DIACZENKO MARINA ISIERGIEJ Rytual () DIACZENKO MARINA I SIERGIEJ Przelozyla Iwona Czapla Ilustrowala Halina Piescik SOLARIS Stawiguda 2008 Rytual tyt. oryginalu: Ritual Copyright (C) 2007 by Marina i Siergiej Diaczenko Tlumaczka dziekuje Halinie Piescik i Darkowi Ojdanie za ogromny wklad w poprawnosc stylistyczna tej ksiazki,a takze za wspieranie kazdego dnia pracy nad zawartymi w niej opowiesciami. ISBN 978-83-89951-93-9 Projekt i opracowanie graficzneokladki Tomasz Maronski Korekta Bogdan Szyma, Halina Piescik Sklad Tadeusz Meszko Wydanie I Agencja "Solaris" Malgorzata Piasecka 11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A Tel./fax 089 5413117 e-mail: agencja@solarisnet.pl sprzedaz wysylkowa www.solarisnet.pl Spis tresci TOC \o "1-3" \h \z \u RYTUAL... PAGEREF _Toc234113780 \h 4 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700380030000000 Rozdzial pierwszy. PAGEREF _Toc234113781 \h 4 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700380031000000 Rozdzial drugi PAGEREF _Toc234113782 \h 19 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700380032000000 Rozdzial trzeci PAGEREF _Toc234113783 \h 30 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700380033000000 Rozdzial czwarty. PAGEREF _Toc234113784 \h 53 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700380034000000 Rozdzial piaty. PAGEREF _Toc234113785 \h 62 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700380035000000 Rozdzial szosty. PAGEREF _Toc234113786 \h 99 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700380036000000 Rozdzial siodmy. PAGEREF _Toc234113787 \h 108 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700380037000000 Rozdzial osmy. PAGEREF _Toc234113788 \h 134 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700380038000000 Rozdzial dziewiaty. PAGEREF _Toc234113789 \h 148 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700380039000000 Rozdzial dziesiaty. PAGEREF _Toc234113790 \h 185 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700390030000000 TRON... PAGEREF _Toc234113791 \h 200 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700390031000000 ZOO... PAGEREF _Toc234113792 \h 238 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700390032000000 Czesc pierwsza. PAGEREF _Toc234113793 \h 239 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700390033000000 Czesc druga. PAGEREF _Toc234113794 \h 256 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700390034000000 OSTATNI DON KICHOT... PAGEREF _Toc234113795 \h 289 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700390035000000 Akt pierwszy. PAGEREF _Toc234113796 \h 289 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700390036000000 Akt drugi PAGEREF _Toc234113797 \h 324 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200330034003100310033003700390037000000 RYTUAL Rozdzial pierwszy Neraeil dere? aidnriu drnecdrln.Aoani neo/reii iadiiliiue eoaie Clee? oneieuyrln.*Rde-Rii Odglosy jego krokow dzwiecznie rozbrzmiewaly w ciszy, dlugo miotaly sie w korytarzach, uderzajac o niewidoczne w ciemnosci sciany. Potem dzwiek stal sie bardziej gluchy. Na twarzy poczul niemal nieuchwytny powiew zatechlego powietrza i przyspieszyl kroku. Sciany rozstapily sie. Swiatlo juz do nich nie siegalo, chociaz pochodnia palila sie rowno i jasno. Lukowate sklepienie rowniez gubilo sie w mroku. Bywal tu niezliczona ilosc razy. Skad zatem, znowu to krepujace odczucie czyjejs obecnosci? Czy nie pochlonela ziemia tych, ktorych imiona wyryto tu, na kamieniu? Pochodnia wydobyla z ciemnosci kolumne o nieprawidlowej formie - ciezka, przysadzista. Powierzchnia jej wydawala sie pokryta siecia wymyslnej koronki. Skad wie lisc na drzewie, kiedy wyrwac sie z paka? Kiedy odwrocic sie do slonca, zmienic kolor? Upasc pod nogi ludziom? Czy ostatni lisc nie jest przedluzeniem galazki, nie jest przedluzeniem konaru, nie jest przedluzeniem pnia; czy ostatni listek nie jest poslancem korzeni, ktore nie kazdy moze zobaczyc? Przesunal reka po starym pismie, ktore wzdluz i wszerz zoralo kamien. "I zawolal potezny Sam-Ar, zwolujac sojusznikow na pomoc, i ryk jego podobny byl do glosu chorego nieba, i slowa jego byly gorzkie, jak zatruty miod. Wezwal on dzieci swoje pod swoje skrzydlo i bratankow, i wszystkich krewnych, niosacych ogien... I byla wielka bitwa, i polegly od uderzen Jukki dzieci jego. I bratankowie, i krewni ploneli w ogniu... Rozejrzal sie Sam-Ar i zobaczyl, jak straszliwy Jukka znow podnosi sie z wody... Starli sie w boju i slonce zakrylo lico z przerazenia, i gwiazdy uciekly precz, a rozgrzany wiatr oslabl i runal na ziemie... Niepokonany byl Sam-Ar i zwyciezal juz, ale Jukka, niechaj odejdzie w niepamiec przeklete imie jego, wysliznal sie podle i zacisnal w petli swojej Sam-Ara i zawlekl w bezden, i ugasil plomien jego, i obezwladnil go. Tak zginal potezny Sam-Ar. Pamietajcie potomkowie, czyja krew was zywi..." Czytal z trudem - gdzieniegdzie tekst sie zatarl, obsypal sie, chociaz przez wiele stuleci nie dotykalo go ani slonce, ani deszcz, ani wiatr. Trzeba sie zdecydowac, pomyslal ze zmeczeniem. Juz czas. Trzeba sie zdecydowac - i to, co musi sie stac, niechaj sie stanie. "Czyja krew was zywi?..." Obszedl przysadzista kolumne. Po drugiej stronie byl wyryty obrazek - wielki, pieknie zachowany: wzburzone morskie fale, z glebin wylania sie ohydny, wywolujacy przerazenie potwor, a nad nim, na niebie, unosi sie zionacy ogniem dragon. "Czyja krew was zywi..." Trzeba sie zdecydowac. Koniecznie. Przeciez to tylko rytual - uciazliwy, ale zupelnie niewinny. Rytual i tyle. Wsrod ciemnosci przeszedl do innej kolumny, tak samo masywnej i nieforemnej. Podniosl w gore pochodnie, wpatrujac sie w znaki, symbole, urywki tekstow... "Dni... zdobedzie slawe... pustoszy... imie Lir-Ira, syna Nur-Ara, wnuka... jego rozkwit w rzemiosle". Rozkwit... Powrotna droge przebyl zdecydowanym krokiem, wrecz z pospiechem. Przejscia zamkowe znal od kolyski. W razie potrzeby moglby sie obyc bez pochodni - swiatlo bylo mu potrzebne tylko do tego, zeby odczytac wyryte w kamieniu pismo. W przestrzennej, zakurzonej komnacie, gdzie przez waskie okno niemrawo saczylo sie szare swiatlo, zgasil pochodnie i podszedl do wielkiego, nadpeknietego zwierciadla. Trzeba sie zdecydowac... Pamiec przywiodla slodki, kwiatowy zapach, pociemnialo mu w oczach, silna fala wezbraly w nim mdlosci i tylko rozpaczliwa sila woli udalo mu sie opanowac. Przekleta slabosc... Przesunal dlonia po ciemnej powierzchni zwierciadla, scierajac gruba warstwe kurzu. Z metnej glebi patrzyl na niego ciemnowlosy czlowiek o waskiej twarzy, niewysoki, chuderlawy, przytloczony i udreczony wielkim problemem. Trzeba sie zdecydowac. Znowu przesunal dlonia - zwierciadlo rozblyslo od srodka. Zamigotaly odblaski, kolorowe plamy, pojawila sie wielka konska glowa, potem kopyto... Kolo bryczki... Nachylil sie ku tafli i marszczac czolo