Rytual () - DIACZENKO MARINA I SIERGIEJ
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Rytual () - DIACZENKO MARINA I SIERGIEJ |
Rozszerzenie: |
Rytual () - DIACZENKO MARINA I SIERGIEJ PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Rytual () - DIACZENKO MARINA I SIERGIEJ pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Rytual () - DIACZENKO MARINA I SIERGIEJ Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Rytual () - DIACZENKO MARINA I SIERGIEJ Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
DIACZENKO MARINA ISIERGIEJ
Rytual ()
DIACZENKO MARINA I SIERGIEJ
Przelozyla
Iwona Czapla
Ilustrowala
Halina Piescik
SOLARIS
Stawiguda 2008
Rytual tyt. oryginalu: Ritual
Copyright (C) 2007 by Marina i
Siergiej Diaczenko
Tlumaczka dziekuje Halinie Piescik i
Darkowi Ojdanie za ogromny wklad
w poprawnosc stylistyczna tej ksiazki,a takze za wspieranie kazdego dnia
pracy nad zawartymi w niej
opowiesciami.
ISBN 978-83-89951-93-9
Projekt i opracowanie graficzneokladki
Tomasz Maronski
Korekta Bogdan Szyma, Halina
Piescik
Sklad Tadeusz Meszko
Wydanie I
Agencja "Solaris"
Malgorzata Piasecka
11-034 Stawiguda, ul. Warszawska
25 A
Tel./fax 089 5413117
e-mail: [email protected]
sprzedaz wysylkowa
www.solarisnet.pl
Spis tresci
TOC \o "1-3" \h \z \u RYTUAL... PAGEREF _Toc234113780 \h 4 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700380030000000
Rozdzial pierwszy. PAGEREF _Toc234113781 \h 4 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700380031000000
Rozdzial drugi PAGEREF _Toc234113782 \h 19 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700380032000000
Rozdzial trzeci PAGEREF _Toc234113783 \h 30 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700380033000000
Rozdzial czwarty. PAGEREF _Toc234113784 \h 53 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700380034000000
Rozdzial piaty. PAGEREF _Toc234113785 \h 62 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700380035000000
Rozdzial szosty. PAGEREF _Toc234113786 \h 99 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700380036000000
Rozdzial siodmy. PAGEREF _Toc234113787 \h 108 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700380037000000
Rozdzial osmy. PAGEREF _Toc234113788 \h 134 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700380038000000
Rozdzial dziewiaty. PAGEREF _Toc234113789 \h 148 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700380039000000
Rozdzial dziesiaty. PAGEREF _Toc234113790 \h 185 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700390030000000
TRON... PAGEREF _Toc234113791 \h 200 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700390031000000
ZOO... PAGEREF _Toc234113792 \h 238 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700390032000000
Czesc pierwsza. PAGEREF _Toc234113793 \h 239 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700390033000000
Czesc druga. PAGEREF _Toc234113794 \h 256 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700390034000000
OSTATNI DON KICHOT... PAGEREF _Toc234113795 \h 289 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700390035000000
Akt pierwszy. PAGEREF _Toc234113796 \h 289 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700390036000000
Akt drugi PAGEREF _Toc234113797 \h 324 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700390037000000
RYTUAL
Rozdzial pierwszy
Neraeil dere? aidnriu drnecdrln.Aoani neo/reii iadiiliiue eoaie
Clee? oneieuyrln.*Rde-Rii
Odglosy jego krokow dzwiecznie rozbrzmiewaly w ciszy, dlugo miotaly sie w korytarzach, uderzajac o niewidoczne w ciemnosci sciany.
Potem dzwiek stal sie bardziej gluchy. Na twarzy poczul niemal nieuchwytny powiew zatechlego powietrza i przyspieszyl kroku.
Sciany rozstapily sie. Swiatlo juz do nich nie siegalo, chociaz pochodnia palila sie rowno i jasno. Lukowate sklepienie rowniez gubilo sie w mroku.
Bywal tu niezliczona ilosc razy. Skad zatem, znowu to krepujace odczucie czyjejs obecnosci? Czy nie pochlonela ziemia tych, ktorych imiona wyryto tu, na kamieniu?
Pochodnia wydobyla z ciemnosci kolumne o nieprawidlowej formie - ciezka, przysadzista. Powierzchnia jej wydawala sie pokryta siecia wymyslnej koronki.
Skad wie lisc na drzewie, kiedy wyrwac sie z paka? Kiedy odwrocic sie do slonca, zmienic kolor? Upasc pod nogi ludziom? Czy ostatni lisc nie jest przedluzeniem galazki, nie jest przedluzeniem konaru, nie jest przedluzeniem pnia; czy ostatni listek nie jest poslancem korzeni, ktore nie kazdy moze zobaczyc?
Przesunal reka po starym pismie, ktore wzdluz i wszerz zoralo kamien.
"I zawolal potezny Sam-Ar, zwolujac sojusznikow na pomoc, i ryk jego podobny byl do glosu chorego nieba, i slowa jego byly gorzkie, jak zatruty miod. Wezwal on dzieci swoje pod swoje skrzydlo i bratankow, i wszystkich krewnych, niosacych ogien... I byla wielka bitwa, i polegly od uderzen Jukki dzieci jego. I bratankowie, i krewni ploneli w ogniu... Rozejrzal sie Sam-Ar i zobaczyl, jak straszliwy Jukka znow podnosi sie z wody... Starli sie w boju i slonce zakrylo lico z przerazenia, i gwiazdy uciekly precz, a rozgrzany wiatr oslabl i runal na ziemie... Niepokonany byl Sam-Ar i zwyciezal juz, ale Jukka, niechaj odejdzie w niepamiec przeklete imie jego, wysliznal sie podle i zacisnal w petli swojej Sam-Ara i zawlekl w bezden, i ugasil plomien jego, i obezwladnil go. Tak zginal potezny Sam-Ar. Pamietajcie potomkowie, czyja krew was zywi..."
Czytal z trudem - gdzieniegdzie tekst sie zatarl, obsypal sie, chociaz przez wiele stuleci nie dotykalo go ani slonce, ani deszcz, ani wiatr.
Trzeba sie zdecydowac, pomyslal ze zmeczeniem. Juz czas. Trzeba sie zdecydowac - i to, co musi sie stac, niechaj sie stanie. "Czyja krew was zywi?..."
Obszedl przysadzista kolumne. Po drugiej stronie byl wyryty obrazek - wielki, pieknie zachowany: wzburzone morskie fale, z glebin wylania sie ohydny, wywolujacy przerazenie potwor, a nad nim, na niebie, unosi sie zionacy ogniem dragon.
"Czyja krew was zywi..."
Trzeba sie zdecydowac. Koniecznie. Przeciez to tylko rytual - uciazliwy, ale zupelnie niewinny. Rytual i tyle.
Wsrod ciemnosci przeszedl do innej kolumny, tak samo masywnej i nieforemnej. Podniosl w gore pochodnie, wpatrujac sie w znaki, symbole, urywki tekstow...
"Dni... zdobedzie slawe... pustoszy... imie Lir-Ira, syna Nur-Ara, wnuka... jego rozkwit w rzemiosle".
Rozkwit...
Powrotna droge przebyl zdecydowanym krokiem, wrecz z pospiechem. Przejscia zamkowe znal od kolyski. W razie potrzeby moglby sie obyc bez pochodni - swiatlo bylo mu potrzebne tylko do tego, zeby odczytac wyryte w kamieniu pismo.
W przestrzennej, zakurzonej komnacie, gdzie przez waskie okno niemrawo saczylo sie szare swiatlo, zgasil pochodnie i podszedl do wielkiego, nadpeknietego zwierciadla.
Trzeba sie zdecydowac...
