GUY N. SMITH Sabat #3 Kult kanibali (Cannibal Cult) Przelozyl Krzysztof Wargan PHANTOM PRESS INTERNATIONALGDANSK 1991 Redaktor:Artur Kawinski Opracowanie graficzne: Piotr Metlenga Copyright (C) by Guy N. Smith 1982 Copyright for the Polish edition by PHANTOM PRESS INTERNA-TIONAL Gdansk 1991 Wydanie 1 ISBN 83-85276-23-8 Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowie. Zam. 3291/91. Druk z gotowych diapozytywow. Rozdzial I W bialym pokoju glowne miejsce zajmowala gilotyna -brutalna, natychmiastowa, krwawa smierc, piekielne narzedzie egzekucji. Metalowa konstrukcja lsnila zlowrogo w jasnym blasku lampy. Louis Nevillon byl spokojny podczas tych kilku chwil, ktore jego straznicy pozostawili mu, by przygotowal sie na smierc. Tamci stali z boku. Mogl wyczytac z ich twarzy, ze z jakas dziwna pozadliwoscia czekali na egzekucje. Nawet ksiadz. Oblicze kata skrywala maska - zwyczaj pochodzacy sprzed wiekow - lecz widoczne spod kaptura blade, niebieskie oczy lsnily tak, ze nie sposob bylo sie pomylic. Oczywiscie, byl to Galion. Ktoz inny? Nikt, przynajmniej zadna z jego ofiar, nie widzial jego twarzy. Tylko ten zimny wzrok, w ktorym widac bylo radosc z kazdej przezywanej tu sekundy. Nie spieszyl sie, wiedzial, ze i tak wszystko dokona sie w ciagu paru chwil, a czy te minuty moga znaczyc cokolwiek dla skazanego na smierc czlowieka? Po chwili Nevillon spojrzal na niego raz jeszcze. Zdawalo mu sie, ze dostrzegl w oczach kata blysk leku, lecz zapewne bylo to tylko szczegolne odbicie swiatla. Niemniej jednak, kat mogl odczuwac strach. W koncu wszystkie te swinie drzaly przed Nevillonem, nawet wtedy, gdy byl juz uwieziony i skazany na smierc. Teraz takze bali sie, ze moze usmiercic ich w jednej chwili swoja przerazajaca moca. 5 Okazalo sie, ze wiek XX nie roznil sie az tak bardzo od XV, i wtedy, i teraz ludzie bali sie niewytlumaczalnego, nieznanego. Nie bal sie tylko Nevillon, sam niezrozumialy i straszny.Zlapali go po dziesieciu dniach poscigu, w ktorym brala udzial cala armia uzbrojonych po zeby policjantow i straznikow, a nawet oddzial sluzb specjalnych. Otoczyli budynek, co potem prasa tlumaczyla koniecznoscia ochrony Nevillona przed rozwscieczonym tlumem, ktory sam chcial wymierzyc mu sprawiedliwosc. Za kazdym razem, kiedy go gdzies przewozili, czul popychajace go, uzbrojone w pistolety rece. Sala sadowa, na ktorej toczyl sie proces, byla od pierwszego dnia wypelniona po brzegi. Louis patrzyl z niechecia na ten tlum; pod jego spojrzeniem kazdy odwracal glowe. Nawet sedzia: niski, grubawy czlowiek, bez przerwy oblizujacy wargi, ktory z irytacja staral sie przelamac milczenie oskarzonego - nawet on ani razu nie spojrzal Nevillonowi w oczy, wyliczajac glosno jego winy. Louis nie watpil ani przez chwile, ze go skaza. Pytal zreszta o to swego adwokata. Pietnascie udowodnionych morderstw, dziewiec oskarzen o pobicie. Musieli uznac go winnym i oglosic wyrok smierci. Proces trwal pietnascie dni i przez caly ten czas oskarzony nie odpowiedzial na zadne pytanie, zaden zarzut, pograzony w wynioslym milczeniu, ktore wywolywalo u sedziow zaklopotanie i niepokoj. Nawet kiedy juz podjeli decyzje, trzeba im bylo duzo odwagi, by mu ja oznajmic. Louis Nevillon nie byl bowiem zwyklym morderca. Nie mowil im, ze jest spadkobierca Silvaina Nevillona, spalonego za czary w Orleanie w 1614 r. Spadkobierca? Byl jego kolejnym wcieleniem. Byl samym Silvainem, odrodzonym 6 na nowo. Nawet gilotyna nie mogla unicestwic mistrza odwiecznego zla. Lecz ci szalency zdawali sie tego nie rozumiec.Kazde kolejne oskarzenie sprawialo, ze serce bilo zywiej w piersi Louisa. Gdy zas wspomniano o Yvette de Coulon, przypomnial sobie jej nagie cialo lezace pod nim, krzyczace z przerazenia usta i szeroko otwarte oczy. Poczul nagla fale podniecenia. -Louisie Nevillon, czy w nocy dnia 30 kwietnia upro wadziles z domu Yvette de Coulon, ktora nastepnie zawio zles do miejsca satanistycznego kultu w Nemours, gdzie dokonales na niej gwaltu, a potem po zabiciu jej - aktow nekrofilii? 30 kwietnia - przeciez to Noc Walpurgii! Nic nie zdradzalo emocji Louisa Nevillona, moze tylko jakis krotki blysk w oku, czy uwypuklenie przy rozporku obcislych czarnych spodni. Sedziowie zadawali mu coraz to nowe pytania, lecz on pozostawal bierny, nieporuszony, milczacy. Chcial uslyszec wszystko z ich ust, moc w spokoju rozpamietywac przypomniane mu zdarzenia. Pamietal kazdy szczegol, a teraz przezywal minione chwile rownie mocno, jak wtedy, gdy bral w tym wszystkim udzial. Czul znowu swieza won tamtego mlodego ciala, jego smak. -Wraz z innymi, ktorych tozsamosci dotad nie usta lilismy, ty, Louisie Nevillon, brales udzial w obrzedach komunii z Szatanem. Kiedy juz wykorzystales te dzie wczyne, wypusciles krew z jej ciala i kazales czlonkom zgromadzenia ja pic. A potem... potem... Na sali zapadlo chwilowe milczenie i slychac bylo tylko przyspieszone oddechy. Morze pobladlych nagle twarzy, 7 ktore nie chcialy, nie byly w stanie przyjac calej prawdy.-A potem... co? - Oblizujacy wargi jezyk sedziego stal sie teraz jeszcze bardziej ruchliwy. - Sad musi znac dokladny przebieg wydarzen! -A potem... Louisie Nevillon, zmasakrowales jeszcze bardziej cialo dziewczyny, po kolei odrywajac od niego kolejno konczyny... rozdzieliles kawalki ludzkiego miesa miedzy zgromadzonych i wraz z nimi dokonales aktow kanibalizmu. W przeciagu paru godzin cialo Yvette de Coulon zostalo spozyte, zas na koncu dokonales aktu seksualnego wykorzystujac pozostale kosci! Gdzies w tlumie rozlegl sie krzyk, a potem dal sie slyszec odglos upadajacego ciala. Ludzie rozstapili sie, kogos wynoszono z sali. Byla to Madame de Coulon, matka zabitej dziewczyny. Nevillon pozwolil sobie na usmiech zadowolenia. Dalej - kolejne morderstwa. Slyszal brzmienie slow, lecz nie rozumial ich znaczenia, bladzil myslami gdzie indziej. Moglby przeniesc sie w swa astralna forme, opuscic bezuzyteczne juz ludzkie cialo i w ten sposob uchronic sie przed smiercia i bolem. Lecz nie to bylo jego celem. Zlo, ktore w nim istnialo musialo przezyc jego wlasna smierc. Gilotyna zniszczy wprawdzie jego cialo, lecz bedzie to bezbolesne. Im szybciej sie skonczy, tym lepiej. Nagle uswiadomil sobie, ze wyrok smierci zostal juz ogloszony, gdyz przez zgromadzony w sali sadowej tlum przeszedl cichy pomruk. Sedziowie wyszli na trzy godziny, a on nawet nie zauwazyl ich nieobecnosci. Byl teraz z powrotem w tamtym budynku, skazany czlowiek, ktorego zrzucono z kamiennych schodow; straznicy upokarzajacy go bez 8 zadnych oporow. Czyjes mocne, bolesne kopniecie Wszyscy oni jeszcze za to zaplaca!Podroz z sadu do wiezienia bylaby koszmarem dla kazdego oprocz Nevillona. Policja z najwyzszym wysilkiem powstrzymywala krzyczacy, rozwscieczony tlum Pelne odrazy, rzucajace przeklenstwa twarze. Samochod wciaz bombardowany byl kamieniami, zgnilymi jajkami i owocami. Struzki soku rozbitego na szybie pomidora przypomnialy Louisowi krew Yvette de Coulon, co sprawilo, ze znowu poczul podniecenie. Nie zalowal niczego co zrobil. Straznicy w karetce wieziennej wciaz trzymali odbezpieczone karabiny, mimo, iz Louis mial skute rece. Takze i oni, jak wszyscy, obawiali sie tego czlowieka o siwych wlosach i arystokratycznej twarzy. Historia wciaz sie powtarzala, kolejny wysoko urodzony odbywal swa ostateczna droge do Madame Guillotine, oczekujacej niecierpliwie na jego glowe. Rozesmial sie glosno i dwoch straznikow natychmiast rzucilo sie ku niemu, niemal dotykajac lufami karabinow jego piersi. -Nie bedzie sie pan smial, kiedy poloza panu glowe pod noz, panie Nevillon - powiedzial jeden z nich. - Uczestniczylem raz w egzekucji. Czy mam panu opowiedziec szczegoly? -Ja rowniez uczestniczylem kiedys w egzekucji - odparl Nevillon lagodnym glosem - zatem moze bylby pan uprzejmy pozwolic bym opowiedzial pierwszy. Skazana dziewczyna nazywala sie Yvette... -Bydle! - Otwarta dlon uderzyla wieznia prosto w twarz tak, ze glowa odleciala do tylu - ty podly bydlaku! Drugi mezczyzna przesunal sie naprzod i kopiac Nevillo-na zrzucil go z siedzenia. Kolejne uderzenia probowal 9 odeprzec dlonmi, lecz kajdany uniemozliwily to.-Gdybym to ja mogl decydowac - straznik, ktory uderzyl pierwszy zwrocil sie do swojego kolegi - nie skazywalbym go na gilotyne. To zbyt szybko, nie uwazasz Marcel? Ale tak po kolei odcinalbym jego czlonki, najpierw noga, potem druga, potem rece, a potem moze jeszcze cos! Zamilkl i obaj usmiechneli sie porozumiewawczo. Teraz smierc byla w zasiegu wzroku. Ksiadz chcial widziec go martwego, gdyz wierzyl, ze wszystko to jest czescia walki ze zlem. Straznicy i kat chcieli odegrac sie za smierc Yvette de Coulon. Szalency! Ten, ktory byl wlasnoscia Szatana nie mogl zostac zniszczony przez zgiloty-nowanie jak inni ludzie. Ksiadz, patrzac w kartki modlitewnika, mruczal cos pod nosem. Zaden z nich nie probowal nawet udawac litosci, wszyscy chcieli przedluzyc koniec, liczyli na to, ze Louis bedzie cierpial psychicznie przez ostatnich kilka minut. Powinni oszolomic go lekami, lecz przeoczyli ten akt dozwolonej prawem litosci. Kto bedzie o tym wiedzial? Pomieszczenie bylo wyciszone i nikt nie uslyszy jego ostatniego blagania o milosierdzie. Do Louisa Nevillona docieraly przytlumione odglosy wielkiej manifestacji pod murami wiezienia. Slyszal powolne odliczanie przy akompaniamencie klaskania w dlonie i tupania wielu nog. Wszyscy skandowali imie Yvette de Coulon. Dwoch straznikow puscilo Nevillona przodem, kopiac go w nogi tak, ze ciezko upadl na podloge. Podciagneli go do pozycji kleczacej i zalozyli na jego szyje stalowa obrecz 10 tak ciasno, ze niemal go dlawila. Powinni zaslonic mu oczy, lecz z niema satysfakcja zignorowali ten przepis.Mogl widziec wszystko co sie dzieje. Bez zainteresowania przygladal sie odbiciom swiatla w lsniacych sztabach stanowiacych podstawe konstrukcji. Nie obchodzilo go to, co robia w tym momencie tamci czterej, obserwujacy jego smierc. Tymczasem mezczyzna w masce przystapil do dzialania. Kara smierci byla wymierzana we Francji tak rzadko, ze rozkoszowal sie ta chwila i staral sie robic wszystko jak najdokladniej. Szczegolnie w przypadku Louisa Nevillona. To byla najpiekniejsza godzina jego zycia, szczyt jego szczegolnej kariery. -Czy chce pan jeszcze cos powiedziec? - Ksiadz stanal z tylu jakby nagle poczul sie winny, ze skazuje sie Nevillona na tak dlugie psychiczne cierpienie. -Tak - Nevillon usmiechnal sie. - Jest pan sluga Boga, zatem bez watpienia wie pan dobrze, co sie stalo trzeciego dnia po ukrzyzowaniu czlowieka, ktorego uwazano za Syna Bozego. -Tak, a dlaczego pan pyta? -Poniewaz, moj przyjacielu - Nevillon przestal sie usmiechac, a jego glos przeszedl w ostry szept, ktory dotarl do nich wszystkich - poniewaz trzeciego dnia zmartwychwstane i wszyscy bedziecie bac sie mojego przyjscia! -To bluznierstwo! - ksiadz pobladl, niemal upuscil modlitewnik. - Panie Galion, w imie Boga Najwyzszego, niech pan nie zwleka ani chwili dluzej. -Bede zyl znowu! - powtorzyl Nevillon i zdolal jeszcze zobaczyc ruch dloni kata w kierunku dzwigni. Potem uslyszal metaliczny brzek spadajacego ostrza. Ksiadz odsunal jego odcieta glowe, tak ze stoczyla sie do 11 stojacego ponizej kosza. Z przecietych arterii obficie wyplywala krew, zabarwiajac podloge na czerwono. Skads zaczal plynac strumien wody, aby splukac purpurowe strugi i splynac wraz z nimi do miejskich sciekow.Galion stal i przygladal sie z zadowoleniem swemu dzielu. Wszystko stalo sie tak szybko, ze nawet szkoda, ze to wlasnie Louis Nevillon mial tak krotka smierc. Dwaj straznicy takze sie przygladali: poprzedniego dnia, widzac przerazajacy wypadek drogowy, zatrzymali sie specjalnie, zeby popatrzec. Widok krwi byl dla nich zawsze fascynujacy i budzil dreszczyk emocji. -Dziekuje, panowie - Galion byl znowu urzednikiem panstwowym - katem. - Wasza obecnosc byla niezbedna. Byliscie swiadkami, ze skazany czlowiek umarl szybko i bezbolesnie. -Niestety! - powiedzial ktos z obecnych. Na zewnatrz wiezienia tlum stal w milczeniu, glosne okrzyki ucichly i slychac bylo tylko gdzieniegdzie przyciszone rozmowy. Yvette de Coulon zostala pomszczona. Nie bylo juz po co stac tutaj. Powoli gapie zaczeli sie rozchodzic. Otaczajacy wiezienie policjanci schowali bron i odetchneli z ulga. Nie bylo juz Francuskiego Potwora, polozono kres jego zbrodniczym czynom. -Powiedzialem juz, ze to niemozliwe! - Naczelnik wie zienia drzal i nerwowo bebnil palcami w blat biurka. Potra cil otwarty kalamarz i przewrocil go, tak ze granatowy plyn wylal sie na stol. - To absolutnie niemozliwe. To jakis kiep ski dowcip. Jego sprawca zostanie surowo ukarany! 12 -To nie jest dowcip, prosze pana - gubernator nerwowo oblizywal wargi. - Bylem tam i widzialem to na wlasne oczy, gdyz podobnie jak pan, na poczatku nie moglem w to uwierzyc. Lecz pomylka jest wykluczona - cialo Louisa Nevillona zniknelo z pomieszczenia, w ktorym wykonano egzekucje, razem z glowa. Wszystko co pozostalo, to pare sladow krwi!-Ale jak? I dlaczego? Chcialbym to wiedziec, prosze pana, lecz sadze, ze jest to sprawa sluzb specjalnych. Zapadla niepewna, pelna przerazenia cisza. -Pojade tam i zobacze - naczelnik wstal, nagle twarz mu zszarzala - byc moze... zaistniala jednak jakas pomylka. Lecz nie bylo pomylki, nie moglo byc, gdyz w pomieszczeniu, w ktorym stala gilotyna nie mozna bylo nigdzie ukryc ciala. Z pobladla twarza i drzacymi rekami naczelnik ogladal "kosz" - stalowa nierdzewna skrzynke, stojaca pod gilotyna, ktorej dno stanowila druciana siatka. Byly tam tylko slady krwi. Purpurowe plamy odcinaly sie wyraznie od lsniacej w ostrym elektrycznym swietle stali, tajemniczo, jakby strzegly jakiegos sekretu. Poza tym, w pomieszczeniu nie bylo nic wiecej. -Lecz jak to sie moglo stac? - Naczelnik bezradnie zalamal rece. - Ktos musial ukrasc cialo. Straze... -Nikt nie moze stad wyjsc nie zauwazony - powiedzial delegat rzadu, glosem, ktory przypominal ucznia odtwarzajacego przed nauczycielem wyuczona lekcje. -Zatem wewnatrz wiezienia musi istniec jakis spisek -naczelnik za wszelka cene staral sie znalezc jakies logiczne wyjasnienie. Nevillon byl zlem, zjednoczyl sie z Szatanem, spozywajac ludzkie mieso. Gdy byl martwy, stal sie jednym ze 13 zwyklych ludzi. Wydawalo sie, ze jego magiczna moc umarla wraz z nim.-Bedziemy musieli poinformowac policje i przeprowadzic dochodzenie - naczelnik cofnal sie szybko w kierunku drzwi. Drzal, w pomieszczeniu bylo tak zimno. Byc moze zreszta tylko tak mu sie wydawalo. - Do tego czasu nikomu nie wolno wejsc do tego pokoju. Powiedziawszy to, zamknal za soba drzwi na klucz. Dochodzenie w sprawie znikniecia ciala Louisa Nevillo-na prowadzone bylo wspolnie przez wladze wiezienia i policje. Wypytywano wszystkich, od naczelnika po najnizszego ranga straznika, lecz w koncu niczego nie wyjasniono. Tylko czterech mezczyzn mialo na ten temat swoje opinie, lecz zachowali je dla siebie. Pan Galion - slawny francuski kat, ksiadz i dwoch straznikow, ktorzy byli obecni przy smierci Nevillona. Oni pamietali ostatnie slowa mordercy: Trzeciego dnia zmartwychwstane, bede zyl znowu i wszyscy bedziecie obawiac sie mojego przyjscia! Cialo Francuskiego Potwora jakby rozplynelo sie w powietrzu. Louis Nevillon mowil prawde. Znowu byl zywy. Rozdzial II Sabat, zmartwiony, zmarszczyl brwi. Powoli potrzasnal glowa, dotykajac palcem lewego policzka. Widniejaca tam dluga blizna - pamiatka z SAS - bolala go jeszcze od czasu do czasu. Zagryzl wargi, mruzac swoje ciemne oczy. Juz po raz drugi odczytywal napisana drobnym drukiem krotka notatke u dolu wewnetrznej strony Telegraphu. CIALO MEZCZYZNY ZAGINELO PO EGZEKUCJI Cialo Louisa Nevillona zgilotynowanego w Paryzu za dokonanie licznych morderstw, zginelo z pomieszczenia, w ktorym wykonano egzekucje. Rzecznik policji odmowil skomentowania tego faktu. W istocie, wladze francuskie rzadko komentowaly swoje porazki. Wypuszczajac gazete z rak, Sabat zapatrzyl sie niewidzacym wzrokiem w gestwine rosnacych za oknem krzewow, odgraniczajacych jego dom w West Hampstead od reszty swiata. Przed oczami stanela mu postac szpakowatego mezczyzny o arystokratycznych rysach, skrywajacych wyraz zla w blisko siebie osadzonych oczach i waskich ustach. Sabat mial zywo w pamieci obraz czlowieka, ktorego spotkal tylko raz w zyciu. Minione lata mogly wprawdzie zmienic Nevillona fizycznie, dodajac mu kilka zmarszczek, jeszcze bardziej pobielajac wlosy, lecz wewnetrznie Francuz 15 pozostal tym, kim byl wtedy - Wielkim Mistrzem Sciezki Lewej Reki.Sabat westchnal. Pamietal, jak bezsilne w walce z jego bratem Quentinem okazaly sie rewolwerowe kule*. Podobnie gilotyna, z pewnoscia nie byla w stanie zniweczyc tak poteznej mocy zla. * Patrz - Sabat 1. - "Cmentarne Hieny". Dusza zabitego Quentina wcielila sie wowczas w samego Marka Sabata, schronil sie w jego ciele zly duch, z ktorym Sabat od tego czasu nieustannie walczyl, lecz udalo mu sie jedynie przytlumic sile jego dzialania. Wystarczyla jedna chwila slabosci, a zlo, niczym smiertelny jad, rozprzestrzenialo sie w ciele i duszy Marka, dominujac nad kazdym jego czynem i mysla. Quentin wciaz zyl. Nawet teraz, gdzies z jakiegos odleglego zakatka mozgu dobiegal jego smiech i szyderczy szept: "Nie udalo im sie zabic Nevillona. On znow zyje." Wyplukal gardlo, chcac pozbyc sie zalegajacej tam nieprzyjemnej flegmy. Bylo mu zimno i mial dreszcze. Cale jego cialo pokrylo sie gesia skorka. Cholera, przeziebil sie. Od czasu zwolnienia z SAS, Sabat dbal o swoje zdrowie. Moze powinien wiec polozyc sie do lozka? To byloby jak przyznanie sie do porazki. Znow gdzies wewnatrz jego oslabionego fizycznie i psychicznie organizmu odezwal sie smiech Quentina. Od czasu gdy wstal, glowa bolala go tak, jak gdyby siedzial w niej jakis zlosliwy duszek i walil w nia mlotkiem. W wysuszonych ustach odczuwal nieprzyjemny kwasny smak. Zdecydowanie, cieple lozko byloby dla niego najlepszym miejscem. Z najwyzszym wysilkiem wspial sie na schody. Spocone dlonie slizgaly sie po debowej poreczy, gdy Sabat stopien za 16 stopniem podciagal sie na niej w gore. Wypije lyk mocnej whisky, polknie kilka aspiryn i rano powinien byc zdrow.Dreszcze wzmogly sie, gdy nagi polozyl sie pomiedzy chlodne przescieradla, zwijajac sie w klebek, aby zatrzymac choc odrobine ciepla. Whisky palila jego gardlo, tak ze mial klopoty z polknieciem aspiryny. Zbieralo mu sie na wymioty i bal sie, ze nie zdola dojsc do lazienki. Zamknawszy oczy ujrzal wykrzywiona w szyderczym usmiechu twarz Louisa Nevillona. Uslyszal dobiegajacy skads glos Quentina, nie byl jednak w stanie zrozumiec slow. Znikniecie ciala mordercy nie obchodzilo nikogo, poza ostro teraz krytykowanymi wladzami wiezienia, ktore nie przypuszczaly, nie spodziewaly sie... "Co cie to, do diabla, obchodzi, Sabat? Nic, to nie moja sprawa." Probowal wymyslic jakas przyczyne, dla ktorej nie moglby sie tym zajac. "Zbyt zle sie czuje, aby jechac do Paryza, poza tym nie mam czasu" - myslal. Przez jego glowe bezladnie przebiegaly strzepy mysli i wspomnien. Tamta gorska polana, piekna zona pulkownika z SAS, ktora zwykla biczowac swoich kochankow, az korzyli sie przed nia, blagajac o litosc. Lilith, zmartwychwstala Bogini Ciemnosci, gorujaca nad pulkownikiem, wmawiajaca mu, ze jest on reinkarnacja Adolfa Hitlera i ze oboje, przy pomocy armii upiorow, zdobeda caly swiat. I tamten duchowny, ktory takze sadzil, ze swiat padnie przed nim na kolana, nim zniszczyly go moce ciemnosci. -Stalo sie to bez twojego udzialu - powiedzial pelen nienawisci, dobiegajacy z daleka glos, i Sabat nie byl pewien, czy smieje sie dusza jego brata, czy tez jest to oblakany chichot Roystona Spode, wydobywajacy sie wprost z 17 owej starej krypty, w ktorej ostatecznie pogrzebane zostaly marzenia tego szatana w sutannie. Wszyscy oni probowali powstrzymac Sabata.Cialo chorego bylo rozpalone goraczka. Zbierajac resztki sil, Sabat zrzucil z siebie posciel. Owionelo go chlodne nocne powietrze. Bylo ciemno. Staral sie dojsc do tego, jak dlugo lezy juz w lozku. Gdy wchodzil po schodach na gore, na dworze bylo calkiem jasno, choc zdawalo sie, ze uplynelo od tej chwili zaledwie kilka minut. Bezskutecznie usilowal odczytac swiecace cyferki wbudowanego w radio zegara. Wsparl sie na lokciu, lecz jego glowa natychmiast z powrotem opadla na poduszke. Chryste, nigdy w zyciu nie byl tak oslabiony! "Jestes teraz slaby, Sabat, bezbronny, niezdolny do walki." Wyprezyl sie, rozpoznajac chrapliwy glos Catriony Le-alan. Ale to niemozliwe, przeciez zgladzil ja calkowicie, z cialem i dusza. Ktos musial ja nasladowac, wywolujac w nim wspomnienie tych dawnych dni, kiedy robila mu takie rzeczy... Sabat probowal zagluszyc to uczucie, myslec o czyms innym, lecz nie udalo mu sie. Serce zabilo gwaltowniej, palone goraczka cialo domagalo sie spelnienia na mysl o kobiecie, ktora niegdys kochala go wystepna, sadystyczna miloscia. Spocone palce znalazly dosc sily, aby zaspokoic pozadanie. Naprezyl sie jeszcze bardziej, jego cialo przebiegl dreszcz. Chwilowe poczucie winy rozplynelo sie w morzu niewypowiedzianej rozkoszy. Do diabla z wszystkimi! "Patrzcie na mnie, jesli chcecie, pragne, zebyscie na mnie patrzyli." Jego nagie cialo bylo mokre od potu. Ozyla w nim kazda komorka, kazdy nerw. Wiec nie byl jednak chory, po prostu od dawna brakowalo mu kobiety. To oni zmusili go do tego, by na glos wyznal tajemnice swoich rozkoszy. Glos Sabata odbijal sie od scian ciemnego pokoju, zmieszany ze smiechem Catriony, a moze Vince'a Lealana czy Roystona Spode. Albo Quentina! Sabat powiedzial im wszystko, co chcieli uslyszec. Znali to juz wczesniej, lecz pragneli, aby wyszlo z jego ust. Opowiedzial im, jak w mlodosci oddal sie innemu mezczyznie. Jak pozniej wzial w nim gore tradycjonalizm i wyrzuty sumienia pchnely go do szukania pomocy w Kosciele, jak zostal ksiedzem. Sabat wzdrygnal sie na to wspomnienie. Sluzba w SAS byla dla niego prawdziwym wyzwoleniem. Tam nauczono go czerpania z zycia prawdziwej przyjemnosci, tam - miedzy innymi - nauczono go zabijac. "Czy kiedykolwiek zabiles czlowieka, Sabat?" "Wiesz dobrze, ze tak. Ten terrorysta..." Sabat drgnal. Jak echo powrocil do niego odglos rewolwerowych strzalow w zamknietym pomieszczeniu, krzyki wijacej sie z bolu ofiary, jej prosba o smierc - prosba, ktorej spelnienia odmowil. Znow ozwal sie smiech... tym razem smial sie Sabat. Kobiety. Wynurzajace sie z przeszlosci nagie ciala, lubieznie ukazujace swoje wdzieki. "Przelec mnie, Sabat, tak jak kiedys." Dotykaly go czyjes palce, miliony drobnych pieszczot zlewaly sie w jedna zmyslowa eksplozje ciala i ducha. Sabat wil sie w rozkoszy, unoszony przez las rak, ktore chwytaly go i ciagnely zapamietale, az zaczal krzyczec, ze juz dosc. Jego glowe zaatakowal glosniejszy jeszcze 19 smiech. Z calej sily przycisnal dlonie do uszu. lecz nie byl w stanie wyciszyc tego piekielnego halasu. "Jestes zbyt slaby, Sabat."Na powrot znalazl sie w lozku i dygoczac z zimna, na slepo, bezskutecznie szukal poscieli, by sie przykryc. Bylo tak zimno, tak przerazajaco! Skurczyl sie ze strachu. "Nie ma sie czego bac. Nie jestes Markiem Sabatem - jestes Qu-entinem, jednym z nas." Mark czul, jak powraca osobowosc Quentina - po miesiacach czekania na okazje, jedna dusza zapanowala nad druga. Sabat probowal jeszcze walczyc, lecz byl slaby jak jesienny lisc, opierajacy sie podmuchom wiatru. Zaczal szlochac, pierwszy raz od... od kiedy? Nie pamietal, zeby kiedykolwiek zdarzylo mu sie plakac. Nawet w dziecinstwie swoje klopoty rozwiazywal w inny sposob - mszczac sie za wszelka cene. Boze! Zemsci sie na nich, zaplaca mu drogo. Musi walczyc. Podczolgal sie do brzegu lozka. Drzace z zimna i strachu palce dotknely w ciemnosci czegos, co obsunelo sie i spadlo. Sluchawka telefonu. Staral sie wymacac ja jeszcze raz. Uciekala przed nim jak waz, ale w koncu zlapal ja i wciagnal na lozko. Czyjes niewidzialne palce staraly sie wyrwac mu ja z reki, ale udalo mu sie zatrzymac swoja zdobycz. Usilowal wykrecic numer. Szlo mu ciezko, tarcza ledwie sie poruszala. Niewazne, do kogo zadzwoni, najwazniejsze, zeby powiedziec im... ostrzec... przed Louisem Nevillonem! Niemal stracil przytomnosc, czul, jak sluchawka wymyka mu sie z zimnych, sliskich od potu palcow. W koncu 20 spadla z lozka i kolysala sie tam i z powrotem, jakby szydzac z niego. Nie starczylo mu sily, aby powtornie ja uchwycic. Jeknal glosno.Po chwili uslyszal metaliczny dzwiek, brzmiacy jakos dziwnie w tej wypelnionej zlem atmosferze. Uplynelo kilka chwil, zanim zrozumial, co sie dzieje. Dzwonil telefon. Sabat uslyszal jakis glos nie nalezacy do Quentina ani do innych. Jego otepialy umysl nie byl w stanie ogarnac tego belkotu nic nie znaczacych slow. Zniecierpliwil sie, opanowala go wscieklosc. Zaczal krzyczec. Sabat usilowal cos powiedziec, przestrzec wszystkich przed Louisem Nevillonem, lecz z jego gardla wydobywalo sie jedynie zwierzece sapanie i charczenie. To oni chcieli zagluszyc go swoim szeptem, syczeniem rozwscieczonych demonow. Czul, ze slabnie i traci swiadomosc. Wiec pokonali go w koncu. Telefon zamilkl mniej wiecej w tej samej chwili, gdy Sabat, tracac przytomnosc, stoczyl sie z lozka na podloge. Rozdzial III Swiatlo bylo tak jasne, ze draznilo oczy Sabata nawet przez zamkniete powieki. Kwasny zapach potu przyprawial go o mdlosci. Lezal bez ruchu, usilujac zrozumiec, gdzie jest i co sie z nim stalo. Ciemnosci, w ktorych skrywaly sie zle istoty zniknely juz, rozproszone oslepiajacym swiatlem. Czul, ze lezy na jakims lozku, lecz nie tak wygodnym, jak jego wlasne. Po dluzszej chwili doszedl do wniosku, ze jest w szpitalu. Wiec uratowano go w jakis sposob, mimo ich wysilkow nadany przez niego sygnal SOS zostal odebrany. Ostroznie otworzyl oczy i przez szparke miedzy powiekami rozejrzal sie wokol. W istocie, byl w szpitalu. Jego lozko otaczal parawan, zza ktorego dobiegaly przyciszone szepty. Bezskutecznie usilowal zrozumiec, o czym mowi jakis czlowiek o chrapliwym nosowym glosie przywodzacym na mysl glos Quentina. Zamknawszy oczy probowal przypomniec sobie, co sie stalo. Byl chory. Czy rzeczywiscie? To bylo tak, jakby jego cialo zostalo opanowane przez... cos, przez jakas wewnetrzna sile, ktora zdominowala go i pchnela pod wladanie ciemnych mocy. Stracil poczucie czasu; byc moze minely zaledwie godziny, a moze cale tygodnie. Ktos wszedl do niego zza parawanu. Sabat spojrzal przez przymruzone powieki i zobaczyl wysokiego koscistego mezczyzne w bialym kitlu i okularach, ktore zdawaly sie jeszcze powiekszac jego wylupiaste, zabie oczy. Podszedlszy do 22 lozka, mezczyzna pochylil sie nad pacjentem. Sabat stwierdzil, ze wie juz, co sie dzieje i mimo oslepiajacego swiatla postanowil otworzyc oczy.-Ach, panie Sabat - w glosie lekarza dzwieczala ulga -wiec postanowil pan w koncu wrocic do naszego swiata. -Jak dlugo tu jestem? - spytal Sabat nie swoim glosem, nagle uswiadamiajac sobie jak bardzo jest oslabiony. -Od dziesieciu dni - lekarz spojrzal do karty, wydymajac w zamysleniu usta. -Czy moglby pan powiedziec, co mi jest? -Ma pan zapalenie pluc - doktor spojrzal na Sabata niemalze z nagana w oczach. - Do przedwczoraj byl pan na intensywnej terapii. To prawdziwy cud, ze udalo sie panu zadzwonic po pomoc, w przeciwnym razie moglby pan nie przezyc nocy. Na szczescie, osoba, ktora odebrala telefon, miala dosc przytomnosci umyslu, by zrozumiec, ze dzieje sie cos niedobrego i zawiadomila policje, ktora zidentyfikowala panski numer. Sabat usilowal sie podniesc, lecz byl na to za slaby - i przeklinajac - opadl z powrotem na lozko. -Jak dlugo jeszcze... -Na razie prosze nawet o tym nie myslec - lekarz pogrozil mu palcem. - Szczescie, ze pan w ogole zyje, teraz musi pan nabrac sil. To potrwa cale tygodnie i nawet po wyjsciu stad bedzie pan musial udac sie w jakies spokojne miejsce na dluga rekonwalescencje. Sabat jeknal i znowu zamknal oczy. Uslyszal szyderczy smiech. Quentin wygral te bitwe, udalo mu sie oslabic Marka Sabata. Gdy odzyska sily - bedzie za pozno - bedzie juz tylko odrodzonym Quentinem. 23 Przez glowe przeplywaly mu niewyrazne mysli, zastanawial sie nad zniknieciem ciala Louisa Nevillona. Poczul, jak ogarnia go sennosc.Sabat jechal przez Bernese Oberland powoli, zatrzymujac sie czesto na kilka dni dla odpoczynku, gdyz czul sie jeszcze bardzo slaby. Probowal raz zapalic fajke, lecz jego pluca odpowiedzialy gwaltownym atakiem kaszlu. Nocami przesladowaly go dziwne sny, ktorych tresc - jezeli nie byla bez znaczenia - zapominal zaraz po przebudzeniu. Przybyl do Interlaken, malego miasteczka polozonego wsrod osniezonych gor, pomiedzy jeziorami Thun i Brienz, bedacego juz w dziewietnastym stuleciu atrakcja turystyczna. Ostre powietrze wypelnialo jego pluca, przygrzewalo poznokwietniowe slonce. Prawdziwy raj. Sabat spojrzal na pokryte zielonymi lasami zbocza gor i przebiegl go zimny dreszcz. W takich wlasnie lasach jak te - ciagnace sie przez Austrie i Niemcy - scigal niegdys Quentina. Teraz Quentin znow zyje. Sabat zatrzymal sie w hotelu "Jungfrau". Czul sie paskudnie nieswojo, proszac portiera o wniesienie na gore do pokoju jego walizek. Stary czlowiek mial zadyszke jeszcze wieksza niz on sam i mruczal cos pod nosem niezadowolony. Gdy portier wyszedl, Sabat zaglebil sie w fotelu i przez duze francuskie okna przypatrywal sie zboczom gorskim, skrywajacym sie juz w cieniu. Moze mimo wszystko nie powinien byl tu przyjezdzac, moze trzeba bylo pojechac na poludnie Francji lub jeszcze dalej. Lecz to nie mialo znaczenia - nie bylo dla niego ucieczki, gdyz jego brat wciaz byl przy nim, panowaly nad nim ciemne moce, ktorym nie byl 24 w stanie sie przeciwstawic. Wkrotce przywyknie do tego, ze jest Quentinem. Nie interesowal go Louis Nevillon; dlaczego mialby go interesowac? Nie planowal niczego, mial dosc pieniedzy na swoje potrzeby. Gdy poczuje sie silniejszy, zabawi sie troche. Na razie musi na to spokojnie poczekac.Minelo juz przeszlo dwadziescia lat, odkad Sabat poprzednim razem byl w "Jungfrau". Wtedy byl to wyjazd na narty w czasie szkolnych ferii, ale mial wrazenie, ze nic sie nie zmienilo. Ten sam jedyny szlak zjazdowy, kolej poprowadzona ku niebu przez dzikie dziewicze gory pokryte lodem i sniegiem; z Wengen poprzez Wengernalp, w gore do Kleine Scheidegg, gdzie przesiadalo sie na mniejszy pociag, przemierzajacy tunel pod Eigerem i Monchem, az wreszcie z Eigenward mozna bylo z lekkim zawrotem glowy spojrzec w dol na jezioro Thun, czujac sie poganskim bogiem obserwujacym swoje ziemie. W koncu docieralo sie do ostatniej, wykutej w skale, stacji Jungfraujoch. Zapieralo dech w piersiach na mysl, ze stacja polozona jest przeszlo trzy tysiace metrow nad poziomem morza. Sabat poczul, ze miekna mu kolana i musial przytrzymac sie, zeby nie upasc. Wtedy wlasnie pierwszy raz zobaczyl Madeleine Gaufridi. Stwierdzil, ze dziewczyna ma nie wiecej niz osiemnascie lat. Ich spojrzenia spotkaly sie, gdy podziwial jej dlugie ciemne wlosy. Gdyby nie fakt, ze byla sama, mozna by ja wziac za uczestniczke szkolnej wycieczki. Obcisly sweter pod rozpietym plaszczem uwydatnial dziewczeca linie jej dziewiczego jeszcze i przez to tym bardziej zmyslowego ciala. Przezwyciezajac zawrot glowy Sabat usmiechnal sie. 25 -Jedzie pan do Lodowego Palacu, monsieur? - zapytala melodyjnym, kuszacym glosem, w ktorym pobrzmiewal francuski akcent. Sabat kiwnal glowa. -To jeden z najlepszych na swiecie punktow wido kowych. Bylem tam kiedys... Kilka lat temu. Zrozumial, ze dziewczyna zamierza towarzyszyc mu w drodze na szczyt. Znow poczul zawrot glowy, lecz nie z powodu wysokosci; czul, ze zaczyna byc podniecony. Male schronisko niemal wbrew prawu ciazenia zawieszone bylo na szczycie lodowca, wsrod snieznych pol, przemierzanych przez psie zaprzegi. -Wyjdzmy na taras. - Wziela go za reke i poprowadzila przez podwojne oszklone drzwi, oddzielajace znajdujacych sie w srodku ludzi od mrozu na zewnatrz. Wrazliwe pluca Sabata zareagowaly na zetkniecie sie z zimnym powietrzem gwaltownym atakiem kaszlu. Sabat przytrzymal sie ramienia dziewczyny. -Byl pan niedawno chory, prawda? - W jej glosie pobrzmiewalo autentyczne zainteresowanie. Znow popatrzyla na niego swoimi wielkimi oczami. - Co panu bylo? -Zapalenie pluc - usmiechnal sie. - Ale prosze sie nie martwic, swieze powietrze dobrze mi robi. Doktor powiedzial, ze albo mnie wyleczy, albo zabije. -To bylaby wielka szkoda - scisnela jego dlon. - Przy okazji, nazywam sie Madeleine Gaufridi - usmiechnela sie z wahaniem i zapytala: - A jak pan sie nazywa? -Sabat - odetchnal gleboko, ale tym razem obylo sie bez kaszlu. - Mark Sabat. Przyjechalem do Szwajcarii na rekonwalescencje. - A jego wewnetrzny glos powiedzial: -"Klamca, nazywasz sie Quentin" - lecz Sabat staral sie go 26 zignorowac. - Zatrzymalem sie w hotelu "Jungfrau" w In-terlaken.