wpatrywal w zmieniajace sie obrazy. Wielu ludzi, krzatanina... Jakby przygotowania do swieta... Gory pudelek na kapelusze... Karnawal, bedzie kapeluszowy karnawal. Przystrojone wieze krolewskiego palacu... Froter ze scierka do podlogi, kucharze w kuchni... Portier... Za portierem paz bezwstydnie zadziera czyjas spodnice... Znowu kuchnia... Sala balowa... Dziewczeta... Kobiety... Jakis halas! "Przymierzcie ksiezniczko!" - zwierciadlo przynioslo przygluszony urywek rozmowy. Ksiezniczka... Przymruzyl oczy. Czarujace mlode stworzenie, jasne loczki, okragle blekitne oczy, wspaniala turkusowa suknia. "Nie do wiary, ksiezniczko!" Czyjes rece umiescily na bialawej glowce wielki, szykowny, aksamitny kapelusz - blekitny, a na jego szczycie umocowana byla dekoracyjna lodeczka z zaglem. Zacisnal zeby. Pamietajcie, czyja krew was zywi. *** Szesnastoletnia ksiezniczka Maj odstapila jeszcze na krok, wstrzasnela lokami i radosnie sie rozesmiala. Kapelusznik usmiechnal sie zadowolony, dwie szwaczki z aprobata kiwnely glowami, a pokojowka, z trudem podtrzymujac wielkie owalne zwierciadlo, przychylnie zamruczala cos pod nosem.Turkusowo-srebrna suknia zgrabnie otulala wysmukla figurke ksiezniczki. Drobne, obszyte kosztownosciami trzewiczki cichutko postukiwaly w radosnym zniecierpliwieniu, jasne blekitne oczy blyszczaly pod tiulowa woalka, a kapelusz... Kapelusznik krzyknal z podziwu i kolejny raz z zadowolenia zatarl rece. Kapelusz malenkiej ksiezniczki Maj mial stac sie prawdziwym wydarzeniem nadchodzacego karnawalu kapeluszy. Przygotowany z niewiarygodnym mistrzostwem, przedstawial burze na morzu - na szerokim rondzie przewalaly sie lazurowe aksamitne fale z koronkowymi baranami piany na grzbietach; jedna fala, najwyzsza, wznosila sie nad toczkiem kapelusza, podnoszac rybacka lodke z bialym nakrochmalonym zaglem - drobna, nie wieksza od tabakierki. W lodce walczyl z zywiolem porcelanowy rybak - jesli ktos sie przypatrzyl, mozna bylo policzyc guziki na jego kurteczce, ktora szarpal niewidoczny wiatr. Kiedy Maj poruszala glowa lodeczka przechylala sie to w prawo, to w lewo, kolysal sie zagiel, migotaly blaski na powierzchni aksamitnego morza i wszystkim zapieralo dech na widok meznosci porcelanowego rybaka. -Cudownie, ksiezniczko - odezwala sie pokojowka. Jej towarzyszki - a w przestrzennej bawialni bylo ich bez liku - przytaknely z aprobata. Malenka Maj zupelnie jeszcze nie umiala ukrywac swoich uczuc - zapomniawszy, ze ksiezniczce przystoi opanowanie i godnosc, radosnie zakrecila sie po komnacie. Siostra jej, Wertrana, tez ksiezniczka, ale o dwa lata starsza, usmiechnela sie poblazliwie. Wertrana nie ustepowala siostrze w dystynkcji i wdziecznym wygladzie, moze tylko loki miala ciemniejsze a charakter bardziej powazny. Wlasnie przymierzala pelna przepychu suknie koloru herbacianej rozy z malenka kokardka na prawym biodrze i dlugie koronkowe rekawiczki. Na jej kapeluszu tancowali w korowodzie weseli wiesniacy - ale nie porcelanowi, a z atlasu, nasaczeni aromatycznymi olejkami. Dlatego plynely od nich strumienie delikatnych, wyszukanych wonnosci, watpliwe, czy typowych dla prawdziwych wiejskich tancerzy. -Obejme cie, Werto! - Rzucila sie Wertranie na szyje Maj, przez co nieomal sciela z nog krawczynie, ktora dreptala dookola siostry, i cmoknela ja w policzek tak szczerze, ze porcelanowy rybak o malo nie wpadl w aksamitne glebiny. -Ach, Maj - i Wertrana znowu usmiechnela sie poblazliwie. -Obejme cie, Juto! - Krzyknela Maj i pusciwszy Wertrane, oplotla rekami szyje swojej najstarszej siostry, ktora przymierzala suknie w kacie przy drzwiach. Ta wzdrygnela sie i odchylila, posylajac Maj wymuszony usmiech. Suknia ksiezniczki Juty byla rozowa, jak poranek; zdawalo sie, ze jest przykrotka - dol spodnicy unosil sie wysoko nad ziemia, odslaniajac wielkie, troche koslawe stopy. Juta wpatrywala sie w zwierciadlo tepo i pochmurnie - a z lustra tepo i pochmurnie patrzyla na nia nieladna, tyczkowata dziewczyna, ktorej przepyszna suknia pasowala tak samo, jak brokatowa kamizelka jarmarcznej malpce. -Nie wierc sie, ksiezniczko - zazadala krawczyni. Juta odpowiedziala jej ciezkim spojrzeniem. -Kapelusz, wasza wysokosc - z szacunkiem zaproponowal kapelusznik. Juta odwrocila sie. Kapelusz wlasciwie nie byl wcale brzydki - obrazowal pojedynek dnia i nocy. Po stronie nocy lsnil czarny aksamit, usiany malenkimi szklanymi gwiazdkami, a po stronie dnia - trzepotal skrawkami rozowy jedwab i nad tym wszystkim kolysalo sie na niteczkach zlote slonce z igielkami promieniami, i perlowy guzik ksiezyc. -Okropienstwo - powiedziala Juta. Kapelusznik obrazony zamrugal oczami: -Darujcie, ksiezniczko, ale to pochwalony przez was szkic! Wszystko... Wszystko ze szczegolami... Wesola, piegowata pokojowka z peczkiem zelaznych szpilek w ustach przypinala kapelusz do szorstkich wlosow Juty. Juta rzucila beznadziejne spojrzenie w zwierciadlo; gdzie w odbiciu mozna bylo zobaczyc rondo kapelusza, zakrywajace polowe twarzy, krotka woalke zwisajaca az do koniuszka ostrego nosa, a ponizej duze usta o cienkich wargach, skrzywione w lekcewazacym grymasie. -Moze ozdobic woalke? - Zaproponowala piegowata pokojowka. Krawczyni zmruzyla oczy, oceniajac efekt i pociagnela dol strojnej rozowej sukni: -Woalka musi byc jeszcze gesciejsza... Najgrubsza, rozumiesz? I dluga, az do szyi... Pojetna pokojowka pokiwala glowa, ledwo powstrzymujac smiech. A moze Jucie tylko sie zdawalo? Znowu podbiegla w podskokach ksiezniczka Maj, radosnie zaklaskala w dlonie, dotknela ksiezyc i slonce, uklula sie o zloty promien i rozesmiala sie: -Juto, to cud! Jak wspaniale, jaka masz pyszna suknie! Malenka Maj byla naiwna, nawet jak na swoje szesnascie lat. Wertrana spogladala na nia z daleka, wzdychala i poprawiala kokardke na prawym biodrze. Juta tymczasem obracala kapelusz i tak i siak, nasuwala na czolo i na tyl glowy, zagryzala wargi, co ja jeszcze bardziej szpecilo. Pokojowki z ukosa spozieraly zza jej plecow; lowiac w lustrze ich spojrzenia, ze zlosci ledwo powstrzymywala lzy. Potwor. Jakkolwiek sie obrocic i spojrzec - potwor. -Wasza wysokosc - miekko zaczal kapelusznik, ale ktos pociagnal go za rekaw i zmieszany zamilkl; ktos w kacie zachichotal, ale od razu uciszylo go kilka innych glosow. Juta zaczerwienila sie jak rak. -A ty sie nie garb, Juto - poradzila ksiezniczka Wertrana. - Nie zagryzaj warg, nie marszcz czola i nie krzyw sie tak. Tobie to nie przystoi... Siostra odwrocila sie gwaltownie, jak na sprezynie: -Za to tobie przystoi... Tobie przystoi ta... To... Nie wiedziala, co jeszcze powiedziec. Pokojowki ze zdziwieniem zaszemraly. Juta zakrecila sie na obcasach i wybiegla z bawialni trzaskajac drzwiami. Malenka Maj szeroko otworzyla blekitne oczy, ktore od razu napelnily sie lzami: -Po co tak... Psuc sobie swieto... -I innym przy okazji... - Cicho dodala Wertrana, znowu odwracajac sie do zwierciadla. Trzy krolestwa