Pamiec przywiodla slodki, kwiatowy zapach, pociemnialo mu w oczach, silna fala wezbraly w nim mdlosci i tylko rozpaczliwa sila woli udalo mu sie opanowac.
Przekleta slabosc...
Przesunal dlonia po ciemnej powierzchni zwierciadla, scierajac gruba warstwe kurzu.
Z metnej glebi patrzyl na niego ciemnowlosy czlowiek o waskiej twarzy, niewysoki, chuderlawy, przytloczony i udreczony wielkim problemem.
Trzeba sie zdecydowac.
Znowu przesunal dlonia - zwierciadlo rozblyslo od srodka. Zamigotaly odblaski, kolorowe plamy, pojawila sie wielka konska glowa, potem kopyto... Kolo bryczki...
Nachylil sie ku tafli i marszczac czolo wpatrywal w zmieniajace sie obrazy. Wielu ludzi, krzatanina... Jakby przygotowania do swieta... Gory pudelek na kapelusze... Karnawal, bedzie kapeluszowy karnawal. Przystrojone wieze krolewskiego palacu... Froter ze scierka do podlogi, kucharze w kuchni... Portier... Za portierem paz bezwstydnie zadziera czyjas spodnice... Znowu kuchnia... Sala balowa... Dziewczeta... Kobiety... Jakis halas!
"Przymierzcie ksiezniczko!" - zwierciadlo przynioslo przygluszony urywek rozmowy.
Ksiezniczka...
Przymruzyl oczy.
Czarujace mlode stworzenie, jasne loczki, okragle blekitne oczy, wspaniala turkusowa suknia.
"Nie do wiary, ksiezniczko!"
Czyjes rece umiescily na bialawej glowce wielki, szykowny, aksamitny kapelusz - blekitny, a na jego szczycie umocowana byla dekoracyjna lodeczka z zaglem.
Zacisnal zeby. Pamietajcie, czyja krew was zywi.
***
Szesnastoletnia ksiezniczka Maj odstapila jeszcze na krok, wstrzasnela lokami i radosnie sie rozesmiala. Kapelusznik usmiechnal sie zadowolony, dwie szwaczki z aprobata kiwnely glowami, a pokojowka, z trudem podtrzymujac wielkie owalne zwierciadlo, przychylnie zamruczala cos pod nosem.Turkusowo-srebrna suknia zgrabnie otulala wysmukla figurke ksiezniczki. Drobne, obszyte kosztownosciami trzewiczki cichutko postukiwaly w radosnym zniecierpliwieniu, jasne blekitne oczy blyszczaly pod tiulowa woalka, a kapelusz...
Kapelusznik krzyknal z podziwu i kolejny raz z zadowolenia zatarl rece.
Kapelusz malenkiej ksiezniczki Maj mial stac sie prawdziwym wydarzeniem nadchodzacego karnawalu kapeluszy. Przygotowany z niewiarygodnym mistrzostwem, przedstawial burze na morzu - na szerokim rondzie przewalaly sie lazurowe aksamitne fale z koronkowymi baranami piany na grzbietach; jedna fala, najwyzsza, wznosila sie nad toczkiem kapelusza, podnoszac rybacka lodke z bialym nakrochmalonym zaglem - drobna, nie wieksza od tabakierki. W lodce walczyl z zywiolem porcelanowy rybak - jesli ktos sie przypatrzyl, mozna bylo policzyc guziki na jego kurteczce, ktora szarpal niewidoczny wiatr. Kiedy Maj poruszala glowa lodeczka przechylala sie to w prawo, to w lewo, kolysal sie zagiel, migotaly blaski na powierzchni aksamitnego morza i wszystkim zapieralo dech na widok meznosci porcelanowego rybaka.
-Cudownie, ksiezniczko - odezwala sie pokojowka. Jej towarzyszki - a w przestrzennej bawialni bylo ich bez liku - przytaknely z aprobata.
Malenka Maj zupelnie jeszcze nie umiala ukrywac swoich uczuc - zapomniawszy, ze ksiezniczce przystoi opanowanie i godnosc, radosnie zakrecila sie po komnacie.
Siostra jej, Wertrana, tez ksiezniczka, ale o dwa lata starsza, usmiechnela sie poblazliwie. Wertrana nie ustepowala siostrze w dystynkcji i wdziecznym wygladzie, moze tylko loki miala ciemniejsze a charakter bardziej powazny. Wlasnie przymierzala pelna przepychu suknie koloru herbacianej rozy z malenka kokardka na prawym biodrze i dlugie koronkowe rekawiczki. Na jej kapeluszu tancowali w korowodzie weseli wiesniacy - ale nie porcelanowi, a z atlasu, nasaczeni aromatycznymi olejkami. Dlatego plynely od nich strumienie delikatnych, wyszukanych wonnosci, watpliwe, czy typowych dla prawdziwych wiejskich tancerzy.
-Obejme cie, Werto! - Rzucila sie Wertranie na szyje Maj, przez co nieomal sciela z nog krawczynie, ktora dreptala dookola siostry, i cmoknela ja w policzek tak szczerze, ze porcelanowy rybak o malo nie wpadl w aksamitne glebiny.
-Ach, Maj - i Wertrana znowu usmiechnela sie poblazliwie.
-Obejme cie, Juto! - Krzyknela Maj i pusciwszy Wertrane, oplotla rekami szyje swojej najstarszej siostry, ktora przymierzala suknie w kacie przy drzwiach.
Ta wzdrygnela sie i odchylila, posylajac Maj wymuszony usmiech. Suknia ksiezniczki Juty byla rozowa, jak poranek; zdawalo sie, ze jest przykrotka - dol spodnicy unosil sie wysoko nad ziemia, odslaniajac wielkie, troche koslawe stopy. Juta wpatrywala sie w zwierciadlo tepo i pochmurnie - a z lustra tepo i pochmurnie patrzyla na nia nieladna, tyczkowata dziewczyna, ktorej przepyszna suknia pasowala tak samo, jak brokatowa kamizelka jarmarcznej malpce.
-Nie wierc sie, ksiezniczko - zazadala krawczyni.
Juta odpowiedziala jej ciezkim spojrzeniem.
-Kapelusz, wasza wysokosc - z szacunkiem zaproponowal kapelusznik.
Juta odwrocila sie.
Kapelusz wlasciwie nie byl wcale brzydki - obrazowal pojedynek dnia i nocy. Po stronie nocy lsnil czarny aksamit, usiany malenkimi szklanymi gwiazdkami, a po stronie dnia - trzepotal skrawkami rozowy jedwab i nad tym wszystkim kolysalo sie na niteczkach zlote slonce z igielkami promieniami, i perlowy guzik ksiezyc.
-Okropienstwo - powiedziala Juta.
Kapelusznik obrazony zamrugal oczami:
-Darujcie, ksiezniczko, ale to pochwalony przez was szkic! Wszystko... Wszystko ze szczegolami...
Wesola, piegowata pokojowka z peczkiem zelaznych szpilek w ustach przypinala kapelusz do szorstkich wlosow Juty.
Juta rzucila beznadziejne spojrzenie w zwierciadlo; gdzie w odbiciu mozna bylo zobaczyc rondo kapelusza, zakrywajace polowe twarzy, krotka woalke zwisajaca az do koniuszka ostrego nosa, a ponizej duze usta o cienkich wargach, skrzywione w lekcewazacym grymasie.
-Moze ozdobic woalke? - Zaproponowala piegowata pokojowka. Krawczyni zmruzyla oczy, oceniajac efekt i pociagnela dol strojnej rozowej sukni:
-Woalka musi byc jeszcze gesciejsza... Najgrubsza, rozumiesz? I dluga, az do szyi...
Pojetna pokojowka pokiwala glowa, ledwo powstrzymujac smiech. A moze Jucie tylko sie zdawalo?
