w coli. -Cos trzeba z tym zrobic. - Mezczyzna, ktory to powiedzial, byl gruby. Pod jego biala koszula z krotkimi rekawami brzuch napieral na elastyczny pasek u spodni kupionych w Sears. Mial jasne wlosy, zaczesane do tylu i sztywne od odzywki. Nazywal sie Jack Treadle i poza innymi zajeciami byl tez przewodniczacym rady w hrabstwie Harrisom Na calej twa-rzy mial faldki tluszczu: na oczach, ustach, na podbrodku. Malym palcem dotknal policzka i przez skore pogladzil zab. -Ja tez tak sadze - zgodzil sie drugi mezczyzna. Mial rowniez lana twarz, ale nie byl tak otyly. Tak samo jak Treadle wlozyl biala k0b le z krotkimi rekawami, a na nia plowa sportowa marynarke. Buli Coo byl posrednikiem w handlu nieruchomosciami i burmistrzem New Le non. Ci dwaj mezczyzni byli glownymi graczami w "Owalnym Gabine-' hrabstwa Harrison. -No to niezle - rzekl Treadle. - Ten chlopak... -On mial bron - stwierdzil defensywnie Cooper. -Moze mial, ale ten raport na temat wydarzen jest gowno wart. winnismy go aresztowac, potem zwolnic, a nie zabijac. -No coz... -Ktos za to beknie. -Niepotrzebnie strzelano do chlopaka - zgodzil sie Cooper. -Zastrzelono go - prychnal Treadle. Wokol nich wolno mowiacy malomiasteczkowi prawnicy i ich klienci jedli kanapki z pasztetowka i makaron z serem po 1,59 dolara. Treadle czlowiek, ktory zyczliwie traktowal tepych przyjaciol i pomniejszych w. gow. Tutaj byl w swoim zywiole i podczas posilku, przytakujac, przywi sie z polowa stolowki. Dodal: - Hammerback i Ribbon sprytnie sie ustawiali. Grali ro wielkich szeryfow, chcieli miec prase, chcieli glosnego aresztowania, chci li powiazac zabojstwo studentki w ubieglym roku z seryjnym mordere tym cholernym oprawca koz. No i maja artykuly w prasie, ktora teraz z czyna sie zastanawiac, dlaczego pozwolilismy zastrzelic niewinnego dzi ciaka. Inspektorzy zagladaja nam przez ramie i prawdopodobnie w Hi gins zjawi sie komisja ds. etyki. Dobiora sie nam do dupy. Musimy im rz cic kogos na pozarcie. -Wiem, ze myslisz o kims z New Lebanon. - Cooper chrzaknal i tarl usta gruba serwetka. -Wcale nie. Nie ma to dla mnie znaczenia. Jezeli wybierzemy ko z hrabstwa, ja to oglosze i zarobie punkty, jezeli kogos z miasta, ty o t: poinformujesz. Przykre, ze trzeba to zrobic, ale musimy sie oczyscic. N mozemy tuszowac sprawy. -Nie pomyslalem o tym. - Cooper odprezyl sie, a potem dodal: A co z Mahoneyem? -Jak to co? -Corde dal mi odbitke listu, ktory wyslal do prokuratora stanow go. Chce glowy Mahoneya. Ribbon trzesie dupa z tego powodu. -A o co w tym chodzi? Mahoney w ogole nie powinien zostac zaangazowany do sledztwa, t cywilem - odparl Cooper. No tak. - Treadle zarechotal. - To nie dalbym juz zlamanego groza Mahoneya. Co sie stalo, to sie nie odstanie. Takie smieci jak Mahonie pozostawiaja zadnego sladu. Jaki mamy wybor? Kogo mozemy skaleczyc? Jest Ellison - zaproponowal od niechcenia Treadle, stwierdzajac oczywiste. - Potem Ribbon. Ale oni sa za wysoko. Zarzuty przeciwko nim nas tez obciaza... ze niezbyt uwaznie przygladalismy sie ich pracy. -Kilku zastepcow szeryfa z hrabstwa pracowalo przy tej sprawie, a przez pewien czas sledztwo prowadzil Bill Corde. -Corde to sprytny gosc i on, on... - Treadle zajaknal sie, szukajac slow. -Znalazl nowego swiadka. -Znalazl tego swiadka - zgodzil sie Treadle. - I on... -Nie sral w gacie - podsunal Cooper. -Fakt, nie sral. -Ale - rzekl powoli Cooper - jest pewien klopot. -Jaki? -Nie slyszales? Mogl niby niechcacy zniszczyc pewne dowody. Krazyla plotka, ze sypial z Gebben. To byla zwykla... no, wiesz kto. W kazdym razie spalily sie jakies listy, ktore mogly cos powiedziec o zwiazkach tej dziewczyny z Corde'em. Zaniechano dochodzenia... -Jakiego dochodzenia? -Wlasnie mowie. Czy Corde nie zniszczyl dowodow. Nie stwierdzono, ze byl niewinny, tylko po prostu zrezygnowano ze sledztwa. Treadle'owi zablysly oczy. - Myslisz, ze mozemy to wykorzystac? -To zalezy - odparl Cooper - czy bedziemy chcieli. B^i Corde rozmawial z Diane z automatu. Zapadl juz zmrok. Corde znajdowal sie przed sklepem wielobranzowym, niebezpiecznie blisko Drogi 117. Co szosty lub siodmy samochod przejezdzal obok niego tak szybko, ze strumien powietrza za pedzacym pojazdem unosil mu mundur. Wydawalo sie, ze kierowcy go prowokuja. -Mowisz: Jamie? - spytal. - Co sie z nim dzieje? -Wraca pozno do domu. Nie dzwoni ani nic. Chce, zebys z nim porozmawial. To juz drugi wieczor z rzedu. -Dobrze, porozmawiam, ale teraz... - Corde poczekal, az cyklon za osiemnastokolowa ciezarowka przetoczy sie dalej, i kontynuowal: - Teraz jestem troche zajety. Ten nowy slad w sprawie Gebben... Nic mu sj stalo? -Oczywiscie, ze nie. Przeciez juz mowilam - odparla z irytacja ne. -Jestem na autostradzie - poinformowal Corde, by wyjasnic 5 rozkojarzenie. Potem dodal: - Dzis wieczorem z nim porozmawiam. -Nie chce, zebys tylko z nim porozmawial. Chce... -Co? -Juz nic. Corde zignorowal te oschlosc i spytal: - A jak Sarah? -Miala swietna lekcje z Benem i nagrala dwa nastepne rozd ksiazki. Pieniadze z ubezpieczenia jeszcze nie przyszly. Moze powini zadzwonic. Jestem na autostradzie. Diane mowila dalej: - To ponad dwa tysiace. Wyciecie jajnikow mamie kosztowalo trzy i pol tysiaca. Jestem szczesliwa, ze Ben bierze tylko dwadziescia dolarow za godzine. To prawdziwe wybawienie. -Tak. - Co za Ben? A, korepetytor. - Dobrze. Musze konczyc. -Poczekaj. Jeszcze jedno. Zespol nie ma autobusu, zeby pojechac na zawody w Higgins. Jamie chce wiedziec, czy zawieziesz jego i Daveya. -Chyba tak. Pewnie. -Nie zapomnisz? To ostatnie zawody w tym sezonie. -Nie zapomne. Zblizal sie kolejny samochod. Ten nie przejechal. Zatrzymal sie. Corde uniosl wzrok i zobaczyl, ze Steve Ribbon i Jack Treadle patrza na niego. Ribbon mial ponura mine. Cholera! Byl to samochod Jacka Treadle'a: mercedes kupiony za najnizsza cene, ale wyposazony w bajerancki telefon. Zatrzymal sie przy radiowozie Corde'a. Obaj mezczyzni wysiedli. Corde uswiadomil sobie, ze Diane wciaz do niego mowi. Powiedzial: - Musze konczyc. Bede w domu okolo osmej. - I odwiesil sluchawke. Treadle zostal przy samochodzie, a Ribbon podszedl do Corde'a. W pozdrowieniu skineli glowami. - Bill, jak idzie praca nad nowym tropem? -Powoli, ale w dobrym kierunku. -Moze sie tam przejdziemy? - zaproponowal Ribbon. Wskazal na zacieniony plac zarosniety swiezo skoszona trawa, obok olbrzymiego debu. To wydaje sie znajome. Nie zetknales sie z tym wczesniej? Corcie wszedl pod grube konary drzewa, uwaznie studiowal wyraz rzy Ribbona, potem popatrzyl na Treadle'a. Wylowil monete z kieszeni "zaczal powtarzac sztuczke. Mial wiele spraw do przemyslenia, ale skupil sie na jednym czysto raktycznym problemie: w jaki sposob przekaze Diane wiadomosc, ze zo-gtal zwolniony. 3 Mozemy sprzedac samochod...Diane Corde sprzatala w szafkach. Stol i blaty kuchenne byly zastawione puszkami i pudelkami. Corde zdjal buty i usiadl przy stole w kuchni. W jego kierunku potoczyl sie sloik z wieprzowina i fasola. Zlapal go, zanim spadl na podloge. Chwile czytal etykiete, a potem odstawil. -Samochod? - spytal. -To nie koniec swiata, przeciez masz dwie rece. Mozemy sprzedac drugi samochod, nie bedzie nam potrzebny. Uratujemy w ten sposob ubezpieczenie i bedziemy mieli na utrzymanie. Spojrzal z powrotem na sloik. - Dlaczego zaraz uwazasz, ze zostalem zwolniony? -Bo wygladasz na przygnebionego, jakbys mial klopoty z praca. -Zaproponowano mi stanowisko szeryfa - obwiescil. Po tylu latach malzenstwa wciaz czasami nie wiedziala, kiedy Corde zartuje. Odstawila dwie puszki z fasola, siegnela po trzecia, a potem zastygla. -Mowie powaznie - zapewnil Corde. -Domyslam sie, ze cos wiecej sie za tym kryje. -Zwolnili Steve'a Ribbona. Spapral sledztwo, ale jest zwiazany z Bullem Cooperem i Treadle'em. Zapewnia mu jakas ciepla posadke w hrabstwie. Ja mam byc szeryfem, a Jim Slocum ma sie zajmowac ciezkimi przestepstwami. To TT dostal wymowienie. Dzieki nowemu swiadkowi wiemy, ze Philip byl niewinny. Musieli znalezc kogos odpowiedzialnego za smierc chlopca. TT. zostal kozlem ofiarnym. -Nie bylo zadnego dochodzenia? -Niczego mu nie zarzucono. Po prostu go zwolnili. -To smutne. Zawsze go lubilam. Jest porzadnym czlowiekiem. -Bardzo porzadnym - potwierdzil gorliwie Corde. Usiadla na krzesle, ktore jej podsunal. Sami odnawiali te krzesla | de'owi przypomnial sie ostry zapach preparatu do usuwania farby. -Czy to z powodu T.T. jestes tak zdenerwowany? - spytala Di -Czesciowo. Musze tez zrezygnowac z prowadzenia sledztwa. -Boisz sie, ze teraz bedziesz tkwil za biurkiem? -Aha - mruknal. Potem uswiadomil sobie, ze nie powinien jej o kiwac, przynajmniej kiedy klamstwo bylo tak wyrazne. - Wlasciwie"^ nie. Martwi mnie, ze Slocum bedzie prowadzil sledztwo w sprawie Geb-ben. -Dlaczego? Corde parsknal smiechem. - Kochanie, pracuje ze Slocumem od lat Dobrze mu zycze, ale Jim moze zlapac morderce wrzucajacego cialo do dolu z wapnem, z portfelem w kieszeni i nozem w zebach, a mimo to sknocic sprawe. Diane patrzyla na artykuly spozywcze, jakby tam szukala slow w obronie zastepcy. - No tak - mruknela. -Nie zamierzam pozwolic, zeby ten przestepca sie wymknal. -Na pewno zezlosci cie moje pytanie, ale chyba wiecej bys zarabial? -Troche. -O ile? -Piec... -...set? -...tysiecy. -Och. - W jej glosie bylo dostatecznie duzo szacunku do pienied-,, zeby sprawic mu bol. Diane wstala. Trzecia puszka z fasola dolaczyla do rodzenstwa na polce i Diane zajela sie teraz przyprawami. - Nic nie jadles. Co zrobic na obiad? Moze burrito? -Nie chce, zeby ten facet sie wywinal. -Slocum prowadzacy sledztwo nie oznacza, ze przestepca uniknie kary. Jim nie bedzie przeciez sam zajmowal sie sprawa, prawda? -Bedzie mial do pomocy kilku nowicjuszy, prawdopodobnie z hrabstwa. Sprawa jest teraz bardzo klopotliwa. Chca ja jak najszybciej zakonczyc. Diane skonczyla z zywnoscia w paczkach. - Zapytam cie o cos. Gdyby ten typek nie podrzucil nam tych zdjec Sarah, czy bylbys na niego tak zawziety? -Moze nie. -I bez wahania objalbys nowe stanowisko? -Zawsze chcialem byc szeryfem - odparl Corde. No, ale on nic nie zrobil Sarrie i teraz znikl. Uciekl, prawda? Niekoniecznie. Diane chwile milczala. - Chciales tego od dawna. Wszyscy w miescie uwazali, ze bardziej nadajesz sie na szeryfa niz Steve Ribbon. Wiele razy moglbys zostac wybrany, gdybys tylko chcial. -Nie moge powiedziec, ze bronie sie przed tym stanowiskiem... Moze powiem inaczej. Skoro Steve odszedl, potrzebuja nowego szeryfa. Bede to ja albo Slocum. Jestesmy najstarsi stazem. -No coz, kochanie - rzekla Diane - moim zdaniem nie powinienes przepuscic tej okazji. Nie mozesz pracowac na konto Jima. Nie chce o tym nawet slyszec. Corde usmiechnal sie zirytowany. - To bylby trudny okres dla calego New Lebanon. Mozesz mi wierzyc. Rozciela celofan opakowania z kostkami rozbratla. Miekkie i blyszczace wypadly na deske do krojenia. Wziela noz i zaczela kroic mieso na mniejsze kawalki. Zalowala, ze nie moze porozmawiac o tym z Benem Breckiem. Nie po to, zeby zapytac go o rade, ale by powiedziec, co czuje. Nie spogladajac na meza, rzekla: - Bill, musze byc z toba szczera... - Rzadko uzywala jego imienia. Czasami w zwiazku z drogimi prezentami, ktore od niego dostawala, czesciej w polaczeniu ze zdaniami takimi jak to: - Za kilka lat Jamie idzie na studia i wiesz, jak wygladaja rachunki doktor Parker. -Piec tysiecy ma wiec juz swoja przyszlosc. Dluzszy czas milczeli. Diane przerwala cisze. - Okay, powiedzialam, czego chce. Moze teraz pojdziesz porozmawiac z Jamiem? Powinien zawsze dzwonic, jesli ma zamiar spoznic sie na kolacje. Wrocil jakby nigdy nic, nie powiedzial nawet "czesc" i poszedl do swojego pokoju. Slucha teraz tej okropnej muzyki rockowej z wyciem i krzykami. -Moze to znaczy, ze czuje sie juz lepiej. -Moglby to wyrazic przez wczesniejszy powrot do domu i sluchanie Bee Gees lub Sinatry. -Nie jestem dzis w nastroju, zeby z nim rozmawiac. Moze jutro. Wytarla dlonie z kurzu i starej maki. Corde przypatrywal sie babelkom w budweiserze i nie widzial, jak Diane zaciska usta i dlonie. On wcale nie chce nic zrobic dla tych dziewczyn zamordowanych nad jeziorem, ktore by nie zginely, gdyby nie byly tam, gdzie nie powinny. Te dziwki z kampusu. Nie, on chce ocalic tych policjantow, ktorych, jak sadzi, porzucil na betonie w centrum handlowym Fairway, porzucil jak zniszczone lalki, czym sie wydawali na zdjeciu na pierwszej stronie gazety. Bill, dla nich jest juz za pozno. Za pozno. Glosno rzucila do meza: - Nie badz taki przybity. Przemysl wszys dokladnie. Cokolwiek zdecydujesz, i tak przyrzadze burrito na obiad, p tem obejrzymy film z Farrah Fawcett i pozwole ci zgadnac, kto jest mo derca. Teraz podlej trawnik, jezeli ptaki cos jeszcze zostawily. Odwrocila sie do zlewu, usmiechnela promiennie i zganila sie za s je tchorzostwo. O wpol do dziewiatej rano Bill Corde wkroczyl do biura szeryfa i powie niebieska kurtke i kapelusz. Potem wszedl do gabinetu Steve'a Ribbo gdzie zebrali sie wszyscy policjanci oprocz dwoch zastepcow, ktorzy byli patrolu. Przywitali go skinieniem glowy. Zatrzymal sie w drzwiach, a tem usiadl miedzy nimi - naprzeciw biurka, przy ktorym, na starym fi telu Ribbona, siedzial Jim Slocum. Na blacie lezalo poranne wydanie Dziennika. Naglowek glosil: Biu szeryfa ponownie otwiera sprawe zabojstwa studentek z Uniwersytetu dena. Podtytul: Smierc nastolatka "tragicznym wypadkiem". -Witam panow - rzekl Slocum. - Wszyscy slyszeliscie wiadomo ze Steve sie przeniosl. Jestesmy z tego powodu naprawde szczesliwi. ' prosilem was, zebysmy troche pogawedzili. Powiem tez o zmianach, jakie zamierzam wprowadzic. Jezeli bedziecie mieli jakies pytania, prosze mi przerywac. Dobrze? Lance Miller, skrepowany wokol zeber bandazem, odparl: - Dobrze. -To swietnie. Zmiany, ktore mam zamiar wprowadzic, nie beda radykalne, ale pomyslalem, ze mozemy ulepszyc nasza prace. - Spojrzal na kartke. - Po pierwsze, zmienimy kody radiowe. Czesto prowadzilismy przez radio towarzyskie pogawedki i to sie musi zmienic. Mozna sobie w ten sposob narobic klopotow. Od dzisiaj bedziemy uzywac znormalizowanych kodow policyjnych. Tak jak widzieliscie w telewizji. Dziesiec-czte-ry. Dziesiec-trzynascie. Takich. Jest ich trzydziesci cztery. Musicie sie ich wszystkich nauczyc. Nie chce, zebyscie mowili A, B, C. Powinniscie Adam, Boy, Charles i tak dalej. Nie bedziemy uzywac wojskowych. Wiem, ze niektorzy z was nauczyli sie Alpha, Bravo, Charlie, Delta. Nie jestesmy wojskowymi i nie ma powodu sie tego wstydzic. Dwoch zastepcow przytaknelo, by pokazac, ze sie nie wstydza. Dobrze ci zycze, ale... Bill Corde podciagnal sie na krzesle i skrzyzowal ramiona. -To dziesiec-cztery? - spytal Slocum. Zastepcy usmiechneli sie uprzejmie. -Nastepna rzecz. Chcialbym, zebyscie sie nie krepowali i mowili mi dalej po imieniu. Przez wiele lat bylem dla was Jim i nie chce zadnych oznak sluzalczosci, zadnego "szeryfie". Obiecujecie? -Tak jest, szeryfie! - Jeden z zastepcow zasalutowal sprezyscie i wszyscy wybuchli smiechem. -Pomyslalem tez, zeby wyposazyc was wszystkich w krotkofalowki. Burmistrz Cooper uwaza, ze to dobry pomysl, ale problemem jest znalezienie pieniedzy. Byc moze bedziecie musieli troche poczekac. Chcialem jednak, zebyscie wiedzieli, ze jest to na naszej liscie zyczen... Przez nastepne dziesiec minut Corde robil wszystko, by skupic uwage, gdy Slocum przedstawial plan podzialu New Lebanon na rejony i stworzenia specjalnego zespolu antynarkotykowego. Jeden z zastepcow zmarszczyl czolo i powiedzial: - Jim, ja do tej pory chyba nikogo nie aresztowalem za twarde narkotyki. Tylko troche trawki. Albo koki na uniwersytecie. A wy? Inni zastepcy odparli, ze rzadko. -To nie znaczy, ze sytuacja sie nie zmieni - stwierdzil Slocum i uniosl Time'a z artykulem o narkomanii w malych miasteczkach. W tym momencie Corde myslami opuscil juz pokoj. Pol godziny pozniej zastepcy szeryfa wyszli, niosac ze soba odbitki z nowymi kodami radiowymi, z ktorych beda odpytywani w przyszlym tygodniu. Corde podciagnal wtedy krzeslo blizej biurka. -Bill, ciesze sie, ze zostales. Chcialbym porozmawiac z toba o kilku sprawach. -Ja tez. -Troche rozmyslalem i chce ci powiedziec, co postanowilem. To dziwna sytuacja, masz dluzszy staz, ale to mnie awansowali. Wymyslilem wiec cos, co powinno ci sie spodobac. -Mow. -Chce stworzyc nowe stanowisko. Bedzie sie nazywalo wiceszeryf. - Slocum zawiesil glos, dal Corde'owi czas na rozkoszowanie sie tym slowem. Gdy sie nie odezwal, Slocum spytal: - Wiesz, kto je obejmie...? Pewnie. - Slocum rozpromienial. - Brzmi calkiem niezle, prawda? -Ale co wlasciwie sie za tym kryje? -Nie mysl, ze robie ci prezent. Nie, bracie. Musisz na to zapracowac. Bill, rozmyslalem o twoich talentach. Latwo zauwazyc, ze jestes lepszym administratorem ode mnie. Chce przerzucic na ciebie czesc obowiazkow. Ustalanie harmonogramu, nadgodziny, sprawy personalne, place. Co na to powiesz, wiceszeryfie? Corde wstal, zamknal drzwi, a potem wrocil na krzeslo. Bez trud wytrzymal spojrzenie Slocuma. - Jim, teraz ty jestes szeryfem i myS[ze bez problemow poradzisz sobie z prowadzeniem biura. Ja mam je(} no zadanie i tylko jedno. Chce dopasc morderce Jennie Gebben. Znajd go, niezaleznie czy jest w New Lebanon, Fredericksbergu, Chicago cz Meksyku, i postawie przed sadem. Teraz powiedz mi, jaki jest budz na zastepcow. -Co? - Slocum byl zbyt zaskoczony, by zmarszczyc czolo. -No, budzet? - spytal niecierpliwie Corde. - Czy Steve nie pok zywal ci budzetu biura? -Tak, gdzies... - Chwile sprawdzal na biurku, jakby szukal czego czego nie chce znalezc. - Bill, nie wiem, czy mozesz zajmowac sie tylk jedna sprawa. Ubyl nam jeden czlowiek, a Lance ma polamane zebra, chyba przesadne zadanie. Musze sie nad tym zastanowic... -Tu jest jakis wydruk komputerowy. Slocum wyciagnal go i rozlozyl. - I ktora to kolumna? Tu jest napis ne "Personel". -To sie zgadza. Podaj ten nasz budzet. -Ktore to? -Daj mi. - Corde popatrzyl spode lba. - Tego sie obawialem. Ni wiele zostalo na podwyzki. Nie starczy na zatrudnienie nowego praco-ka. -Podwyzki? Powinienem dac ludziom podwyzki? Corde robil juz notatki dla siebie. Potem powiedzial: - Do konca ro zostalo nam piec tysiecy na podroze i wyposazenie... Chcialbym, zebys go nie wydawal. Bede potrzebowal wiekszosc tych pieniedzy, jesli ni wszystkie. -Wyposazenie? Mowilem wam, ze mam klopoty z pieniedzmi krotkofalowki. Chcialem wszystkim kupic glocki. A jeden kosztuje pona czterysta dolarow. -Glocki? Nie potrzebujemy pietnastostrzalowych pistoletow. Slocum chwile milczal, a potem rzekl: - Bill, to ja jestem szeryfer Rozpatrze twoja prosbe, ale niczego nie obiecuje. Corde rzucil wydruk na biurko. - Okay, Jim, nie potrafie powiedzi tego jakos delikatnie. - Przerwal, mimo wszystko szukal lagodniejszyc slow. - Moge jedynie dodac, ze to samo powiedzialbym Steve'owi lub Ja kowi Treadle'owi. Mianowicie: Dostales ciepla posadke i ciesze sie z te powodu, ale zostales awansowany tylko dlatego, ze ja odrzucilem propoz cje. Za to mam obiecane, ze ja bede prowadzil dochodzenie w sprawie Ge i wszystkie pieniadze, do ostatniego centa, beda do mojej dyspozycji. J^edy to sie skonczy, z przyjemnoscia pomoge ci przy papierkowej robocie j nawet naucze sie nowych kodow radiowych, ale na razie pozostaniemy prZy tym, co powiedzialem. Corde spojrzal na zszokowana twarz Slocuma, ktora powoli przybieraja ponury wyraz. Corde zastanawial sie, czy jego slowa tak naprawde przyniosly jakas korzysc, poglebiajac niezdecydowanie kolegi. -Bill, nie musisz zachowywac sie w ten sposob. Skonczyla sie blazenada i teraz w oczach Slocuma odbila sie swiadomosc, ze zostal awansowany z braku innych kandydatow. Corde widzial tez zawiedziona nadzieje, ktora rownie dobrze mogla byc jego udzialem, gdyby zycie potoczylo sie troche innym torem. Zabolalo go to - ze wzgledu na siebie, jak i Slocuma - ale nie przeprosil. Wstal i podszedl do drzwi. - Licze, ze nie wydasz tych pieniedzy, bo moge ich potrzebowac. Oto rachunki Wyntona Kresge'a: 132,80 dolarow - GMAC. 78,00 - Visa. 892,30 - Union Bank and Trust (kredyt hipoteczny). 