-Ja jeszcze... nigdzie sie nie zatrzymalam - powiedziala z naglym smutkiem i spuscila oczy. - Dopiero przyjecha lam do Interlaken. Z kilku przyczyn powstrzymal sie przed zadaniem jej pytan w rodzaju:,,Skad wziela pani pieniadze na te wycieczke, skoro wyglada pani, jakby miala w kieszeni nie wiecej niz dziesiec frankow? Czy nie boi sie przebywac sama wsrod grasujacych tu wilkow, takich jak ja?" Mial pelna erekcje i bylo mu troche niewygodnie - uczucie niemal zapomniane przez tygodnie choroby. -Skoro oboje jestesmy tu sami, moze trzymalibysmy sie razem? -Chetnie. Zlapala go za reke. Sabat zauwazyl, ze z zachwytem oglada gorska panorame. Przygladal sie jej z boku. Moze byla starsza, niz sie wydawalo, moze rozmyslnie przybrala maske dziewicy, aby wtopic sie w ten dziewiczy krajobraz. -Wracajmy do srodka - dziewczyna szczekala zebami. - Tu jest strasznie zimno. Mowila doskonale po angielsku, z lekkim tylko francuskim akcentem. Byc moze dopiero co skonczyla jakas szkole. Sabat dowie sie tego w swoim czasie, nie bylo pospiechu. Wnetrze Palacu Lodowego przywitalo ich przyjemnym cieplem i Sabat doszedl do wniosku, ze daleko mu jeszcze do pelnego zdrowia; kilka tygodni temu stwierdzilby, ze jest tu nieznosnie duszno. -Zamowie jakies wino. - Prowadzil ja do stolika, majac w duchu nadzieje, ze jego organ rozkoszy chociaz na chwile 27 nieco zmieknie. Dziewczyna zdawala sie niczego nie zauwazac, prawdopodobnie byla na to zbyt niewinna. Nie wiedzial, co myslec o jej wieku; w jednej chwili zdawala mu sie bardzo mloda, a juz w nastepnej - dojrzala i doswiadczona. Czul jej wzrok na swoich plecach, gdy podszedlszy do lady stanal w krotkiej kolejce. Serce walilo mu jak oszalale, kiedy rozbieral ja w myslach. "Nie, ona z pewnoscia jest dziewica, jest tak niewinna, tak naiwna i jeszcze..."-Dziekuje. - Wziela od niego wysoka szklanke i wypila maly lyk. Ukradkiem rozejrzala sie wsrod tlumu turystow i Sabat wyczytal w jej oczach wyraz... ulgi. Przebiegl go lekki dreszcz, znow te same pytania cisnely mu sie na usta. -Slyszalam o panu - usmiechnela sie nieznacznie. -Ach - patrzyl na nia spokojnie - wiesc o mojej hanbie rozniosla sie po calym kontynencie. -Trudno jest ukryc slawe - zasmiala sie spiewnie i rozbrajajaco. - Kilka miesiecy temu francuskie gazety zamieszczaly panskie zdjecie. Jest pan detektywem, ktory rozpracowal niebezpieczny spisek polityczny i wytropil ludzi, ktorzy udawali wampiry i tym podobne okropnosci*, prawda? * Patrz - Sabat 2. -I tak i nie - spuscil na chwile wzrok. - Nie jestem de tektywem, po prostu wmieszalem sie w te sprawe. Przed wielu laty znalem tego faceta, ktory uwazal sie za nowe wcielenie Hitlera. W kazdym razie w Szwajcarii jestem wylacznie na rekonwalescencji - powiedzial czujac, ze musi upewnic ja jeszcze raz, gdyz najwyrazniej do jej glowy za kradlo sie jakies podejrzenie. 28 -Wierze panu. - Patrzac na swoja szklanke, nagle spowazniala, jakby chciala mu cos wyznac. Czekal cierpliwie. Jezeli chciala mu sie zwierzyc, zrobi to sama, jesli nie - bedzie milczec. Wyczul juz, ze jest to ten typ kobiety. -Uciekam - powiedziala po prostu, wzdychajac jakby cos jej bardzo ciazylo. -Przed kim? - zapytal lagodnie, nie okazujac zaskoczenia. -Przed wieloma ludzmi - jej dolna warga lekko drzala -przed moja rodzina, moja religia. Jej oczy zaszly mgla i Sabat mial wrazenie, ze dziewczyna zaraz upadnie. -Moze mi pani o tym opowiedziec, jezeli pani chce - przelknal spory lyk wina - ale jesli wolalaby pani nie mo wic, nie zrobi mi to roznicy. Wiedzial, ze bedzie chciala mu opowiedziec. -Chcialabym - probowala sie usmiechnac. - Pan mnie prawdopodobnie zrozumie. Widzi pan, oddano mnie do klasztoru w Aix-en-Provance gdy mialam osiem lat i mysle, ze przez nastepne dziesiec bylam tam w miare szczesliwa. Moi rodzice byli wlascicielami winnicy i obsesyjnie pragneli odseparowac mnie od reszty swiata. Postanowili, ze zostane zakonnica i nie wolno mi bylo myslec inaczej. Dziecku la two jest zrobic pranie mozgu, to wlasnie zrobiono ze mna i wtedy... wtedy cos sie zdarzylo... Rozejrzala sie po przestronnym pomieszczeniu i znow popatrzyla na Sabata. -Nie potrafie tego wytlumaczyc, ale nagle poczulam, ze zostalam oszukana i ze... ze nie wierze w Boga. Modlilam sie mechanicznie, jakbym recytowala wiersz na lekcji. Wiedzialam, ze musze odejsc z klasztoru, ale nie bylo sensu 29 tlumaczyc tego matce przelozonej. Skarcilaby mnie, moze nawet ukarala. Wiec... ucieklam, zostawilam tylko list. Wyrzeklam sie moich slubow i zwialam.-Ale Francja jest wolnym krajem - Sabat zmarszczyl czolo - nikt nie moze pani zatrzymac. To nie jest sprawa policji. -Pan moze myslec w ten sposob - wolno potrzasnela glowa - ale moj ojciec ma bardzo duze wplywy, jest jednym z najbogatszych ludzi we Francji i jesli zechce - zatrudni bezpieke i prywatnych detektywow, ktorzy beda na mnie polowac. -Dlaczego przyjechala pani do Szwajcarii? -Mam tu przyjaciol - odparla. - W kazdym razie znam w Lucernie kilku ludzi, ktorzy - jak sadze - mogliby mi pomoc, chociaz nie wiem, jak daleko siega ich lojalnosc. Ojciec wyznaczyl wysoka nagrode, a pieniadze zmieniaja ludzi. -Wiec zatrzymala sie pani w Interlaken dla nabrania oddechu - Sabat rozejrzal sie po pomieszczeniu, ale nie zauwazyl nikogo, kto zwracalby na nich uwage. -I szczesliwie spotkalam pana. Rozpoznalam pana w pociagu z Wengau i pomyslalam, ze jedynie pan moze mi pomoc. Sabat powoli skinal glowa. Ciagla erekcja zaczynala sprawiac mu bol; dlugo juz nie mial kobiety. Zbyt dlugo. Madeleine Gaufridi pojawila sie jak manna z nieba. -Moge pani pomoc - usmiechnal sie - mam pokoj w Interlaken. Najlepiej bedzie, jesli pani spedzi te noc u mnie, a jutro zobaczymy co dalej. -Chcialabym - zasmiala sie miekko i Sabat zastanowil sie czy rzeczywiscie jest taka naiwna. Przekona sie tej nocy. 30 Z okna swojej sypialni Sabat obserwowal swiatla Inter-laken odbijajace sie w spokojnych wodach jeziora Brienz. Slyszal, jak Madeleine rozbiera sie po cichu w glebi pokoju. Sila powstrzymal sie, aby sie nie odwrocic. Bylo tylko jedno lozko i cala noc przed nimi, nie trzeba sie spieszyc.W koncu odwrocil sie z udawana niedbaloscia. Spodziewal sie, ze dziewczyna ma na sobie jakas koszule nocna lub pizame, lecz okazalo sie, ze byla calkiem naga. Lezala na lozku z zamknietymi oczami, jakby spala. Nogi miala wyprostowane tak, ze mogl tylko czesciowo dostrzec to, co znajdowalo sie pomiedzy udami. Uwodzila go? Nie, nie Madeleine, po prostu w swojej nieswiadomosci nie zdawala sobie sprawy... Gdy otworzyla oczy, Sabat rozpinal juz koszule. Nie byla ani troche zaklopotana, sprawiala teraz wrazenie kobiety duzo starszej, niz osiemnastoletnia dziewczyna, ktora wlasnie opuscila klasztor. Jego wzrok zatrzymal sie na niewielkich ksztaltnych piersiach, rozowych sutkach, twardych, jak gdyby ktos juz je piescil. Potem spojrzenie zesliznelo sie powoli po gladkim brzuchu, az do owego tajemniczego trojkata ciemnych puszystych wlosow, jakby z rozmyslem skrywajacych to, co bylo ponizej. Nogi rozchylily sie nieznacznie, nie na tyle jednak, aby mogl dostrzec cos wiecej. Dreczyla go? Nie, to byl przypadek, Madeleine byla ofiara wychowania w calkowitej izolacji i nie rozumiala tych spraw. Drzacymi palcami odpial w pospiechu ostatnie guziki i sciagnal koszule, ukazujac swoj muskularny tors. Zdejmujac spodnie, przez chwile pomyslal, ze moze powinien sie odwrocic, nie ze wzgledu na siebie, lecz dlatego, ze ta dziewczyna prawie na pewno nigdy nie widziala... 31 Zobaczyl, jak jej reka wysuwa sie w kierunku jego dloni, chwyta ja i lagodnie przyciaga go do lozka. Dziewczyna odsunela glowe, robiac miejsce na poduszce i zblizyla do jego twarzy swoje miekkie i wilgotne wargi. Ich usta zetknely sie w zmyslowym pocalunku, jej jezyk dotknal jezyka Sabata i cofnal sie, zachecajac go do zrobienia tego samego. Madeleine oplotla jego cialo w sposob, jakiego z pewnoscia nie nauczyla sie w klasztorze w Aix-en-Provance.-Powiedz mi, Mark - odsunela sie z naglym wyrazem zamyslenia na twarzy - czy to prawda, co pisano w gaze tach, ze odprawiasz egzorcyzmy? Sabat zesztywnial, uderzenie nastapilo w chwili, gdy byl najmniej do niego przygotowany. Nie bylo sensu klamac. -To prawda - odparl - czy tez raczej to byla prawda. -Dlaczego "byla"? -Powiedzmy, ze to z powodu mojej choroby. Nie jestem teraz... nie jestem soba. -Ach - powiedziala sztucznie - czy bedziesz... czy bedziesz kiedys w stanie znowu to robic? -Nie... nie wiem - zmruzyl oczy - a dlaczego? -Po prostu jestem ciekawa, fascynujesz mnie. Sabat naprezyl sie, czujac, jak jej reka lagodnie gladzi go po brzuchu, jak zmierza prosto do tego jedynego miejsca i w koncu je osiaga, przyprawiajac go o dreszcz i wyrywajac z jego ust zmyslowy jek. W tej chwili zdal sobie sprawe, ze jej niewinnosc jest tylko pozorem. Dziewczyna obrocila sie tak, by bez przeszkod widziec dolne czesci jego ciala. 32 -Dlaczego... dlaczego to tak wyglada, Mark? - Dotknelago palcami. Sabat westchnal gleboko. -Bo jestem obrzezany - wymamrotal. W tych kilku sekundach rozwial sie dla niego mit jej dziewictwa. -Dlaczego? -Bo... mogl powiedziec: "Bo jestem Zydem" lub "Bo moi rodzice sadzili, ze tak bedzie lepiej". Powiedzial jednak: - Jest to dla egzorcysty specjalne zabezpieczenie; w czasteczkach brudu, ktore dostaja sie pod napletek... -Rozumiem. Znow poczul zmyslowe ruchy jej jezyka i palcow. Do diabla to bylo prawdziwe sledztwo, ale to teraz niewazne, dopoki... Panowal juz mrok, naga sylwetka dziewczyny rysowala sie na tle okna, slabo oswietlona blaskiem ulicznych swiatel, jak nimfa tanczaca na jego ciele. Gdy probowal wstrzymac jeszcze chwile spelnienie, przyszlo mu do glowy wspomnienie tamtej nocy, gdy one pozadaly jego spoconego w goraczce ciala, ofiary z jego wlasnej dumy i szacunku do samego siebie. Nagle wytrysnal z taka sila, jakby dusza pragnela wydostac sie z ciala. Dusza Quentina. Rozdzial IV Sabat stwierdzil, ze zycie powinno byc sielanka. I bylo nia w pewien sposob, od czasu gdy pojawila sie przy nim ta niezwykla dziewczyna. Bylo w tym cos, czego nie umial wytlumaczyc, cos wiecej niz tylko obietnica jej mlodego ciala, jakas grozba, podobna do tej, jaka straszyl go Quen-tin, zanim Sabat sam stal sie Quentinem. Czul, ze krepuja go i zmuszaja do posluszenstwa jakies niewidzialne wiezy. Mimo, ze pozornie wolny, byl jednak niewolnikiem. Po pierwszej wspolnej nocy opuscili hotel i wynajeli mala drewniana wille, stojaca nad wodami jeziora Brienz, na oddalonej od miasteczka polanie, otoczonej wysokimi sosnami. Mogli tam oddychac powietrzem swiezym i przesyconym zapachem zywicy. -Wkrotce musimy jechac do Lucerny. - Madeleine wsunela palce w jego dlon i wyszla za nim na werande. - Musimy skontaktowac sie z moimi przyjaciolmi. Sabat skinal glowa. Pojechalby za nia wszedzie, gdzie by tylko chciala. -Martwie sie - westchnela. -Czym? -Mam nieprzyjemne uczucie, ze ludzie, ktorzy mnie sledza, wiedza gdzie jestem i zaplanowali juz atak na to miejsce. 34 -Wiec ty naprawde przyjechalas z Aix-en-Provance i naprawde ktos cie sledzi? - w glosie Sabata dzwieczala nuta powatpiewania.-Oczywiscie - powiedziala ostro Madeleine. - Chyba nie sadzisz, ze ci naklamalam? -Nie, po prostu pewne rzeczy... maja sie inaczej, niz przypuszczalem - odparl Sabat, pomyslawszy, ze w koncu nie utrzymywala, iz jest dziewica, lecz uciekajaca siostra zakonna. -Tak jest zazwyczaj - zasmiala sie slabo - tym niemniej przynioslam wstyd mojej rodzinie, przynajmniej w ich oczach i oni sie teraz zemszcza. Sabat, ja czuje, tej nocy ktos tu przyjdzie. Przeszyl go zimny dreszcz. Nie powinien sie tak przejmowac slowami dziewczyny, ale odczuwal jej strach jako wlasny. -Bede czuwal tej nocy, jesli to moze cie uspokoic, Ma-deleine. -Dziekuje, ale tej nocy nie mozemy spac w jednym lozku. Jesli ktos mnie sciga, to wyjdzie z lasu i tam musisz na niego czekac. -W porzadku - westchnal, pomyslawszy o swoim rewolwerze, trzydziestce osemce, ktory zawsze nosil w wewnetrznej kieszeni, a ktory teraz spoczywal na dnie jego walizki - bede stal na warcie, jesli to znaczy dla ciebie tak wiele. -Uwazaj, oni sa niebezpieczni. Sabat mial na sobie golf, ciemne spodnie i buty na grubych podeszwach, umozliwiajace mu bezszelestne poruszanie sie posrod drzew. Kroki stawial ostroznie w obawie, aby nie nadepnac na jakas sucha galaz. Zimne powietrze wywolywalo w jego plucach odruch kaszlu, ktory 35 musial sila powstrzymywac. W SAS nauczono go nie zwazac na wlasna niewygode.Przeswitujace gdzieniegdzie spomiedzy drzew i zarosli slabe swiatlo gwiazd bylo wystarczajace, aby oswietlic kazdy poruszajacy sie przedmiot. Sabat przysiadl na sterczacym z ziemi korzeniu olbrzymiej sosny. Byl to dobry punkt obserwacyjny; kazdy, kto szedlby w strone willi bylby przez kilka sekund oswietlony padajacym na sciezke blaskiem. To wystarczylo, aby wycelowac i strzelic. Mozliwosc zabijania ekscytowala go, byl nia podniecony tak samo, jak tamtym spotkaniem z Madeleine w Palacu Lodowym. Mogl pozwolic sobie smakowac to uczucie tak dlugo, poki nie oslabi ono jego refleksu, zwlaszcza teraz, gdy jest mu tak bardzo potrzebny. Nie bylo watpliwosci, ze Sabat zabije kazdego intruza, ktory sie pojawi, zastrzeli go bez namyslu, kierujac sie prymitywnym instynktem. Nie bedzie to pojedynek dzentelmenow, lecz zadanie, ktore nalezy wykonac i zapomniec o nim. Tak, jak nauczono go w SAS. Pomyslal o Madeleine. Mial przed oczami jej nagie cialo, lezace na lozku, prowokujace kazdym swoim ruchem. Nie mial watpliwosci, ze rzeczywiscie spedzila dziesiec lat w klasztorze i dziwil sie, jak przez caly ten czas radzila sobie ze swoimi potrzebami seksualnymi. Wobec braku mezczyzn pozostawaly jej dwa sposoby ich zaspokojenia: seks z inna kobieta i masturbacja. Sabat doszedl do wniosku, ze w przypadku Madeleine w gre wchodzilo to drugie rozwiazanie. Nie wydawalo mu sie, zeby mogla byc lesbijka. Wyobrazal ja sobie, jak lezy w ciemnym klasztornym dormito-rium, robiac to, co bylo grzechem w oczach jej towarzyszek, jak nie moze pozwolic sobie nawet na glosniejsze westchnienie rozkoszy. "Skalanie" wlasnego ciala bylo jedynym 36 sposobem, aby zachowac zdrowie.Sabat uswiadomil sobie, ze jest podniecony. Do diabla -pomyslal - mysli erotyczne sa tym, czego nalezy w takich sytuacjach bezwzglednie unikac, gdyz rozbrajaja mezczyzne zupelnie i moga kosztowac go zycie. Usilowal odegnac od siebie obraz nagiej dziewczyny, gdy naraz jego wyostrzony sluch wylapal jakis cichy szelest dobiegajacy z glebi lasu, trzask lamanej galezi. Mogl to byc skradajacy sie lis, ale moglo tez byc to cos innego. Siegnal po swoja trzydziestke osemke ruchem tak naturalnym, jakby jeszcze wczoraj bral udzial w akcji SAS przeciwko terrorystom. Czul to samo podniecenie, ten sam dreszcz, smak zabijania. Niemal wstrzymal oddech nasluchujac uwaznie. Najwyrazniej ktos byl w lesie, nie wiecej niz dziesiec metrow od niego. Posuwal sie bezszelestnie, ale wytrenowany lowca czul jego obecnosc, liczac na to, ze tamten nic nie wie o nim. Z tego spotkania tylko jeden z nich mogl wyjsc zywy. Sabat skurczyl sie tak, ze komus patrzacemu z boku wydawalby sie czescia pnia starej sosny. Patrzyl uwaznie, przygotowany do strzalu. Czlowiek zblizyl sie, Sabat slyszal teraz szuranie gumowych podeszew jego butow i trzask lamanych galezi. Po chwili zobaczyl go. Bezksztaltny cien przeslonil slaby odblask swiatla ksiezycowego. Sabat wycelowal w to miejsce, gladzac palcem spust rewolweru. W tej samej chwili zdecydowal sie nie strzelac. Rozumowal instynktownie. Oczywiscie latwo byloby teraz zabic tego czlowieka i blysk ognia uczynilby z Sabata latwy cel dla jego ewentualnego wspolnika. Schowal 37 rewolwer do kieszeni i w jednej sekundzie ustawil sie do skoku w ciemnosc.Jak zywy pocisk wyskoczyl na nieznajomego, wyrzucajac do przodu obie nogi, i kopiac z calej sily. Poczul, ze udalo mu sie bezblednie trafic tamtego w twarz. Dal sie slyszec glosny trzask, glowa zaatakowanego czlowieka wygiela sie nienaturalnie do tylu, nieznajomy przewrocil sie i przeturlal kilka krokow. Sabat odskoczyl i skulil sie, lecz zaden kontratak nie nastapil. Skurczone cialo przeciwnika lezalo bez ruchu u jego stop. Wystarczyly pobiezne ogledziny, by stwierdzic, ze czlowiek ten nie zyje. Sabat kleczac przy nim wsluchiwal sie w nocna cisze. Jego uszy nie zarejestrowaly jednak niczego, poza odglosami malych lesnych zwierzat. Przesladowcy Madeleine Gaufridi wyslali wiec jednego tylko czlowieka. Sabat zapalil mala kieszonkowa latarke, ktora w nocy zawsze nosil przy sobie. Starczylo kilka sekund, aby w jej swietle zobaczyc wszystko, co chcial. Wysoki, ciemno ubrany mezczyzna z groteskowo odrzucona w tyl glowa wpatrywal sie w niego niewidzacymi, martwymi oczami. Dokladne przeszukanie kieszeni, zgodnie z oczekiwaniami, nie dalo niczego. Prawdopodobnie byl to jakis prywatny detektyw. Sabat musial uzyc calej swojej sily, aby przeniesc cialo w pobliskie krzaki i dyszal ciezko po wykonaniu tego zadania. Czul sie calkowicie wyczerpany fizycznie i psychicznie. "Chryste" - pomyslal - "kiedyz w koncu dojde do siebie?" I wtedy uslyszal swoj wlasny smiech, tak niespodziewany, ze az przerazajacy. Dobrze znany ochryply nosowy 38 dzwiek narastal gdzies wewnatrz niego i wbrew jego woli przez usta torowal sobie droge na zewnatrz. W pierwszej chwili Sabat wpadl w panike, przycisnal dlon do ust, lecz nie byl w stanie stlumic tego ohydnego, zwierzecego chichotu.Quentin Sabat zabil i pozadal nastepnych ofiar. Rozdzial V -Musimy natychmiast wyjezdzac - w oczach Madeleine czail sie strach - musimy uciekac do Lucerny. -Trzeba zaczekac do rana - Sabat stal w drzwiach sypialni i patrzyl na jej nagie cialo z lekkim wyrazem lekcewazenia, ktorego nie okazywal nigdy wczesniej. Zabil i cieszyl sie tym. Teraz nastepna tesknota czekala na zaspokojenie. - W nocy nie ma pociagow z Interlaken. Po prostu musimy tu zostac na noc i spedzic czas jak najprzyjemniej. Nerwowo oblizala usta. Jej towarzysz z zimna krwia zabil czlowieka i smial sie z tego. Byl duzo bardziej niebezpieczny niz sadzila. Usmiechnela sie z wysilkiem i drzacym glosem zapytala: -Ty naprawde go zabiles? -Pomyslalem sobie, ze jest to zawsze jakis sposob spedzenia nocy w zimnym, wilgotnym lesie. -Tak... ale to takie straszne. -On zrobilby ze mna to samo. Jeden z nas musial zginac. On po prostu byl tym, ktory mial pecha. Sabat kopniakiem otworzyl drzwi i zaczal sie rozbierac. Nie spuszczal z niej oczu, smakowal jej cialo, z trudem powstrzymujac sie, aby sie na nia nie rzucic. -Francuskie gazety pisaly o tobie prawde - jej glos drzal - ze jestes bardziej niebezpieczny od wszystkich tych udawanych wampirow. 40 -Jestem niebezpieczny - zasmial sie, podchodzac doniej nagi - ale to zalezy, po ktorej jestes stronie. Krzyknela, gdy rzucil sie na nia, przyciskajac ja do lozka. Chciala powiedziec, ze nie musial brac jej w ten sposob, ze pozwolilaby mu na wszystko, lecz ze strachu nie mogla dobyc z siebie slowa. Zeszlej nocy byla jego kochanka, dzis jest zabawka, instrumentem jego przyjemnosci. Byl brutalny, nie zwazal na nia. Dziewczyna usilowala nie patrzec mu w oczy, ale mimo to nie potrafila oprzec sie ich hipnotycznemu wyrazowi. Byla bezbronna, robila wszystko, czego od niej zadal. Czula sie tak, jakby potezna fala rzucila ja, bezwolna, na skaly i zmiotla na powrot do morza. Zaczela krzyczec i jeczec z rozkoszy. Ale Sabat nie skonczyl, poki sam nie zostal w pelni zaspokojony. W koncu, ociekajac potem, zsunal sie z niej z glosnym westchnieniem. Drzal na calym ciele i dyszal ciezko. Ich oczy spotkaly sie i dziewczyna przez chwile miala wrazenie, ze wyczytala z jego twarzy cos w rodzaju usprawiedliwienia, lecz z pewnoscia mylila sie - to nie bylo w jego stylu. Po prostu wzial to czego chcial, i zrobi to znowu ilekroc zapragnie. -Kiedy spotkalismy sie pierwszy raz, myslalem, ze jestes dziewica - rzekl Sabat, patrzac w sufit - ale chyba nie nauczylas sie tego wszystkiego w klasztorze? -Nie - odparla - ale ukrywam sie juz od pewnego czasu i rozumiesz, dziewczyna musi jakos zdobyc cos do jedzenia i jakis dach nad glowa. W takich sytuacjach zasady trzeba odlozyc na bok. -I czasem zostawalo ci nawet dosc pieniedzy na wycieczke w gory - zasmial sie lagodnie - czemu nie? 41 -O swicie musimy jechac do Lucerny - zmienila temat.-A potem? -Kto wie, na razie zyjemy z dnia na dzien. -Za dzien lub dwa ktos znajdzie cialo w lesie - zamyslil sie - nietrudno skojarzyc sobie te smierc z dwojgiem ludzi, ktorzy wynajmowali wille. Tak, masz racje Madeleine. Zyjemy z dnia na dzien. Sabat siedzial nad trzecia z kolei filizanka nieco juz zimnej kawy i usilowal sprawiac wrazenie jednego z turystow tlumnie zalewajacych ulice Lucerny. Nie mial ochoty wiecej pic, a Madeleine nie wracala juz od ponad godziny. Siedzac na werandzie malej kafejki, przygladal sie tlumom przelewajacym sie przez Handelstrasse i probowal wylowic z tego klebowiska postac swojej dziewczyny, ktora przy blizszym przyjrzeniu okazala sie o dobre siedem lat starsza i nie tak niewinna. Podniecalo go samo myslenie o niej, byla dla niego jak narkotyk. Moze powinien zabrac ja do siebie do Anglii. Przebywanie z nia bylo sposobem na rekonwalescencje rownie dobrym, jak kazdy inny. Wreszcie zobaczyl jej ciemne wlosy rozwiewane przez lekki wiatr. Szla szybkim krokiem, nie rozgladajac sie na boki. Weszla na schodki i z wdziekiem usiadla na wolnym miejscu obok niego. -I co? - Spojrzal na nia pytajaco. -Wszystko w porzadku - usmiechnela sie - rozmawialam z Andre Schmidem; zgadza sie, zebysmy zatrzymali sie u niego. -Mozna mu ufac? 42 -Tak, jestem pewna. Moj ojciec kontaktowal sie z nimw zeszlym tygodniu i Andre obiecal, ze da mu znac, jezeli bym sie pojawila. Ale nie zrobi tego. Sabat pomyslal, ze moglby teraz rzucic w diably te dziewczyne, przeciez nic go przy niej nie trzymalo, lecz rosnace podniecenie kazalo mu odsunac te mysl. Wstal od stolika i powiedzial z usmiechem: -Chodzmy wiec do twojego przyjaciela. Dom zbudowany byl w glebi ogrodu przy Basel-Strasse. Zywoplot byl tak zwarty i wysoki, ze przypadkowy przechodzen moglby nawet nie dostrzec skrytego za nim budynku. Sabat stwierdzil z uczuciem smutku, ze ta imponujaca budowla z biegiem lat popadla w ruine. Byc moze na przelomie stuleci byla to letnia rezydencja jakiegos bogatego Francuza, polozona w niewielkiej odleglosci od jeziora Lucerna, ze wspanialym widokiem na Chateau Gutsch. Teraz brakowalo wielu dachowek, osypywaly sie scienne malowidla, a drewniane czesci konstrukcji zzerala plesn. Czesc powybijanych szyb zastapiono szarym papierem. Wszedzie widoczne bylo krancowe zaniedbanie. Madeleine zastukala kuta z zelaza kolatka, slyszeli jak puste echo odbija sie gdzies od wewnetrznych scian domostwa, jakby budynek byl calkiem opuszczony. Po chwili znow zapadla cisza. Wtedy dal sie slyszec odglos zblizajacych sie krokow i ktos odryglowal drzwi. Wyglad Andre Schmida zaskoczyl Sabata. Byl to mezczyzna nie wiecej niz trzydziestoletni, niski, z lekka nadwaga. Wytarte brudne jeansy z podwinietymi nogawkami i niedbale zalozona koszula czynily zen postac nieco komiczna. Mial worki po oczami i podwojny podbrodek; spogladal podejrzliwie swoimi malymi oczami to na Madeleine, 43 to na Sabata, odruchowo odgarniajac z czola straki dlugich ciemnych wlosow.-To jest pan Sabat - powiedziala Madeleine wskazujac na swojego towarzysza - moj przyjaciel, o ktorym ci mowilam. -Tak, oczywiscie - mezczyzna zdawal sie byc oslepiony jasnym swiatlem - prosze, wejdzcie do srodka. Drzwi zaskrzypialy szurajac po wypaczonych deskach podlogi. Wewnatrz cuchnelo plesnia i Sabat stwierdzil, ze wielki hall, pusty, jesli nie liczyc zniszczonego stojaka na kapelusze i malego stolika, nie byl sprzatany przez cale tygodnie. -Pokaze wam wasz pokoj - Schmid zaczal wchodzic na schody posuwajac sie sciezka utorowana wsrod zwalow brudu. - Niedlugo zjawia sie inni. Jemy o wpol do osmej, punktualnie. Gdyby nie brudne szyby i zaslaniajace wszystko drzewa, z okna ich pokoju roztaczalby sie widok na Bruch-Strasse. Czekalo na nich swiezo poscielone dwuosobowe lozko i dwa obszerne debowe kufry na rzeczy. Sabat poczul, ze jest mu zimno; przydalby sie tu jakis grzejnik i dywan. Andre Schmid wyszedl, zamykajac za soba drzwi. -Trafilismy do komuny hippisowskiej - powiedzial Sabat przyciszonym glosem. -Tak. - Madeleine lekko sie zaczerwienila, jakby wyszlo na jaw jej oszustwo. - Andre pracowal przez jakis czas w winnicy mojego ojca, poki nie wybral wolnosci. Ci ludzie przychodza tu i odchodza kiedy chca, sa idealistami, tak jak ja. -Wiec zamierzasz ukrywac sie tu i palic trawe do konca swoich dni - w glosie Sabata dzwieczala pogarda. - Ten dom 44 bedzie dla ciebie takim samym wiezieniem jak klasztor.-Nie - Madeleine wytrzymala jego spojrzenie - tutaj be de wolna. Byc moze nawet uda mi sie przekonac cie abys z nami zostal. -Raczej watpie - zasmial sie - ale na razie nigdzie mi sie nie spieszy. Rozpakujmy sie teraz, a potem pojdziemy zobaczyc, czy dobrze tu gotuja. Dobiegajacy z parteru dzwiek ciezkiego gongu wyrwal Sabata z drzemki. Albo bylo juz prawie ciemno, albo okna byly tak brudne, ze nie przepuszczaly swiatla. -Widocznie podaja juz kolacje. Zwiesil nogi z lozka. Zauwazyl, ze w miedzyczasie Made-leine zalozyla dluga ciemna sukienke. W slabym swietle jej twarz wydawala sie nienormalnie blada, tak jakby dziewczyna postarzala sie o dziesiec lat; pokazala mu swoje kolejne nie znane mu oblicze. -Chodzmy na dol, poznamy przyjaciol Andre'a. - Zlapala go za reke; jej dlon byla chlodna. - Prowadza tu doskonala kuchnie. Po opuszczeniu winnicy mojego ojca Andre pracowal przez kilka miesiecy w Paryzu jako kucharz. Mysle, ze masz wilczy apetyt. -Lepszy z kazdym dniem - zasmial sie Sabat, wdychajac dolatujace z dolu kuchenne zapachy, jakby szczegolnie smakowite na powitanie nowych gosci - dzisiaj, rzeczywiscie zjadlbym konia z kopytami. -Watpie, czy konskie mieso zostalo uwzglednione w dzisiejszym menu - usmiechnela sie slabo, sciskajac jego reke. Jej palce byly lodowate. Jadalnia wygladala mniej wiecej tak, jak sobie Sabat wyobrazal. Wieksza czesc pomieszczenia zajmowal dlugi 45 stol, przy ktorym siedzialo juz kilkunastu ludzi. Sabat objal ich jednym spojrzeniem, rejestrujac w pamieci wszystkie szczegoly, ktore kiedys mogly okazac sie istotne. Hipisi obojga plci, roznego rodzaju kosmopolityczni outsajderzy; niektorzy bez wiekszego zainteresowania spojrzeli na nowo przybylych. Byli prawdopodobnie przyzwyczajeni do tego, ze stale pojawiaja sie tu i odchodza rozni ludzie. Zyli wlasnym zyciem i nie wtracali sie w sprawy innych.Przez uchylone drzwi do kuchni Sabat zobaczyl jak Andre, ubrany w przybrudzony bialy drelich, nalewa do glebokich talerzy jakas gesta zupe. -To sa pewnie nasze miejsca - Sabat ruszyl w kierunku konca stolu. Najwyrazniej przeznaczono im krzesla po obu stronach Andre Schmida. -Witam moich przyjaciol. Andre wszedl do jadalni, zaskakujaco zrecznie balansujac taca z talerzami. Postawil zupe nie rozlewajac na stol ani kropli. -Najlepsze jedzenie w Lucernie, ba, w calej Szwajcarii -pochwalil sie. - Jestesmy dumni z naszej kuchni. Ale za czynajmy, bo zupa tak jak kawa, jest smaczna, poki goraca. Z kilku powodow Sabat nie czul sie dobrze. W zaden sposob nie pasowal do tego towarzystwa, choc nikt nie zdawal sie zwracac uwagi ani na niego, ani na Madeleine. Wszyscy jedli prowadzac miedzy soba przyciszone rozmowy. Schmid skonczyl jesc, z brzekiem odlozyl lyzke i otarl usta wierzchem dloni. Zwracajac sie do Sabata, powiedzial: -Wy Anglicy, jestescie tradycjonalistami jesli chodzi o prowadzenie kuchni - usmiechnal sie lekko. - Bylem kiedys 46 w Anglii na wakacjach. Mon Dieu, jedzenie bylo straszne, niewyszukane i zle przyrzadzone. Lecz pan moze jest inny. Prosze mi powiedziec czy rozpoznal pan w tej zupie smak jakiegos konkretnego skladnika?-Owszem - Sabat usmiechnal sie, lecz patrzyl twardo na rozmowce - glownie czosnku, troche zywokostu, kopru i kaszy perlowej. -Doskonale - Andre Schmid klasnal w swoje tluste dlonie ale... czy nic wiecej... jaki mogl byc glowny skladnik? -Jakies mieso - Sabat patrzyl na Andre, lecz ten unikal jego wzroku. - Trudno powiedziec jakie, bo bylo przesiakniete czosnkiem, jestem prawie pewien, ze po to wlasnie, aby ukryc prawdziwy smak miesa. Andre Schmid zmruzyl oczy i zasmial sie gardlowym smiechem, przypominajacym Sabatowi smiech Quentina. Jego wlasny smiech! -Wiec moze po sprobowaniu glownego dania bedzie pan w stanie zidentyfikowac to mieso. Nie bedzie juz tak mocno doprawione. Prosze mi powiedziec, jaki rodzaj miesa lubi pan najbardziej! -Zaden - odpowiedz byla natychmiastowa, pojedynek slowny wchodzil w faze pchniec. - W zasadzie jestem wegetarianinem. -Wegetarianinem - powtorzyl Schmid i rozesmial sie tak glosno, ze glowy wszystkich zwrocily sie na chwile w jego strone, po czym zebrani przy stole wrocili do swoich rozmow, jakby zawstydzeni, ze podsluchiwali rozmowe przywodcy komuny. -Mon Dieu, cos obrzydliwego. Nie ma watpliwosci, ze jest pan powaznie chory. Brak protein oslabia organizm. Czlowiek musi jesc mieso. Na szczescie w trakcie ewolucji 47 nasze organizmy stracily zdolnosc przyswajania miesa surowego. Zreszta nie wszystkich to dotyczy, ludzie, ktorych pan tu widzi jedli nie gotowane mieso i sa dzieki temu zdrowsi. Jednak dzis, przez wzglad na naszych gosci, osobiscie ugotowalem bardzo rzadki rodzaj krwistego miesa.-Nie jest prawda, ze musimy jesc mieso - Sabat zaczynal sie denerwowac, na jego policzkach pojawily sie czerwone plamy - nie jestesmy gatunkiem miesozernym. Sam jadam mieso tylko wtedy, gdy wymagaja tego wzgledy towarzyskie i nie chce urazic gospodarza. Ale moja recepta na zdrowie jest trzymanie sie z dala od bialej maki, bialego cukru, wszelkich tluszczow i czerwonego miesa. -Jest pan szalony - Andre Schmid wstal tak gwaltownie, ze krzeslo odskoczylo do tylu - mieso jest zrodlem zycia i kazdy kto mieszka pod tym dachem bedzie je jadl. Pan rowniez, panie Sabat. -Jak juz powiedzialem - Sabat nie ruszyl sie z miejsca -nie chce urazic gospodarza. Bede wiec jadl mieso, ktore pan poda. -Owszem, bedzie pan jadl! Andre wyszedl do kuchni, trzaskajac drzwiami. -Mogles byc grzeczniejszy - powiedziala Madeleine ostrym szeptem. - Jestesmy tutaj goscmi i cala moja przyszlosc zalezy od tego, czy Andre zgodzi sie, zebysmy tu zostali. -Byc moze - odparl Sabat - ale im bardziej widze co sie tutaj dzieje, tym mniej mi sie to podoba. Ci ludzie zyja jak jacys stuknieci mormoni. - Powstrzymal sie przed dodaniem - "i zombi". -Tym niemniej musimy ich tolerowac - powiedziala. 