Znowu podbiegla w podskokach ksiezniczka Maj, radosnie zaklaskala w dlonie, dotknela ksiezyc i slonce, uklula sie o zloty promien i rozesmiala sie:
-Juto, to cud! Jak wspaniale, jaka masz pyszna suknie! Malenka Maj byla naiwna, nawet jak na swoje szesnascie lat.
Wertrana spogladala na nia z daleka, wzdychala i poprawiala kokardke na prawym biodrze.
Juta tymczasem obracala kapelusz i tak i siak, nasuwala na czolo i na tyl glowy, zagryzala wargi, co ja jeszcze bardziej szpecilo. Pokojowki z ukosa spozieraly zza jej plecow; lowiac w lustrze ich spojrzenia, ze zlosci ledwo powstrzymywala lzy. Potwor. Jakkolwiek sie obrocic i spojrzec - potwor.
-Wasza wysokosc - miekko zaczal kapelusznik, ale ktos pociagnal go za rekaw i zmieszany zamilkl; ktos w kacie zachichotal, ale od razu uciszylo go kilka innych glosow. Juta zaczerwienila sie jak rak.
-A ty sie nie garb, Juto - poradzila ksiezniczka Wertrana. - Nie zagryzaj warg, nie marszcz czola i nie krzyw sie tak. Tobie to nie przystoi...
Siostra odwrocila sie gwaltownie, jak na sprezynie:
-Za to tobie przystoi... Tobie przystoi ta... To...
Nie wiedziala, co jeszcze powiedziec. Pokojowki ze zdziwieniem zaszemraly. Juta zakrecila sie na obcasach i wybiegla z bawialni trzaskajac drzwiami.
Malenka Maj szeroko otworzyla blekitne oczy, ktore od razu napelnily sie lzami:
-Po co tak... Psuc sobie swieto...
-I innym przy okazji... - Cicho dodala Wertrana, znowu odwracajac sie do zwierciadla.
Trzy krolestwa istnialy obok siebie, kto wie od ilu juz stuleci i, jesli wierzyc kronikom, wojny miedzy nimi przytrafily sie tylko dwa razy: pierwsza, kiedy ksiaze krainy Kontestarii wykradl ksiezniczke z sasiedniej Akmalii i pojal ja za zone bez blogoslawienstwa jej rodzicow, a po uplywie paru setek lat druga - kiedy jakis akmalijski blacharz, po wychyleniu kieliszka w szynku, obrazil kotke, ktora krecila sie pod nogami, chociaz jest ona, jak wiadomo, heraldycznym zwierzeciem krolestwa Werchnia Konta. W pozostalym czasie trzy krolestwa zgodnie sasiadowaly ze soba, od czasu do czasu zawiazujac miedzydynastyczne sluby, tak wiec trzy krolewskie dwory byly w pewnym stopniu ze soba spokrewnione.
...Lopotaly na wietrze proporce ze srogimi kocimi mordkami. Przygotowania do karnawalu kapeluszy na jakis czas odsunely na bok wszystkie inne problemy. Tego roku swieto organizowala Werchnia Konta i Juta, wloczac sie po palacowych korytarzach, to tu, to tam natykala sie na swego ojca - krol miotal sie po calym palacu, zeby zdazyc wydac ostatnie rozporzadzenia i mamrotal swoje ulubione przeklenstwo - garrrrrgulce... Spocona, zaczerwieniona swita wyminela Jute, niby jakas przeszkode.
Lada moment mialy przybyc najdostojniejsze osoby z przyleglych panstw - ksiezniczka mogla zobaczyc z okna sypialni, jak pospiesznie rozscielaja kobierce na bruku palacowego podworza, jak szykuje sie orkiestra, lsniac wypolerowana miedzia instrumentow i guzikow przy uniformach. Migotaly w radosnym bezladzie loki Maj, jej turkusowa suknia, kapelusz z wysoka fala - malenka ksiezniczka energicznie wlaczyla sie w przedswiateczna krzatanine.
Rozdrazniona Juta wloczyla sie bez celu po palacu, postala przez chwile obok biblioteczki, przewertowala do dziur zaczytana powiesc, w koncu obciagnela nieszczesna rozowa suknie i wstapila do matczynych komnat.
W pokojach krolowej nikogo nie bylo. Na klawesynie sterta zalegaly pudla po kapeluszach, na dywanie lezal zapomniany tamborek. Juta mimochodem go podniosla - matka wyszywala fragment legendy o dziewczynie porwanej przez smoka. Zielony, jedwabny smok byl juz gotowy i zial ognistozoltymi plomieniami, a jego ofiara byla zaznaczona na razie tylko kilkoma sciegami.
Dla rozwiania lekko dokuczajacej nudy, Juta poszla do pokoi frejlin.
Szla i dotykala zlotych medalionow oraz sztukatorskich detali na scianach, wzdychala, starala sie dotknac nosa koniuszkiem jezyka - na szczescie korytarze byly puste i nikt nie mogl stwierdzic, czy przystoi to Jucie, czy nie. Zatrzymala ja dobiegajaca skads przytlumiona rozmowa; poznala matczyny glos i zaczela nasluchiwac, starajac sie ustalic, skad dobiega.
-... Jest w tym i nasza wina - z westchnieniem przyznala komus krolowa.
Juta zawahala sie przez chwile, po czym odwrocila w kierunku glosu i znalazla sie w komnacie przegrodzonej ciezka portiera. Tam, za aksamitna sciana, krolowa sluchala odpowiedzi swojej rozmowczyni:
-Watpie, wasza wysokosc. Wy nie obdarzylyscie Juty wylewna miloscia, ale tez nie zaznala od was krzywdy.
Serce Juty na chwile zamarlo, by zaraz zakolatac niespokojnie i bezladnie.
-Astronom zapewnia, ze caly dzien bedzie cudowna pogoda - frejlina starala sie szybko skierowac rozmowe na inne tory.
Krolowa westchnela glosno, z troska.
-Ach, moja droga... Przy jej figurze, z jej twarza - do tego jeszcze zly charakter, drazliwosc i upartosc... Musze spojrzec prawdzie w oczy - ona nigdy nie wyjdzie za maz.
Juta bezszelestnie odwrocila sie i wyszla na korytarz. Paz, ktory wlasnie przebiegal z pudelkiem od kapelusza, z lekiem sie przed nia cofnal.
Nie, ona nie bedzie plakac. Do stu tysiecy gargulcow! Gdyby ona za kazdym razem plakala z najmniejszego powodu...
Ksiezniczka brnela palacowymi korytarzami prawie na oslep. Lzy klebkiem utkwily jej w gardle.
Na dworze radosnie zagraly surmy - najdostojniejsi goscie nareszcie przybyli. Krolewska para z Akmalii z corka Oliwia i stary krol Kontestarii z synem...
Juta chlipnela.
Kiedy usiadla na trawie w opustoszalym parku, postanowila, ze wiecej nikomu nie zepsuje swieta. Ona... Odejdzie na zawsze. Natychmiast.
I zrobilo jej sie troche lzej.
To byla jej ulubiona gra - W-To-Ze-Ja-Odejde-Na-Zawsze. Juta grala w nia, kiedy bylo jej juz zupelnie ciezko na duszy.
Znowu zadzwieczaly surmy. Juta wstala, zgarbila sie bardziej niz zazwyczaj i poszla w kierunku bramy.
Wyrusza na wygnanie, nigdy wiecej nie zobaczy matki, ojca, Wertrany i Maj. Nigdy nie wroci do starego parku, ktory chowa wspomnienia jej dziecinstwa.