156,90 - Union Bank and Trust (pozyczka skonsolidowana). 98,13 - prad. 57,82 - telefon. 122,78 - sklep z artykulami dla dzieci. 120,00 - Corissa Hanley Duke, pomoc domowa. 245,47 - American Express. 88,91 - Mobil (przekleci Teksanczycy, przekleci Arabowie). 34,70 - Sears. To tylko za maj. Nie mial ochoty dodawac rachunkow za caly rok i nie osmielil sie obliczyc wydatkow dzieci na kosmetyki, hamburgery, stroje ninja, deskorolki, buty Nike'i, rekawiczki, pilki do koszykowki, lekcje gry na pianinie, chipsy, programy komputerowe, koszulki ze Spike'em Lee i Bartem Simpso-nem, kasety Run DMC Ice-T Janet Jacson Pauli Abdul The Winnas gumowate misie bialy cheddar prazona kukurydze pepsi dietetyczna i wszystko inne, co wpadalo do czarnej dziury dzieciecego kapitalizmu. Daria podeszla do drzwi jego pokoju i powiedziala, ze hydraulik wlasnie skonczyl prace. -Dobrze - mruknal Kresge. - Ile wyszlo? - Otworzyl ksiazeczke czekowa i wyrwal z niej kartke. Podal ja czysta. -Sto dwadziescia cztery dolary, misiaczku. -Ile?! -Nie mozemy sie kapac w zimnej wodzie. - I poszla. Zapisal: Czek 2025. Kwota - $124. Sukinsyn hydraulik. Dlaczego - zastanawial sie - im wiecej zarabiasz, tym wiecej wydajesz? Po slubie z Daria zamieszkali na kempingu na poludnie od dzielnicy handl?w Columbii w Missouri. Byl pomocnikiem szefa ochrony na uniwersytecj Zarabial dziewietnascie tysiecy dolarow rocznie. Mieli rachunek oszczep nosciowy. Prawdziwy rachunek dajacy odsetki - niewielkie co prawda ale zawsze. Mogles patrzec na dlugi ciag liczb i poczuc, ze do czegos dojdziesz w zyciu. A teraz, zero. Teraz, dlugi. Tego bylo za wiele. Mysli o rachunkach, glodnych dzieciach, zonie, braku zatrudnienia sprawily, ze zaczely pocic mu sie dlonie, a zoladek w wrocil sie o 180 stopni. Przypomnial sobie, jak z budynku rektoratu rozmawial ze studentem, ktoremu sie nie powiodlo. Szescdziesiat stop nad chodnikiem. Kresge spokojny, na ile bylo go stac. Zadnej liny. Stal na wystepie szerokim na czternascie cali. Jakby wygladal na kumpli, by zagrac z nimi w bilard. Powoli przekonywal chlopca. Kresge nie odczuwal wtedy ani sladu przerazenia, ktore dopadlo go teraz, gdy ulozyl w rzadku wypchane biale koperty z rachunkami i przyciagnal do siebie ksiazeczke czekowa z niebieskimi plastikowymi okladkami, ktora wkrotce zostanie zupelnie wyczyszczona. Zadzwonil telefon. Odebral. Sluchal, a potem spojrzal na zegarek. W koncu powiedzial: - No, nie wiem. - Sluchal dalej. - Chyba tak. - I odlozyl sluchawke. 4 Wynton, nie badz tak ponury. Wygladasz jak chodzacy nagrobek.Corde wyjechal radiowozem zza rogu i wcisnal pedal gazu. Czterocy-lindrowy silnik zostal podrasowany w fabryce, zeby pojazd mogl scigac szybkie samochody sportowe. Obu mezczyzn wcisnelo w winylowe siedzenia. Wynton, glowa do gory, rozchmurz sie rozchmurz sie rozchmurz sie. -A ty co tam masz? - Kresge spojrzal na siedzenie pod tylkiem Corde^. - Na czym to siedzisz? Opieral sie na drewnianych kulkach polaczonych razem. Wygladalo to jak wycieraczka pod drzwiami. - Dobrze robi na plecy - objasnil Corde. - Masuje je. Kresge odwrocil glowe, jakby zapomnial, ze zadal pytanie. -Lubisz lowic ryby? - spytal go Corde. -Dzisiaj odpada. -Co odpada? po chwili Kresge wrocil do rozmowy. - Lowienia ryb. -Nie jedziemy na ryby - poinformowal Corde. - Ale czy lubisz? -Lubie polowac. -A ja wedkowac - rzekl Corde. - Ale polowania tez sa niezle. Przejezdzali obok jeziora, nad ktorym zamordowano Jennie Gebben i Emily Rossiter. Corde nie zwolnil i zaden z nich nie powiedzial ani slowa, gdy wjechali na autostrade prowadzaca do Fredericksbergu. Po dziesieciu minutach Kresge dotknal lufy karabinka sluzacego do rozpedzania demonstracji, opartego miedzy nimi z muszka do gory. - Czym jest naladowany? -Podwojne ladunki srutowe. -Myslalem, ze sola, plastikowymi kulami lub czyms takim. -Nie. Srutem olowianym. -Nie musicie uzywac stalowego ze wzgledu na ochrone srodowiska? -To nie jest tak, ze bez przerwy strzelamy z tej broni do ludzi. -No jasne. Czy ty kiedykolwiek jej uzyles? -Kilka razy mierzylem, ale nie pociagnalem za spust. Ciesze sie, ze moge to powiedziec. Ty masz ladna zone. -No. -Ile masz dzieci? -Siedmioro. A gdzie to my jedziemy? -Do Fredericksbergu. -Po co? -Po to. -Aha. Dwadziescia minut pozniej wjechali na duzy parking i weszli do budynku hrabstwa. Mijajac biuro szeryfa, Corde zauwazyl, ze malowany jest jeden z gabinetow. Dawny pokoj TT. Na tabliczce obok drzwi nie bylo zadnego nazwiska. Mogl sobie wyobrazic, ze wkrotce bedzie tu widnialo S.A. Ribbon. Corde i Kresge poszli dalej, do biura znajdujacego sie na koncu korytarza. Wykonany zlotymi literami na karbowanym szkle napis glosil: Sekretarz hrabstwa. Kresge zatrzymal sie, by sie przyjrzec plakatowi Poszukiwany. Do Corde'a powiedzial: - Zalatw sprawe, a ja tu poczekam. -Nie, nie, wchodzimy obaj. Corde pchnal drzwi obrotowe i znalezli sie w mrocznym starym gabinecie. Dominowal w nim przykurzony olejny portret sedziego, ktory wygladal tak, jakby podczas pozowania rozmyslal o okrutnych i niezwyklycri karach. Przy biurku pod oknem siedzial posiwialy lysawy mezczyzna. Mial na sobie pognieciona biala koszule, muszke i szelki. Ruchem reki zaprosi} mezczyzn do srodka. -Prosze panowie, zlozcie kosci. - Sekretarz przekopal sterte papie-row na biurku. - Co my tu mamy, co my tu mamy... Okay, to tutaj. - Wyciagnal kilka kartek, gesto pokrytych malym drukiem. Polozyl je przed soba. - Corde, jest pan wariatem, zeby rezygnowac z takiej szansy. -Pewnie jestem - odparl Corde. -Moge powiedziec, ze byli wkurzeni. Nikt nie chcial, zeby to tak sie potoczylo. -Hm. -Nie domysliliscie sie. -Ja tak. -O czym on mowi? - Kresge spytal Corde'a. Sekretarz dodal glosno, jakby chcial, zeby ktos go podsluchal: - Nikt tutaj naprawde nie jest szczesliwy, ze odziedziczylismy... wiecie kogo. Corde przypuszczal, ze chodzi o Ribbona. - Nie mozecie mnie za winic. Sekretarz przybral powazna mine, a potem rozlozyl przed soba papiery. Przerzucil kartki w segregatorze. Zatrzymal sie na jednej stronie i patrzac w tekst, zaczal szybko wyrzucac z siebie slowa: - Okay, prosze podniesc prawa dlon, moca praw nadanych mi... Corde spogladal na ponury portret nad ich glowami. Kresge podazyl za nim wzrokiem. Sekretarz przestal czytac i spojrzal na Kresge'a. - Nie zamierza pan podniesc dloni? -Ja? - spytal Kresge. -To pan jest przeciez przyjmowany na zastepce. -Ja?! - Jego baryton niemal przeszedl w tenor. -Wynton, podnies dlon - nakazal Corde. Kresge posluchal polece nia. -Moca praw nadanych mi przez hrabstwo Harrison, Wyntonie Washingtonie Kresge, zostaje pan mianowany zastepca specjalnym szeryfa zgodnie z Kodeksem Stanowym, ustep 15, paragraf 131.13. Prosze powtarzac za mna. - Ja, Wynton Washington Kresge... Kresge chrzaknal i zaskoczony spojrzal na Corde'a. - Co to znaczy? -Rob, o co cie prosi - odparl Corde. -Ja, Wynton Washington Kresge, przysiegam stac na strazy praw obowiazujacych w tym stanie. Niestrudzenie sluzyc i ochraniac obywateli fcrabstwa Harrison oraz wladze samorzadowe tu urzedujace... -Jesli pan nie chce powiedziec "tak mi dopomoz Bog" - podsumowal urzednik - prosze dodac "uroczyscie przysiegam". -Tak mi dopomoz Bog - zakonczyl Kresge. Corde uscisnal mu dlon, a sekretarz podal trzy kartki do podpisania. -Nic mi nie powiedziales - wyszeptal Kresge do Corde'a. -Wynton, potrzebuje cie. Pomyslalem, ze jesli cie tu przywioze, bedziesz mniej sklonny powiedziec nie i szukac jakiegos cieplego gniazdka gdzie indziej. -Detektywie, jestem bardzo wdzieczny. Naprawde wdzieczny, ale nie widze mozliwosci, zebym mogl sie wywiazac z obowiazkow. Corde usmiechnal sie tajemniczo. - Nie masz mozliwosci, zeby sie nie wywiazac. Powiedz o tym swojej pieknej zonie. Na pewno dojdziesz do takiego samego wniosku. Urzednik sie niecierpliwil. - Porozmawiacie pozniej, dobrze? - Skonczyl papierkowa robote i zlozyl kilka kartek przypominajacych wezwanie do sadu. Jedna wreczyl Kresge'owi. - Prosze pojsc do glownego archiwum. Zostawi tam pan odciski palcow i odbitke dowodu tozsamosci, ktora trzeba zrobic w dziale kadr. To w tym samym budynku. Bill powie panu, gdzie to jest. Obie kopie musza zostac poswiadczone notarialnie. Lucy moze to zrobic, jesli nie wyszla na lunch. W takim przypadku idzcie do banku rolnego. Niech pan zapyta o Sally Anne. Prosze mi potem przyniesc jedna kopie... -Ale ja nawet tego wszystkiego nie przemyslalem. -Jest pan zastepca specjalnym, co ladnie brzmi, ale to najnizsze stanowisko, jakie mamy. Ma pan pozwolenie na bron? -Tak. Zaliczylem kurs z broni strzeleckiej w Higgins. Moj wynik... -Musi pan sobie sam kupic bron, ale do dwustu dolarow kwota zostanie panu zwrocona. Moze byc pistolet automatyczny, ale musi pan uzywac tylko dozwolonych naboi. Takich jak tutaj wypisano. - Podal Kres-ge'owi odbitke kiepskiej jakosci. - Nic ciezszego. Za latwo pociaga sie za spust. Kresge przytaknal i Corde zauwazyl, ze przestal dyskutowac. Urzednik kontynuowal: - Panskie zarobki to dwadziescia dziewiec tysiecy piecset dolarow. Zostaje pan przydzielony do Billa i musi wykonywac wszystkie jego polecenia. Ha, ha, niezla kombinacja. Jak skonczycie sprawe Gebben i zlapiecie tego swira, mozliwe, ze znajdziemy panu jakas stala posade w hrabstwie, ale musi pan skonczyc stanowa akadernj cyjna. Dostanie pan dodatek, gdy tydzien pracy bedzie dluzszy niz dziescia piec godzin. Musi pan przejsc badania lekarskie i ubezpieczyc" dzine. Ma pan zone i dzieci? -Siodemke. -Dzieci - dodal Corde. - Zone ma jedna. -Jeszcze cos... - Tamtem rzucil Kresge'owi ksiazke z zielonymi p stikowymi okladkami. Miala co najmniej trzysta stron. - Tu jest kodeks karny i do tego Przewodnik procedur dla zastepcy szeryfa. Prosze to p czytac. I nauczyc sie. -Tak jest. - Twarz Kresge'a pojasniala skrywana duma. - Mani zasalutowac? -Tutaj wszystko jest. - Sekretarz postukal palcem w Przewodnik tJennie... Chcialas poznac kogos, kto cie nauczy milosci, a znalazlas tyl tego, ktory nauczyl cie umierac. Dlaczego wyszlas tamtego wieczoru? Powiedzialas, ze wszyst skonczone. Wierzyc ci czy nie? Niewiedza jest prawie tak ciezka, jak zycie bez ciebie. Dlaczego, dzieciaku, dlaczego? Wkrotce sie spotkamy, -Gdzie to bylo? -W torebce Emily. Tej nocy, kiedy sie utopila. -Mysleli, ze mlody Halpern to napisal? Pietnastoletni chlopak? -Aha. Siedzieli w biurze szeryfa New Lebanon. Mundur Kresge'a byl rowni nieskazitelny jak Corde'a. Kresge odlozyl zapakowany w folie list Emily, podczas gdy Corde glosno czytal raport. - "Analiza grafologiczna doku mentu. Moim zdaniem jako specjalisty prawdopodobienstwo, ze badan list napisala Emily Rossiter, nie jest wieksze niz piecdziesiat procen Najistotniejsze podobienstwa miedzy pismem w tym dokumencie i w d starczonych probkach to: pochylosc pod katem pieciu stopni, krotkie pa leczki i ogonki oraz duze litery z zawijasami. Roznice sa dosc duze, ale m gly zostac spowodowane upojeniem alkoholowym, uzyciem narkotyko zburzeniem emocjonalnym lub niestabilnoscia podloza, na ktorym pisali i. Dlaczego Philip nic nie powiedzial na ten temat? -Moze nie widzial tego listu. Albo widzial, ale nic dla niego nie zna-yl. - Corde dlugo patrzyl na list, a potem rzekl: - Zalozmy, ze rzeczywiscie napisala go Emily, zgoda? -Zgoda. -Czy to nam cos mowi? -Tak, dwie rzeczy. Po pierwsze, jest to list pozegnalny, co oznacza... -Sugeruje - poprawil Corde. -Sugeruje, ze Emily popelnila samobojstwo. Nie zostala zamordowana. -Okay. A po drugie? -Mlody Halpern nie zamordowal Jennie. Chcialem powiedziec, ze nie wydaje sie to prawdopodobne. -Dlaczego? -Poniewaz osoba, o ktorej Emily wspomina, to przypuszczalnie, no, byc moze morderca. Ktos, z kim Jennie miala romans, jak sie domyslam. Na pewno nie romansowala z Philipem Halpernem. -Mowisz o tym fragmencie, gdzie pisze, ze wszystko skonczone? -Tak. Odnosi sie wrazenie, ze chodzi o koniec romansu. -A teraz zastanow sie nad pytaniem: "Dlaczego wyszlas tamtego wieczoru?" Moze pisze o tym wtorku? - Corde otworzyl aktowke. Teraz zniszczone zdjecie Jennie Gebben swiezo po meczu siatkowki spogladalo na sterty grubych fiszek z pogietymi rogami. Pogrzebal w jednym ze sto-sikow i wyciagnal kartonik. -Bill, to twoj komputer? -Komputer, mowisz... Tego wieczoru, kiedy Jennie zostala zamordowana, miedzy piata a szosta miala powazna rozmowe z Emily. Byc moze sie klocily. Emily byla w podlym nastroju. Nie poszla z kolezankami na kolacje... Bo moze Jennie miala zamiar spotkac sie z kochankiem, bylym kochankiem, i rozloscilo to Emily. -No moze. -Poczekaj. - Corde wyszperal kolejna fiszke. - Dziewczyna, ktora poinformowala mnie, ze Jennie byla biseksualna, wspomniala rowniez o klotni z kims w niedziele przed jej zamordowaniem. Miala powiedziec: "Kocham ja, a nie ciebie". Moze zgodzila sie spotkac z tym mezczyzna... -Albo kobieta - dodal Kresge. Corde uniosl brwi, godzac sie z ta uwaga. - Byc moze, ale Trout, fi cet od wykladzin, powiedzial, ze widzial mezczyzne... Moze zgodzila i spotkac z nim po raz ostatni, a on ja zamordowal? -Brzmi sensownie. -A te badania DNA? Znaleziono sperme Philipa. -Do cholery, to prawda. - Kresge zmarszczyl czolo. -Nie zgadzaj sie ze mna za szybko. Kresge zastanawial sie chwile i stwierdzil: - Moze kochanek ja z mordowal, a Philip zjawil sie pozniej i ja zgwalcil... -Jezeli nie zyla, to nie byl gwalt, ale zbezczeszczenie zwlok. To je wykroczenie. -Och. - Kresge wygladal na zaklopotanego. - Cholernie duzo m sze sie jeszcze nauczyc. Corde sie zastanawial: - Czemu Emily nie zglosila sie do nas i nie wiedziala, co wie? Czemu nie chciala, zeby aresztowano morderce? -Moze nie znala jego nazwiska. Jezeli dziewczyny kochaly sie w s bie, to mezczyzna, z ktorym Jennie miala romans, byl miedzy nimi kosc' niezgody. Emily nie chciala nic o nim slyszec. -Dobra uwaga, Wynton, a mimo wszystko mogla przyjsc i powiedziec nam, ze ktos, z kim Jennie romansowala, zamordowal ja. Kresge zgodzil sie z tym. -No coz, wyglada na to, ze Emily popelnila samobojstwo - stwierdzil chwile pozniej Corde. - Przypuszczam, ze prawie oszalala z zalu. Nie pomyslala o policji. Wiedziala jedynie, ze jej kochanka nie zyje. Kresge przytaknal. - Tak. Zgadzam sie z tym. -Wiemy wiec, co musimy zrobic. - Wybral jeden plik fiszek i wreczyl go Kresge'owi. - Z tego, co wiemy o Jennie, mogla romansowac z wieloma osobami. -Ale wsrod nich bylo chyba niewielu profesorow. -Profesorow? Kresge postukal palcem w plastik. - Emily pisze o profesorze. Tak? Corde uwaznie szukal odpowiedzi w liscie. Uniosl wzrok i pokrecil glowa. - Dlaczego tak uwazasz? -Pisze "nauczy". Po prostu zalozylem, ze miala na mysli jednego z profesorow. -Ale Emily mogla uzyc tego slowa w ogolnym znaczeniu. -No tak - ustapil Kresge. - Jednak moze oszczedzimy duzo czasu, zaczynajac od wykladowcow. Corde zebral fiszki i wlozyl je do teczki. - Wynton, wiesz, i tym razem wlaczymy syrene i swiatla. Myslisz, ze oni sie martwia? Wkrotce sie przekonasz. Myslisz, ze cie potrzebuja, ale sposob, w jaki cie pragna, jest chlodny jak ksiezyc... Jamie Corde sluchal slow piosenki saczacej sie ze sluchawek walkmana. Lezal na plecach i patrzyl na zachodzace slonce. Chcial odgadywac czas na podstawie polozenia slonca, ale nie wiedzial jak. Chcial okreslac kierunki, patrzac na drzewa, ale nie mogl sobie przypomniec, na podstawie ktorych gatunkow. Chcial podrozowac w roznych wymiarach... Ze wzgledu na chlodny wiatr Jamie wyzej zasunal kurtke i schowal sie glebiej w niskiej trawie. Zblizala sie pora kolacji, ale nie byl glodny. Podkrecil glosnosc w magnetofonie. Zrob to sobie, zrob to sobie, zrob to sobie, Zrob sobie przysluge i... Jamiego ciekawilo, skad wziela sie ta kaseta. Po poludniu wrocil do domu po wyczerpujacym treningu zapasow i znalazl ja na parapecie. Najnowsza kaseta zespolu Geiger - z malym zdjeciem pieciu chudych i dlugowlosych niemieckich muzykow ubranych w skory. Na chudej szyi gitarzysta mial zalozony stryczek. Rodzice nigdy by mu jej nie kupili. To bardzo swieza kaseta; zakazano jej sprzedazy na Florydzie, w Atlancie i Dallas. Wiekszosc sklepow muzycznych w hrabstwie Harrison odmowila jej sprzedazy. Moze zostawil ja Philip, kiedy po raz ostatni byl u niego. Jedna z piosenek zespolu, z innego, mniej kontrowersyjnego albumu, zostala wykorzystana w Zaginionym Wymiarze i dwaj chlopcy czesto sluchali tej sciezki dzwiekowej. Myslisz, ze oni sie martwia? Chwycil magnetofon w obie dlonie, uniosl do twarzy i przycisnal do policzka. Zrob to sobie, zrob to sobie, zrob sobie teraz... Pomyslal o szkole, o kolku naukowym, ktorego zajecia wlasnie teraz sie odbywaly. Moze koledzy rozejrzeli sie wokol i zapytali, gdzie jest Jamie. Nikt nie wiedzial. Moze potem ktos napomknal o Philipie, ale duzo o nim nie mowiono, bo na zajeciach odbywala sie akurat impreza z okazji zakonczenia roku szkolnego. Wszyscy mieli sie bawic, pic cole, opychac sie preclami i rozmawiac o wakacjach, a nie o tych czlonkach kolka, ktorzy byli grubi, dziwni i zostali zastrzeleni przez policje. Nie oczekiwano tez od nich, ze beda rozmawiac o chlopcach, ktorzy nie przyszli na impreze, tylko siedzieli przy grobie... przyjaciolach, z ktorych gdy ich nie bylo w poblizu, nasmiewano sie, ze sa pedalami; pieprzyc ich pieprzyc ich pieprzyc ich... Zrob to sobie, zrob to sobie, wez brzytwe, wez sznur, nie masz zadnej nadziei, tylko zrob to sobie... Jamie spojrzal na nagrobek i dowiedzial sie, ze drugie imie Philipa brzmialo Arthur. Zastanawial sie, czy po kims z rodziny. Wydawalo sie dziwne, ze jego rodzice dali mu dwa imiona, bo to typowe dla normalnych rodzin, a rodzice Philipa byli kompletnie stuknieci. Jamie usiadl i spojrzal na nakrapiany granit. Jednak tym razem widzial: JAMES WILLIAM CORDE. Jamie wyobrazil sobie swoj wlasny pogrzeb i zobaczyl ojca stojacego przy grobie. Nie wygladal na szczegolnie zasmuconego. Patrzyl w przestrzen, myslal o Sarah. Wyobrazil sobie tez, jak siedzi samotnie przed swoim grobem i wodzi palcem po literach nazwiska. Opuszcza jednak drugie imie. Omineli supersprzedawce i weszli prosto do kantorka Amosa