istnialy obok siebie, kto wie od ilu juz stuleci i, jesli wierzyc kronikom, wojny miedzy nimi przytrafily sie tylko dwa razy: pierwsza, kiedy ksiaze krainy Kontestarii wykradl ksiezniczke z sasiedniej Akmalii i pojal ja za zone bez blogoslawienstwa jej rodzicow, a po uplywie paru setek lat druga - kiedy jakis akmalijski blacharz, po wychyleniu kieliszka w szynku, obrazil kotke, ktora krecila sie pod nogami, chociaz jest ona, jak wiadomo, heraldycznym zwierzeciem krolestwa Werchnia Konta. W pozostalym czasie trzy krolestwa zgodnie sasiadowaly ze soba, od czasu do czasu zawiazujac miedzydynastyczne sluby, tak wiec trzy krolewskie dwory byly w pewnym stopniu ze soba spokrewnione. ...Lopotaly na wietrze proporce ze srogimi kocimi mordkami. Przygotowania do karnawalu kapeluszy na jakis czas odsunely na bok wszystkie inne problemy. Tego roku swieto organizowala Werchnia Konta i Juta, wloczac sie po palacowych korytarzach, to tu, to tam natykala sie na swego ojca - krol miotal sie po calym palacu, zeby zdazyc wydac ostatnie rozporzadzenia i mamrotal swoje ulubione przeklenstwo - garrrrrgulce... Spocona, zaczerwieniona swita wyminela Jute, niby jakas przeszkode. Lada moment mialy przybyc najdostojniejsze osoby z przyleglych panstw - ksiezniczka mogla zobaczyc z okna sypialni, jak pospiesznie rozscielaja kobierce na bruku palacowego podworza, jak szykuje sie orkiestra, lsniac wypolerowana miedzia instrumentow i guzikow przy uniformach. Migotaly w radosnym bezladzie loki Maj, jej turkusowa suknia, kapelusz z wysoka fala - malenka ksiezniczka energicznie wlaczyla sie w przedswiateczna krzatanine. Rozdrazniona Juta wloczyla sie bez celu po palacu, postala przez chwile obok biblioteczki, przewertowala do dziur zaczytana powiesc, w koncu obciagnela nieszczesna rozowa suknie i wstapila do matczynych komnat. W pokojach krolowej nikogo nie bylo. Na klawesynie sterta zalegaly pudla po kapeluszach, na dywanie lezal zapomniany tamborek. Juta mimochodem go podniosla - matka wyszywala fragment legendy o dziewczynie porwanej przez smoka. Zielony, jedwabny smok byl juz gotowy i zial ognistozoltymi plomieniami, a jego ofiara byla zaznaczona na razie tylko kilkoma sciegami. Dla rozwiania lekko dokuczajacej nudy, Juta poszla do pokoi frejlin. Szla i dotykala zlotych medalionow oraz sztukatorskich detali na scianach, wzdychala, starala sie dotknac nosa koniuszkiem jezyka - na szczescie korytarze byly puste i nikt nie mogl stwierdzic, czy przystoi to Jucie, czy nie. Zatrzymala ja dobiegajaca skads przytlumiona rozmowa; poznala matczyny glos i zaczela nasluchiwac, starajac sie ustalic, skad dobiega. -... Jest w tym i nasza wina - z westchnieniem przyznala komus krolowa. Juta zawahala sie przez chwile, po czym odwrocila w kierunku glosu i znalazla sie w komnacie przegrodzonej ciezka portiera. Tam, za aksamitna sciana, krolowa sluchala odpowiedzi swojej rozmowczyni: -Watpie, wasza wysokosc. Wy nie obdarzylyscie Juty wylewna miloscia, ale tez nie zaznala od was krzywdy. Serce Juty na chwile zamarlo, by zaraz zakolatac niespokojnie i bezladnie. -Astronom zapewnia, ze caly dzien bedzie cudowna pogoda - frejlina starala sie szybko skierowac rozmowe na inne tory. Krolowa westchnela glosno, z troska. -Ach, moja droga... Przy jej figurze, z jej twarza - do tego jeszcze zly charakter, drazliwosc i upartosc... Musze spojrzec prawdzie w oczy - ona nigdy nie wyjdzie za maz. Juta bezszelestnie odwrocila sie i wyszla na korytarz. Paz, ktory wlasnie przebiegal z pudelkiem od kapelusza, z lekiem sie przed nia cofnal. Nie, ona nie bedzie plakac. Do stu tysiecy gargulcow! Gdyby ona za kazdym razem plakala z najmniejszego powodu... Ksiezniczka brnela palacowymi korytarzami prawie na oslep. Lzy klebkiem utkwily jej w gardle. Na dworze radosnie zagraly surmy - najdostojniejsi goscie nareszcie przybyli. Krolewska para z Akmalii z corka Oliwia i stary krol Kontestarii z synem... Juta chlipnela. Kiedy usiadla na trawie w opustoszalym parku, postanowila, ze wiecej nikomu nie zepsuje swieta. Ona... Odejdzie na zawsze. Natychmiast. I zrobilo jej sie troche lzej. To byla jej ulubiona gra - W-To-Ze-Ja-Odejde-Na-Zawsze. Juta grala w nia, kiedy bylo jej juz zupelnie ciezko na duszy. Znowu zadzwieczaly surmy. Juta wstala, zgarbila sie bardziej niz zazwyczaj i poszla w kierunku bramy. Wyrusza na wygnanie, nigdy wiecej nie zobaczy matki, ojca, Wertrany i Maj. Nigdy nie wroci do starego parku, ktory chowa wspomnienia jej dziecinstwa. Z poczatku Juta szla dosyc stanowczo, ale z kazdym krokiem coraz bardziej ogarniala ja gorycz wygnania, w ktore zreszta szczerze uwierzyla. Zwrocila sie do glebin swojej duszy i wymamrotawszy nieposlusznymi wargami: "Kochana mateczko, wybaczcie", rozszlochala sie w objeciach starego platanu. Zalosnie zadzwieczalo zlote slonce na kapeluszu, uderzajac o szklane gwiazdki. Lzy pomogly jej odzyskac duchowa rownowage. Usiadla na brzegu cembrowiny cichej, szemrzacej fontanny, oparla brode na scisnietych w piastki dloniach i gleboko sie zamyslila. Niestety, jesli masz nos wiekszy, niz wypada, usta wieksze, niz ludzie zwykli ogladac, a wzrostem dorownujesz krolewskim gwardzistom - wtedy, szanowni panstwo, czasu do rozmyslan masz pod dostatkiem. Dlaczego to przy slowie "ksiezniczka" wszyscy zaczynaja sie usmiechac i spiesza dodac "przepiekna", a jesli ksiezniczka, chociaz odrobine nie taka piekna, nizby sie kazdy spodziewal - wtenczas obraza i gorzkie rozczarowanie. W glebi parku zastukal dzieciol - Juta przysluchala sie przez chwile, po czym mimowolnie usmiechnela sie. Ciekawe, w jaki sposob dzieciolowi udaloby sie stukac w kore, gdyby mial dziob tak malenki, jak nosek Wertrany. Juta z zadowoleniem dotknela swojego nosa i usmiechnela sie jeszcze szerzej. Jednak jej usmiech szybko zgasl. Wertrana... Niepotrzebnie na nia nakrzyczala. Gar-r-gulce, przeciez to moja siostra. Nie powinnam jej tak traktowac! Juta twardo postanowila powiedziec Wercie dzisiaj cos bardzo milego i to ja uspokoilo. W czaszy fontanny pluskaly sie zlote rybki, Juta zanurzyla reke w ciepla, zielonkawa wode i rybki od razu zaczely tracac pyszczkami jej dlon. Ciekawe, jak ryby oddychaja pod woda? Kiedys, w dziecinstwie, Juta tez sprobowala - i o malo sie nie zachlysnela... Nie wytrzymala laskoczacych dotkniec, rozesmiala sie i wyciagnela reke, podnoszac przy tym cala kaskade roznobarwnych kropli. Tak, do stu tysiecy gargulcow, jej nos, co prawda podobny do szydla, jednak potrafi rozroznic zapachy pieciu gatunkow roz, nie mowiac juz o serze i sosach do mies. A jesli chodzi o oczy, to nie wielkosc ich ma znaczenie, a bystrosc spojrzenia... Warg wiecej zagryzac nie bedziemy, znajda sie lepsze potrawy, a i garbic sie nie warto... I, co zrozumiale, mama bedzie musiala cofnac swoje slowa i o drazliwosci, i o byciu uparta. Dziesiec tysiecy gargulcow, czyz ksiezniczka Juta nie potrafi nad soba zapanowac! Na