Z poczatku Juta szla dosyc stanowczo, ale z kazdym krokiem coraz bardziej ogarniala ja gorycz wygnania, w ktore zreszta szczerze uwierzyla. Zwrocila sie do glebin swojej duszy i wymamrotawszy nieposlusznymi wargami: "Kochana mateczko, wybaczcie", rozszlochala sie w objeciach starego platanu.
Zalosnie zadzwieczalo zlote slonce na kapeluszu, uderzajac o szklane gwiazdki.
Lzy pomogly jej odzyskac duchowa rownowage.
Usiadla na brzegu cembrowiny cichej, szemrzacej fontanny, oparla brode na scisnietych w piastki dloniach i gleboko sie zamyslila.
Niestety, jesli masz nos wiekszy, niz wypada, usta wieksze, niz ludzie zwykli ogladac, a wzrostem dorownujesz krolewskim gwardzistom - wtedy, szanowni panstwo, czasu do rozmyslan masz pod dostatkiem. Dlaczego to przy slowie "ksiezniczka" wszyscy zaczynaja sie usmiechac i spiesza dodac "przepiekna", a jesli ksiezniczka, chociaz odrobine nie taka piekna, nizby sie kazdy spodziewal - wtenczas obraza i gorzkie rozczarowanie.
W glebi parku zastukal dzieciol - Juta przysluchala sie przez chwile, po czym mimowolnie usmiechnela sie. Ciekawe, w jaki sposob dzieciolowi udaloby sie stukac w kore, gdyby mial dziob tak malenki, jak nosek Wertrany.
Juta z zadowoleniem dotknela swojego nosa i usmiechnela sie jeszcze szerzej. Jednak jej usmiech szybko zgasl.
Wertrana... Niepotrzebnie na nia nakrzyczala. Gar-r-gulce, przeciez to moja siostra. Nie powinnam jej tak traktowac!
Juta twardo postanowila powiedziec Wercie dzisiaj cos bardzo milego i to ja uspokoilo.
W czaszy fontanny pluskaly sie zlote rybki, Juta zanurzyla reke w ciepla, zielonkawa wode i rybki od razu zaczely tracac pyszczkami jej dlon. Ciekawe, jak ryby oddychaja pod woda? Kiedys, w dziecinstwie, Juta tez sprobowala - i o malo sie nie zachlysnela...
Nie wytrzymala laskoczacych dotkniec, rozesmiala sie i wyciagnela reke, podnoszac przy tym cala kaskade roznobarwnych kropli.
Tak, do stu tysiecy gargulcow, jej nos, co prawda podobny do szydla, jednak potrafi rozroznic zapachy pieciu gatunkow roz, nie mowiac juz o serze i sosach do mies. A jesli chodzi o oczy, to nie wielkosc ich ma znaczenie, a bystrosc spojrzenia... Warg wiecej zagryzac nie bedziemy, znajda sie lepsze potrawy, a i garbic sie nie warto... I, co zrozumiale, mama bedzie musiala cofnac swoje slowa i o drazliwosci, i o byciu uparta. Dziesiec tysiecy gargulcow, czyz ksiezniczka Juta nie potrafi nad soba zapanowac!
Na palacowym placu znowu zagraly surmy. Juta podskoczyla jak oparzona: przeciez Ostin zapewne dawno przyjechal.
Zajrzala w tafle wody w fontannie - nos i oczy juz nie zdradzaly jej placzu - i przytrzymujac suknie, pospieszyla do palacu.
Posrod bukszpanowej alei zawolali ja. Dzwieczny glosik Maj wypelnial, zdawalo sie, kazdy zakatek parku:
-Juto, Juto! Gdzie jestes!
Rozesmialo sie kilka mlodych glosow.
Juta obejrzala sie.
Sciezka, posypana morskim piaskiem, objawszy sie szly statecznie Wertrana i akmalijska ksiezniczka Oliwia, dookola nich wesolo hasala Maj. Powiernica Oliwii - tak, ona miala powiernice! - Niosla uroczyscie, jak berlo marszalka, letnia jaskrawa parasolke. Troche za nimi szedl, zujac niedbale zdzblo trawy, kontestarski ksiaze Ostin.
Juta na chwile wstrzymala oddech. Nie widziala Ostina blisko pol roku - ksiaze mial smagla cere, stal sie jeszcze wyzszy i szerszy w ramionach. Kolnierz cienkiej, bialej koszuli odkrywal szyje i obojczyki, ukazujac poruszajacy sie w rytm krokow kamyczek talizman na zlotym lancuszku.
Juta miala ochote uciec, ale zamiast tego usmiechnela sie przyjaznie jak tylko umiala najmilej i postapila naprzod.
-Gdziezes ty byla?! - Wesolo wykrzyknela Maj. - Ceremonia spotkania, orkiestra... A czy ty wiesz, jaka Oliwia ma karete?!
-Tato zaplacil dziesiec miarek zlota - subtelnym glosikiem obwiescila Oliwia. Jesli uwazano, ze mlodsze siostry Juty sa sliczne, to akmalijska ksiezniczke uznawano za pieknosc, daleko poza granicami jej krolestwa. Teraz ubrana byla w oslepiajace zloto, suknia splywala po niej slonecznymi wodospadami, na kapeluszu pysznil sie zloty labedz z prawdziwymi piorami i bursztynowym dziobem.
-Witaj Oliwio. Witaj Ostinie - wymamrotala Juta.
Ostin usmiechnal sie - jak zwykle na jego smaglych policzkach pojawily sie dolki.
-Czemu nie bylo cie na ceremonii, Juto? - Cicho zapytala Wertrana.
Jucie od razu przeszla ochota, zeby powiedziec jej cos przyjemnego.
Oliwia zasugerowala tym samym subtelnym glosikiem:
-Juta zapewne nie lubi gosci...
Jej powiernica nie wiadomo czemu zachichotala. Oczy Wertrany nagle rozszerzyly sie z przerazenia:
-Twoja suknia! - Szepnela z jekiem, a idac za jej spojrzeniem Juta zobaczyla na rozowym jedwabiu plamy - slady rozgniecionych traw.
-To nic strasznego! - Subtelnie usmiechnela sie Oliwia - czy takie malenkie zielone cetki moga zepsuc taka wielka rozowa suknie?... Prawda, Juto?
Powiernica znowu prychnela.
-Ot, tylko - ciagnela dalej Oliwia z falszywa troska w glosie - ot, tylko kapelusz... Moze i do niego przypiac cos zielonego, do towarzystwa?
-Ach, Juta ma cudowny kapelusz, prawda? - Radosnie wtracila naiwna Maj. - Tam slonce i ksiezyc...
Oliwia umyslnie wysoko wyciagnela zgrabna szyjke, stanela na palcach, pokazujac, jak trudno jest obejrzec kapelusz tyczkowatej Juty i powiadomila glosno:
-No, slonce to ja widze... A zamiast ksiezyca, moi panstwo, zamiast ksiezyca telepie sie jakis sznureczek. Domyslam sie, ze ksiezyc w tragicznych okolicznosciach oderwal sie podczas spaceru ksiezniczki Juty po parku. Moze wszyscy powinnismy go poszukac?
-Jaka szkoda... - Szepnela Maj i oczy jej od razu staly sie wilgotne.
-To zaden problem - energicznie wtracil Ostin. - Juta jeszcze ma czas poprawic stroj, przeciez do rozpoczecia uroczystosci, zdaje sie, pozostala jeszcze godzina.
-Idz do palacu, siostro - poradzila Wertrana.
-Ale po co? - Zdziwila sie Oliwia. - Watpie, czy stanie sie ladniejsza, niz teraz... Chyba, ze Juta narzuci nieprzezroczysta woalke!
Jej powiernica glosno wciagnela powietrze i rzekla, ledwie powstrzymujac smiech:
-Tak... I owinie sie... Owinie sie nia cala!