Trouta. -Przepraszam, ze znow pana niepokoje - rzekl Corde i przedstawil go KresgeWi. -A nie potrzebuje pan czasem wykladziny podlogowej? - spytal go zaraz Trout. Kresge odparl, ze na razie nie, ale porozmawia o tym z zona. -Czy moglby pan przejrzec te ksiege i poszukac mezczyzny, ktorego pan widzial wtedy wieczorem? - poprosil Corde. -Jak juz mowilem, nie zapamietalem zbyt wielu szczegolow. Ten stary buick niezle ciagnie... -A ja mam oldsa, bierze zakrety jak zaden inny - wtracil Kresge. - General Motors potrafi robic samochody. -Dobrze pan mowi - westchnal Trout. -Gdyby pan mogl wskazac osoby podobne do faceta, ktorego pan widzial, ulatwiloby to nam prace. - Corde podal mu ksiege pamiatkowa Uniwersytetu Audena. Trout zaczal szybko przerzucac kartki. -Prosze sie nie spieszyc - rzekl Corde. Serce Corde'a bilo mocniej za kazdym razem, gdy Trout oddzieral kawalek papieru i zakladal strone. Kiedy skonczyl, otworzyl na zaznaczonych stronach i wskazal trzech mezczyzn. - Nie dam glowy, ale mogl to byc jeden z tych facetow. Corde wzial ksiege i spojrzal na nazwiska. Zerknal na Kresge'a, ktory wolno przytakiwal. Corde podziekowal Troutowi i holujac Kresge'a, wyszedl ze sklepu. Nie klopotal sie, by zapisac nazwiska na fiszkach. J^resge, wrociwszy ze swojej pierwszej sesji zdjeciowej, wybral najlepsze zdjecia. W kwietniu na miejscu przestepstwa Jim Slocum zapomnial o recznym nastawianiu ostrosci w swoim aparacie fotograficznym i w ciemnosciach czasami kierowal dalmierz na krzaki lub skaly. Wiele jego zdjec bylo rozmazanych, kilka - przeswietlonych. Ale Kresge solidnie przylozyl sie do fotografowania. Siedzieli w pokoju, ktory byl tutejsza sypialnia Corde'a. Otoczeni resztkami po gotowanych na parze kurczakach pili kawe (Corde) i mocna herbate Lipton (Kresge). Przypatrywali sie zdjeciom. Fotografie sladow butow przy wale zostaly przypiete na tablicy obok ogloszenia gwarantujacego trawniki grube jak futro kota. Posrodku tablicy znajdowaly sie male zdjecia polaroidowe zrobione przez Kresge'a. -Mysle, ze te dwa - rzekl Corde, wskazujac na jedno ze zdjec Slo-cuma i na zrobione przez siebie. -Na pewno? - spytal Corde. - Podeszwa jest podobna, ale spojrz na rozmiar. Slady na miejscu przestepstwa sa wieksze. -Grunt byl bardziej wilgotny - odparl Kresge. - To znaczy przy wale. Czytalem ksiazke na temat ekspertyz sadowych. Poczatkowo myslalem, ze dotyczy tylko badan medycznych, ale chodzilo o procedury prawne i kryminalistyczne. -Hm - mruknal Corde, probujac ukryc wzburzenie. -No, i przeczytalem w tej ksiazce, ze slady butow moga sie zmieniac w zaleznosci, jak daleko znajduja sie od zrodla wody i czy wysychaja, czy chlona wilgoc. Aten wal przecieka powyzej miejsca, gdzie... -Skad wiesz? -Wszedlem do gory i zobaczylem. -Zatem slad jest rozmyty. Okay, ale jednak ten ze odcisk buta na zdjeciu zrobionym po morderstwie nie jest wyzlobiony tak jak na twoim. -Mysle, ze jest - zaprzeczyl Kresge. - On nie tkwil w jednym miejscu. Zauwaz, ze zewnetrzne czesci podeszew zrobily glebsze slady. Oznacza to, ze ten ktos chodzi jak pingwin. -Zgadza sie - przyznal Corde. -Sadze wiec, ze pochodza od jednej osoby. -Ja tez, Wynton. - Corde zastanowil sie nad ta informacja. ^ sle, ze jestesmy juz bliscy prawdopodobienstwa winy, ale ja cholernie / bie motywy. Co my jeszcze mamy? - Przerzucil fiszki i wyciagna} z nich. Przeczytal je powoli, potem powiedzial: - Przypominasz sobie nacf palony fragment wydruku, ktory ci pokazywalem? Ten, co znalazlem akademikiem Jennie? -Wiem, ale wtedy do niczego go nie dopasowalem. -Chcialbym, zebys jutro rano sprawdzil, skad pochodzil ten wydruk Kresge wykrzywil twarz. - Bill, nie wiem, czy mi w szkole na to p0! zwola. Zapomniales, ze zostalem zwolniony? -Wynton, nie moga nie pozwolic. Mamy nakaz sadowy. Musisz za-czac myslec jak policjant. Kresge przytaknal nerwowo. - Dopiero zaczynam prace w policji. -To nie jest usprawiedliwienie. O dziesiatej nastepnego dnia obaj weszli po schodach do domu z ciemnoczerwonej cegly. Zadzwonili do drzwi. Wynton Kresge spostrzegl, ze Corde stanal z boku drzwi, jakby sie obawial, ze ktos z domu moze do niego strzelac. Kresge nie spodziewal sie tego, ale poszedl w slady detektywa. Drzwi otworzyla blondynka okolo czterdziestki. Ubrana byla w biala bluzke z waskimi rekawami i szeroka plisowana spodnice w ciemna krat ke. Przechylala sie pod ciezarem duzej teczki. Odstawila ja na podloge Corde spojrzal wyczekujaco na Kresge'a, ktory chrzaknal i spytal: Dzien dobry, czy maz jest w domu? Przyjrzala sie im niespokojnie. - O co chodzi? -Prosze powiedziec, czy jest w domu - rzekl Corde. Kresge uznal, ze on by sie tak nie odezwal. Odpowiedzialby na pyta nie. Kobieta wpuscila ich do srodka. - W swoim gabinecie z tylu domu. Mezczyzni omineli ja. Usmiechnela sie dziwnie. Tym gestem lekko rozmazala szminke na ustach. - Tam. - Wskazala pokoj, a potem sie oddalila. Dlon Corde'a powedrowala do kolby jego rewolweru. Kresge posta pil tak samo. Zapukali do drzwi i weszli, nim uslyszeli zaproszenie. Mezczyzna obrocil sie na starym fotelu biurowym, z ktorego obicia wy stawaly klaczki wypelniacza. Kresge zastanawial sie, czy znalazl ten fote na ulicy w swoich biednych studenckich czasach i trzymal go z sentymen tu. Nozdrza Kresge'a rozszerzyly sie, gdy wyczul zapach zawilgoconeg dywanu. Mial ochote podejsc do najblizszego okna i otworzyc je szeroko papiery i ksiazki zajmowaly kazde wolne miejsce i poglebialy duszna atmosfere, tak samo stare fotografie na scianach. Wszystko bylo pokryte cienka warstwa kurzu. Randy Sayles olowkiem zaznaczyl miejsce, w ktorym skonczyl czytac, spinaczem zalozyl strone i zamknal gruba ksiazke. Na krzaku za oknem usiadla sojka i zaczela dziobac maly bialy owoc morwy. Bill Corde powiedzial: - Profesorze Sayles, przyszlismy pana aresztowac pod zarzutem zamordowania Jennifer Gebben. 5 Sayles odchylil sie w fotelu. Na jego twarzy rysowal sie smutek, ale nie przesadny, jak u dalekich krewnych na pogrzebie.Sluchal, jak Corde recytuje pouczenie zatrzymanego o przyslugujacych mu prawach. Potem Corde bezceremonialnie wyjal kajdanki ze skorzanego futeralu na pasku. Sayles wyszeptal jedno slowo. Corde sadzil, ze bylo to "Nie". Profesor gladzil jezykiem usta. Jedno kolko. Drugie. Uniosl dlonie i polozyl je na kolanach; wydawaly sie brudne ze wzgledu na ciemne wloski na skorze. Corde zauwazyl, ze czubki jego butow skierowane sa na zewnatrz. - Moze pan wyciagnac rece? - poprosil. -Dlaczego sadzicie, ze to ja? - spytal z nieklamanym zaciekawieniem. Nie wyciagnal rak. -Zjawil sie nowy swiadek i rozpoznal pana na zdjeciu w ksiedze pamiatkowej. Widzial pana przy zaporze tamtego wieczoru. Rece... Sayles skinal glowa i powiedzial: - Mezczyzna z samochodu. Omal mnie nie potracil. -Poza tym odciski panskich butow pasuja do sladow znalezionych na miejscu przestepstwa - dodal Kresge i spojrzal na Corde'a, by sprawdzic, czy dobrze zrobil, udzielajac tej informacji. -Odciski moich butow? - Sayles odruchowo spojrzal w zablocony kat gabinetu, gdzie przypuszczalnie ostatnio staly te buty. - Wzieliscie odciski z ogrodka? -Tak - odparl Kresge. - Wlasciwie to zrobilismy zdjecia. Sayles wykrecal dlonie, jego twarz wyrazala smutek maratonczyka, ktory pol mili przed meta musi zejsc z trasy z powodu kurczy. - Pojdziecie ze mna? - Sayles wstal. -Po co? - spytal Corde. -Nie zamordowalem jej. - Wydawalo sie, ze Saylesa ogarnela skr-na apatia. -Bedzie pan mial swoj dzien na tlumaczenia w sadzie. -Moge to teraz udowodnic. Corde spojrzal mu w oczy. Spostrzegl w nich raczej rozczarowanie rozpacz. Glowa wskazal na drzwi. - Piec minut, ale w kajdankach. - pial mu je na nadgarstkach. Po wyjsciu z domu Kresge wyszeptal: - Zapytam wprost. Jesli pod rzany mowi, ze nie zrobil tego, dajemy mu szanse przedstawienia nowy-dowodow? Chce poznac reguly. -Wynton - odparl cierpliwie Corde - tutaj nie ma zadnych re" Obaj podazyli na zewnatrz za Saylesem. Poszli na tyl domu - ki krokow od miejsca, w ktorym Kresge zrobil zdjecie sladow butow. Cord rozpoznal czerwonawa ziemie, bukszpan i czarny bez ze zdjec polaroid wych. Spojrzal na front domu. Byl przekonany, ze poczul zapach dymu pa pierosowego. W kuchni zobaczyl zone Saylesa. On sam podszedl do skrawka przekopanej ziemi, przypominajace dwa szerokie slady bieznika. W idealnie rownej odleglosci wyrastaly z ni go male zielone pedy. -Tutaj kopcie. - Stopa dotknal ziemi. Kresge chwycil zardzewialy szpadel. Corde wyczul teraz w powietr pogarde. Oczy Saylesa skurczyly sie niczym sutki w zimnej wodzie. Za stepca zaczal kopac. Kilka stop pod powierzchnia odkopal plastikowa torebke. Kresge odrzucil wtedy szpadel i wyciagnal woreczek. Ostrozni otrzepal go z brudu i podal Corde'owi. W srodku znajdowal sie kawale linki do suszenia bielizny. -To bron mordercy - oswiadczyl. -Czy pan chce zlozyc zeznanie? - spytal Corde. -To jest dowod - kontynuowal Sayles. -Tak - mruknal Corde. - Czy pan rezygnuje z prawa do obecnos adwokata podczas przesluchania? -Zamordowal ja za pomoca tej linki. Widzialem go. Na sznurze s odciski jego palcow. -Mowi pan, ze jej pan nie zabil? - spytal Kresge. -Nie, nie zabilem - odparl Sayles. Westchnal. - Ale w ubiegl: roku mialem romans z Jennie. -Wiemy o tym - przyznal Corde. W otwartym oknie blondynka trzymala sie za podbrodek i sluchala je-slow bez wyraznych emocji. Z lezacego na parapecie papierosa leniwie wznosila sie smuzka dymu. -Bylem nia urzeczony. - Sayles zwrocil sie do Corde'a: - Widzial ja pan. Ktoz moglby sie jej oprzec? Corde przypomnial sobie ksiezyc, zapach miety z ust zamordowanej dziewczyny i ostry zapach perfum. Przypomnial sobie zmatowiale oczy. przypomnial sobie dwa diamenty i bloto. Nie mial pojecia, jak pociagajaca byla Jennie Gebben. -Zglosila sie do mnie, bo chciala pracowac w biurze pomocy socjalnej. -Wlasnie stamtad wracamy. Nadpalona kartka, ktora znalezlismy, pasuje do wydrukow z panskich dokumentow. Wlamal sie pan do jej pokoju w akademiku i ukradl jej listy i inne papiery. Spalil je pan. Sayles parsknal smiechem. Byl to wyraz bezbronnosci, gdy okazalo sie, ze jego tajemnice nie sa tajemnicami. Skinal glowa. - Wiec wiecie o sytuacji finansowej uniwersytetu? Coz tu sadzic o wykladowcach, ktorzy kazali im myslec, ze szkola jest dla wszystkich najwazniejsza sprawa? Sayles kontynuowal: - Grozilo nam zamkniecie od polowy lat osiemdziesiatych. Dziekan Larraby i ja wpadlismy na ten pomysl dwa lata temu. Jako prodziekan do spraw finansowych zaczalem udzielac stypendiow zwrotnych slabym studentom. Miliony dolarow. Corde przytaknal. - Przydzielal im pan stypendia, placili czesne, a potem rezygnowali ze studiow i nie splacali kredytow. Jednak pieniadze pozostawaly w szkole. Kto byl ofiara tych matactw? -W gre wchodzily glownie pieniadze stanowe i federalne - odparl Sayles. - To powszechne praktyki w malych college'ach. - Profesor Sayles udzielal im informacji, nie usprawiedliwial sie. - Czasy sa wyjatkowo zle dla instytucji oswiatowych. Za tydzien ministerstwo edukacji przeprowadzi kontrole na Uniwersytecie Audena. Kombinacje ze stypendiami szybko wyjda na jaw. Probowalem rozpaczliwie znalezc jakis dorazny sposob finansowania, zeby pokryc deficyt na kontach stypendialnych, ale... -Jennie odkryla przekret i pan ja zamordowal - dokonczyl Kresge. -Nie zamordowalem - padlo. Corde uslyszal, ze do jego obrazonego glosu wdarl sie przeciagly ton wojskowego z Poludnia. - Wiedziala, co sie dzieje, ale bylo to jej obojetne. Natomiast mnie nie robilo, ze ona o tym wie. Zalatwilem jej te prace, zebysmy mogli sie spotykac prywatnie. Ale pracowala tez u siebie. Po jej smierci poszedlem do akademika i spalilem dokumenty, ktore wtedy wziela, oraz jej listy. Na wypadek gdyby wspQ mniala w nich o mnie. -To dlatego naciskal pan na Steve'a Ribbona, zeby odsunal mnie od sprawy? Zebym nie odkryl panskiej tajemnicy? -Obiecalem jemu i szeryfowi Ellisonowi, ze uniwersytet poprze iCn w listopadowych wyborach. Kresge mocno zmarszczyl czolo, zetknawszy sie po raz pierwszy z p0. lityka uprawiana przez policje. A pracowal tu mniej niz dwadziescia cztery godziny. -Ale jej nie zabilem. Moge przysiac. - Znizyl glos. - Nasz zwiazek, nie wyszedl poza seks. Bylismy kochankami. Raz lub dwa pomyslalem, zeby sie z nia ozenic, ale ona powiedziala wprost, ze chodzi jej tylko o seks i o nic wiecej. Z radoscia przyjalem takie rozwiazanie. Nasz romans nie trwal dlugo. Jennie byla biseksualna. W koncu pogodzila sie z Emily, jej kolezanka z pokoju, i zerwala ze mna. -A Emily popelnila potem samobojstwo? -Jestem tego pewien. Zadzwonila do mnie wieczorem, w dzien jej smierci. Spotkalem sie z nia. Byla strasznie przygnebiona po stracie Jennie, zupelnie rozkojarzona. Uciekla w koncu. Nie mam watpliwosci, ze popelnila samobojstwo. -Profesorze, to kto wedlug pana byl morderca? -Cztery miesiace po tym, jak z soba zerwalismy, Jennie zaczela sie z kims spotykac. Wciaz bylismy zaprzyjaznieni i przekazala mi kilka informacji o swoim nowym kochanku. Wygladalo, ze ten zwiazek jest bardzo destrukcyjny. W koncu wycofala sie, ale on byl wsciekly. W dzien swojej smierci poinformowala mnie, ze po raz ostatni zgodzila sie z nim spotkac. Chciala powiedziec mu, ze wszystko skonczone, zeby zostawil ja w spokoju. Probowalem ja powstrzymac, ale z Jennie nie mozna bylo zrobic jednego: nie mozna bylo jej chronic. Nie pozwolilaby na to, nikomu nie ufala. Martwilem sie o nia caly wieczor. W koncu pojechalem nad jezioro, gdzie, jak mi mowila, miala spotkanie. Znalazlem ja. Ze sznurem na szyi. Tym sznurem. Nie zyla. -Cos wskazywalo, ze ja zgwalcono? - spytal Corde. -Nie, to musialo wydarzyc sie pozniej. Pewno zrobil to ten chlopak, ktory zostal zastrzelony. -Dlaczego zabral pan linke? - spytal Kresge. -Zamierzalem ja zniszczyc, ale potem pomyslalem, ze zachowam dla wlasnego bezpieczenstwa. Sa na niej odciski palcow mordercy. Owinalem ja w folie i tutaj zakopalem. Kresge byl zirytowany. - Chcial pan zniszczyc linke? Probowal pan zatuszowac morderstwo? Dlaczego? -Nie zdajecie sobie sprawy, co by sie stalo, gdyby rozeszla sie wiadomosc, ze jakis profesor zamordowal jedna ze swoich studentek? Zniszczyloby to uniwersytet. Nikt nie chcialby tu studiowac. To bylby koniec szko-jy... Och, bylo mi ciezko... Biedna Jennie. Ale musialem przede wszystkim myslec o szkole. -Jakis profesor? - spytal Corde. - Kto? -Przypuszczam, ze rozmawialiscie z nim, kiedy prowadziliscie przesluchania - rzekl Sayles. - Nazywa sie Leon Gilchrist. Jim Slocum, Lance Miller i zastepca z hrabstwa spotkali sie z nimi na terenie uniwersytetu, na alejce za budynkiem z salami wykladowymi. -Twierdzi, ze to Gilchrist, jeden z profesorow Jennie - powiedzial Corde. -Myslalem, ze byl w San Francisco, kiedy ja zamordowano - zauwazyl Miller. Corde zwrocil sie do Kresge'a: - Sprawdzilem juz loty. Gilchrist wylecial w weekend przed zabojstwem. Jego sekretarka powiedziala, ze wrocil dopiero kilka dni temu. -Moze planowal zabojstwo i na lotnisku uzyl innego nazwiska - rozwazal Kresge. Corde przytaknal, a potem przekazal Saylesa Slocumowi. - Zamknij go w areszcie. Zarzuty: podejrzenie morderstwa pierwszego stopnia i utrudnianie sledztwa. Corde i Kresge opuscili protestujacego Saylesa i przeszli pod wyszukanym strzelistym lukiem niczym w sredniowiecznym zamku. Odglosy ich krokow odbijaly sie wysoko od betonowych scian. Nagle uslyszeli plynaca wode. -Co to? - wyszeptal Kresge. Kiedy podeszli blizej sali wykladowej, rozpoznali, ze byl to odglos oklaskow. Narastaly, a wkrotce dolaczyly do nich gwizdy. Halas wypelnil stare i surowe gotyckie korytarze. W myslach Corde'a pojawil sie obraz walk gladiatorow z filmow historycznych. Otworzyly sie drzwi i korytarze zapelnily sie studentami w szortach, dzinsach, dresach, koszulkach. Corde wszedl do sali wykladowej. Rzeczywiscie przypominala Koloseum. Rzedy siedzen wznosily sie od polokraglego podwyzszenia, na ktorym znajdowala sie obdrapana katedra. Wysoki sufit pokrywala ciemna warstwa brudu narosla przez wiele lat. Sciany wylozone byly debowa boazeria. Na katedrze wciaz palila sie ja w mroku sali rzucala blada poswiate na podium. Corde zatrzymal ostrzyzonego na jeza studenta. - To sala profes0r Gilchrista? Tak, prosze pana. A wiesz, gdzie on teraz jest? Chlopak rozejrzal sie wokol, zobaczyl kogos i sie usmiechnal. Nie przestal rozgladac sie po sali. - Nie. Chyba juz wyszedl. On nie mial tu zajec przez pewien czas? Tak. Slyszalem, ze byl w San Francisco. Wrocil kilka dni temu na swoj ostatni wyklad. Z jakiego powodu byla ta owacja? Gdyby pan kiedykolwiek uslyszal go na wykladzie, to by wiedzial. Jest... super. Corde i Kresge poszli korytarzem, az znalezli gabinet Gilchrista. Profesora tam nie bylo, a sekretarka wydzialu wyszla. Kresge pokazal na jej terminarz, ktory byl otwarty na literze G. Wizytowka z adresem domowym Gilchrista znikla. Szuflady biurka zostaly otwarte i choc Corde znalazl dokumenty innych wykladowcow, nie bylo wsrod nich teczki profesora. W drodze powrotnej znow przeszli obok sali wykladowej. Lampa na katedrze zostala zgaszona. Mieszkanie nie nalezalo do uniwersytetu. Znajdowalo sie trzy mile od miasta w kompleksie dwukondygnacyjnych domow z cegly. Drzwi na pierwszym pietrze wychodzily na waski balkon ciagnacy sie wzdluz calego budynku. Gilchrist zajmowal mieszkanie 2D. Osiedle otaczaly geste krzewy i duze drzewa. Corde zauwazyl, ze przez las stad do jego domu jest tylko okolo mili. Kolejny szczegol dla prokuratora okregowego - Gilchri-stowi wystarczyl dwudziestominutowy przyjemny spacer, by dotrzec do domu Corde'a i zostawic zdjecia Sarah z grozbami. Corde przejechal radiowozem obok wjazdu na osiedle i zaparkowal wsrod krzewow cykuty, poza widokiem z budynku. Tu odpial srutowke i reka pokazal Kresge'owi, by ja wzial. - Mowiles, ze polujesz? Tak. - Kresge wzial bron i Corde mial chwile przyjemnosci: obs wowal, jak tamten laduje i rozladowuje karabinek, jakby to robil od pia go roku zycia. Wysiedli z samochodu i weszli na sciezke. Cos slyszalem w lesie. Tam. Corde popatrzyl, mruzac oczy od slabego swiatla, ktore rozpraszalo sie na gestych zaroslach. - Widziales cos? -Trudno powiedziec. Swiatlo za bardzo razi. -A co slyszales? -Kroki. Moze psa. Teraz juz nic nie slysze. -Obserwuj z tylu - nakazal Corde. -To moze profesor. -Z tylu - powtorzyl Corde. Kulac sie, mezczyzni podeszli do tablicy z nazwiskami. Corde odszukal mieszkanie dozorcy i wcisnal dzwonek. Brak odpowiedzi. Ruchem glowy wskazal na balkon. Razem weszli po schodach. -Nigdy jeszcze tego nie robiles, wiec razem sforsujemy frontowe drzwi - wyszeptal Corde. -Ale ja jestem spokojny - rzekl Kresge szczerym glosem. Ostatnie slowo uwiezlo w wyjatkowo suchym gardle. -Ruszamy. Pod nimi rozlegl sie klakson. Corde i Kresge obrocili sie gwaltownie. Radiowoz Jima Slocuma - z zakutym w kajdanki Randym Saylesem na tylnym siedzeniu - powoli wjechal na parking. Slocum znow zatrabil i pomachal reka. - Bill - zawolal - myslalem, ze potrzebujesz wsparcia. -Jezu - wyszeptal wsciekle Corde. - Jim, co ty wyprawiasz? Zobaczy cie. Slocum wysiadl