Sabat #3 Kult kanibali - SMITH GUY N
Szczegóły |
Tytuł |
Sabat #3 Kult kanibali - SMITH GUY N |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Sabat #3 Kult kanibali - SMITH GUY N PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Sabat #3 Kult kanibali - SMITH GUY N PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Sabat #3 Kult kanibali - SMITH GUY N - podejrzyj 20 pierwszych stron:
GUY N. SMITH
Sabat #3 Kult kanibali
(Cannibal Cult)
Przelozyl Krzysztof Wargan
PHANTOM PRESS INTERNATIONALGDANSK 1991
Redaktor:Artur Kawinski
Opracowanie graficzne:
Piotr Metlenga
Copyright (C) by Guy N. Smith 1982
Copyright for the Polish edition by PHANTOM PRESS INTERNA-TIONAL
Gdansk 1991
Wydanie 1
ISBN 83-85276-23-8
Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowie.
Zam. 3291/91. Druk z gotowych diapozytywow.
Rozdzial I
W bialym pokoju glowne miejsce zajmowala gilotyna -brutalna, natychmiastowa, krwawa smierc, piekielne narzedzie egzekucji. Metalowa konstrukcja lsnila zlowrogo w jasnym blasku lampy.
Louis Nevillon byl spokojny podczas tych kilku chwil, ktore jego straznicy pozostawili mu, by przygotowal sie na smierc. Tamci stali z boku. Mogl wyczytac z ich twarzy, ze z jakas dziwna pozadliwoscia czekali na egzekucje. Nawet ksiadz.
Oblicze kata skrywala maska - zwyczaj pochodzacy sprzed wiekow - lecz widoczne spod kaptura blade, niebieskie oczy lsnily tak, ze nie sposob bylo sie pomylic.
Oczywiscie, byl to Galion. Ktoz inny? Nikt, przynajmniej zadna z jego ofiar, nie widzial jego twarzy. Tylko ten zimny wzrok, w ktorym widac bylo radosc z kazdej przezywanej tu sekundy. Nie spieszyl sie, wiedzial, ze i tak wszystko dokona sie w ciagu paru chwil, a czy te minuty moga znaczyc cokolwiek dla skazanego na smierc czlowieka?
Po chwili Nevillon spojrzal na niego raz jeszcze. Zdawalo mu sie, ze dostrzegl w oczach kata blysk leku, lecz zapewne bylo to tylko szczegolne odbicie swiatla. Niemniej jednak, kat mogl odczuwac strach. W koncu wszystkie te swinie drzaly przed Nevillonem, nawet wtedy, gdy byl juz uwieziony i skazany na smierc. Teraz takze bali sie, ze moze usmiercic ich w jednej chwili swoja przerazajaca moca.
5
Okazalo sie, ze wiek XX nie roznil sie az tak bardzo od XV, i wtedy, i teraz ludzie bali sie niewytlumaczalnego, nieznanego. Nie bal sie tylko Nevillon, sam niezrozumialy i straszny.Zlapali go po dziesieciu dniach poscigu, w ktorym brala udzial cala armia uzbrojonych po zeby policjantow i straznikow, a nawet oddzial sluzb specjalnych.
Otoczyli budynek, co potem prasa tlumaczyla koniecznoscia ochrony Nevillona przed rozwscieczonym tlumem, ktory sam chcial wymierzyc mu sprawiedliwosc.
Za kazdym razem, kiedy go gdzies przewozili, czul popychajace go, uzbrojone w pistolety rece. Sala sadowa, na ktorej toczyl sie proces, byla od pierwszego dnia wypelniona po brzegi. Louis patrzyl z niechecia na ten tlum; pod jego spojrzeniem kazdy odwracal glowe. Nawet sedzia: niski, grubawy czlowiek, bez przerwy oblizujacy wargi, ktory z irytacja staral sie przelamac milczenie oskarzonego - nawet on ani razu nie spojrzal Nevillonowi w oczy, wyliczajac glosno jego winy.
Louis nie watpil ani przez chwile, ze go skaza. Pytal zreszta o to swego adwokata. Pietnascie udowodnionych morderstw, dziewiec oskarzen o pobicie. Musieli uznac go winnym i oglosic wyrok smierci.
Proces trwal pietnascie dni i przez caly ten czas oskarzony nie odpowiedzial na zadne pytanie, zaden zarzut, pograzony w wynioslym milczeniu, ktore wywolywalo u sedziow zaklopotanie i niepokoj. Nawet kiedy juz podjeli decyzje, trzeba im bylo duzo odwagi, by mu ja oznajmic. Louis Nevillon nie byl bowiem zwyklym morderca. Nie mowil im, ze jest spadkobierca Silvaina Nevillona, spalonego za czary w Orleanie w 1614 r. Spadkobierca? Byl jego kolejnym wcieleniem. Byl samym Silvainem, odrodzonym
6
na nowo. Nawet gilotyna nie mogla unicestwic mistrza odwiecznego zla. Lecz ci szalency zdawali sie tego nie rozumiec.Kazde kolejne oskarzenie sprawialo, ze serce bilo zywiej w piersi Louisa. Gdy zas wspomniano o Yvette de Coulon, przypomnial sobie jej nagie cialo lezace pod nim, krzyczace z przerazenia usta i szeroko otwarte oczy. Poczul nagla fale podniecenia.
-Louisie Nevillon, czy w nocy dnia 30 kwietnia upro
wadziles z domu Yvette de Coulon, ktora nastepnie zawio
zles do miejsca satanistycznego kultu w Nemours, gdzie
dokonales na niej gwaltu, a potem po zabiciu jej - aktow
nekrofilii?
30 kwietnia - przeciez to Noc Walpurgii!
Nic nie zdradzalo emocji Louisa Nevillona, moze tylko jakis krotki blysk w oku, czy uwypuklenie przy rozporku obcislych czarnych spodni. Sedziowie zadawali mu coraz to nowe pytania, lecz on pozostawal bierny, nieporuszony, milczacy. Chcial uslyszec wszystko z ich ust, moc w spokoju rozpamietywac przypomniane mu zdarzenia. Pamietal kazdy szczegol, a teraz przezywal minione chwile rownie mocno, jak wtedy, gdy bral w tym wszystkim udzial. Czul znowu swieza won tamtego mlodego ciala, jego smak.
-Wraz z innymi, ktorych tozsamosci dotad nie usta
lilismy, ty, Louisie Nevillon, brales udzial w obrzedach
komunii z Szatanem. Kiedy juz wykorzystales te dzie
wczyne, wypusciles krew z jej ciala i kazales czlonkom
zgromadzenia ja pic. A potem... potem...
Na sali zapadlo chwilowe milczenie i slychac bylo tylko przyspieszone oddechy. Morze pobladlych nagle twarzy,
7
ktore nie chcialy, nie byly w stanie przyjac calej prawdy.-A potem... co? - Oblizujacy wargi jezyk sedziego stal sie teraz jeszcze bardziej ruchliwy. - Sad musi znac dokladny przebieg wydarzen!
-A potem... Louisie Nevillon, zmasakrowales jeszcze bardziej cialo dziewczyny, po kolei odrywajac od niego kolejno konczyny... rozdzieliles kawalki ludzkiego miesa miedzy zgromadzonych i wraz z nimi dokonales aktow kanibalizmu. W przeciagu paru godzin cialo Yvette de Coulon zostalo spozyte, zas na koncu dokonales aktu seksualnego wykorzystujac pozostale kosci!
Gdzies w tlumie rozlegl sie krzyk, a potem dal sie slyszec odglos upadajacego ciala. Ludzie rozstapili sie, kogos wynoszono z sali. Byla to Madame de Coulon, matka zabitej dziewczyny. Nevillon pozwolil sobie na usmiech zadowolenia.
Dalej - kolejne morderstwa. Slyszal brzmienie slow, lecz nie rozumial ich znaczenia, bladzil myslami gdzie indziej. Moglby przeniesc sie w swa astralna forme, opuscic bezuzyteczne juz ludzkie cialo i w ten sposob uchronic sie przed smiercia i bolem. Lecz nie to bylo jego celem. Zlo, ktore w nim istnialo musialo przezyc jego wlasna smierc. Gilotyna zniszczy wprawdzie jego cialo, lecz bedzie to bezbolesne. Im szybciej sie skonczy, tym lepiej.