48 Zamilkli i po chwili wszedl Andre, niosac tace pelna parujacych talerzy. Obsluzyl pozostalych, po czym przyniosl z kuchni jeszcze trzy porcje i postawil je przed goscmi i przed soba. Sabat przyjrzal sie uwaznie daniu. Bylo to jakies krwiste mieso, wygladajace na slabo podgotowana wieprzowine. Sabat zdecydowal sie zjesc te potrawe, pomimo jej nieprzyjemnego zapachu i sztucznego smaku. Jak zazwyczaj, wolal sie przemoc niz urazic gospodarza, stracil jednak caly swoj poprzedni apetyt.Schmid usmiechnal sie, tak jakby nie pamietal juz o niedawnej sprzeczce. -Jak sadze, zgodzi sie pan, ze to danie jest wystarczajaco smaczne, aby nawet najbardziej zagorzalego wegetarianina nawrocic na okazjonalne jedzenie miesa. Madeleine jadla z apetytem, cala swoja uwage koncentrujac na stojacym przed nia talerzu. Sabat odcial nozem kawalek miesa, nadzial go na widelec i walczac z uczuciem obrzydzenia podniosl do ust. Cos bylo cholernie nie tak. Nadspodziewanie delikatne mieso z latwoscia zesliznelo sie po jezyku, pozostawiajac na podniebieniu lekki posmak czosnku i... czegos jeszcze, czego Sabat nie potrafil zidentyfikowac. Mialo w sobie cos z wieprzowiny, ale takze troche z pieczeni wolowej. Nie bylo niesmaczne, lecz calkiem nie odpowiadalo jego wegetarianskiemu gustowi. Po chwili Sabat jadl juz mechanicznie, myslac o innych sprawach; podczas sluzby w SAS przygotowywano go do sytuacji, w ktorych bedzie zmuszony jesc rzeczy normalnie nie przyswajalne przez ludzki organizm. Andre Schmid wyczyscil swoj talerz kawalkiem chleba i poklepal sie po brzuchu, przy czym glosno mu sie odbilo. 49 -No, panie Sabat, i co pan sadzi o glownym daniu?-Niezwykle - mruknal - i musze przyznac, ze dalej nie wiem jaki to rodzaj miesa. Schmid zmruzyl oczy i patrzac na dziewczyne powiedzial: -Jestem pewien, ze Madeleine juz sie z nim spotkala. Jadla je kiedys i bedzie jadla czesto, teraz gdy powrocila do nas. -Powrocila do was! Sabat popatrzyl na Madeleine. Dziewczyna usmiechala sie butnie i wyzywajaco. Nie wygladala teraz na zastraszona i niewinna panienke, ktora dopiero co uciekla z klasztoru. Raczej na kobiete dojrzala i doswiadczona. -Tak, tak - Schmid zasmial sie ordynarnie - Madeleine byla juz kiedys u nas. Prawda kochanie? -Oczywiscie, ze bylam - jej wzrok utkwiony w Sabacie byl teraz pelen szyderstwa. -Wiec oklamalas mnie - syknal wsciekle Sabat, chwytajac mocno za brzeg stolu - cala ta historia o klasztorze w Aix-en-Provance byla klamstwem. -Wcale nie - zasmiala sie - byla jak najbardziej prawdziwa. Moj ojciec naprawde jest najbogatszym we Francji wlascicielem winnicy i naprawde bylam w klasztorze, z ta tylko roznica, ze nie ucieklam z niego z wlasnej woli, lecz dlatego, ze scigala mnie policja. Dziwie sie, ze o mnie nie slyszales; ty, czlowiek, ktory rozpracowal organizacje wampirow. Jestem Madeleine Gaufridi, alias... Madeleine de Demandolx de la Palud. -Boze! - Sabat poczul sie tak, jakby otrzymal silny cios w glowe. Madeleine de Demandolx de la Palud, ofiara szatanskiego opetania w Aix-en-Provance w roku 1609. Dostala sie pod zgubny wplyw ojca Louisa Gaufridi. Podczas 50 badania przyznala sie do stosunkow seksualnych z ksiedzem i wyjawila nazwiska kilku innych, zamieszanych w te sprawe mlodych kobiet, miedzy innymi siostry Ludwiki Capeau. Ojciec Gaufridi poniosl smierc w wyniku wymyslnych tortur. Oprawcy, przy pomocy przerzuconej przez blok liny, podciagneli go pod strop i przyczepili do nog masywne ciezary, rozciagajac w ten sposob jego cialo i lamiac niemal wszystkie kosci. Krzyczacego z bolu, dowlekli nastepnie do miejsca egzekucji, gdzie zginal w plomieniach. Stalo sie to noca trzydziestego kwietnia 1611 roku. W Noc Walpurgii! Zlo nie zostalo zniszczone i Szatan przywolal je teraz pod postacia Madeleine, nadajac jej nazwisko jej kochanka z przed kilkuset lat.Sabat poczul, ze ma sucho w ustach. Zbieralo mu sie na wymioty. W innych okolicznosciach odkrylby oszustwo na czas, lecz obecnie Quentin, wspoldzialajac ze swoim mistrzem, oslabil wladze jego umyslu. -Naturalnie teraz wiesz juz kim jestem. - Madeleine smiala sie - tak, ten sam klasztor w Aix-en-Provance znow dostal sie pod wladze Sciezki Lewej Reki. Wykonalam tam swoje zadanie i fakt, ze musialam uciekac przed aresztowa niem jest bez znaczenia, gdyz zdazylam juz posiac ziarno. Dzieki tobie wymknelam sie policji podczas ostatniego etapu mojej podrozy. Ale nie jest to jedyny powod, dla kto rego zostales tutaj zwabiony. Sabat wsunal reke do wewnetrznej kieszeni, w ktorej spoczywal rewolwer. Poczul sie pewniej, gdy jego palce dotknely chropowatej powierzchni kabury. -Nie badz glupcem, Sabat - Schmid zasmial sie w taki sposob, ze Sabat pojal beznadziejnosc swojej sytuacji i cof nal reke. - Twoj rewolwer moze ci tylko zaszkodzic. Policja 51 rozpoczela juz wielki poscig za morderca jednego z detektywow, ktorego cialo znaleziono tego ranka w poblizu Inter-laken. Posluchaj lepiej naszej rady. Mozesz jeszcze zyc, mozesz zdobyc bogactwo i sile, jezeli tylko przylaczysz sie do naszej wspolnoty.-A kim wy jestescie? - szepnal Sabat. -Moze Madeleine ci to wytlumaczy - Schmid wskazal wzrokiem na dziewczyne. - Madeleine Gaufridi, tak sie teraz nazywa. Madeleine de Demandolx de la Palud, kochanka Louisa Nevillona'e, ktory w rzeczywistosci byl wcieleniem Silvaina Nevillona i ktory wkrotce powstanie z martwych. Oczy Sabata zaszly mgla, reka wysunieta z ukrytej kieszeni bezwladnie opadla na stol. Serce tluklo sie w jego piersiach jak oszalale. Zaczynal tracic oddech. Zmusil sie, aby wytrzymac spojrzenie ciemnych oczu Madeleine, pelnych mocy znacznie przewyzszajacej jego wlasna. -Nie skonczylismy jeszcze rozmowy o miesie, ktore zjedlismy przed chwila - w jej glosie dzwieczalo szyderstwo. -Jesli nie potrafisz go zidentyfikowac, pozwol, ze ja to zrobie. Otoz glownym daniem podczas dzisiejszej wystawnej kolacji bylo delikatne mieso dziecka, ktore zaledwie trzy dni temu zginelo w wypadku drogowym. Sabatowi zakrecilo sie w glowie, a przed oczy naplynela mu ciemnoszkarlatna mgla. Walczyl z naplywajaca fala nieswiadomosci tak samo jak podczas tamtej choroby, gdy Quentin zawladnal jego dusza. -Czesto jadamy ludzkie mieso - powiedziala spokojnie Madeleine, patrzac na Sabata. - Z pewnoscia w czasie swo ich podrozy spotkales sie z obrzedami cochon gris. Otoz kult ten nie ogranicza sie do terenow Indii Zachodnich, lecz 52 rozprzestrzenil sie takze poza ich granice. Jego wyznawcy, tak jak my, spotykaja sie w niewielkich grupach rozsianych po calym swiecie. Z biegiem czasu nasza potega rosla. I choc zabrano nam Wielkiego Mistrza, to jednak on narodzi sie na nowo, na przekor glupcom, ktorzy sadzili, ze sa w stanie go zabic - jego, pierworodnego po Szatanie! Do tego wlasnie potrzebujemy ciebie, Quentinie Sabat.Sabat w milczeniu skinal glowa. Czul piekacy bol gardla. Przelknal sline. "Boze, juz nigdy nie pozbede sie smaku tej strasznej potrawy". Pocil sie i drzal na calym ciele. Mial ochote krzyczec. Lecz nie byl juz Markiem Sabatem. Byl Quentinem. Zjadl ludzkie mieso, wiec stal sie kanibalem, jednym z nich! -W porzadku - wykrztusil wreszcie z trudem - powiedzcie co mam robic. Rozdzial VI -Wiedzialem, ze nam pomozesz - Andre Schmid oparl lokiec o blat stolu - z uwaga obserwowalismy cie podczas twojej podrozy przez Francje i Szwajcarie; czekalismy na dogodna sposobnosc. Pomogla nam twoja slabosc do ko biet. Kiedy Madeleine uciekla z Aix-en-Provance, wykorzy stalismy okazje i bezpiecznie doprowadzilismy was tutaj. Jestes teraz poszukiwany za morderstwo, jesli dostaniesz sie w rece policji, czeka cie gilotyna. Tylko wspolpracujac z nami mozesz jej uniknac. Sabat glosno westchnal. Byl przeciwny wspolpracy z tymi ludzmi, ale ten argument byl powazny. Oblizal usta i w milczeniu skinal glowa. -Jak byc moze czytales w gazetach - Schmid wydal wargi, do zludzenia przypominajac w tym momencie prze brana za czlowieka swinie, jaka Sabat widzial kiedys na obrazku. - Cialo naszego umilowanego Louisa Nevillona zginelo w Paryzu z pomieszczenia, w ktorym wykonano egzekucje. Wladze francuskie nie wypowiedzialy sie pu blicznie w tej sprawie, gdyz nie wiedza co sie stalo. Tylko my to wiemy. Nie bede cie zanudzal szczegolami, powiem tylko, ze wykradlismy cialo uzywajac naszej specjalnej mo cy oraz pewnej ilosci gotowki do przekupienia straznikow. Bez Nevillona nawet nasza sila ma swoje granice. On musi znowu zyc. Oddani mu uczniowie spozyja jego swiete szczatki, aby dac mu zycie w swoich cialach. 54 Sabat omal nie zwymiotowal, znow czujac w ustach ten ohydny smak, ktorego nawet przyprawy nie zdolaly ukryc.-Wiem, gdzie ukryte jest cialo - coraz potezniejszy glos Andre Schmida przywolal Sabatowi na mysl fanatyzm byle go pulkownika SAS. - Teraz nalezy je przetransportowac do miejsca odpowiedniego dla naszych celow. Niecaly tydzien dzieli nas od Nocy Walpurgii podczas ktorej beda przy nas te same moce, ktore przed laty wyrwaly dusze ojca Gaufridi z rak oprawcow w chwili egzekucji i umozliwily mu po wtorne narodziny. Tak jak daly nam Madeleine de Deman- dolx de la Palud, tak zwroca Louisa Nevillona, tego samego ktory niegdys byl wielkim Silvainem Nevillonem. I wlasnie ty, Sabat, wraz z ta, ktora znasz jako Madeleine Gaufridi przetransportujesz cialo naszego Wielkiego Mistrza w od powiednie miejsce. Sabat poczul nagle, ze ogarnia go euforia, ze wracaja mu wszystkie sily. Smak, ktory wciaz mial w ustach nie byl juz tak odrazajacy, stal sie prawie przyjemny. Tylko przez chwile zlakl sie, uswiadamiajac sobie, ze Quentin zdominowal go calkowicie i ze bedzie musial wypelniac rozkazy Andre Schmida. -Kiedy zaczynamy? - zapytal. -Jutro - oczy Schmida palaly jakims dzikim pozadaniem. - Idz teraz do lozka, aby spedzic nocne godziny z ta, ktora byla ongi Krolowa Sabatu. W jej lonie nasz Wielki Mistrz zlozyl kiedys swoje nasienie. Gdyby wydala potomstwo, nie byloby problemu, Louis Nevillon zylby nadal. Tak sie jednak nie stalo, nie doszlo do zaplodnienia. Dlatego musi nam sie udac teraz. Musimy uchronic jego szczatki przed rozkladem i zapomnieniem. 55 Sabat drzemal, siedzac w starym Volvo na miejscu dla pasazera. Powieki mial ciezkie, mimo dobrze przespanej nocy. Samochod prowadzila Madeleine, nie spogladajac nawet w jego kierunku. Jej ruchy byly automatyczne, obliczone na najwyzsza wydajnosc; tak bylo ze wszystkim, co robila. Sabat zastanawial sie, ktoredy bladza jej mysli.Z poczatku uwaznie sledzil droge, zapamietujac kazdy charakterystyczny szczegol, kazdy zakret, tak zeby w razie koniecznosci byl w stanie z pamieci odtworzyc cala trase. Pozniej jednak ogarniajaca go sennosc pokrzyzowala jego plany. W kabinie bylo nieznosnie goraco, opuscil wiec okno o kilka centymetrow. Poczul na twarzy strumien swiezego powietrza; to go nieco ozywilo. Lecz tylko na krotko. Po chwili znow zmorzyl go sen, jaki przychodzi, gdy czlowiek jest skrajnie wyczerpany. Oni musieli miec pewnosc, ze droga pozostanie nieznana. Chwilami budzil sie, gdy rzucilo go na drzwi na jakims ostrzejszym zakrecie, lub gdy Madeleine naciskala hamulec i zjezdzala na skraj szosy, aby przepuscic wyprzedzajacy ich samochod. Za kazdym takim przebudzeniem stwierdzal, ze slonce jest juz troche wyzej. Potem znow zapadal w sen. Czas mijal. Sabat poruszyl sie, usilujac wygodniej sie usadowic, lecz bylo to niemozliwe. Bolal go kark i poczul, ze zaczyna mu dretwiec szyja. To zmusilo go do otwarcia oczu. Bylo ciemno. Madeleine zdawala sie nie zauwazac, ze pasazer juz nie spi. Patrzyla wprost przed siebie na prosta, biegnaca przez las szose, oswietlona silnymi swiatlami reflektorow. Dodala gazu. Rozklekotana karoseria trzesla sie i grzechotala, przez podloge przebiegaly glosne wibracje. Droga piela sie wzwyz; 56 z pewnoscia byli gdzies w gorach, lecz Sabat nie mial pojecia gdzie. Nie obchodzilo go to.Przeszla na drugi bieg. Prowadzila na wyczucie. Sabat usmiechnal sie z podziwu dla tej niezwyklej dziewczyny. Zdawalo sie, ze wszystko co ona robi, zrobione jest doskonale. Sam nie potrafilby lepiej prowadzic samochodu. -Mam nadzieje, ze sie wyspales - powiedziala z lekkim usmiechem, odwracajac glowe w jego kierunku. -Wyspalem sie, ale wszystko mi zdretwialo - odparl, raz jeszcze zmieniajac pozycje. - Musielismy jechac przez cale godziny. Gdzie jestesmy? -W gorach - znow spojrzala na szose - wkrotce bedziemy na miejscu. Widzial w ciemnosci jej sylwetke. Dziewczyna prowadzila w skupieniu, trzymajac obie rece na kierownicy. Niespodziewanie wjechali do wioski, zbudowanej u podnoza tonacych w mroku szczytow gorskich. Bylo tu cicho i spokojnie, nie palilo sie zadne swiatlo. Sabat pomyslal, ze jest to zapewne jakis kurort, opustoszaly jeszcze o tej porze roku, lub miejscowosc narciarska - wyludniona z powodu braku sniegu. Wszystko tu bylo nowoczesne, przerazajace przez swa martwote. Ziemia umarlych! Madeleine zwolnila, rozgladajac sie na obie strony szosy, jakby okolica nie byla jej znana. Domow bylo teraz wiecej, swiatla reflektorow odbijaly sie od ich ciemnych okien, blyskajac groznie. W koncu wyjechali poza te zabudowania, mijajac tylko kilka z rzadka rozrzuconych budynkow, po czesci starych, zbudowanych z kamienia. Madeleine rozgladala sie niespokojnie, az na koncu glosno odetchnela z ulga. -Jestesmy na miejscu - powiedziala jakby do siebie - balam sie, ze minelismy je, lub ze wcale go nie ma. 57 Sabat ujrzal dlugi kamienny budynek, ktory z poczatku wzial za czesc zabudowan farmy, stodole badz obore. Po chwili zmruzyl oczy, dostrzegajac swiatlo saczace sie przez szpary w zle dopasowanych drzwiach. Wiec ktos jednak przebywal w tej nieznanej gorskiej wiosce. Lecz co to za miejsce? Madeleine skrecila w nieasfaltowana droge, w ktorej kola wozow wyzlobily glebokie koleiny. Wychylajac sie z okna podprowadzila samochod na wstecznym biegu prawie pod same oswietlone drzwi.Ucichl warkot silnika i zgasly swiatla. Uszy Sabata zaatakowala gleboka cisza. Madeleine przez moment nie ruszala sie z miejsca, jakby mysl o wyjsciu z samochodu napawala ja wstretem. Po chwili gwaltownie otworzyla drzwi i wyskoczyla na zewnatrz. -Chodz, mamy zadanie do wykonania. Trzeba sie spieszyc, musimy wrocic do Lucerny przed switem. Sabat zszedl na trawe i zatrzasnal za soba drzwi; metaliczny dzwiek odbil sie echem w nocnym gorskim powietrzu. Odruchowo sprawdzil czy ma jeszcze w kieszeni rewolwer. Byl na swoim miejscu. Schmid i jego ludzie z pewnoscia pozbawiliby swojego wroga tak niebezpiecznej broni, lecz Sabat nie byl ich wrogiem, byl teraz jednym z nich, kanibalem, ktory mial za zadanie towarzyszyc Krolowej Sabatu podczas jej nocnej misji. Zostawili mu rewolwer, gdyz - tak jak i on - wiedzieli dobrze, ze Quentin Sabat nie uzyje go przeciwko nim. Ciezkie drzwi otworzyly sie bezglosnie. Zawiasy byly swiezo naoliwione, jakby specjalnie na ich przybycie. Byc moze ktos widzial lub slyszal nadjezdzajacy samochod. Sabat zatrzymal sie, czujac, ze Madeleine sciska go za ramie. Ona takze obawiala sie wejsc do tego tajemniczego, oswietlonego pomieszczenia. Z miejsca, w ktorym stali 58 mozna bylo bez przeszkod widziec jego wnetrze. Niegdys byla to z pewnoscia niewielka kaplica, podwyzszenie w glebi wskazywalo, gdzie stal oltarz. Potluczone witraze zastapiono deskami. Po obu stronach waskiej nawy staly biale marmurowe plyty wsparte na ciezkich debowych filarach. Lezaly na nich trzy, okryte calunami, nieruchome ksztalty.-Jestesmy w kaplicy cmentarnej - wyszeptal Sabat. -Tak - odparla Madeleine drzacym glosem, ktory przypomnial Sabatowi ich pierwsze spotkanie w Palacu Lodowym, spotkanie, ktore teraz zdawalo sie byc tak nierealne, zludne, niemal zagubione we mgle czasu. -To jest cmentarna kaplica. Przynoszono tu zmarlych pasterzy, ktorych rodzin nie stac bylo na oplacenie pogrzebu we wsi na dole. -Ktos idzie - Sabat zesztywnial, widzac, jak powoli otwieraja sie w glebi tylne drzwi, niegdys zapewne stanowiace wejscie do zakrystii. -To monsieur Grien - Madeleine wzruszyla ramionami. - Jest tu dozorca. Pierwszym wrazeniem, jakiego doznal Sabat na widok Griena bylo uczucie odrazy. Zaden pokrecony garbaty karzel z trzeciorzednych horrorow nie wytrzymywal porownania z istota, ktora wtoczyla sie wlasnie do srodka. Czlowiek ten ubrany byl w jakis niezdarnie pozszywany drelich szarego koloru, gdzieniegdzie poplamiony zeschnieta krwia. Od jego lysej glowy odbijal sie slaby blask zawieszonej w nawie lampy naftowej. Skora na jego twarzy byla tak zluszczona i pomarszczona, ze glowa wygladala jak naga czaszka. Wpatrywal sie w ciemnosc nocy pustymi oczami, z bezzebnych ust dobywaly sie ciche przeklenstwa. Niecierpliwym gestem koscistej dloni nakazal im wejsc do srodka. 59 -To ten - Grien wskazal na najdalej lezace cialo -bierzcie go i zmykajcie, bo nie podoba mi sie ta sprawa.-Ale dobrze panu za nia placa - rzekla Madeleine z nagla zloscia i ruszyla do przodu. - Prosze o tym nie zapominac, monsieur Grien. Powinien pan byc szczesliwy, ze w ogole dostanie pan jakies pieniadze, gdyz moglibysmy przeciez powiedziec komu trzeba, ze zakopano tu kiedys w grobach puste trumny, bo ciala zostaly z nich wczesniej wyjete. Grien cofnal sie, otwierajac usta w niemym krzyku przerazenia. Po chwili zaskamlal: -Nie mialem niczego zlego na mysli, po prostu jestem zajety. Musze zszyc cialo pewnego pastucha, ktory spadl dzisiaj ze stromego pagorka i ostra skala na dole rozerwala go na pol. Musze to zrobic, zanim przyjdzie jego rodzina. Naprawde nie mialem niczego zlego na mysli. Z przyjemnoscia bede panstwu towarzyszyl. -Wiec niech pan pomoze mojemu koledze przeniesc to cialo do naszego samochodu. Madeleine uchwycila drzacymi palcami rog calunu. -Ale najpierw musimy sprawdzic, czy to naprawde jest to cialo, o ktore nam chodzi - powiedziala. Odwinela calun. Sabat z trudem powstrzymal krzyk na widok ciala, ktore lezalo teraz odkryte na marmurowym podwyzszeniu. - Milosierny Boze - pomyslal - ci ludzie wiezli te ohydna ludzka padline przez caly kraj i mogli spac spokojnie, godzac sie na to, by ona pozostawala nie pogrzebana lub nie spalona. Niemal zwymiotowal, czujac znow na podniebieniu smak tamtego wieczornego posilku, ten sam zapach unoszacy sie ze zwlok. Rzeczywiscie byl to Louis Nevillon. Odcieta od tulowia glowa spoczywala na brzuchu, niczym monstrualna twarz, 60 wyrastajaca wprost z pepka. Oczy byly szeroko otwarte i patrzyly - nie widzac! W nozdrzach pozostal zakrzeply sluz; na otwartych ustach smierc uwiecznila ostatnie przeklenstwo. Biale cialo zdawalo sie byc gotowe w kazdej chwili znowu ozyc.Madeleine nie bala sie juz, strach zostal zastapiony smutkiem, ktory powoli przeistoczyl sie w szalona radosc. Usmiechnela sie. Pochylona, roziskrzonymi oczami patrzyla na zmasakrowane szczatki Francuskiego Potwora. -Najdrozszy - wyszeptala tak cicho, by mogl ja slyszec tylko zmarly - wiec nie opusciles mnie. Wiedziales, ze przyjde i znow bedziemy razem. Wolno pochylila sie nad cialem, zblizajac swoje wargi do zesztywnialych, okrwawionych ust Nevillona. Pocalowala umarlego, wsuwajac jezyk miedzy jego wargi w symbolicznym akcie fizycznej milosci, ktora miala przygotowac jego zmartwychwstanie. Sabat wyprezyl sie, zaciskajac piesci, gdyz opanowalo go niewytlumaczalne uczucie zazdrosci i nienawisci do tego martwego ciala, ktore nawet teraz bylo dla tej dziewczyny narzedziem rozkoszy. Mial ochote oderwac ja od Nevillona, zemscic sie na nim, poki to jeszcze bylo mozliwe. Wzialby potem Madeleine... Lecz gdy dziewczyna wyprostowala sie i popatrzyla na niego, Sabat usmiechal sie i tylko z oczu mozna bylo wyczytac, co dzieje sie w jego glowie. -Przenies go do samochodu - polecila - monsieur Grien ci pomoze. Uwazajcie, zeby go nie upuscic; moj uko chany czuje wszystko, nawet po smierci. Rozdzial VII Sabat usiadl w samochodzie obok Madeleine. Dlonie piekly go, jakby odmrozone smiertelnym chlodem ciala Louisa Nevillona. Silnik zapalil z glosnym wyciem, ostre swiatlo przednich reflektorow rozproszylo ciemnosci. Sabat wyjrzal przez boczne okno; drzwi od kaplicy byly zamkniete, a ze szpar nie przesaczalo sie juz zadne swiatlo. Byc moze monsieur Grien wolal pracowac po ciemku. Jechali teraz ta sama gorska szosa w dol i pisk hamulcow brzmial w uszach Sabata jak potepiencze jeki umarlych. Sabat powiedzial sobie, ze nie wolno mu wiecej spogladac do tylu wozu na to przerazajace cialo, owiniete w stary koc. Slyszal tylko jak z gluchym loskotem przetacza sie z boku na bok na jakims ostrym zakrecie. Patrzyl na siedzaca obok Madeleine i przypomnial sobie tamten ohydny pocalunek w kaplicy. Jakze zmienna byla w swych nastrojach - raz mloda dziewczyna, az nadto dojrzala, innym razem niewinne dziecko. Teraz byla rozluzniona, usmiechala sie. -Jak przypuszczam, nie powiesz mi dokad teraz jedziemy - mruknal Sabat - mimo, ze jestem twoja straza przyboczna. -Nic by ci to nie dalo, nawet gdybym ci powiedziala -odparla - po prostu, jedziemy do starej kaplicy, nie uzywanej przez nikogo poza nami. Bedziemy musieli ukryc sie 62 tam w ciagu dnia. Wieczorem dolaczy do nas Andre i reszta.Sabat mial wrazenie, ze wschodnia strona nieba zaczela juz szarzec. Strzalka szybkosciomierza wahala sie pomiedzy szescdziesiat a siedemdziesiat i glosne wibracje calej karoserii uniemozliwialy prowadzenie jakiejkolwiek rozmowy. Madeleine byla zdecydowana za wszelka cene dotrzec na miejsce zanim zrobi sie calkiem jasno. Z ich prawej strony rozciagala sie wielka czarna tafla jeziora. Dzien nastawal szybko, poza zasiegiem swiatel reflektorow majaczyly juz wierzcholki i konary wysokich sosen. Samochod raptownie przyhamowal, tak, ze Sabata zarzucilo na przednia szybe. Madeleine zaklela ordynarnie po francusku i wlaczyla wsteczny bieg. -O malo nie przejechalam - powiedziala, wskazujac glowa przerwe w scianie lasu, miejsce, z ktorego od chodzi la w bok blotnista droga. - Musze byc bardzo zmeczona, bylam tu przeciez wiele razy. Stare Volvo trzeslo sie na nierownej drodze, kola co chwile zakopywaly sie w blocie, ale mimo wszystko posuwali sie jakos do przodu. Droga byla tak waska, ze galezie drzew szorowaly po karoserii. Samochod wspial sie pod gore i zjechal po stromej pochylosci na rozlegla polane, posrodku ktorej stal budynek, z pewnoscia sluzacy niegdys za kaplice. Kamienna, kwadratowa budowla byla mniej wiecej rozmiarow willi, ktora Sabat i Madeleine wynajmowali w Interlaken, a konstrukcja przypominala tamta gorska kaplice cmentarna, lecz byla od niej znacznie mniejsza. -Jest bardzo mala - stwierdzil Sabat. 63 -Tak jak wiekszosc kaplic oddalonych od ludzkich osiedli - odparla Madeleine, kladac glowe na kierownicy. - W kazda niedziele przychodzilo tu zaledwie kilku wiesniakow. Byla dla nich az nadto obszerna, tak jak teraz dla nas. Boze, jestem wykonczona. Bedziesz musial sam sobie poradzic z przeniesieniem Louisa. Sabat otworzyl drzwi i powoli wysiadl. Mial niesc te rzecz na swoich plecach, czuc na swoim ciele jej smiertelny chlod, scinajacy krew w jego zylach, zapach smierci, tak podobny do smaku ludzkiego miesa. Wzial gleboki oddech i zamknal oczy. Nie mial wyboru. Madeleine czekala juz na niego w otwartych drzwiach kaplicy. Siegnal do tylu wozu, liczac na to, ze znajdzie tam jakas taczke lub inny reczny wehikul tego rodzaju. Choc nawet gdyby cos takiego sie tam znajdowalo, dziewczyna nie pozwolilaby mu z tego skorzystac. -Nies ostroznie mojego ukochanego, gdyz on nie jest naprawde martwy, tylko spi i oczekuje przebudzenia w Noc Walpurgii. Cialo wysunelo sie czesciowo z koca, a glowa przeturlala sie kawalek dalej. Nie byl w stanie przeniesc jednoczesnie jej i reszty zwlok. Czekaly go wiec dwie wyprawy. Ciasno owinal cialo kocem, przyciagnal je ku sobie, podniosl i zarzucil na plecy, niemal przewracajac sie pod jego ciezarem. Musialo wazyc z dziewiecdziesiat kilo, jezeli nie wiecej. Grunt byl sliski i Sabat musial uwazac przy kazdym kroku. Na szczescie bylo na tyle jasno, ze widzial po czym idzie. Ciezar byl tak wielki, ze zastanawial sie, czy w ogole uda mu sie dojsc. Przestraszyl sie na mysl o wscieklosci Madeleine, gdyby mu sie nie udalo. W pewnej chwili potknal sie i musial wytezyc wszystkie sily swoich oslabionych 64 miesni, aby nie upasc. Na pierwszy rzut oka wnetrze kaplicy przypominalo pod pewnymi wzgledami tamta gorska trupiarnie, z ta roznica, ze tutaj nie brakowalo oltarza. Stal na swoim miejscu, pokryty czarnym suknem. Po obu jego stronach w czarnych swiecznikach umieszczone byly pogrzebowe swiece. Sabat przystanal zasapany i zapytal:-Gdzie... gdzie mam...? -Tutaj - stojaca przy nim Madeleine wskazala przygotowana przed oltarzem otwarta olowiana trumne - badz ostrozny, kiedy bedziesz go wkladal. Pozbywszy sie balastu, Sabat padl na kolana z trudem lapiac oddech. Ciemnosci wewnatrz trumny pochlonely cialo Nevillona i nie musial juz na nie patrzec. -Teraz przynies... reszte. Szybko. Niemal pobiegl, by wypelnic polecenie, czujac jej wzrok wbity w swoje plecy. Teraz musial zmusic sie do zrobienia wszystkiego, nie z powodu fizycznej slabosci, lecz dlatego, ze zbieralo mu sie na wymioty. Tamto cialo bylo niczym w porownaniu z... z ta okropna rzecza, ktora mial teraz niesc w swoich rekach, jak chlopak wynoszacy pilke na podworko. Moze, gdyby zamknal oczy. Nie, przewrocilby sie. Nie patrzec na to. Ale musial patrzec, zmuszalo go do tego spojrzenie tych niewidzacych oczu. Palce mial tak sztywne, iz zdawalo mu sie, ze nie zdola dobrze uchwycic glowy i wyniesc jej z samochodu. Wysunela mu sie, przekrecila i przez jedna koszmarna sekunde juz myslal, ze ja upusci. Spojrzal w dol i z trudem powstrzymal okrzyk przerazenia. Martwa twarz zwrocona byla ku niemu, wpatrywaly sie wen puste oczy, na ustach zastygl wyraz szyderstwa. Uslyszal smiech, tak dobrze znany smiech Quentina, jego wlasny czy Louisa Nevillona. Nie wazne. 65 Bloto oblepiajace jego buty utrudnialo poruszanie sie, jakby pragnelo zapobiec powtornemu polaczeniu glowy z tym martwym cialem. Mrozny wiatr zdawal sie go poszturchiwac. Madeleine cos do niego krzyczala, przeklinala go, przynaglajac do pospiechu.Szedl jak na zwolnionym filmie. Czul sie tak, jak pierwszej nocy swojej choroby, gdy byl widzem wlasnych poczynan. Wszedl do kaplicy, Madeleine weszla za nim, wciaz krzyczac - lecz jej slowa zagluszal brzmiacy wciaz w jego uszach szyderczy smiech. Zmuszony byl ukleknac przed trumna, gdyz w przeciwnym razie musialby wrzucic glowe do srodka. Kleczac czul, ze oddaje w ten sposob poklon ciemnym mocom. -Polacz glowe z cialem - glos Madeleine przedarl sie przez halas rozsadzajacy od wewnatrz jego glowe. - Uloz mojego ukochanego z naleznym mu szacunkiem. Przechyliwszy sie przez brzeg olowianej trumny, Sabat po omacku odwijal cialo ze spowijajacego je koca. Zamknal oczy, nie chcac na to patrzec. Czul pod palcami miekka, gabczasta powierzchnie kikuta szyi. Opanowaly go mdlosci tak silne, ze mogl zwymiotowac w kazdej chwili. Mimo, iz jego rece byly zesztywniale z zimna, wyczul jednak delikatny ruch w miejscu, ktorego dotykal palcami, tak jakby ten martwy czlowiek slabo oddychal. Ten cuchnacy oddech byl jednak tylko jego wlasnym tchnieniem, przepojonym ohydnym smakiem, ktory wciaz jeszcze mial w ustach. Gdy skonczyl, cofnal rece i upadl plecami na zimna kamienna podloge, ciezko dyszac. -Swietnie - Madeleine, spojrzawszy w glab trumny, odwrocila sie ku niemu z usmiechem - zasluzyles na odpo czynek. Tam w rogu lezy materac i kilka kocy. 66 Musimy przespac sie w ciagu dnia, aby byc w pelni sil, gdy w nocy przyjda pozostali.Sabat podszedl chwiejnym krokiem do wskazanego przez nia miejsca i ujrzal przygotowane tam dla nich proste dwuosobowe poslanie. -Zostalo juz tylko kilka dni do Nocy Walpurgii - po wiedziala zdejmujac jeansy i bluzke - musimy zostac tu do tego czasu, aby stac na strazy tego najcenniejszego ze wszystkich cial. Tylko ty i ja, nikt wiecej. Cale cialo Sabata bylo juz tak skostniale, ze nie zadrzal nawet na dzwiek jakze znanego cichego smiechu. Odpinal guziki zesztywnialymi palcami, zastanawiajac sie, czemu nie moga zostac w swoich ubraniach. Ich ciala otarly sie o siebie, gdy wslizneli sie pod koc. Sabat nie wiedzial juz czy tylko jemu bylo tak zimno, czy tez temperatura naprawde byla niska. Nie mogl przestac myslec o Nevillonie nawet wtedy, gdy poczul na swojej szyi dotkniecie jej jezyka - tego samego, ktorym piescila przed chwila usta zmarlego. Niegdys lubil, jak dotykala palcami najbardziej wrazliwego miejsca jego ciala, lecz teraz wzdrygnal sie z odrazy. -Twoj kochanek... - uchwycil sie pierwszej wymowki, jaka przyszla mu do glowy - moglby byc zly, jesli nie bylabys mu wierna. -Nie - szepnela, ocierajac sie miekko o jego skore - nie bedzie zly. Az do Nocy Walpurgii jestem wolna. Louis odrodzi sie tylko wtedy, gdy jego cialo zostanie spozyte jako swiety pokarm. Zmartwychwstanie w ciele innego mezczyzny; kto wie, moze w twoim, Sabat. I wowczas bedziemy razem, ty i ja: Louis Nevillon i Madeleine de Demandolx de la Palud, odrodzeni do zycia wiecznego. 67 Sabat wzdrygnal sie. Watpil, czy uda mu sie podniecic. Wiedzial tylko, az nadto dobrze, ze Madeleine i Louis Nevillon mieli nad nim calkowita wladze. Mark Sabat, ksiadz i egzorcysta, juz nie zyl, skonczyl sie. Teraz Quentin zamieszkal w jego ciele, napelniajac je moca zla, ta sama ktora emanowala ze zwlok lezacych w trumnie, zaledwie kilka metrow od miejsca, gdzie Sabat i Madeleine polaczyli sie w zwiazku, bedacym czyms wiecej niz zwyklym fizycznym aktem plciowym.Sabat krecil sie niespokojnie, usilujac wytlumaczyc sobie, ze wszystko to bylo jedynie jakims strasznym snem, wywolanym wysoka goraczka, ze jest w swoim domu w Londynie i caly koszmar prysnie z chwila przebudzenia. Lecz byla tu Madeleine Gaufridi, ubrana w te sama dluga, czarna suknie, ktora miala na sobie w czasie tamtej nikczemnej uczty. Musiala byc na nogach juz od jakiegos czasu, gdyz swiece na oltarzu palily sie jasnymi plomieniami, wydzielajac ostry zapach przesadnie aromatyzowanego wosku. Wieko trumny bylo zamkniete. Widzac, ze Sabat sie obudzil, Madeleine spojrzala na niego ostro, prawie wrogo. -Ubierz sie, niedlugo przyjda inni. Skinal glowa i pospiesznie wykonal polecenie, majac nadzieje, ze w ubraniu bedzie mu cieplej. Przyciagnawszy ku sobie marynarke, poczul uderzenie rewolweru, ukrytego w wewnetrznej kieszeni. Wciaz wiec mial przy sobie te bron, choc teraz byla dlan rownie bezuzyteczna jak dzieciecy pistolet na wode. Nie opodal drzwi ustawiony byl przenosny stol. Sabat wzdrygnal sie na widok stojacych na nim naczyn i poukladanych obok nozy. Zdawaly sie byc wykonane z czarnej kosci sloniowej, sztucce takze byly czarnego koloru. Nie bylo 68 natomiast na stole zadnego jedzenia. To wlasnie przerazilo Sabata.