z samochodu i rozejrzal sie wokol. - Co mowisz?! - wykrzyknal. Corde zerwal sie z kucek i podbiegl do frontowych drzwi mieszkania Gilchrista, krzyczac do Slocuma: - Obserwuj teren za budynkiem! Za budynkiem! Corde i Kresge staneli po przeciwnych stronach drzwi. - Jezeli jest w srodku, wie juz, ze ma gosci - rzekl Kresge. -Nienawidze tego - przyznal Corde. -Robiles to kiedys przedtem? - spytal Kresge. Corde sie zawahal. - Niezupelnie, nie. - Zapukal do drzwi. - Profesorze Gilchrist. Biuro szeryfa. Prosze otworzyc drzwi. Zadnej odpowiedzi. -Ja sprobuje. - Kresge zalomotal w peknieta okladzine. - Policja. To znaczy: biuro szeryfa. Otwierac. Nic. Corde chwycil galke u drzwi. Obaj skierowali bron w gore. Corde prze. krecil galke i pchnal ramieniem drzwi. Wpadli do srodka. Jim Slocum odwrocil sie w radiowozie. - Pomyslalem, ze moze potrzebuja wsparcia - wyjasnil Saylesowi i pojechal za budynek. -Prosze posluchac - odezwal sie Sayles. - Ja naprawde nie czuje sie tutaj przyjemnie. -Minutke - mruknal Slocum i wysiadl z pojazdu. Wyciagnal z kabury sluzbowy rewolwer i omiotl wzrokiem zaniedbany pozolkly trawnik. -Nie mozecie mnie tak zostawic. Jestem niewinny. -Spokoj! -Nie mozecie mnie tak trzymac! -Bylbym wdzieczny, gdyby pan siedzial cicho. -Zdejmijcie odciski palcow z tej cholernej linki. Czy pan mnie slucha? Czy pan mnie slucha? Jim Slocum sluchal - cala droge z kampusu - i byl tym naprawde zmeczony. Wychylil sie. - Niech... pan... sie... zamknie. Zrozumiano?! -Nie mozecie mnie tu trzymac. Slocum oddalil sie w kierunku warsztatu stojacego przy budynku. Stanal na palcach i zajrzal do srodka przez okno. Stwierdziwszy, ze nikogo tam nie ma, poszedl za warsztat, zeby sie odlac. Wdychajac zatechle powietrze, Corde i Kresge weszli glebiej do mieszkania. Na korytarzu stal drewniany wieszak i stojak na parasole z plaskorzezba przedstawiajaca psa osaczajacego niedzwiedzia. Corde spojrzal na czarne i blyszczace mahoniowe zeby niedzwiedzia i poszedl dalej. W salonie czulo sie zapach plesni, wilgotnego papieru, kurzu; panowal kwasny zaduch, jakby w pokoju zestarzal sie i zachorowal jakis zwierzak. Swiatlo przytlumione przez zaciagniete zaslony z trudem oswietlalo pomieszczenie, ktore wydawalo sie nieuzywane. Polki na ksiazki byly zapelnione, ale na wszystkich obwolutach z papieru matowego znajdowaly sie wyblakle napisy wykonane staroswiecka czcionka. Krzesla pokrywal kurz, a fotele nie zostaly nawet rozpakowane. Smuga pylu ciagnela sie leniwie za Corde'em, gdy wchodzil do salonu. Obaj posuwali sie plynnie, jeden za drugim, wchodzac do pokoi i oslaniajac sie wzajemnie - byl to uklad choreograficzny, ktorego Kresge nauczyl sie bardzo szybko. Corde zauwazyl, ze jest on jednak zdenerwowany i usiluje patrzec jednoczesnie w trzech kierunkach. Sprawdzili wszystkie pomieszczenia oprocz kuchni. Zatrzymali sie przed zarnknietymi przeszklonymi drzwiami. Palec Kresge'a zaciskal sie na prazkowanym spuscie srutowki. Corde odsunal zasuwe i wskazal glowa na drzwi. Wdarli sie do srodka. Nikogo. Kresge podniosl filizanke pokryta zaschlymi resztkami po kawie. Odstawil ja z powrotem. Na stole lezaly sterty czasopism literackich, ksiazek i obszernych artykulow. "Delmore Schwartz: Poezja obsesji". "Problemy z przekladem Piesni". "Odrodzenie poety-wojownika"... Po raz pierwszy to uczucie pojawilo sie, gdy Corde kartkowal czysty notatnik, ktory lezal obok zoltego telefonu, ozdobionego nalepka przedstawiajaca stokrotke. Zamarl, gdy dreszcz z szyi przeplynal wzdluz kregoslupa. Skurczyla mu sie moszna. Po kolei oderwal palce od rewolweru i poczul, ze opuszki sa chlodne, bo odparowala z nich cala wilgoc. Obracal glowe; spojrzal na jasne drzwi, na ciemny sekaty pien wierzby za oknem. Jest w poblizu. Czuje to. Kresge rzucil czasopismo na stol. Corde podszedl do kuchenki i dotknal plyty. Oparzyl sie w reke. Czajnik tez byl goracy, ale kiedy ostroznie dotknal metalu, stwierdzil, ze to plomyk zapalajacy ogrzewa puste naczynie. Opuscil kuchnie i ponownie wszedl do drugiej sypialni, ktora sluzyla Gilchristowi jako gabinet. Przeszukal biurko. Papiery, listy, brudnopisy artykulow. Jakies gryzmoly. Nie bylo zadnych zdjec. Zadnych wskazowek, ktore by powiedzialy, jak wyglada Leon Gilchrist lub gdzie teraz jest. Corde'owi po plecach znow przebiegl dreszcz. Musial o tym powiedziec. - On jest w poblizu. -Co?! -Czuje go. Gdzies tutaj musi byc. Kresge pokazal na drewniana podloge i linoleum pokryte warstwa kurzu. Byly tylko ich slady. - Od dawna nikt tu nie wchodzil. -Przyslemy technikow od badania miejsc przestepstw - rzekl Corde. - Wezma probki dokumentow i zbiora odciski palcow. Wychodzimy. Slocum wylonil sie zza budynku. Na parkingu czekali na niego Corde i Kresge. - Tam cos slyszalem. Poszedlem sprawdzic, ale niczego nie zobaczylem. Jesli ma samochod, odjechal. -Hrabstwo powinno rozeslac list gonczy - stwierdzil Corde. - Poszedl do swojego wozu. - Trzeba zapytac o jego prawo jazdy i numer rejestracyjny samochodu. Wracamy do biura. Przeslemy faksem jego dane osobowe FBI i do stanu. Zdjecie wezmiemy z uniwersytetu. -Tak jest, ruszamy - rzekl Slocum. Szybko jednak stwierdzili, ze musza zrobic objazd. Trzeba bylo zawiezc Randy'ego Saylesa na oddzial urazowy do szpita. la publicznego hrabstwa Harrison. Prowadzil Corde. Jechal prawie sto mil na godzine na prostych odcinkach Drogi 302, podczas gdy Kresge, pochy. lajac sie, mocno zaciskal naciecia na arteriach szyjnych mezczyzny. Ponie, waz Sayles mial rece przypiete kajdankami do oparcia tylnego siedzenia samochodu, Gilchrist mogl bez problemow ciac gleboko i z bezlitosna pre. cyzja. W szpitalu, gdy Kresge probowal sie obmyc, Corde siedzial na plastikowym niebieskim krzesle w poczekalni. Podbrodek oparl o dlonie. Z pokoju przyjec wyszedl lekarz i po zlustrowaniu trzech policjantow wybral Corde'a, do ktorego po prostu powiedzial: - Przykro mi. Corde przytaknal i wstal. Po wyjsciu spojrzal w niebo. Byl przekonany, ze przez chwile widzial srebrny i blyszczacy sierp ksiezyca, nim zakryly go chmury nadciagajacej burzy. Sarah pomyslala, ze jej swiat stal sie nagle radosny. Przede wszystkim obudzila sie bez klucia w zoladku. Zawsze sie tak czula przed pojsciem do szkoly i nawet teraz to sie jej zdarzalo, gdy przysnily sie jej lekcje lub klasowki. Tego ranka, siedzac w lozku, czula sie calkowicie wolna i bezpieczna, jakby unosila sie w powietrzu. Spelnily sie jej oczekiwania, ktore wiazala z ucieczka z domu, a poza tym wciaz miala rodzine, swoj pokoj i magiczny krag w lesie za domem. Sam dzien byl wspanialy. Slonce przypominalo okragly pysk podniebnego tygrysa, a wiatr poruszal mlodymi liscmi z szelestem i tak szybko, ze slyszala glosy drzew rozmawiajacych miedzy soba. Sarah wyszla powolnym krokiem z domu i zaczela bawic sie w gre, ktorej nauczyl ja doktor Breck. Spojrzala na trawnik i glosno powiedziala: T-R-A-W-A. Potem D-R-Z-E-W-0 i C-H-M-U-R-A. Zachichotala, kiedy pokazala na dom sasiadki, pani Clemington, i przeliterowala: T-R-O-L-L. Wskazala na krowe stojaca za plotem, kilka krokow od niej. Zwierze patrzylo na nia z niecierpliwoscia, jakby byla pora dojenia. Polozyla sie w kamiennym kregu i z plecaka wyjela magnetofon. Kolejne mile wydarzenie dzisiaj: zamierzala skonczyc ostatni rozdzial jazki. To byla jej ulubiona historia. Pracowala nad nia wiele dni i niko-u o tym nie mowila. Nagrala prawie polowe kasety, a nie doszla jeszcze jo punktu kulminacyjnego opowiadania. Da kasete doktor Parker i jej sekretarka przepisze ja na maszynie. Sarah po kilku dniach dostanie z powrotem opowiadanie. Potem przepisze je do zeszytu i pokaze doktorowi greckowi. Bardzo chciala mu zaimponowac i wyjatkowo sie starala. Sarah cofnela tasme do poczatku, by sprawdzic, co do tej pory zapisa-ja. Wcisnela klawisz Play. Rozdzial pietnasty. Czlowiek Slonca... Dawno, dawno temu, gleboko m lesie mieszkal czarnoksieznik... Wynton Kresge przytlamsil zastepcow. Byl to czlowiek, ktory mial tyle ksiazek na temat przestrzegania prawa, ze przekraczalo to ich wyobraznie, i pokonalby kazdego z nich na strzelnicy w Higgins, niezaleznie z ktorej reki by strzelal. Jak siegali pamiecia, w New Lebanon nigdy nie bylo czarnego zastepcy szeryfa. Teraz biuro wygladalo jak na hollywoodzkich filmach o meskiej przyjazni. Tego wieczoru siedzieli w kolku, zastanawiali sie, gdzie Gilchrist mogl uciec. Prokurator Dwayne Lovell wydal nakaz aresztowania i przeslal go faksem do Bostonu i San Francisco, gdzie kiedys Gilchrist mieszkal. Potem Corde przekazal jego nazwisko do biuletynu poszukiwanych przestepcow i bazy danych w stanie oraz w glownych miastach. -Jakie podejma dzialania? - Kresge spytal Corde'a. -Boston i San Francisco potraktuja sprawe priorytetowo. A inni? Zadnych. Ale kiedy zlapia go za cos innego i znajda jego nazwisko w komputerze, zadzwonia do nas. To nie jest pewne, ale mozemy spac troche spokojniej, wiedzac, ze zrobilismy, co do nas nalezalo. -Szukanie igly w stogu siana - mruknal Kresge, gdy wybieral numer policji w Bostonie. W trakcie krotkiej rozmowy dowiedzial sie, ze nazwisko Gilchrista nie figuruje w kartotekach kryminalnych stanu Massachusetts. Wczesniej, tego samego dnia, Corde spelnil goraca prosbe Kresge^ i pozwolil mu przesluchac dziekan Larraby. Bylo to dlugie przesluchanie i dziekan niewiele pomogla, ale ta rozmowa sprawila Kresge'owi duza Przyjemnosc. Poszukiwania w gabinecie Gilchrista i na innych wydzialach uniwersytetu wykazaly, ze profesor wykradl wiekszosc dokumentow z jego danymi osobowymi. Dzial kadr, dzial kwalifikacji, wydzial literatury angielskiej i wydzial psychologii - wszystkie zostaly okradzione, p komputerowe skasowane. Szafki oproznione. Kresge i Corde przepytali innych wykladowcow. Niewiele wiedz o profesorze i zaden nie mial zdjecia z nim. Nie mogli sobie przypo: czy pelnil jakies funkcje w szkole. Podczas drugiej nieprzyjemnej rozmowy z Brianem Okunem Corde wiedzial sie od niego, ze choc zna Gilchrista jak nikt inny, to nie ma cia, gdzie mogl pojechac. - On jest bardzo przedsiebiorczy - stwie Okun i dodal z dziwna szczeroscia: - To klopotliwe, ze nie wiecie, gdzie jest. Zlo, ktorego nie widzimy, jest znacznie gorsze niz zlo, ktore dosti gamy. Prawda, detektywie? Corde nie mial zdania na ten temat, ale jednego byl pewien: to christ zamordowal Jennie Gebben. Sayles mial racje; na lince odci z forda znajdowaly sie odciski palcow Gilchrista. Odkryto rowniez d fragmenty naskorka, ktore Jennie pozostawila, gdy probowala sie broni przed uduszeniem, oraz jej wlos. Inne wlosy znaleziono na koszuli w szafie wnekowej profesora. Mial rowniez kilka czerwonych pisakow, ktorych tusz odpowiadal temu na wycinku prasowym podrzuconym Corde'owi no po morderstwie i na zdjeciach polaroidowych z grozbami. Odciski p; cow Gilchrista znajdowaly sie tez na tylnych drzwiach, oknie i oparciu siedzenia radiowozu Jima Slocuma. Nie bylo potrzeby wywolywac tych sladow, odciski zostaly zrobione krwia Randy'ego Saylesa. jego Jednak - co Corde wiedzial, a Kresge nauczyl sie z ogromnym rozi rowaniem - odkrycie tozsamosci przestepcy nie jest rownoznaczne z jej aresztowaniem. Gilchrist zapadl sie pod ziemie. Corde kazal jednemu z zastepcow zadzwonic do agencji wynajmu samochodow. Kiedy zastepca oznajmil, ze nikt o nazwisku Gilchrist nie korzystal z uslug wypozyczalni, Corde i Kresge popatrzyli po sobie. Obaj jednoczesnie doszli w myslach do wniosku, ze nie uzywal swojego prawdziwego nazwiska. Corde, stukajac palcem wskazujacym w kolbe rewolweru, zaczal mowic: - Kiedy wiezlismy Saylesa do szpitala... Kresge skonczyl pytanie: -...mial przy sobie portfel? -Nie wiem - oparl zastepca. -Sprawdz. Jesli nie, zadzwon jeszcze raz do wypozyczalni i spytaj, czy ktos o nazwisku Sayles wypozyczal samochod. Kresge nie czekal na informacje o portfelu. Szybko podjal decyzje i zadzwonil do Hertza. Tak kierownik powiedzial mu, ze Randolph Sayles pozyczyl samochod w St. Louis na lotnisku Lambert Field. Wypozyczyl go na dwa tygodnie i dokonal dodatkowej oplaty, by moc go zostawic w Dallas, j^esge dostal opis samochodu i numer rejestracyjny. Potem poinformowal firme, ze pojazd zostal wypozyczony nielegalnie. - Prosze nas powiado-,nic, skoro tylko go zwroci. Czy to dobrze, to znaczy, czy wlasciwa procedu-Corde zdal sobie sprawe, ze Kresge oderwal wzrok od telefonu i mowi tgraz do niego. Corde, ktory wczesniej nie mial do czynienia z przestepstwami zwiazanymi z wypozyczaniem samochodow, odparl: - Mysle, ze tak. -Okay, to zielony pontiac. - Kresge podal numer rejestracyjny. Corde kazal przekazac te informacje do hrabstwa i stanu. Sprawdzili polaczenia lotnicze. Nikt odpowiadajacy rysopisowi Gil-christa nie odlatywal z lotniska hrabstwa Harrison na Lambert Field w St. Louis w ciagu ostatnich dwoch dni. Nie bylo tez zadnych czarterow. W stanie Gilchrist mial zarejestrowany samochod, szara toyote, ale w rejestrze nie bylo zadnej wzmianki o prawie jazdy. Po dwoch godzinach dzwonienia Miller dowiedzial sie, ze Gilchrist ma prawo jazdy wydane w stanie Massachusetts. W ciagu trzech dni przesla faksem zdjecie. -Tylko tyle moga zrobic? -I tak musialem mocno naciskac. -Wiec pojechal samochodem do St. Louis, porzucil go, wypozyczyl nastepny i teraz jedzie na poludnie - rozwazal Kresge. -Byc moze. Moze jednak probuje wyprowadzic nas w pole. W kazdym razie przeslij faks do Dallas. - Corde zastanawial sie. - Moze polecial samolotem, a samochod wypozyczyl po to, zeby zmylic trop. Zadzwon do linii lotniczych, wszystkich, ktore lataja z St. Louis. Mam nadzieje, ze znow uzyl karty kredytowej Saylesa. Sprawdz tez, czy nie zostawil na dluzej samochodem, swojego lub pozyczonego, na parkingu przy lotnisku. -Niezly pomysl. Jak na to wpadles? - spytal Kresge. -Z czasem wszystkiego sie nauczysz - odparl Corde. -To czeka mnie duzo nauki. -Przekroczyl granice stanu - rzekl Corde, a potem dodal z ociaganiem: - Moglibysmy zaangazowac FBI, gdybysmy chcieli. -Jak to? -Federalni nie sa zainteresowani przestepstwami popelnionymi na terenie tylko jednego stanu, chyba ze przestepca leci do innego stanu albo rnamy do czynienia z porwaniem, narkotykami lub napadem na bank. -To dlaczego nie chcemy ich informowac? Corde uznal, ze jest za wczesnie, zeby Kresge przechodzil ten rod edukacji. - Dlatego - odparl. Wkroczyl Slocum. - Bill, pomyslalem o jednej rzeczy. -Tak? -Nie sadze, zeby on uciekal. Corde zastanawial sie, jakie szmirowate ksiazki Slocum ostatnio pi czytal. Slocum kontynuowal: - Probowalem go przejrzec. Pomyslmy, co zro bil z Saylesem. - Kiedy Corde wciaz patrzyl obojetnym wzrokiem, dodal- To mogla byc zemsta. tym cze- Sayles byl swiadkiem - zauwazyl Corde. - Gilchrist musial go zabic. -Ale, Bill - wtracil Kresge - nie potrzebowalismy Saylesa, zeby g0 oskarzyc. Mamy wystarczajaco duzo innych dowodow i Gilchrist o tym wie... Corde zastanowil sie i stwierdzil, ze to prawda. - Mow, Jim. Do go doszedles? -On jest skonczony. Nigdy nie wroci do pracy jako wykladowca. W najlepszym przypadku moze wyjechac do Kanady lub Meksyku, ale kiedy zlapia go na czerwonym swietle, zaraz zostanie odeslany Mysle, ze czai sie gdzies za rogiem, chce sie mscic. Znow bedzie zabijal. Zakladam, ze wypozyczyl samochod, zeby wyslac nas do Teksasu, a tymczasem zaczail sie gdzies w poblizu. Ma stare rachunki do wyrownania. -Chyba powinnismy sprawdzic hotele na terenie hrabstwa. Moze tez uzyl nazwiska Sayles - zaproponowal Kresge. -Hotele sa za latwe do namierzenia - stwierdzil Slocum. - Pomyslalem o domku kempingowym. Mogl tez na miesiac wynajac dom. Zbliza sie sezon i nikt nie przyglada sie uwaznie wynajmujacym. -Trzeba dzwonic - orzekl Corde. Pol godziny pozniej Wynton Kresge odlozyl sluchawke po milej rozmowie z Anita Conciliano z firmy posredniczacej w handlu nieruchomosciami w Bosworth. Zapisal cos na papierze gazetowym z recyklingu, ktorego w biurze uzywano do robienia notatek sluzbowych. Podal kartke Cor-de'owi. Ten przeczytal dwa razy i oderwal wzrok od szarego papieru. Zagapil sie na Jima Slocuma, ktory stal w drzwiach do swego pokoju, opierajac sie o framuge - tak samo, jak zwykl to robic Steve Ribbon. -Mamy go. Jest w Lewisboro. - Corde usmiechnal sie szeroko Slocuma. I zaraz zasalutowal. - Dzieki, szeryfie. gospoda Bevan znajdowala sie szescdziesiat mil od New Lebanon w hrabstwie Lewisboro. Otaczala ja kepa sosen i pogiete klony. Byla na tyle daleko od Drogi 128, ze mozna bylo zaparkowac pod katem radiowoz, nie obawiajac sie utraty jego tylnej czesci. Czterech mezczyzn siedzialo w jednym z frontowych boksow. Pili mrozona herbate, wode sodowa i kawe. Przed nimi stal zatluszczony polmisek z cebula pokrojona w plasterki. Szeryf hrabstwa Lewisboro Stanley Willars spytal: - Skad wiecie, ze jest tutaj? -Wynton go namierzyl - odparl Bill Corde. - Obdzwonil chyba z tysiac firm zajmujacych sie nieruchomosciami. Nasz Gilchrist uzyl nazwiska Saylesa i wynajal ten dom na dwa miesiace. - Corde mial ochote zjesc jeszcze cebuli; nic nie mial w ustach od osiemnastu godzin. Jednak policzyl, ze zjadl do tej pory dwanascie jej krazkow z keczupem i postanowil nie pytac, czy zamowic nastepna porcje. Odezwal sie Wynton Kresge: - Nie moglismy znalezc zadnych czlonkow jego rodziny ani zadnych innych rezydencji. Myslimy, ze jest tutaj i... - Kresge spojrzal na Corde'a, potem dodal: -...chcemy go dopasc. Corde kontynuowal: - To twoje hrabstwo, Stan, wiec potrzebujemy twojej zgody. -Nigdy nie slyszalem, zeby profesor byl morderca - wtracil asystent szeryfa Dudley Franks. Szczuply mezczyzna nie usmiechal sie przy tym. Przypominal Corde'owi TT. Ebbansa. - Mogloby sie wydawac, ze nie sa do tego zdolni. -Wiec tylko Hammerback wyznaczyl ludzi? - spytal cierpko Willars. Corde usmiechnal sie szeroko. - Nie zaszkodziloby nam drobne wsparcie. -Oho! -Takie jest zycie, Stan - dodal Corde. -Zjecie jeszcze cebuli? - spytal Willars. Corde szybko powiedzial, ze tak. Willars zamowil. Smial sie, kiedy patrzyl przez okno na radiowoz Corde'a. - Co za woz. Nowy dodge? -Dostalismy go w tym roku - odparl Corde. -Macie ten cholerny uniwersytet w Harrison. Nic dziwnego, ze stac was na nowa bryke. - Zwrocil sie do Franksa: - Ile juz lat jezdzimy naszym? -Szesc. -Ten cholerny uniwersytet - mruknal Willars. - A pamietas2 stare grandy? Policyjne mysliwce przechwytujace. -To byl calkiem niezly samochod - stwierdzil Corde. -Chyba mial silnik czterystaczterdziestke. -Chcialbym miec tutaj jeden z tych wozow technicznych do nagly wypadkow - rzekl Willars. - Powinniscie zobaczyc te wraki przy drodz' numer 607. -Sedge Billings o malo co nie odcial sobie palca pila lancuchowa kiedy probowal wydostac goscia z samochodu - dodal Franks. - To chevy wtedy dachowal. Mamy tylko jedne nozyce do ciecia metalu. Sedge musial uzywac prywatnych narzedzi. Kelnerka przyniosla krazki cebuli. -Nie - sprostowal Willars - to nie byl chevy, ale taurus. -Masz racje - zgodzil sie Franks. -Nie sadze, zeby Ellison chcial albo mial pieniadze, zeby kupic wam taki pojazd - wyjasnil Corde. - Ten, ktory mamy w Harrison, jest z drugiej reki. W New Lebanon na pewno nie