Nagle uswiadomil sobie, ze wyrok smierci zostal juz ogloszony, gdyz przez zgromadzony w sali sadowej tlum przeszedl cichy pomruk. Sedziowie wyszli na trzy godziny, a on nawet nie zauwazyl ich nieobecnosci. Byl teraz z powrotem w tamtym budynku, skazany czlowiek, ktorego zrzucono z kamiennych schodow; straznicy upokarzajacy go bez
8
zadnych oporow. Czyjes mocne, bolesne kopniecie Wszyscy oni jeszcze za to zaplaca!Podroz z sadu do wiezienia bylaby koszmarem dla kazdego oprocz Nevillona. Policja z najwyzszym wysilkiem powstrzymywala krzyczacy, rozwscieczony tlum Pelne odrazy, rzucajace przeklenstwa twarze. Samochod wciaz bombardowany byl kamieniami, zgnilymi jajkami i owocami. Struzki soku rozbitego na szybie pomidora przypomnialy Louisowi krew Yvette de Coulon, co sprawilo, ze znowu poczul podniecenie. Nie zalowal niczego co zrobil.
Straznicy w karetce wieziennej wciaz trzymali odbezpieczone karabiny, mimo, iz Louis mial skute rece. Takze i oni, jak wszyscy, obawiali sie tego czlowieka o siwych wlosach i arystokratycznej twarzy.
Historia wciaz sie powtarzala, kolejny wysoko urodzony odbywal swa ostateczna droge do Madame Guillotine, oczekujacej niecierpliwie na jego glowe. Rozesmial sie glosno i dwoch straznikow natychmiast rzucilo sie ku niemu, niemal dotykajac lufami karabinow jego piersi.
-Nie bedzie sie pan smial, kiedy poloza panu glowe pod noz, panie Nevillon - powiedzial jeden z nich. - Uczestniczylem raz w egzekucji. Czy mam panu opowiedziec szczegoly?
-Ja rowniez uczestniczylem kiedys w egzekucji - odparl Nevillon lagodnym glosem - zatem moze bylby pan uprzejmy pozwolic bym opowiedzial pierwszy. Skazana dziewczyna nazywala sie Yvette...
-Bydle! - Otwarta dlon uderzyla wieznia prosto w twarz tak, ze glowa odleciala do tylu - ty podly bydlaku!
Drugi mezczyzna przesunal sie naprzod i kopiac Nevillo-na zrzucil go z siedzenia. Kolejne uderzenia probowal
9
odeprzec dlonmi, lecz kajdany uniemozliwily to.-Gdybym to ja mogl decydowac - straznik, ktory uderzyl pierwszy zwrocil sie do swojego kolegi - nie skazywalbym go na gilotyne. To zbyt szybko, nie uwazasz Marcel? Ale tak po kolei odcinalbym jego czlonki, najpierw noga, potem druga, potem rece, a potem moze jeszcze cos!
Zamilkl i obaj usmiechneli sie porozumiewawczo.
Teraz smierc byla w zasiegu wzroku. Ksiadz chcial widziec go martwego, gdyz wierzyl, ze wszystko to jest czescia walki ze zlem. Straznicy i kat chcieli odegrac sie za smierc Yvette de Coulon. Szalency! Ten, ktory byl wlasnoscia Szatana nie mogl zostac zniszczony przez zgiloty-nowanie jak inni ludzie.
Ksiadz, patrzac w kartki modlitewnika, mruczal cos pod nosem. Zaden z nich nie probowal nawet udawac litosci, wszyscy chcieli przedluzyc koniec, liczyli na to, ze Louis bedzie cierpial psychicznie przez ostatnich kilka minut. Powinni oszolomic go lekami, lecz przeoczyli ten akt dozwolonej prawem litosci. Kto bedzie o tym wiedzial? Pomieszczenie bylo wyciszone i nikt nie uslyszy jego ostatniego blagania o milosierdzie.
Do Louisa Nevillona docieraly przytlumione odglosy wielkiej manifestacji pod murami wiezienia. Slyszal powolne odliczanie przy akompaniamencie klaskania w dlonie i tupania wielu nog. Wszyscy skandowali imie Yvette de Coulon.
Dwoch straznikow puscilo Nevillona przodem, kopiac go w nogi tak, ze ciezko upadl na podloge. Podciagneli go do pozycji kleczacej i zalozyli na jego szyje stalowa obrecz
10
tak ciasno, ze niemal go dlawila. Powinni zaslonic mu oczy, lecz z niema satysfakcja zignorowali ten przepis.Mogl widziec wszystko co sie dzieje. Bez zainteresowania przygladal sie odbiciom swiatla w lsniacych sztabach stanowiacych podstawe konstrukcji. Nie obchodzilo go to, co robia w tym momencie tamci czterej, obserwujacy jego smierc.
Tymczasem mezczyzna w masce przystapil do dzialania. Kara smierci byla wymierzana we Francji tak rzadko, ze rozkoszowal sie ta chwila i staral sie robic wszystko jak najdokladniej. Szczegolnie w przypadku Louisa Nevillona. To byla najpiekniejsza godzina jego zycia, szczyt jego szczegolnej kariery.
-Czy chce pan jeszcze cos powiedziec? - Ksiadz stanal z tylu jakby nagle poczul sie winny, ze skazuje sie Nevillona na tak dlugie psychiczne cierpienie.
-Tak - Nevillon usmiechnal sie. - Jest pan sluga Boga, zatem bez watpienia wie pan dobrze, co sie stalo trzeciego dnia po ukrzyzowaniu czlowieka, ktorego uwazano za Syna Bozego.
-Tak, a dlaczego pan pyta?
-Poniewaz, moj przyjacielu - Nevillon przestal sie usmiechac, a jego glos przeszedl w ostry szept, ktory dotarl do nich wszystkich - poniewaz trzeciego dnia zmartwychwstane i wszyscy bedziecie bac sie mojego przyjscia!
-To bluznierstwo! - ksiadz pobladl, niemal upuscil modlitewnik. - Panie Galion, w imie Boga Najwyzszego, niech pan nie zwleka ani chwili dluzej.
-Bede zyl znowu! - powtorzyl Nevillon i zdolal jeszcze zobaczyc ruch dloni kata w kierunku dzwigni. Potem uslyszal metaliczny brzek spadajacego ostrza.
Ksiadz odsunal jego odcieta glowe, tak ze stoczyla sie do
11
stojacego ponizej kosza. Z przecietych arterii obficie wyplywala krew, zabarwiajac podloge na czerwono. Skads zaczal plynac strumien wody, aby splukac purpurowe strugi i splynac wraz z nimi do miejskich sciekow.Galion stal i przygladal sie z zadowoleniem swemu dzielu. Wszystko stalo sie tak szybko, ze nawet szkoda, ze to wlasnie Louis Nevillon mial tak krotka smierc. Dwaj straznicy takze sie przygladali: poprzedniego dnia, widzac przerazajacy wypadek drogowy, zatrzymali sie specjalnie, zeby popatrzec. Widok krwi byl dla nich zawsze fascynujacy i budzil dreszczyk emocji.
-Dziekuje, panowie - Galion byl znowu urzednikiem
panstwowym - katem. - Wasza obecnosc byla niezbedna.
Byliscie swiadkami, ze skazany czlowiek umarl szybko i
bezbolesnie.
-Niestety! - powiedzial ktos z obecnych.
Na zewnatrz wiezienia tlum stal w milczeniu, glosne
okrzyki ucichly i slychac bylo tylko gdzieniegdzie przyciszone rozmowy. Yvette de Coulon zostala pomszczona. Nie bylo juz po co stac tutaj.
Powoli gapie zaczeli sie rozchodzic. Otaczajacy wiezienie policjanci schowali bron i odetchneli z ulga.