palacowym placu znowu zagraly surmy. Juta podskoczyla jak oparzona: przeciez Ostin zapewne dawno przyjechal. Zajrzala w tafle wody w fontannie - nos i oczy juz nie zdradzaly jej placzu - i przytrzymujac suknie, pospieszyla do palacu. Posrod bukszpanowej alei zawolali ja. Dzwieczny glosik Maj wypelnial, zdawalo sie, kazdy zakatek parku: -Juto, Juto! Gdzie jestes! Rozesmialo sie kilka mlodych glosow. Juta obejrzala sie. Sciezka, posypana morskim piaskiem, objawszy sie szly statecznie Wertrana i akmalijska ksiezniczka Oliwia, dookola nich wesolo hasala Maj. Powiernica Oliwii - tak, ona miala powiernice! - Niosla uroczyscie, jak berlo marszalka, letnia jaskrawa parasolke. Troche za nimi szedl, zujac niedbale zdzblo trawy, kontestarski ksiaze Ostin. Juta na chwile wstrzymala oddech. Nie widziala Ostina blisko pol roku - ksiaze mial smagla cere, stal sie jeszcze wyzszy i szerszy w ramionach. Kolnierz cienkiej, bialej koszuli odkrywal szyje i obojczyki, ukazujac poruszajacy sie w rytm krokow kamyczek talizman na zlotym lancuszku. Juta miala ochote uciec, ale zamiast tego usmiechnela sie przyjaznie jak tylko umiala najmilej i postapila naprzod. -Gdziezes ty byla?! - Wesolo wykrzyknela Maj. - Ceremonia spotkania, orkiestra... A czy ty wiesz, jaka Oliwia ma karete?! -Tato zaplacil dziesiec miarek zlota - subtelnym glosikiem obwiescila Oliwia. Jesli uwazano, ze mlodsze siostry Juty sa sliczne, to akmalijska ksiezniczke uznawano za pieknosc, daleko poza granicami jej krolestwa. Teraz ubrana byla w oslepiajace zloto, suknia splywala po niej slonecznymi wodospadami, na kapeluszu pysznil sie zloty labedz z prawdziwymi piorami i bursztynowym dziobem. -Witaj Oliwio. Witaj Ostinie - wymamrotala Juta. Ostin usmiechnal sie - jak zwykle na jego smaglych policzkach pojawily sie dolki. -Czemu nie bylo cie na ceremonii, Juto? - Cicho zapytala Wertrana. Jucie od razu przeszla ochota, zeby powiedziec jej cos przyjemnego. Oliwia zasugerowala tym samym subtelnym glosikiem: -Juta zapewne nie lubi gosci... Jej powiernica nie wiadomo czemu zachichotala. Oczy Wertrany nagle rozszerzyly sie z przerazenia: -Twoja suknia! - Szepnela z jekiem, a idac za jej spojrzeniem Juta zobaczyla na rozowym jedwabiu plamy - slady rozgniecionych traw. -To nic strasznego! - Subtelnie usmiechnela sie Oliwia - czy takie malenkie zielone cetki moga zepsuc taka wielka rozowa suknie?... Prawda, Juto? Powiernica znowu prychnela. -Ot, tylko - ciagnela dalej Oliwia z falszywa troska w glosie - ot, tylko kapelusz... Moze i do niego przypiac cos zielonego, do towarzystwa? -Ach, Juta ma cudowny kapelusz, prawda? - Radosnie wtracila naiwna Maj. - Tam slonce i ksiezyc... Oliwia umyslnie wysoko wyciagnela zgrabna szyjke, stanela na palcach, pokazujac, jak trudno jest obejrzec kapelusz tyczkowatej Juty i powiadomila glosno: -No, slonce to ja widze... A zamiast ksiezyca, moi panstwo, zamiast ksiezyca telepie sie jakis sznureczek. Domyslam sie, ze ksiezyc w tragicznych okolicznosciach oderwal sie podczas spaceru ksiezniczki Juty po parku. Moze wszyscy powinnismy go poszukac? -Jaka szkoda... - Szepnela Maj i oczy jej od razu staly sie wilgotne. -To zaden problem - energicznie wtracil Ostin. - Juta jeszcze ma czas poprawic stroj, przeciez do rozpoczecia uroczystosci, zdaje sie, pozostala jeszcze godzina. -Idz do palacu, siostro - poradzila Wertrana. -Ale po co? - Zdziwila sie Oliwia. - Watpie, czy stanie sie ladniejsza, niz teraz... Chyba, ze Juta narzuci nieprzezroczysta woalke! Jej powiernica glosno wciagnela powietrze i rzekla, ledwie powstrzymujac smiech: -Tak... I owinie sie... Owinie sie nia cala! Maj tylko mrugala oczami, a Wertrana milczala, bojac sie zepsuc stosunki z akmalijska pieknoscia. Ostin, ktorego bardzo urazilo grubianstwo Oliwii, chcial surowo upomniec dworke, ale w tym momencie Jucie powrocil dar mowy. -Niektorzy lubia tachac ze soba swoje pokojowe pieski, swoje zaslinione mopsy - powiedziala z cala pogarda, na jaka mogla sie zdobyc. - Winszuje ci Oliwio: twoj mops we wszystkim do ciebie podobny! -Ona jest moja dworka - odkrzyknela niewzruszona pieknosc. - A ty nigdy nie bedziesz miala powiernicy. Dworka powinna ustepowac uroda swojej pani; co pokazuje, jak dlugo przyszloby szukac powiernicy... Dla ciebie! Ostin! On tu byl i TO slyszal. Dwoma susami Juta podskoczyla do Oliwii i wczepila sie w jej wlosy. Maj krzyknela przerazona, zakrecila sie w miejscu Wertrana, zastygl jak slup soli Ostin - ale Juta juz niczego nie widziala. Polecialy piora zlotego labedzia, deszczem posypaly sie szklane gwiazdki, zatrzeszczala rozowa suknia. Powiernica Oliwii niespodziewanie sprytnie skoczyla na Jute z tylu. -Zabierzcie ode mnie te maszkare! - Wrzeszczala Oliwia. Ostinowi z trudem udalo sie odciagnac wsciekla, rozczochrana Jute od obu akmalijek. Kapelusz, ktory stracil podczas walki slonce, walal sie po trawie jak zmieta scierka. Nie dbajac juz o dostojnosc, Juta odepchnela rece ksiecia i przeskoczywszy bukszpanowy zywoplot, rzucila sie pedem w strone palacu. Rozpoczecie karnawalu trzeba bylo przesunac o poltorej godziny. Powstalo pytanie, czy ksiezniczka Juta wezmie udzial w swiecie i tylko wstawiennictwo ksiecia Ostina spowodowalo odlozenie kary. Zlota suknia Oliwii, na szczescie, nie bardzo ucierpiala - nadworni mistrzowie potrafili calkowicie ja odnowic. Bardziej ucierpialo czarujace liczko pieknosci - dlugie, glebokie zadrapania trzeba bylo rzetelnie umalowac i zapudrowac. Jucie chlodno zaproponowano suknie jednej z frejlin i prosty, nie przystrojony niczym kapelusz. Ksiezniczce bylo jednak juz wszystko jedno. Przed samym poczatkiem swieta do sypialni Juty zajrzala Maj z przebieglym wyrazem twarzy; malenka siostrzyczka trzymala pod pacha pudelko na kapelusz. -Obiecaj, ze wezmiesz! -A co tam? - Zapytala Juta obojetnie. -Obiecaj! - Maj krecila sie ze zniecierpliwienia. -Obiecuje... Ksiezniczka otworzyla pudelko, kiedy Maj juz wybiegla z komnaty. W srodku lezal, iskrzac sie blyskami w aksamitnym morzu, kapelusz z wznoszaca sie fala. Wielkoduszna Maj oddala swoj kapelusik nieszczesliwej siostrze. Karnawal od dawna stal sie ulubionym swietem we wszystkich trzech krolestwach. Zalany sloncem plac byl wypelniony kolorowym tlumem, chlopcy gromadnie czepiali sie filarow latarn miejskich, a nad cizba niewiarygodnymi klombami kolysaly sie kapelusiki - roznych rozmiarow, fasonow i kolorow. Zmyslni mieszczanie przyozdobili kapelusze dzwoneczkami i kolatkami, wiatraczkami i kremowymi ciasteczkami, a jeden wesolek - biala myszka w klatce. Od rana, jak zwykle, dmuchal leciutki wietrzyk, i wszyscy, zeby nie utracic cennych ozdob, mocno poprzywiazywali kapelusiki barwnymi atlasowymi wstazkami pod broda. Ceremonie otworzyla parada cechu kapelusznikow - na czele kolumny kroczyl nadworny kapelusznik, ten sam, ktory przygotowal kapelusze dla ksiezniczek. Nad jego glowa powiewal cechowy sztandar z przedstawionym