spimy na pieniadzach. - Zapadla cisza, gdy nabierali na widelce cebule. -To prostu wstyd, ze nie pozyczacie go nam od czasu do czasu. Na przyklad tydzien u nas, a trzy u was - zaproponowal Willars. -Nie wiem, czy mieszkancy Harrison byliby z tego powodu szczesliwi. To oni placa na niego podatki - odparl Corde. -To prawda - rzekl uprzejmie Willars - ale nie wiem, czy sa szczesliwi z tego, co zrobil ten caly Gilchrist. - Radosnym glosem dodal: - I wciaz jest na wolnosci. -Faktem jest tez, ze w listopadzie beda wybory - zauwazyl Franks. -Przypuszczam - wycedzil Corde - ze Hammerback bedzie sklonny do kompromisu w sprawie pojazdu, ale tylko na okreslony czas. Musze mu to wyjasnic. -A ja to mysle wtedy zaraz o rodzinie dzieciaka, ktory zjechal z zakretu na Drodze 607 - powiedzial Willars. - Pewno nigdy czegos takiego nie widzieliscie. -Takie straszne? To dlaczego nie zalozyliscie barierek? - dociekal Kresge. Willars mial zalosna mine. - Naprawde jestesmy biednym hrabstwem. -Chyba cos wymyslimy - zapewnil Corde. -To mi wystarczy - rzekl szeryf Willars. - Teraz wezmiemy kilka M-16 i zlapiemy tego groznego profesora. Uwaga! Wstep wzbroniony! Bill Corde i Wynton Kresge wyszli z kepy drzew i znalezli sie przed letnim domkiem, ktory Leon Gilchrist wynajal pod nazwiskiem ostatniej ofiary. Byl to rozpadajacy sie dwukondygnacyjny budynek o drewnianej konstrukcji. Farba na poludniowej scianie luszczyla sie niczym skora na czerwonym wezu. Cala konstrukcje postawiono niestarannie i tylko fragment przy kominie wygladal jako tako. Drzwi siatkowe na werandzie zostaly rozdarte, a szyby w co drugim oknie wybite. Typowy wakacyjny dom w krainie jezior w Lewisboro - nie domek marzen na dwa tygodnie, ale zle zbudowana drewniana chalupa, ktora zostala zajeta za dlugi. Obok nich szli Willars, Franks i obciety na jeza miejscowy zastepca, mlody mezczyzna uginajacy sie pod ciezarem miesni. Corde i Kresge wyciagneli sluzbowe pistolety, a policjanci z Lewisboro mierzyli z wojskowej broni. Kresge zerknal na karabiny maszynowe i mruknal: - No, no. -Spokoj - wyszeptal Willars - dzieki sile ognia... Bill, czas na twoj pokaz. Co chcesz zrobic? -Wejde z Wyntonem i jeszcze z kims. Jeden przy frontowych drzwiach i na wszelki wypadek jeden z tylu domu. Willars wyslal krepego zastepce na tyl domu, a sam zajal stanowisko przed drzwiami i zaproponowal Franksowi: - Moglbys im towarzyszyc? -Patrzcie - wyszeptal Corde. W oknie na gorze rozblyslo swiatlo. - Jest tam... - Wszyscy przyczaili sie. -Nie. To tylko odblask slonca - zaprzeczyl Kresge. -Mnie sie wydaje cos innego - stwierdzil Franks spietym glosem. -Niewazne. Wchodzimy - zdecydowal Corde. Swoim ludziom Willars nakazal: - Sprawdzic bron. Zaladowac i zabezpieczyc. Ogien polautomatyczny. Na chwile szczek metalowych czesci zaklocil cisze. Ruszyli naprzod. Duzy gwarek przelecial za nimi, zaskrzeczala sojka. Wybiegli z krzakow i przyczaili sie przed weranda. Wchodzac nisko po schodach, czuli zapach starego mokrego drewna i luszczacej sie farby. Zajeli stanowiska po obu stronach drzwi, plecami do domu. Obok glowy Kresge'a znajdowal sie napis: Uwaga! Zly pies! Kresge sprawdzil drzwi. Byly zamkniete. -A pies? - wyszeptal Franks. -Gdyby byl, to juz by szczekal - odparl Corde. -Pukamy czy nie? - spytal Kresge. Corde pomyslal o zdjeciu dziewczynki, przypuszczalnie jego corki. Nie - odpowiedzial. Kresge wymruczal nakaz, jakby byl weteranem brygady antyterrory stycznej. Otworzyl krate na drzwiach, ktora przytrzymal Franks. -Pitbule nie szczekaja - rzekl Franks. - Widzialem w telewizji. Nerwowo zacisnal palec na oslonie spustu. Kresge sie cofnal, na co Corde zlapal go za ramie i pokrecil glow a potem zajal jego miejsce. - Mam nad toba przewage pietnastu lat d swiadczenia. Trzymaj sie z tylu. -Detektywie, a ja mam przewage trzydziestu kilogramow. - Opu scil ramie i staranowal drzwi. Wpadly do srodka, az zadrzaly futryny. O sam poslizgnal sie na dywanie, a potem przykucnal, gdy Corde, a za Franks wpadli do salonu. Patrzylo na nich kilka wylinialych mebli oraz setki ksiazek. Franks uniosl M-16. Obracal sie od drzwi do drzwi, nasluchujac, cz nie rozlega sie wsciekle szczekanie psa. Szybko oslablo swiatlo sloneczne docierajace do domu i znikly wszy kie kolory dywanow, obrazow i tapet. Mezczyzni szli niczym zolnierz w tym monotonnym otoczeniu. Corde nasluchiwal obecnosci Gilchris ale slyszal tylko skrzypienie starych desek pod stopami i brzeczenie ma lych silnikow w urzadzeniach domowych. Franks zostal na dole, podczas gdy Corde i Kresge poszli na gore, d pokoju, gdzie widzieli swiatlo. Zatrzymali sie na polpietrze, a potem ru szyli dalej. Corde nagle zaczal zwracac uwage na zapachy: lemoniado pasty do mebli, stechly ubran, plynu po goleniu lub perfum. Szeroko otworzyli drzwi do glownej sypialni. Nikogo tam nie bylo. Co de poczul teraz mocniejszy zapach plynu po goleniu. Zastanawial sie, cz to Gilchrist go uzywal. Pachnial podobnie jak jego woda kolonska, kto Sarah kupila mu na urodziny. Ta mysl bardzo go zdenerwowala. Nisko szace nad horyzontem slonce swiecilo mu wprost w twarz. Moze to b; odbicie jego promieni od okna... Slonce schowalo sie za drzewami i zapa zmrok. Corde siegnal do lampki przy lozku, by ja wlaczyc. -Cholera! Zarowka byla ciepla. Powiedzial o tym Kresge'owi. Mezczyzni popatrzyli po sobie i odw li sie do siebie plecami. Mruzac oczy w polmroku, spogladali na gro ksztalty przypominajace ludzkie postacie, na szafe, na padajace cienie, n gruba rozowa zaslone. Mimo wszystko za kazdym razem mierzyli z bron do watpliwych celow. Kresge siegnal do wylacznika swiatla. Rozesmial sie nerwowo. - Sciany tez sa cieple. Mysle, ze to slonce. Swiecilo na lampe i na sciane tutaj. Corde sie nie odezwal. Szeroko otworzyl usta i zaczal powoli oddychac. Nasluchiwal. Zadnych krokow, zadnego ruchu, skrzypienia. Idac przy scianach, gdzie deski podlogi mniej skrzypialy, Corde zajrzal do obu szaf wnekowych. Byly puste. Wyszedl na korytarz. Sprawdzil inne sypialnie i szafy tam sie znajdujace. Wypelnialy je zbutwiale plaszcze i marynarki, wyplowiale kwieciste bluzy i przescieradla smierdzace kamfora. -Strych? - rzucil Kresge. Cholera. Trzeba wejsc drzwiami spustowymi w suficie, prowadzacymi na strych z pewnoscia zagracony meblami i pudelkami - idealne ukrycie dla strzelca. Jednak zostalo oszczedzone im to ryzyko. Corde znalazl drzwi w suficie na korytarzu. Byly zamkniete na klodke. Odetchnal z ulga. Zeszli na parter. Obeszli jadalnie i salon. Corde pomyslal: Do stu diablow, piwnica! Tak jak strych, tylko nie bedzie zamknieta na klodke. Tam schowal sie Gilchrist. Musi tam byc. Na pewno. -A piwnica? -Nie ma tu piwnicy. Dzieki Bogu. Moze pora, zeby sie ponownie zastanowic. Tak, prosze pana... -Czuje sie tutaj niepewnie - rzekl Kresge. Powiedzial to, jakby byl zaskoczony. Corde i Franks parskneli smiechem. W kuchni Corde zobaczyl kolorowe etykiety Heinz, Goya i Campbell, pogiete aluminiowe garnki, wyszczerbione puszki na herbate, przyczepione do lodowki magnesy w ksztalcie gospodarskich zwierzat, pokryte kilkuletnia warstwa osadow z wyziewow kuchennych. -Caly czas musimy byc ostrozni - zwrocil sie Corde do Kresge'a. Kurczowo sciskal sluzbowy rewolwer, palcem muskal karbowany spust wewnatrz oslony, choc powiedzial Kresge'owi, ze nalezy tego unikac. - Cos chcialbym jeszcze sprawdzic. -Z tylu jest tez jakies pomieszczenie - poinformowal Franks. - Nasluchiwalem, ale niczego nie slyszalem. Jest zamkniete od srodka. - Muszka karabinu wojskowego szturchnal poplamiona zolta zaslone. -Poczekaj chwile. Wejdziemy tam z toba - zawolal Corde z salonu. Patrzyl na sterte popiolu w kominku. Przykucnal i zaczal grzebac w szarym pyle. Kresge stal nad nim i pilnowal. W srodku piramidy z p0_ piolu Corde znalazl osmalone okladki albumu. Jego dlonie drzaly z p0o\ niecenia, ze jest bliski znalezienia zdjecia Gilchrista. Ale zadnego nie by. lo. Niemal wszystko sie wypalilo, a popiol rozsypal. Jednak jedno zdjecie ocalalo; wypadlo przez ruszt. Chociaz od zaru pokrylo sie pecherzykami powietrza, nie spalilo sie calkowicie. Na prostoka-ciku widac bylo szereg wyblaklych domow i kilka drzew przed nimi. Za linia Maginota dachow domow przebijal sie blyszczacy budynek biurowy o wysokosci kilku pieter. Z tylu zdjecia napisano: Leon, przyjedz kiedys do mnie. Serdecznie pozdrawiam. Corde owinal zdjecie w chusteczke i wlozyl do kieszeni. Wstal, rozleglo sie znajome pstrykniecie w kolanie. Glosne, ale nie na tyle, by zagluszyc odglos Franksa wdzierajacego sie do zamknietego pomieszczenia i huk wystrzalu ze srutowki. Srut rozerwal Franksowi ramie. Corde szybko sie obrocil i przyjal postawe strzelecka. Kresge chwycil juz za noge skrecajacego sie z bolu zastepce i ciagnal go w kierunku kuchni wzdluz sciany pokrytej teraz konstelacja plamek krwi. -Okay, okay, okay! - krzyczal Corde, nie zwracajac sie do konkretnej osoby. Przetoczyl sie w kierunku drzwi i zajal pozycje strzelecka na brzuchu. W lokiec wbil mu sie kawalek kosci odstrzelony z ramienia zastepcy. Corde zignorowal bol i strzelil piec razy do postaci w srodku. Trzy pociski chybily, uderzyly w fotel, do ktorego tasma przywiazano dwulufowego remingtona - jego spust polaczono drutem z galka drzwi. Ale dwa pociski wystrzelone przez Corde'a precyzyjnie trafily w cel. Nie byl to jednak profesor Leon David Gilchrist, tylko olbrzymia ceramiczna sowa, ktora w slabym swietle nie przypominala ptaka, lecz smiejacego sie mezczyzne. Pod uderzeniem pociskow porcelana rozprysla sie na tysiace brazowych i zlotych kawalkow. 7 Bill Corde siedzial w bibliotece Uniwersytetu Audena.Byl to cuchnacy stechlizna budynek w stylu wiktorianskim, okratowa-ny drewnem debowym gestym jak metal i poreczami z kutego zelaza, Ictore wily sie wokol balkonow i regalow niczym bluszcz. Mozliwe, ze konstrukcja zostala przeniesiona cegla po cegle z pokrytego sadza Londynu i ponownie postawiona na tym trawiastym placu z widokiem na tysiace akrow pol z kielkujaca zielona kukurydza. To byla biblioteka uniwersytetu, do ktorego Corde nie zostalby przyjety, a nawet gdyby zostal, nie dalby sobie tu rady. Wlasnie odebral telefon od szeryfa Willarsa z Lewisboro i dowiedzial sie, ze stan Dudleya Franksa jest krytyczny, ale stabilny. Cokolwiek to oznaczalo, Willars powiedzial: - Bill, nie jestem zadowolony z naszego wyjazdu do domku wczasowego. - Corde wiedzial, ze hrabstwa beda musialy miedzy soba sie rozliczyc. Po strzelaninie w biurze szeryfa New Lebanon zapanowalo przygnebienie. Oblawa, ktora jeszcze kilka dni temu wydawala sie zabawa, okazala sie nie taka prosta i przynosila tragiczne zniwo. Gilchrist byl bardziej szalony i okrutny, niz ktokolwiek mogl sobie wyobrazic, i chociaz te dwa przymiotniki rzadko, jesli w ogole, umieszczano we wspolczesnych ksiazkach o przestepczosci, to Corde teraz w pelni czul ich znaczenie. Gilchrist, Leon David, ur. 1951, Cleary, Nowy Jork. Licencjat z najwyzszym wyroznieniem, Uniwersytet Northwestern. Doktorat z literatury angielskiej, Uniwersytet Harvarda. Doktorat z psychologii, Uniwersytet Har-varda. Profesor uczelniany i stypendysta, wydzial filologii angielskiej, akademia nauk scislych i humanistycznych, Uniwersytet Harvarda. Profesor mianowany, instytut literatury angielskiej, wydzial nauk scislych i humanistycznych, Uniwersytet Audena. Wykladowca, instytut nauczania specjalnego, wydzial dydaktyki, Uniwersytet Audena, profesor wizytujacy, Uniwersytet Vanderbilta, uniwersytet w Neapolu, Sorbona, College William Mary... Byly tego jeszcze dwa akapity. Corde skonczyl robienie notatek, a potem zamknal Spis profesorow nauk humanistycznych. Nie znalazl w nim zadnego zdjecia Gilchrista - co bylo glownym celem jego wizyty tutaj. Nie znalazl tez w zadnej z trzech ksiazek napisanych przez Gilchrista, znajdujacych sie w czytelni biblioteki. Byly to ksiazki bez zdjec autora, bez obwolut - ksiazki dla inteligentnego czytelnika. Corde zrobil notatke na fiszce, by zadzwonic do szeryfa w Cleary i zapytac, czy jakis Gilchrist wciaz mieszka na tym terenie. Szybko przekartkowal Indeks czasopism. Juz mial go zamknac, gdy jego wzrok przykul tytul jednego z artykulow. Podszedl do odpowiedniego biurka i zazadal czasopisma z tym artykulem. Bibliotekarz znikl na moment i wrocil z oprawionym kompletem Psyche: Roczniki Psychologii i Lt teratury. Corde ponownie usiadl na swoim miejscu i przeczytal pierwszy akapit artykulu "Poeta i brutalne id" autorstwa Leona D. Gilchrista. Wrocil do biurka, by pozyczyc slownik. Znow sprobowal. Poeta, ktore to okreslenie odnosze do wszystkich tworzacych fikcyjne swiaty za pomoca slow, sam jest wytworem spoleczenstwa, w ktorym zyje. W samej rzeczy jestestwo poety musi ulegac dyfuzji... "Dyfuzja". Corde zaznaczyl miejsce w czasopismie lokciem i przekartkowal slownik. Wypadla kartka "leksykalny/leptony". Wlozyl ja miedzy "recepcja/recytator" a "recytatyw/redukcja". "Dyfuzja - proces przyjmowania przez jednostki lub grupy wartosci kulturowych". Okay. Dobrze. ...jestestwo poety musi ulegac dyfuzji, by mogl penetrowac wszystkie aspekty... "Penetrowac". Corde znow wzial slownik. Dziesiec minut przedzieral sie przez artykul, jego spocone dlonie zostawialy wyrazne slady na zniszczonej obwolucie slownika, a zoladek podszedl mu do gardla - nie z powodu tego, czego sie dowiedzial o Gilchriscie (a prawie niczego sie nie dowiedzial), tylko dlatego, ze niewiele rozumial. Po raz pierwszy Corde tak naprawde pojal problemy corki. Przerwal, skrajnie sfrustrowany. Kilka razy wciagnal powoli powietrze do pluc i wrocil do artykulu. ...id pisarza szmatlawych kryminalow nie obejmuje pragnienia podrozowania i duszenia kobiet... Slowa... Co te slowa mowia o Gilchriscie? Do jakiego stanu wyjechal, do jakiego kraju? W jaki sposob probuje uciec? Jakiej broni moze uzyc? Litery sylaby wyrazy zdania... Co one mowia o pieknej dziewczynie lezacej na kepie hiacyntow, wymazanej zimnym blotem? Co mowia o mezczyznie, ktory zamknal dlonie na jej szyi, czul falujace piersi pod lokciami, czul pulsujace zyly pod palcami, czul w nadgarstkach jej ostatnie drgawki, podczas gdy ona przez chwile widziala znikajacy blask polksiezyca? ...metafory przemocy sa pelne... Corde wychylil sie do przodu i palcem musnal slowa metafory przemo-poczul cieplo plynace z farby drukarskiej. "Metafora - figura stylistyczna, w ktorej przedmiot, idea lub symbol opisywane sa przez analogie..." O CZYM... "Analogia - Rownoleglosc cech; przenoszenie twierdzen o jednym przedmiocie na inny na podstawie zachodzacych miedzy nimi podobienstw..." ...ON... "Rownoleglosc - podobienstwo..."...MOWI? Corde wychylil sie do przodu i palcami przycisnal oczy. Slyszal szum krwi w uszach. Motywy poety sa motywami nas wszystkich. Umysl poety jest kolektywnym umyslem. Jednak jako poeta - niezaleznie czy ma psyche swietego, czy mordercy, postrzega swiat bezposrednio, w akcie iluminacji, podczas gdy inni widza w swietle odbitym. Bill Corde odwrocil na ostatnia strone artykulu. O Boze... Zamarl, jakby otrzymal cios. Czul silne pulsowanie krwi w zylach. Wyciagnal reke i wzial zdjecie polaroidowe. Zostalo zrobione niedawno, przypuszczalnie dwa dni temu, gdy rodzina jadla kolacje na zewnatrz. Spostrzegl, ze pojemnik na smieci nie jest jeszcze ustawiony po ubieglotygodniowej burzy. Sarah i Jamie stali wokol rozna i patrzyli na zarzace sie wegliki. Zdjecie zostalo zrobione z lasu za plotem. Chyba z miejsca, w ktorym Corde, jak mu sie zdawalo, kogos widzial tego wieczoru, gdy drzac z niepokoju, pelnil dluga warte uzbrojony w srutowke. Na zdjeciu czerwonym pisakiem napisano: POWIEDZ DO WIDZENIA, DETEKTYWIE. Diane Corde, poczuwszy sie nagle zazenowana, powiedziala Benowi Breckowi, ze jedzie z dziecmi na kilka tygodni do Wisconsin. - Co?! - spytal Breck, marszczac czolo. Diane zaslonila dlonmi oczy. Paznokcie miala perfekcyjnie pomalowane na ciemnoczerwono, a palce, czesto zaczerwienione i chropowate po pracach domowych, byly delikatne i pachnialy migdalami. Wyjasnila, ze morderca znow im grozil. - Bill mysli, ze najlepiej, jak wyjedziemy do mojej siostry. Chwile milczal, a potem spytal szeptem: - Na dwa tygodnie? Wzruszyla ramionami. - Przynajmniej. Albo az zlapia tego szalenca lub stwierdza, ze opuscil miasto. Ta przybita chlopieca twarz i ton w glosie Brecka byly identyczne jak u pierwszego meza Diane, kiedy powiedziala mu, ze spedzi tydzien z matka, ktora zlamala sobie biodro. Po raz pierwszy mieli sie rozdzielic i twarz mlodego mezczyzny wyrazala ogromny zawod. Oczy Brecka odbijaly teraz rozpacz opuszczonego kochanka. Klopotalo to ja i niepokoilo. Z zewnatrz dobiegly glosy. W ogrodzie spacerowala Sarah, mowila do magnetofonu niczym producent z Hollywood dyktujacy swoje polecenia. Tom, zastepca pelniacy role ochroniarza, oparl sie o plot. Powoli obracal glowe jak wypatrujacy zlodziei zwiadowca na Dzikim Zachodzie. Breck i Diane stali w jadalni i w milczeniu obserwowali Sarah. Stali pol kroku od siebie. Diane poczula, ze dotyka jej wlosow. Ten gest byl bardzo delikatny, jakby obawial sie, ze moze wyrzadzic jej krzywde. Oparla glowe o jego ramie, a potem cofnela. Oboje byli niezadowoleni i jednoczesnie wdzieczni, gdy nagle zaczal mowic o Sarah: - Swietnie sobie radzi. Co za umysl! Historie, ktore tworzy, sa niewiarygodne. -Dalam doktor Parker juz cztery kasety. Jej sekretarka przepisuje ostatnia z nich. Odgarnal z czola przyproszone siwizna wlosy w chlopiecym gescie. -Fortuna jej sprzyja - wydobyl powoli z siebie Breck. Jego oczy omiataly twarz Diane. - Ma doskonala percepcje audytywna. Wykorzystuje to podczas nauki i osiagam dobre rezultaty. Diane rozpoznala cos u niego. Jesli mial do wyboru wyszukane slowo lub pospolite, zawsze decydowal sie na pierwsza mozliwosc. "Fortuna" zamiast "szczescie". "Audytywna", a nie "sluchowa"... U kazdej innej osoby ten nawyk by ja odstreczal, ale Breckowi dodawal uroku. Nie, "charyzmy". Dalej mowil o Sarah. To bylo nietypowe i Diane czula, ze wynika to z jego zdenerwowania. Najczesciej w trakcie ich spotkan po lekcjach - zwykle w kuchni, czasem w lesie - nie rozmawiali o fonemach, tescie wi-zualno-sluchowo-liczbowym lub o ksiazce Sarah, lecz o sprawach osobistych. O szkolach, w ktorych uczyl, o jego dziewczynach, o jej pierwszym mezu, o dziecinstwie jako corki robotnika na statkach rzecznych, o wakacjach ich marzen. Gdzie chcieliby pojechac za dziesiec lat, za piec. I za rok. Jednak natura tych chwil, ktore razem spedzali, byla niejasna. Chociaz prowadzili intymne rozmowy, nigdy jej nie pocalowal; chociaz flirtowali, on wydawal sie zawstydzony. Czesto sie dotykali, ale raczej przypadkowo - musniecia palcami, kiedy podawali sobie filizanki z kawa, dotyk ramiona, gdy stali obok siebie. Pewnego razu oparla sie bezwstydnie piersiami o jego ramie; pochylala sie, zeby spojrzec na artykul o problemach z przyswajaniem wiedzy. Sadzila, ze zareagowal, ale nie byla tego pewna. W kazdym razie ani nie cofnal sie, ani nie przedluzyl tego momentu. Nie wiedziala, czy spodziewac sie propozycji, czy nie. Propozycji, ktora oczywiscie by odrzucila. Wierzyla, ze by ja odrzucila. Chciala, zeby ja pocalowal. Chciala, by odszedl. Dotknela jego ramienia, a on sie pochylil w jej strone i Diane wyczula bariere miedzy nimi, ktora nieustannie tworzyla sie na nowo. Byli jak nastolatki. Widziala, ze dzis ta bariera jest wyrazna i solidna. Jamie znajdowal sie w poblizu, w swoim pokoju, a Bill byl w pracy, ale nie byloby czyms niezwyklym, gdyby przyjechal na obiad, a potem wrocil do biura. Ona i Breck dluzsza chwile patrzyli na siebie; odczula ulge, gdy spojrzal na zegarek. - Musze juz isc, niestety... - (Byla rowniez zadowolona, ze powiedzial to z prawdziwym zalem). Zebral swoje notatki. To wlasnie wtedy Diane go pocalowala. Niczym przebiegla uczennica spojrzala przez ramie, by sie upewnic, ze Sarah nie ma w zasiegu wzroku, potem pchnela Brecka w kat i szybko go pocalowala z otwartymi ustami. Cofnela sie. Omojboze, omojboze... Ogarnela ja panika. Byla przerazona - nie dlatego, ze ktores z dzieci moglo to widziec lub ze dowie sie o tym maz. To bardziej paralizujacy strach: a jesli on tego nie chcial? Breck zamrugal oczami zaskoczony. Dlon polozyl na jej karku i przyciagnal do siebie. Kiedy namietnie ja calowal, jedna reke przycisnal do jej piersi, a druga zsunal po plecach. Obejmowali sie chwile, a potem Diane wyrwala sie z uscisku. Patrzyli na siebie zaskoczeni i zaklopotani. -Mozemy sie spotkac, zanim wyjedziecie? Ja tez chce - wyszeptal. -Nie wiem. Zastepca obserwuje nas jak jastrzab. -Musze sie z toba spotkac. Moze gdzies poza domem? Zastanowila sie. - Nie widze mozliwosci. -Posluchaj. Chcialbym zrobic Sarah kilka testow. Skoro nie bedzie was przez kilka tygodni, powinienem przeprowadzic je przed waszym wyjazdem. Moze bedziesz mogla pojechac z nami do szkoly. Mozemy urzadzic piknik. -No, nie wiem. -Pragne cie - wyszeptal. Diane szybko sie cofnela i zatarla rece. Patrzyla przez okno na cork spacerujaca po trawniku. -Czy powiedzialem cos niewlasciwego? - spytal Breck. Ojej. Te wszystkie napuszone slowa, ta cala pomoc, ktorej udzielil Sa rah, te wszystkie miejsca, w ktorych byl... ale za tym wszystkim kryje sj. prawda, ze on jest mezczyzna, a ja kobieta. Chce tego czy nie? Trudno powiedziec. Naprawde nie jestem w stanie powiedziec... Nie odezwala sie w ogole. Pocalowala go jeszcze raz, szybko, a potem zaprowadzila za reke do drzwi. Poszli do jego samochodu. -To bedzie trwalo najwyzej kilka tygodni. - Szeptem, ktory mial podkreslac znaczenie jej slow, dodala: - W kazdym razie sadze, ze to najlepsze rozwiazanie. -Nie - odparl stanowczo. 