Nie bylo juz Francuskiego Potwora, polozono kres jego zbrodniczym czynom.
-Powiedzialem juz, ze to niemozliwe! - Naczelnik wie
zienia drzal i nerwowo bebnil palcami w blat biurka. Potra
cil otwarty kalamarz i przewrocil go, tak ze granatowy plyn
wylal sie na stol. - To absolutnie niemozliwe. To jakis kiep
ski dowcip. Jego sprawca zostanie surowo ukarany!
12
-To nie jest dowcip, prosze pana - gubernator nerwowo oblizywal wargi. - Bylem tam i widzialem to na wlasne oczy, gdyz podobnie jak pan, na poczatku nie moglem w to uwierzyc. Lecz pomylka jest wykluczona - cialo Louisa Nevillona zniknelo z pomieszczenia, w ktorym wykonano egzekucje, razem z glowa. Wszystko co pozostalo, to pare sladow krwi!-Ale jak? I dlaczego? Chcialbym to wiedziec, prosze pana, lecz sadze, ze jest to sprawa sluzb specjalnych.
Zapadla niepewna, pelna przerazenia cisza.
-Pojade tam i zobacze - naczelnik wstal, nagle twarz
mu zszarzala - byc moze... zaistniala jednak jakas pomylka.
Lecz nie bylo pomylki, nie moglo byc, gdyz w pomieszczeniu, w ktorym stala gilotyna nie mozna bylo nigdzie ukryc ciala. Z pobladla twarza i drzacymi rekami naczelnik ogladal "kosz" - stalowa nierdzewna skrzynke, stojaca pod gilotyna, ktorej dno stanowila druciana siatka. Byly tam tylko slady krwi. Purpurowe plamy odcinaly sie wyraznie od lsniacej w ostrym elektrycznym swietle stali, tajemniczo, jakby strzegly jakiegos sekretu. Poza tym, w pomieszczeniu nie bylo nic wiecej.
-Lecz jak to sie moglo stac? - Naczelnik bezradnie zalamal rece. - Ktos musial ukrasc cialo. Straze...
-Nikt nie moze stad wyjsc nie zauwazony - powiedzial delegat rzadu, glosem, ktory przypominal ucznia odtwarzajacego przed nauczycielem wyuczona lekcje.
-Zatem wewnatrz wiezienia musi istniec jakis spisek -naczelnik za wszelka cene staral sie znalezc jakies logiczne wyjasnienie.
Nevillon byl zlem, zjednoczyl sie z Szatanem, spozywajac ludzkie mieso. Gdy byl martwy, stal sie jednym ze
13
zwyklych ludzi. Wydawalo sie, ze jego magiczna moc umarla wraz z nim.-Bedziemy musieli poinformowac policje i przeprowadzic dochodzenie - naczelnik cofnal sie szybko w kierunku drzwi. Drzal, w pomieszczeniu bylo tak zimno. Byc moze zreszta tylko tak mu sie wydawalo. - Do tego czasu nikomu nie wolno wejsc do tego pokoju.
Powiedziawszy to, zamknal za soba drzwi na klucz.
Dochodzenie w sprawie znikniecia ciala Louisa Nevillo-na prowadzone bylo wspolnie przez wladze wiezienia i policje. Wypytywano wszystkich, od naczelnika po najnizszego ranga straznika, lecz w koncu niczego nie wyjasniono. Tylko czterech mezczyzn mialo na ten temat swoje opinie, lecz zachowali je dla siebie. Pan Galion - slawny francuski kat, ksiadz i dwoch straznikow, ktorzy byli obecni przy smierci Nevillona. Oni pamietali ostatnie slowa mordercy: Trzeciego dnia zmartwychwstane, bede zyl znowu i wszyscy bedziecie obawiac sie mojego przyjscia!
Cialo Francuskiego Potwora jakby rozplynelo sie w powietrzu.
Louis Nevillon mowil prawde.
Znowu byl zywy.
Rozdzial II
Sabat, zmartwiony, zmarszczyl brwi. Powoli potrzasnal glowa, dotykajac palcem lewego policzka. Widniejaca tam dluga blizna - pamiatka z SAS - bolala go jeszcze od czasu do czasu. Zagryzl wargi, mruzac swoje ciemne oczy.
Juz po raz drugi odczytywal napisana drobnym drukiem krotka notatke u dolu wewnetrznej strony Telegraphu.
CIALO MEZCZYZNY ZAGINELO PO EGZEKUCJI Cialo Louisa Nevillona zgilotynowanego w Paryzu za dokonanie licznych morderstw, zginelo z pomieszczenia, w ktorym wykonano egzekucje. Rzecznik policji odmowil skomentowania tego faktu.
W istocie, wladze francuskie rzadko komentowaly swoje porazki. Wypuszczajac gazete z rak, Sabat zapatrzyl sie niewidzacym wzrokiem w gestwine rosnacych za oknem krzewow, odgraniczajacych jego dom w West Hampstead od reszty swiata. Przed oczami stanela mu postac szpakowatego mezczyzny o arystokratycznych rysach, skrywajacych wyraz zla w blisko siebie osadzonych oczach i waskich ustach. Sabat mial zywo w pamieci obraz czlowieka, ktorego spotkal tylko raz w zyciu. Minione lata mogly wprawdzie zmienic Nevillona fizycznie, dodajac mu kilka zmarszczek, jeszcze bardziej pobielajac wlosy, lecz wewnetrznie Francuz
15
pozostal tym, kim byl wtedy - Wielkim Mistrzem Sciezki Lewej Reki.Sabat westchnal. Pamietal, jak bezsilne w walce z jego bratem Quentinem okazaly sie rewolwerowe kule*. Podobnie gilotyna, z pewnoscia nie byla w stanie zniweczyc tak poteznej mocy zla.
* Patrz - Sabat 1. - "Cmentarne Hieny".
Dusza zabitego Quentina wcielila sie wowczas w samego Marka Sabata, schronil sie w jego ciele zly duch, z ktorym Sabat od tego czasu nieustannie walczyl, lecz udalo mu sie jedynie przytlumic sile jego dzialania. Wystarczyla jedna chwila slabosci, a zlo, niczym smiertelny jad, rozprzestrzenialo sie w ciele i duszy Marka, dominujac nad kazdym jego czynem i mysla. Quentin wciaz zyl. Nawet teraz, gdzies z jakiegos odleglego zakatka mozgu dobiegal jego smiech i szyderczy szept: "Nie udalo im sie zabic Nevillona. On znow zyje."
Wyplukal gardlo, chcac pozbyc sie zalegajacej tam nieprzyjemnej flegmy. Bylo mu zimno i mial dreszcze. Cale jego cialo pokrylo sie gesia skorka. Cholera, przeziebil sie. Od czasu zwolnienia z SAS, Sabat dbal o swoje zdrowie. Moze powinien wiec polozyc sie do lozka? To byloby jak przyznanie sie do porazki. Znow gdzies wewnatrz jego oslabionego fizycznie i psychicznie organizmu odezwal sie smiech Quentina. Od czasu gdy wstal, glowa bolala go tak, jak gdyby siedzial w niej jakis zlosliwy duszek i walil w nia mlotkiem. W wysuszonych ustach odczuwal nieprzyjemny kwasny smak. Zdecydowanie, cieple lozko byloby dla niego najlepszym miejscem.
Z najwyzszym wysilkiem wspial sie na schody. Spocone dlonie slizgaly sie po debowej poreczy, gdy Sabat stopien za
16
stopniem podciagal sie na niej w gore. Wypije lyk mocnej whisky, polknie kilka aspiryn i rano powinien byc zdrow.Dreszcze wzmogly sie, gdy nagi polozyl sie pomiedzy chlodne przescieradla, zwijajac sie w klebek, aby zatrzymac choc odrobine ciepla. Whisky palila jego gardlo, tak ze mial klopoty z polknieciem aspiryny. Zbieralo mu sie na wymioty i bal sie, ze nie zdola dojsc do lazienki.
Zamknawszy oczy ujrzal wykrzywiona w szyderczym usmiechu twarz Louisa Nevillona. Uslyszal dobiegajacy skads glos Quentina, nie byl jednak w stanie zrozumiec slow.