na nim kolpakiem*.Kapelusznicy ustawili sie w czworobok naokolo obitego kilimami pomostu, na jakim uroczyscie zasiadly trzy krolewskie rodziny. Zlota suknia Oliwii przyciagala wszystkie spojrzenia, wokol slyszalo sie tylko: "Och, jakaz slicznotka!". Juta siedziala, nie podnoszac glowy, bojac sie spojrzec w strone Ostina, ktorego mila i zarazem krepujaca ja obecnosc odczuwala za plecami. Krol - ojciec wyglosil krotka przemowe o dobrobycie i rozkwicie sasiadujacych ze soba trzech krolestw, po czym zlecil kierowanie swietem mistrzowi ceremonii, ktorego glowe wienczyl wielki bialy cylinder. Ten z kolei okrasil swoja przemowe kaskada zartow, na co tlum zakolysal sie fala smiechu. Potem, na znak jego dlugiego, powleczonego pluszem berla, wszyscy wypuscili z portfeli zlowione rankiem i uwiezione tam osy, poniewaz, wedlug wierzen, w slad za osa w portfel powinny posypac sie pieniazki. Niektorym dusigroszom nie poszczescilo sie i tacy wytrzasali na ziemie przedwczesnie zdechle owady, a to, jak wiadomo, wrozylo przyszla strate. Potem ogloszono potyczki bojowych jezy. Pojedynki odbywaly sie na wielkim okraglym bebnie, tlum naokolo smial sie i klaskal, a mistrz ceremonii przyjmowal stawki. Jeze, jaskrawo ozdobione przez wlascicieli, sapaly i fukaly, tupotaly po grubej skorze bebna, co rusz zwijajac sie w klebek, zeby szybko rozwinawszy sie, zlapac przeciwnika za dlugi czarny nos. Beben dudnil, uderzany lapkami zwierzatek. Ostatecznym zwyciezca okazala sie malenka, pomalowana cynobrem jezyca, ktora wyrozniala sie nader walecznym usposobieniem. Nastal w koncu czas demonstracji kapeluszy. Aksamitna fala z czolnem i rybakiem miala przyniesc nagrode swojej wlascicielce, dlatego Juta odmowila udzialu w konkursie. Pierwsze miejsce uzyskal, co zrozumiale, zloty labedz Oliwii - chociaz byl troche oskubany. Slonce stalo juz wysoko, pierwsza polowa karnawalu dobiegala konca. Wszystkich czekaly jeszcze nocne zabawy - korowody z pochodniami, wspolne tance i ucztowanie, darmowe wino na koszt cechu kapelusznikow i fajerwerki, za ktore zaplacono z krolewskiego skarbca gospodarzy. Krolewskie rodziny podniosly sie, zeby po oddaniu wzajemnych ceremonialnych uklonow powrocic do palacu i odpoczac do zmierzchu. Palacowa orkiestra zagrzmiala - troche bez ladu; spowinowacony tlum zamachal chusteczkami, pozdrawiajac swych wladcow, a mistrz ceremonii opuscil swoje berlo i z ulga otarl czolo koronkowym mankietem. Powial wietrzyk i orzezwil rozpalone czolo Juty - niczego dziwnego by w tym nie bylo, gdyby nie to, ze po chwili wietrzyk zmienil sie w silny poryw poteznego goracego wiatru. Mieszkancy zaczeli sarkac niezadowoleni - komus znioslo kapelusz. Juta obiema rekami chwycila aksamitne brzegi ronda i spojrzala w kierunku slonca. Slonca nie bylo. Na plac padl gesty czarny cien, chociaz palacowy astrolog z pewnoscia prorokowal sloneczna, bezchmurna pogode. Znowu nadlecial raptowny, okrutny wiatr. Przez plac przeszla fala ostrego, nienaturalnego zapachu, od jakiego lzawily oczy i schly gardla. Na chwile stalo sie cicho - tak cicho, ze wyraznie dal sie slyszec z gory swist, rozcinajacy powietrze. Slonce zjawilo sie i ponownie zniklo, jakby zakryla je chmura, ktora przyleciala z szalona szybkoscia. -A-a-a!! Przenikliwy kobiecy krzyk przerwal ogolne odretwienie. Ogarnieci przerazeniem ludzie rzucili sie, gdzie kto mogl - depczac sie wzajemnie i przewracajac swiateczne bryczki i kolaski. Potem ogloszono potyczki bojowych jezy. Pojedynki odbywaly sie na wielkim okraglym bebnie, tlum naokolo smial sie i klaskal, a mistrz ceremonii przyjmowal stawki.Juta stala na okrytym kilimami pomoscie i z calej sily starala sie utrzymac na glowie kapelusik Maj - niczego wazniejszego, poki co, nie byla w stanie wymyslic. Widziala, jak ojciec, obejmujac jedna reka Wertrane, a druga krolowa malzonke, staral sie przecisnac przez tlum do stojacej w oddaleniu karety, jak Ostin wpycha Maj pod pomost, jak - nie tracac panowania nad soba - Oliwia tez tam wchodzi, jak krazy posrod placu traba powietrzna kurzu, a w niej szalonymi motylkami tancza zerwane kolorowe proporce... Ciemnosc zgestniala. Juta podniosla glowe i zobaczyla na niebie nad soba brazowy, pokryty luska brzuch z przycisnietymi do niego rozczapierzonymi haczykami pazurow. Ugiely sie pod nia nogi. -Uciekaj, Juto, ratuj sie! Zdawalo jej sie, ze slyszy glos Ostina. Caly czas przytrzymujac kapelusz obiema rekami, Juta zerwala sie z miejsca, przekonana, ze nie zatrzyma sie juz nigdy. Mknela opustoszalym placem, mknela na oslep, a za nia falami wzbieral ostry zapach. Juta potykala sie o porzucone torebki, proporce i grzechotki, a nad nia krazyl, zapelniajac soba cale niebo, potworny, skrzydlaty jaszczur - smok. -Juto-o! Zauwazyla Ostina. Biegl do niej wielkimi skokami, z szeroko otwartymi ustami, jednak jego krzyk od razu znosil wiatr. Juta zawrocilaby mu na spotkanie, ale Ostin nagle znalazl sie gdzies nizej, na dole, pod nia. Ksiezniczka jakis czas widziala jego zadarta glowe, twarz znieksztalcona strachem, rozchelstany kolnierz koszuli i kamyczek talizman na zlotym lancuszku, ale potem plac znienacka obrocil sie jak talerzyk, a Ostin stal sie malenki jak porcelanowy rybak na blekitnym kapelusiku. Juta zobaczyla z gory palac, park, plac, ulice, miotajacych sie w panice ludzi... Pazury ohydnego potwora mocno trzymaly ksiezniczke Jute i niosly ja coraz dalej i dalej od domu, nie wiadomo - dokad. Wtedy krzyknela - ale nikt jej nie uslyszal. Rozdzial drugi Nerecnn? ddccdre eico iloar/.Nre nlal elerdu. C nre - drar/.*Rde-Rii W przestworzach lodowaty wiatr smagal twarz Juty, wdzieral sie w gardlo i zapieral dech; falbaniaste spodnice sukni trzaskaly niczym oslable zagle i uderzaly po nogach, ktorymi dziewczyna rozpaczliwie machala w powietrzu. Zgubila na poczatku jeden trzewiczek, potem drugi. Smocze pazury sciskaly ja mocno, niby stalowe obrecze, bolesnie cisnely w zebra i nie pozwalaly na najmniejszy ruch. Stanelo deba oslepiajaco blekitne niebo, blysnelo i zgaslo slonce. Powoli, jakby niechetnie, ukazala sie w dole ziemia. Znowu niebo. Juta lamentowala rwacym sie glosem i z calej sily starala sie wyrwac z lap potwora. Pola ukladaly sie mozaika - zolty kwadracik do czarnego. "Patchwork" - przemknelo gdzies w zakatku swiadomosci Juty. Modra zmijka wila sie rzeczka, a tam, dalej, blekitnym lukiem polyskiwalo morze. Wiatr znosil w dal ostry smoczy zapach; odwracajac z wysilkiem glowe, widziala tuz nad soba brazowa luske i rytmicznie machajace bloniaste skrzydla. Znowu niebo, biala beztroska chmurka, horyzont i znowu niebo... Juta szarpnela sie, obcierajac boki o mocne szpony, wygiela sie i z calej sily uderzyla nogami w twarda muskularna lape. Smok nie zwrocil na to zadnej uwagi. Juta zacisnela zeby, gleboko odetchnela i postarala sie rozluznic. Udalo sie! Zamknela oczy i liczac w myslach: pietnascie, szesnascie... Bezwolnie obwisla w potwornych