-Tej nocy bedziemy swietowac poczatek adwentu przed Noca Walpurgii, bedziemy modlic sie do Mistrza, proszac, by przywrocil zycie Louisowi Nevillonowi - powie dziala uroczyscie Madeleine; na jej twarzy malowal sie nie pokoj. - Jest bardzo wazne, zeby wszystko zostalo przygo towane jak nalezy. Sabat oblizal popekane wargi. Odczuwal zaniepokojenie, graniczace ze strachem. Lek zawsze byl mu obcym uczuciem. Az do tej chwili. Teraz zdawal sobie sprawe, ze jest bezsilny i nie bedzie w stanie walczyc. -Posluchaj - Madeleine podniosla palec. Uslyszal warkot zblizajacego sie samochodu; silnik ryczal, gdy kola zapadaly sie w blotnista ziemie. Pojazd byl coraz blizej, warkot stal sie glosniejszy, az w koncu ucichl. Po chwili daly sie slyszec czyjes glosy i trzaskanie drzwi. -Juz sa - powiedziala Madeleine, usmiechajac sie. Te raz... - przerwal jej dobiegajacy z zewnatrz wrzask smier telnego przerazenia, tym straszniejszy, ze tak niespo dziewanie pogwalcil cisze tej opuszczonej lesnej polany. Sabat rozpoznal w nim krzyk dziecka, przerwany gwaltownie, jakby ktos zatkal dlonia usta nieszczesnika. Powtornie spojrzal na stol i raz jeszcze stwierdzil, ze nie bylo na nim zadnego jedzenia. Rozdzial VIII Drzwi otworzyly sie i do srodka zaczeli wchodzic ludzie. Na czele szedl czlowiek o wygladzie mnicha, ubrany w czarna szate z odrzuconym do tylu kapturem. Z tej odleglosci z trudem mozna bylo rozpoznac w nim tego samego Andre Schmida, ktory poprzednio nosil stare, wytarte jeansy. Sabat, jak zahipnotyzowany, z przerazeniem patrzyl na ksztalt, ktory Schmid trzymal na rekach. Bylo to dziecko, bez watpienia to, ktore przed chwila tak krzyczalo. Teraz jego glowa zwisala bezwladnie, a z rany na czole saczyla sie krew. Andre zatrzymal sie przed trumna, sklonil sie nieznacznie i zlozyl swoje brzemie na jej wieku. Dziecko bylo teraz dobrze widoczne w migotliwym blasku czarnych swiec. Byl to chlopiec, na oko nie wiecej niz siedmioletni, ubrany w brazowe szorty i koszulke w teczowych kolorach. Krew kapiaca z jego czola utworzyla na olowianej powierzchni trumny niewielka kaluze. Ale... bylo w tym cos jeszcze. Sabat spojrzal na twarz dziecka i zamarl z przerazenia. Jego rysy byly niemal plaskie, groteskowo znieksztalcone przez chorobe. Chlopiec byl mongolem! Wezbrala w nim wscieklosc pomieszana z zalem. Te skurwysyny, potrzebujac dla swoich nikczemnych obrzedow jakiejs ludzkiej istoty, zwabily uposledzone dziecko, gdyz bylo najlatwiejsza ofiara. 70 Sabat zacisnal piesci, w ostatniej chwili cos powstrzymalo go przed rzuceniem sie na nich. Uslyszal przyciszony glos Quentina: "Tak jest lepiej dla tego dziecka, wyswiadczono mu przysluge. I tak zyloby nie wiecej niz kilka lat, lepiej wiec, ze jego cialo posluzy uzytecznemu celowi."Sabat westchnal. Byla to prawda. Zreszta i tak nie mogl juz nic zrobic. Oczekiwal, ze oprawcy postapia tak, jak zwykle czyni sie to z ofiarami z ludzi na Haiti - przetna gardlo dziecka, napelnia jego krwia specjalne naczynia i beda ja pic. Przygotowal sie na ten widok. Nic takiego jednak nie nastapilo. Niespodziewanie wszyscy odsuneli sie od trumny. Sabat nie mogl sie zorientowac, czy Andre badz Madeleine kieruja calym obrzedem. Zgromadzeni ludzie powolnymi ruchami zdjeli z oltarza obrus i ostroznie umiescili swiece na umocowanej z boku polce. Minelo kilka sekund, zanim Sabat zrozumial straszna prawde. Oczekiwal, ze za oltarz sluzy po prostu jakis drewniany stol. Zamiast tego ujrzal ogromny zelazny piec, poplamiony tluszczem i czyms, co zdawalo sie byc zaschnietym sosem. Lecz najwyrazniej nie byl to sos; Sabat wyczul swoim wyostrzonym zmyslem powonienia delikatny zapach i z miejsca go rozpoznal. W powietrzu unosil sie cierpki odor palonego miesa ludzkiego. Znowu zebralo mu sie na wymioty. Mial ochote odwrocic sie i uciec z tego miejsca, od tych ludzi i wszystkich popelnianych przez nich zbrodni. Lecz wiedzial, ze nie moze tego zrobic. Byl Quentinem i musial uczestniczyc we wszystkich zaplanowanych na te noc obrzedach, w calym przygotowaniu do Nocy Walpurgii. Czul, ze zlo jest czescia jego samego. 71 Jakis szczuply mlody czlowiek przechodzil obok, dzwigajac wiadro z weglem i drzewem. Inny zajety byl zgniataniem starych gazet i upychaniem ich przez male drzwiczki do wnetrza pieca. Wszystko dzialo sie teraz szybko. Dal sie slyszec odglos pocierania zapalki, w powietrzu roznosil sie zapach siarki.Sabat slyszal trzask plonacego drewna. Olowiane drzwiczki pieca zamknely sie z trzaskiem. Wtedy wszyscy obecni odwrocili sie i Sabat dojrzal ich twarze teraz pelne ekspresji. Ich oczy lsnily zadza zla, gdy wpatrywali sie w chlopca, ktory zaczal sie wlasnie poruszac. Nikt nie zwracal najmniejszej uwagi na Sabata. Byl tylko widzem, niczym wiecej. Mongolek uniosl glowe, z trudem lapiac powietrze posrod klebow wydobywajacego sie z pieca dymu. Otworzyl szeroko przerazone, nic nie rozumiejace oczy. Z drobnych warg wydobyl sie jakis nieartykulowany dzwiek. Dzieki Bogu, myslal Sabat, ze dziecko nie pojmuje o co chodzi. Wie tylko, ze dzieje sie z nim cos niedobrego, lecz na szczescie nie bedzie cierpialo dlugo; zabija go w pare sekund. Kaplice wypelnial zolty migotliwy blask swiec, w ktorym postacie ludzkie poruszaly sie jak cienie. Ogien w piecu rozpalal sie coraz wiekszym plomieniem, szybko ogarniajac wysuszone drewniane szczapy. Lecz zanim piec rozgrzal sie wystarczajaco, musialo jeszcze uplynac troche czasu. Jakis glos w umysle Sabata krzyczal: "Zabijcie go! Do cholery, zabijcie go wreszcie i oszczedzcie mu tego cierpienia." Schmid zrobil krok naprzod, w swym stroju czarnego kaplana wygladal jak zly duch. Wyciagnal biala dlon, zlapal chlopca za wlosy i szarpnal jego glowe tak, ze opadla w tyl. Rozlegl sie krzyk dziecka. Rana na czole ciagle krwawila. 72 Potem zapadla cisza. Nawet Sabat czul sie zahipnotyzowany ta sytuacja. Dziecko, bezbronna ofiara, zdawalo sie zgadzac na wszystko, choc nic nie rozumialo. Kiedy Andre Schmid zwolnil uscisk, chlopiec usmiechnal sie. Ten dziwaczny grymas znieksztalcony choroba ust odslonil duze pokrzywione zeby.Padlo jakies polecenie, ktorego Sabat nie doslyszal. Mongolek przytaknal i zaczal niezdarnie rozpinac guziki bluzki. Spod ubrania wylanialo sie powoli blade cialo o dziwacznych ksztaltach. Dopiero, gdy chlopiec byl nagi mozna bylo w pelni dostrzec jak bardzo choroba znieksztalcila te mala postac. Dziecko, chichoczac, zaslonilo reka genitalia, nawet w tej sytuacji ulegajac uczuciu wstydu. Wszyscy wycofali sie w cien, pozostawiajac Andre Schmida w blasku swiec, samotnie szepczacego slowa jakiegos zaklecia czy modlitwy. Sabat probowal sie przezegnac, lecz dlonie odmowily mu posluszenstwa, narastalo w nim poczucie winy. Sciezka Lewej Reki nie znala litosci dla zdrajcow. Stwierdzil ze zdumieniem, ze stara sie usprawiedliwic moce ciemnosci. Wiedzial, ze zaprze sie swych przekonan, swej wiary, ze bedzie uczestniczyl w tej ceremonii jak jeden z uczniow zla. Wszystko zaczelo sie dziac jakby poza czasem. Glos Schmida dzwieczal monotonnie ani przymilny ani arogancki. Czy minely minuty, czy godziny, nie sposob bylo tego powiedziec. W pewnym momencie Andre Schmid podszedl do rozpalonego pieca i otworzyl szeroko jego drzwiczki. Kaplice ogarnal podmuch powietrza goracego, jak z paszczy smoka, ktory sprawil, ze wszyscy obecni odsuneli sie jeszcze bardziej. Wszyscy z wyjatkiem chlopca, ktory stal wyprostowany 73 i nieruchomy, mala groteskowo-patetyczna figurka. Mruczal cos pod nosem, twarz wykrzywial mu usmiech. Schmid stanal nad nim. W porownaniu z dzieckiem wydawal sie ogromny. Wskazujacym gestem wyciagnal reke w strone otwartego pieca. -Wejdz tam, dziecko! Chlopiec nie uczynil zadnego gestu, by sie sprzeciwic. Zrobil krok naprzod, potem nastepny, jakby z jakas okrutna radoscia. Schylal sie i przekrzywial glowe, starajac sie zajrzec w ciemny prostokat piekarnika, po twarzy widac bylo, ze probuje pojac co to za zagadkowy przedmiot. -Wejdz tam, dziecko! Sabat wstrzymal oddech, zacisnal spocone od goraca palce i obserwowal rozgrywajaca sie przy "oltarzu" scene. Mongolek nie wydal zadnego jeku, nie krzyknal, slychac bylo tylko jak skwierczy przypalana skora. Gramolil sie niezgrabnie, lecz upadl, gdyz nie byl dosc zwinny, by wcisnac sie do srodka. Podciagnal sie na rekach i probowal jeszcze raz. Tym razem udalo mu sie. Zgiety wpol wszedl do rozpalonego wnetrza pieca, rozgladajac sie po obecnych z usmiechem imbecyla na twarzy - jakby oczekujac pochwaly. -Dobrze - mruknal Schmid - sluzysz dobrej sprawie, dziecko. Uniosl noge i czubkiem buta zamknal drzwiczki, lecz klamka nie zaskoczyla, wiec kopnal jeszcze raz i tym razem zamknely sie na dobre. Nastala cisza. Sabat pocil sie, wewnetrznie byl pelen odrazy, lecz w jakis sposob zgadzal sie na wszystko, gdyz byl jednym z nich. Rozejrzal sie wokol i zobaczyl tuzin lub wiecej 74 twarzy pozbawionych wyrazu. Wszyscy wpatrywali sie w zamkniete drzwiczki od pieca. W niczyich oczach nie dostrzegl sladu sprzeciwu, zastanawial sie jak musi wygladac jego wlasna twarz. Ci ludzie byli badz narkomanami, badz pozostawali pod hipnotycznym wplywem Schmida. Sabat nie byl ani jednym, ani drugim - byl posiadany.-Mistrz bedzie zadowolony - pusty glos Andre Schmi- da odbil sie echem od scian kaplicy - uczynmy teraz to, czego od nas oczekuje w tej chwili. Bracia i siostry, przyrze kam wam tej nocy wspaniala uczte. Zgromadzeni sprawiali wrazenie marionetek, ozywionych nagle przez kogos, kto zaczal szarpac za przyczepione do nich sznurki. Zdarli z siebie ubrania i stali nadzy, niektorzy brzydcy, inni o pieknych ksztaltach, dyszac glosno, dotykajac sie nawzajem i patrzac na siebie pozadliwie. -Chyba nie powiesz, ze nie przylaczysz sie do nas, Sa bat. Sabat spojrzal w kierunku, z ktorego dobiegal szyderczy kobiecy glos i zobaczyl stojaca w cieniu naga sylwetke Ma-deleine Gaufridi. Pojawila sie niespodziewanie, jak kot tropiacy swa ofiare. Jej szczuple palce zaczely dotykac jego guzikow. Cialo Sabata przebiegl dreszcz. Dziewczyna musnela ustami jego wargi i cofnela sie, zachecajac go i kuszac. Czul, ze jest juz bardzo podniecony, ze z radoscia zrobi wszystko, czego ona od niego zazada. Jego ubranie lezalo, rzucone obok na podloge, kazdym nerwem swojego ciala oczekiwal tego, co mialo nastapic. -Tej nocy posluchasz kazdego mojego rozkazu - jej szept dobiegl z polcienia, skrywajacego jej twarz. Zasmiala 75 sie jadowitym, demonicznym smiechem. Przerazila go mysl o jej przewadze. Dziewczyna osunela sie na podloge i lezac na plecach szeroko rozstawila nogi.-Pocaluj mnie - szepnela. Wczolgal sie na nia, pozadliwie szukajac jezykiem cieplej wilgoci jej ciala. Zadrzal, slyszac, jak jeczy z rozkoszy i jak pozostali jakby na dany przez nia sygnal, zaczynaja pomrukiwac i szeptac wulgarne slowa. Rzeczywiscie, wypelnial kazdy jej rozkaz, nie mial sil, aby sie jej sprzeciwic. Stal sie niewolnikiem Madeleine de Demandolx de la Palud i pozadanie, jakie w nim rozbudzila przycmilo w jego oczach wszystko inne. Nie czul nawet swadu palonego ludzkiego miesa, a jedynie slodki zapach jej ciala. Slyszal stlumione krzyki konajacego dziecka i walenie piesciami, lecz nie znaczylo to dla niego nic. Zacisnela nogi wokol jego glowy tak, ze niemal dusil sie, lecz calowal ja dalej, gdyz taki byl jej rozkaz. Pogrzebala go w ciemnej czelusci swojego ciala tam, gdzie nic innego nie mialo juz znaczenia. Nie krzyknal nawet, gdy uderzyla go kolanem w twarz tak mocno, ze upadl. Ukleknal zaraz, szepczac, ze pragnie byc jej posluszny. -Chcesz miec mnie tej nocy, prawda? - zapytala z szy derczym usmiechem. Sabat pokornie skinal glowa. - Wiec nie bedziesz mnie mial. Pokaz mi, pokaz nam wszystkim, jak zachowujesz sie, gdy kobieta ci odmawia. Rozlegl sie grubianski smiech; Sabat juz dawno stracil swoja dume. -Pokaz nam, Sabat. Upokorzony, gotow na wszystko, kleczal w blasku swiec, drzac na calym ciele. W chwili gdy zaczal wypelniac polecenie gdzies rozlegl sie krzyk. Trwal coraz slabszy i slabszy, az 76 w koncu ucichl zupelnie. Sabat wdychal mdly odor spalenizny, nawet nie zdajac sobie z tego sprawy.W chwili spelnienia usilowal wylowic twarz Madeleine sposrod tloczacych sie wokol i napierajacych na niego osob. Smial sie teraz razem z nimi, cieszac sie ze swego upokorzenia. -Wstawaj, Sabat! - czyjas noga w ciezkim bucie kopnela go w zebra tak, ze gwaltownie wypuscil powietrze, krzyczac z bolu. -Wstawaj, swinio, tej nocy nie sluzysz wylacznie nam, lecz takze Wielkiemu Mistrzowi Sciezki Lewej Reki. Jedzenie jest juz ugotowane. Musisz pokroic mieso. Euforie zastapilo teraz uczucie obrzydzenia, lecz Sabat w dalszym ciagu gotow byl wypelniac rozkazy. Udalo mu sie jakos wstac i chwiejac sie na nogach usilowal dojsc do siebie. Dostrzegl jakis niewyrazny ruch w blasku swiec i poczul, jak gwaltowna fala goraca atakuje jego spocone cialo. Popchnieto go pospiesznie w kierunku stolu, gdzie na wielkim czarnym talerzu lezal przedmiot niemal nierozpoznawalny. Nierozpoznawalny, jezeli nie wiedzialo sie, czym byl. Ktos wetknal w dlonie Sabata noz i szpikulec do miesa; aby lepiej widzial, na stole postawiono jedna ze swiec. Ze zweglonego i pokurczonego ciala unosil sie dym. Sabat uslyszal wyspiewane polecenie: -Pokroj swiete cialo Mistrza. Blysnal noz. Sabat zauwazyl, ze narzedzie bylo pokryte pasemkiem rdzy, ale stal byla ostra. -Pospiesz sie - Madeleine podeszla blizej - wieczor byl dlugi i meczacy. Wszyscy jestesmy glodni. Sabat pracowal automatycznie, starajac sie nie patrzec na szpikulec zaglebiajacy sie w poczernialych tkankach. 77 Noz przecial powietrze ze swistem, brzmiacym jak dalekie echo jeku ofiary. Z rany zaczal wyplywac tluszcz. Bylo gorecej niz w piekle.Kolejne ciecia, Sabat chwial sie na nogach, usilujac nie myslec o niczym, lecz okrutna swiadomosc tego, co sie dzieje nie opuszczala go ani na chwile. -Jestesmy glodni, Sabat, pospiesz sie - przynaglaly go zewszad glosy wyglodnialych mezczyzn i kobiet. Czul sie jak doskonaly robot, zdalny wypelnic kazde polecenie. Cial i nakladal kawalki miesa na talerze, podsuwane przez niezliczone rece. Zmuszony do pospiechu, radzil sobie z trudem, wciaz natrafiajac nozem na twarde kosci. Wszystko bylo tak nierealne - te zweglone zwloki, ci opanowani pozadaniem ludzie, cisnacy sie do stolu, ze swoimi pustymi talerzami; niektorzy sami odrywali sobie kawalki miesa od tej znieksztalconej masy, ktora przed chwila jeszcze byla zywym czlowiekiem. Sabat nie mial zamiaru jesc, lecz w pewnej chwili zdal sobie sprawe, ze tak jak inni przezuwa kawalek miesa i polyka go bez zadnych przeszkod. Andre Schmid byl jedynym, ktory sie nie rozebral. Ubrany w swoja szate, z niewidoczna twarza, stal przy trumnie i obserwowal pozostalych. Sabat wyczuwal moc tego czlowieka, potezna sile panujaca nad kazdym jego dzialaniem, kontrolujaca ruchy jego reki, unoszacej do ust widelec z kawalkiem miesa i opuszczajacej go z powrotem na talerz po nastepny kawalek. Zrobilo sie zimno. Ze swiec kapal wosk, ich blask nieco przybladl. Napelniwszy zoladki strasznym pozywieniem, ludzie poukladali sie na podlodze, aby od nowa rozpoczac 78 seksualna orgie. Nad wszystkim rozlegl sie wibrujacy w powietrzu szept Andre Schmida. Na ten dzwiek wszyscy stloczyli sie nisko.-O Wielki, przyjmij nasza ofiare, gdyz tej nocy ucztowalismy tak, jak ty nas nauczyles. Prosimy cie, badz z nami w Noc Walpurgii, gdy cialo Louisa Nevillona przywrocone zostanie do zycia. Niech on pojawi sie wsrod nas, aby nas poprowadzic. Jedna ze swiec juz zgasla, a druga dopalala sie, rzucajac na sciane niesamowite czarne cienie, wysuwajace swe zimne macki w kierunku ludzkiego miesa. Sabat probowal zamknac oczy, lecz jego powieki nie poruszyly sie. Widzial wciaz zmieniajace sie twarze, sylwetki tarzajacych sie po podlodze bestii o ludzkich ksztaltach, slyszal krzyki potepionych. Jego oczy plonely jak rozzarzone wegle, gasnac powoli w straszliwych meczarniach. Ksztalty wszystkich otaczajacych go rzeczy zatarly sie. Pozostal tylko jeden, skryty w polcieniu, watly ksztalt -nieszczesliwe dziecko, palone zywcem, skrecajace sie z bolu, przeklinajace w niezrozumialych slowach. Zjawa usilowala bronic sie, lecz niewidzialne rece wciagaly ja, krzyczaca z nadludzkiej wscieklosci, w ciemna czelusc. Przez moment widac bylo jeszcze jej reke wskazujaca oskarzycielko na Sabata, po czym nie zostalo juz nic, tak jakby nic sie nie wydarzylo. Sabat czul, ze wzbieraja w nim lzy smutku i wstydu. Lecz zanim trysnely z jego oczu, rzucil sie wprost na ciemna jame ziejaca w wygaszonym piecu, tak przejmujaco zimna. Rozdzial IX Bylo juz calkiem jasno, gdy Sabat poruszyl sie, z trudem rozprostowujac zesztywniale kosci. Byl nagi i trzasl sie z zimna. Probowal wytlumaczyc sobie, ze to co przeszedl w nocy bylo tylko majaczeniem spowodowanym wysoka goraczka. Lecz wszystko to bylo tak przerazajaco prawdziwe. Ma-deleine lezala obok oltarza, na powrot przykrytego czarnym suknem. Nogi miala szeroko rozstawione, jakby czekala tylko na jego przebudzenie, aby znow kazac sie calowac. Jej oczy byly zamkniete, lecz Sabat czul, ze dziewczyna nie spi. Moze to byla swego rodzaju pulapka? Nie widzial zadnego sladu pozostalych uczestnikow zgromadzenia; byc moze ukryli sie gdzies w otaczajacym dom lesie i czekali w zasadzce, by zlapac go, gdyby chcial uciec. Jednak nie, nie potrzebowali tego robic, wiedzieli przeciez, ze nie moglby im umknac. Byl wiezniem w tym domu, jego niewola nie bylaby wieksza gdyby skuto mu nogi lancuchem. Byl straznikiem umarlego, gdyby chcieli go zabic, zapewne juz by to uczynili. -Czy masz ochote na sniadanie, Sabat? - Madeleine Gaufridi otworzyla oczy. Jej blade rysy wykrzywil szyderczy usmiech. -Nie - odrzekl, czujac nagly skurcz zoladka - nie moglbym nic przelknac. -Mieso ludzkie jest tak delikatne i tak pozywne -zasmiala sie - dobrze robi na figure. 80 -Gdzie sa pozostali?-Wyszli z Andre. Zobaczymy sie z nimi dopiero podczas Nocy Walpurgii. -A w miedzyczasie? -Zostaniesz tutaj i bedziesz strzegl zbezczeszczonego ciala mojego kochanka. Bedziesz pilnowal go z calego serca i pamietaj, ze jesli zawiedziesz, Andre zajmie sie tym. Byc moze i ty wtedy stracisz zycie. -A co z toba? -Wkrotce bede musiala wyjechac - usiadla i siegnela po ubranie - mam jeszcze pewna sprawe do zalatwienia i wlasnie ze wzgledu na te rzecz musisz zostac tu sam. Sabat milczal. Bylo zadziwiajace, ze nie mogl myslec o ucieczce, lecz tylko o zadaniu, ktore mu powierzono. Quen-tin musial sluzyc mocom ciemnosci, wiec i Mark nie mial innego wyjscia. Mial wciaz przy sobie rewolwer i wiedzial, ze gotow jest bronic Sciezki Lewej Reki i jej wyznawcow. Jakis czas pozniej ujrzal, ze Madeleine wychodzi. Uslyszal warkot silnika i zobaczyl, jak samochod powoli wyjezdza z pomiedzy drzew. Stal w drzwiach wejsciowych i jeszcze przez jakis czas lowil uchem cichnacy w oddali odglos. Zapadla cisza, nie bylo slychac nawet spiewu ptakow. Twierdza zla byla doskonale odseparowana od reszty swiata. Sabat odczuwal fizyczna i psychiczna pustke, nie mogl pozbyc sie uczucia odrazy na mysl o minionej nocy. Nie pozwalal mu o niej zapomniec ten ohydny smak wciaz drazniacy jego podniebienie. Gdybyz mial tylko paste do zebow lub wode do plukania ust. Lecz watpil, czy nawet wtedy udaloby mu sie uwolnic od tego smaku. 81 Nie chcial wracac do srodka. Tam w trumnie lezalo cialo czlowieka, niemal zywego. Mialo sie bowiem wrazenie, ze Nevillon tylko spi i moze sie w kazdej chwili obudzic.Sabat probowal pozbierac mysli. W pewien sposob bylo mu latwiej, gdy Madeleine wyjechala. Nalezala do ludzi kultywujacych obrzedy cochon gris, ktore korzeniami tkwily w Indiach Zachodnich, w magii voodoo. Ludzie ci byli kanibalami i nie zamierzali rezygnowac ze swoich prymitywnych zwyczajow. Nevillon byl kims w rodzaju ucznia Szatana, kims, kto mial zapewnic Sciezce Lewej Reki zwyciestwo nad calym kontynentem. Bez watpienia byl tez wcieleniem nieslawnego Silvaina Nevillona, podobnie jak Madeleine Gaufridi w rzeczywistosci byla odrodzona Made-leine de Demandolx de la Palud. Ich potega byla ogromna, prawie nie do pokonania. Bylo nieco zastanawiajace, ze zawarli sojusz z kims takim, jak Quentin Sabat, wiedzac, ze gdy pokonaja Marka, Quentin odrodzi sie. Widocznie mial on byc dla nich "facetem od brudnej roboty". Znajda zwolennikow wsrod wyznawcow czarnej magii na calym swiecie, wsrod dzieciakow, ktore myslac, ze sie tylko bawia, nagle zdadza sobie sprawe, ze trzymaja za ogon prawdziwego tygrysa. Ich ciemny kult rozprzestrzeni sie szybko, niczym zlosliwy nowotwor. Gdyby nie ten atak zapalenia pluc, nie bylby teraz tutaj, a przynajmniej nie w tak strasznym polozeniu. Zostal usidlony. Nie dosc, ze byl pod wladza Quentina, poszukiwala go jeszcze policja, byl oskarzony o zabojstwo detektywa w Interlaken. Schmid i jego przyjaciele bez trudu dostarczyliby przeciw niemu dowodow, gdyby ich zdradzil przed policja. Gdy minie Noc Walpurgii nie bedzie juz nadziei. Zjadl ludzkie mieso, nie mial wiec juz drogi powrotu. Byc moze 82 dostanie sie pod wladze samego Louisa Nevillona - Sabat, Francuski Potwor! Wzdrygnal sie.I wtedy, posrod czarnej rozpaczy rozblysla mu w glowie pewna mysl, jak odlegle swiatlo, nagle dostrzezone przez kogos, kto zgubil sie w nocnej mgle. Cialo astralne! Mogl przeciez poslac swoja dusze w ten odmienny wymiar. Ma-deleine wyjechala na kilka dni i bylo watpliwe czy przez ten czas ktos inny pojawi sie w poblizu. Mogl narysowac pentagram na podlodze kaplicy. Odetchnal. Nie mozna bronic sie przed zlymi silami, jezeli ma sie je w sobie; po co wtedy podejmowac obrone? Nie trzeba byc nieskazitelnym by przeniesc sie w wymiar astralny. Zastanowil sie. Bylo to w kazdym razie lepsze od pozostania tutaj. Nie mial wprawdzie mozliwosci fizycznej ucieczki, ale nie raz juz w przeszlosci korzystal z madrosci tych, ktorzy nie sa spetani wiezami smierci. Sabat wrocil do kaplicy. Z miejsca zaatakowal go mdly i zarazem cierpki zapach spalonego ludzkiego miesa. Rysowanie na podlodze pentagramu nie mialo sensu; prawdopodobnie bez niego byl nawet bezpieczniejszy. Zerknal na podluzny, skryty w cieniu oltarza ksztalt trumny, podswiadomie oczekujac, ze za chwile jej wieko samo sie otworzy. Lecz nie, nic takiego nie moze sie zdarzyc przed Noca Walpurgii. Wyciagnal sie na kocu, tym samym, na ktorym spedzil ostatnia noc. Bolaly go wszystkie miesnie, wszystkie nerwy byly napiete do granic. Rzecz nie zapowiadala sie latwo. Nie byl nawet pewien, czy uda mu sie rozluznic i zapasc w drzemke niezbedna, aby jego dusza wydostala sie z okowow ziemskiego ciala i powedrowala na poszukiwanie astralnego wymiaru. 83 Na szczescie Mark, czy tez Quentin Sabat nie zapomnial techniki. Wzial gleboki oddech i wolno wypuscil powietrze. Zazwyczaj rozluznial sie w ten sposob, lecz tym razem nie poszlo tak latwo; jakby cos wewnatrz niego specjalnie mu przeszkadzalo. To dusza Quentina nie chciala pozwolic mu opuscic ciala. Ale dlaczego? Przeciez nie bylo sie czego obawiac. Obaj ryzykowali tak samo, narazajac sie na ewentualnosc, ze zostana uwiezieni, bez mozliwosci powrotu, a ich smierc zostanie przypisana jakiejs przyczynie naturalnej.Sabat musial sie rozluznic, zanim mogl sie skoncentrowac. Stosujac jeden ze swoich starych sposobow, probowal wrocic pamiecia do minionego zycia. Opanowal go niepokoj. W wieku mlodzienczym wstyd kazal mu szukac schronienia w Kosciele. Kolejny obraz - odkrycie plagi hipokryzji, zzerajacej hierarchie koscielna. Potem SAS, szkola zabijania, bez wyrzutow sumienia. Catriona Lealan... cholera, mysl o niej podniecila go. Madeleine... Sabat spocil sie, byl zly na siebie. Wrogowie mieli na niego haczyk, odkryli niewielka szpare w jego, zdawaloby sie, doskonalym pancerzu. W porzadku, jest slaby, wiec ulegnie niezliczonym pokusom i ponizy sie raz jeszcze. Wezmie udzial w bezboznej uczcie w Noc Walpurgii i stanie sie jednym z nich, gdyz nie potrafi temu przeciwdzialac. Nie bedzie wiecej walczyl-Poczul, ze zaczyna sie rozluzniac. Zlo osiagnelo swoj cel, Sabat juz zaprzestal walki. Stal sie senny, zamknal oczy. Mysli uspokoily sie, pluca pracowaly wolniej. Byl juz w stanie zasnac. Wszystko zdawalo sie tak spokojne, zgodnie z naturalnym porzadkiem rzeczy. Podswiadomie zdawal sobie sprawe, ze jest na krawedzi pustki, gdzie panuja nieprzeniknione ciemnosci i calkowita 84 cisza. Wtedy zobaczyl swiatlo, z poczatku slabe, potem coraz jasniejsze. Oslepilo go, prawie rzucilo na kolana. Zaczal uwaznie nasluchiwac, czekajac na to, co mialo nadejsc, moze na jakis sygnal.Nie pamietal, czy sygnal sie pojawil, wiedzial tylko, ze jego dusza uniosla sie pod strop kaplicy, spogladajac na uspione cialo, rejestrujac wyraz glebokiego spokoju na swej wlasnej twarzy. Wiec udalo mu sie, mogl podrozowac gdzie chcial, bez zadnych ograniczen! Byl teraz nagi, wiec wlozyl na siebie oficerska marynarke. Raz jeszcze spojrzal na trumne i jej przerazajaca zawartosc. Louis Nevillon byl martwy i nie mogl mu przeszkodzic. Sabat przybral teraz forme pustulki. Wyfrunal nad dach kaplicy, maly ptaszek, niezauwazalny posrod ogromnych sosen. Zwlekal; byl niemal zdecydowany odszukac Madele-ine i Schmida. Tego ostatniego znajdzie w domu, nie dalej niz dwie wille stad; Madeleine mogla byc wszedzie. Nie bylo sensu tracic i tak krotkiego czasu na szukanie jej. Zreszta byloby to bezcelowe. Wiedzial az nadto dobrze, dokad powinien sie udac. Zaczal sie wznosic. Przebil sie przez warstwe ciezkich chmur i skapal sie w promieniach wiosennego slonca. Ziemia byla juz tak odlegla, ze prawie nie sposob bylo odroznic na niej szczegolow. Zawahal sie. Byl teraz sokolem, poruszajacym sie z szybkoscia strzaly, czul chec do lotu. Minal dusze jakiejs kobiety o obwislej skorze i powykrecanych konczynach. Prawdopodobnie umarla przed kilkoma minutami i byla jeszcze calkiem nieswiadoma swej nagosci. Pewnie nauczy sie jeszcze ubierac swa dusze. Teraz otrzymala wezwanie i spieszyla na nie odpowiedziec, nie obchodzilo jej nic innego. 85 Po chwili Sabat nie widzial juz nikogo, wokol roztaczal sie tylko bezkresny blekit nieba. Wiecznosc, gdzies majaca swoj poczatek i nie konczaca sie nigdzie. Trzeba ja po prostu przyjac i nie myslec o niej.Czy uda mu sie znalezc miejsce, ktorego szukal? Wszystko sie zmienilo, on sam sie zmienil. Z ulga ujrzal przed soba rozpalona sloncem bezkresna pustynie, przywodzaca na mysl niezmierzona wiecznosc czasu. Poznal to miejsce. Sabat powrocil do ludzkich ksztaltow, przybiegajac postac zolnierza odzianego jedynie w szmaciana opaske wokol bioder. Stapal bosymi nogami po rozgrzanym piasku. Gdy spojrzal na siebie mial ochote znow wzniesc sie i uciec. Jego skora byla ciemna, prawie taka, jaka maja Murzyni! Z ust wydarl mu sie krzyk, a cale cialo przebiegl potezny dreszcz. Lecz oczywiscie tak byc musialo. Na tej ziemi zyly tylko dwie rasy: biali zolnierze Dobra i ciemnoskorzy wojownicy Zla. W wymiarze astralnym nie bylo innej mozliwosci. Sabat nalezal teraz do rozproszonych sil Niesprawiedliwosci, toczacych bezustanna walke, dzis zwyciezcow, jutro pokonanych. W tej wiecznej wojnie Armageddonu dusze cierpialy i umieraly, by nastepnego dnia odrodzic sie i podjac walke na nowo. Sabat byl znuzony, szedl z pochylona glowa. Pojawiajace sie na jego skorze krople potu wysychaly natychmiast, gardlo mial calkiem suche. Dreczyly go wizje jezior i strumieni. Niebo palilo zywym ogniem; prawdziwe pieklo. Dotarl do miejsca, w ktorym tego dnia toczyla sie bitwa. Niemal na slepo torowal sobie droge pomiedzy martwymi cialami. Wojownicy obu ras lezeli spleceni razem, polegli w walce wrecz, wszyscy martwi. Tylko chciwe ludzkiej padliny 86 sepy krazyly nad pobojowiskiem, obserwujac nowoprzybylego z nadzieja, ze potknie sie i upadnie, ze zaraz beda mogly rozerwac jego cialo swymi ostrymi dziobami.Sabat szedl dalej, nie probujac juz - tak jak za pierwszym razem - oceniac przebytej odleglosci. To miejsce, lezace na pograniczu wiecznosci, nie znalo pojecia czasu i dopiero w Dzien Sadu mialo przestac istniec. Dotarl do miejsca, gdzie lezaly juz tylko nieliczne ciala tych, ktorzy probowali uciec i zostali powaleni przez upal lub skonali z uplywu krwi. Slonce minelo juz zenit i wyschniete drzewa zaczely rzucac pierwsze wieczorne cienie. Cienie wydluzyly sie juz znacznie, gdy Sabat dotarl do zrujnowanego miasta o rozwalonych budowlach, wznoszacych sie nad zniszczonymi murami. Przedarlszy sie przez rumowisko, rozejrzal sie z wieksza niz dotychczas uwaga, gdyz nie byl tu nigdy przedtem. Miasto bylo spladrowane, a ci jego mieszkancy, ktorzy nie zdolali uciec na czas, zostali wymordowani. Nawet sepy opuscily te ulice, na ktorych walaly sie pozbawione juz miesa, zbielale od slonca kosci. Nigdzie nie bylo znaku zycia. Sabat nie wiedzial, dlaczego tu przybyl. Wedrowal po prostu w poszukiwaniu czegos. W przeszlosci czesto natrafial na grupki tych, ktorym udalo sie przezyc, lub spotykal samotnych wojownikow obu ras, czolgajacych sie po piasku na spotkanie smierci. Teraz wydawalo sie, ze nikt nie ocalal. Armageddon upadl! Sabat zawahal sie. Mogl wrocic do swojego fizycznego ciala, lezacego w opuszczonej kaplicy obok przerazajacych zwlok zgilotynowanego czlowieka, lecz nie chcial tego robic. 87 Byl wolny; nawet w tym spalonym kraju bylo cos, co go przyciagalo. Nie chcial wracac.Nagle uslyszal jakis cichy dzwiek, ktory w tym kraju wiecznej ciszy zdawal sie byc grzmotem; szept wibrujacy w spokojnym powietrzu, jak swidrujacy krzyk rozpaczy. Odwrocil sie i ujrzal w ziemi czarny otwor, ktory mogl byc wejsciem do samego piekla. Zniszczone, prowadzace w dol stopnie, niknely w ciemnosci. Przezwyciezajac paniczny lek, zrobil krok do przodu. Mogla to byc pulapka, choc bylo to malo prawdopodobne. Pochyliwszy sie, uslyszal czyjs chrapliwy oddech. Powoli zaczal schodzic. Z poczatku ciemnosci byly nieprzeniknione, lecz w miare jak szedl stawalo sie jasniej, szaro jak w mglisty listopadowy poranek. Nie wiedzial skad moze pochodzic to swiatlo, lecz zrozumienie czegokolwiek na tej piekielnej ziemi wymagalo dlugiego czasu. Schodzil nizej i nizej, schody wily sie zdradziecko, poki w koncu nie doprowadzily go do podluznego podziemia, ktore takze zdawalo sie nie miec konca. Bylo tu znacznie chlodniej niz na gorze i Sabat zaczal dygotac z zimna. Juz mial wlozyc cieplejsze ubranie, gdy dostrzegl jakiegos lezacego pod sciana czlowieka. Gdy wpatrywal sie wen zaskoczony, czlowiek podniosl glowe. W jego wielkich oczach odbijal sie bol i uczucie beznadziejnosci. Skora mezczyzny byla trupio blada. Wojownik ciemnosci nie mogl miec takiej cery nawet, jezeli lezal tu skuty lancuchami przez bardzo dlugi czas. Jego dlugie wlosy byly jasne, a moze szare? Trudno bylo to stwierdzic przy tak slabym oswietleniu. Nieznajomy byl tak wychudzony, ze zdawalo sie, iz skora opina sam tylko szkielet. 88 -Wiedzialem, ze pewnego dnia ktos sie tu pojawi - powiedzial z wysilkiem, ale jakos lagodnie - slyszalem twoje kroki na gorze. Jestes tu obcy, lecz nawet ty nie mozesz mi pomoc, nie wroce juz do swoich. Jak widze, nalezysz do ciemnoskorych.