8 Najwiekszym problemem w tym lokalu byly brudne szyby. Wpuszczaly ponure i chlodne polnocne swiatlo, ktore sprawialo, ze wszyscy popoludniowi goscie wygladali blado i niezdrowo.Siedzac przy stoliku, pod lada baru mozna bylo zobaczyc grudki gumy do zucia przyklejonej dwadziescia lat temu. Corde zamowil amstela. Byl tak zmeczony, ze nie pomyslal nawet, ze jest dzien powszedni. Kresge spytal: - Chcialbym sie tylko dowiedziec. Czy mozna pic lekkie piwo podczas sluzby? Corde zmienil zamowienie, wzial mrozona herbate. Siedzieli na stolkach obitych czerwonym winylem, mruzyli oczy od razacego swiatla. Ludzie powtarzali Sammiemu, zeby postawil na oknach kwiaty (spelnil prosbe) i zalozyl zaluzje (za drogo kosztowaly). Mawial, ze to brzydki lokal i nic niewart. Wszyscy sie z tym zgodzili i przestali sie skarzyc. -Co my tu robimy? - spytal Corde. -Czekamy na nia - odparl Kresge i wskazal na kobiete po piecdziesiatce, szczupla, niska, z szopa posiwialych wlosow. Weszla, opierajac sie na ramieniu starszego mezczyzny, lysiejacego i rowniez szczuplego. _~ Czesc, Wynton - zawolala kobieta. - Jak tam Darla? -Tina, Earl, chodzcie na chwile do nas. para podeszla i Kresge powiedzial do Corde'a: - Jadaja tutaj prawie codziennie. Ona i Daria to nierozlaczne przyjaciolki. - Kresge przedstawil Corde'a Tinie i Earlowi Hessom. Earl byl chudym jak tyczka emerytem okolo szescdziesiatki. Jego odstajace uszy i haczykowaty nos blyszczaly od majowej opalenizny. -Wynton, co ty masz za mundur? To szkola cie tak wystroila? -Mam nowa prace. -Jaka? -Jestem zastepca szeryfa. -Nie zartuj - rzekl Earl. - Jak Kojak?! -On ma jeszcze troche wlosow - zauwazyl Corde. - Ale niewiele. -Przyszlismy na danie z tunczyka - obwiescila Tina. - Zjecie z nami? Corde pokrecil glowa i skierowal uwage na Kresge'a, ktory powiedzial: - Tina, znalezlismy zdjecie i pomyslelismy, ze moze bedziesz wiedziala, gdzie zostalo zrobione. - Zwrocil sie do Corde'a: - Tina pracuje w firmie zajmujacej sie wyposazaniem biur. -Przedstawiciel handlowy roku przez pietnascie lat z rzedu. W ubieglym roku przegralam z D.K. Pottsem, ale tylko dlatego, ze ma wylacznosc na sprzedaz i nie bede tego komentowala. Kresge kontynuowal: - Podrozuje po calym stanie. Zna kazde miasto, bez wyjatku. -Trzy lata temu zrobilam sto trzydziesci siedem tysiecy mil moim fordem. Chyba nikt nie mial takiego przebiegu, zanim samochod zdazyl zardzewiec. -Chyba nie - przyznal Corde. -Nie powiedziala wam o skrzyni biegow - rzekl wyczekujaco Earl. -Musimy znalezc budynek, ktory jest na zdjeciu - wtracil Kresge. -Za duzo ode mnie wymagacie - stwierdzila Tina. - Bede musiala zeznawac albo cos takiego? -Nie. -A mialam nadzieje. W filmach tak jest. -Niestety, tu nie - odparl Corde. Kresge polozyl zdjecie na stole. -Dlaczego jest opakowane? - spytal Earl, dotykajac plastikowej torebki. -Bo to dowod - objasnil Kresge. -A dlaczego jest nadpalone? -Bylo w kominku. - Tym razem Corde udzielil odpowiedzi., pani, gdzie to jest? -Nie bardzo. - Zmruzyla oczy i uwaznie przyjrzala sie zdjeci Przesunela je w kierunku meza, ale on tylko wzruszyl ramionami. - . fo-' mam pojecia. Dlaczego chcecie to wiedziec? -Pomogloby nam w sledztwie. Oddala zdjecie z powrotem. - Przykro mi. Kresge, ktory wzial to niepowodzenie do siebie, stwierdzil: - Byla ma la szansa. Corde ukryl swoje rozczarowanie. - W kazdym razie dziekujemy. -Zostales zwolniony z uniwersytetu w ramach redukcji? - sp wtedy Earl Kresge'a. -Jakiej redukcji? -Zwolnili prawie trzysta osob. Wykladowcow i pracownikow pom niczych. Kresge gwizdnal. - Trzysta? Nie. Odszedlem wczesniej. -Jak sie okazalo, ze profesor zamordowal te dziewczyne - informowal Earl - wielu rodzicow zabralo stad swoje dzieci. Pisali o tym w Dzie niku. Nie czytaliscie? -Nie ma sie co im dziwic - stwierdzila Tina. - Ja osobiscie nie slalabym swoich dzieci do szkoly, ktora zatrudnia takich profesorow. I oboje odeszli zaraz do boksu. Kiedy Kresge i Corde wstali i polozyli pieniadze na ladzie, Tina zaw lala z drugiego konca sali: - Poczekaj, Wynton, mam pomysl. Spytajcie tam kogos z IH w Fitzbergu, gdzie dokladnie zrobiono to zdjecie. -Z jakiego IH? -No, z Izby Handlowej. -A to jest Fitzberg? - spytal Corde, wskazujac na kieszonke n piersi Kresge'a, gdzie znajdowalo sie teraz nadpalone zdjecie. -Nie wiedzieliscie tego? Kresge parsknal smiechem. - Wyobraz sobie, ze nie. Mowilas, ze nie mozesz nam pomoc. -Myslalam, ze chodzi wam o dokladny adres. Bo oczywiscie jest Fitzberg. Ten budynek z tylu to siedziba firmy ubezpieczeniowej. Gdzie dziej moglaby byc taka budowla? -W Fitzbergu jest Marshall Field. To najlepszy sklep na Srodko Zachodzie - dorzucil Earl. Dziekan Catherine Larraby krazyla powoli wokol orientalnego dywanu topionego w 1887 roku przez przyszlego rektora szkoly. Pierwszym govern, ktory po nim stapal, byl William Dean Howells. Znakomity pisarz ^glosil wyklad na temat wspolczesnej powiesci. Dziekan Larraby wspomniala o tym fakcie, kiedy spacerowala, wpatrujac sie w wytarty dywan. Jej poranny gosc nie byl tak dobrze znany jak Howells, przynajmniej A, kregach literackich, jednak dziekan traktowala go z wiekszym nabozen-stwem, niz gdyby byl duchem wybitnego literata. Mowila o Howellsie, 0 pickensie, o wspanialej tradycji szkoly, o licznych absolwentach Harvar-du tu pracujacych i vice versa, kiedy to Fred Barrett, biznesmen z Chicago o nalanej twarzy i przylizanych wlosach, przerwal jej oschle pytaniem: - A co z tymi morderstwami? Dziekan Larraby, spadkobierczyni wielkich administratorow i jeszcze wiekszych uczonych, strazniczka bastionu literatury pieknej na Srodkowym Zachodzie, poczula, ze poniosla porazke. Przestala spacerowac, westchnela i wrocila na krzeslo. Oto kolejny bogaty biznesmen, ktory moze pozyczyc odpowiednio duzo pieniedzy, by ukryc przed kontrola z ministerstwa finansowe szachraj-stwa, ktore ona i Randy Sayles popelnili. Zjawil sie jak wyslaniec niebios, ale musiala mu powiedziec, ze tak, wykladowca zamordowal studentke, a ta jej kochanka lesbijka popelnila samobojstwo. Musiala przyznac, ze ten profesor zamordowal kolege. Oraz ze zapisy do szkoly spadly o czternascie procent z powodu tego cholernego zamieszania. Potem on wlozy elegancki plaszcz i ekstrawagancki kapelusz i wyjdzie ze swoimi piecioma milionami. Jej praca i wyplacalnosc uniwersytetu znikna razem z nim. Kontrolerzy z ministerstwa pojawia sie za trzy dni. Barrett byl jej ostatnia szansa. Westchnela i powiedziala: - Niestety, tej wiosny w kampusie mialy miejsce tragiczne wypadki. To nieszczesliwy zbieg okolicznosci. Rozumie Pan, rozpaczliwie potrzebujemy teraz pieniedzy. Kiedy bedziemy mieli to za soba... -To profesor Sayles do mnie dzwonil - przerwal jej Barrett. - Przyjechalem tutaj z Cicero, zeby sie dowiedziec, ze nie zyje. - Mowil z akcentem, ktorego nie rozpoznawala. -Przykro mi, ze stracil pan swoj czas. Pokrecil glowa. - Jeszcze nie stracilem. Porozmawiajmy o pozyczce. Zaswitala nadzieja. Dziekan chwile zastanawiala sie nad taktyka, potem rzekla: - Duzo pan wie o Uniwersytecie Audena? -Raczej nie. To cos w rodzaju college'u? Dziekan przez moment myslala, ze to zart, ale nie zaryzykowal usmiechu. Rozejrzala sie po pokoju, intuicyjnie zalozyla, ze w jego pytaniu nie bylo ironii, i zmienila sposob autoreklamy. - Mysle, ze bedzie najle. piej, jak rozpatrzymy te pozyczke we wlasciwym kontekscie. Uniwersytet Audena jest jedna z czolowych szkol wyzszych. -Nie watpie. Ile chcecie? W Chicago nie przebiera sie w slowach, nieprawdaz? Dziekan szukala wybawienia w ogromnej stercie papierow na biurku. - Wiem, ze to duzo ale nie jestem w stanie wyrazic, jakie to wazne dla szkoly, zeby otrzymac te pieniadze. Barrett uniosl brew, co bylo wyraznym powtorzeniem jego pytania. -Piec milionow - wyszeptala dziekan Larraby. Pokrecil glowa. -Wiem, ze to bardzo duzo - blagala. Bezbronnosc w glosie przerazila ja, zaczela mowic wolniej: -Ale szkola znajduje sie w katastrofalne sytuacji. Musi pan to zrozumiec. Bez... -Za malo. Musi byc co najmniej dziesiec milionow albo nie mamy o czym rozmawiac. Dziekan Larraby byla przekonana, ze sie przeslyszala. Jeszcze raz odtworzyla w myslach slowa mezczyzny. - Nie udzielacie pozyczek ponizej dziesieciu milionow? -Szkoda naszego zachodu. -Ale... -Szkoda zachodu. | Byla to klopotliwa sytuacja, ktorej sie nie spodziewala. - Nie moze pan zrobic wyjatku? -Moze sprobuje przekonac moich wspolnikow, zeby obnizyc minimalna kwote do osmiu milionow. Zastanawiala sie, czy nie okaze sie naiwna, kiedy zapytala: - Czy to mozliwe, ze pozyczymy osiem milionow, ale czesc tych pieniedzy splacimy wczesniej? -Naturalnie. Mozecie pozyczyc w poniedzialek i splacic we wtorek. Wielu moich klientow tak robi. -Tak? - Dziekan Larraby nie mogla znalezc racjonalnego wyjasnienia tej praktyki i przestala o tym myslec. Znow zaczela krazyc po pokoju. Wziela z biurka sprawozdanie finansowe i podala Barrettowi. Przekartkowal je. Patrzyl, jakby bylo napisane po chinsku. Oddal z powrotem i pokrecil glowa. -Do niczego to nie jest potrzebne. Prosze tylko powiedziec, czy chcecie tych pieniedzy, czy nie. -Nie chce pan znac sytuacji finansowej naszej szkoly? Poziomu zadluzenia? Kosztow ogolnych? - Dziekan Larraby, wol roboczy humanistyki, byla dumna z nabytej wiedzy ekonomicznej, wiedzy praktycznej. -Nie - odparl Barrett. - Chce tylko wiedziec, ile pieniedzy potrzebujecie. -Rozumiem, ze mam podac sume. Tym razem Barrett uniosl obie brwi. Zwlekala. - Jaka stopa procentowa? -Minimalna plus dwa punkty. -Pewno pan wie, ze bedziemy mieli trudnosci z zabezpieczeniem kredytu. -Nie interesuja nas zabezpieczenia. Interesuje nas tylko, zebyscie oddali pieniadze w terminie. -Zrobimy to. Redukujemy wydatki. Juz zwolnilismy trzystu dwunastu pracownikow. Zatrudnilismy doradce finansowego i on tnie... Barrett zerknal na zegarek. - To ile? Dziekan nerwowo wciagnela powietrze. - Osiem milionow. -Zalatwione. - Barrett sie usmiechnal. -To wszystko? Wypisze pan nam czek? Barrett parsknal smiechem. - Oczywiscie zadnego czeku. -Osiem milionow dolarow gotowka? - wyszeptala. Przytaknal. - Czy to nie jest zbyt... ryzykowne? -Czeki sa bardziej ryzykowne, prosze mi wierzyc. -Chyba bedziemy mogli wlozyc te pieniadze bezposrednio do banku? -Nie - odparl ostrzegawczo Barrett. - To byloby niestosowne. - Zajaknal sie przy tym wyszukanym slowie. Kiedy dziekan spojrzala na niego zdziwiona, dodal: - Wiekszosc moich klientow trzyma pozyczone pieniadze w sejfie i wydaje je malymi porcjami. Jezeli chcecie korzystac z uslug bankow, musicie zakladac numerowane konta i uwazac, zeby nie przekraczac na nich dziesieciu tysiecy. -To dosc dziwne zadanie. -Tak. Waszyngton wydaje rozne smieszne zarzadzenia. Wiedza dziekan rosla wykladniczo. - Wasza glowna siedziba miesci sie w Chicago? -Miedzy innymi - odparl Barrett. -A jaka jest wasza branza? Bankowosc? -Dzialamy w roznych branzach. Dziekan Larraby przytakiwala. - Przypuszczam, ze nie powinnam pytac, skad pochodza pieniadze. -Moze pani pytac, o co tylko zechce. -Skad... -Z roznych przedsiewziec gospodarczych. Dziekan przytakiwala. - Nie sa nielegalne, prawda? -Nielegalne? - Barrett usmiechnal sie niczym obrazony mistrz kucharski. - Zastanowmy sie. Pozyczam wam pieniadze na uczciwy wynegocjowany procent, oparty na minimalnej stopie kredytowej. Splacacie kwote glowna wraz z odsetkami. - Wzrokiem omiotl portret dziekana z bokobrodami. - Dla mnie nie ma w tym nic nielegalnego. -Tez tak sadze - rzekla. Dziekan wyjrzala na dziedziniec, a potem znow wbila wzrok w dywan, po ktorym stapal William Dean Howells. Zastanawiala sie, ze moze powinna wprost zapytac, czy nie zrobi z uniwersytetu pralni brudnych pieniedzy, ale mogloby to byc obrazliwe lub oskar-zycielskie. Kazda z tych obaw byla wystarczajaca, by zapomniec o tym pytaniu. Wyjrzala za okno i zobaczyla krzewy bzu falujace na wiosennym wietrze. To nasunelo jej na mysl wiersz Whitmana o smierci Lincolna i na zasadzie luznych skojarzen przypomniala sobie, kiedy po raz ostatni plakala. Zdarzylo sie to w deszczowe popoludnie 22 listopada 1963 roku, w college'^ Teraz tez lzy naplynely jej do oczu, ale tym razem z ulgi i byc moze radosci. -Przypuszczam, ze doszlismy do porozumienia - rzekla. Na twarzy Barretta goscil wymijajacy, jaki-ladny-gabinet-ma-pani, usmiech. - Gdybyscie zdecydowali sie na dziesiec milionow, obnize oprocentowanie o 0,25 punktu. -Nie jestesmy az tak zachlanni. Mimo wszystko musimy splacic te pozyczke. -Tak, musicie. Sprawdza - powiedzial Wynton Kresge. - To typ wojskowego. Rozmawiaj z nim zolnierskim tonem. Corde wzial sluchawke i sluchal gluchej ciszy. Znajdowal sie w swoim gabinecie. Kresge byl przy biurku, krok od niego. Zdenerwowanie sprawialo, ze raczej stali, niz siedzieli. Po dwoch minutach dobiegl po linii szeleszczacy glos. -Tak, sir. Jestem. Na linii mam detektywa Billa Corde'a, ktory kieruje sledztwem. -Detektywie Corde - rozlegl sie mocny glos. - Mowi detektyw sierzant Franklin Neale z Fitzbergu. Jak rozumiem, byc moze mamy waszego przestepce na naszym terenie. -Tak przypuszcza Wynton. Co znalezliscie? -To zdjecie, ktore przeslaliscie, to slepy zaulek. Sprawdzilismy akta wlasnosci i wynajmu. Nie pojawia sie w nich nazwisko Gilchrist. Sprawdzilismy budynki ze zdjecia. Tez nic. Postanowilismy przeczesac firmy wydajace karty kredytowe. Jedyne, co mozemy powiedziec o przestepcy, to: mezczyzna, bialy, po czterdziestce, bez znakow szczegolnych, uzywa kart Visa i Amex na nazwisko Gilchrist L. oraz Sayles R.R. -Ta sama osoba uzywa tych kart? -Wlasnie to mowie - odparl Neale. Corde przeszyl powietrze piescia. Mrugnal okiem do Kresge'a. -Wiecie, gdzie moglby sie ukryc? - spytal Kresge. -W Holiday Inn, blisko rzeki. Zameldowal sie pod nazwiskiem Sayles. -Nie wymeldowywal sie? -Nie, ale nie wiemy, czy teraz przebywa w hotelu. -Okay - mruknal Corde. - Mamy nakaz sadowy. Zastepca Kresge i ja bedziemy tam za dwie godziny. Obserwujcie hotel. Przesle wam faksem nakaz. Jezeli bedzie probowal uciec, zanim przyjedziemy, mozecie go aresztowac? -Z przyjemnoscia. Jakie ryzyko? -Nie rozumiem - dopytywal sie Corde. -Uzbrojony, niebezpieczny? Corde spojrzal na Kresge'a i odparl: - Bardzo niebezpieczny. 