pazurach. Pazury drgnely. Jaszczur widocznie doszedl do wniosku, ze ofiara udusila sie i rozluznil chwyt. Ledwo, ledwo. Tego "ledwo, ledwo" Jucie wystarczylo. Szarpnawszy sie z calej sily, desperacko odepchnela sie lokciami i kolanami i wypadla w puste niebo. Zdawalo sie jej, ze ogluchla - wokol utworzyla sie sciana ryczacego wiatru, spodnice nakryly Jute az po glowe, i kiedy znowu zobaczyla ziemie - kto wie, w gorze, czy w dole - ziemia byla juz o wiele blizej. Juta rozpostarla rece i zamarla jak zimowa zaba w masie jeziornego lodu, zapominajac z przerazenia nawet zamknac oczy. Leciala, opadala, zapadala sie w powietrzna jame. W ciagu nastepnych kilku sekund ziemia gwaltownie stracila podobienstwo do patchworkowej koldry i rzucila sie jej do twarzy. Na jakis czas dziewczyna stracila swiadomosc. Poczula wstrzas, gwaltowny bol i doszla do wniosku, ze oto juz rozbila sie na smierc i lezy zakrwawiona gdzies w polu; jednak po chwili zorientowala sie, ze wiatr tak samo trzepocze jej ubraniami i targa jej wlosy - otworzyla oczy i zobaczyla, jak ziemia oddala sie od niej. W ostatniej chwili smok pochwycil utracona ofiare i teraz jego pazury sciskaly Jute jeszcze mocniej, jeszcze bolesniej wpijaly sie w zebra i nie dawaly odetchnac. Zreszta ksiezniczka nie miala juz sily walczyc - opierala sie tylko coraz slabiej, daremnie starajac sie rozewrzec potworne pazury. To bardziej jeszcze szkodzilo jej samej niz smokowi, jednak nie poddawala sie, machala nogami i wygiawszy sie starala sie ugryzc pokryta drobna luska lape. Poprzez mgle, jaka zaczela zasnuwac jej oczy, widziala, jak pola w dole zmienily sie w geste lasy, gdzie nie bylo ani drog, ani przesiek. Kilka razy zemdlala, a tymczasem lasy zastapila kamienista rownina z szarymi skalami, ktore pokrywaly zielone zylkowania. O skaly rozbijal sie przyboj - smok zaniosl ksiezniczke nad morski brzeg. Juta widziala wgryzajacy sie w morze waska mierzeja skalisty grzebien, ktory konczyl sie wielka gora o dziwnej formie; jaszczur ostro skrecil i dziewczyna z przerazeniem uswiadomila sobie, ze tak naprawde jest to zamek - na wpol zrujnowany zamek, jaki zagniezdzil sie wsrod skal. Nierowne wieze sterczaly jak zgnile zeby; jaszczur kolujac znizyl lot, jakby dajac Jucie mozliwosc obejrzenia wykrzywionego zwodzonego mostu, slepych otworow strzelniczych i okraglej czarnej dziury - wejscia do tunelu, wrot dla smoka. Kiedy Juta zobaczyla tunel, jej sily od razu sie zwielokrotnily - zaczela sie wyrywac i szamotac jak dzika kotka; smok zasyczal i runal w czarna dziure. Usta i nos Juty w jednej chwili wypelnily sie sadza, pozbawiwszy ja mozliwosci wydobycia glosu. Gdyby smok chociaz na chwilke zatrzymal sie w tunelu, na pewno by sie udusila, jednak jaszczur, blyskawicznie przelecial czarny jak noc korytarz i wdarl sie w jaskrawo oswietlone pomieszczenie. Tutaj straszne pazury nareszcie sie rozluznily i Juta poczula bosymi stopami chlod kamiennych plyt. Nie mogac ustac na nogach, osunela sie na podloge i objela wszystko na wpolprzytomnym spojrzeniem. Okragla sala rozmiarem i zdobieniami idealnie pasowala do jej wyobrazen o siedzibie smoka; przez otwor w suficie o nieregularnym ksztalcie padal szeroki snop slonecznego swiatla. W centrum sali przywidziala sie Jucie masywna budowla - prostopadloscian, podobny rownoczesnie i do oltarza i do stolu ofiarnego. Z jego srodka sterczal zaostrzony zelazny kolec, a u podnoza - Jute zmrozilo - lezala gora niespotykanych ohydnych narzedzi, ktore wywolywaly w przycmionej swiadomosci branki obraz, ni to sklepu rzeznika, ni to sali tortur. Zamglone spojrzenie Juty nie moglo rozroznic, co tam jeszcze wrzucono na stos w oddalonym ciemnym koncu sali. Za jej plecami z zadowoleniem zasyczal jaszczur. Koniec ksiezniczki Juty okazal sie straszniejszy niz w najstraszniejszej bajce. Z krotkim zdlawionym krzykiem ofiara smoka zemdlala. *** Przed jej oczami tanczyly zolte ogniki. Ksiezniczka na wpol lezala na czyms miekkim, otaczaly ja cieplo i cisza.Gargulce, jaki ohydny sen! Przeciagnela sie nie otwierajac oczu. Gdzie jest? Nie wydaje sie, ze w swoim lozku. Moze znowu zasnela nad ksiazka w ulubionym maminym fotelu? Mama wyszywala jedwabiem fabule starodawnej legendy o dziewczynie, ktora porwal... Smok?! Otworzyla oczy i usiadla. W przestrzennej sali bylo wystarczajaco duzo swiatla; dogorywaly drwa w kominku i Juta rzeczywiscie siedziala w fotelu - ale w zupelnie nieznanym, dobrze wytartym i takim wielkim, ze mogloby zmiescic sie w nim jeszcze z pol dziesiatka ksiezniczek. Wprost przed soba zobaczyla stol, caly zastawiony matowymi butelkami wina, a z boku stolu - gargulce! - W takim samym fotelu rozsiadl sie absolutnie nieznajomy mezczyzna - ciemnowlosy, szczuply, z cierpietnicza zmarszczka miedzy sciagnietymi brwiami. Schyliwszy glowe na ramie, mezczyzna drzemal, albo o czyms gleboko rozmyslal. Calkowicie zbita z tropu Juta jakis czas siedziala cicho, starajac sie odgadnac, co sie stalo, jak tutaj trafila i, przede wszystkim, kim jest ten nieznajomy, ktory ma czelnosc przebywac sam na sam ze spiaca ksiezniczka? Moze zaniemogla i ten mezczyzna jest lekarzem? Mysli jej plataly sie, nie mogla zbudowac zadnego ich logicznego ciagu. W koncu, w poczuciu niemocy, odwazyla sie cichutko zawolac: -Hej... Nieznajomy podniosl glowe. Z jego, jak zdalo sie Jucie, ciemnozielonych oczu wyzieral tragizm i ogromne zmeczenie. Kiedy spostrzegl, ze ksiezniczka sie obudzila, nie okazal ani radosci, ani chociazby zainteresowania. Przez chwile patrzyli na siebie nawzajem - nieznajomy posepnie, Juta z coraz wiekszym niepokojem. W koncu nieznajomy, westchnawszy, pochylil sie i postawil na stol pusta szklanke, ktora przez caly ten czas trzymal w rece. -Jestescie lekarzem? - Zapytala szeptem Juta. Nieznajomy usmiechnal sie krzywo i Juta zrozumiala - nie, on nie jest lekarzem. Rozzloszczona wlasnym tchorzostwem, zapytala glosniej i bardziej stanowczo: -To kimze, gargulce, jestescie i co tu robicie? Nieznajomy popatrzyl na nia zdezorientowany, po czym wyciagnal reke do najblizszej brzuchatej butelki i napelnil szklanke. Siorbnal, zmarszczyl czolo, znowu zmeczonym wzrokiem spojrzal na Jute. Uniosl brwi: -Dobre pytanie... A wy, co, ksiezniczko, juz niczego nie pamietacie? Glos mial lekko schrypniety - Juta moglaby przysiac, ze nigdy wczesniej go nie slyszala. Nieznajomy wstal z widocznym wysilkiem - zapewne juz niemalo wypil. -Pozwolcie, ze wam przypomne, ksiezniczko - dziwnie sie usmiechnal - ze porwal was smok. Juta zdretwiala. -Nie - wyszeptala drzacym glosem. - Tylko mi sie przysnilo, ze porwal mnie smok. Nieznajomy podniosl oczy do sufitu: -Dobrze. A do tego, przysnilo sie wam, ze byliscie na karnawale... W blekitnym kapelusiku z lodeczka, tak? - I wbil w Jute zimne spojrzenie. Po plecach Juty przebiegl dreszcz zimna, a jej dlonie staly sie niczym kostki lodu. Przypomniala sobie ostry smoczy zapach, pstrokata