Maj tylko mrugala oczami, a Wertrana milczala, bojac sie zepsuc stosunki z akmalijska pieknoscia. Ostin, ktorego bardzo urazilo grubianstwo Oliwii, chcial surowo upomniec dworke, ale w tym momencie Jucie powrocil dar mowy.
-Niektorzy lubia tachac ze soba swoje pokojowe pieski, swoje zaslinione mopsy - powiedziala z cala pogarda, na jaka mogla sie zdobyc. - Winszuje ci Oliwio: twoj mops we wszystkim do ciebie podobny!
-Ona jest moja dworka - odkrzyknela niewzruszona pieknosc. - A ty nigdy nie bedziesz miala powiernicy. Dworka powinna ustepowac uroda swojej pani; co pokazuje, jak dlugo przyszloby szukac powiernicy... Dla ciebie!
Ostin! On tu byl i TO slyszal.
Dwoma susami Juta podskoczyla do Oliwii i wczepila sie w jej wlosy. Maj krzyknela przerazona, zakrecila sie w miejscu Wertrana, zastygl jak slup soli Ostin - ale Juta juz niczego nie widziala. Polecialy piora zlotego labedzia, deszczem posypaly sie szklane gwiazdki, zatrzeszczala rozowa suknia.
Powiernica Oliwii niespodziewanie sprytnie skoczyla na Jute z tylu.
-Zabierzcie ode mnie te maszkare! - Wrzeszczala Oliwia.
Ostinowi z trudem udalo sie odciagnac wsciekla, rozczochrana Jute od obu akmalijek. Kapelusz, ktory stracil podczas walki slonce, walal sie po trawie jak zmieta scierka.
Nie dbajac juz o dostojnosc, Juta odepchnela rece ksiecia i przeskoczywszy bukszpanowy zywoplot, rzucila sie pedem w strone palacu.
Rozpoczecie karnawalu trzeba bylo przesunac o poltorej godziny.
Powstalo pytanie, czy ksiezniczka Juta wezmie udzial w swiecie i tylko wstawiennictwo ksiecia Ostina spowodowalo odlozenie kary.
Zlota suknia Oliwii, na szczescie, nie bardzo ucierpiala - nadworni mistrzowie potrafili calkowicie ja odnowic. Bardziej ucierpialo czarujace liczko pieknosci - dlugie, glebokie zadrapania trzeba bylo rzetelnie umalowac i zapudrowac.
Jucie chlodno zaproponowano suknie jednej z frejlin i prosty, nie przystrojony niczym kapelusz. Ksiezniczce bylo jednak juz wszystko jedno.
Przed samym poczatkiem swieta do sypialni Juty zajrzala Maj z przebieglym wyrazem twarzy; malenka siostrzyczka trzymala pod pacha pudelko na kapelusz.
-Obiecaj, ze wezmiesz!
-A co tam? - Zapytala Juta obojetnie.
-Obiecaj! - Maj krecila sie ze zniecierpliwienia.
-Obiecuje...
Ksiezniczka otworzyla pudelko, kiedy Maj juz wybiegla z komnaty. W srodku lezal, iskrzac sie blyskami w aksamitnym morzu, kapelusz z wznoszaca sie fala.
Wielkoduszna Maj oddala swoj kapelusik nieszczesliwej siostrze.
Karnawal od dawna stal sie ulubionym swietem we wszystkich trzech krolestwach.
Zalany sloncem plac byl wypelniony kolorowym tlumem, chlopcy gromadnie czepiali sie filarow latarn miejskich, a nad cizba niewiarygodnymi klombami kolysaly sie kapelusiki - roznych rozmiarow, fasonow i kolorow. Zmyslni mieszczanie przyozdobili kapelusze dzwoneczkami i kolatkami, wiatraczkami i kremowymi ciasteczkami, a jeden wesolek - biala myszka w klatce. Od rana, jak zwykle, dmuchal leciutki wietrzyk, i wszyscy, zeby nie utracic cennych ozdob, mocno poprzywiazywali kapelusiki barwnymi atlasowymi wstazkami pod broda.
Ceremonie otworzyla parada cechu kapelusznikow - na czele kolumny kroczyl nadworny kapelusznik, ten sam, ktory przygotowal kapelusze dla ksiezniczek. Nad jego glowa powiewal cechowy sztandar z przedstawionym na nim kolpakiem*.Kapelusznicy ustawili sie w czworobok naokolo obitego kilimami pomostu, na jakim uroczyscie zasiadly trzy krolewskie rodziny. Zlota suknia Oliwii przyciagala wszystkie spojrzenia, wokol slyszalo sie tylko: "Och, jakaz slicznotka!".
Juta siedziala, nie podnoszac glowy, bojac sie spojrzec w strone Ostina, ktorego mila i zarazem krepujaca ja obecnosc odczuwala za plecami.
Krol - ojciec wyglosil krotka przemowe o dobrobycie i rozkwicie sasiadujacych ze soba trzech krolestw, po czym zlecil kierowanie swietem mistrzowi ceremonii, ktorego glowe wienczyl wielki bialy cylinder.
Ten z kolei okrasil swoja przemowe kaskada zartow, na co tlum zakolysal sie fala smiechu. Potem, na znak jego dlugiego, powleczonego pluszem berla, wszyscy wypuscili z portfeli zlowione rankiem i uwiezione tam osy, poniewaz, wedlug wierzen, w slad za osa w portfel powinny posypac sie pieniazki. Niektorym dusigroszom nie poszczescilo sie i tacy wytrzasali na ziemie przedwczesnie zdechle owady, a to, jak wiadomo, wrozylo przyszla strate.
Potem ogloszono potyczki bojowych jezy. Pojedynki odbywaly sie na wielkim okraglym bebnie, tlum naokolo smial sie i klaskal, a mistrz ceremonii przyjmowal stawki. Jeze, jaskrawo ozdobione przez wlascicieli, sapaly i fukaly, tupotaly po grubej skorze bebna, co rusz zwijajac sie w klebek, zeby szybko rozwinawszy sie, zlapac przeciwnika za dlugi czarny nos. Beben dudnil, uderzany lapkami zwierzatek. Ostatecznym zwyciezca okazala sie malenka, pomalowana cynobrem jezyca, ktora wyrozniala sie nader walecznym usposobieniem.
Nastal w koncu czas demonstracji kapeluszy. Aksamitna fala z czolnem i rybakiem miala przyniesc nagrode swojej wlascicielce, dlatego Juta odmowila udzialu w konkursie. Pierwsze miejsce uzyskal, co zrozumiale, zloty labedz Oliwii - chociaz byl troche oskubany.
Slonce stalo juz wysoko, pierwsza polowa karnawalu dobiegala konca. Wszystkich czekaly jeszcze nocne zabawy - korowody z pochodniami, wspolne tance i ucztowanie, darmowe wino na koszt cechu kapelusznikow i fajerwerki, za ktore zaplacono z krolewskiego skarbca gospodarzy.
Krolewskie rodziny podniosly sie, zeby po oddaniu wzajemnych ceremonialnych uklonow powrocic do palacu i odpoczac do zmierzchu.
Palacowa orkiestra zagrzmiala - troche bez ladu; spowinowacony tlum zamachal chusteczkami, pozdrawiajac swych wladcow, a mistrz ceremonii opuscil swoje berlo i z ulga otarl czolo koronkowym mankietem.
Powial wietrzyk i orzezwil rozpalone czolo Juty - niczego dziwnego by w tym nie bylo, gdyby nie to, ze po chwili wietrzyk zmienil sie w silny poryw poteznego goracego wiatru.
Mieszkancy zaczeli sarkac niezadowoleni - komus znioslo kapelusz.
Juta obiema rekami chwycila aksamitne brzegi ronda i spojrzala w kierunku slonca.