Znikniecie ciala mordercy nie obchodzilo nikogo, poza ostro teraz krytykowanymi wladzami wiezienia, ktore nie przypuszczaly, nie spodziewaly sie...
"Co cie to, do diabla, obchodzi, Sabat? Nic, to nie moja sprawa."
Probowal wymyslic jakas przyczyne, dla ktorej nie moglby sie tym zajac. "Zbyt zle sie czuje, aby jechac do Paryza, poza tym nie mam czasu" - myslal. Przez jego glowe bezladnie przebiegaly strzepy mysli i wspomnien. Tamta gorska polana, piekna zona pulkownika z SAS, ktora zwykla biczowac swoich kochankow, az korzyli sie przed nia, blagajac o litosc. Lilith, zmartwychwstala Bogini Ciemnosci, gorujaca nad pulkownikiem, wmawiajaca mu, ze jest on reinkarnacja Adolfa Hitlera i ze oboje, przy pomocy armii upiorow, zdobeda caly swiat. I tamten duchowny, ktory takze sadzil, ze swiat padnie przed nim na kolana, nim zniszczyly go moce ciemnosci.
-Stalo sie to bez twojego udzialu - powiedzial pelen nienawisci, dobiegajacy z daleka glos, i Sabat nie byl pewien, czy smieje sie dusza jego brata, czy tez jest to oblakany chichot Roystona Spode, wydobywajacy sie wprost z
17
owej starej krypty, w ktorej ostatecznie pogrzebane zostaly marzenia tego szatana w sutannie. Wszyscy oni probowali powstrzymac Sabata.Cialo chorego bylo rozpalone goraczka. Zbierajac resztki sil, Sabat zrzucil z siebie posciel. Owionelo go chlodne nocne powietrze. Bylo ciemno. Staral sie dojsc do tego, jak dlugo lezy juz w lozku. Gdy wchodzil po schodach na gore, na dworze bylo calkiem jasno, choc zdawalo sie, ze uplynelo od tej chwili zaledwie kilka minut. Bezskutecznie usilowal odczytac swiecace cyferki wbudowanego w radio zegara. Wsparl sie na lokciu, lecz jego glowa natychmiast z powrotem opadla na poduszke. Chryste, nigdy w zyciu nie byl tak oslabiony!
"Jestes teraz slaby, Sabat, bezbronny, niezdolny do walki."
Wyprezyl sie, rozpoznajac chrapliwy glos Catriony Le-alan. Ale to niemozliwe, przeciez zgladzil ja calkowicie, z cialem i dusza. Ktos musial ja nasladowac, wywolujac w nim wspomnienie tych dawnych dni, kiedy robila mu takie rzeczy...
Sabat probowal zagluszyc to uczucie, myslec o czyms innym, lecz nie udalo mu sie. Serce zabilo gwaltowniej, palone goraczka cialo domagalo sie spelnienia na mysl o kobiecie, ktora niegdys kochala go wystepna, sadystyczna miloscia.
Spocone palce znalazly dosc sily, aby zaspokoic pozadanie. Naprezyl sie jeszcze bardziej, jego cialo przebiegl dreszcz. Chwilowe poczucie winy rozplynelo sie w morzu niewypowiedzianej rozkoszy. Do diabla z wszystkimi! "Patrzcie na mnie, jesli chcecie, pragne, zebyscie na mnie patrzyli."
Jego nagie cialo bylo mokre od potu. Ozyla w nim kazda komorka, kazdy nerw. Wiec nie byl jednak chory, po prostu od dawna brakowalo mu kobiety. To oni zmusili go do tego, by na glos wyznal tajemnice swoich rozkoszy.
Glos Sabata odbijal sie od scian ciemnego pokoju, zmieszany ze smiechem Catriony, a moze Vince'a Lealana czy Roystona Spode. Albo Quentina!
Sabat powiedzial im wszystko, co chcieli uslyszec. Znali to juz wczesniej, lecz pragneli, aby wyszlo z jego ust. Opowiedzial im, jak w mlodosci oddal sie innemu mezczyznie. Jak pozniej wzial w nim gore tradycjonalizm i wyrzuty sumienia pchnely go do szukania pomocy w Kosciele, jak zostal ksiedzem. Sabat wzdrygnal sie na to wspomnienie. Sluzba w SAS byla dla niego prawdziwym wyzwoleniem. Tam nauczono go czerpania z zycia prawdziwej przyjemnosci, tam - miedzy innymi - nauczono go zabijac.
"Czy kiedykolwiek zabiles czlowieka, Sabat?"
"Wiesz dobrze, ze tak. Ten terrorysta..." Sabat drgnal. Jak echo powrocil do niego odglos rewolwerowych strzalow w zamknietym pomieszczeniu, krzyki wijacej sie z bolu ofiary, jej prosba o smierc - prosba, ktorej spelnienia odmowil. Znow ozwal sie smiech... tym razem smial sie Sabat.
Kobiety. Wynurzajace sie z przeszlosci nagie ciala, lubieznie ukazujace swoje wdzieki. "Przelec mnie, Sabat, tak jak kiedys." Dotykaly go czyjes palce, miliony drobnych pieszczot zlewaly sie w jedna zmyslowa eksplozje ciala i ducha. Sabat wil sie w rozkoszy, unoszony przez las rak, ktore chwytaly go i ciagnely zapamietale, az zaczal krzyczec, ze juz dosc. Jego glowe zaatakowal glosniejszy jeszcze
19
smiech. Z calej sily przycisnal dlonie do uszu. lecz nie byl w stanie wyciszyc tego piekielnego halasu. "Jestes zbyt slaby, Sabat."Na powrot znalazl sie w lozku i dygoczac z zimna, na slepo, bezskutecznie szukal poscieli, by sie przykryc. Bylo tak zimno, tak przerazajaco! Skurczyl sie ze strachu. "Nie ma sie czego bac. Nie jestes Markiem Sabatem - jestes Qu-entinem, jednym z nas."
Mark czul, jak powraca osobowosc Quentina - po miesiacach czekania na okazje, jedna dusza zapanowala nad druga. Sabat probowal jeszcze walczyc, lecz byl slaby jak jesienny lisc, opierajacy sie podmuchom wiatru. Zaczal szlochac, pierwszy raz od... od kiedy? Nie pamietal, zeby kiedykolwiek zdarzylo mu sie plakac. Nawet w dziecinstwie swoje klopoty rozwiazywal w inny sposob - mszczac sie za wszelka cene. Boze! Zemsci sie na nich, zaplaca mu drogo. Musi walczyc.
Podczolgal sie do brzegu lozka. Drzace z zimna i strachu palce dotknely w ciemnosci czegos, co obsunelo sie i spadlo. Sluchawka telefonu. Staral sie wymacac ja jeszcze raz. Uciekala przed nim jak waz, ale w koncu zlapal ja i wciagnal na lozko. Czyjes niewidzialne palce staraly sie wyrwac mu ja z reki, ale udalo mu sie zatrzymac swoja zdobycz.
Usilowal wykrecic numer. Szlo mu ciezko, tarcza ledwie sie poruszala. Niewazne, do kogo zadzwoni, najwazniejsze, zeby powiedziec im... ostrzec... przed Louisem Nevillonem!
Niemal stracil przytomnosc, czul, jak sluchawka wymyka mu sie z zimnych, sliskich od potu palcow. W koncu
20
spadla z lozka i kolysala sie tam i z powrotem, jakby szydzac z niego. Nie starczylo mu sily, aby powtornie ja uchwycic. Jeknal glosno.Po chwili uslyszal metaliczny dzwiek, brzmiacy jakos dziwnie w tej wypelnionej zlem atmosferze. Uplynelo kilka chwil, zanim zrozumial, co sie dzieje. Dzwonil telefon.
Sabat uslyszal jakis glos nie nalezacy do Quentina ani do innych. Jego otepialy umysl nie byl w stanie ogarnac tego belkotu nic nie znaczacych slow. Zniecierpliwil sie, opanowala go wscieklosc. Zaczal krzyczec.