ziemie, jak przeplywala daleko w dole, lodowate podmuchy wiatru, zamek na skalistej ostrodze, wyciagnietej w morze... To zdarzylo sie, czy jej sie przywidzialo? Badawcze, wrecz szydercze spojrzenie nieznajomego zdeprymowalo ksiezniczke, ktora poczula bolace zebra i uswiadomila sobie, ze siedzi bosa, a rece pokryte ma siniakami od uderzen w twarda luske smoka. -Gargulce... - Wymamrotala zdumiona. Nieznajomy prychnal. Zaraz, zaraz, pomyslala Juta, a straszna sala z ohydnymi narzedziami, sala, do ktorej przywlokl ja jaszczur - tez istniala? Czy to juz sie jej zwidzialo? Ale jesli smok naprawde przyniosl ja do zamku, zeby zjesc i jesli jej nie pozarl, a ona siedzi zywa, czy nie oznacza to... Juz zupelnie innymi oczami spojrzala na nieznajomego, ktory stal przed nia, chwiejac sie i dla pewnosci wspierajac reka na oparciu fotela. Az strach pomyslec, jaki niebezpieczny dla czlowieka moze byc pojedynek ze smokiem. Nic dziwnego, ze rycerz, ktory pokonal jaszczura tyle pije. -Ja nie zapomne - powiedziala Juta drzacym glosem. - Zobaczycie, ze ja potrafie sie odwdzieczyc. Juz wiecie, ze jestem ksiezniczka... Zapewne widzieliscie mnie na karnawale w tym nieszczesnym kapeluszu... Tak, oczywiscie, byliscie tam i widzieliscie, jak ohydny jaszczur... Smierdzacy smok, jak on mnie porwal... Nieznajomy patrzyl na nia szeroko otwartymi oczami. -Jestescie najszlachetniejszym i najwaleczniejszym rycerzem - Juta mowila coraz bardziej plomiennie. - Odwdziecze sie wam po krolewsku... Moj ojciec, krol Werchniej Konty, spelni kazde zyczenie czlowieka, ktory uratowal jego corke z lap... Z brzydkich lap... - Gotowa byla wrecz zaczac plakac. -O czym wy...? - Zapytal nieznajomy glucho. -No przeciez to wy mnie uratowaliscie? - Juta usmiechnela sie szeroko, zapominajac, ze przy jej wielkich ustach nie powinna tego robic. Nieznajomy odwrocil sie. - No przeciez wy?... - Powtorzyla Juta zmieszana i troche obrazona. Nieznajomy spojrzal na nia spode lba i w jego spojrzeniu ksiezniczka wyczytala narastajaca irytacje. -Ja - uratowalem? Juta kiwnela glowa: -Z lap potwora... Darujcie, jesli powiedzialam cos nie tak, ale ktos mnie przeciez wyzwolil! Nieznajomy ostroznie postawil na stole oprozniona szklanke. W tej samej chwili ciezki fotel, w ktorym niedawno siedzial, odlecial w bok jak piorko, a on gwaltownie wyrosl az do sklepienia komnaty, wygial sie w luk, podniosl rece, z ktorych od razu wystrzelily ogromne, bloniaste skrzydla. Zamiast ludzkiej glowy, z jego karku wyrosl, obdarzony zebata paszcza i zwienczony koscianym grzebieniem leb. W wylozona plytami podloge walil pokryty luska ogon, ktory nie wiadomo skad sie wzial. Jednakze, zanim dawny znajomy Juty - smok, zakonczyl swoja metamorfoze, nieszczesna ksiezniczka omdlala i na dlugo pograzyla sie w zapomnieniu. *** Przywykl nazywac siebie Armanem, chociaz imie jego bylo Arm-Ann, i w brzmieniu tego imienia odbijalo sie echem dwiescie pokolen jego przodkow - poteznych smokow odszczepiencow, ktorych imion strzegl kamienny latopis w podziemnej sali. Samotnosc jego, trwajaca dwa stulecia, przepelniona byla ich obecnoscia - za kazdym razem, schodzac z pochodnia do zamkowych podziemi, odczuwal na sobie spojrzenia niezliczonych palajacych oczu.Czy ostatni listek na drzewie nie jest poslancem korzenia? Bezgranicznie wolni na niebie i na ziemi, niepowstrzymani i prawie niepokonani - wszyscy jego przodkowie byli niewolnikami Prawa i niesli swoje niewolnictwo z radoscia, i uwazali je za przywilej. Przez tysiaclecia dumnie wykonywali rytual, ktory dawal im prawo smialego spogladania w oczy wspolplemiencow. Zyli i umierali w zgodzie ze soba, w pokoju ze swoimi krewnymi, szanowani przez potomkow. Nieraz, mruzac oczy od dymu pochodni, prowadzac reka po kamiennym pismie, Arman, z trudem rozrozniajac znaki i slowa, czytal: "Mlode stworzenie, panna... Dziewicza zdobycz... Ozdoba twojego rzemiosla... Niech wzmocni cie zyciem swoim i radoscia, i mlodoscia... Rozkwitaj w rzemiosle i wykonaj Rytual, i wznies sie do gwiazd, a zar gardla twego zrowna sie ze slonecznym plomieniem..." Przez tysiaclecia smoki porywaly mlode branki z ludzkich osiedli - ksiezniczki, corki wojewodow, wodzow, wielkich i malych wlodarzy. W Rytualnej Sali - okraglym pomieszczeniu z otworem w suficie - ziejace ogniem jaszczury uroczyscie spozywaly zdobycz. Niezliczona ilosc razy Arman zabieral sie za czytanie opisu tego posilku, jednakze ani razu nie doszedl do konca. Sciana pokryla sie taka gesta warstwa sadzy, ze bylo wrecz niemozliwoscia rozroznic znaki. Ktoregos razu, jak donosi latopis, branka zostala uratowana - wyzwolil ja bohater czarownik, ktory stanal do walki ze smokiem i go pokonal. Po tym wydarzeniu rytual zostal zmieniony - dotkniete do zywego dragony juz nie rozprawialy sie z brankami natychmiast, a wiezily je w wiezy, jakby rzucajac wyzwanie potencjalnym wyzwolicielom. Dowiedziawszy sie o porwaniu ksiezniczki, okoliczni rycerze wyruszali z odsiecza; niezliczone ich rzesze ginely tragicznie, jednak historia zachowala imiona kilku szczesliwcow, ktorym udalo sie osiagnac cel. Prawdopodobnie im trafialy sie calkiem juz stare, albo chore, albo bezsilne smoki. Czyzby? Wiele lat Armana meczylo to pytanie. Czyzby ta dziwnosc, ta wada, ktorej w sobie nienawidzil i strzegl, chowal, zapedzajac w potajemne zakatki swiadomosci - czyzby ta skaza objawiala sie kiedys, u ktoregos z jego slawnych przodkow? Uskrzydlony nadzieja i ogarniety watpliwosciami, wciaz na nowo zapuszczal sie z pochodnia do podziemnej Sali i wczytywal sie w kamienny latopis; wciaz na nowo otrzymywal odpowiedz: nie. Tym szalonym smialkom, ktorym udalo sie odbic uwieziona w zamku ksiezniczke, po prostu sie poszczescilo - zaden smok nie oddal branki dobrowolnie. Porywal ja, zeby pozrec: "Rozkwitaj w rzemiosle i wykonaj Rytual..." Nieposkromieni i potezni, czynili wedlug woli Prawa. Byli szczesliwi, jesli mogli stanac do pojedynku i zalowali, jesli przeciwnika wystarczalo tylko na jeden jezyczek ognia. Spelniwszy rytual, smoki, natchnione, urzadzaly zabawy, ktore czesto konczyly sie zabojstwem wspolbiesiadnikow, bo czyz nie wyryto na starozytnym kamieniu: "...Przodkow szanuj, a cieply wiatr podniesie skrzydla twoje i potomkowie twoi szanowac ciebie beda... Ale brat twoj, ktorego mlodosc przypada na twoja - nieszczesciem dla ciebie... Walcz, dopoki nie wyschnie ogien w paszczy jego..." Teraz wysechl i sam rod. Ostatni potomek szybuje nad zamkiem, ostatni potomek wloczy sie z pochodnia po podziemnych korytarzach. "Rzemioslo twoje - czesc i slawa twoja. Rozkwitaj w rzemiosle, a nie zgasnie twoj blogoslawiony plomien". Arm-Ann, ktory zwykl nazywac siebie Armanem, nie rozkwital w rzemiosle. Bywaly dni, kiedy w ogole o tym wszystkim nie myslal - niebo i morze w takie dni mialy swoj zwyczajny kolor. Gdyby takich dni bylo wiecej, moglby spokojnie dozyc starosci. Jednakze w inne dni - szare, suche, otulone