9 Najtrudniejsze, to oklamywac go.Nie miala problemu z powiedzeniem mu, ze ojciec mimo wszystko nie zjawi sie na zawodach zapasniczych. Nie sprawilo jej tez szczegolnej przykrosci, ze Jamie przyjal informacje z heroicznym niezadowoleniem - po prostu skinal glowa, wcale sie nie zezloscil (co wolalaby, bo ona sama byla wsciekla). Jednak wymyslanie tego, co moglby powiedziec maz, napawalo ja odraza. Tata kazal przekazac - upiekszala Diane - ze ten morderca jest na wolnosci i maja powazna szanse, zeby go schwytac. Probowal to inaczej zaaranzowac, ale musial wyjechac. Caly czas jest myslami przy tobie... -Obiecal tez, ze jakos ci to zrekompensuje - dodala Diane. Nie miala na tyle sily, zeby spojrzec synowi w oczy. Prawda byla taka, ze Corde po prostu wyjechal do Fitzbergu i nie klopotal sie, by zadzwonic do domu lub powiedziec Emmie, zeby to za niego zrobila. Jakze dlugo trwalo to czekanie! Gdy minela umowiona godzina, czas dluzyl sie niemilosiernie. Przejezdzaly rozne samochody, ale zaden radiowoz z biura szeryfa New Lebanon nie podjechal pod dom. Powoli mijaly minuty, podczas gdy Jamie i jego kolega z druzyny, Davey, zartowali, jak to zloja skore szkole sredniej z Higgins, potem wygladali niespokojnie przez okno, a w koncu zamilkli. O wpol do siodmej Diane postanowila, ze zazada, zeby Corde przerwal prace i zawiozl chlopcow radiowozem z wlaczonym sygnalem i swiatlami, najszybciej jak mozna. Za dziesiec siodma Diane zadzwonila. Rozmowa byla krotsza, niz udawala. Emma, dyspozytorka, powiedziala, ze Bill i zastepca Kresge jak szaleni wypadli z biura i spedza noc w Fitzbergu. Diane podziekowala, a potem sluchala sygnalu w sluchawce, gdy kontynuowala udawana rozmowe. Mowila znacznie glosnej. - Bill, co sie stalo?... Naprawde?... juz go prawie macie... Kochanie, badz ostrozny... Jamie bedzie niezadowolony, spozniles sie pol godziny z informacja... Okay... Okay... Przekaze mu... A po tym wszystkim poprosila zastepce, by przyszedl do domu i popilnowal Sarah. -To moze ja zadzwonie po jakiegos policjanta, zeby z wami pojechal. Skoro Bill mowil, ze... -To on spowodowal to cale zamieszanie - warknela. - Nie mamy czasu, zeby czekac. Diane i dwaj chlopcy wladowali sie do kombi i rozpoczeli szalencza jazde do szkoly sredniej w Higgins. Diane w ogole nie zatrzymywala sie na czerwonych swiatlach, rwala sie do klotni z kazdym umundurowanym policjantem na tyle glupim, by ja zatrzymac. Bill, musimy porozmawiac. Diane Corde siedziala na twardym siedzeniu na trybunie i popijala wodnista cole. Obserwowala tlumy widzow i myslala o zapachu, specyficznym dla szkolnych sal gimnastycznych. Wiele lat temu kolezanka powiedziala jej, ze pochodzi z ochraniaczy na genitalia wkladanych przez chlopcow. Chciala o tym komus opowiedziec. Zalowala, ze Ben Breck nie siedzi obok niej. Po dziesieciu walkach rozlegla sie przerywana zapowiedz, z ktorej wylapala jedynie slowa "Jamie Corde". Odstawila cole i zagwizdala na palcach z sila stu decybeli. Kibice z New Lebanon urzadzili wrzawe. Diane obserwowala, jak syn wkracza na mate plynnym krokiem, skupiony i spiety. Znow zagwizdala, az jej sasiedzi zatkali uszy. Krzyczala i tupala, dopingujac. Jamie uparcie dazyl do celu, byl konsekwentny w swoich wysilkach. Codziennie przebiegal piec mil, co drugi dzien podnosil ciezary. Trenowal i trenowal. Szybko doszedl do siebie po smierci Phi-lipa. Dobrze tez zniosl niewybaczalna nieobecnosc ojca dzis wieczorem. Diane poczula ogromna dume z syna, przeslala mu swoje uczucie telepatycznie, kiedy wkladal kask i podawal reke przeciwnikowi. Jamie spojrzal na trybuny. Pomachala mu reka. Pozdrowil matke w jedyny sposob, w jaki wypadalo zawodnikowi na macie - spojrzal na nia, skinal ponuro glowa i sie odwrocil. Nie miala mu tego za zle, wiedziala, ze otrzymal jej psychiczny przekaz. Jamie zapial niebieski pasek na ramieniu odrozniajacy zawodnika i odchylil glowe do tylu. Gleboko oddychal. Rozlegl sie gwizdek i zawodnicy poderwali sie do walki. Jamie napial nogi i je rozstawil, kiedy rzucil sie na przeciwnika -jasnowlosego ucznia klasy drugiej - niczym atakujacy waz. Chwytali sie z za ramiona i szyje, glowy trzymali pochylone do siebie. Obracali sie, ich stopy wbijaly sie w gabczasta mate. Poruszali sie niczym walczace kraby. Splatane konczyny. Kropelki potu. Pasowe twarze pod piankowymi kaskami, nabrzmiale zyly na szyjach. Wsciekla przepychanka na macie. Dlonie zmienily sie w kleszcze, chwytaly za kolana i nadgarstki. Diane krzyczala: - Dalej, dalej. Naprzod, JAMIE! Agresywny rzut. Jamie oderwal przeciwnika od maty, probowal przewrocic go na plecy. Glowa tamtego zakolysala sie; spojrzal w gore, chwile byl oszolomiony. Blyszczacy na twarzy Jamie przyciskal go wsciekle do maty. Chlopak gwaltownie wymachiwal rekami, kilka razy mocno uderzyl Jamiego w plecy. Byly to mocne uderzenia, ale pozostaly bez efektu. Co takiego sie stalo? Diane zmarszczyla czolo, nagle zdala sobie sprawe z ciszy, ktora wokol niej zapadla. Potem ludzie na trybunach zerwali sie z miejsc, zaczeli krzyczec do trenerow obu chlopcow. Jasnowlosy przeciwnik probowal wyrwac sie z uscisku Jamiego, cal po calu, przesuwal sie w kierunku linii koncowej, odwracal na bok, wrzeszczal. Zrezygnowal z walki, sklonny byl po prostu uciec. Kilkoro ludzi spojrzalo z przerazeniem na Diane, jakby by}a odpowiedzialna za brutalny atak syna. Krzyknela: - Jamie, przestan! Ramie jego przeciwnika zrobilo sie sine pod niepohamowanym usci skiem, rozpaczliwie kopal nogami w powietrzu. Sedzia zagwizdal przerazliwie. Jamie nie puszczal. Przytrzymywal chlopca przy macie, wykrecal mu reke, z ktorej odpadl czerwony pasek. Bylo to jak wolanie o pomoc -Jamie! - wolala. - Kochanie... Sedzia ruszyl naprzod. Ubrani w sportowe marynarki trenerzy zerwali sie na nogi. Czerwoni na twarzy, z krzykiem rzucili sie w kierunku maty. Sedzia upadl na kolana i polozyl obie dlonie na ramionach Jamiego. Ten odwrocil sie do niego i uderzyl go mocno w piers. Sedzia stracil rownowage i przewrocil sie na plecy. Diane wykrzyczala imie syna. Jamie kleknal na jedno kolano. Wykorzystujac mozliwosci dzwigni, unosil powoli ramie przeciwnika... Trach. Diane uslyszala, jak odglos lamania roznosi sie po trybunach. Zastygla w miejscu, dlonia zaslonila usta. Obserwowala, jak jej syn usmiecha sie triumfujaco nad nieprzytomnym pokonanym wrogiem. Jamie odwrocil sie w strone trenerow. Zamarli. Potem chlopiec wyciagnal do gory reke i zacisnal piesc. Diane spostrzegla, ze spoglada na nia, gdy biegl w kierunku otwartych drzwi dwuskrzydlowych prowadzacych na boiska. Caly czas unosil reke w makabrycznym gescie zwyciestwa. Detektyw Frank Neale wygladal tak, jak go sobie Corde wyobrazal. Obciety najeza blondyn, muskularny, z rumiana gladka cera. Byl zbyt profesjonalny, by umiescic na radiowozie nalepke z napisem: Jezeli zdelegalizujemy posiadanie broni, to tylko przestepcy beda uzbrojeni, ale na pewno mial taka na swoim prywatnym samochodzie (amerykanskim) z napedem na cztery kola. Dzieki Bogu czekal na Corde'a i Kresge'a, ktorzy byli po dwugodzinnej szalenczej jezdzie, z termosem najlepszej kawy, jaka Corde kiedykolwiek pil, i czterema kanapkami z pieczenia wolowa. Zjedli je, kiedy pedzili ponurymi ulicami podupadajacego Fitzbergu do miejsca, ktore Neale okreslil jak RSD. Znajdowalo sie na parkingu przy Holiday Inn. -RSD? - spytal Kresge. -Ruchome Stanowisko Dowodzenia - odparl Neale. -Aha. Corde pomyslal, ze bedzie takie jak w New Lebanon: radiowoz z dwie-jna radiostacjami. Jednak nie, byl to klimatyzowany van ford, w srodku ktorego moglo sie zmiescic szesciu policjantow. Na dachu tkwil talerz anteny Kresge wskazal na kuloodporne szyby z przodu pojazdu. -Jezu - szepnal Corde. - Moze tez maja dziala. Nie bylo zadnej artylerii, tylko stojak na karabinki M-16 z celownikami laserowymi, szara skrzynka z granatami ogluszajacymi, rzad radiostacji, monitorow oraz inna wyszukana elektronika. - To wszystko na jednego przestepce? - spytal Kresge. Prosty jak lufa karabinu Neale odparl: - Przestepca jest przestepca, a mordercy to moj najmniej ulubiony gatunek. -Moj tez - potwierdzil Kresge. Corde mial nadzieje, ze w przyszlosci bedzie mogl sie porozumiewac z Kresge'em za pomoca oczu. Spytal Neale'a: - Gdzie teraz jest Gilchrist? -TO przekazuje, ze w pokoju. -TO? - spytal Kresge. -Taktyczna Obserwacja. Mowia, ze jest w pokoju, ale sytuacja nie jest czysta. Sa z nim dwie osoby, dwie prostytutki. -W jego profilu nie stwierdzilismy, ze morduje z pozadania, ale jest nieprzewidywalny. -Wykorzystujemy urzadzenie podsluchowe - poinformowal Neale. - Juz zaplacil tym dwom damom i zaczela sie zabawa. Jezeli czegos sie domysli, to powinnismy sie wlamac, ale teraz proponuje poczekac, az bedzie sam. Czy on moze wziac zakladnikow? -Zrobi wszystko - podkreslil Corde - zeby uciec. -Okay - mruknal Neale. - To za pana zgoda czekamy. Wiatr zaczyna wirowac w niecce cmentarza i wdziera sie pod jednoczesciowy stroj zapasniczy Jamiego. Chlopiec drzy z zimna. Wstaje. Ostroznie przechodzi obok grobu Phi-lipa i opuszcza cmentarz. Idzie powoli w strone rzeki Des Plaines. W tym miejscu odleglosc miedzy brzegami jest niewielka, a nurt na tyle bystry, na ile moze byc w krainie farm Srodkowego Zachodu. Cwierc mili dalej rzeka rozgalezia sie i obmywa mala wysepke gesto porosnieta krzewami i drzewami. Nie mozna przejsc rzeki w brod, ale dostep do wyspy umozliwia powalona gruba brzoza. On i Philip setki razy korzystali z tej drogi, by dostac sie do pojazdu z Wymiaru, ktory wyspa przypominala. Jamie idzie teraz po pniu, patrzy na wzburzona mydlana wode zanieczyszczona fosforanami. Na wyspie kroczy znajoma sciezka. Przechodzi obok sterowni kosmicznego pojazdu, maszynowni, wyrzutni torped xaserowych, sta ku ratunkowego... Jamie sie zatrzymuje. Po drugiej stronie wyspy widzi wieczorneg wedkarza leniwie zarzucajacego wedke. Jamie czuje sie zdradzony, zloscia. To jest ich prywatny teren, jego i Philipa. Nikt nie ma prawa tutaj wchodzic. Od smierci Philipa Jamie przychodzi tutaj prawie codziennie, by krazyc po pokladach statku. Jest wsciekly na tego czlowieka, ze najechal na wyspe, wzial ja w posiadanie niczym wojownik Hononow Wedkarz odwraca sie i patrzy na chlopca zaskoczony, potem usmiecha si i macha do niego reka. Jamie ignoruje go i w ponurym nastroju rozpoczy na droge powrotna. Jamie zatrzymuje sie pod sosnami, ktorych korony sa oswietlon przez slabe swiatla Higgins. Rzuca kamienie w wode. W bulgocie spienionej rzeki wydaje mu sie, ze slyszy stlumione rytmy zespolu Geiger - prze nikliwy riff gitarowy, wrzaski spoconego solisty. Czuje, ze dwa komary usiadly mu na rekach. Po chwili zabija je wscieklym uderzeniem, zostawiajac krwawe plamki na przedramionach. Slucha ryku wody. Zrob. To. Sobie. Musisz zrobic to sobie. Ty. Musisz. Zrobic. To. Sobie. Niebo juz dawno stracilo niebieski kolor, teraz ma szara barwe xase-rowej torpedy przed detonacja. Chmury na chwile sie rozdzielaja i Jamie widzi pierwsza gwiazde tego wieczoru. Przepelnia go rozpacz i bol. Ogar niety panika biegnie na most z brzozy. Wchodzi na drzewo. Zrob to sobie. Musisz zrobic to teraz! Jamie idzie, a potem zatrzymuje sie w polowie drogi. Unosi do gory rece jak Dathar-IV na pomoscie budynku rzadowego, tysiac stop nad slonecznymi krysztalami, podczas gdy z kazdej strony otaczaja go oddzialy Hononow. Jamie Corde wyciaga rece nad glowe i balansuje na palcach nad przepascia z rwaca woda. Potega Waszej madrosci, sila Waszej mocy, prowadzcie mnie, Straznicy, do Zaginionego Wymiaru, z ciemnosci do swiatla... Spada jak meteor w burzliwy nurt. Czuje bol w uchu, ktore otarl, uderzajac w drzewo, a potem otacza go dojmujacy chlod, odbiera mu resztki oddechu z pluc. Jamie Corde spoglada w gore. Widzi wode, widzi krew i w tunelu ciemnosci nad nim widzi pojedyncza gwiazde. Wie, ze to oko Straznika, ktory zgadza sie zabrac go bezpiecznie do nowego wymiaru. pojawil sie drugi termos z kawa. Neale przygladzil krotkie wlosy i opowiedzial, jak jeden z jego snajperow trafil przestepce z odleglosci osmiuset jardow. - Bog wstrzymal wtedy oddech - dodal podnioslym tonem. Na panelu niczym deska rozdzielcza w samolocie zaczelo blyskac pojedyncze czerwone swiatelko i rozlegl sie sygnal. Sierzant podniosl sluchawke. - RSD Jeden. To niezabezpieczona linia naziemna. Tak? - Sluchal chwile. - Detektywie Corde, do pana. -Do mnie? - Wzial sluchawke. - Corde przy telefonie. -Bill. - Pustka w jej glosie wykrzykiwala do niego setki roznych informacji. Powiedzial: - Kochanie, o co chodzi? Dlaczego... Corde rozpoznal, ze duzo plakala. Uslyszal halasy. Inne glosy. Nienawidzil tych dzwiekow. Byly to odglosy szpitala. - Sarah? - spytal. -Jamie... -Co sie stalo? -Zapadl w spiaczke. On... Och, Bill, on probowal popelnic samobojstwo. Wedkarz znalazl go, ale... -O Boze. Przypomnial sobie, a ta mysl byla niczym cios w zoladek. - Te zawody zapasnicze? Nie pojechalem na nie. Przez chwile sie nie odzywala. - Bill, wracaj do domu. Chce miec cie przy sobie. -Wyjdzie z tego? -Nie wiedza. Prawie sie utopil. Uderzyl sie w glowe, kiedy spadal. Przyjezdzaj... Kiedy rozlaczyli rozmowe, Corde powiedzial: - Wynton, Jamie jest ranny Musze jechac. -Och nie, Bill. To jego sprawka? - Skinal glowa w kierunku hotelu. -Nie, to cos innego. I bardzo powazne. Musze jechac. Teraz ty bedziesz tu kierowal. W glosie Wyntona Kresge'a ujawnila sie milosc do siodemki jego dzieci, gdy mowil: - Bede myslal o tobie. - Corde przez chwile nie mogl wydobyc z siebie ani slowa, tylko polozyl dlon na ogromnych plecach zastepcy. W tym krotkim gescie Kresge poczul ogromna moc. Wrazenie pozostalo, nawet gdy Corde wyszedl. - Bill, zlapiemy go. Na pewno zlapiemy rzekl Kresge. 10 Chyba zle postapilem - stwierdzil Corde.Siedzieli na oddziale intensywnej opieki medycznej szpitala miejskiego, w malej poczekalni oddzielonej od ich syna drzwiami z jasnego drewna. Z chlopcem byli lekarze. W pewnym momencie wielka srebrna galka u drzwi obroci sie i z pokoju wyjdzie pielegniarka lub lekarz. Wyczekiwanie to najwieksza tortura. Trzymali zlaczone dlonie, ale Corde prawie nie wyczuwal uscisku Diane. Nie spodziewal sie, ze moze oczekiwac innej informacji niz taka, iz Jamie jest w krytycznym stanie i nie odzyskal przytomnosci. Diane nie powiedziala wiecej niz piec slow od momentu, kiedy tu przyjechal po szalonej nocnej jezdzie z Fitzbergu. Byla w stanie najwyzszej zlosci; miala spokojne oczy, jej tlumiona wscieklosc wydawala sie zaskoczeniem. Po raz pierwszy od czasu slubu Corde zastanawial sie, czy nie stracil zony. -Ta sprawa mnie pochlonela. Myslal glownie o skutkach dla Jamiego, ale przypomnial sobie rowniez, ze odrzucil propozycje objecia stanowiska szeryfa ze wzgledu na smierc Jennie Gebben. Przypuszczal, ze Diane tez o tym mysli. -Powiedz cos - dodal. -Bill, jak to wszystko mozna wyjasnic? Spedzalismy caly nasz wolny czas z Sarah. Po prostu zalozylismy, ze Jamie nie potrzebuje nas tak, jak ona. Okazalo sie, ze to on potrzebowal naszego zainteresowania, a ona sobie swietnie radzi bez nas. -To glownie moja wina - rzekl Corde. - Wiedzialem o zawodach. Nawet czekalem na nie z niecierpliwoscia. Potem uslyszalem o Gilchriscie i zachowalem sie jak pies, ktory wytropil krolika... Diane wstala i podeszla do automatu telefonicznego. Ktos, do kogo dzwonila, nie odbieral. Wykrzywila twarz, odwiesila sluchawke, zabrala monete i usiadla w milczeniu. Czuwanie trwalo dalej. Corde wyciagnal dwudziestopieciocentowke i zaczal przesuwac ja miedzy palcami. Moneta spadla z brzekiem, kiedy probowal zatrzymac ja podczas obrotu. Podniosl ja i wlozyl z powrotem do kieszeni. Potem otworzyly sie drzwi i wyszlo trzech lekarzy. Zarowno maz, jak i zona wbili spojrzenie w ich twarze, probowali odczytac informacje, ale lekarze patrzyli kamiennym wzrokiem. Jeden z nich, glowny neurolog, usiadl na krzesle obok Diane. Zaczal mowic. Corde slyszal pojedyncze slowa. - Zaklocenie funkcji mozgu... Minimalna... Powazny uraz... Brak podtrzymywania funkcji zyciowych. - Mowil tak pare minut, a potem powiedzial im o tym, co mogli zrobic dla Jamiego. Jego slowa dodawaly otuchy, a w kazdym razie nie przygnebialy. Jednak gdy Corde spytal, kiedy chlopak odzyska przytomnosc, lekarz odparl, ze nie jest w stanie powiedziec. -I co mamy robic? -Czekac. Corde skinal glowa, a Diane sie rozplakala. Lekarz spytal, czy chcieliby srodki uspokajajace. - Nie - odpowiedzieli jednoczesnie. -Nie zaszkodziloby troche snu - zaproponowal lekarz. - Naprawde nie sadze, zeby jego stan sie pogorszyl. -Kochanie, moze pojedziemy do domu. Troche odpoczniemy - rzekl Corde. -Ja zostaje z moim dzieckiem. -To ja tez zostane. Kiedy lekarz odszedl, Diane skulila sie na pomaranczowym krzeselku z wlokna szklanego. Wydawalo sie, ze natychmiast zasnela. Corde wstal i poszedl do pokoju, zeby usiasc przy synu. Okay, zastepco, meta jest czysta. Wynton Kresge otworzyl oczy. Franklin Neale stal nad nim, budzil go ze snu. -Ktora jest godzina? -Wpol do siodmej. Rano. Dziwki juz poszly i pokoj jest czysty. -Slucham? - spytal Kresge. Pojawil sie magiczny termos z kawa. Kresge wrzucil trzy kostki cukru do czerwonego plastikowego kubka. Wypil kilka lykow kawy. -Chce pan teraz wejsc, czy poczekac, az wyjdzie? - spytal Neale. W myslach Kresge zadawal Corde'owi pytania, ale nie otrzymal zadnej odpowiedzi. Spojrzal na Neale'a, swiezego jak rekrut na paradzie. Byl dokladnie ogolony. - A jak pan uwaza? Neale wzruszyl ramionami. - Taktycznie jest to klasyczna sytuacja. Jezeli wejdziemy do jego kryjowki, bedziemy mieli wieksze mozliwosci odpowiedzenia ogniem. Jesli bedziemy probowali zatrzymac go na ulicy, mo ze nam uciec albo postrzelimy jakichs cywilow. Slyszac ten wojskowy jezyk, Kresge poczul sie lepiej. W kazdym razie byl w swoim zywiole. - To wolalbym wejsc i go zatrzymac. -Jasne. Nasz oddzial antyterrorystyczny jest w pogotowiu. Chce pan, zeby oni tez weszli? -Sam wejde. Niech mnie oslaniaja - odparl Wynton Kresge. Krotko obciety, rumiany detektyw przytakiwal. Byl ponury, skupiony. Chrzakal. - Ja tez tak bym postapil. - Spojrzal na poteznego Kresge^ i dodal: - Okay, ubierzemy pana w kamizelke kuloodporna. Mysle, ze znajdziemy cos odpowiedniego. Zapinajac paski kamizelki z plytka oslaniajaca serce, Wynton Kresge pomyslal nagle o aspekcie bycia policjantem, ktorego wczesniej nie rozwazal. Jesli ostatecznie zadaniem policjanta jest ratowanie zycia, to istnieje tez druga strona medalu - czasami trzeba zabijac. Kiedy siedzial w fotelu w swoim biurze na Uniwersytecie Audena i czul uscisk pistoletu na pasku, nigdy powaznie nie zastanawial sie nad uzyciem broni. Oczywiscie fantazjowal troche, jak strzela do terrorystow. Jednak teraz odczuwal lek. Nie bal sie, ze za piec minut bedzie sie kryl przed pociskami, ale wrecz przeciwnie - ze bedzie strzelal do innego czlowieka. Ta mysl go przerazala. -...zastepco? Kresge zorientowal sie, ze detektyw mowi do niego. -Tak? Neale otworzyl plan hotelu. - Niech pan spojrzy. -Skad to macie? -Nasz oddzial antyterrorystyczny ma plany wszystkich hoteli w miescie. Takze dworcow autobusowych i kolejowych oraz wiekszosci budynkow biurowych. Wydawalo sie to dobrym pomyslem. Moze zasugeruje to Corde'owi. -Okay, jest tutaj. Pokoj 258. Nie ma zadnych drzwi przejsciowych, ale jest to... Co to? Jeden z policjantow powiedzial: - Tutaj jest mikrofalowka i mala lodowka. Rury. Zlew ze stali nierdzewnej. Prawdopodobnie wydrazone pociski zostana zatrzymane, ale musza byc bez koszulek ze wzgledu na ulice po przeciwnej stronie. -Zastepco? -Nie mozemy go zaalarmowac - rzekl Kresge. - Zadnego gazu ani granatow. Trzeba szybko sforsowac drzwi, zeby nie zdazyl stworzyc pola ostrzalu. - Widzial cos takiego na filmie z Melem Gibsonem. Spytal: - Czy jest to zgodne z procedurami? -Wedlug mnie, tak. Wezmiemy... -Sierzancie - przerwal im mlody policjant przy konsoli. - On zwiewa! Wyszedl z pokoju i porusza sie w kierunku Eastwood. - Powtarzal wiesci otrzymane przez sluchawki, ktore mial na glowie. - Taktyczna Obserwacja informuje oddzial antyterrorystyczny. Sa trzy przecznice dalej. Kontynuuja rozlokowanie. -Jasne - odezwal sie detektyw. - Gdzie sie kieruje? -W strone rzeki. Pieszo. Ma teczke ze soba. Porusza sie bardzo szybko. -Jak daleko jest stad? - spytal Kresge. -Przecznice. -Idziemy go lapac. Neale wlozyl niebieska czapke z napisem POLICJA. -TO mowi, ze znikl. Skrecil przed mostem i wszedl na teren tych starych magazynow nad rzeka. Przypuszczaja, ze kieruje sie na polnoc. Gwaltownie otworzyly sie drzwi vana, Kresge zmruzyl oczy od oslepiajacego swiatla. - Ktoredy? -Za mna. - Neale przebiegl ulice obok zaniedbanego placu zarosnietego chwastami i zasmieconego zlomem. Kresge zobaczyl dziesiatki parterowych lub jednopietrowych magazynow. Wiekszosc z nich rozsypywala sie, niektore byly wypalone. Doskonala kryjowka dla uciekiniera. Doskonale miejsce dla snajpera. W poblizu z piskiem opon zatrzymal sie van. Wyskoczylo z niego pieciu policjantow z oddzialu antyterrorystycznego. Kresge uslyszal: - Zaladowac i zabezpieczyc. Zespol zielony na poludnie. Niebieski na polnoc. Trzymac sie rzeki. Neale zatrzymal sie przy pierwszym budynku. - Zastepco? Kresge spojrzal na niego i zobaczyl, ze pokazuje na jego pistolet, ktory wciaz tkwil w kaburze. -Och. - Kresge odpial rzemyk i wydobyl bron. Wprowadzil naboj do komory i wyciagnal palec wskazujacy wzdluz lufy. W piersi poczul nagly przyplyw