Sabat usilowal cos powiedziec, przestrzec wszystkich przed Louisem Nevillonem, lecz z jego gardla wydobywalo sie jedynie zwierzece sapanie i charczenie. To oni chcieli zagluszyc go swoim szeptem, syczeniem rozwscieczonych demonow. Czul, ze slabnie i traci swiadomosc. Wiec pokonali go w koncu.
Telefon zamilkl mniej wiecej w tej samej chwili, gdy Sabat, tracac przytomnosc, stoczyl sie z lozka na podloge.
Rozdzial III
Swiatlo bylo tak jasne, ze draznilo oczy Sabata nawet przez zamkniete powieki. Kwasny zapach potu przyprawial go o mdlosci. Lezal bez ruchu, usilujac zrozumiec, gdzie jest i co sie z nim stalo. Ciemnosci, w ktorych skrywaly sie zle istoty zniknely juz, rozproszone oslepiajacym swiatlem. Czul, ze lezy na jakims lozku, lecz nie tak wygodnym, jak jego wlasne.
Po dluzszej chwili doszedl do wniosku, ze jest w szpitalu. Wiec uratowano go w jakis sposob, mimo ich wysilkow nadany przez niego sygnal SOS zostal odebrany.
Ostroznie otworzyl oczy i przez szparke miedzy powiekami rozejrzal sie wokol. W istocie, byl w szpitalu. Jego lozko otaczal parawan, zza ktorego dobiegaly przyciszone szepty. Bezskutecznie usilowal zrozumiec, o czym mowi jakis czlowiek o chrapliwym nosowym glosie przywodzacym na mysl glos Quentina. Zamknawszy oczy probowal przypomniec sobie, co sie stalo.
Byl chory. Czy rzeczywiscie? To bylo tak, jakby jego cialo zostalo opanowane przez... cos, przez jakas wewnetrzna sile, ktora zdominowala go i pchnela pod wladanie ciemnych mocy. Stracil poczucie czasu; byc moze minely zaledwie godziny, a moze cale tygodnie.
Ktos wszedl do niego zza parawanu. Sabat spojrzal przez przymruzone powieki i zobaczyl wysokiego koscistego mezczyzne w bialym kitlu i okularach, ktore zdawaly sie jeszcze powiekszac jego wylupiaste, zabie oczy. Podszedlszy do
22
lozka, mezczyzna pochylil sie nad pacjentem. Sabat stwierdzil, ze wie juz, co sie dzieje i mimo oslepiajacego swiatla postanowil otworzyc oczy.-Ach, panie Sabat - w glosie lekarza dzwieczala ulga -wiec postanowil pan w koncu wrocic do naszego swiata.
-Jak dlugo tu jestem? - spytal Sabat nie swoim glosem, nagle uswiadamiajac sobie jak bardzo jest oslabiony.
-Od dziesieciu dni - lekarz spojrzal do karty, wydymajac w zamysleniu usta.
-Czy moglby pan powiedziec, co mi jest?
-Ma pan zapalenie pluc - doktor spojrzal na Sabata niemalze z nagana w oczach. - Do przedwczoraj byl pan na intensywnej terapii. To prawdziwy cud, ze udalo sie panu zadzwonic po pomoc, w przeciwnym razie moglby pan nie przezyc nocy. Na szczescie, osoba, ktora odebrala telefon, miala dosc przytomnosci umyslu, by zrozumiec, ze dzieje sie cos niedobrego i zawiadomila policje, ktora zidentyfikowala panski numer.
Sabat usilowal sie podniesc, lecz byl na to za slaby - i przeklinajac - opadl z powrotem na lozko.
-Jak dlugo jeszcze...
-Na razie prosze nawet o tym nie myslec - lekarz pogrozil mu palcem. - Szczescie, ze pan w ogole zyje, teraz musi pan nabrac sil. To potrwa cale tygodnie i nawet po wyjsciu stad bedzie pan musial udac sie w jakies spokojne miejsce na dluga rekonwalescencje.
Sabat jeknal i znowu zamknal oczy. Uslyszal szyderczy smiech. Quentin wygral te bitwe, udalo mu sie oslabic Marka Sabata. Gdy odzyska sily - bedzie za pozno - bedzie juz tylko odrodzonym Quentinem.
23
Przez glowe przeplywaly mu niewyrazne mysli, zastanawial sie nad zniknieciem ciala Louisa Nevillona. Poczul, jak ogarnia go sennosc.Sabat jechal przez Bernese Oberland powoli, zatrzymujac sie czesto na kilka dni dla odpoczynku, gdyz czul sie jeszcze bardzo slaby. Probowal raz zapalic fajke, lecz jego pluca odpowiedzialy gwaltownym atakiem kaszlu. Nocami przesladowaly go dziwne sny, ktorych tresc - jezeli nie byla bez znaczenia - zapominal zaraz po przebudzeniu.
Przybyl do Interlaken, malego miasteczka polozonego wsrod osniezonych gor, pomiedzy jeziorami Thun i Brienz, bedacego juz w dziewietnastym stuleciu atrakcja turystyczna. Ostre powietrze wypelnialo jego pluca, przygrzewalo poznokwietniowe slonce. Prawdziwy raj. Sabat spojrzal na pokryte zielonymi lasami zbocza gor i przebiegl go zimny dreszcz. W takich wlasnie lasach jak te - ciagnace sie przez Austrie i Niemcy - scigal niegdys Quentina. Teraz Quentin znow zyje.
Sabat zatrzymal sie w hotelu "Jungfrau". Czul sie paskudnie nieswojo, proszac portiera o wniesienie na gore do pokoju jego walizek. Stary czlowiek mial zadyszke jeszcze wieksza niz on sam i mruczal cos pod nosem niezadowolony.
Gdy portier wyszedl, Sabat zaglebil sie w fotelu i przez duze francuskie okna przypatrywal sie zboczom gorskim, skrywajacym sie juz w cieniu. Moze mimo wszystko nie powinien byl tu przyjezdzac, moze trzeba bylo pojechac na poludnie Francji lub jeszcze dalej. Lecz to nie mialo znaczenia - nie bylo dla niego ucieczki, gdyz jego brat wciaz byl przy nim, panowaly nad nim ciemne moce, ktorym nie byl
24
w stanie sie przeciwstawic. Wkrotce przywyknie do tego, ze jest Quentinem. Nie interesowal go Louis Nevillon; dlaczego mialby go interesowac? Nie planowal niczego, mial dosc pieniedzy na swoje potrzeby. Gdy poczuje sie silniejszy, zabawi sie troche. Na razie musi na to spokojnie poczekac.Minelo juz przeszlo dwadziescia lat, odkad Sabat poprzednim razem byl w "Jungfrau". Wtedy byl to wyjazd na narty w czasie szkolnych ferii, ale mial wrazenie, ze nic sie nie zmienilo. Ten sam jedyny szlak zjazdowy, kolej poprowadzona ku niebu przez dzikie dziewicze gory pokryte lodem i sniegiem; z Wengen poprzez Wengernalp, w gore do Kleine Scheidegg, gdzie przesiadalo sie na mniejszy pociag, przemierzajacy tunel pod Eigerem i Monchem, az wreszcie z Eigenward mozna bylo z lekkim zawrotem glowy spojrzec w dol na jezioro Thun, czujac sie poganskim bogiem obserwujacym swoje ziemie. W koncu docieralo sie do ostatniej, wykutej w skale, stacji Jungfraujoch. Zapieralo dech w piersiach na mysl, ze stacja polozona jest przeszlo trzy tysiace metrow nad poziomem morza. Sabat poczul, ze miekna mu kolana i musial przytrzymac sie, zeby nie upasc. Wtedy wlasnie pierwszy raz zobaczyl Madeleine Gaufridi.
Stwierdzil, ze dziewczyna ma nie wiecej niz osiemnascie lat. Ich spojrzenia spotkaly sie, gdy podziwial jej dlugie ciemne wlosy. Gdyby nie fakt, ze byla sama, mozna by ja wziac za uczestniczke szkolnej wycieczki. Obcisly sweter pod rozpietym plaszczem uwydatnial dziewczeca linie jej dziewiczego jeszcze i przez to tym bardziej zmyslowego ciala.