-Co tutaj robisz? - zapytal Sabat z zainteresowaniem, widzac, ze mezczyzna nie byl przykuty lancuchem do sciany, tak jak szkielety po drugiej stronie pomieszczenia -przeciez mozesz stad wyjsc. Nawet ktos tak slaby jak ty moze wczolgac sie na gore po schodach. -Nie, ja nie moge. Nie osmielilbym sie stad odejsc -odparl dobitnie. -Nie mozesz wrocic na gore do bialoskorych wojownikow, ktorzy rodza sie tam i umieraja kazdego dnia? Sabat zmruzyl oczy. Znow zaczal podejrzewac w tym jakas pulapke. Ten czlowiek nie byl ani tak stary, ani slaby, zeby nie mogl uciec. Droga stala przed nim otworem. -Nie moge oczekiwac pomocy ani u bialych, ani u ciemnoskorych - z trudem tlumil szloch - widzisz, przyjacielu, jestem zdrajca, sluzylem na przemian i jednym i drugim. -Ach - Sabat poczul nagle uklucie winy. To wyznanie przypominalo mu historie Marka i Quentina Sabata. Ten wyczerpany, blady czlowiek mogl byc nim samym. -To prawda - westchnal z trudem - walczylem wraz ze swoimi. Pewnego dnia zlapano mnie. Przypuszczalem, ze pojde pod miecz, ale zaproponowano mi zycie w zamian za uslugi. Wtedy jeszcze nie wiedzialem, jakie to przyniesie szkody, gdyz wojownicy po obu stronach sa niezliczeni. Wkrotce zrozumialem swoj blad, swoja niewybaczalna zdrade, lecz bylo juz za pozno. Stalem sie banita, ulicznym zebrakiem, kopanym i opluwanym przez wszystkich. Teraz 89 nie sluze nikomu, nawet sobie. Bylbym szczesliwy, mogac umrzec, lecz w tym kraju nie ma smierci, jest tylko wieczna walka. Na zawsze pozostane zdrajca - bede musial ukrywac sie tutaj przed oczami wszystkich. Wez sobie do serca moj los i naucz sie czegos. Wojownik moze sluzyc tylko po jednej stronie, inaczej zniszczy sam siebie.Sabat skinal glowa i odwrocil sie. Zrozumial, w jakim celu szukal tego bezimiennego meczennika. Bedac juz na gorze, zaczal zalowac, ze nie zapytal o imie nieznajomego. Moglo brzmiec Mark, albo Quentin. Nie bylo jednak czasu, by tam wracac, poza tym moze lepiej, ze nie znal tego imienia. Nagle poczul, ze musi sie spieszyc. Miewal juz przedtem takie przeczucia, ze musi natychmiast wracac do swojego fizycznego ciala. Byl to rodzaj instynktu. Opaske raz jeszcze zastapily piora i pod postacia sokola pomknal przez chmury w kierunku ziemi, rozganiajac po drodze stada mniejszych ptakow, ktore na jego widok uciekaly z krzykiem przerazenia. Rozpierzchlo sie przed nim stado domowych golebi, ptaki z przestrachu utracily swoj naturalny zmysl kierunku i zaczely krazyc wokol w panice, bez okreslonego celu. Sabat dostrzegl najpierw polyskujaca w sloncu tafle jeziora, w ktorej odbijaly sie pokryte drzewami zbocza otaczajacych gor. Krecil sie w kolko, wznosil sie i opadal, zanim udalo mu sie dostrzec w dole mala kaplice ukryta w ciemnym lesie. Zobaczyl cos jeszcze - niewielki pomaranczowy ksztalt, przesuwajacy sie wzdluz blotnistej lesnej drogi. Madeleine wracala z jakiegos powodu. Przedziwny szosty zmysl i tym razem nie zawiodl Sabata. 90 Zaledwie kilka sekund zajelo mu wslizniecie sie do swojego uspionego ciala i obudzenie go. Po krotkiej chwili namyslu pamietal juz wszystko. Siedzial na podlodze, gdy Madeleine pojawila sie w drzwiach.-Ty leniwa swinio - jej oczy zaplonely wsciekloscia - straznik, ktory przespal sobie smacznie caly dzien, nie za uwazajac nawet zblizajacego sie niebezpieczenstwa. Odwrocila sie i podeszla do trumny. -Chodz tu, daj mi reke. Musimy upewnic sie, ze wszystko jest w porzadku. Sabat uchwycil brzeg ciezkiego wieka, czujac jak chlod z opuszkow jego palcow rozlewa sie po calym ciele. Mruknal, naprezyl miesnie i wieko zaczelo powoli unosic sie w gore. -Och, to jest... spojrz! - Madeleine omal nie zemdlala. Z pobladla twarza wskazala na czesciowo odwiniete z koca cialo - Spojrz, Sabat, widzisz co sie stalo? Moj Louis zyje nawet w stanie smierci! Nie opuscila go jego moc! Sabat spojrzal i omal nie zatrzasnal z powrotem wieka na widok tego co zobaczyl. Odcieta przez gilotyne glowa polaczyla sie na powrot z reszta ciala, pozostawiajac tylko szeroka, krwawa rane w poprzek szyi. I nawet ta rana zdawala sie juz goic. Rozdzial X -To niemozliwe - Madeleine usmiechala sie, lecz jej usta lekko drzaly - choc nie, z moim ukochanym wszystko jest zawsze mozliwe. Sam postanowil przygotowac swoje zmartwychwstanie w Noc Walpurgii. Nie musimy spozywac jego ciala, gdyz jest ono odrebna ludzka istota. Louis wez mie udzial w uczcie wraz z nami. Sabat zamknal trumne. Wieko uderzylo w nia, wydajac gluchy odglos, az zadygotaly swieczniki ustawione na tym strasznym piecu, sluzacym za oltarz. On sam takze zadrzal. -Lecz nie dlatego wrocilam tak szybko - powiedziala - grozi nam niebezpieczenstwo i musimy zmienic plany. Znow wytropil nas pewien detektyw, ale tym razem nie taki zwyczajny. Nazywa sie Pieter Daunay i w tej chwili jest na naszym tropie. Kilka stuleci temu bylby pewnie siejacym groze lowca czarownic, gdyz specjalizuje sie w sciganiu satanistow. Rozmawialam z Andre i przyjechalam tu jak najszybciej moglam. Wez sobie do serca, ze Pieter Daunay nie opusci zywy tych gor. Sabat mial nadzieje, ze przybral odpowiedni wyraz twarzy. Z najwyzszym wysilkiem kontrolowal ruchy wszystkich miesni, uniosl nawet brwi, udajac zdumienie. -Czy jeden czlowiek moze zaszkodzic ludziom tak pel nym mocy, jak zwolennicy Andre Schmida? 92 -Jest sprytny. Niektorzy twierdza, ze ma jakies nadprzyrodzone zdolnosci, chociaz osobiscie w to watpie. W kazdym razie musimy sie stad bezzwlocznie wynosic. Sabat skinal glowa, wciaz z wyrazem przejecia na twarzy. Przed oczami stanal mu obraz Daunaya, szczuplego mezczyzny, miedzy trzydziestka a czterdziestka, niemal przystojnego, gdyby nie szpecil go garb. Byl to czlowiek nadzwyczaj bystry, potrafil wytropic fakty, ktore uchodzily uwadze innych detektywow. Gdy raz trafil na slad, nie ustepowal; gonil swoja ofiare, jak wyglodnialy gronostaj, ktory wyweszyl krolika. Sabat spotkal go niegdys, nawet z nim wspolpracowal. Daunay mial wobec niego dlug wdziecznosci. Teraz perspektywa bezposredniej konfrontacji nie byla jednak przyjemna. -W porzadku - Sabat wolno skinal glowa - zajme sie nim, ale musze to zrobic na swoj wlasny sposob. Czy wiesz, gdzie on moze teraz przebywac? -Zatrzymal sie w Hotel de la Paix na Museggstrasse, przy skrzyzowaniu z Alpenstrasse. Przybyl wczoraj po poludniu i wedlug moich informacji pieszo wyruszyl w gory. Co oznacza, ze wie mniej wiecej, gdzie jestesmy i juz zaczal nas sledzic. -Wyruszam natychmiast - Sabat siegnal do wewnetrznej kieszeni marynarki i wyczul tam ksztalt rewolweru - bede potrzebowal samochodu. -Oczywiscie - Madeleine usmiechnela sie kacikami warg - zawiadom Andre, gdy ci sie powiedzie. Jest bardzo istotne, aby usunac Daunaya przed Noca Walpurgii. Powodzenia... Quentin. Sabat zachwial sie jak gdyby dziewczyna go uderzyla. Po chwili odszedl w kierunku samochodow, czujac na plecach 93 jej swidrujace spojrzenie, ktore nie opuscilo go, az samochod wjechal pomiedzy drzewa i zniknal jej z oczu. Dopiero wtedy Sabat nieco sie rozluznil.Postanowil nie zawracac sobie glowy sprawdzaniem w Hotel de la Paix. Nie mialo to sensu, gdyz nawet jesli zastalby tam Daunaya, jego odwiedziny tylko wzmoglyby czujnosc detektywa. Bylo to niemozliwe, aby detektyw tej miary zostawil w recepcji informacje o miejscu swojego pobytu. Wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa Daunay skojarzyl juz sobie znikniecie malego mongolka z dzialalnoscia kanibali; mogl nawet wiedziec o istnieniu kaplicy. Sabat zaparkowal samochod przy Zurich-Strasse. W kabinie wciaz unosil sie zapach martwego ciala, niczym w karawanie. Zamknal drzwi i odetchnawszy swiezym powietrzem udal sie w kierunku Lodowego Ogrodu. Nie mial zadnych specjalnych planow. Potrzebowal po prostu odpoczac od obecnosci Louisa Nevillona, rozluznic sie i pozbierac mysli. Siegnawszy do kieszeni, wydobyl z niej swoja fajke i woreczek ze slodko pachnaca zawartoscia. Wysuszone listki tytoniu strzelaly po zapaleniu fajki. Zaciagnal sie gleboko i zaczal powoli wypuszczac dym przez nos. Nie doznal ataku kaszlu, tyton smakowal mu i wprowadzil w dobry nastroj. Po zapaleniu pluc nie zostalo nawet sladu. Sabat poczul sie silny, niemal zdolny do walki. Tylko trzy dni dzielily go od Nocy Walpurgii. Czas uciekal szybko. Mimo koniecznosci pospiechu, Sabat poczul sie ociezaly, jakby byl lekko zmeczony, lecz nie wyczerpany. Cieple promienie popoludniowego slonca przyjemnie ogrzewaly ozdobna lawke. Zamknal oczy; byl bliski zasniecia. "Musisz odnalezc Daunaya i zabic go!" 94 Wzdrygnal sie slyszac chrapliwy szept Quentina. Boze, moglby stad odejsc dokadkolwiek, lecz nigdy nie uwolni sie od duszy swojego brata. W porzadku, zabije Pietera Dau-naya, ale jeszcze nie teraz. Z ta sprawa nie mozna sie zanadto spieszyc.Sennosc nie pozwalala mu opracowac zadnego planu dzialania. Nie bylo sensu probowac wytropic detektywa, wiec detektyw musi przyjsc do niego sam. Znaczylo to, ze Sabat bedzie musial obserwowac okolice hotelu. Wiedzial, ze nie byloby bezpiecznie zabic go na miejscu; nalezalo raczej wywabic ofiare gdzies poza miasto. Daunay byl czlowiekiem nieprzecietnym. Mial nerwy ze stali. Byl kims na miare Sabata; bylo to jak polowanie na samego siebie. Mial juz w glowie plan. Powie detektywowi, ze odkryl siedzibe kanibali, co bylo prawda. Sabat usmiechnal sie do siebie, jego powieki opadly o nastepny milimetr. Poprowadzi go daleko w gory. Wystarczy jeden strzal lub cios karate, gdyz ofiara nie bedzie niczego podejrzewac. Po chwili juz spal. Zniknal zamglony obraz rzeki turystow, poruszajacych sie w te i z powrotem, zadowolonych, jak stado bydla na zielonym pastwisku. "Sabat". Dzwiek wlasnego nazwiska podzialal nan, jak kubel zimnej wody. Odruchowo, jak w czasach, gdy sluzyl w SAS, niemal rzucil sie na ziemie, oczekujac pojawienia sie ognia ze skierowanej w niego lufy karabinu. Wyprostowal sie i zobaczyl przed soba usmiechnietego mezczyzne o ladnej opalonej twarzy. Jego rozwiewane przez wiatr, mocne wlosy przetkane byly pasemkami siwizny, ktorych Sabat nie widzial, gdy poprzednim razem spotkal sie z tym czlowiekiem. Takze i garb zdawal sie byc teraz wiekszy i bardziej 95 jeszcze psul piekna sylwetke, bedaca przedmiotem zazdrosci wielu mezczyzn.-Daunay! - powiedzial powoli Sabat - Pieter Daunay! Ktoz by spodziewal sie znalezc pana, trawiacego czas w zaciszu Lodowego Ogrodu? -To samo mozna powiedziec o tobie, przyjacielu. - Daunay podszedl blizej i usiadl obok Sabata. - Zdaje mi sie, ze nie widzielismy sie kupe czasu. -Ja tez mam takie wrazenie - rzekl Sabat patrzac w bladoblekitne, wszystkowidzace oczy "lowcy czarownic" - z pewnoscia jestes wlasnie zajety sprawa organizacji, ktora gazety nazywaja kultem kanibali. -Tak jak i ty, Sabat - zasmial sie - i jesli sie nie myle, zdazyles sie juz z nimi spotkac. -Owszem - odparl Sabat, czekajac az tamten wykona pierwsze posuniecie. -W Interlaken znaleziono cialo niejakiego Etoine'a, zabitego ciosem karate, takim jaki stosuja komandosi z SAS - Daunay zasmial sie slabo - powiedz mi czy to twoje prywatne dochodzenie, czy zorganizowane przez SAS. -Sadzisz, ze powiedzialbym ci, gdyby bylo zorganizowane przez SAS? - zapytal Sabat. - Tym niemniej, Pieter, nasze drogi sie skrzyzowaly. Latwiej jest dzialac razem niz w pojedynke. Moze moglibysmy wiec zaczac ze soba wspolpracowac? -Jasne. Opowiedz mi o Etoinie. Czy rzeczywiscie trzeba go bylo zabic? - zapytal zjadliwie, unoszac brwi. - Nikt zreszta nie laczy twojego nazwiska z ta sprawa, jest to moj wlasny poglad. Wprawdzie ten glupiec wkroczyl zupelnie na oslep w rejony, po ktorych ty czy ja poruszalibysmy sie znacznie bardziej ostroznie, ale mimo wszystko, moim 96 zdaniem, nie byl to dostateczny powod aby go zabijac.-Nie wiedzialem kim on jest - Sabat bez mrugniecia wytrzymal zimne spojrzenie detektywa - byc moze zabrzmi to jak usprawiedliwianie sie, ale bylem chory i... -Na zapalenie pluc - przerwal Daunay - sprawdzilem to. Ale przepraszam, ze ci przerwalem. -Faktycznie, na zapalenie pluc - potwierdzil Sabat - w rzeczywistosci przyjechalem tu, aby podreperowac swoje zdrowie. Ale spotkalem dziewczyne, ktora opowiedziala mi historie o... -O klasztorze w Aix-en-Provance - zasmial sie Daunay -Madeleine Gaufridi, czy jak kto woli Madeleine de De-mandolx de la Palud, albo - zeby podac jej prawdziwe imie -Marie Boulle. Z pewnoscia czesc z tego, co ci opowiedziala byla prawda. Nauczyla mlodsze zakonnice milosci lesbij-skiej, aby oderwac je od wiary i podkopac wladze siostry przelozonej. Jej przekonania rozprzestrzenily sie szybko i gdyby nie musiala uciec z klasztoru z pewnoscia udaloby jej sie zdeprawowac tam wszystkich. To niezwykla dziewczyna, Sabat, wierz mi. Jesli Szatan kiedykolwiek mial corke, to jest nia wlasnie ona. -Wszystko sie zgadza. - Sabat zaczal powtornie nabijac fajke. Po miesiacach abstynencji mial wielka ochote na tyton. - Zabilem tego Etoine'a, sadzac, ze jest jednym z wrogow tej dziewczyny. Wierz mi Pieter, w gorskim lesie, noca nie lekcewazy sie napastnika. -To prawda. Ale jak tej dziewczynie udalo sie tak cie oszukac? -Choroba przytepila moja czujnosc. Gdy zrozumialem, co sie naprawde dzieje, postanowilem wykorzystac okazje 97 i rozpracowac te organizacje. Tym sie wlasnie teraz zajmuje i mysle, ze nam obu razem poszloby duzo latwiej.-Znasz ich kryjowke? - na twarzy Daunaya pojawil sie wyraz wilczego pozadania. -Tak, trzymaja tam rowniez cialo Louisa Nevillona. -Mon Dieu - Pieter Daunay zatarl dlonie - wiedzialem, wiedzialem. I jest wiecej niz pewne, ze zjedza to cialo za trzy noce. -Dokladnie to wlasnie zamierzaja zrobic - Sabat usmiechnal sie z podziwu dla przebieglosci detektywa. - Ale powiedz mi, Pieter, czy sprawy naprawde wygladaja az tak powaznie, jak mysle? -Nawet gorzej. - Francuz znizyl glos do szeptu, rozgladajac sie wokol, aby sprawdzic czy nie kreci sie w poblizu zaden turysta. - Mamy do czynienia z odgalezieniem kanibalizmu, pochodzacym od Silvaina Nevillona. Jego wyznawcy wierza, ze mozna wrocic zycie zmarlemu, spozywajac jego cialo. -Cochon gris - rzekl Sabat, zaciskajac usta - slysze to caly czas. -Znasz ich kryjowke, zdradz mi ja! -Nie - Sabat wolno potrzasnal glowa - mam pewien rachunek do wyrownania. Jestes jedynym czlowiekiem na swiecie, ktoremu pozwolilbym towarzyszyc sobie gdy bede tam wracal dzisiejszej nocy. -Rozumiem. - W oczach Daunaya przez chwile zablysla iskierka podejrzenia. - Pamietam twojego brata, Quentina. Zoladek podszedl Sabatowi do gardla, krew uderzyla mu do glowy. Czul, jak wzbiera w nim smiech. 98 -Zabije go. Jest takim samym zlem, jak Louis Nevillon.-Tak wlasnie sadzilem. Wiesz, spotkalem sie juz z nim, wtedy, gdy znalazlem cialo ukryte w gorskim grobowcu. Widzialem tam wyraznie znak obrzedow nekromancji: ciala kilku wiesniakow najpierw pochowane w nieposwieconej ziemi, a potem wykopane przez twojego brata. Ciala Quen-tina nie sposob bylo rozpoznac, glowa byla odstrzelona od ciala. Nie bylem pewien, ktorego z was znalazlem. Rownie dobrze mogles to byc ty, twoj brat mogl zabic cie, a sam nadal pozostawac na wolnosci. A jednak to ty go zabiles, i zrobiles wielka przysluge calemu swiatu. Lecz sluchaj, Sabat, czy ty dokladnie zdajesz sobie sprawe, co twoj szatanski brat chcial zrobic z tamtymi cialami? -Ozywic je i wzorem haitanskich magow wykorzystac jako tania sile robocza. -Nie, przyjacielu, to nie jest takie proste, jak sadzisz. Quentin Sabat wspolpracowal z Louisem Nevillonem. Wspolnie poswiecili sie obrzedom spozywania ludzkiego miesa i zdazyli juz rozprzestrzenic ten ludozerczy kult na caly swiat. Twoj brat zabil wiesniakow i nastepnie upiekl ich, jak mysliwy piecze dziczyzne, by mieso mialo lepszy smak. Tamte groby byly po prostu jego spizarnia. Sabat prawie zwymiotowal. Drzacymi rekami odnalazl oparcie krzesla i opadl na nie. Wiedzial, ze Daunay mowil prawde, nie mial zadnego powodu, by go oszukiwac. Nagle wszystko stalo sie jasne, bezladnie porozrzucane kamyczki znalazly sie na swoich miejscach w mozaice. Wiec Quentin byl przyjacielem Louisa Nevillona, ktorego mistrzynia byla z kolei Marie Boulle. Prawdziwe gniazdo ludozercow. Teraz 99 Quentin zyl w ciele Sabata, ktory takze spozywal juz ludzkie mieso, nie byl lepszy od pozostalych. Ale gdy zabije Pietera Daunaya, prawda nie wyjdzie na jaw.-Dzis wieczorem zabiore cie ze soba do ich kryjowki -rzekl powoli Sabat, probujac opanowac zdenerwowanie. -Dobrze - usmiechnal sie Daunay. - Przy okazji, wczoraj po poludniu porwano z Zurichu dziecko chore na mon-golizm. Mam powody, aby przypuszczac, ze zrobili to ci sami ludozercy. Jesli mam racje, to chlopiec zapewne juz nie zyje. -Zjedli go - zabrzmialo to jak wyznanie. -Ty tez - dodal detektyw, wpatrujac sie w Sabata swidrujacym wzrokiem, z miejsca odkrywajacym kazde klamstwo. -Ja tez. Nie mialem wyboru, wierz mi, Pieter. -Wierze ci. -Ten czlowiek, Andre Schmid, jest przywodca komuny hipisowskiej, lecz jest obdarzony moca prawie tak wielka, jak... Louis Nevillon. -Jeszcze nie jest, ale bedzie. - Lowca czarownic zmruzyl oczy i pobladl na twarzy - ale jesli legenda o Nevillonie mowi prawde, to jeden z tych, ktorzy spozyja jego cialo, sam stanie sie Francuskim Potworem. Niezaleznie od calego obrzydzenia, ja nie bralbym udzialu w tej bezboznej uczcie w Noc Walpurgii. Jesli zas chodzi o Schmida... on tez ma za co odpowiadac. Byl czlonkiem lewackiego ugrupowania terrorystycznego, podkladal bomby w samochodach, potem zostal przyjety jako uczen ciemnych mocy. Daj Boze, zebysmy zdazyli zapobiec tej uczcie, gdyz w przeciwnym 100 razie zlo osiagnie na ziemi niespotykana dotad potege. Kanibalizm rozprzestrzeni sie na caly swiat, jak zaraza, ktorej nikt nie zdola pokonac.Sabat czekal na Schweizeshof, obok jeziora Lucerna, w ktorego wodach odbijaly sie zlociste promienie zachodzacego slonca. Bylo tak spokojnie, ze az trudno bylo uwierzyc we wszystkie okropnosci, ktore miala przyniesc nadchodzaca noc. Wloczyl sie bez celu w te i z powrotem, wypatrujac niebieskiego Peugeota. Tego wieczora kazdy nadjezdzajacy samochod zdawal sie byc Peugeotem. W jednym z nich za kierownica mial siedziec Pieter Daunay. Lowca czarownic musial zostac zabity! Nie dlatego, ze wymagal tego Andre Schmid, czy Madeleine Gaufridi (Sabat wolal nazywac ja w ten sposob, gdyz przypominalo mu to ich pierwsze spotkanie, kiedy przedstawila mu sie jako niewinna dziewczyna uciekajaca przed wlasnym sumieniem), lecz dlatego, iz byl to jedyny sposob, aby zachowac w tajemnicy prawde o Quentinie Sabacie... Jego wscieklosc rosla, drzal na calym ciele, a oczy przeslonila mu czerwona mgla, tak ze z trudem dostrzegl niebieskiego Peugeota, wjezdzajacego na chodnik i garbatego kierowce, ktory wlasnie siegal do tylu, aby otworzyc tylne drzwi. W pierwszej chwili pomyslal, ze to zapewne zaczepia go jakis kolejny pederasta, jeden z tych, ktorzy robia to po wielokroc kazdego dnia w Lucernie i wszedzie na swiecie. Po chwili siedzial juz w samochodzie, wpatrujac sie w garbatego kierowce przed soba, w niebezpiecznego wroga, zamieszanego w sprawy jego rodziny, czlowieka, ktorego bezwzglednie nalezalo usunac. Ale jeszcze nie teraz. 101 Sabat opanowal zdenerwowanie, dzialal jak bomba z opoznionym zaplonem. Mogl z latwoscia poprosic Daunay-a, aby sie zatrzymal, zastrzelic go, a cialo ukryc gdzies w lesie kolo szosy. Z wielu jednak przyczyn nie spieszyl sie z tym. Moze zanim dotra do podnoza gor, przestanie sie wahac. Sam nie rozumial skad bierze sie jego niepewnosc. Pragnal "tez, aby Andre Schmid i Madeleine mieli pewnosc, ze wykonal zadanie. Po prostu chcial sie pochwalic swoim okrucienstwem.Sabat dotknal palcem celownika, spoczywajacego w wewnetrznej kieszeni plaszcza rewolweru i z zadowoleniem poprawil sie na siedzeniu. Samochod zaczal piac.sie po stromej gorskiej szosie. Wkraczali juz na tereny panstwa ciemnosci, gdzie wsrod drzew, czail sie zly duch. Sabat usmiechnal sie do siebie. Zblizal sie juz wlasciwy moment. Rozdzial XI Droga piela sie teraz ostro pod gore. Silnik Peugeota zacinal sie co chwile, dlon Pietera Daunaya caly czas spoczywala na galce zmiany biegow. -Daleko jeszcze? - mruknal, odzywajac sie po raz pierwszy od czasu, gdy pozostawili za soba przedmiescia Lucerny z ich swiatlami, widocznymi teraz w postaci slabej luny wznoszacej sie nad lasem za ich plecami. -Nie, juz nie daleko - odpowiedzial szybko Sabat -gdzies na lewo za najblizszym zakretem. Jedzmy powoli, zeby nie przeoczyc tego miejsca. Odchodzi stamtad waska droga, wiodaca na gore przez las. Byloby najlepiej gdybysmy szli dalej pieszo; warkot silnika i swiatla moga ich zaalarmowac. Daunay, nie odzywajac sie slowem, zmniejszyl predkosc do dwudziestu kilometrow na godzine i zjechal na lewa strone, wypatrujac drogi miedzy drzewami. -To tu. Skrecili. Opony zakopaly sie w miekkiej trawie. Peugeot omal nie stuknal w drzewo. Samochod zawrocil pod ostrym katem i zatrzymal sie. Zgasly swiatla reflektorow i wszystko wokol pograzylo sie w ciemnosci. -Trzeba przygotowac sie na kazda ewentualnosc - rzekl Daunay, powoli otwierajac drzwi - w razie czego bedziemy mogli szybko z powrotem wyjechac na szose. Sabat czekal, az jego oczy przywykna do ciemnosci. Widoczna spomiedzy chmur polowka ksiezyca rzucala blade, 103 srebrzyste swiatlo. Mialo sie wrazenie, ze w cieniu kryja sie tysiace zlych istot. Ciezka cisze zaklocaly tylko slabe szelesty polujacych noca malych lesnych zwierzat.Swiat zamarl w oczekiwaniu na rzecz, ktora miala sie wydarzyc. -Prowadz - szepnal Daunay - bede szedl tuz za toba. Sabat szedl pewnym krokiem. Obawial sie kilku rzeczy. Daunay byl czlowiekiem rownie niebezpiecznym, jak on sam i Mark wolalby miec detektywa caly czas na oku. Z drugiej jednak strony to on mial prowadzic i propozycja, aby Francuz szedl pierwszy, moglaby wzbudzic podejrzenia. Byla to prawdziwa zabawa w kotka i myszke. "Daunay musi zostac zlikwidowany!" Na dzwiek glosu Quentina Sabat poczul nagle uklucie w zoladku. Co stanie sie, gdy zabije Daunaya? Zostanie sam z Madeleine i z tym przerazajacym cialem, ktorego rany wlasnie zaczely sie goic. Madeleine twierdzila, ze Louis Nevillon zmartwychwstanie, ze przylaczy sie do nich, podczas potwornej uczty w Noc Walpurgii i bedzie swietowal wraz z nimi. Zatem czyje mieso beda wtedy jesc? -Daleko jeszcze? - Pieter Daunay zaczynal sie niecierpliwic. Przy kazdym kroku z trudem wyciagal nogi z blota. - Czy musimy isc przez las? -Nie znam innej drogi - odparl Sabat - a nie mozemy ryzykowac, ze zbladzimy. Zreszta juz nie powinno byc daleko. Uplynelo nie wiecej niz dwadziescia minut, choc zdawalo sie, ze ida juz cale godziny. Co kilka krokow zatrzymywali sie, by posluchac, czy nic nie zakloca nocnej ciszy. Nie doslyszeli jednak zadnych odglosow, tak jakby gory zastygly w oczekiwaniu. 104 Na jednym z zakretow woda deszczowa utworzyla wielka blotnista kaluze. Omineli ja, trzymajac sie sterczacych galezi drzew. Sabat oddychal niespokojnie. Juz tylko kilkadziesiat metrow dzielilo ich od polany, na ktorej stala stara kaplica.Zatrzymal sie tak gwaltownie, ze Daunay - wpadajac na niego - omal nie upadl w bloto. Detektyw zaklal. -Dlaczego sie zatrzymales, Sabat? -Jestesmy prawie na miejscu. Jeszcze kilka metrow i zobaczymy kaplice. Sabat odwrocil sie, lecz w ciemnosci widzial tylko zarys sylwetki Daunaya; twarz Francuza skryta byla w cieniu. -Wiec chodzmy. -Pieter, nie przemyslelismy tego dostatecznie. Oni posiadaja nadprzyrodzona moc, jest szansa, ze wiedza o naszym przybyciu. Mozemy wpasc w pulapke. -Zastawiona przez ciebie? Chodzi o to, zeby zwabic mnie do kryjowki diabla? - Zasmial sie ponuro Daunay. Sabat zesztywnial. Trafnosc tej uwagi uderzyla go jak miecz. Znalazl sie w niekorzystnej sytuacji, majac za swoimi plecami przeczuwajacego zasadzke wroga. -Nie, oczywiscie, ze nie, ja... Sabat poczul bolesne uderzenie w plecy jakims twardym okraglym przedmiotem. Zrozumial, ze juz za pozno; ofiara i napastnik zamienili sie rolami. Uslyszal metaliczny trzask; Pieter Daunay odbezpieczyl pistolet. -Zastrzele cie bez zastanowienia. Sabat, mysle, ze wiesz o tym dobrze. Chyba udalo mi sie ciebie zaskoczyc. Teraz, kiedy przyprowadziles mnie w to miejsce, nie jestes juz mi potrzebny. Jezeli jednak w kaplicy czeka pulapka, 105 to ty bedziesz tym, ktory sie w nia zlapie. Idz powoli i wskaz mi reka, gdzie oni sa.Sabat zrobil krok do przodu. Pomyslal o swoim rewolwerze, lecz wiedzial, ze nie zdola wyciagnac go z kieszeni. Mial do czynienia z Pieterem Daunayem, prawdopodobnie sredniowiecznym lowca czarownic, czlowiekiem, ktory z pewnoscia nie zartowal. Sabat szedl do przodu jak automat, popychany lufa pistoletu. Rozpaczliwie usilowal opracowac jakis plan dzialania, lecz nic nie przychodzilo mu do glowy. Byl jak bezwolna marionetka. Ujrzal przed soba ciemny zarys kaplicy. Ze szpar w drzwiach saczylo sie slabe swiatlo. Czarne swiece wciaz sie palily. Z pewnoscia w srodku byla Madeleine. Bez samochodu, nie miala mozliwosci opuszczenia kaplicy, dopoki nie przyjechalby po nia Andre Schmid lub ktorys z jego towarzyszy. Siedziala tam wiec sam na sam z upiornymi szczatkami Francuskiego Potwora. Sabat poczul zawrot glowy. Zastanawial sie, czy cos zmienilo sie podczas jego nieobecnosci. Nie staral sie nawet dojsc do tego, w jaki niewytlumaczalny sposob odcieta glowa sama na powrot zrosla sie z tulowiem. Odruchowo zatrzymal sie, poczul nagla potrzebe ucieczki z tego miejsca, lecz pistolet Daunaya bezlitosnie kierowal sie w jego strone. -Ruszaj sie, bo zastrzele cie jak psa. Od drzwi dzielilo ich zaledwie dziesiec metrow, potem piec. Sabat zatrzymal sie, nasluchujac. Wokol panowala cisza. Daunay lekko pchnal go w plecy, nie pozwalajac mu rozejrzec sie w sytuacji i kazac isc prosto do wejscia. Nie wiedzial, co zastanie w srodku i nie probowal nawet myslec o tym. Z pewnoscia byla tam Madeleine Gaufridi. 106 Byc moze byla nago. Trumna mogla byc szeroko otwarta, a dziewczyna mogla stac nad nia wciaz jeszcze zaskoczona, ze cialo jej kochanka zroslo sie. A moze przeciwnie, byla ubrana i spoczywala wygodnie na kocach.A jednak przypuszczenia Sabata nie sprawdzily sie. Wnetrze kaplicy bylo puste, nie bylo w nim Madeleine. Nic z tego nie rozumial. Przeciez dziewczyna powinna byc w kaplicy, dlaczego wiec nie bylo jej tam. Byc moze ukryla sie. Miala tylko dwie mozliwosci: schowac sie w sluzacym za oltarz piecu lub we wnetrzu trumny. -Gdzie oni sa? - syknal Daunay ze zloscia. Wciaz popychal Sabata lufa karabinu, dotkliwie klujac go w kark - czy to jest jakas twoja sztuczka, Sabat? -Nie - Sabat rozejrzal sie wokol. Czul z niepokojem, ze tamci sa gdzies tutaj, ze obserwuja go... z jakiegos miejsca. - Dziewczyna nie mogla stad wyjsc, z pewnoscia jest w poblizu. -Zatem musimy sie rozejrzec - Daunay poruszal sie zwinnie; minal Sabata, caly czas trzymajac bron skierowana w jego strone - zaczniemy od tego! Daunay prawa reka wciaz trzymal pistolet, a lewa siegnal po swiece i przeniosl je na polke, nastepnie szarpnal za rog przykrywajacego oltarz czarnego sukna i rzucil je na podloge. Gwaltownym ruchem otworzyl drzwiczki pieca. Uderzyla ich ostra nieprzyjemna won. -Och, ale wstretny smrod. To pewnie zjelczaly tluszcz tego malego mongolka. Dobrze, ze chociaz wyrzucono jego kosci, przynajmniej szczury i lisy beda mialy co jesc. Ta- aaaak... zatem pozostalo nam jeszcze sprawdzic tylko jedno miejsce. 107 Sabat chcial krzyknac: "Na boga, nie", gdy zobaczyl jak Pieter Daunay probowal jedna reka podniesc wieko trumny. Na czole Francuza pojawily sie krople potu.Sabat zamknal oczy. Nie chcial na to patrzec, juz nigdy wiecej nie chcial zobaczyc tej przerazajacej postaci. Uslyszal jak wieko skrzypnelo i opadlo z trzaskiem. Z ust Daunaya wyrwal sie gwaltowny okrzyk przerazenia. -Boze przenajswietszy! To nieprawdopodobne! Glowa jest zrosnieta z cialem, jakby nigdy nie zostala od niego oddzielona. Pieter Daunay zwrocil sie ponownie w kierunku Sabala, podszedl blizej do niego, jakby chcial najszybciej uciec od tamtego koszmarnego widoku. -A zatem nie ma tu dziewczyny, nikogo tu nie ma. Sa dze wiec, Sabat, ze bedziemy musieli poczekac cierpliwie az powroca. Zaden z nas nie wyjdzie stad wczesniej. Sabat w milczeniu skinal glowa i usiadl na jednym ze stojacych obok krzesel. Daunay oparl sie niedbale o stol; usmiechnal sie z przymusem, jakby chcial ukryc dreczacy go lek. -Tak, Sabat, to bedzie koniec dla Kultu Kanibali - jego smiech rozlegl sie echem po kaplicy - a takze ciebie! Czekali w milczeniu, lecz z zewnatrz wciaz nie dobiegal zaden dzwiek. Noc dluzyla sie niemilosiernie. Sabat przygladal sie jak swiece wypalaja sie coraz bardziej. Do switu bylo juz zapewne niedaleko. Co zrobi Daunay, jesli nikt nie przyjdzie do rana? Lecz ktos musial przyjsc, nie mogli przeciez pozwolic, by cialo Nevillona tak dlugo pozostawalo nie strzezone. Do Nocy Walpurgii zostalo jeszcze niewiele ponad czterdziesci godzin. Nie mogli ryzykowac, ze utraca potege, do ktorej dazyli tak dlugo. Sabat zobaczyl, ze detektyw trzesie sie z zimna, i sam zadrzal. 108 Stawalo sie coraz zimniej. I nagle Sabat zrozumial wszystko!-Uwazaj! - krzyknal tak glosno, ze Francuz zerwal sie na nogi i odruchowo zacisnal dlon na kolbie karabinu. - Daunay na milosc boska, biegnij! Uciekaj zanim bedzie za pozno. Wynos sie stad! -Nie ruszaj sie! - Pieter Daunay skoczyl w bok, by odciac Sabatowi droge ucieczki - nie probuj tego, Sabat. Gwaltowny podmuch lodowatego wiatru wdarl sie do kaplicy i zgasil obie swiece. Sabat, przerazony, rzucil sie w bok i upadl. Daunay wystrzelil. Na ulamek sekundy kaplice rozswietlil blysk ognia i Sabat ujrzal lsniace ostrze sztyletu. W naglym blasku zarysowala sie postac tak groteskowa, ze az uragajaca zdrowemu rozsadkowi. Miala ludzkie ksztalty i twarz litosciwie skapana w cieniu. Wydawala zwierzece pomruki i smierdziala mieszanina zgnilizny, ekskrementow i smierci! Sabat przeturlal sie na bok. Probowal sie modlic, lecz tego Quentin nie potrafil. Zapadla ciemnosc, powietrze bylo mrozne. Zakryl twarz dlonmi, zdajac sie na nieprzewidywalny los. Slyszal jeki Daunaya, jego krzyk przerazenia, przechodzacy w niezrozumialy belkot. Potem nastala zupelna cisza. Sabat nawet nie probowal zatrzymac uciekajacej swiadomosci. Nie chcial niczego widziec ani slyszec. Pragnal umrzec jak najpredzej. Rozdzial XII Sabat nie mogl uwierzyc, ze jeszcze zyje, ze w slabym swietle nowego dnia rozpoznaje otaczajace go przedmioty. Rozejrzal sie przerazonym wzrokiem po wnetrzu kaplicy. Na podlodze lezaly wypalone swiece. Trumna byla zamknieta. Pieter Daunay takze zyl. Siedzial zgarbiony w najdalszym kacie pomieszczenia i rozgladal sie, nic nie rozumiejacymi pustymi oczami. Najwyrazniej usilowal cos powiedziec, lecz z jego ust wydobywal sie jedynie nieskladny belkot. -Pieter! - Sabat uklakl i poczul zawrot glowy - Pieter w porzadku z toba? Slyszysz mnie? Detektyw nie zareagowal; wciaz patrzyl nieprzytomnie mruczac do siebie cicho. Siedzial skulony, przycisniety do sciany, jakby chcial ukryc sie przed jakims niewidzialnym niebezpieczenstwem. Sabat znow osunal sie na podloge. Boze, powinien byl zrozumiec wczesniej. Madeleine wprawdzie wyjechala, lecz cialo Nevillona nie pozostalo bez opieki; trzymaly nad nim straz potezne ciemne sily. Daunay postradal zmysly, nie byl zdolny do zadnego kontrolowanego ruchu. Lecz dlaczego Daunay, a nie oni. Czemu oszczedzili go od... od czego? Oczywiscie! Sabat jeknal, zrozumiawszy swoje beznadziejne polozenie. Oszczedzili go, poniewaz byl Quentinem, jednym z nich, sojusznikiem Louisa Nevillona. Zly duch 110 bronil zla. Sabat byl im jeszcze potrzebny. Byl uwieziony, tak samo, jak gdyby przykuto go do sciany.Przeszedl mu juz zawrot glowy. W pewnej chwili uslyszal ciche brzeczenie, jakby dobiegajace z wnetrza jego glowy. Byl to jednak warkot silnika jakiegos samochodu, coraz glosniejszy, w miare jak pojazd przyblizal sie. To na pewno wraca Madeleine. Uslyszal trzasniecie drzwi i cichy odglos zblizajacych sie krokow. Skrzypnela klamka... W istocie, byla to Madeleine. Miala zacisniete usta i byla blada z wscieklosci. Jednym spojrzeniem objela cala scene, roztrzesionego, niepewnego siebie Sabata i siedzacego na podlodze Daunaya, zapatrzonego w swoje palce, wykrzywiajacego twarz w oblakanym usmiechu. Zdawalo sie, ze jego garb jeszcze urosl, tak iz detektyw przypominal tamto uposledzone dziecko. -Glupiec! - syknela. - Swinia! Zdrajca! Chciales nas oszukac i drogo za to zaplacisz. Sabat oblizal wargi, goraczkowo szukajac jakiegos usprawiedliwienia. Chwilowa chec do walki opuscila go zupelnie, znowu byl Quentinem. -Ja... przyprowadzilem go tutaj... poniewaz go przyprowadzilem. -Dostales rozkaz, aby go zabic. Zamiast tego chciales wykorzystac go przeciwko nam. Andre przewidzial taka mozliwosc, dlatego wyjechalam stad, zostawiajac mojego ukochanego pod opieka potezniejszej sily. -Ten czlowiek jest sprytny i niebezpieczny - Sabat odzyskal zimna krew. - Kazal mi przyprowadzic cie tutaj, grozac mi pistoletem. -Klamstwa - powiedziala i plunela mu w twarz. - Tym 111 niemniej nie wszystko jest stracone. Teraz musimy zlikwidowac go w sposob, ktory sami uwazamy za najlepszy.