Slonca nie bylo. Na plac padl gesty czarny cien, chociaz palacowy astrolog z pewnoscia prorokowal sloneczna, bezchmurna pogode.
Znowu nadlecial raptowny, okrutny wiatr. Przez plac przeszla fala ostrego, nienaturalnego zapachu, od jakiego lzawily oczy i schly gardla.
Na chwile stalo sie cicho - tak cicho, ze wyraznie dal sie slyszec z gory swist, rozcinajacy powietrze. Slonce zjawilo sie i ponownie zniklo, jakby zakryla je chmura, ktora przyleciala z szalona szybkoscia.
-A-a-a!!
Przenikliwy kobiecy krzyk przerwal ogolne odretwienie. Ogarnieci przerazeniem ludzie rzucili sie, gdzie kto mogl - depczac sie wzajemnie i przewracajac swiateczne bryczki i kolaski.
Potem ogloszono potyczki bojowych jezy. Pojedynki odbywaly sie na wielkim okraglym bebnie, tlum naokolo smial sie i klaskal, a mistrz ceremonii przyjmowal stawki.Juta stala na okrytym kilimami pomoscie i z calej sily starala sie utrzymac na glowie kapelusik Maj - niczego wazniejszego, poki co, nie byla w stanie wymyslic.
Widziala, jak ojciec, obejmujac jedna reka Wertrane, a druga krolowa malzonke, staral sie przecisnac przez tlum do stojacej w oddaleniu karety, jak Ostin wpycha Maj pod pomost, jak - nie tracac panowania nad soba - Oliwia tez tam wchodzi, jak krazy posrod placu traba powietrzna kurzu, a w niej szalonymi motylkami tancza zerwane kolorowe proporce...
Ciemnosc zgestniala.
Juta podniosla glowe i zobaczyla na niebie nad soba brazowy, pokryty luska brzuch z przycisnietymi do niego rozczapierzonymi haczykami pazurow. Ugiely sie pod nia nogi.
-Uciekaj, Juto, ratuj sie!
Zdawalo jej sie, ze slyszy glos Ostina.
Caly czas przytrzymujac kapelusz obiema rekami, Juta zerwala sie z miejsca, przekonana, ze nie zatrzyma sie juz nigdy.
Mknela opustoszalym placem, mknela na oslep, a za nia falami wzbieral ostry zapach. Juta potykala sie o porzucone torebki, proporce i grzechotki, a nad nia krazyl, zapelniajac soba cale niebo, potworny, skrzydlaty jaszczur - smok.
-Juto-o!
Zauwazyla Ostina.
Biegl do niej wielkimi skokami, z szeroko otwartymi ustami, jednak jego krzyk od razu znosil wiatr.
Juta zawrocilaby mu na spotkanie, ale Ostin nagle znalazl sie gdzies nizej, na dole, pod nia. Ksiezniczka jakis czas widziala jego zadarta glowe, twarz znieksztalcona strachem, rozchelstany kolnierz koszuli i kamyczek talizman na zlotym lancuszku, ale potem plac znienacka obrocil sie jak talerzyk, a Ostin stal sie malenki jak porcelanowy rybak na blekitnym kapelusiku.
Juta zobaczyla z gory palac, park, plac, ulice, miotajacych sie w panice ludzi...
Pazury ohydnego potwora mocno trzymaly ksiezniczke Jute i niosly ja coraz dalej i dalej od domu, nie wiadomo - dokad.
Wtedy krzyknela - ale nikt jej nie uslyszal.
Rozdzial drugi
Nerecnn? ddccdre eico iloar/.Nre nlal elerdu.
C nre - drar/.*Rde-Rii
W przestworzach lodowaty wiatr smagal twarz Juty, wdzieral sie w gardlo i zapieral dech; falbaniaste spodnice sukni trzaskaly niczym oslable zagle i uderzaly po nogach, ktorymi dziewczyna rozpaczliwie machala w powietrzu. Zgubila na poczatku jeden trzewiczek, potem drugi. Smocze pazury sciskaly ja mocno, niby stalowe obrecze, bolesnie cisnely w zebra i nie pozwalaly na najmniejszy ruch.
Stanelo deba oslepiajaco blekitne niebo, blysnelo i zgaslo slonce. Powoli, jakby niechetnie, ukazala sie w dole ziemia. Znowu niebo. Juta lamentowala rwacym sie glosem i z calej sily starala sie wyrwac z lap potwora.
Pola ukladaly sie mozaika - zolty kwadracik do czarnego. "Patchwork" - przemknelo gdzies w zakatku swiadomosci Juty. Modra zmijka wila sie rzeczka, a tam, dalej, blekitnym lukiem polyskiwalo morze.
Wiatr znosil w dal ostry smoczy zapach; odwracajac z wysilkiem glowe, widziala tuz nad soba brazowa luske i rytmicznie machajace bloniaste skrzydla.
Znowu niebo, biala beztroska chmurka, horyzont i znowu niebo... Juta szarpnela sie, obcierajac boki o mocne szpony, wygiela sie i z calej sily uderzyla nogami w twarda muskularna lape. Smok nie zwrocil na to zadnej uwagi.
Juta zacisnela zeby, gleboko odetchnela i postarala sie rozluznic. Udalo sie!
Zamknela oczy i liczac w myslach: pietnascie, szesnascie... Bezwolnie obwisla w potwornych pazurach.
Pazury drgnely.
Jaszczur widocznie doszedl do wniosku, ze ofiara udusila sie i rozluznil chwyt.
Ledwo, ledwo.
Tego "ledwo, ledwo" Jucie wystarczylo. Szarpnawszy sie z calej sily, desperacko odepchnela sie lokciami i kolanami i wypadla w puste niebo.
Zdawalo sie jej, ze ogluchla - wokol utworzyla sie sciana ryczacego wiatru, spodnice nakryly Jute az po glowe, i kiedy znowu zobaczyla ziemie - kto wie, w gorze, czy w dole - ziemia byla juz o wiele blizej.
Juta rozpostarla rece i zamarla jak zimowa zaba w masie jeziornego lodu, zapominajac z przerazenia nawet zamknac oczy. Leciala, opadala, zapadala sie w powietrzna jame. W ciagu nastepnych kilku sekund ziemia gwaltownie stracila podobienstwo do patchworkowej koldry i rzucila sie jej do twarzy.
Na jakis czas dziewczyna stracila swiadomosc. Poczula wstrzas, gwaltowny bol i doszla do wniosku, ze oto juz rozbila sie na smierc i lezy zakrwawiona gdzies w polu; jednak po chwili zorientowala sie, ze wiatr tak samo trzepocze jej ubraniami i targa jej wlosy - otworzyla oczy i zobaczyla, jak ziemia oddala sie od niej.
W ostatniej chwili smok pochwycil utracona ofiare i teraz jego pazury sciskaly Jute jeszcze mocniej, jeszcze bolesniej wpijaly sie w zebra i nie dawaly odetchnac.
Zreszta ksiezniczka nie miala juz sily walczyc - opierala sie tylko coraz slabiej, daremnie starajac sie rozewrzec potworne pazury. To bardziej jeszcze szkodzilo jej samej niz smokowi, jednak nie poddawala sie, machala nogami i wygiawszy sie starala sie ugryzc pokryta drobna luska lape.
Poprzez mgle, jaka zaczela zasnuwac jej oczy, widziala, jak pola w dole zmienily sie w geste lasy, gdzie nie bylo ani drog, ani przesiek. Kilka razy zemdlala, a tymczasem lasy zastapila kamienista rownina z szarymi skalami, ktore pokrywaly zielone zylkowania. O skaly rozbijal sie przyboj - smok zaniosl ksiezniczke nad morski brzeg.