Przezwyciezajac zawrot glowy Sabat usmiechnal sie.
25
-Jedzie pan do Lodowego Palacu, monsieur? - zapytala melodyjnym, kuszacym glosem, w ktorym pobrzmiewal
francuski akcent.
Sabat kiwnal glowa.
-To jeden z najlepszych na swiecie punktow wido
kowych. Bylem tam kiedys... Kilka lat temu.
Zrozumial, ze dziewczyna zamierza towarzyszyc mu w drodze na szczyt. Znow poczul zawrot glowy, lecz nie z powodu wysokosci; czul, ze zaczyna byc podniecony.
Male schronisko niemal wbrew prawu ciazenia zawieszone bylo na szczycie lodowca, wsrod snieznych pol, przemierzanych przez psie zaprzegi.
-Wyjdzmy na taras. - Wziela go za reke i poprowadzila
przez podwojne oszklone drzwi, oddzielajace znajdujacych
sie w srodku ludzi od mrozu na zewnatrz.
Wrazliwe pluca Sabata zareagowaly na zetkniecie sie z zimnym powietrzem gwaltownym atakiem kaszlu. Sabat przytrzymal sie ramienia dziewczyny.
-Byl pan niedawno chory, prawda? - W jej glosie pobrzmiewalo autentyczne zainteresowanie. Znow popatrzyla na niego swoimi wielkimi oczami. - Co panu bylo?
-Zapalenie pluc - usmiechnal sie. - Ale prosze sie nie martwic, swieze powietrze dobrze mi robi. Doktor powiedzial, ze albo mnie wyleczy, albo zabije.
-To bylaby wielka szkoda - scisnela jego dlon. - Przy okazji, nazywam sie Madeleine Gaufridi - usmiechnela sie z wahaniem i zapytala: - A jak pan sie nazywa?
-Sabat - odetchnal gleboko, ale tym razem obylo sie bez kaszlu. - Mark Sabat. Przyjechalem do Szwajcarii na rekonwalescencje. - A jego wewnetrzny glos powiedzial: -"Klamca, nazywasz sie Quentin" - lecz Sabat staral sie go
26
zignorowac. - Zatrzymalem sie w hotelu "Jungfrau" w In-terlaken.-Ja jeszcze... nigdzie sie nie zatrzymalam - powiedziala
z naglym smutkiem i spuscila oczy. - Dopiero przyjecha
lam do Interlaken.
Z kilku przyczyn powstrzymal sie przed zadaniem jej pytan w rodzaju:,,Skad wziela pani pieniadze na te wycieczke, skoro wyglada pani, jakby miala w kieszeni nie wiecej niz dziesiec frankow? Czy nie boi sie przebywac sama wsrod grasujacych tu wilkow, takich jak ja?" Mial pelna erekcje i bylo mu troche niewygodnie - uczucie niemal zapomniane przez tygodnie choroby.
-Skoro oboje jestesmy tu sami, moze trzymalibysmy sie razem?
-Chetnie.
Zlapala go za reke. Sabat zauwazyl, ze z zachwytem oglada gorska panorame. Przygladal sie jej z boku. Moze byla starsza, niz sie wydawalo, moze rozmyslnie przybrala maske dziewicy, aby wtopic sie w ten dziewiczy krajobraz.
-Wracajmy do srodka - dziewczyna szczekala zebami. -
Tu jest strasznie zimno.
Mowila doskonale po angielsku, z lekkim tylko francuskim akcentem. Byc moze dopiero co skonczyla jakas szkole. Sabat dowie sie tego w swoim czasie, nie bylo pospiechu.
Wnetrze Palacu Lodowego przywitalo ich przyjemnym cieplem i Sabat doszedl do wniosku, ze daleko mu jeszcze do pelnego zdrowia; kilka tygodni temu stwierdzilby, ze jest tu nieznosnie duszno.
-Zamowie jakies wino. - Prowadzil ja do stolika, majac
w duchu nadzieje, ze jego organ rozkoszy chociaz na chwile
27
nieco zmieknie. Dziewczyna zdawala sie niczego nie zauwazac, prawdopodobnie byla na to zbyt niewinna. Nie wiedzial, co myslec o jej wieku; w jednej chwili zdawala mu sie bardzo mloda, a juz w nastepnej - dojrzala i doswiadczona. Czul jej wzrok na swoich plecach, gdy podszedlszy do lady stanal w krotkiej kolejce. Serce walilo mu jak oszalale, kiedy rozbieral ja w myslach. "Nie, ona z pewnoscia jest dziewica, jest tak niewinna, tak naiwna i jeszcze..."-Dziekuje. - Wziela od niego wysoka szklanke i wypila maly lyk. Ukradkiem rozejrzala sie wsrod tlumu turystow i Sabat wyczytal w jej oczach wyraz... ulgi. Przebiegl go lekki dreszcz, znow te same pytania cisnely mu sie na usta.
-Slyszalam o panu - usmiechnela sie nieznacznie.
-Ach - patrzyl na nia spokojnie - wiesc o mojej hanbie rozniosla sie po calym kontynencie.
-Trudno jest ukryc slawe - zasmiala sie spiewnie i rozbrajajaco. - Kilka miesiecy temu francuskie gazety zamieszczaly panskie zdjecie. Jest pan detektywem, ktory rozpracowal niebezpieczny spisek polityczny i wytropil ludzi, ktorzy udawali wampiry i tym podobne okropnosci*, prawda?
* Patrz - Sabat 2.
-I tak i nie - spuscil na chwile wzrok. - Nie jestem de
tektywem, po prostu wmieszalem sie w te sprawe. Przed
wielu laty znalem tego faceta, ktory uwazal sie za nowe
wcielenie Hitlera. W kazdym razie w Szwajcarii jestem
wylacznie na rekonwalescencji - powiedzial czujac, ze musi
upewnic ja jeszcze raz, gdyz najwyrazniej do jej glowy za
kradlo sie jakies podejrzenie.
28
-Wierze panu. - Patrzac na swoja szklanke, nagle spowazniala, jakby chciala mu cos wyznac.
Czekal cierpliwie. Jezeli chciala mu sie zwierzyc, zrobi to sama, jesli nie - bedzie milczec. Wyczul juz, ze jest to ten typ kobiety.
-Uciekam - powiedziala po prostu, wzdychajac jakby cos jej bardzo ciazylo.
-Przed kim? - zapytal lagodnie, nie okazujac zaskoczenia.
-Przed wieloma ludzmi - jej dolna warga lekko drzala -przed moja rodzina, moja religia.
Jej oczy zaszly mgla i Sabat mial wrazenie, ze dziewczyna zaraz upadnie.
-Moze mi pani o tym opowiedziec, jezeli pani chce -
przelknal spory lyk wina - ale jesli wolalaby pani nie mo
wic, nie zrobi mi to roznicy.
Wiedzial, ze bedzie chciala mu opowiedziec.
-Chcialabym - probowala sie usmiechnac. - Pan mnie
prawdopodobnie zrozumie. Widzi pan, oddano mnie do
klasztoru w Aix-en-Provance gdy mialam osiem lat i mysle,
ze przez nastepne dziesiec bylam tam w miare szczesliwa.
Moi rodzice byli wlascicielami winnicy i obsesyjnie pragneli
odseparowac mnie od reszty swiata. Postanowili, ze zostane
zakonnica i nie wolno mi bylo myslec inaczej. Dziecku la
two jest zrobic pranie mozgu, to wlasnie zrobiono ze mna i
wtedy... wtedy cos sie zdarzylo...
Rozejrzala sie po przestronnym pomieszczeniu i znow popatrzyla na Sabata.
-Nie potrafie tego wytlumaczyc, ale nagle poczulam, ze
zostalam oszukana i ze... ze nie wierze w Boga. Modlilam
sie mechanicznie, jakbym recytowala wiersz na lekcji.