-Ja... Ja... - Sabat pobladl. -Zrobisz to, co ci powiem. Rozpal ogien. - Gwaltownym ruchem sciagnela z oltarza czarne sukno, przewracajac puste swieczniki. - Osmielisz mi sie sprzeciwic... Quentin? Sabat odskoczyl, jak uderzony w twarz. Podniosl z podlogi wiadro i wyszedl na zewnatrz w poszukiwaniu czegos do rozpalenia ognia. Powlokl sie na druga strone budynku, gdzie stalo kilka opartych o sciane pniakow, pocietych i porabanych zapewne przez towarzyszy Schmida. Kazdy mial tu do odegrania wlasna role. Piec razy szedl jeszcze po drewno, za kazdym razem odprowadzany gniewnym spojrzeniem Madeleine, zmuszajacym go do posluszenstwa. Sabat przygladal sie siedzacemu w kacie Daunayowi. Detektyw chichotal do siebie, splatajac ze soba palce obu rak. Czynnosc ta calkowicie pochlaniala jego uwage. Nie byl swiadom obecnosci Sabata i dziewczyny, nie mial pojecia, jaki los go czeka. Mial szczescie. Sabat dyszal ciezko, stracil cala swoja poprzednia energie-Niespodziewanie poczul, ze cos uderzylo go w twarz -dziewczyna rzucila w niego pudelkiem zapalek. -Ruszaj sie, Sabat! Drzacymi rekami rozpalil ogien w piecu - prawdziwe pieklo, ktore mialo pochlonac zywego czlowieka. Gdy drewno zapalilo sie, Sabat zatrzasnal drzwiczki pieca. Czul sie jak w goraczce, po twarzy splywaly mu krople potu. Kleczac przed czarnym oltarzem wygladal tak, jakby sie modlil. 112 -Niedlugo porzadnie sie rozpali - zasmiala sie Madele-ine, siadajac na krzesle i krzyzujac nogi - piec jest wpraw dzie stary, ale bardzo dobry. Przygotuj ofiare. Sabat odwrocil sie powoli. Daunay patrzyl na niego i usmiechal sie. To bylo straszne, ten biedny czlowiek nie przeczuwal nawet, co sie z nim za chwile stanie. Z jego oczu znikl wyraz przenikliwosci i napietej uwagi. Smial sie przyjaznie do Sabata, sliniac sie jak male dziecko. -Dalej, Sabat, rozbierz go! Bez swiadomosci automatycznie zaczal wykonywac polecenia. Uchwycil Daunaya i usilowal go postawic, lecz nogi detektywa okazaly sie niezdolne do podtrzymywania jego ciala. Sabat z wysilkiem jedna reka podtrzymywal Francuza, podczas gdy druga zrywal z niego ubranie, gdyz w tej pozycji nie mogl poradzic sobie z odpinaniem guzikow. Obnazony do pasa Daunay wygladal groteskowo ze swym wielkim garbem, tak nie pasujacym do wspanialego torsu. Sabat posadzil detektywa na podlodze i okrecil go, jak niemowle, ktoremu zmienia sie pieluszke. Daunay zaczal wierzgac nogami, gdy poczul, ze ktos sciaga z niego spodnie. Wyraz jego twarzy zmienil sie, z ust wydobywal sie belkot, tym razem swiadczacy o niezadowoleniu. Bronil sie, jego krzyki brzmialy, jak jek szalenca, czlowieka pozbawionego zdolnosci myslenia. Podciagnal kolana, zeby zakryc wstydliwe czesci swojego ciala. Nagle rzucil sie i probowal schwytac Sabata za ramiona, lecz i ten gest przypominal bardziej probe dzieciecej zabawy pilka niz atak. Sabat spojrzal w oczy Daunaya. Zobaczyl w nich lek, jak u dziecka, ktore nic nie rozumie. Chcial cos powiedziec, 113 przeprosic, wytlumaczyc, lecz zdawal sobie sprawe, ze Daunay nie zrozumialby go. Tak wielka byla sila obledu, zeslanego nan przez ciemne moce.Pieter Daunay znowu usiadl, lecz wciaz jeszcze rekami zaslanial podbrzusze. Nagle usmiechnal sie szeroko. Zdawalo sie, ze przestal wstydzic sie swej nagosci. Gaworzyl jak szczesliwe niemowle. Sabat przezywal to wszystko bardzo mocno. Nawet Quentin nie mial wplywu na jego uczucia. -Upiecz go i spozyj ludzkie mieso swej ofiary! Obraz, ktory pojawil sie w swiadomosci Sabata poczal sie zamazywac i w koncu przemienil sie w czarno-purpurowe plamy. Dzialal jak automat, lecz tym razem wiedzial, ze nie robi tego na rozkaz Madeleine Gaufridi. Mark Sabat i Quentin rozpoczeli wewnetrzna walke na smierc i zycie. Targaly nim sprzeczne uczucia. Slyszal jakis kobiecy glos, krzyczacy na niego, zapewne byla to Madeleine, lecz temu nakazowi zla przeciwstawial sie inny, wolajacy: "Nie rob tego! To jest zbrodnia! Kazda mysl, kazde odczucie Sabata bylo walka. Prawa reka siegnal do kieszeni kurtki i zacisnal dlon na kolbie rewolweru. Zimna stal przyjemnie chlodzila mu palce, dajac poczucie sily, ktorej tak bardzo potrzebowal. Mocno sciskajac pistolet w dloni powoli wyciagnal go z kieszeni. Widzial twarz Pietera Daunaya, ciagle usmiechnieta, lecz w jego oczach dostrzegl szalenstwo i jakby prosbe o smierc. To spojrzenie przypominalo wzrok zranionego smiertelnie zwierzecia, czekajacego by je dobic. Sabat wymierzyl w Daunaya, zamknal oczy i nacisnal spust. Nigdy przedtem zabicie czlowieka nie bylo dla niego problemem lecz tym razem wydawalo sie koszmarem, 114 dlatego ze to wlasnie Daunaya, czlowieka, ktory mogl zostac jego przyjacielem chcial teraz zastrzelic.W tym samym momencie poczul nagle tepy bol z tylu glowy, w sekunde potem pistolet wypadl z jego dloni. Sabat zaczal tracic swiadomosc, zanurzac sie w jakas ciemna otchlan, nie probowal juz nawet walczyc. Czul tylko potworny bol w glowie. Potem zemdlal. Powoli odzyskiwal przytomnosc, choc czul jeszcze, ze otchlan wciaga go z powrotem. Z jakichs niewytlumaczalnych przyczyn wciaz mial dosc sily, by toczyc wewnetrzna walke. Slyszal glos Quentina, lecz nie mogl odroznic slow, dzwieki zlewaly sie w wysoki piskliwy krzyk. Znowu byl w szpitalu z ciezkim zapaleniem pluc, byl bezbronna ofiara ubranych na bialo ludzi, ktorzy torturowali jego cialo, wykorzystujac to, iz byl pograzony w nieswiadomosci. Poczul ostry bol w plucach, cos scisnelo go tak silnie, ze stracil oddech, dopiero po chwili, dyszac ciezko, wrocil do rzeczywistosci. -Sabat, ty skurwysynu! - Madeleine stala nad nim i kopnela go koncem buta. - Juz nigdy ci nie zaufamy, nie bedziesz mial szans znowu nas oszukac. Odwrocil glowe i ujrzal w jej prawej dloni swoj wlasny rewolwer, wycelowany prosto w jego glowe. Palec Madeleine delikatnie obejmowal cyngiel. Wpatrywal sie w nia, chcial cos powiedziec, usprawiedliwic sie, przeprosic, lecz nie mogl wydobyc glosu. -Tym razem przegrales - jej pelne czerwone usta wy krzywily sie w szyderczym usmiechu. - Gdybym nie uderzy la cie krzeslem, zastrzelilbys Daunaya. Teraz zrobisz to, co kazalam ci zrobic, w przeciwnym wypadku zastrzele cie. 115 Pospiesz sie, piec jest juz goracy, wsadz go tam!Pieter Daunay wciaz jeszcze zyl. Zachowywal sie jak niespelna rozumu, lecz nie staral sie juz ukryc swej nagosci. O Boze milosierny, gdybyz Sabatowi udalo sie go wczesniej zabic! Sabat byl bezbronny, musial wiec wykonywac rozkazy. Z trudem dzwignal sie na nogi, wszystko w nim pragnelo odpoczynku i wytchnienia. Z wysilkiem podniosl nagie cialo Daunaya, chwile szamotal sie z nim, az w koncu zdolal doniesc go do pieca. Nawet gdy potezne zelazne drzwi paleniska byly zamkniete, bijacy z pieca potworny zar wysuszal cialo, przynaglajac do jak najszybszego wykonania zadania i odsuniecia sie w jakies chlodniejsze miejsce. Sabat zlapal Dau-naya za wlosy i pociagnal za nie, by go posadzic. Detektyw krzyknal z bolu. Otwarte drzwiczki ukazaly zaczynajaca sie za nimi piekielna czelusc, w ktora nie sposob bylo patrzec. Dobywajac z siebie jakas nadludzka sile uniosl Daunaya w powietrze; w normalnej sytuacji nie bylby w stanie tego zrobic, teraz jednak desperacja dodawala mu energii. Ostatnim wysilkiem wepchnal detektywa do rozpalonej komory, dociskajac drzwiczkami jego wyciagniete rece i nogi. Niemal zemdlal slyszac trzasniecie drzwiczek i krzyk dobywajacy sie z samej duszy ofiary. Cofnal sie i upadl na ziemie jeczac, gdyz Madeleine znow kopnela go w zebra. Nie stracil jednak przytomnosci. Z wnetrza tego piekla w miniaturze dobiegaly stlumione krzyki. Czul zapach palonego miesa, zapach przyprawiajacy o mdlosci. Madeleine stala naprzeciw niego. Wciaz trzymala rewolwer, lecz Sabat wiedzial, ze dziewczyna go nie uzyje, 116 nawet nie bedzie nim grozic. Byl teraz naprawde na dobre pokonany. Ulegl jej. Usmiech Madeleine byl pelen pogardy dla mezczyzny, ktorego poderwala w Jungfrau i uczynila swoim niewolnikiem, aby pomogl jej we wskrzeszeniu bylego kochanka.-Pocisz sie z goraca - rzekla miekkim glosem - rozbierz sie, to bedzie ci chlodniej. Drzace palce Sabata zaczely poslusznie wykonywac polecenie. Rzucil na podloge swoja marynarke i koszule, czujac, ze gdzies w dolnej czesci jego ciala narasta podniecenie. Madeleine takze to zauwazyla i rozesmiala sie na glos. -Cale dwa dni razem - zasmiala sie - tylko ty i ja. Ma my wszystko, czego potrzebujemy. Czeka na nas obiad. Kochajmy sie, a kiedy zaspokoimy sie, przystapimy do po silku. Zapomnijmy o Andre i calej tej glupiej komunie. Sabatowi udalo sie zamknac oczy. Czul jej cieply oddech na swej twarzy, jej palce, ktore wlasnie zaczynaly go piescic. Nagle zobojetnial mu Pieter Daunay, ktorego coraz slabsze jeki dobiegaly z wnetrza pieca. Madeleine byla jego pania, a on do konca chcial wypelnic jej rozkazy. Rozdzial XIII Sabat lezal na podlodze, mokry od potu. W kaplicy bylo nieprawdopodobnie goraco. Zastanawial sie, czy zdola zasnac. Lecz nie - Madeleine znowu stala nad nim i wydawala mu rozkazy, ktore musial spelniac jak robot. Piskliwym wysokim glosem wykrzykiwala polecenia, ktorych nie sposob bylo zignorowac. -Pocaluj mnie tutaj! Pocalowal ja. -A teraz dotknij mnie tutaj, ale rob to delikatnie! Jego palce bladzily po delikatnym, cieplym skrawku ciala, ktory mu wskazala i staral sie robic to subtelnie. Z ust kobiety wydobywal sie pomruk aprobaty i zadowolenia. I tak to trwalo dalej, az jego podniecenie wzroslo do bolu. Trzymala go w napieciu do samego konca i dopiero wtedy pozwolila, by w nia wszedl. Jej wargi byly gorace, ostrymi zebami szarpala jego ulegle cialo. Wstydzil sie swojego obrzezania, ktore bylo jakby szyderczym wspomnieniem ofiary, jaka niegdys zlozyl i ktora jak dotad w niczym mu nie pomogla. Sabat przez cale zycie walczacy z Szatanem i obrzezany, by ten nie mial do niego dostepu, byl teraz jednak w jego mocy i, co wiecej, zamierzal wziac udzial w ohydnym obrzedzie, ktory mial nastapic. Nagla eksplozja rozkoszy wstrzasnela jego cialem, ze dlugo jeszcze nie mogl sie uspokoic. Bylo to tak, jak gdyby czarownica wyssala z niego dusze i wchlonela ja w siebie. 118 Calkowicie wyczerpany spogladal w gore na jej twarz i widzial zadowolone, usmiechajace sie usta. Gorowala nad nim pod kazdym wzgledem, uczynila go swym niewolnikiem we wszystkim co robila. Jej delikatne cialo zsunelo sie z niego. Wstala i z wdziekiem osunela sie na stojace w poblizu krzeslo.Sabat znow poczul nieprzyjemna won, ten zapach pieczonego ludzkiego miesa, ktory calkowicie wypelnial teraz pomieszczenie. Mieso pieklo sie powoli i palilo delikatnie w tych miejscach, w ktorych cialo dotykalo scianek pieca. Wszystko to powinno wywolac w nim mdlosci, sprawic, ze chcialby wybiec na dwor i zwymiotowac. Lecz nic takiego sie nie stalo, gdyz znowu byl Quentinem, bezdusznym kanibalem. Wlasciwie ten zapach sprawial, ze rosl w nim apetyt. -Jestem glodna - obwiescila Madeleine - nie jadlam porzadnego posilku od czasu, kiedy ostatni raz przy rzadzalismy go tutaj. Idz i wyciagnij mieso. Wstal poslusznie i poslusznie podszedl do pieca, zlapal dlugi pogrzebacz, ktory lezal obok i otworzyl drzwiczki. Z wnetrza buchnely kleby tak gestego dymu, ze zaczal kaszlec, a oczy zaszly mu lzami. Z poczatku nie mogl dostrzec tego, co znajdowalo sie wewnatrz. Potem zobaczyl jakas zwinieta rzecz, wygladajaca jak nadziewana ges albo indyk z brazowa przyrumieniona skorka. Gorace krople tluszczu spadaly z sykiem na palenisko. W gore sterczala para poczernialych nog. Siegnal pogrzebaczem, przysunal mieso blizej, a potem gleboko wbil w nie ostre narzedzie. Weszlo latwo, lecz po paru centymetrach zatrzymalo sie na jakiejs kosci. -Juz prawie - odwrocil sie ku Madeleine i usmiechnal sie - jeszcze tylko jakies dziesiec minut. 119 -Dobrze - utkwila w nim badawcze spojrzenie - niepozwol, by sie przypalilo. Sabat, dlaczego probowales nas zdradzic? Wbil wzrok w podloge z zaklopotaniem i niepewnie przestepowal z nogi na noge. -Nie wiem... naprawde nie wiem, to sie juz Wiecej nie powtorzy. -Powiem ci dlaczego - usmiechnela sie nieoczekiwanie -poniewaz dawny Sabat nie byl wtedy naprawde martwy. Lecz sadze, ze teraz juz umarles i Quentin odrodzil sie w koncu! Sabat przytaknal. -Masz racje, przez caly ten czas staralem sie zabic tego czlowieka, lecz Pieter Daunay nie byl latwa ofiara. W koncu stalo sie to zbyt trudne i poddalem sie. -Zatem masz jeszcze jedna szanse - jej usmiech byl piekny, lecz zmrozil Sabata jak powiew lodowatego wiatru. -Jednak najpierw zjemy. Przygotuj sie, by podac posilek. Potem powiem ci, co mialam na mysli. Wciaz jeszcze nago, Sabat poruszal sie jak automat. Z trudem zdolal wyciagnac z pieca dymiace ludzkie cialo, podzielic je na czesci, ulozyc na polmisku i ustawic na stole. Wydawalo sie, ze wracaja mu sily, ze zmeczenie i slabosc ustepuja, jakby wyszedl wlasnie z sauny. Byl nieprawdopodobnie glodny. Ostrym nozem pocial mieso na cienkie plastry i polozyl je na talerzach, z biegloscia doswiadczonego szefa kuchni. Przeniosl je przez pokoj, jeden wreczyl dziewczynie, a z drugim sam usiadl u jej stop, skrzyzowawszy nogi. Nie klopotali sie o noze i widelce; pozadliwie wpychali sobie palcami do ust kawalki soczystego miesa. Sabat stwierdzil, ze smakowalo ono jak kazda inna zwyczajna pieczen, bylo 120 jednak w jego smaku cos jeszcze. Mieso bylo miesem i wazne jest tylko to, do czego ktos sie przyzwyczail. Kanibalizm istnial na ziemi od niepamietnych czasow. Potem dopiero Czlowiek wymyslil idee "cywilizacji" i podyktowal wlasne prawa ograniczajace naturalny sposob zycia. Dzialo sie tak do chwili, gdy on sam i Madeleine Gaufridi sprzeciwili sie tym prawom i oddali czesc starozytnym bogom, ktorzy dawniej wladali. To nie byl problem dobra czy zla; liczyla sie moc.-To bylo wspaniale - Madeleine odstawila na podloge swoj pusty talerz. - Teraz, Sabat, mam dla ciebie propozycje i mam nadzieje, ze nie zdradzisz mnie znowu. Przelknal ostatni kes i otarl usta. -Tym razem nie zawiode cie. -Dobrze - patrzyla na niego uparcie - ale czasu jest niewiele. Teraz, gdy nie ma Daunaya, nasze zadanie jest latwiejsze. Czy wiesz, co Andre i jego przyjaciele chca zrobic w Noc Walpurgii? -Oczywiscie. Zgodnie z tradycja, pochodzaca z czasow Silvaina Nevillona, cialo Louisa Nevillona musi zostac spozyte, by on sam mogl odrodzic sie na nowo. -Dokladnie. Lecz, tak jak ci powiedzialam i jak sam widziales, cialo Louisa zaczelo juz goic sie i przygotowywac do jego powtornego przyjscia. Zjedzenie moze go zniszczyc, a nawet jesli tak sie nie stanie, nie ma zadnej gwarancji w czyim ciele on sie odrodzi. Jest rzecza nie do pomyslenia, by moj ukochany mial stac sie Andre Schmidem. Dlatego musimy wstrzymac ich przed odprawieniem tych obrzedow. Na dzwiek tych slow Sabata przebiegl zimny dreszcz. Wiec Madeleine posluzyla sie zgromadzeniem kanibali, aby wykrasc cialo swego kochanka z pomieszczenia, w ktorym wykonano egzekucje i przetransportowac go tutaj. 121 On sam byl tylko jednym z pionkow, ktorymi poruszala. Teraz byla gotowa uwolnic sie od nich wszystkich, co nie bylo zadaniem latwym, gdyz kazdy mial nadzieje, ze Nevil-lon wybierze wlasnie jego cialo. Kazdy snil o potedze i nie mial zamiaru tak latwo z tych marzen rezygnowac.-Co chcesz, abym zrobil? - zapytal cicho Sabat, ani jednym gestem nie okazujac, jak bardzo sie boi. -Musisz ich zniszczyc, oczywiscie! - odparla glosem wscieklej wilczycy. - I mam nadzieje, ze pojdzie ci lepiej, niz z Daunayem. Zaden z nich nie moze wiecej przekroczyc progu tego swietego miejsca. -W porzadku - Sabat wydal wargi - ale moze masz jakies propozycje, w jaki sposob mam to zrobic? -Nie - znowu sie usmiechnela - lecz kiedy uporasz sie juz z nimi musisz koniecznie wrocic tutaj, gdyz bede cie potrzebowac. Odrodzenie Louisa Nevillona bedzie bardzo trudne. Naprawde jest to taka rzecz, w ktorej nie moge uczestniczyc sama. Dlatego musisz wrocic, by zapewnic mi bezpieczenstwo. Teraz - odchylila sie w tyl na krzesle, wyprezyla i rozchylila uda w zapraszajacym gescie - posililismy sie dobrze i chcialabym znowu sie z toba kochac. Chodz tu i przygotuj mnie na powrot mojego najdrozszego Louisa. Sabat podszedl do niej, z silami zwielokrotnionymi obfitym posilkiem, pchnal ja w kierunku kocow, lezacych w drugim kacie kaplicy i rzucil na nie. Opadla ciezko, lecz zaraz uniosla sie i przewrocila na Sabata. To musiala byc jej pozycja, najlepsza, by przygotowac sie na przyjscie Ne-villona! Pamietal pierwsza noc wtedy, w hotelowym pokoju. To bylo chyba ze sto lat temu, z inna dziewczyna! Ta tutaj szalala na jego ciele, wbijala mu ostre paznokcie w szyje, wila 122 sie i krzyczala coraz glosniej, w miare jak narastala rozkosz. Czasem zdawalo sie, ze to juz koniec, lecz ona po chwili zaczynala znowu, niezmordowana jak dziki kot w marcu.Sabat staral sie dotrzymac jej kroku, lecz nie zdolal. Ona jednak zdawala sie nie zauwazac jego biernosci, wciaz rzucajac cialem w gore i w dol niczym jezdziec. Jej male ksztaltne piersi podskakiwaly przy tym jak dojrzale owoce na galezi. Poddal sie temu impetowi i w koncu poczul, ze spocona i wyczerpana opada na niego. Nie uczynil nawet gestu, by ja objac, tak bardzo byl zmeczony. Gdy w koncu ulozyla sie pol na nim, pol na kocach i ja ogarnelo wyczerpanie. Wkrotce zasneli w milczeniu i kaplica pograzyla sie w ciszy. Przerywal ja tylko czasem jakis dzwiek, jakby dochodzacy z wnetrza trumny, lecz oni nie slyszeli tego. Sabat juz zaczal sie obawiac, ze we snie zawedrowal w swa astralna forme, lecz jednak dostrzegl podswiadomie pewne roznice. Wiedzial, ze wszystko to, co wydarza sie wokol niego, gdy spi, jest wytworem tej czesci jego umyslu, ktora czuwa nadal. Lecz nawet mimo to, otoczenie, w ktorym sie znalazl, wzbudzalo w nim pewien niepokoj. Byla to francuska czesc wybrzeza, nalezaca do Kraju Baskow. Widzial ludzi przemykajacych sie jak cienie; z jakiejs przyczyny te postacie byly dlan przerazajace. Wygladalo na to, ze czekaly na cos, co lada moment mialo wylonic sie z ciemnosci. Bylo to miejsce, ktore wzbudzalo lek. Sabat nie rozumial, w jaki sposob moze dostrzegac tych ludzi, wiedzial tylko, ze ich widzi. Byl to chyba inny wiek, moze szesnasty lub siedemnasty, co rozpoznawal po sposobie mowienia i po ubiorze. Jezyk, ktorym sie poslugiwali, 123 byl z pewnoscia jakas odmiana francuskiego, lecz Sabat ledwie go rozumial.Tamci odwrocili teraz glowy w kierunku ogromnej, kamiennej budowli, ktora wznosila sie na nabrzeznym wzgorzu i gorowala nad uspionymi przez ksiezyc falami morza. Cos dzialo sie wewnatrz, ciemne dotad okna rozjasnial teraz zloty blask swiec. Co kilka chwil drzwi domu otwieraly sie, by przyjac kolejnego goscia. Wszyscy przybysze mieli nasuniete na twarze kaptury lub zaslanialy ich ronda wielkich kapeluszy. Wewnatrz musialo byc juz dwadziescia czy trzydziesci osob, nie wiadomo, mezczyzn, czy kobiet. Sabat przysunal sie blizej muru, znalazl wglebienie w scianie, w ktorym mogl sie ukryc. Jakas niewidzialna sila sterowala kazdym jego ruchem, jakby zostal zaprogramowany do okreslonych celow i musial je teraz realizowac. Nie wiedzial ani jak, ani po co tu przybyl. Wiedzial tylko, ze musi czekac i obserwowac. Drgnal gwaltownie, gdy czyjas reka dotknela jego plaszcza. A wiec nie byl sam! -Badz cierpliwy, Sabat - rozlegl sie tuz za nim przenikliwy szept. Ten glos takze mowil po francusku, lecz tym razem Sabat rozumial kazde slowo. - Pozwolmy, by wszyscy zebrali sie juz wewnatrz domu, zanim zaczniemy dzialac. Musimy miec ich wszystkich, tego sobie zycza mieszkancy Labourd. Rozpedzimy caly ten sabat czarownic. Sabat odwrocil glowe i ujrzal twarz swojego towarzysza. Jasne swiatlo ksiezyca oswietlalo ja teraz wyraznie. Bylo to oblicze niemlodego juz mezczyzny, o okrutnych rysach, ostrym zakrzywionym nosie, malych oczach i bladych, cienkich ustach. Twarz byla tak znajoma, ze rozpoznal ja 124 bez trudu: byl to Pierre de Lancre, najgrozniejszy lowca czarownic w calej Francji. Pochylona figura przypominala nieco Pietera Daunaya, spod wysokiego, czarnego kapelusza opadaly na ramiona siwe, krecone wlosy.-Dzisiaj jest Noc Walpurgii - wymamrotal de Lancre - i na pewno przybeda wszyscy. Spojrz, juz teraz odprawiaja swoje bluzniercze, obsceniczne obrzedy. Sabat przytaknal, widzac przez okno oswietlonego jasno pokoju grupe nagich mezczyzn i kobiet. Bez watpienia przygotowywali sie do czarnej mszy. Jakas podstarzala wiedzma onanizowala sie przed przykrytym czarna materia oltarzem, nad ktorym wisial odwrocony krzyz. Wila sie i prezyla. Na kamiennej podlodze widac juz bylo pojedyncze spolkujace pary. Zaczynala sie orgia. -Maja "masc niesprawiedliwosci" - wyszeptal Pierre de Lancre. - Ten specyfik zostal zabroniony jeszcze przez Hen ryka IV. Sporzadzaja go z dzieciecych serc i krwi. Sam fakt uzywania tej masci wystarczylby juz do tego, by poslac ich wszystkich na stos. Sabat przygladal sie kazdemu po kolei, az nareszcie ujrzal mlodego, przystojnego mezczyzne, ktoremu wcierano wlasnie "masc niesprawiedliwosci", majaca bardziej go podniecic. Bezzebna kobieta lubieznymi, powolnymi ruchami wcierala krem w cialo lezacego, jej palce poruszaly sie coraz szybciej i szybciej. Mlodzieniec wyprezyl sie i nagle szarpnal sie calym cialem, jakby w naglym bolu. Wszyscy rozesmieli sie, nawet pary na podlodze zaprzestaly swych pieszczot i przygladaly sie mlodemu czlowiekowi. -Sa tam wszyscy - syknal lowca czarownic. - Zatem przygotujmy im los, na ktory zasluzyli! 125 Sabat, podazajac za Pierrem de Lancre, przemykal sie jak najblizej muru, lecz nie wygladalo na to, by ktokolwiek ze srodka zamierzal sprawdzac, czy z zewnatrz nic nie zagraza. Byli zbyt zajeci odprawianym obrzedem.Sabat przypomnial sobie jak Daunay skradal sie ku kaplicy i poczul lek na wspomnienie tego, jak popychal go lufa pistoletu. -Podawaj mi tamte galezie - uslyszal wyszeptane polecenie i zaczal pomagac de Lancre'owi ukladac pod drzwiami stos drewna. Pracowali tak szybko, ze stos rosl w szybkim tempie. -W porzadku - lowca czarownic zdawal sie usmiechac z satysfakcja - teraz jeszcze tylko drzwi. Szybko. Po chwili dwa stosy suchych galezi byly gotowe do podpalenia. Pierre de Lancre mial w jednej rece pistolet, a w drugiej trzymal krzesiwo i hubke. Na widok broni Sabat poczul nagla suchosc w ustach, jakby to on mial byc zastrzelony, lecz tamten minal go, sprawdzil dokladnie pistolet, a nastepnie wyjal spod plaszcza drugi. -Rozpalmy ogien - de Lancre rozesmial sie gardlowo, jak maly chlopiec, oczekujacy z niecierpliwoscia na pierw sze noworoczne ognie sztuczne. - Gdy zorientuja sie, co sie dzieje, bedzie juz za pozno. Lecz gdyby ktorykolwiek z nich chcial uciec od plomieni, Sabat... - glos zawisl w prozni, a de Lancre z msciwoscia scisnal kolbe pistoletu. Ogniska juz plonely. Gesty dym sprawil, ze Sabat zaczal kaszlec, starajac sie zalzawionymi oczami obserwowac wciaz okna i drzwi. Pierre de Lancre poszedl gdzies i zapewne robil to samo. Zebrani wewnatrz wciaz jeszcze nie zdawali sobie sprawy z tego, co sie dzieje wokol budowli. 126 Ogromna sala byla teraz prawie ciemna, tylko plonace na oltarzu czarne swiece rzucaly migotliwe blyski i wydobywaly z mroku cialo wciaz prezacej sie lubieznie wiedzmy. Pozostali jakby zamarli w oczekiwaniu na nieznana straszna sile, ktora starali sie przywolac.Przez ten czas plomienie ogarnely caly przod domostwa, a wysoko strzelajace iskry siegaly dachu. Wewnatrz rozlegaly sie krzyki, lecz uwiezieni czlonkowie zgromadzenia zbyt pozno zauwazyli niebezpieczenstwo! Bezladna bieganina nagich cial, ktos zostal przewrocony, kogos popychano. Goraco, jakie bilo od plonacych drzwi sprawilo, ze musieli sie cofnac. Nigdzie nie bylo widac zadnego sladu wiedzmy. Byc moze jej uczniowie, straciwszy wiare, ja wlasnie przewrocili na podloge i teraz w smiertelnym przerazeniu starali sie zabic. Lecz nie, ona zyla. Sabat ujrzal ja w oknie na pietrze. Wygladala jak groteskowa figura namalowana na szybie olejna farba. Starannie przymierzala sie do niebezpiecznego skoku i wzywala wszystkie sily zla, by przybyly ja chronic. W ciemnosci zabrzmial nagly wystrzal, gdzies obok blysnal slup ognia i rozszedl sie swad dymu. Sabat podskoczyl, gdyz nie slyszal przedtem jak de Lancre sie zbliza. Lowca czarownic smial sie, patrzac na czarownice, ktora kula trafila prosto w twarz. Schowal osmalony pistolet. -To i tak zbyt latwa smierc dla Marie Gaufridi, wiedzmy Labourd! - zawolal do Sabata. Czarownica, ktorej cialo powinno zwalic sie do tylu, stala wciaz w oknie i przytrzymywala sie plonacej framugi, jakby nie czujac pelzajacych po jej ciele jezykow ognia. Przypominala dzika bestie, gdy rozplomienionymi oczami, bez leku, spogladala na dwoch stojacych ponizej mezczyzn. 127 De Lancre wystrzelil ponownie i jeszcze raz, lecz jej cialo zdawalo sie wchlaniac kule. Z pewnoscia przebil jej serce, a jednak wciaz zyla, krzyczac i wijac sie.-Zrob cos, Sabat - lowca czarownic krzyczal prze razliwie - skoncz z nia, na co czekasz? Na tym swiecie nie ma miejsca dla jej magicznej mocy! Sabat wyjal pistolet, lecz reka mu drzala i musial przytrzymac ja druga dlonia. Sprobowal wycelowac i pociagnac za spust, lecz nie bylo to latwe. Zwlaszcza gdy patrzylo sie w tamte pelne nienawisci oczy! Czulo sie potege tego wzroku, jego moc. Sabat probowal zamknac oczy, lecz powieki nie chcialy opasc. Z gory ostry glos krzyczal: -Zabij mnie a zostaniesz przeklety na Wieki! Lecz gdy mnie ocalisz, moja moc stanie sie twoja! Tamta twarz zdawala sie przechodzic niezwykla przemiane, stawala sie mlodsza, coraz mlodsza i coraz piekniejsza. Sabat poczul, ze zoladek podchodzi mu do gardla. Boze, przeciez to niemozliwe! Marie Gaufridi, czarownica z Labourd stala sie Madeleine Gaufridi, Madeleine de De-mandolx de la Palud, Marie Boulle! -Zabij ja Sabat, zanim bedzie za pozno. Widzisz prze ciez, ze ogien nie chce pochlonac istoty takiej jak ona. Sabat wciaz jeszcze trzymal pistolet i wpatrywal sie w tamte oczy, lecz nie widzial w nich nienawisci, tylko smutek i lzy. Przeklenstwa ustapily miejsca obietnicom: - Ocal mnie, Sabat, a bede twoja na wieki. Nie jestem zla, jestem tylko bezwolna ofiara Louisa Nevillona, ktory steruje mna, zywa, czy umarla, tak, ze zawsze moge odrodzic sie, aby zyc dla niego. Zatem tylko ty mozesz usmiercic mnie. Ty, ktory 128 jestes Quentinem, przyjacielem Louisa, rownie poteznym jak o sam. Lecz nie chce umierac, gdyz pragne byc twoja!-Na co jeszcze czekasz, Sabat? Zastrzel ja albo oddaj mi bron! Sabat przycisnal spust, lecz w ostatniej chwili przesunal lufe o centymetr w lewo i ujrzal jak kula rozbija w drzazgi czesc drewnianej framugi. Potem znowu wszystko zasnulo sie czarnym dymem i przez dluga chwile nie widzial nic. Zdawalo sie, ze minely nieskonczone godziny zanim dym opadl tak, ze znowu widac bylo pietro domu. Lecz w oknie nie bylo nic, tylko pusta dziura w miejscu, gdzie dawniej byla szyba i framuga. Po Marie Gaufridi nie pozostal zaden slad. -To byla dobra robota, przyjacielu - Pierre de Lancre klepnal Sabata w plecy - zastrzeliles ja i mozesz byc pewien, ze nie tylko ludzie z Labourd, ale cala Francja, a moze i swiat beda ci wdzieczne. Postojmy tu jeszcze chwile i poslu chajmy krzykow plonacych i umierajacych czarownic. Po patrzmy jak ogien wymierza im sprawiedliwosc, zgodnie z wola milosciwie nam panujacego krola. Sabat wstal i patrzyl jak skazancy miotali sie wewnatrz budynku. Zachowywali sie tak, jak on sam tamtej nocy, gdy zachorowal na zapalenie pluc, dostal wysokiej goraczki i Quentin opanowal jego dusze. Z plonacej pulapki nie bylo wyjscia, nie bylo ucieczki. Krzyki umierajacych swiadczyly o tym, jakie meki przechodzili. Dym snul sie wokol, roznoszac zapach plonacego drewna i... palonego ludzkiego ciala! Sabat odwrocil sie i spojrzal na Pierre'a de Lancre, lecz ten zdawal sie niczego nie zauwazac. Byla to zbyt wielka chwila w jego zyciu, by zwracal uwage na takie drobiazgi. 129 Po chwili nie slychac bylo juz nic, oprocz trzaskajacych plomieni i odglosu zapadajacych sie gdzies w glebi domu stropow. Ogromne ognisko jasnymi plomieniami oswietlalo nocne niebo. Egzekucja zostala wykonana.-Wszyscy oni sa juz martwi - de Lancre wycieral lufy pistoletow i chowal je z powrotem - to byla kolejna dobra robota, Sabat. Podsumowujac, musze jednak stwierdzic, ze bez ciebie nie dalbym sobie z nimi rady. Przyjacielu, jestem twoim dluznikiem. Gdybys kiedykolwiek potrzebowal mojej pomocy, nie obawiaj sie mnie wezwac. Uczyn to, a Pierre de Lancre przybedzie. Przyrzekam ci to. Lowca czarownic odszedl, zniknal jak cien i pozostawil Sabata samego, zastanawiajacego sie teraz czy Madeleine jeszcze zyje. Pamietal tylko jej placz i swoj chybiony strzal. Jesli jeszcze zyla, z pewnoscia dotrzyma obietnicy i bedzie jego. Ta mysl podniecila go tak, ze obudzil sie ze wzniesionym czlonkiem i zaczal sie onanizowac, patrzac na lezace obok niego, delikatnie zarysowane w szarym brzasku poranka nagie cialo Madeleine. -Musisz zniszczyc ich wszystkich, Sabat - po sniadaniu zlozonym z zimnej wczorajszej "pieczeni" Madeleine od prowadzala go do drzwi - to nie bedzie latwe, lecz pamietaj, ze zalezy od tego nasza przyszlosc; moja, twoja i Louisa. Niedaleko stoi Renault, ktorym mozesz pojechac. Samo chod jest kradziony, wiec uwazaj na policje. Gdy juz wyko nasz swoje zadanie, powroc tutaj, a obiecuje ci, ze zosta niesz goraco przyjety. 