Juta widziala wgryzajacy sie w morze waska mierzeja skalisty grzebien, ktory konczyl sie wielka gora o dziwnej formie; jaszczur ostro skrecil i dziewczyna z przerazeniem uswiadomila sobie, ze tak naprawde jest to zamek - na wpol zrujnowany zamek, jaki zagniezdzil sie wsrod skal. Nierowne wieze sterczaly jak zgnile zeby; jaszczur kolujac znizyl lot, jakby dajac Jucie mozliwosc obejrzenia wykrzywionego zwodzonego mostu, slepych otworow strzelniczych i okraglej czarnej dziury - wejscia do tunelu, wrot dla smoka.
Kiedy Juta zobaczyla tunel, jej sily od razu sie zwielokrotnily - zaczela sie wyrywac i szamotac jak dzika kotka; smok zasyczal i runal w czarna dziure.
Usta i nos Juty w jednej chwili wypelnily sie sadza, pozbawiwszy ja mozliwosci wydobycia glosu. Gdyby smok chociaz na chwilke zatrzymal sie w tunelu, na pewno by sie udusila, jednak jaszczur, blyskawicznie przelecial czarny jak noc korytarz i wdarl sie w jaskrawo oswietlone pomieszczenie.
Tutaj straszne pazury nareszcie sie rozluznily i Juta poczula bosymi stopami chlod kamiennych plyt.
Nie mogac ustac na nogach, osunela sie na podloge i objela wszystko na wpolprzytomnym spojrzeniem. Okragla sala rozmiarem i zdobieniami idealnie pasowala do jej wyobrazen o siedzibie smoka; przez otwor w suficie o nieregularnym ksztalcie padal szeroki snop slonecznego swiatla.
W centrum sali przywidziala sie Jucie masywna budowla - prostopadloscian, podobny rownoczesnie i do oltarza i do stolu ofiarnego. Z jego srodka sterczal zaostrzony zelazny kolec, a u podnoza - Jute zmrozilo - lezala gora niespotykanych ohydnych narzedzi, ktore wywolywaly w przycmionej swiadomosci branki obraz, ni to sklepu rzeznika, ni to sali tortur. Zamglone spojrzenie Juty nie moglo rozroznic, co tam jeszcze wrzucono na stos w oddalonym ciemnym koncu sali. Za jej plecami z zadowoleniem zasyczal jaszczur.
Koniec ksiezniczki Juty okazal sie straszniejszy niz w najstraszniejszej bajce.
Z krotkim zdlawionym krzykiem ofiara smoka zemdlala.
***
Przed jej oczami tanczyly zolte ogniki. Ksiezniczka na wpol lezala na czyms miekkim, otaczaly ja cieplo i cisza.Gargulce, jaki ohydny sen!
Przeciagnela sie nie otwierajac oczu.
Gdzie jest? Nie wydaje sie, ze w swoim lozku. Moze znowu zasnela nad ksiazka w ulubionym maminym fotelu?
Mama wyszywala jedwabiem fabule starodawnej legendy o dziewczynie, ktora porwal...
Smok?!
Otworzyla oczy i usiadla.
W przestrzennej sali bylo wystarczajaco duzo swiatla; dogorywaly drwa w kominku i Juta rzeczywiscie siedziala w fotelu - ale w zupelnie nieznanym, dobrze wytartym i takim wielkim, ze mogloby zmiescic sie w nim jeszcze z pol dziesiatka ksiezniczek. Wprost przed soba zobaczyla stol, caly zastawiony matowymi butelkami wina, a z boku stolu - gargulce! - W takim samym fotelu rozsiadl sie absolutnie nieznajomy mezczyzna - ciemnowlosy, szczuply, z cierpietnicza zmarszczka miedzy sciagnietymi brwiami. Schyliwszy glowe na ramie, mezczyzna drzemal, albo o czyms gleboko rozmyslal.
Calkowicie zbita z tropu Juta jakis czas siedziala cicho, starajac sie odgadnac, co sie stalo, jak tutaj trafila i, przede wszystkim, kim jest ten nieznajomy, ktory ma czelnosc przebywac sam na sam ze spiaca ksiezniczka?
Moze zaniemogla i ten mezczyzna jest lekarzem?
Mysli jej plataly sie, nie mogla zbudowac zadnego ich logicznego ciagu. W koncu, w poczuciu niemocy, odwazyla sie cichutko zawolac:
-Hej...
Nieznajomy podniosl glowe.
Z jego, jak zdalo sie Jucie, ciemnozielonych oczu wyzieral tragizm i ogromne zmeczenie. Kiedy spostrzegl, ze ksiezniczka sie obudzila, nie okazal ani radosci, ani chociazby zainteresowania.
Przez chwile patrzyli na siebie nawzajem - nieznajomy posepnie, Juta z coraz wiekszym niepokojem.
W koncu nieznajomy, westchnawszy, pochylil sie i postawil na stol pusta szklanke, ktora przez caly ten czas trzymal w rece.
-Jestescie lekarzem? - Zapytala szeptem Juta.
Nieznajomy usmiechnal sie krzywo i Juta zrozumiala - nie, on nie jest lekarzem. Rozzloszczona wlasnym tchorzostwem, zapytala glosniej i bardziej stanowczo:
-To kimze, gargulce, jestescie i co tu robicie?
Nieznajomy popatrzyl na nia zdezorientowany, po czym wyciagnal reke do najblizszej brzuchatej butelki i napelnil szklanke. Siorbnal, zmarszczyl czolo, znowu zmeczonym wzrokiem spojrzal na Jute. Uniosl brwi:
-Dobre pytanie... A wy, co, ksiezniczko, juz niczego nie pamietacie?
Glos mial lekko schrypniety - Juta moglaby przysiac, ze nigdy wczesniej go nie slyszala.
Nieznajomy wstal z widocznym wysilkiem - zapewne juz niemalo wypil.
-Pozwolcie, ze wam przypomne, ksiezniczko - dziwnie sie usmiechnal - ze porwal was smok.
Juta zdretwiala.
-Nie - wyszeptala drzacym glosem. - Tylko mi sie przysnilo, ze porwal mnie smok.
Nieznajomy podniosl oczy do sufitu:
-Dobrze. A do tego, przysnilo sie wam, ze byliscie na karnawale... W blekitnym kapelusiku z lodeczka, tak? - I wbil w Jute zimne spojrzenie.
Po plecach Juty przebiegl dreszcz zimna, a jej dlonie staly sie niczym kostki lodu. Przypomniala sobie ostry smoczy zapach, pstrokata ziemie, jak przeplywala daleko w dole, lodowate podmuchy wiatru, zamek na skalistej ostrodze, wyciagnietej w morze... To zdarzylo sie, czy jej sie przywidzialo?
Badawcze, wrecz szydercze spojrzenie nieznajomego zdeprymowalo ksiezniczke, ktora poczula bolace zebra i uswiadomila sobie, ze siedzi bosa, a rece pokryte ma siniakami od uderzen w twarda luske smoka.
-Gargulce... - Wymamrotala zdumiona.
Nieznajomy prychnal.
Zaraz, zaraz, pomyslala Juta, a straszna sala z ohydnymi narzedziami, sala, do ktorej przywlokl ja jaszczur - tez istniala? Czy to juz sie jej zwidzialo?
Ale jesli smok naprawde przyniosl ja do zamku, zeby zjesc i jesli jej nie pozarl, a ona siedzi zywa, czy nie oznacza to...
Juz zupelnie innymi oczami spojrzala na nieznajomego, ktory stal przed nia, chwiejac sie i dla pewnosci wspierajac reka na oparciu fotela.
Az strach pomyslec, jaki niebezpieczny dla czlowieka moze byc pojedynek ze smokiem. Nic dziwnego, ze rycerz, ktory pokonal jaszczura tyle pije.