Wiedzialam, ze musze odejsc z klasztoru, ale nie bylo sensu
29
tlumaczyc tego matce przelozonej. Skarcilaby mnie, moze nawet ukarala. Wiec... ucieklam, zostawilam tylko list. Wyrzeklam sie moich slubow i zwialam.-Ale Francja jest wolnym krajem - Sabat zmarszczyl czolo - nikt nie moze pani zatrzymac. To nie jest sprawa policji.
-Pan moze myslec w ten sposob - wolno potrzasnela glowa - ale moj ojciec ma bardzo duze wplywy, jest jednym z najbogatszych ludzi we Francji i jesli zechce - zatrudni bezpieke i prywatnych detektywow, ktorzy beda na mnie polowac.
-Dlaczego przyjechala pani do Szwajcarii?
-Mam tu przyjaciol - odparla. - W kazdym razie znam w Lucernie kilku ludzi, ktorzy - jak sadze - mogliby mi pomoc, chociaz nie wiem, jak daleko siega ich lojalnosc. Ojciec wyznaczyl wysoka nagrode, a pieniadze zmieniaja ludzi.
-Wiec zatrzymala sie pani w Interlaken dla nabrania oddechu - Sabat rozejrzal sie po pomieszczeniu, ale nie zauwazyl nikogo, kto zwracalby na nich uwage.
-I szczesliwie spotkalam pana. Rozpoznalam pana w pociagu z Wengau i pomyslalam, ze jedynie pan moze mi pomoc.
Sabat powoli skinal glowa. Ciagla erekcja zaczynala sprawiac mu bol; dlugo juz nie mial kobiety. Zbyt dlugo. Madeleine Gaufridi pojawila sie jak manna z nieba.
-Moge pani pomoc - usmiechnal sie - mam pokoj w Interlaken. Najlepiej bedzie, jesli pani spedzi te noc u mnie, a jutro zobaczymy co dalej.
-Chcialabym - zasmiala sie miekko i Sabat zastanowil sie czy rzeczywiscie jest taka naiwna. Przekona sie tej nocy.
30
Z okna swojej sypialni Sabat obserwowal swiatla Inter-laken odbijajace sie w spokojnych wodach jeziora Brienz. Slyszal, jak Madeleine rozbiera sie po cichu w glebi pokoju. Sila powstrzymal sie, aby sie nie odwrocic. Bylo tylko jedno lozko i cala noc przed nimi, nie trzeba sie spieszyc.W koncu odwrocil sie z udawana niedbaloscia. Spodziewal sie, ze dziewczyna ma na sobie jakas koszule nocna lub pizame, lecz okazalo sie, ze byla calkiem naga. Lezala na lozku z zamknietymi oczami, jakby spala. Nogi miala wyprostowane tak, ze mogl tylko czesciowo dostrzec to, co znajdowalo sie pomiedzy udami. Uwodzila go? Nie, nie Madeleine, po prostu w swojej nieswiadomosci nie zdawala sobie sprawy...
Gdy otworzyla oczy, Sabat rozpinal juz koszule. Nie byla ani troche zaklopotana, sprawiala teraz wrazenie kobiety duzo starszej, niz osiemnastoletnia dziewczyna, ktora wlasnie opuscila klasztor. Jego wzrok zatrzymal sie na niewielkich ksztaltnych piersiach, rozowych sutkach, twardych, jak gdyby ktos juz je piescil. Potem spojrzenie zesliznelo sie powoli po gladkim brzuchu, az do owego tajemniczego trojkata ciemnych puszystych wlosow, jakby z rozmyslem skrywajacych to, co bylo ponizej. Nogi rozchylily sie nieznacznie, nie na tyle jednak, aby mogl dostrzec cos wiecej. Dreczyla go? Nie, to byl przypadek, Madeleine byla ofiara wychowania w calkowitej izolacji i nie rozumiala tych spraw. Drzacymi palcami odpial w pospiechu ostatnie guziki i sciagnal koszule, ukazujac swoj muskularny tors. Zdejmujac spodnie, przez chwile pomyslal, ze moze powinien sie odwrocic, nie ze wzgledu na siebie, lecz dlatego, ze ta dziewczyna prawie na pewno nigdy nie widziala...
31
Zobaczyl, jak jej reka wysuwa sie w kierunku jego dloni, chwyta ja i lagodnie przyciaga go do lozka. Dziewczyna odsunela glowe, robiac miejsce na poduszce i zblizyla do jego twarzy swoje miekkie i wilgotne wargi. Ich usta zetknely sie w zmyslowym pocalunku, jej jezyk dotknal jezyka Sabata i cofnal sie, zachecajac go do zrobienia tego samego. Madeleine oplotla jego cialo w sposob, jakiego z pewnoscia nie nauczyla sie w klasztorze w Aix-en-Provance.-Powiedz mi, Mark - odsunela sie z naglym wyrazem
zamyslenia na twarzy - czy to prawda, co pisano w gaze
tach, ze odprawiasz egzorcyzmy?
Sabat zesztywnial, uderzenie nastapilo w chwili, gdy byl najmniej do niego przygotowany. Nie bylo sensu klamac.
-To prawda - odparl - czy tez raczej to byla prawda.
-Dlaczego "byla"?
-Powiedzmy, ze to z powodu mojej choroby. Nie jestem teraz... nie jestem soba.
-Ach - powiedziala sztucznie - czy bedziesz... czy bedziesz kiedys w stanie znowu to robic?
-Nie... nie wiem - zmruzyl oczy - a dlaczego?
-Po prostu jestem ciekawa, fascynujesz mnie.
Sabat naprezyl sie, czujac, jak jej reka lagodnie gladzi go po brzuchu, jak zmierza prosto do tego jedynego miejsca i w koncu je osiaga, przyprawiajac go o dreszcz i wyrywajac z jego ust zmyslowy jek. W tej chwili zdal sobie sprawe, ze jej niewinnosc jest tylko pozorem. Dziewczyna obrocila sie tak, by bez przeszkod widziec dolne czesci jego ciala.
32
-Dlaczego... dlaczego to tak wyglada, Mark? - Dotknelago palcami.
Sabat westchnal gleboko.
-Bo jestem obrzezany - wymamrotal. W tych kilku sekundach rozwial sie dla niego mit jej dziewictwa.
-Dlaczego?
-Bo... mogl powiedziec: "Bo jestem Zydem" lub "Bo moi rodzice sadzili, ze tak bedzie lepiej". Powiedzial jednak: - Jest to dla egzorcysty specjalne zabezpieczenie; w czasteczkach brudu, ktore dostaja sie pod napletek...
-Rozumiem.
Znow poczul zmyslowe ruchy jej jezyka i palcow. Do diabla to bylo prawdziwe sledztwo, ale to teraz niewazne, dopoki...
Panowal juz mrok, naga sylwetka dziewczyny rysowala sie na tle okna, slabo oswietlona blaskiem ulicznych swiatel, jak nimfa tanczaca na jego ciele.
Gdy probowal wstrzymac jeszcze chwile spelnienie, przyszlo mu do glowy wspomnienie tamtej nocy, gdy one pozadaly jego spoconego w goraczce ciala, ofiary z jego wlasnej dumy i szacunku do samego siebie.
Nagle wytrysnal z taka sila, jakby dusza pragnela wydostac sie z ciala. Dusza Quentina.
Rozdzial IV
Sabat stwierdzil, ze zycie powinno byc sielanka. I bylo nia w pewien sposob, od czasu gdy pojawila sie przy nim ta niezwykla dziewczyna. Bylo w tym cos, czego nie umial wytlumaczyc, cos wiecej niz tylko obietnica jej mlodego ciala, jakas grozba, podobna do tej, jaka straszyl go Quen-tin, zanim Sabat sam stal sie Quentinem. Czul, ze krepuja go i zmuszaja do posluszenstwa jakies niewidzialne wiezy. Mimo, ze pozornie wolny, byl jednak niewolnikiem.