130 Sabat przeszedl przez polane w kierunku zaparkowanego samochodu, majac wrazenie, ze cala ta sytuacja sie powtarza, ze kiedys juz byl wyslany w ten sam sposob, by dostarczyc Daunaya. Zle przeczucia nie opuszczaly go od czasu, gdy mial tamten sen z Pierrem de Lancre i czarownica z Labourd.Slowa Pierre'a de Lancre wciaz brzmialy w jego glowie: "Gdybys kiedykolwiek mnie potrzebowal, nie obawiaj sie mnie wezwac. Uczyn to, a Pierre de Lancre przybedzie. Przyrzekam ci to". Sabat wiedzial, ze potrzebuje pomocy. Po raz pierwszy w zyciu nie poradzilby sobie sam. Rozdzial XIV Dojechawszy do granic Lucerny, Sabat wysiadl z samochodu. Nie chcial ryzykowac zatrzymania przez policje za kradziez wozu. Dalsza droge przebyl autobusem, potem poszedl pieszo az do miasta. Nie spieszyl sie, mial mnostwo czasu. Patrzac w strone tamtego domu, dostrzegl przez rosnace wzdluz szosy drzewa i geste krzaki zaledwie jego zarysy: opadajacy skosem dach i niewysoki komin, z ktorego unosila sie smuzka dymu. A zatem wyznawcy ludozerczego kultu byli u siebie. Poszedl dalej i znalazlszy rozlegly, zadbany park, spedzil w nim godzine czy dwie, siedzac na stojacej nad stawem lawce. Powoli zapadal wieczor, domy po przeciwnej stronie ulicy rzucaly coraz dluzsze cienie. Pozostalo niewiele czasu, a Sabat wciaz jeszcze nie mial gotowego planu dzialania. Czul przyjemny, zapewniajacy bezpieczenstwo ciezar spoczywajacego w kieszeni rewolweru. Byc moze to wlasnie byl jedyny sposob - wejsc tam i zastrzelic ilu sie da, zanim zdolaja go pokonac w swej przewadze liczebnej. Lecz nie, ta akcja musiala byc przeprowadzona w sposob bardziej wyrafinowany. Wciaz nie mogl pozbyc sie wspomnienia snu z ostatniej nocy. Pomyslal o Pierre de Lancre. W takich sytuacjach nie moglo byc lepszego towarzysza. Lecz byl to tylko senny majak, lowca czarownic z pewnoscia nie mogl realnie zjawic sie obok niego. Zapewne otrzymalby jakas pomoc, gdyby 132 spotkal sie z nim w swej astralnej formie, a nie we snie.Sytuacja z jego snu powrocila teraz we wspomnieniach: stojacy w plomieniach dom i uwiezieni w nim czlonkowie zgromadzenia. Lecz tutaj ten pomysl nie przydalby sie na nic. Bylo to piekne, bogate miasteczko i z pewnoscia strazacy ugasiliby ogien, zanim zdolalby dosiegnac pierwszej ofiary. I nagle juz wiedzial - rozwiazanie pojawilo sie gwaltownie i bylo tak cholernie proste. Przymocowane na drzwiach splecione z lin trojkaty, tak czesto uzywane przez sily zla, by uwiezic ofiare w jakims szczegolnym miejscu! To bylo zamkniecie pewniejsze niz wszystkie zamki i klucze. Nikt nie mogl sie wydostac z takiej pulapki. Jedynie egzorcysta potrafil zlamac zaklecie i uwolnic tych, ktorzy zostali uwiezieni przez trojkat. Rezygnacja, ktora przed chwila ogarniala go z coraz wieksza moca, teraz ustapila miejsca radosci tak wielkiej, ze z trudem opanowal emocje. Sposob zatrzymania czlonkow zgromadzenia nie byl pomyslem jego samego, Marka Sabata, egzorcysty. To Quentin Sabat, bezbozny wyslannik zla, przypomnial sobie znak, ktorego od dawna uzywaly zle moce ciemnosci. Lecz to, co pamietal Quentin, moglo teraz przydac sie Markowi. Pozostalo juz niewiele czasu do zapadniecia nocy, a bylo prawdopodobne, ze wlasnie wtedy Andre Schmid i jego towarzysze zechca opuscic dom. Sabat ruszyl szybkim krokiem, z trudem powstrzymywal sie, by nie zaczac biec. Minal kilka malych sklepikow na przedmiesciu: artykuly pismiennicze i prasa, sklep kolonialny, elektryk... Przyspieszyl kroku. W ciszy zapadajacego 133 zmierzchu slyszal jedynie swoj szybki oddech. Ulica konczyla sie rozwidleniem. Pojsc w prawo czy w lewo?Wybral droge odchodzaca w lewo, cos mowilo mu, ze to dobry kierunek. To oni dali mu wskazowki, na pewno prawdziwe. Skrecil. Szybko przemierzal kolejne metry. Doszedl do nastepnej grupy sklepow. Odziez, tytonie i papierosy i wreszcie... sklep sportowy! Obawial sie jedynie, ze moze juz byc zamkniety. Wowczas musialby sie zdecydowac na ryzyko wlamania i kradziezy potrzebnych mu przedmiotow. Kiedy zblizyl sie do oszklonych drzwi, spostrzegl ubranego w sportowy stroj mlodego mezczyzne, ktory wlasnie przekrecal klucz w zamku. W kilku susach Sabat dopadl drzwi, pochylil sie, poczal gestykulowac, starajac sie porozumiec z czlowiekiem za szyba. Na twarzy wlasciciela sklepu odmalowalo sie zdziwienie i niezadowolenie, lecz przekrecil z powrotem klucz i uchylil drzwi, blokujac je stopa. -Pan wybaczy, monsieur, ale sklep jest nieczynny juz od pietnastu minut. Robilem jeszcze ostatnie rachunki, dlatego dopiero teraz zamykalem drzwi. -Prosze, bardzo pana prosze. Zajme panu najwyzej chwilke! Potrzebuje tylko dwoch lin wspinaczkowych! -Lin wspinaczkowych? - szeroko otwarte oczy mlodzienca pelne byly niedowierzania. - Czy to rzeczywiscie az tak pilna sprawa? Jutro bedzie pan mogl... -Alez to bardzo pilne! - Sabat staral sie nie okazywac zdenerwowania. - Mam dwoch synow blizniakow. Wlasnie jutro sa ich urodziny i obiecalem im, ze dostana liny wspinaczkowe, ale wie pan, mialem dzis mase zajec w pracy i w pospiechu zapomnialem o prezencie. Prosze, niech mi pan zrobi te przysluge! 134 Chlopak spojrzal na niego niepewnie, lecz po chwili otworzyl szeroko drzwi.-Prosze zatem, niech pan wejdzie, ale naprawde na moment. Chcialbym zdazyc do domu na kolacje, moja zona nie znosi czekac na mnie. Sabat wszedl, rozejrzal sie i na jednym z wysokich stojakow dostrzegl wiszace zwoje lin, wlasnie takich, jakich potrzebowal. Zdjal dwie i spojrzal na przyklejone do nich metki z cena. Rzucil na lade banknot kilkufuntowy i szybko wyszedl. -Zapomnial pan reszty - krzyknal za nim sprzedawca, lecz Sabat byl juz daleko, zreszta nie obchodzily go teraz pieniadze. Skreciwszy w jakas boczna uliczke zaczal po spiesznie rozplatywac nylonowe zwoje. Pracowal szybko i zwinnie, wiazac ze soba konce lin tak, aby otrzymac trojkat. W pewnej chwili przyszlo mu do glowy cos, o czym niemal zapomnial. Kiosk z gazetami byl jeszcze otwarty. Odetchnal z ulga, podszedl i kupil paczke igiel do szycia. Cienie domow siegaly niemal przeciwleglej strony ulicy. Pozapalane juz uliczne latarnie sprawialy, iz panujacy wokol mrok wydawal sie jeszcze glebszy. Sabat wszedl przez furtke. Wiedzial, ze bedzie musial poczekac, az zrobi sie calkiem ciemno, aby moc niepostrzezenie umiescic liny na drzwiach frontowych i tylnym wyjsciu. Zajmie mu to nie wiecej niz dwie minuty. Poza tym nie chcial robic nic wiecej, reszte zostawi Andre Schmidowi. Zdawalo sie, ze ciemnosc nigdy nie zapadnie. Sabat zastanawial sie, czy nie rozpoczac akcji od razu, ale postanowil jednak byc cierpliwy. Wystarczyl jeden blad, a okazja juz sie nie powtorzy. 135 W koncu ruszyl po cichu do przodu, niewidoczny w cieniu rzucanym przez drzewa. Zatrzymal sie na chwile; w kilku oknach na pierwszym pietrze palilo sie swiatlo, ale caly parter pograzony byl w ciemnosci. Znow przypomnial sobie tamten dom w Labourd. W jednym z okien pojawila sie sylwetka obnazonego do pasa mezczyzny. Zwaly tluszczu na jego torsie przypominaly kobiece piersi. Byl to Andre Schmid.Sabat podczolgal sie do drzwi, trzymajac w lewej rece trzy igly do szycia, a w prawej line. Igly latwo wchodzily w miekkie i zmurszale drewno. Po okolo pietnastu sekundach drzwi frontowe byly juz zabezpieczone. Nikt nie mogl przez nie wyjsc, ani wejsc. Usmiechnal sie do siebie i poszedl na lewo wzdluz muru. Z tylnymi drzwiami poszlo mu rownie latwo. Stojac w cieniu Sabat podziwial swoje dzielo. Kiedys sam stal sie ofiara identycznego ataku. Obronil sie jednak wowczas, wypowiadajac slowa egzorcyzmu. Ci ludzie nie mieli takiej mozliwosci. Ich magia nie znaczy nic wobec potegi Quenti-na. Wycofal sie w krzaki i rozpoczal oczekiwanie. Musial tu zostac i byc swiadkiem tego, co mialo sie wydarzyc. Jesli w jakis sposob udaloby im sie jednak wyjsc na zewnatrz... polozyl palec na spuscie rewolweru. W takim przypadku zostalby mu tylko jeden sposob obrony. Nasluchiwal uwaznie, starajac sie dociec tego, co dzieje sie na pierwszym pietrze. Czyjes stlumione glosy, dziewczecy pisk, smiechy. Najwyrazniej kanibale nie zamierzali odkladac orgii az do czasu, gdy przeniosa sie do starej kaplicy. Uslyszal krzyki, w ktorych rozpoznal wsciekly glos Schmi-da. Sytuacja wymknela mu sie spod kontroli i przywodca 136 komuny byl zly. Mieli przeciez przygotowac sie do Nocy Walpurgii.Sabat zamarl. Schodzili po schodach, oszolomieni narkotykami i alkoholem, spragnieni ludzkiego miesa. Wcisnal sie w krzaki i wyciagnal rewolwer. Andre Schmid patrzyl na nich, trzymajac w reku walizke z szatami liturgicznymi i innymi przedmiotami potrzebnymi do odprawienia czarnej mszy. Jego wspolwyznawcami byli wykolejency pozbierani z calej Europy, nie zdajacy sobie nawet sprawy, z tego, co robia. Jakas jasnowlosa dziewczyna scierala chusteczka mokra plame ze swoich wytartych jeansow. Schmid lekko sie usmiechnal -Jeanette, tak jak pozostali, nie tracila czasu. -Chodzcie - krzyknal - jest juz prawie ciemno i musi my sie pospieszyc. Najpierw sprobujemy znalezc sa mochody. Polozyl reke na klamce i nagle poczul, ze stalo sie cos bardzo zlego. Przebiegl go dreszcz, jakby jego palce porazil prad, wywolujac nagly bol, wedrujacy wzdluz ramienia i wyzej, az do glowy. Cos uderzylo go w klatke piersiowa, odepchnela go jakas niewidzialna sila, rzucajac na pozostalych i przewracajac. Ktos jeknal; chyba Jeanette. -Andre, co sie stalo? Schmid lezal na podlodze, na chwile stracil wzrok. Bol zniknal tak nagle, jak sie pojawil, pozostawiajac uczucie, jakby tysiace szpilek wbijaly sie w jego cialo. Mruknal cos i zaczal sie podnosic. Cos zlego stalo sie z drzwiami, ktos podlaczyl je do pradu. Nie nalezy ich znowu dotykac. -Nie dotykajcie drzwi - wychrypial - ktos... cos z nimi zrobil. 137 -Co masz na mysli, Andre? - zapytala Jeanette drzacym glosem. W jej oczach czail sie strach. - Po co ktokolwiek mialby robic cos z drzwiami?-Nie wiem - zrobil krok do tylu. - Wyjdzmy tylnym wyjsciem. Ramie bolalo go jeszcze troche. Byl wsciekly i zarazem przerazony. Obawial sie, ze moga nie zdazyc na czas do gorskiej kaplicy. Prawie biegiem rzucil sie w kierunku tylnych drzwi. Jeanette krzyknela. Po chwili krzyk wydobyl sie takze z ust pozostalych, gdy dotarlo do nich to, co zobaczyli. Wygladalo to tak, jakby jakis niewidzialny but kopnal Andre w pachwine, unoszac go w gore i rzucajac na podloge. Zwinal sie z bolu, trzymajac sie za krocze; jego twarz stala sie trupio blada. Wszyscy cofneli sie i stojac w polkroku z przerazeniem patrzyli jak Schmid wije sie z bolu. Usilowal cos powiedziec lecz z trudem dobywal glosu. -Nie... nie podchodzcie... do drzwi. -Dlaczego?! - Jeanette zadala pytanie, ktore wszystkim cisnelo sie na usta. -Slyszalem o... o czyms takim - Schmid byl blady i przytrzymywal sie dziewczyny - to nazywa sie... atak psychiczny. Wszyscy stali w milczeniu, zszokowani. Nie rozumieli niczego, lecz przez ostatnie miesiace wystarczajaco dobrze zdazyli poznac moc swojego przywodcy, aby wiedziec, ze to z czym maja teraz do czynienia jest o wiele potezniejsze. Schmid rozejrzal sie wokol, jego wzrok przeslizgiwal sie powoli z jednej twarzy na druga, a w oczach bylo cos... jakby stracil swiadomosc. Z jego umyslem stalo sie cos niewytlumaczalnego! Wszyscy cofneli sie, chcieli uciekac, lecz nie 138 mieli dokad. Stalo sie jasne, ze sa uwiezieni wewnatrz domu!-Wy bydlaki! - zyly na czole Andre Schmida na brzmialy, krew naplynela mu do twarzy. Oczy stracily ma towy dziwny wyraz i lsnily teraz zimna tlumiona wscie kloscia. - Nie jestescie niczym wiecej, niz kupa smieci. To wszystko przez was. Nasz mistrz i ten, ktorego chcielismy dzis wskrzesic z martwych, nie zgodzili sie na wasza obec nosc przy tym szczegolnym wydarzeniu. Dlatego uwiezili nas tutaj. I tak przesadzil sie moj los! - potrzasnal glowa, jakby chcial zrzucic z siebie niewidzialny czar. To wlasnie ja, najwyzszy kaplan, zostalem wyznaczony na przyjecie odrodzonej duszy Louisa Nevillona. On bedzie zyl we mnie! Wszyscy spojrzeli na siebie, ich strach powoli przeradzal sie w zlosc, az przeszedl w prawdziwa furie. Zbyt juz dlugo slepo i bezwolnie sluchali rozkazow tego czlowieka! Oddali mu sie bez reszty, stali sie jego niewolnikami. Ulegali jego obsesjom i zachciankom, rezygnowali z wlasnych pragnien dla jego przyjemnosci. Zostali wykorzystani przez niego! Alkohol i narkotyki wprawily ich w podniecenie. Rudy, mlody mezczyzna oskarzycielskim gestem wyciagnal palec w strone Schmida i zawolal: -To jego sprawka! Manipulowal nami przez caly czas. Zostalismy tu uwiezieni wlasnie wtedy, kiedy mielismy ucztowac, jak zostalo nam to obiecane. To wszystko jego magiczne sztuczki. Zrobil cos z drzwiami, zebysmy nie mogli sie wydostac. Zatem dlaczego nie mielibysmy tutaj swietowac Nocy Walpurgii? -Michel ma racje - Jeanette glosno wypowiedziala swoja mysl. Palace wspomnienie tamtego ponizenia, kiedy 139 Andre zgwalcil ja i pobil, powrocilo z cala moca. Teraz miala okazje odegrac sie, zemscic rownie okrutnie. - Jesli nie mozemy pojsc w gory, by swietowac, dlaczego nie mamy uczcic Noc Walpurgii tutaj?Przez pokoj przetoczyl sie pomruk potakujacych, pelnych zlosci glosow. Andre Schmid zrobil krok w tyl. Lek narastal w nim, az w koncu z ust jego wydarl sie krzyk. Sprobowal raz jeszcze pchnac drzwi, lecz ta sama sila odrzucila go w tyl. Zanim zdazyl wstac, wszyscy staneli nad nim. Byli teraz silni, gdyz stanowili wiekszosc. Tej przewadze liczebnej nie mogl sie przeciwstawic nawet najwyzszy kaplan. Gwaltownie zdarli z niego ubranie, poczul pierwsze uderzenia obutych stop na swoim ciele. Kopali go wszedzie, gdzie zdolali trafic. -Przestancie! Przestancie w imieniu... Lecz nie zdolal juz przywolac tego, ktory mial ich powstrzymac, gdyz Jeanette zacisnieta piescia z calej sily uderzyla go w usta. Glowa Andre poleciala do tylu, na rozcietych wargach pojawila sie krew. Kopiac i gryzac, Schmid walczyl w slepym przerazeniu, lecz pokonali go w pare sekund, zwiazali mu rece i nogi i zaniesli go w strone pieca. -Niech ktos rozpali ogien! - teraz Michel kierowal nimi, jego pelen nienawisci glos gorowal nad wrzaskami pozostalych. -Andre obiecal nam mieso na te noc, i bedziemy je mieli! Schmid krzyczal, lecz czyjas dlon zaslonila mu pokrwawione usta. Jakies dziewczece palce, ktore w innej sytuacji mogly byc bardzo zmyslowe, dotknely miekkiej strony jego czlonka, zacisnely na nim z calej sily i mocno 140 szarpnely. Schmid zawyl z bolu, zas Jeanette odskoczyla z wyrazem spelnionej zemsty w oczach. Zalowala tylko, ze nie miala ze soba noza.Otwarte drzwi pieca ukazywaly wnetrze znacznie obszerniejsze niz palenisko w kaplicy. Dobrze sie zlozylo, gdyz Andre, mimo, iz niski, byl dosc gruby. Walczyl wsciekle, gryzac palce, ktore usilowaly zatkac mu usta, krzyczac, gdy cialo dotknelo rozpalonego pieca. W koncu przy uzyciu brutalnej sily, kopiac i okladajac piesciami, udalo im sie wepchnac go do wnetrza pieca i zatrzasnac drzwiczki, tlumiac w ten sposob jego wrzaski. Wegiel i drewno rozpalily sie na dobre. Umieszczony na drzwiczkach termometr wskazywal dwiescie stopni, lecz strzalka wciaz przesuwala sie w gore. Stali teraz w ponurym milczeniu, sluchajac jak ofiara wali w sciany piesciami i stopami, wprawiajac caly piec w gwaltowne drzenie, jak wykrzykuje coraz bardziej niezrozumiale przeklenstwa. -Jak dlugo? - Michel przerwal milczenie, zwracajac sie do Jeanette. - Ile czasu uplynie zanim on umrze i upiecze sie? -Za piec minut bedzie martwy - usmiechnela sie i dodala - niestety. Ale jadalny bedzie dopiero za kilka godzin. Michel z blyszczacymi oczami zaczal rozpinac guziki swej koszuli; sciagnal bielizne ostentacyjnie pokazujac pozostalym jak bardzo jest podniecony. Nagle wszyscy jakby ockneli sie z letargu. Odglosy dobiegajace z pieca stawaly sie coraz slabsze i cichsze. Teraz mogli cieszyc sie soba, podczas gdy specjalna potrawa przeznaczona na uczte w Noc Walpurgii przygotowywala sie sama. 141 Jeanette zdjela swoje wilgotne jeansy i cisnela je w kat pokoju. Inni rowniez sciagali ubrania; ich twarze palaly pozadaniem, nie wstrzymywanym juz przez tego, ktorego cialo zaczelo wlasnie wydzielac pobudzajacy apetyt zapach.Nie nalezalo do nich i mogli sie nim cieszyc zgodnie z wlasna wola. Sabat wsunal swoj rewolwer z powrotem do wewnetrznej kieszeni i usmiechnal sie do siebie. Trudno mu bylo odegnac mysl o tym co dzialo sie przed chwila w domu. Byl silnie podniecony i zazdroscil tym ludziom ich przyjemnosci. Ale mial zadanie, ktore musial wykonac tej nocy i nie wolno mu bylo tracic czasu. Pomaszerowal szybkim krokiem, skrecajac w boczna ulice, wzdluz ktorej stal rzad zaparkowanych samochodow. Mial wiec duzy wybor. Wzial sobie eleganckiego Daimlera, gdyz ten pojazd najlepiej nadawal sie do podrozy po ostateczne zwyciestwo. Mial tez pewne doswiadczenie w prowadzeniu tego typu wozow, wiec mogl bez uzywania kluczykow otworzyc drzwi i zapalic silnik. Zasiadl za kierownica i wsluchal sie w cichy warkot motoru. Ku swemu zaskoczeniu poczul sie doskonale rozluzniony. Znow skads dobiegly ostatnie slowa Pierre'a de Lancre. "Jesli kiedykolwiek bede ci potrzebny, nie wahaj sie, przywolaj mnie. Zrob tak, a Pierre de Lancre przybedzie. Przyrzekam ci to." 142 Rozdzial XVMadeleine Gaufridi byla zadowolona, gdy Sabat odszedl w koncu. Meczylo ja to dziwne poczucie winy, jakie zawsze miala w jego obecnosci, i ta niewyjasniona mysl, ze zdradza lezacego na oltarzu umarlego mezczyzne. Louis z pewnoscia nie mial nic przeciw temu, by wspolzyla z Sabatem, czula to. Czyz nie byl obecny przy wszystkich pieszczotach, jakimi obdarzala tamtego? Czyz wtedy w Paryzu, w ich pokoju na strychu nie dosyc mu sie oddawala? Wspomnienie tej nocy, na krotko przedtem, zanim wyslal ja do Aix-en-Provance, sprawilo, ze zadrzala. Louis ukryl sie wtedy za kotara sypialni i stamtad obserwowal wszystko. Mlody chlopiec, z ktorym wtedy byla, czul sie niepewnie, i Madeleine musiala poswiecic wiele czasu i pieszczot, by go podniecic. Gdy jej sie to w koncu udalo, okazalo sie, ze zbyt wczesnie mial wytrysk i trzeba bylo zaczac wszystko do poczatku. Niedoswiadczony mlodzik nie podniecal jej wcale, lecz wiedziala, ze Louis chce ja widziec w akcji. Starala sie wiec wyobrazic sobie, ze robi to ze swoim ukochanym i udalo jej sie do konca wczuc w role namietnej kochanki. Dopiero, kiedy chlopak byl juz zupelnie wyczerpany, pozwolila mu sie ubrac i wyjsc. Louis lubil byc zazdrosny, lecz zazdrosc ta miala tez swoje niebezpieczne strony. Pare dni pozniej Madeleine dowiedziala sie, ze tamtego mlodzienca znaleziono nad brzegiem Sekwany, gdzies na lawce, z poderznietym gardlem. Nigdy nie wspomniala o tym Louisowi i on nie opowiadal o 143 tamtym wydarzeniu, lecz nie miala zadnych watpliwosci, kto za tym stal. Zapewne gdy jej ukochany zmartwychwstanie, Sabata czeka podobny los. Myslala o tym wszystkim z mieszanymi uczuciami.Przez wieksza czesc dnia odpoczywala, lezac nago na tych samych kocach, ktore jeszcze wciaz byly wilgotne od nasienia Sabata. Czasami podnosila glowe i spogladala w strone trumny. Myslala o tym, ze juz tylko godziny dziela ja od ponownego spotkania z Nevillonem. Nie miala watpliwosci, ze Louis zmartwychwstanie. Troche szkoda, ze Sabat musial wracac, lecz to nie moglo niczego zmienic. Nie chciala bys sama podczas Nocy Walpurgii, najwazniejszej w calym jej zyciu. Gdy do wieczora pozostalo niewiele czasu, rozpoczela przygotowania. Rozlozyla czarny obrus na oltarzu, potem ustawila na nim swiece. Powiesila na krzesle dluga, czarna szate, te, ktora wkladala tylko na szczegolnie wazne czarne msze. Bedzie musiala wkrotce ja zalozyc, lecz tymczasem cieszyla sie jeszcze swa nagoscia, tak, jak gdyby Louis mogl ja widziec. Znow poczula to dziwne, ekscytujace wrazenie, ktorego doznala ubieglej nocy. Palce podswiadomie dotknely gladkiej skory piersi i poczely zmyslowym ruchem sunac w dol, az do brzucha i nizej. Oddychala szybko, namietnie. Nagly odglos, cichy, jakby szelest poruszonej wiatrem czarnej materii przykrywajacej oltarz, zwrocil jej uwage. I jeszcze raz... Zdawalo jej sie, ze dzwiek tym razem dobiegl gdzies z wnetrza trumny. Z nadzieja i... lekiem zblizyla sie do oltarza, szybki oddech gwaltownie unosil jej nagie piersi. Zauwazyla cos, co przedtem uszlo jej uwagi. Zapach pieczonego miesa i jakis ostry brzek, jakby stali. Byla to won smierci, ale z czyms jeszcze - jakby odorem zgnilizny. 144 Lecz wszystko to nie mialo zwiazku z trumna, cialo Louisa Navillona lezalo nadal nieporuszone, doskonale zachowane.Madelaine drzala na calym ciele. Odnalazla zapalki i zapalila swiece. Szlo to opornie, gdyz knoty byly zgniecione i wilgotne. W koncu male plomyki ognia rozjasnily nieco panujacy w kaplicy mrok, lecz chybotliwe cienie, jakie rzucaly na sciany, potegowaly tylko lek samotnej kobiety. Niepokoj Madelaine rosl. Jej ukochany nie skrzywdzilby jej chyba, nawet gdyby wlasnie teraz obudzil sie ze smiertelnego snu. Wpatrywala sie w trumne, majac nadzieje, ze zobaczy w niej jakis ruch. Lecz nic sie nie wydarzylo. Zaczela zastanawiac sie, ile czasu minie, zanim Sabat wroci. Bylo mozliwe, ze zechce czekac do zapadniecia zmroku, aby rozprawic sie z Andre Schmidem i jego ludzmi. Spojrzala w okno i stwierdzila, ze jest juz niemal ciemno. Musialo uplynac wiele godzin od czasu, gdy Sabat wyszedl. Jednak nie byl jej teraz potrzebny. Miala duzo czasu. Jakiez to glupie z jej strony, ze tak sie przestraszyla w pierwszej chwili. Cale jej cialo pokrywala gesia skorka. Zdawalo sie, ze stalo sie nieco zimniej. Chyba powinna juz zalozyc suknie. Jednak idac w kierunku krzesla zmienila zdanie. Nie, powinna pozostac naga, aby pierwsze spojrzenie Louisa moglo ja taka wlasnie zarejestrowac. Chciala, by od razu zapragnal jej, chciala mu sie oddac natychmiast, gdy tylko wyrazi takie zyczenie. Marzyla, by wszystko bylo jak dawniej. Wstrzasnal nia nagly dreszcz. Glosny dzwiek sprawil, ze przestraszyla sie, przypuszczajac, ze moze pochodzic z wnetrza trumny, szybkim krokiem zblizyla sie ku swemu 145 ukochanemu, lecz ten nie poruszyl sie. Z ciekawoscia przygladala sie, co sie z nim dzieje, cialo tak cudownie zrosniete zdawalo sie nabierac zycia jak odrodzone wiosna drzewo.Stojac nad Louisem, drzaca reka dotknela jego ciala. Bylo tak zimne jakby zostalo wyrzezbione w bryle lodu. Cialo Madeleine przebiegl gwaltowny dreszcz. Byc moze nie powinna tego widziec, zaklocalo to cos tak intymnego jak powrot do zycia. Lecz jej ciekawosc ciagle rosla. Nie mogla powstrzymac sie, by nie spojrzec raz jeszcze na te piekna twarz. Zapragnela przycisnac wargi do jego zimnych ust. "Obudz sie wkrotce moj kochany, potrzebuje cie." Nagle znowu powrocil strach, kazac jej cofnac sie i czekac na przybycie Sabata. Lecz nie zrobila tego. Nawet teraz jej miesnie drzaly jakby zyly wlasnym zyciem. Wyraznie widoczne delikatne blekitne zylki odcinaly sie od bialej skory. Byc moze nie byla jednak wystarczajaco silna? Wieko trumny unioslo sie kilka centymetrow, zawiasy skrzypnely. Potem unioslo sie jakby na niewidzialnych skrzydlach i opadlo w tyl na oltarz, z metalicznym dzwiekiem, ktory rozlegl sie echem w calej kaplicy. Madeleine Gaufridi rzucila sie naprzod, zagladajac do wnetrza skrzyni i krzyknela. Wiec jednak to sie stalo! Zapewne gdzies w glebi serca nie wierzyla jednak w taka mozliwosc. Miala jedynie jakies dzieciece wyobrazenia o zyciu bez konca. Budowala sobie zamki na lodzie. Teraz wszystkie one staly sie prawdziwe! W trumnie nic sie nie poruszalo. Cialo nadal wygladalo jak martwe, bylo blade i wydzielalo charakterystyczny zapach rozkladu. Lecz oczy byly otwarte, widzialy i rozumialy, 146 a zbudzony na nowo umysl staral sie ogarnac wszystko co go otaczalo. Louis Nevillon ozyl!W pierwszym odruchu Madeleine chciala przygwozdzic, unieruchomic to cialo, zmusic je by zostalo w czterech drewnianych scianach. Lecz nie uczynila tego i pozostala tak bez ruchu, patrzac i z przerazeniem oczekujac calkowitego przebudzenia Louisa. Wiedziala, ze w kazdej chwili moze on usiasc, zejsc na dol, podejsc do niej i wziac ja jak swoja wlasnosc. Nic sie nie dzialo. Zdawalo jej sie, ze blask swiec przygasl nieco, lecz nie byla pewna. Trzesla sie z zimna i strachu, lecz wciaz nie chciala sie ubrac, marzac by Louis ujrzal ja nago. Byc moze ten widok podniecilby go. Ta mysl uradowala ja, lub chciala, zeby tak bylo. W rzeczywistosci jednak usilowala w ten sposob zagluszyc inna mysl: ze tak naprawde wcale nie pragnela, by ozyl. Lecz przeciez chciala! Chciala! Nie miala pojecia jak dlugo juz tak stoi. Mogly minac minuty, czy godziny, gdyz wnetrze kaplicy znalazlo sie jakby poza czasem, bylo siedliskiem wiecznej grozy. Stopniowo powracaly wszystkie obawy Madeleine. Byc moze jednak pomylila sie, moze to tylko odblask plonacych swiec sprawil, ze tamte oczy wydawaly sie zywe. Jednak skoro glowa i cialo zrosly sie w jakis tajemniczy sposob, wszystko moglo sie zdarzyc. Targaly nia sprzeczne mysli. Czyz nie byla Madeleine de Demandolx de la Palud, kobieta, ktora zdemoralizowala zakonnice w Aix-en-Provance, glosila wiare Louisa Nevillona, Antychrysta i teraz ogarnelo ono caly kontynent, jak pozar suchego lasu. Takze Sabat dal sie zwiesc - odrodzony Quentin, ktorego powiazania z Francuskim Potworem odzyly znowu w osobie jego brata. A jaka byla jej rola w tym wszystkim? 147 Przerazilo ja to, ze nie potrafila znalezc odpowiedzi na to pytanie.Lezala teraz na kamiennej podlodze, lecz nie odczuwala jej zimna. Czula sie tak, jakby lezala w przykrytym czystym przescieradlem lozku, czekajac na ukochanego. Czekajac na Louisa Nevillona, by przyszedl do niej i wzial ja! Temperatura w kaplicy znowu spadla, lecz nie to wprawilo cialo Madeleine w gwaltowne drzenie. Jej rece poruszaly sie jakby niezaleznie od jej woli, posluszne glebokiemu instynktowi. Palce dazyly w dol, ruchem tak zmyslowym, tak przyspieszajacym oddech. Wiedziala co sie dzieje, wiedziala, ze zmierzaja ku miekkiej i wilgotnej czesci jej ciala, pragnac zaspokojenia. Na krotka chwile ogarnelo ja poczucie winy, takie samo, jak wtedy w klasztorze, kiedy po skonczonej mszy zaszla do dormitorium. Byla tak zajeta swoim cialem i tak podniecona, ze nie uslyszala kiedy otworzyly sie drzwi. Do pomieszczenia weszla jedna ze starszych siostr i stanela zaskoczona, patrzac z przerazeniem na wijace sie cialo Madeleine. Lecz nawet wtedy nie byla w stanie przestac, musiala zaspokoic pozadanie bez wzgledu na konsekwencje. Wiedziala, ze skazuje sie na wygnanie z klasztoru, gdyz z pewnoscia siostra Kamila doniesie o wszystkim Matce Przelozonej. Lecz zamiast tego siostra Kamila zrzucila habit, odslaniajac szczuple cialo, zbyt piekne, by skrywac je pod tymi zgrzebnymi sukniami, wsliznela sie do niej do lozka. Ma-deleine byla zbyt slaba, by oprzec sie wdziekom siostry Kamili, nawet gdyby chciala. Jej dotyk byl prawdziwie niebianski, pocalunki palily jak zywy ogien, wiedziala jak osiagnac i dac najwyzsza rozkosz. Dwa ciala splotly sie ze soba, unosily w powietrzu, drzace od namietnych pieszczot 148 i pocalunkow. Wtedy wlasnie zasiane zostalo ziarno zepsucia, pochodzace od Louisa Nevillona. Gdy zakielkowalo i rozkwitlo, Madeleine musiala uciekac. Jej misje przejela siostra Kamila.Teraz Madeleine czula sie podobnie, tylko odczuwala wszystko jeszcze silniej, jak wichure targajaca jej zmyslami. Plomienie swiec przemienily sie w male ogniki, zarzac sie wsrod ciemnosci, ale nie dbala o to. Wspomnienie pieszczot siostry Kamili przywiodlo ja do kolejnego orgazmu. Zacisnela palce, okrecila sie wokol siebie i upadla, rozkladajac rece. Jednak to nie miekki dotyk dloni siostry Kamili tak ja podniecil. To inne, silne i trupio zimne palce dotknely jej ciala, czyjs inny chlodny oddech owional twarz. Zesztywniala, miala ochote cofnac sie, lecz nie starczylo jej odwagi. Ten dotyk, mimo, iz tak brutalny, byl jej dobrze znany. Chciala krzyknac, lecz ze scisnietego gardla nie wydobyl sie zaden glos. Zapragnela uciekac, ale jakies niewidzialne wiezy zatrzymaly ja w miejscu. Nie sposob sprzeciwic sie Louisowi Nevillonowi! Swiece zgasly i wokol zapadla nieprzenikniona ciemnosc. Byc moze tak bylo lepiej, gdyz widok tego, ktory brutalnie ja piescil, mogl przyprawic dziewczyne o pomieszanie zmyslow. Dlugo czekala na te chwile powtornego z nim zespolenia, a teraz, gdy ona nadeszla, okazala sie najstraszliwsza rzecza, jaka spotkala ja w zyciu. Nie wiedziala, czy on wie o tym, modlila sie, aby sie nie zorientowal, gdyz kazdego, kto mu sie sprzeciwial, czekala straszna kara. Probowala sobie powiedziec, ze go kocha, ze jest to po prostu silny szok wywolany spelnieniem po tylu miesiacach oczekiwania. Lecz wiedziala, ze klamie. 149 Slyszala jego ciezki oddech, dobywajacy sie z trudem z dlugo nie uzywanych pluc, ktore teraz na nowo uczyly sie wdychac i wydychac powietrze. Jego cialo bylo zesztywniale po tygodniach bezruchu. Milosc fizyczna byla dla Nevillona nowym i trudnym cwiczeniem, ktore musiala wykonac wraz z nim.Madeleine probowala sie rozluznic, lecz bylo to niemozliwe. Byla tak sztywna z przerazenia, ze musial sila rozewrzec jej nogi. Jego dotyk przywodzil na mysl gore lodowa! Chociaz, skoro zyl, serce musialo tloczyc goraca krew. Albo moze, przychodzac po raz kolejny na swiat stal sie zywym trupem? Wzial ja jak dzikie zwierze rzucajace sie na samice. Zlapal dziewczyne z calej sily, rzucil na kolana, zmusil, by odwrocila sie. W tej chwili grozy sily opuscily ja, stala sie bezwolna lalka, tamto... cialo z trumny, trzymajac ja mocno, moglo zrobic z nia wszystko. Gleboko w sobie poczula cos twardego, potwornie zimnego, cos co wypelnialo ja, zadawalo bol i zniszczylo resztki czulosci. Byla jednak tak bezsilna, ze nie potrafila nawet wyrazic swego cierpienia, mimo iz Louis zranil ja. Czula, jak ciagnal ja za wlosy, jakby chcial wyrwac je wszystkie. Ostre paznokcie wbily sie bezlitosnie w jej piersi. Jak dlugo moglo to jeszcze trwac? Madeleine nie umiala na to odpowiedziec, zreszta w tej chwili nie obchodzilo jej to. Umysl miala zupelnie pusty, nie pozostalo w nim nic oprocz poczucia ohydy tego wszystkiego i obezwladniajacego przerazenia. Nie czula bolu, gdyz wierzyla, czy moze chciala wierzyc, ze jej ukochany nie moglby jej zranic. Byl potezny, niczym bestia, podniecony do granic szalenstwa, on, czlowiek ktory pokonal smierc i powrocil z grobu. 150 Czyzby sily jego byly nie do wyczerpania? Nawet w chwili, gdy przyszlo jej do glowy to pytanie, czula w sobie zimno jego penisa. Glowe miala odrzucona do tylu, unieruchomiona tak, ze nie mogla jej przekrecic i tamte lodowate palce wciaz bezlitosnie wbijaly sie w jej piersi. Slyszala jego oddech przypominajacy dyszenie pelnego zadzy potwora, przezywajacego szczyt rozkoszy. To z pewnoscia byl oddech niesmiertelnego.Jego rece wciaz przyciagaly i odpychaly jej cialo. Zimne usta calowaly szyje i plecy, wciaz czula, ze jest w niej i wypelnia ja chlodem. Sprobowala krzyknac, lecz z ust jej wydobyl sie tylko jek, ktory mogl byc blednie zrozumiany jako oznaka przezywanej rozkoszy. Zdawalo sie, ze nie ma konca tej lodowatej okropnej milosci, ktora zaczela sie ponad trzy wieki wczesniej i ktorej przeznaczeniem bylo trwac do kresu czasow. Nawet gdyby ja zabil, odrodzilaby sie znowu, a on czekalby na nia. Nie miala dokad uciec, na tym swiecie wszedzie by ja odnalazl. Mogla jedynie probowac ukryc sie w krainie cieni. Poczula sie nagle, jakby unoszona na skrzydlach wiatru i w tym momencie umysl odzyskal zdolnosc odbierania wrazen. Zaslonila glowe rekami, wiedzac, ze za chwile upadnie. Stoczyla sie ciezko na podloge i lezala tam drzaca i wyczerpana, bestia w koncu zaspokoila swa zadze. Madeleine nie widziala go, lecz wiedziala, ze byl tam, milczaca postac stojaca w ciemnosci, nie potrzebujaca swiatla, by widziec, wszechmocna istota, ktora posiadla ja i wzgardzila jej niesmiertelna miloscia. To nie mogl byc Louis, to z pewnoscia nie byl ten, ktoremu przez tyle lat z takim oddaniem sluzyla. Stalo sie cos zlego... Uslyszala jak poruszyl sie, stanowcze kroki kogos, kto zamierza wykonac okreslone zadanie. W ciszy rozlegl sie trzask zapalanej zapalki i rozblysnal niewielki plomyk. 