energii. Neale pokazal na siebie, a potem w prawa strone. Chwile pozniej Kresge znalazl sie na dlugiej alejce, wzdluz ktorej biegly zardzewiale szyny waskotorowki. Wokol pelno bylo mrocznych wejsc, szarych okien i ramp do ladowania towarow. -O rany - westchnal i przeskoczyl nad kamiennym progiem lazl sie w strefie wojennej. Pierwsze piec budynkow przypominalo pieklo. Kresge obracal sie, ch wal, mierzyl z broni do cieni, workow ze smieciami, do okiennic. Skoro d tarl tak daleko i nie zostal zastrzelony, nabral odwagi. Gilchrist nie chci znalezc sie w pulapce. On chce przede wszystkim uciec. Nie zamierza bronic w zamknietym magazynie. Jednak to w magazynie go znalazl. Zastepca wszedl do obszernego opuszczonego pomieszczenia. Przez tluczone swietliki wpadaly snopy swiatla. Tutaj byl mezczyzna, ktorego szukal. Kilkanascie krokow od nie ukrywal sie za starym bojlerem. Nie mial przy sobie broni, tylko stara teczke. Wydawal sie przytlamszony i maly przy olbrzymim zbiornik Drobny, z posiwialymi jasnymi wlosami, nerwowy. Kresge zdal sobie spr we, ze jest pierwsza osoba z zespolu dochodzeniowego, ktora widzi Leo Gilchrista. Nieduzo widzial; swiatlo tutaj bylo przytlumione i rozm; -Nie ruszac sie! - wrzasnal Kresge. Mezczyzna posluchal polecenia, ale tylko na chwile i dlatego, ze s' przerazil. Potem odwrocil sie plecami do Kresge'a i zaczal powoli sie odd lac niczym zwlekajacy kochanek. -Stoj, bo bede strzelal! Szedl dalej, nie odwracajac glowy. Kresge wymierzyl z broni. Wyrazny cel. Idealna pozycja do strzalu, piej niz na strzelnicy w Higgins. Wsunal palec w oslone i zaczal nacisk spust. W polowie drogi opuscil jednak bron i mruknal: - Cholera. - startowal do szybkiego biegu. Sylwetka przed nim stala sie cieniem, a potem znikla. Jednym z policjantow tymczasowo przypisanym do grupy poscigowej b Tony LaPorda, potezny brylowaty mezczyzna, ktory nosil sluzbowy rew" wer wysoko na pasku, a w kaburze pod spocona pacha trzymal nielegal pistolet o kalibrze 0,380. Malomiasteczkowy policjant - gdzies posrod miedzy przygarbionym cywilnym pracownikiem policji w wielkim miesci na przyklad Nowym Jorku, a zagorzalym kowbojem z Atlanty lub San tonio. LaPorda mial na sobie skorzana kurtke z futrzanym kolnierze ciemne spodnie oraz kapelusz ze skorzanym rondem i kraciastym paskie wokol denka. Nie odbiegal od pozostalych policjantow, przydzielonych j o ochotnicy do grupy majacej za zadanie schwytanie profesora z New Le-panon, ktory zabil swoja studentke. Ze wzgledu na ten przydzial LaPorda dostal specjalna czestotliwosc na swojej motoroli i kamizelke kuloodporna, ale nie M-16 (tylko oddzial antyterrorystyczny mial karabiny, a Leon Gilchrist nie byl terrorysta, tylko pieprzonym profesorem). LaPorda nie byl szczegolnie podekscytowany zadaniem, zwlaszcza gdy okazalo sie, ze przestepca ucieka. LaPorda nienawidzil biegania nawet bardziej niz brzegu rzeki. Podszedl ociezalym krokiem do ogromnego magazynu i wyobrazil sobie, ze moglby tu przesiedziec cale to zamieszanie. Zatrzymal sie, poczuw-szy uklucie w boku. Pomyslal: Jezu, chyba tym pierdolcom z oddzialu antyterrorystycznego placa godzinami aerobiku. Oparl sie o sciane magazynu i sluchal trzaskajacych glosow czlonkow Zespolu Reagowania, jak to nazwal dyspozytor (nie ma lepszych od policjantow w wymyslaniu akronimow). LaPorda tez sie wlaczyl, powiedzial, ze nie natknal sie na przestepce, a teraz idzie w strone rzeki prowadzic dalsze poszukiwania. Siegnal do kieszeni po camele. Wytrzasnal jednego papierosa i wlozyl go do ust. Zamarl z przerazenia, gdy grzeczny glos zapytal: - Ognia? LaPorda obrocil sie, ale nie zobaczyl, kto to powiedzial. Zobaczyl jedynie zardzewiala metalowa rurke, ktora rozcinajac ze swistem powietrze, zmierzala w strone jego twarzy. Odglos uderzenia odbil sie echem od scian. LaPorda zwalil sie jak dlugi i zaczal okropnie krwawic. Nie stracil od razu przytomnosci, czul dotyk rak grzebiacych przy koszuli. Dlonie byly nieustepliwe, ale delikatne; mezczyzna nie wydawal sie zbyt silny. Rece profesora - pomyslal LaPorda, a potem stracil przytomnosc. Wynton Kresge dopadl go, gdy podnosil sluzbowy rewolwer lezacego policjanta. Kresge zastanawial sie, czy Gilchrist go zabil. - Zostaw na miejscu. - Mezczyzna obrocil sie i ich wzrok sie spotkal. Byli sami. Ucichly kroki i trzaski radiostacji. Reszta zespolu przeszla obok. - Nie ruszaj sie - nakazal Kresge. Wycelowal w ciemne rozbiegane oczy, a potem przypomnial sobie Przewodnik procedur dla zastepcy szeryfa. Zasada 34-3. Piers, nie glowa, jest preferowanym celem podczas proby zatrzymania. -Odrzuc bron - warknal Kresge. Swiatlo sloneczne odbilo sie od wysoko umieszczonego okna i oswietlilo mezczyzn bladym swiatlem. -Odrzuc to. -Porozmawiajmy. Kresge wskazal ruchem glowy na bron mezczyzny. Byl to autorn^ ny rewolwer. Gilchrist musial jedynie wycelowac i pociagnac za Zadnego odbezpieczania, ladowania. Zasada 34-2. Natychmiast zide t*" kuj bron przestepcy. - Nie mam zamiaru sie powtarzac. -Chcesz pieniedzy? Ile? Tysiac? Nie ma problemu. - Pokazal gjow na policjanta. - To byl wypadek. Upadl. Probowalem mu pomoc. Chce 8 dwa tysiace? -Mimochodem wskazal na teczke, co sprawilo, ze nnjSzi. rewolweru celowala blizej w strone Kresge'a. Przypomnial sobie sylwetki na strzelnicy w Higgins. - Licze do trzeci- rzekl. -Dlaczego nie policzysz do dziesieciu i nie dasz mi szansy ucie ki? To nic prostszego. Dwa tysiace dolarow gotowka. Tyle wlasnie jest w teczce. -Jezeli natychmiast nie odrzucisz broni, bede strzelal. -Nie sadze, policjancie... 11 Poruszyl sie. On cos powiedzial...-Detektywie Corde - odezwala sie pielegniarka. -Nie wiem dokladnie co - wyjasnil. -Telefon do pana. -Poruszyl sie. On cos powiedzial. Pielegniarka, ktora wiedziala wszystko o halucynacjach ludzi pozbawionych snu, spojrzala na nieruchome cialo Jamiego. - To wspaniale. -On usiadl. Przeczytala rowniez karte Jamiego i wiedziala, ze rownie dobrze mog tanczyc po pokoju, jak usiasc na lozku i wypowiedziec jedna sylabe. - | wspaniale. -Nie chce pani powiedziec o tym lekarzowi? -Policjant z Fitzbergu na linii. Mowi, ze to pilne. -Okay. - Corde spojrzal zaczerwienionymi oczami na telefon. Podszedl do niego na nogach jak z waty. -Nie tutaj. Nie przelaczamy rozmow na oddzial intensywnej opieki. -Aha. Corde poszedl do pokoju pielegniarek. Wzial sluchawke. - Halo. Uslyszal pytanie Kresge'a: - Jak syn? Teraz spi, ale usiadl i cos do mnie powiedzial. Slyszalem go. Nie wiem, co mowil, ale slyszalem go. To dobrze. Bill, Gilchrist nie zyje. -Aha. Dopadles go? -Probowal uciec. Mial w portfelu karty kredytowe Saylesa. Innych fez. Ukradl je chyba... Dobrze zacieral za soba slady. -I co sie wydarzylo? -Bill, chcialem z toba o tym porozmawiac. O tym, co zrobilem. Mial bron. Wymachiwal nia. Strzelilem do niego. Cztery razy. -Dobrze zrobiles. -Nie moglem sie powstrzymac. Naciskalem spust. Upadl. Strzelalem do niego cztery razy. -Dobrze zrobiles. -Ale, Bill, nie bylem pewien, chcialem powiedziec, ze tak naprawde nie bylem pewien, czy zamierza uzyc broni. Po prostu nie moglem tego stwierdzic. -Przekazano sprawe do prokuratora okregowego? Oskarza cie? -Nie, ale ja nie mowie o przepisach prawnych. Zabilem go, a on moze nie mial zamiaru do mnie strzelac. -Wynton, on zamordowal Jennie i Saylesa. Ciebie tez by sprzatnal. -Ale tego nie wiem na pewno. Corde powiodl wzrokiem do sali szpitalnej. Zobaczyl jedynie wzgorek pod szara posciela, ktory byl jego Jamiem. - Wynton, tego do konca nigdy nie wiemy -Bill, nie chcialem ci zawracac glowy, ale musialem zrzucic to z siebie. -Jak tylko wrocisz, pojedziemy na polowanie. I porozmawiamy o tym. - Corde zamknal oczy i oparl sie ciezko o sciane. -Mam nadzieje, ze Jamie szybko dojdzie do siebie. -Powiedzial cos do mnie - rzekl Corde. - Mowilem ci o tym? On usiadl i cos powiedzial. Szkoda, ze nie moge sobie przypomniec co... Corde nie zauwazyl spojrzenia pielegniarki, ktora patrzyla na niego ze smutnym wyrazem twarzy i zacisnietymi ustami. -Powiedz mu, ze mysle o nim - rzekl Kresge. -Przekaze, Wynton. Corde odlozyl sluchawke i wrocil do pokoju Jamiego. Bill Corde, wysoki mezczyzna, teraz skulony, z krotko obcietymi wlosami, teraz potarganymi. Ten, z ktorego serca spadl olbrzymi ciezar, ale pojawila sie inna troska. Usiadl na niskim krzesle obok lozka syna. Corde nie znal sie na modzie, ale uznal, ze doktor Parker jest modni ubrana. Zalowal, ze w New Lebanon nie ma eleganckich kobiet. Siedzaca przy nieskazitelnym biurku terapeutka miala na sobie jL skraworozowa sukienke, wycieta tak gleboko, ze gdyby Corde mial ochot spojrzec, zobaczylby piegi na jej piersiach. Spojrzal. Wlosy zwiazala w konski ogon, a na reke zalozyla gruba zlota bransolete. Moze kupila ja za jego oplaty W uszach miala kolczyki, ktore tez mogly byc prezentem od niego. -Ciesze sie, ze w koncu sie z panem spotkalam. Z drugiej strony sposob, w jaki swidrowala go wzrokiem, kazal mu myslec, ze patrzy na niego nieufnie. Ciekawilo go, czy Diane mowila cos zlego o nim. - Pani doktor, slyszalem o pani wiele dobrego. Sarah jest zupelnie innym dzieckiem, od kiedy sie z pania spotyka. Skinela obojetnie na komplement i spytala krotko: - Sarah jest tutaj? -Tak, w poczekalni. -Dlaczego nie przyjechala panska zona? Jest w szpitalu? -Wlasnie. Jamie traci i odzyskuje przytomnosc. Mysla, ze dojdzie do siebie. Mowia, ze moze miec klopoty z pamiecia lub jakies inne dolegliwosci. Ten neurolog Weinstein ze szpitala komunalnego... To chyba najlepszy specjalista w hrabstwie? Tak slyszelismy. Doktor Parker spojrzala obojetnie na Corde'a. Nie odezwala sie. -Wie pani, ze on... - Glos Corde'a nagle odmowil posluszenstwa. Doktor Parker skonczyla. - Probowal popelnic samobojstwo. Pani Corde powiedziala mi o tym. -Nie wiem, jak to bedzie, gdy wroci do domu. Nie wiem, co sie do kladnie stalo ani dlaczego. Gdyby pani mogla... -Z przyjemnoscia porozmawiam z wami oboma - rzekla szczerym glosem, ale nie wygladalo, ze bedzie czekala na to spotkanie. Z oboma. Corde przytaknal. - Jestem pani wdzieczny. Terapeutka otworzyla szuflade i wyciagnela z niej plik papierow. Corde pomyslal ze zgroza, ze to kolejne rachunki. Rozlozyla je na biurku. Spojrzal na jedna kartke, gesto zapisana, z nazwiskiem Sarah na gorze. Nie odrywajac wzroku, spytal: - Ona to napisala? -To sa jej ostatnie kasety. Moja sekretarka przepisala je na maszynie. Jak pan moze sie przekonac, Sarah bardzo dobrze mowi. Tylko kilka razy przekrecila slowa. Poza tym w kilku miejscach sie poprawiala. Corde przerzucil plik. - Tu chyba jest ze sto stron. -Prawie. Caly czas uwazal ten pomysl za glupi. Skoro Sarah ma to teraz przepisywac, to dlaczego nie ksiazke do historii lub przyrody? Cos praktycznego. Cos, co przydaloby sie jej w szkole. Jaka moze byc korzysc z tych opowiesci? Jednak zachowal swoje zdanie dla siebie. Wiedzial, ze musi sie zgodzic z terapeutka. Ona byla ekspertem, a Bill Corde sluchaczem. -To naprawde jest ksiazka? -Raczej zbior krotkich opowiadan z powtarzajacymi sie postaciami. Tak jak Kubus Puchatek chociazby. Tutaj sa to Lis i Krolik. -Czy to cos daje? -Panie Corde, dla dziewiecioletniego dziecka swiat opowiesci ze znajdujacymi sie tam problemami jest bardzo istotny. -Co powinienem z nimi zrobic? -Pan? Nic. Doktor Breck wykorzysta te opowiadania do cwiczen. Jej zdolnosc przyswajania wiedzy wzrosnie wykladniczo, gdy bedzie pracowala nad slowami, ktore sama wypracowala. Wykladniczo. - To przypuszczalnie niezla zabawa. Jakas gafa. Doktor Parker zmarszczyla czolo. - Przede wszystkim ogromna praca. -Oczywiscie. Zgadzam sie. - Corde znow przerzucil kartki. Podmuch wiatru przyniosl zapach tuszu i drogiego papieru. Wstal i ruszyl w kierunku poczekalni, gdzie czekala Sarah. - Ona to wszystko wymyslila? Do diabla, a ja mam zawsze spocone dlonie, gdy musze wypisywac raport powypadkowy. -Moze corka bedzie mogla nauczyc pana paru rzeczy - powiedziala doktor Parker i pozwolila sobie na poblazliwy usmiech. Bill Corde nie wie, co myslec. Siedzi na skladanym krzesle w swoim pokoju i w te i z powrotem kartkuje ksiazke Sarah. Czyta o zmieniajacych ksztalty czarnoksieznikach, o smokach, ksiezniczkach, mowiacych samochodach, latajacych kromkach chleba, tanczacych kosach i rudych rysiach, ktore daja przedstawienie operowe podczas pelni Ksiezyca. -Dlaczego rysie? -Bo one takie sa - wyjasnia Sarah. -A dlaczego opera? -Dlatego - odpowiada z taka irytacja, ze Corde, ktory zadal to pytanie, bo innego nie mogl wymyslic, czuje sie zawstydzony. Nie pyta juz, dlaczego pelnia Ksiezyca, co zamierzal zrobic. -Tym sie zajmuje z doktorem Breckiem - wyjasnia, dotykajac kartek z pismem maszynowym, a potem czystej kartki przed soba. - Przewozimy wszystkie slowa magicznym pociagiem. -Pociagiem. Rozumiem. Siedza w jego pokoju. Corde bez butow lezy na kanapie. Czuje sie jak pies przed kominkiem. Sarah siedzi przy chwiejacym sie biurku. Corde byl w szpitalu o siodmej rano. Jest krancowo wyczerpany, ale zapomina o zmeczeniu, widzac, jak jego corka z entuzjazmem przystepuje do przepisywania ksiazki. Jej nogi drza z podniecenia. Te wszystkie historie o magicznych wydrach, latajacych orlach i trollach oraz swiecacych czarnoksieznikach sa dla Corde'a niezrozumiale. Jego biblioteczka zawiera glownie ksiazki o polowaniu i wedkarstwie. Czyta przewaznie o wilkach, niedzwiedziach i cholernie przebieglych pstragach, ktore omijaja przynety. Nie wkladaja czapek lotnikow i strojow do nurkowania, nie urzadzaja przyjec w pniach drzew ani nie spiewaja piosenek w swietle ksiezyca. Uznal, ze jego corka zostanie rezyserem filmowym, ktorej filmow nie bedzie mial ochoty ogladac. Jednak chwali ja za wysilek i obserwuje z fascynacja, jak pisze z elegancja jelenia na lodzie. Corde obserwuje jej techniki. Palcem wskazujacym pisze litery i wyrazy na dloni oraz w warstwie soli rozsypanej na blacie, drze wyrazy napisane na kartce na fragmenty i patrzy na nie. To pewnie chodzi o dzielenie na sylaby. Choc musi jeszcze duzo pracowac nad ortografia, mocno uwierzyla w siebie. Nigdy do tej pory nie widzial, zeby nauka sprawiala jej przyjemnosc. Patrzy na pierwsza strone cienkiego pliku kartek, ktore zapisala Sarah. MOJA KSIAZKA SARAH REBECCA CORDE, CZWARTA KLASA MOJEMU NAUCZYCIELOWI, DOKTOROWI BRECKOWI Corde patrzy na to kilka minut i zastanawia sie, czy pojawi sie u niego zazdrosc. Nie pojawia. Kiedy dziewczynka konczy, Corde wstaje, by wyjsc. Obserwuje ja przez chwile, a potem wychyla sie do przodu i mocno przytula. Sarah jest zaskoczona i zadowolona, obejmuje go entuzjastycznie. Corde nie mowi corce, ze jest ogromnie wdzieczny, ale nie tylko jej. Tego odkrycia dokonal policjant w wydziale demograficznym komendy policji w Fitzbergu. Porownywal odciski palcow ofiar znalezionych na miejscu przestepstwa z odciskami przestepcow (dochodzenia otwarte). Konczyla sie jego zmiana, kiedy to znalazl niescislosc. Zapisal swoje wnioski na formularzu i mial zamiar przekazac go poczta wewnetrzna do wydzialu dochodzen, kiedy zauwazyl, ze cialo bedzie odeslane jeszcze dzisiaj. Kurcze. Z ociaganiem zadzwonil do niezrownanego superdetektywa sierzanta Franklina Neale'a. -Detektywie? Mowi policjant Golding z wydzialu demograficznego. -Co masz? Jeden, dwa, trzy, cztery... -Mam przy sobie formularz dotyczacy osoby, ktorej zwloki dwa dni temu przekazaliscie do kostnicy. -Zle dane osobowe? - warknal Neale. - No, slucham. -Okreslilismy jego tozsamosc na podstawie rzeczy osobistych i informacji od tego zastepcy szeryfa... -Tak, zgadza sie. Zastrzelony przestepca jest podejrzany o popelnienie dwoch morderstw. To naprawde grozny facet. Powiedz mi, ty barani lbie, czy codziennie wieczorem polerujesz swoje medale? - To wiem - baknal Golding. - Jednak odciski palcow, ktore przeslal koroner, odpowiadaja odciskom przestepcy, ktorego kartoteke mamy. Eddie Scavello. Dwa napady z bronia, jedno wlamanie, kradzieze, paserstwo. Spora lista. -Jestes pewien? -Prawdopodobienstwo dziewiecdziesiat osiem procent. Zapadla cisza. Po chwili Neale powiedzial: - Okay, zrob mi przysluge i przeslij faksem kartoteke do hrabstwa Harrison i do biura szeryfa w New Lebanon. -A maja faks w New Lebanon? -Policjancie - rzekl Neale - przepisy nakazuja, zeby byl przynajmniej jeden w kazdym miescie... To byl zart. -...powyzej pieciu tysiecy mieszkancow. -No tak. Dobrze, ze mi pan o tym przypomnial. Jacy adresaci? -Wynton Kresge w hrabstwie, William Corde w New Lebanon. To znaczy zastepca Kresge i detektyw Corde. Zapisz to i nie pomyl. -Nie pomyle, sir. -Dolacz notatke - napisz pilne - i poinformuj, ze przypuszczalnie Gilchrist zyje i jest na wolnosci. Gratuluje dobrze wykonanej roboty, policjancie. -Ciesze sie, ze moglem pomoc. Brian Okun uczcil informacje, ze Uniwersytet Audena w przyszlym roku bedzie funkcjonowal normalnie, w typowy dla siebie sposob: przelecial studentke na biurku Gilchrista. Mial tez inny powod do swietowania. Po formalnym przyjeciu jego rozprawy doktorskiej latem dostanie etat w instytucie literatury angielskiej Uniwersytetu Audena. Okun byl teraz sam. Blond studentka - jak na ironie, z miejsca obok Jennie Gebben na jego seminarium - juz wyszla. Siedzial rozebrany do pasa na fotelu Gilchrista i powoli sie obracal. Zaslony byly opuszczone i poniewaz klimatyzacja zostala wylaczona (uniwersytet oficjalnie zamknieto na dwa tygodnie, do momentu rozpoczecia zajec szkoly letniej), w gabinecie bylo goraco jak na bagnach w sierpniu. Okun spojrzal na slady wilgoci na biurku, zastanawial sie, czy to sperma, czy pot. Zszokowala go informacja, ze Gilchrist byl morderca. Przez moment myslal z przerazeniem, ze plotka, ktora rozpuscil, wymknela sie spod kontroli. Jednak czytajac Dziennik, dowiedzial sie, ze Gilchrist i Jennie byli kochankami. Ale zamordowac ja i Saylesa! Nieslychane. Okun podejrzewal, ze Gilchrist jest brutalny i prawdopodobnie zdolny do zabicia innej osoby, ale nigdy nie sadzil, ze kogos zamorduje. Teraz ten sukinsyn nie zyl, zastrzelony przez policje... Okun szukal w myslach maksymy, ktora moglaby scharakteryzowac tego czlowieka. Nic nie mogl wymyslic. Wlozyl koszulke i znow sie przeciagnal. Patrzyl na stare ryciny, setki ksiazek, ktore, jak przypuszczal, trafia do spadkobiercow Gilchrista. Stare wydanie Freuda moglo byc cenne. I te bardziej wspolczesne ksiazki na temat psychoz i literatury. Okun nie mial na nie ochoty, nawet jako naukowy spadkobierca Gilchrista, ale pomyslal, ze moglby zwinac najcenniejsze, nim dziekan spladruje gabinet. Rozmyslajac o wzbogaceniu swojej biblioteki, rozgrzany i wyczerpany, czujac zapach majowego wiatru i seksu, Okun zamknal oczy... Po jakims czasie obudzilo go uklucie w szyje, i pierwszej chwili pomyslal, ze to pszczola lub komar, ale kiedy probo*** siegnac do miejsca uklucia, stwierdzil, ze jest tak slaby, ze nie moz(uniesc reki powyzej piersi. Spojrzal w dol i zobaczyl, ze koszulka nasia^3 krwia- Wrzasnal i z ogromnym trudem podniosl dlonie do szyi. Dot"13-* luznego kawalka skory w miejscu, gdzie zostala przecieta tetnica s0na- Usilowal wstac, ale natychmiast upadl na podloge. Chwycil sznur t<