-Ja nie zapomne - powiedziala Juta drzacym glosem. - Zobaczycie, ze ja potrafie sie odwdzieczyc. Juz wiecie, ze jestem ksiezniczka... Zapewne widzieliscie mnie na karnawale w tym nieszczesnym kapeluszu... Tak, oczywiscie, byliscie tam i widzieliscie, jak ohydny jaszczur... Smierdzacy smok, jak on mnie porwal...
Nieznajomy patrzyl na nia szeroko otwartymi oczami.
-Jestescie najszlachetniejszym i najwaleczniejszym rycerzem - Juta mowila coraz bardziej plomiennie. - Odwdziecze sie wam po krolewsku... Moj ojciec, krol Werchniej Konty, spelni kazde zyczenie czlowieka, ktory uratowal jego corke z lap... Z brzydkich lap... - Gotowa byla wrecz zaczac plakac.
-O czym wy...? - Zapytal nieznajomy glucho.
-No przeciez to wy mnie uratowaliscie? - Juta usmiechnela sie szeroko, zapominajac, ze przy jej wielkich ustach nie powinna tego robic. Nieznajomy odwrocil sie. - No przeciez wy?... - Powtorzyla Juta zmieszana i troche obrazona.
Nieznajomy spojrzal na nia spode lba i w jego spojrzeniu ksiezniczka wyczytala narastajaca irytacje.
-Ja - uratowalem?
Juta kiwnela glowa:
-Z lap potwora... Darujcie, jesli powiedzialam cos nie tak, ale ktos mnie przeciez wyzwolil!
Nieznajomy ostroznie postawil na stole oprozniona szklanke.
W tej samej chwili ciezki fotel, w ktorym niedawno siedzial, odlecial w bok jak piorko, a on gwaltownie wyrosl az do sklepienia komnaty, wygial sie w luk, podniosl rece, z ktorych od razu wystrzelily ogromne, bloniaste skrzydla. Zamiast ludzkiej glowy, z jego karku wyrosl, obdarzony zebata paszcza i zwienczony koscianym grzebieniem leb. W wylozona plytami podloge walil pokryty luska ogon, ktory nie wiadomo skad sie wzial. Jednakze, zanim dawny znajomy Juty - smok, zakonczyl swoja metamorfoze, nieszczesna ksiezniczka omdlala i na dlugo pograzyla sie w zapomnieniu.
***
Przywykl nazywac siebie Armanem, chociaz imie jego bylo Arm-Ann, i w brzmieniu tego imienia odbijalo sie echem dwiescie pokolen jego przodkow - poteznych smokow odszczepiencow, ktorych imion strzegl kamienny latopis w podziemnej sali. Samotnosc jego, trwajaca dwa stulecia, przepelniona byla ich obecnoscia - za kazdym razem, schodzac z pochodnia do zamkowych podziemi, odczuwal na sobie spojrzenia niezliczonych palajacych oczu.Czy ostatni listek na drzewie nie jest poslancem korzenia?
Bezgranicznie wolni na niebie i na ziemi, niepowstrzymani i prawie niepokonani - wszyscy jego przodkowie byli niewolnikami Prawa i niesli swoje niewolnictwo z radoscia, i uwazali je za przywilej.
Przez tysiaclecia dumnie wykonywali rytual, ktory dawal im prawo smialego spogladania w oczy wspolplemiencow. Zyli i umierali w zgodzie ze soba, w pokoju ze swoimi krewnymi, szanowani przez potomkow.
Nieraz, mruzac oczy od dymu pochodni, prowadzac reka po kamiennym pismie, Arman, z trudem rozrozniajac znaki i slowa, czytal:
"Mlode stworzenie, panna... Dziewicza zdobycz... Ozdoba twojego rzemiosla... Niech wzmocni cie zyciem swoim i radoscia, i mlodoscia... Rozkwitaj w rzemiosle i wykonaj Rytual, i wznies sie do gwiazd, a zar gardla twego zrowna sie ze slonecznym plomieniem..."
Przez tysiaclecia smoki porywaly mlode branki z ludzkich osiedli - ksiezniczki, corki wojewodow, wodzow, wielkich i malych wlodarzy.
W Rytualnej Sali - okraglym pomieszczeniu z otworem w suficie - ziejace ogniem jaszczury uroczyscie spozywaly zdobycz.
Niezliczona ilosc razy Arman zabieral sie za czytanie opisu tego posilku, jednakze ani razu nie doszedl do konca. Sciana pokryla sie taka gesta warstwa sadzy, ze bylo wrecz niemozliwoscia rozroznic znaki.
Ktoregos razu, jak donosi latopis, branka zostala uratowana - wyzwolil ja bohater czarownik, ktory stanal do walki ze smokiem i go pokonal.
Po tym wydarzeniu rytual zostal zmieniony - dotkniete do zywego dragony juz nie rozprawialy sie z brankami natychmiast, a wiezily je w wiezy, jakby rzucajac wyzwanie potencjalnym wyzwolicielom. Dowiedziawszy sie o porwaniu ksiezniczki, okoliczni rycerze wyruszali z odsiecza; niezliczone ich rzesze ginely tragicznie, jednak historia zachowala imiona kilku szczesliwcow, ktorym udalo sie osiagnac cel. Prawdopodobnie im trafialy sie calkiem juz stare, albo chore, albo bezsilne smoki. Czyzby?
Wiele lat Armana meczylo to pytanie. Czyzby ta dziwnosc, ta wada, ktorej w sobie nienawidzil i strzegl, chowal, zapedzajac w potajemne zakatki swiadomosci - czyzby ta skaza objawiala sie kiedys, u ktoregos z jego slawnych przodkow?
Uskrzydlony nadzieja i ogarniety watpliwosciami, wciaz na nowo zapuszczal sie z pochodnia do podziemnej Sali i wczytywal sie w kamienny latopis; wciaz na nowo otrzymywal odpowiedz: nie. Tym szalonym smialkom, ktorym udalo sie odbic uwieziona w zamku ksiezniczke, po prostu sie poszczescilo - zaden smok nie oddal branki dobrowolnie. Porywal ja, zeby pozrec: "Rozkwitaj w rzemiosle i wykonaj Rytual..."
Nieposkromieni i potezni, czynili wedlug woli Prawa. Byli szczesliwi, jesli mogli stanac do pojedynku i zalowali, jesli przeciwnika wystarczalo tylko na jeden jezyczek ognia. Spelniwszy rytual, smoki, natchnione, urzadzaly zabawy, ktore czesto konczyly sie zabojstwem wspolbiesiadnikow, bo czyz nie wyryto na starozytnym kamieniu: "...Przodkow szanuj, a cieply wiatr podniesie skrzydla twoje i potomkowie twoi szanowac ciebie beda... Ale brat twoj, ktorego mlodosc przypada na twoja - nieszczesciem dla ciebie... Walcz, dopoki nie wyschnie ogien w paszczy jego..."
Teraz wysechl i sam rod. Ostatni potomek szybuje nad zamkiem, ostatni potomek wloczy sie z pochodnia po podziemnych korytarzach.
"Rzemioslo twoje - czesc i slawa twoja. Rozkwitaj w rzemiosle, a nie zgasnie twoj blogoslawiony plomien".
Arm-Ann, ktory zwykl nazywac siebie Armanem, nie rozkwital w rzemiosle.
Bywaly dni, kiedy w ogole o tym wszystkim nie myslal - niebo i morze w takie dni mialy swoj zwyczajny kolor. Gdyby takich dni bylo wiecej, moglby spokojnie dozyc starosci.
Jednakze w inne dni - szare, suche, otulone mglista powloka wspomnien, kiedy przychodzilo zadawnione poczucie winy i beznadziejnosci, a wraz z nimi melancholia i skrucha - w takie dni Arman odczuwal swoja niedoskonalosc tak wyraznie, ze nie