151 Postac miala rozpalic w piecu, by po dlugim poscie moc przygotowac sobie posilekMadeleine chciala krzyknac: "Nie Louis, nie musisz tego robic. Przygotowalam posilek na twoje przybycie, mieso jest tutaj, na stole." Lecz z jej ust nie wydobyl sie zaden dzwiek, poruszaly sie bezglosnie wypowiadajac slowa. Przerazenie opanowalo ja calkowicie. Zaczela sie modlic, nie do tego Boga, ktoremu oddawala czesc w zakonie w Aix-en-Provance, lecz do sily znacznie starszej, do wladcy ciemnosci, ktorego przywolywali, podczas odprawianych przez Louisa czarnych mszy. Tylko on mogl pokonac tak silnego wroga, istote podobna do bestii, ktora czekala wciaz ukryta w mroku. Pragnela znow poczuc won rozkladu i slyszec zblizajacy sie tetent kopyt. Tylko to moglo ja uratowac przed tym, ktory kiedys ja kochal. Lub tez sily zla mogly przynaglic Sabata, by zdazyl powrocic na czas. Rozdzial XVI Sabat zjechal z szosy i wylaczyl silnik Daimlera. Wielka milczaca maszyna dziwnie teraz wygladala posrod szumiacych cicho drzew, z dala od jej wlasnego swiata zatloczonych ulic i miejskich swiatel. Sabat nie chcial jechac dalej, pragnal uszanowac spokoj lasu. Zdjal rece z kierownicy i oparl sie o siedzenie. Czul sie odprezony. Powinien spieszyc sie, majac swiadomosc tego, jak bardzo pilny jest jego powrot. Lecz zamiast tego zapadl w odretwienie. Nie bylo to nawet zmeczenie, lecz raczej jakas plynaca z zadowolenia ociezalosc. Schmid i jego zgromadzenie zostali unieszkodliwieni, nie musial juz obawiac sie ich. Mial w sobie jakies dziwne uczucia, lecz nie potrafil ich nazwac. Macilo mu sie w glowie, jakies glosy krzyczaly w nim, lecz nie umial ich rozpoznac. Mogl to byc Quentin walczacy z jego wlasna dusza. Nie zwracal na to uwagi. Siedzial bez ruchu wpatrujac sie przez przednia szybe w mase ciemnych, nieruchomych drzew. Poruszaly sie wsrod nich jakies cienie, moze byly to demony zla, ktore tej nocy mialy sie odrodzic, byc moze to juz sie zdarzylo. W takim przypadku Sabat przybylby zbyt pozno. Wlaczyl wewnetrzne swiatlo w samochodzie, gdyz poczul gwaltowne pragnienie zobaczenia swej twarzy w lustrze. Prawie zapomnial juz, jak wyglada. Spojrzal w male lusterko i ujrzawszy swe odbicie krzyknal z niedowierzaniem 153 i przestrachem. Twarz, ktora spogladala ku niemu nie byla jego wlasna! Nie byla tez twarza jego brata Quentina!Bylo z pewnoscia jakies podobienstwo, lecz nastapila drastyczna zmiana! Rysy wyostrzyly sie, a male oczka nadawaly temu obliczu wyraz zlosliwosci. Nos wydluzyl sie bardzo i wygladal teraz jak zakrzywiony dziob sepa. Usta byly waskie i blade. Dlugie faliste wlosy przyproszone siwizna otaczaly te dziwna twarz. Sabat patrzyl z niedowierzaniem na to dziwne zjawisko. Starzec! Byl to Sabat, lecz jeszcze nie Sabat. Bylo cos znajomego w tej twarzy i staral sie to rozpoznac, przygladajac sie uwaznie. I nagle zrozumial! 0 Boze milosierny, tylko Sabat mogl przyjac taka mozliwosc! Tamten sen, jego towarzysz ubieglej nocy zla, ktory pomogl mu zniszczyc czarownice. Pierre de Lancre powrocil do zycia w ciele Sabata! "Gdybys kiedykolwiek mnie potrzebowal, nie obawiaj sie mnie wezwac. Uczyn to, a Pierre de Lancre przybedzie, przyrzekam ci to." 1 oto lowca czarownic spelnil obietnice i przybyl! Sabat spojrzal na swoje dlonie, zniszczone palce z dlugimi, grubymi i brudnymi paznokciami, wysuszona i popekana skore. Odruchowo podniosl je blizej twarzy i ujrzal jak drza. Skoro Pierre de Lancre, lowca czarownic przybyl kiedy byl najbardziej potrzebny, Sabat nie mogl marnowac czasu, musial szybko wykorzystac te pomoc. Zgasil swiatlo, otworzyl drzwi Daimlera i wysiadl bezszelestnie. Przez chwile stal na ciemnej sciezce, wdychajac odswiezajacy zapach sosnowych igiel. Poczul sie nagle silniejszy, potezniejszy, jakby zniknely wszystkie pozostalosci nekajacej go choroby. Przypomnial sobie wszystko, co sie zdarzylo od czasu pobytu w Jungfrau i zagryzl wargi do krwi. 154 Nie czul juz litosci do Madeleine. Byla czarownica, ktora uciekla z plonacego stosu, tak jak Louis Nevillon wymknal sie spod gilotyny. Teraz oboje musza zaplacic za zlo, ktore czynili przez trzy wieki!Ruszyl naprzod, przemykal sie cicho miedzy wysokimi sosnami, w blasku gwiazd byl tylko jednym z cieni. Przypomnial sobie, ze wciaz posiada swoj rewolwer, lecz w tym samym momencie zdal sobie sprawe, ze tej nocy bedzie potrzebowal czegos wiecej, niz zwyklej broni do pokonania swych niebezpiecznych przeciwnikow. Nie mogli sie go spodziewac, zaskoczenie bylo jego karta atutowa. Znalezienie polany, na ktorej stala mala kaplica, zajelo mu dwadziescia minut. Czul sie jak mysliwy, zblizajacy sie do kryjowki swej zwierzyny. Podchodzil cicho, przystajac czesto i nasluchujac. Az nagle w nocnym powietrzu poczul zapach, ktory przywolal straszne wspomnienie tamtych polamanych paznokci, wbitych w jego nadgarstki. Byla to ohydna won pieczonego ludzkiego miesa! Poczul mdlosci, przypomnial sobie smak tego miesa i prawie zwymiotowal. Lecz teraz byl silny, silniejszy niz oni, czyz jego imie nie wzbudzalo przerazenia na wszystkich kontynentach, we wszystkich krajach swiata? Pierre de Lancre, bezlitosny lowca czarownic usmiechnal sie do siebie triumfalnie. Znowu zrobil pare krokow do przodu i przystanal, nasluchujac. Dostrzegl blask swiatla wewnatrz budynku, lecz nie dobiegal stamtad zaden dzwiek. Sabat byl ostrozny, Nevillon i jego mloda dama posiadali nadzwyczajne sily i mogli czuc jego obecnosc. Podkradl sie do drzwi. Zapach pieczonego miesa byl teraz duzo silniejszy, Sabat staral sie opanowac emocje, wzial gleboki oddech, by uspokoic mocno bijace serce. Cokolwiek mial zastac wewnatrz, musial stanac z tym twarza w twarz. 155 Jego palce zacisnely sie na kolbie rewolweru, lecz szybko cofnal dlon. To nie byl czas, kiedy mogl byc mu potrzebny. Musial walczyc z umarlymi i uzyc niebezpiecznej broni.Silnym kopnieciem otworzyl zniszczone drzwi, szybko i gwaltownie wpadl do wnetrza kaplicy, tak jak uczono go, gdy sluzyl w SAS. To co zobaczyl sprawilo, ze zatrzymal sie w pol kroku. Wnetrze wygladalo dokladnie tak samo jak wtedy, gdy je opuszczal. Tylko dwie swiece plonely teraz obok zelaznej plyty, a sam piec nie byl przykryty czarna materia. Trumna stala jak dawniej, zamknieta, ciemna i przerazajaca. I nic poza tym, nie bylo zadnego sladu Made-leine! Sabat spial sie, oczekujac jakiejs zasadzki. Podszedl do trumny i silnymi ramionami uniosl wieko, ktore spadlo na podloge z glosnym brzekiem rozniecajac tumany kurzu. Przez chwile kaszlal i krztusil sie w szarej chmurze pylu, lecz zdolal przez nia zobaczyc, ze rozkladajace sie cialo Francuskiego Potwora lezalo tam nadal, wpatrujac sie w cos niewidzacymi oczami. Z trumny wydzielala sie charakterystyczna stechla, slodka won, lecz Sabat prawie tego nie zauwazyl. -On wciaz jest martwy! Lowca czarownic byl tak zaskoczony, ze glosno wypowiedzial ta uwage. -Nie powstal z martwych, moze zatem nie jest jeszcze za pozno, nawet jesli Noc Walpurgii juz trwa... Ostatnie slowa wypowiedzial juz drzacym szeptem, bowiem znowu poczul okropny zapach pieczonego ludzkiego miesa. Rozejrzal sie uwaznie i dopiero wtedy spostrzegl, ze strzalka termometru na zewnetrznych drzwiczkach pieca wskazuje trzysta stopni. 156 -Moj Boze! - Sabat znow spojrzal na trumne - zatem mieso na ta bezbozna nocna uczte juz sie piecze. Nevillon musial jednak przebudzic sie i pochwycic swa ofiare, a jego cialo astralne zostalo uwolnione i opuscilo ziemska powloke. Lecz kto piecze sie w tym piecu.Byl tylko jeden sposob, aby sie tego dowiedziec. Jego dlugie, sekate i zniszczone palce zblizyly sie do klamki i otworzyly drzwiczki pieca. Wydobywajace sie kleby dymu przeslonily straszny widok w srodku. Nagle cos sie poruszylo i z czelusci wynurzyl sie ksztalt jakiejs piekielnej bestii, dotad wspartej o drzwiczki swojej plonacej nory. Sabat wzdrygnal sie na widok wysuwajacych sie ku niemu sposrod dymu plonacych rak, glowy, gdzie w miejscu twarzy widnialy jedynie poczerniale otwory i kawalki miesa, oczu patrzacych nan z wyrazem bolu i wscieklosci. Bylo to juz nierozpoznawalne, na wpol spalone cialo czlowieka, ktorego cichy jek przebijal sie jeszcze przez cuchnace opary. Czlowiek ten wciaz zyl! Sabat byl oszolomiony, paniczny strach chwycil go za serce, czul odraze, lecz nie zal - Pierre de Lancre nie znal litosci. Widzial teraz wyraznie jak topi sie tluszcz tej wciaz zywej istoty, jak jej piersi, niegdys tak ksztaltne, teraz skurczyly sie pod wplywem goraca i tylko zweglone sutki, tak jak dawniej sterczaly sztywne, niczym odlamki zuzlu. Pozbawiona juz wlosow glowa wznosila sie i opadala, podczas gdy zacisniete usta zastygly w maske potwornego bolu. Poparzone palce odnalazly brzeg jego marynarki i zacisnely sie na nim, nieszczesna istota usilowala podciagnac sie i wydostac na zewnatrz. Poczul na twarzy suchy goracy oddech, jak powiew pustynnego powietrza. Nawet ranni wojownicy Armageddonu nie cierpieli nigdy tak strasznie. 157 Z poruszajacych sie ust wyczytal swoje imie i "Sabat... Sabat... pomoz mi!"Z obrzydzeniem uderzyl piescia w ta twarz. Dziewczyna, gdyz z pewnoscia byla to istota plci zenskiej, upadla na podloge i lezac tam, wpatrywala sie w niego zbolalymi oczami psa, odtraconego przez swojego pana. -Sabat... pomoz mi! Teraz ja rozpoznal. Na oko dziewczyna mogla byc kimkolwiek, w jakimkolwiek wieku. Poczerniala lysa glowa byla glowa jedzy z jakiejs starej basni ilustrowanej przez oblakanego artyste. Lecz reszta ciala, zniszczona ale wciaz zywa, mogla nalezec tylko do jednej osoby. -Madeleine Gaufridi! - szept Sabata zabrzmial jak glosny krzyk przerazenia. -Sabat... pomoz mi... Sabat! -Nie jestem Sabatem. Ani Quentinem. Jestem Pierre de Lancre, lowca czarownic. Czy mam uratowac cie od plonacego stosu? Odsunela sie, jakby mial ja znowu uderzyc i przewrocila sie. Wiedziala, Boze, jak dobrze wiedziala! Widziala rysy jego twarzy, te same, ktore znala juz z innego miejsca, innego zycia. Jej zniszczone wargi zacisnely sie, dlawiac kolejna prosba o litosc, gdyz wiedziala, ze nie ma sensu blagac tego strasznego czlowieka, na swoj sposob bardziej bezlitosnego niz jej kochanek, Louis. Z jej oczu wyczytal niema prosbe: "Zabij mnie, Sabat. Prosze! Nie chce niczego wiecej, tylko abys skrocil te agonie. Zrob to w imie tego, co nas kiedys laczylo." Sabat cofnal sie o krok i wyciagnal z kieszeni rewolwer, kolba chlodzila jego rozgrzana dlon. Trzymal bron jakby od niechcenia, tak jak robia to rewolwerowcy na westernach. 158 Podjal juz decyzje, pozostalo mu tylko ja zrealizowac. Zacisnal palce na cynglu.-Wiec Louis zdradzil cie w koncu. - Sabat nie wiedzial, czy naprawde mowi, czy tez tylko slyszy swoje wlasne mysli, swoja pogarde dla tego, ktory uniknal gilotyny i odrzucil jedyna osobe, ktora pozostala mu wierna. - Musisz umrzec, Madeleine i tym razem juz nie powrocisz. Zabierz ze soba do krainy smierci jedna pocieszajaca mysl. Louis Nevillon uciekl w wymiar astralny, aby czekac tam na okazje do ponownego pojawienia sie na ziemi. Ale ja znajde go tam, tylko ja jestem wladny podazyc za nim, i moja zemsta bedzie straszniejsza niz gdybym spotkal sie z nim tutaj. Zegnaj Madeleine. Rewolwer wystrzelil tylko raz, podskakujac w jego dloni. Sabat ujrzal, jak zweglona twarz w jednej chwili staje sie krwawa miazga, a cale cialo prostuje sie na jedna lub dwie sekundy, jakby tlace sie w nim zycie nie chcialo sie tak latwo poddac. Potem powoli, niemal lagodnie osuwalo sie na kamienna podloge. Po smierci, tak jak za zycia, Madeleine o wielu imionach nie stracila swego wdzieku. Sabat odwrocil sie i schowal rewolwer. Nie interesowala go juz tragedia mlodej opetanej dziewczyny. Jego mozg, jak komputer, przygotowywal sie do wykonania kolejnego posuniecia. Jeszcze raz - spojrzal w glab trumny. Bez watpienia spoczywalo tam tylko niezywe cialo, ktore powinno teraz, kiedy zla dusza przedostala sie do innego swiata, zaczac sie rozkladac. Moglby zniszczyc je, lecz nie mialo to znaczenia, gdyz wiedzial, ze Nevillon uzyje innego ciala, by wrocic na ziemie, tak jak Quentin wykorzystal jego samego. 159 Nie bylo czasu do stracenia. Sabat siegnal do malej torebki, zawieszonej na jego piersi i wyciagnal z niej kawalek bialej kredy, ktory zawsze nosil przy sobie.Przydaloby mu sie wiecej czasu, by odpowiednio przygotowac kaplice, lecz nie mogl zwlekac, musial dzialac dopoki trwala Noc Walpurgii. Podloga powinna byc zmieniona tak, by nie pozostalo na niej ani jedno ziarnko kurzu, lecz nie mial na to czasu. Nie mial ani srebrnego kielicha, ani swieconej wody. Wszystko w tym miejscu bylo zlem. Musial narysowac kreda pentagram, aby ochronic swoje smiertelne cialo. Po chwili symetryczny, piecioramienny znak w ogromnym kole odbijal sie biela od ciemnej podlogi. Moglo to nie wystarczyc, lecz nalezalo sprobowac. Nie bylo sensu rozbierac sie, czy zastanawiac nad zabezpieczeniem dziewieciu otworow ciala przed zlymi silami. Zrobil wszystko co mogl i teraz musial zaufac sobie samemu, swojej wierze i Pierre'owi de Lancre. Lezal na zwoju kocow, na ktorych tak niedawno osiagnal rozkosz z Madeleine. Byly na nich jeszcze mokre plamy i Sabat modlil sie, by wilgoc ta pochodzila od niego samego, a nie od wskrzeszonego Nevillona. Tak wiele bylo przeciwko niemu, ze nie byl w stanie tego wszystkiego objac. Nigdy przedtem nie podejmowal tak ryzykownej wycieczki w swa astralna forme. Wokol niego roztaczal sie caly wszechswiat miejsc, na ktorych moglo sie czaic zlo, cale biliony kryjowek przeciwko niemu jednemu. Zadanie, ktore chcial wykonac bylo praktycznie niemozliwoscia, lecz wiedzial, ze musi to zrobic, mimo, iz nie byl pewien czy zdola wrocic. Usilowal sie rozluznic, lecz nie bylo to latwe. Ciemnosc poza pentagramem zyla. Jakies sily klebily sie wokol niego, 160 jak pszczoly wokol ula usilujace za wszelka cene znalezc droge do srodka. Wszystko krzyczalo, a najglosniej slychac bylo wrzask Quentina. Lecz Sabat zmuszal sie, by nie zwracac na to uwagi, gdyz gdyby zlo zdolalo przerwac jego obrone nie moglby go juz zatrzymac.Zaczal oddychac rytmicznie. Tlumaczyl sobie, ze nie jest Markiem, ani Quentinem, ze stal sie Pierrem de Lancre, lowca czarownic przywolanym z ciemnej przeszlosci, aby przybrac ziemska forme i zyc znowu. Czul sie zmeczony, przyjemnie ociezaly, wszystkie krzyczace demony jakby oddalily sie i ucichly. Zeglowal po nocnym niebie, widzial miliony gwiazd, lecz nie mogl dotrzec do zadnej, ktora by sobie wybral. Czas przeplywal wokol niego, ale Sabat musial sie cofac, mijac cale wieki. Znalazlszy sie w czarnej bezgwiezdnej pustce zrozumial, ze jest to wlasciwa droga. Gdzies ponad glowa pozostawil blade, szare swiatlo. W dol... nie ku nowym dniom, lecz ku coraz, coraz starszym. Rozdzial XVII Sabat mial wrazenie, jakby juz kiedys przedtem byl w tym miejscu i nie zdziwilo go to, gdyz stal sie przeciez Pier-rem de Lancre. Jako Sabat musialby szukac przez cala wiecznosc, jako de Lancre mial szanse odnalezc to, czego szukal, stosunkowo szybko. Kraina ta wygladala na bardzo stara i zapewne miala taka pozostac do konca czasow. Znow byla trudna do rozpoznania. W drugim wymiarze astralnym nie mialo to jednak znaczenia. Przemienil sie w malego nietoperza, niewidocznego na nocnym niebie, zwierzatko pasujace do tego otoczenia, i poszybowal w kierunku srebrnego ksiezyca. Pod nim rozciagaly sie lasy, poprzecinane gdzieniegdzie blotnistymi sciezkami. Cala okolica byla uspiona, w wiesniaczych chatach nie palily sie zadne swiatla. Lecial, mila za mila, kierujac sie jedynie instynktem i wiara w Pierre de Lancre'a, nie wiedzac nawet, czego szuka i cala ufnosc pokladajac w lowcy czarownic. Gdy ujrzal wybudowany na wzgorzu zamek, poczul sie jak w domu. Kiedys byla to siedziba moznych panow, teraz ze wspanialej budowli zostaly gruzy. Wieksza czesc murow pokrywal bluszcz, trzy z czterech wiezyczek byly kompletnie zburzone. Roztaczajace sie lasy stopniowo zatapialy to miejsce, czyniac je coraz mniej widocznym. Przypadkowy obserwator moglby wyczuc w tym wszystkim atmosfere upadku 162 i pustki, lecz Sabat nie byl przypadkowym przechodniem. Przysiadlszy na jednym z otworow dziennych poczul czyjas obecnosc. Z wnetrza emanowala won beznadziejnosci i rozkladu.Zmieniajac sie w szerszenia wszedl do srodka i posunal dlugim brudnym korytarzem, w ktorym widoczne byly jednak odcisniete w kurzu slady stop. Kierujac sie tymi sladami dotarl do dobrze mu znanych schodow. To byly te same lochy Armageddonu, w ktorych tak niedawno rozmawial ze zdrajca! Lecz to nie byl Armageddon, to jedynie zbudowana w przeszlosci parodia swiata, w ktorym czas nie plynie. Slyszal teraz glosy, podobne do swistu wiatru u konca tunelu, lecz nie mogl to byc wiatr, gdyz plomienie ustawionych w przejsciu pochodni nie chwialy sie i nie migotaly. Z kamiennych scian bil chlod i wilgoc. Halasy staly sie teraz glosniejsze i gdy skrecil, ujrzal ogromne pomieszczenie, zbyt wielkie, aby moglo zostac oswietlone swiatlem umieszczonych na scianach pochodni. Podfrunal w gore i przysiadl na drewnianej belce. Uderzyl go zapach zgnilizny, won rozkladajacych sie cial. Pierwszym jego uczuciem bylo obrzydzenie. Pomiedzy zywymi wiezniami przykutymi do scian, dostrzegl takze martwe ciala, bedace w roznym stopniu rozkladu, nie usuniete szkielety, zwloki ludzi zmarlych niedawno, rozszarpywane przez szczury. Sabat zwrocil z kolei uwage na zywych wiezniow. Byli to mezczyzni i kobiety w roznym wieku, takze dzieci. Wszyscy w podartych, przegnilych od wilgoci ubraniach. Pogodzeni ze swym losem, jeczeli tylko z bolu, gdy ostre zeby szczurow wbijaly sie w ich zywe ciala. 163 Wykrzykiwali swoj brak nadziei. Z oczami lsniacymi od lez modlili sie o smierc, ktora jednak nie przychodzila, gdyz ich przeznaczeniem bylo cierpiec w piekle.Lecz kim byli ci wiezniowie? Sabat znow rozpostarl skrzydla i przefrunal nastepne kilkadziesiat metrow, by dotrzec do najdalszej sciany. Wszedzie jednak widzial ten sam obraz ludzkiego ponizenia i cierpienia. Jedynymi szczesliwcami byli tu umarli. Jakies dziecko krzyczalo rozpaczliwie, chcac podejsc do swojej matki, nagiej kobiety ze zwieszona na piersi glowa, przykutej do przeciwleglej sciany. Jeszcze wczoraj szeptala dodajace otuchy slowa, a dzis byla milczaca. Nie zyla juz i szczury zaczely obgryzac jej cialo. Przy wejsciu staly miski z cuchnacym jedzeniem, zgnilym juz zanim je przygotowano. Sabat zastanawial sie, kto przychodzil karmic tych nieszczesnikow i jak wiezniowie mogli znosic takie potworne warunki. Nawet robactwo wolalo zywic sie ich cialami niz ta rozkladajaca sie strawa. Zawieszony w powietrzu, wypelniajacy ten grobowiec dla zywych i umarlych zapach stechlizny, byl tak silny, ze Sabat zaczal rozwazac, czy nie wycofac sie z tego miejsca, gdy nagle uslyszal odglos zblizajacych sie krokow. Znow skryl sie w swoim punkcie obserwacyjnym na belce tak, by nadchodzacy ludzie nie mogli go dostrzec. Pierwszy z nich byl z pewnoscia straznikiem. Ponury mezczyzna odziany w kozle, czy owcze skory. Jego oblakane oczy lsnily sadystycznym pozadaniem na widok przykutych do wszystkich scian lancuchow. W dloni trzymal recznie wykonany bat, do ktorego doczepiono niezliczona ilosc zardzewialych gwozdzi. Sabat wzdrygnal sie, te plamy mogly nie pochodzic wcale od rdzy. Straznik zatrzymal sie na chwile, gdy z 164 jego policzka splynelo pasemko czyjejs sliny.Wiezien, ktory nan splunal, rozesmial sie pusto i wydal usta usilujac zebrac wiecej sliny na wysuszonym jezyku. -Umrzemy i oszukamy cie - krzyknal - ty i twoj pan bedziecie musieli zywic sie miesem zmarlych. Straznik odwrocil sie i zamachnal. Bat zatoczyl luk i spadl na wieznia. Gwozdzie rozciely twarz bezbronnego, ostre haczyki wyrwaly kawalki jego ciala, masakrujac usta, ktore osmielily sie wypowiedziec swoj sprzeciw. Ranny jeczal, ze strasznej rany na jego twarzy splywala obficie krew. Dziecko zaczelo krzyczec ze strachu, rozlegl sie szloch jakiejs kobiety. -Cochon! - straznik strzasnal z bata kawalki krwa wiacego miesa i cisnal je w kierunku gromady posilajacych sie szczurow. - Nie umrzecie przed czasem. Nie tutaj. Kto wie, moze jutro lub pojutrze mistrz bedzie was potrzebo wal. Oczy Sabata spoczely na czlowieku zwanym "mistrzem". Nie moglo byc pomylki. Pierre de Lancre mowil prawde. Wewnetrzny instynkt przywiodl Sabata prosto do Louisa Nevillona! Trzy wieki kolejnych narodzin i smierci nie zmienily pieknych rysow twarzy tego potwora, wyrazu oczu patrzacych z pozadaniem i zloscia na przykute do scian ludzkie ciala, sposobu w jaki oblizywal okrutne wargi w oczekiwaniu na uczte zlozona z miesa jego ofiar. -Dzisiaj, Hugo - odslonil silne zeby w bezlitosnym usmiechu - bede mial te kobiete. - Koscistym palcem wska zal urodziwa dziewczyne o jeszcze wciaz pieknym ciele. - Wez ja i przygotuj. 165 Hugo wykonal polecenie. Dziewczyna krzyczala, uwolniona z wiezow probowala walczyc, lecz mezczyzna byl zbyt silny jak na nia. Podniosl ja, wierzgajaca, i wzial pod pache.-Dobrze - Nevillon odwrocil sie - chodzmy z tego cuchnacego miejsca. Zbyt wielu z nich tu umiera, to dla mnie wielka strata. Musisz ich lepiej zywic. Dawac lepszy rodzaj miesa. Wspaniala kuchnia ponownie rozslawi Palac Potepionych na cala Francje. Sabat odprowadzil ich wzrokiem i znow pozostal sam na sam z potepionymi i umierajacymi. Szczury kontynuowaly spozywanie swojego posilku, ranny mezczyzna krwawil i rzezil. Dziecko znieruchomialo i patrzylo na wszystko rozszerzonymi strachem oczami. Jutro Potwor przyjdzie znowu wraz ze swym pacholkiem, i wskaze kolejnego nieszczesnika, ktory ma przyozdobic swym cialem jego stol. Sabat powrocil do swej ludzkiej formy i gdy tylko wynurzyl sie z cienia w blask pochodni, w pomieszczeniach znow rozlegly sie jeki i krzyki strachu i nienawisci. -Wrocil. Potwor wrocil. -Nie, to nie on, to jest... -To jest lowca czarownic Mon Dieu, wiec w koncu Pierre de Lancre odkryl Kryjowke Potwora! Jestesmy uratowani! Sabat usmiechnal sie i wzniosl reke, aby uciszyc ich zaskoczone glosy. -Dziekuje, przyjaciele, lecz prosze, byscie zachowali milczenie, gdy bede szukal tego ksiecia czyscca. Gdyby ostrzegly go wasze krzyki, mogloby sie to dla nas fatalnie skonczyc. Zamilkli i Sabat dostrzegl usmiechy na ich wynedznialych twarzach. Nawet czlowiek o ustach rozcietych az do 166 policzka smial sie, plujac krwia. Przybyl Pierre de Lancre, Zbawca, w ktorym pokladali nadzieje! Przyszedl do nich Mesjasz!Sabat cicho wszedl po kamiennych schodach i zatrzymal sie, aby rozejrzec sie po ogromnym hallu. Nikogo jednak nie zauwazyl. Uslyszal, odbijajacy sie echem, krzyk przerazenia, wibrujacy w powietrzu, gwaltownie przerwany, nim Sabat zdolal dotrzec do szczytu schodow. Podszedl szybko do drzwi, spoza ktorych dobiegal ten krzyk. Opanowala go wscieklosc, czlowiek, imieniem Hugo, mordowal dziewczyne. Sabat obwinial sie za to, ze nie zdazyl jej uratowac, jego ostroznosc kosztowala zycie dziewczyny. Teraz zostala mu tylko zemsta. Otworzyl masywne drzwi i zobaczyl za nimi ogromna kuchnie. Nagie cialo zabitej wiesniaczki obracalo sie nad goracym paleniskiem. Hugo odwrocil sie gwaltownie i siegnal po lezacy na stole topor. Po oczach widac bylo, ze rozpoznal przybysza i boi sie. -A wiec i Pierre de Lancre przybyl, aby powiekszyc grono potepionych. Obawiam sie jednak, Monsieur, ze panskie mieso nie bedzie dosc delikatne dla mistrza. Tym niemniej mamy tu rowniez wyglodniale szczury, wiec... Sabat przewidzial nagly ruch przeciwnika. Hugo byl wprawdzie silny jak tur, lecz niezdarny. Lsniacy luk zakrzywionej stali, majacy odciac glowe intruzowi, zatrzymal sie na jego nastawionej w obronie tarczy. Sabat przyjal cios, zatrzymal go, pozwolil, by atakujace go ramie zsunelo sie jeszcze kawalek i w tej samej chwili gwaltownym ruchem pchnal je w gore, tak silnie, ze uslyszal trzask pekajacych kosci. A mimo to Hugo nie wydal nawet jeku. 167 Ta sama reka Sabat uderzyl jeszcze raz, cios byl silny, muskularna szyja tamtego zostala rozcieta na pol. Hugo zawyl, zwinal sie i upadl, wciaz patrzac na Sabata szeroko otwartymi, pelnymi gniewu, czy nawet furii, oczami.Sabat pozostawil go tak lezacego, gdyz sadzil, ze kazdy nastepny cios bylby tylko niepotrzebna strata energii. Gdy Hugo upadal, bron wypadla mu z reki; teraz Sabat podniosl ja i obejrzawszy stepione na twardych kosciach ostrze, zaczal zastanawiac sie, czy wystarczy mu taka bron na ten ostatni raz... Uniosl ja wysoko nad glowe lezacego, czujac, ze rozsadza go furia. Tamten czlowiek mial nieszczescie znalezc sie na drodze wiodacej do lochow Palacu Potepionych i musial odpowiedziec za wszystkich, ktorzy sie tam dostali, umarlych, umierajacych i tych nawet, ktorzy teraz mieli zostac zwolnieni. Ciezkie ostrze pchniete silna reka Sabata spelnilo role gilotyny, odrabujac glowe od reszty ciala. Z szyi trysnely strumienie krwi, syczac sciekaly na palenisko, nad ktorym zawieszone bylo cialo zamordowanej dziewczyny. Sabat zdjal z haka jej zwloki i ulozyl je na podlodze, przepraszajac w mysli za to, ze nie zdazyl na czas. Potem odwrocil sie i ruszyl na poszukiwanie skrywajacego sie w tych murach Potwora, ktory zgromadzil wokol siebie grono wyznawcow i rozbudzil w nich apetyt na mieso swojego wlasnego gatunku. Sabat chodzil z komnaty do komnaty, lecz nigdzie nie spotkal sladu czlowieka, ktorego szukal. Wszystkie pomieszczenia byly puste, lecz pelne lodowatego zimna, jakby kryla sie w nich jakas niewidzialna zla sila. Dotarlszy do schodow wiedzial juz, ze Potwor musi byc gdzies tutaj. Czul, ze krew pulsuje mu w skroniach i nagle 168 przestraszyl sie, ze glosny krzyk Hugona zaalarmowal jego mistrza i ze Nevillon mogl sie zaczaic na niego gdzies w ciemnosci nocy. Lecz nic takiego sie nie stalo. Do jego uszu dotarly nagle dzwieki pochodzace zza masywnych, skrytych za zaslona drzwi gdzies po prawej stronie dlugiego, pozbawionego dywanu korytarza. Zatrzymal sie i zaczal nasluchiwac. Uslyszal ciezki oddech i wiedzial, ze ktokolwiek to byl, musial byc bezgranicznie wyczerpany.Sabat pchnal drzwi ramieniem, i zatrzymal sie pelen zaskoczenia na widok sceny, ktora ujrzal. Zatem Nevillon potrafil nie tylko jesc mlode kobiety, lecz takze robic z nich uzytek! Na lozu o czterech kolumnach i ozdobnych zaslonach spoczywala dziewczyna. Widac bylo, ze jest zmeczona. Nevillon wlasnie zszedl z niej i teraz w swietle pochodni widac bylo kropelki potu na jego ciele. Usmiechal sie z zadowoleniem, lecz nagle w jego oczach pojawilo sie przerazenie. Ofiara uciekala tak dlugo, ze gdy w koncu mysliwy dosiegnal jej, nie potrafila zapanowac nad strachem, niezaleznie od tego czy byla w swej ziemskiej czy piekielnej postaci. -Pierre de Lancre! - Nevillon cofnal sie w tyl i wsunal reke pod koce w poszukiwaniu ukrytego tam noza. Od trzech wiekow mial niezmiennie ten sam odruch. Nagle kopniecie wystarczylo, aby powstrzymac te zamiary. Na lozu ujrzal dziewczyne o czarnych wlosach. Byl to akurat ten moment, kiedy odwrocila glowe i mimo ze zaszlo w niej tak wiele zmian, Sabat nie mial klopotu by ja rozpoznac. Bylo to nieprawodpodobne, wrecz niemozliwe. Lecz przeciez mial przed soba zywy dowod - jej piekna twarz, teraz pelna przerazenia. 169 -Madeleine! - wyszeptal - Madeleine Gaufridi, czy tez de Demandolx de la Palud, Marie Boulle, czy jak dokladnie chcesz sie nazywac! Przeciez nie mozesz byc tutaj, nawet w swym ciele astralnym, przeciez zastrzelilem cie, zniszczylem do konca po tym, jak Louis Nevillon probowal...-Trafila mnie twoja kula - ze smutkiem wskazala palcem blizne - lecz nie zniszczyla mnie, jak tego pragnelam. Nic nie moze mnie zniszczyc poki on zyje. On wie o tym, dlatego zrobil to ze mna, gdyz wiedzial, ze bedzie potem mogl wezwac mnie tutaj i spedzic ze mna cala przerazajaca wiecznosc. Ach, gdybym tylko mogla umrzec i spoczywac w pokoju! -Niedlugo tak sie stanie, obiecuje ci to - usmiechnal sie Sabat - poniewaz tacy jak ty dostatecznie cierpieli podczas kazdej ze swoich smierci i maja teraz prawo by oddac pod ich wlasny sad tego, ktory skazal ich na taki los. Sabat pochylil sie, uniosl nieprzytomnego mezczyzne i z ledwoscia zdolal zarzucic go sobie na ramie. Musial zebrac wszystkie sily, by podolac temu zadaniu, lecz z pomoca Pierre'a de Lancre zniosl cialo po schodach i przez dlugi hall, az do prowadzacych do lochu stopni. Gdzies w dole slyszal chor glosow, krzyki euforii i wscieklosci mieszaly sie, zadajac wolnosci i zemsty. -Daj nam Potwora! Daj nam Francuskiego Potwora! Na wycienczonych twarzach blysnely usmiechy, gdy zobaczyli Pierre'a de Lancre powracajacego wraz z ich przesladowca. Ich glodne usta wypelnily sie slina na sama mysl o ciele Louisa Nevillona. Gdyz oni takze chetnie jedli ludzkie mieso i jego ohydny zapach byl slodki dla ich zdeprawowanych nozdrzy. Oczekiwali na swoja ofiare, chcac od razu przystapic do dzialania. Sabat bezceremonialnie rzucil 170 nieprzytomnego Nevillona na srodek podlogi, po czym odwrocil sie twarza do zgromadzonych.-Oto macie waszego Potwora, waszego tyrana. - Usmiechnal sie szyderczo. - Z wyrazami szacunku od Pierre'a de Lancre! Nastepnie ruszyl wzdluz wiezniow, kazdemu z nich rozkuwal rece i patrzyl, jak dolacza do pozostalych, ktorzy przystapili do krwawej zemsty. Dopiero, gdy wszystkich uwolnil, pozostawiajac jedynie nieboszczykow lub nagie szkielety, Sabat odwrocil sie i z usmiechem na twarzy pozwolil sobie na chwile sadystycznej przyjemnosci. Przygladal sie temu barbarzynstwu - mezczyzni i kobiety rzucili sie na cialo Louisa Nevillona, jak zglodniale zwierzeta szarpali jego czlonki, odrywali od niego kawalki miesa, wbijali zeby w kazde miejsce, ktorego zdolali dosiegnac. Ofiara zdawala sie na moment jeszcze odzyskac swiadomosc i wtedy z jej ust wydobyl sie krzyk strachu. Lecz ktos natychmiast przegryzl gardlo i utopil ten krzyk w purpurowych strumieniach krwi. Teraz walczyli miedzy soba o co lepsze kaski. W jakis sposob udalo im sie oddzielic noge, o ktora bili sie teraz, jak sfora psow o wielka kosc. Mieso bylo wprawdzie swieze, lecz przeciez glodowali tak dlugo. Szalencza szarpanina wyploszyla nawet ukrywajace sie w cieniu szczury. Sabat byl zadowolony. Wiedzial, ze tam u gory Made-leine odnalazla w koncu wieczny spokoj. Jego zadanie bylo skonczone. Musial wiec wracac, gdyz Noc Walpurgii nie skonczyla sie jeszcze, a jego wlasne cialo lezalo tam w kaplicy chronione tylko delikatna kreska pentagramu. I gdyby 171 ta krucha obrona zawiodla musialby pozostac tutaj na wieki.Rzucil za siebie ostatnie spojrzenie. Slabo oswietlony widok krwawych igraszek zostal wkrotce za nim. Przybral postac nietoperza i ruszyl w droge powrotna przez pustynna, oswietlona tylko ksiezycem kraine, gdzie czas od wiekow nie zatrzymal sie, ani nie ruszyl z miejsca. Sabat przeciagnal sie, potem ziewnal, czujac jeszcze w kosciach resztki snu. Ogarnal go strach tak wielki, ze przesiedzial bez ruchu wiele czasu, az w koncu szary brzask pierwszego majowego poranka przywrocil mu spokoj. Poczul sie dziwnie odswiezony, jak zawsze, kiedy wracal ze swojej astralnej formy. Wszystko sie skonczylo. Prawie wszystko. Poczul, ze musi sie spieszyc, aby. dokonac ostatniego aktu zniszczenia wszelkich pozostalosci po Louisie Nevillonie. Pracowal goraczkowo, z kawalkow polamanego krzesla powycinal niewielkie kolki i powbijal je w cialo Louisa, aby uwiezic je na zawsze. Nastepnie wyciagnal cialo z trumny i ulozyl je na przygotowanym wczesniej stosie galezi. Potrzebowal teraz tylko jednej zapalki. Gdy zapalil ja i podlozyl pod stos, odwrocil sie szybko i wyszedl, nie czekajac na efekty swojej pracy. Wrociwszy do Daimlera, spojrzal w lusterko i z piersi wyrwalo mu sie westchnienie ulgi. Ujrzal, ze jego wlosy znow sa czarne, a rysy odzyskaly dawna gladkosc. Ta twarz byla jego wlasna. Pierre de Lancre odpowiedzial na jego wezwanie, a teraz, gdy zadanie zostalo juz wykonane, powrocil tam, skad przyszedl. Sabat wyprowadzil samochod na szose i wtedy dopiero obejrzal sie. Ujrzal nad lasem wysoki slup czarnego dymu. Zatem teraz naprawde wszystko juz bylo skonczone. 172 Poprzez szum silnika slyszal jakis glos. Pelne zlosci dzwieki, ktore natychmiast rozpoznal. Pierre de Lancre, odchodzac, znowu ustapil miejsca Quentinowi. powinien byl spodziewac sie, ze z chwila gdy rozprawi sie juz z kultem kanibali przyjdzie mu powrocic do wlasnej walki z dusza jego brata, do bitwy, ktora nigdy nie mogla byc rozstrzygnieta. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-27 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/