Po pierwszej wspolnej nocy opuscili hotel i wynajeli mala drewniana wille, stojaca nad wodami jeziora Brienz, na oddalonej od miasteczka polanie, otoczonej wysokimi sosnami. Mogli tam oddychac powietrzem swiezym i przesyconym zapachem zywicy.
-Wkrotce musimy jechac do Lucerny. - Madeleine
wsunela palce w jego dlon i wyszla za nim na werande. -
Musimy skontaktowac sie z moimi przyjaciolmi.
Sabat skinal glowa. Pojechalby za nia wszedzie, gdzie by tylko chciala.
-Martwie sie - westchnela.
-Czym?
-Mam nieprzyjemne uczucie, ze ludzie, ktorzy mnie sledza, wiedza gdzie jestem i zaplanowali juz atak na to miejsce.
34
-Wiec ty naprawde przyjechalas z Aix-en-Provance i naprawde ktos cie sledzi? - w glosie Sabata dzwieczala nuta powatpiewania.-Oczywiscie - powiedziala ostro Madeleine. - Chyba nie sadzisz, ze ci naklamalam?
-Nie, po prostu pewne rzeczy... maja sie inaczej, niz przypuszczalem - odparl Sabat, pomyslawszy, ze w koncu nie utrzymywala, iz jest dziewica, lecz uciekajaca siostra zakonna.
-Tak jest zazwyczaj - zasmiala sie slabo - tym niemniej przynioslam wstyd mojej rodzinie, przynajmniej w ich oczach i oni sie teraz zemszcza. Sabat, ja czuje, tej nocy ktos tu przyjdzie.
Przeszyl go zimny dreszcz. Nie powinien sie tak przejmowac slowami dziewczyny, ale odczuwal jej strach jako wlasny.
-Bede czuwal tej nocy, jesli to moze cie uspokoic, Ma-deleine.
-Dziekuje, ale tej nocy nie mozemy spac w jednym lozku. Jesli ktos mnie sciga, to wyjdzie z lasu i tam musisz na niego czekac.
-W porzadku - westchnal, pomyslawszy o swoim rewolwerze, trzydziestce osemce, ktory zawsze nosil w wewnetrznej kieszeni, a ktory teraz spoczywal na dnie jego walizki - bede stal na warcie, jesli to znaczy dla ciebie tak wiele.
-Uwazaj, oni sa niebezpieczni.
Sabat mial na sobie golf, ciemne spodnie i buty na grubych podeszwach, umozliwiajace mu bezszelestne poruszanie sie posrod drzew. Kroki stawial ostroznie w obawie, aby nie nadepnac na jakas sucha galaz. Zimne powietrze wywolywalo w jego plucach odruch kaszlu, ktory
35
musial sila powstrzymywac. W SAS nauczono go nie zwazac na wlasna niewygode.Przeswitujace gdzieniegdzie spomiedzy drzew i zarosli slabe swiatlo gwiazd bylo wystarczajace, aby oswietlic kazdy poruszajacy sie przedmiot. Sabat przysiadl na sterczacym z ziemi korzeniu olbrzymiej sosny. Byl to dobry punkt obserwacyjny; kazdy, kto szedlby w strone willi bylby przez kilka sekund oswietlony padajacym na sciezke blaskiem. To wystarczylo, aby wycelowac i strzelic.
Mozliwosc zabijania ekscytowala go, byl nia podniecony tak samo, jak tamtym spotkaniem z Madeleine w Palacu Lodowym. Mogl pozwolic sobie smakowac to uczucie tak dlugo, poki nie oslabi ono jego refleksu, zwlaszcza teraz, gdy jest mu tak bardzo potrzebny. Nie bylo watpliwosci, ze Sabat zabije kazdego intruza, ktory sie pojawi, zastrzeli go bez namyslu, kierujac sie prymitywnym instynktem. Nie bedzie to pojedynek dzentelmenow, lecz zadanie, ktore nalezy wykonac i zapomniec o nim. Tak, jak nauczono go w SAS.
Pomyslal o Madeleine. Mial przed oczami jej nagie cialo, lezace na lozku, prowokujace kazdym swoim ruchem. Nie mial watpliwosci, ze rzeczywiscie spedzila dziesiec lat w klasztorze i dziwil sie, jak przez caly ten czas radzila sobie ze swoimi potrzebami seksualnymi. Wobec braku mezczyzn pozostawaly jej dwa sposoby ich zaspokojenia: seks z inna kobieta i masturbacja. Sabat doszedl do wniosku, ze w przypadku Madeleine w gre wchodzilo to drugie rozwiazanie. Nie wydawalo mu sie, zeby mogla byc lesbijka. Wyobrazal ja sobie, jak lezy w ciemnym klasztornym dormito-rium, robiac to, co bylo grzechem w oczach jej towarzyszek, jak nie moze pozwolic sobie nawet na glosniejsze westchnienie rozkoszy. "Skalanie" wlasnego ciala bylo jedynym
36
sposobem, aby zachowac zdrowie.Sabat uswiadomil sobie, ze jest podniecony. Do diabla -pomyslal - mysli erotyczne sa tym, czego nalezy w takich sytuacjach bezwzglednie unikac, gdyz rozbrajaja mezczyzne zupelnie i moga kosztowac go zycie.
Usilowal odegnac od siebie obraz nagiej dziewczyny, gdy naraz jego wyostrzony sluch wylapal jakis cichy szelest dobiegajacy z glebi lasu, trzask lamanej galezi. Mogl to byc skradajacy sie lis, ale moglo tez byc to cos innego.
Siegnal po swoja trzydziestke osemke ruchem tak naturalnym, jakby jeszcze wczoraj bral udzial w akcji SAS przeciwko terrorystom. Czul to samo podniecenie, ten sam dreszcz, smak zabijania. Niemal wstrzymal oddech nasluchujac uwaznie.
Najwyrazniej ktos byl w lesie, nie wiecej niz dziesiec metrow od niego. Posuwal sie bezszelestnie, ale wytrenowany lowca czul jego obecnosc, liczac na to, ze tamten nic nie wie o nim. Z tego spotkania tylko jeden z nich mogl wyjsc zywy.
Sabat skurczyl sie tak, ze komus patrzacemu z boku wydawalby sie czescia pnia starej sosny. Patrzyl uwaznie, przygotowany do strzalu. Czlowiek zblizyl sie, Sabat slyszal teraz szuranie gumowych podeszew jego butow i trzask lamanych galezi. Po chwili zobaczyl go.
Bezksztaltny cien przeslonil slaby odblask swiatla ksiezycowego. Sabat wycelowal w to miejsce, gladzac palcem spust rewolweru. W tej samej chwili zdecydowal sie nie strzelac. Rozumowal instynktownie. Oczywiscie latwo byloby teraz zabic tego czlowieka i blysk ognia uczynilby z Sabata latwy cel dla jego ewentualnego wspolnika. Schowal
37
rewolwer do kieszeni i w jednej sekundzie ustawil sie do skoku w ciemnosc.Jak zywy pocisk wyskoczyl na nieznajomego, wyrzucajac do przodu obie nogi, i kopiac z calej sily. Poczul, ze udalo mu sie bezblednie trafic tamtego w twarz. Dal sie slyszec glosny trzask, glowa zaatakowanego czlowieka wygiela sie nienaturalnie do tylu, nieznajomy przewrocil sie i przeturlal kilka krokow.
Sabat odskoczyl i skulil sie, lecz zaden kontratak nie nastapil. Skurczone cialo przeciwnika lezalo bez ruchu u jego stop. Wystarczyly pobiezne ogledziny, by stwierdzic, ze czlowiek ten nie zyje.
Sabat kleczac przy nim wsluchiwal sie w nocna cisze. Jego uszy nie zarejestrowaly jednak niczego, poza odglosami malych lesnych zwierzat. Przesladowcy Madeleine Gaufridi wyslali wiec jednego tylko czlowieka.
Sabat zapalil mala kieszonkowa latarke, ktora w nocy zawsze nosil przy sobie. Starczylo kilka sekund, aby w jej swietle zobaczyc wszystko, co chcial. Wysoki, ciemno ubrany mezczyzna z groteskowo odrzuco