mglista powloka wspomnien, kiedy przychodzilo zadawnione poczucie winy i beznadziejnosci, a wraz z nimi melancholia i skrucha - w takie dni Arman odczuwal swoja niedoskonalosc tak wyraznie, ze nie chcialo mu sie zyc. Byl wyrodkiem, samotnym potworem, odszczepiencem - i byl ostatnim listkiem na drzewie, cherlawym poslancem poteznego korzenia. Dwiescie pokolen jego przodkow patrzylo na niego z pokrytych klinami scian. Niekiedy zdawalo mu sie, ze wpada w obled. Badz co badz musial wykonac wymog starozytnego Prawa, jednak sama mysl o Rytualnej Sali byla mu straszna i ohydna. Dwiescie pierwszy potomek byl nawiedzany przez nocne koszmary. Budzac sie zlany zimnym potem, mogl tylko przypomniec sobie kwiatowy zapach, od jakiego uginaly sie pod nim kolana i pojawialy sie mdlosci. Zacisnawszy zeby staral sie wzbudzic wspomnienia - i docieral w nich do ciemnej sciany niepamieci. Przypominalo mu sie zawsze jedno i to samo; kragle grudki gliny, ktore staczaly sie po sliskim zboczu, drewniane guziki, ktore zsuwaly sie po pochylej desce, i glosy - byc moze ojca, ktorego slabo pamietal, czy matki, ktorej nie pamietal zupelnie. Za kazdym razem, gdy wylatywal z zamku w smoczej postaci i wracal, wstrzasal nim dreszcz, kiedy trafial do Rytualnej Sali - a ominac ja bylo niemozliwe, bo wlasnie tam zaczynal sie Smoczy Tunel. Zmeczony narastajaca wewnetrzna walka, Arman tysiac razy postanawial podjac ostateczna decyzje i przy tysiac pierwszym razie zrozumial, ze wycofac sie donikad nie moze. Tego dnia nieskonczenie dlugo krazyl nad morzem, a morze bylo takie spokojne i przejrzyste, ze - slizgajac sie ponad slonecznymi odblaskami, jakie migotaly na powierzchni wody - widzial dalekie dno. Potem, wzleciawszy swieca ku sloncu, znienacka poczul w sobie bezmierna lekkosc i tak samo bezmierna pustke. Zdecydowal sie. Plan byl prosty, za jego pomoca sprytny Arman zamierzal pojednac sie z rodem, unikajac przy tym Rytualu. Porwana ksiezniczka powinna jakis czas pomeczyc sie w wiezy, kombinowal Arman. Wystarczy, zeby chociaz jeden rycerz zechcial odbic ksiezniczke w uczciwym boju; Arman juz zadba, zeby temu smialkowi sie powiodlo. Obecne pokolenie rycerzy bylo, co prawda, bojazliwe i drobne w porownaniu z dawnym, ale za to mialo dosc slabe wyobrazenie o smokach i moglo nie wiedziec, ze tak naprawde nawet wybitny wojak jest stracony, stajac do walki ze zdrowym i silnym jaszczurem. Arman postanowil wykorzystac te niewiedze. Jeden rycerz, jeden wystarczy! Jeden durny, naiwny, smialy, rozwazny, waleczny, chytry - aby tylko przybyl i podniosl lance, wyzywajac smoka na pojedynek. Tu ukryty byl jeszcze jeden sekret, na jaki Arman liczyl najbardziej. Rzecz w tym, ze wedlug niepisanego, a jednak swiecie przestrzeganego ludzkiego prawa, wyzwoliciel musial ozenic sie z oswobodzona ksiezniczka. Przyneta, rozmyslal Arman, nieomal dotykajac wody bloniastym skrzydlem. Ktoz nie chce ozenic sie z piekna ksiezniczka? A potrzebny wszystkiego jeden smialek i porwanie zakonczy sie nie w Rytualnej Sali, a na weselnym przyjeciu... Na mysl, ze ciezkie poczucie wlasnej winy i niedoskonalosci odejdzie niebawem w zapomnienie, Arman niemalze poczul lek. Przyneta. Porwana powinna byc pozadana przez wiekszosc rycerzy i to nie tylko dzieki krolewskiemu pochodzeniu. Musi byc wyjatkowo urocza. To bardzo wazne - nie mozna sie pomylic. Uwieziona w wiezy ma jawic sie rycerzom w marzeniach, ma spedzac im sen z powiek... Z magicznego dziedzictwa przodkow Armanowi dostala sie tylko para zaklec i zwierciadlo - dosc metne po tylu wiekach, pokryte siatka pekniec. Wladalo ono umiejetnoscia pokazywania w swojej ciemnej ramie wydarzen, ktore dzialy sie daleko za scianami zamku. Stosunki zwierciadla i jego wlasciciela byly skomplikowane - winne po czesci bylo paskudne usposobienie samego zwierciadla, czesto odmawialo sluzby i Arman wiele razy z trudem powstrzymywal sie, zeby nie rozbic go ostatecznie. Jednak w dzien karnawalu kapeluszy magiczne zwierciadlo bylo dostatecznie uprzejme; z pstrokatego przedswiatecznego zamieszania wzrok Armana bezblednie wylapal mloda ksiezniczke Maj. Czarujace, wesole, wdzieczne stworzenie, narodzone zeby rozpalac serca. Przepiekna ksiezniczka. Ta, dla ktorej rycerz moze powazyc sie na smiertelny boj. Kosztowna nagroda w niebezpiecznej grze. Arman dobrze zapamietal kapelusik z czolnem - takiego kapelusza nie sposob przeoczyc czy pomylic z innymi. Wysoka fala powinna posluzyc mu za znak widoczny z powietrza, byc drogowskazem i latarnia. Wielkie skupienie narodu, karnawal, zamieszanie i halas byly jak najbardziej na miejscu - im szybciej rozniesie sie wiesc o porwaniu, tym niespokojniej zabija serca rycerzy, wojow i innych szlachetnie urodzonych mlodziencow, ktorzy zapragna zdobyc bohaterska slawe i przepiekna ksiezniczke za zone. Arman zrobil wszystko, tak jak postanowil. Swiateczny plac zdawal sie z wysoka strojnym mrowiskiem. Widzial, jak z poczatku zdretwiali, ludzie rzucili sie bezladnie do ucieczki i wystraszyl sie, ze nie znajdzie w wirze barwnych kapeluszy tego jednego - jedynego; w chwile potem opusciwszy sie nizej, zobaczyl go jednak na krolewskim pomoscie, zupelnie nieruchomy - ksiezniczke prawdopodobnie sparalizowal strach. Juz rozpostarl szponiaste lapy, ale ksiezniczka oprzytomniala i zaczela uciekac. Mknal nad nia, przymierzajac sie, aby schwytac ksiezniczke tak ostroznie, jak tylko sie da. W ostatniej chwili nieomal mu uciekla, jednak ostro ruszyl do przodu i poczul w lapach drogocenna zdobycz. Niosl ja bardzo ostroznie. Zamiast owieczka, w jego pazurach okazala sie dzika kotka, zaciekle walczaca i podstepna - nawet ja juz upuscil i potem ledwie zlowil. Uczciwie mowiac, to nie oczekiwal takiego wscieklego oporu od mlodego, delikatnego stworzenia. Zaciagnal ja do zamku przez Smocze Wrota. W nienawistnej Rytualnej Sali slupem swiatla stal sloneczny promien. Arman postawil ja delikatnie na podloge. Mozliwe, ze zemdleje - to jest przeciez wlasciwe ksiezniczkom. Potem spojrzal na nia - i sam ledwie nie padl bez czucia. *** -Skad macie ten kapelusz?Juta milczala, odsunawszy sie od niego w kat kolo kominka. -Skad macie ten kapelusz? Kim jestescie? Juta glosno wciagnela powietrze. Wypuscila powietrze ze scisnietych pluc i z cala duma, na jaka ja bylo w tej chwili stac, powiedziala: -Jestem ksiezniczka! Arman prychnal. Kiedy prychal w smoczej postaci z nozdrzy jego wydobywaly sie snopy iskier. Teraz byl w ludzkiej postaci, ale Juta i tak nie mogla na niego patrzec, nie Wzdrygajac sie przy tym. Arman, patrzac na nia, wzdrygal sie nie mniej. Tak, rycerz musialby byc slepy jak kret, zeby pragnac te dziewke za zone! A co dopiero mowic o pojedynku ze smokiem... Przed oczami Armana znowu pojawily sie nieforemne grudki, turlajace sie po sliskiej powierzchni. Sila woli odegnal przywidzenie. -Jestem ksiezniczka - powiedziala Juta cicho, ale twardo. To nic, pomyslal Arman. To nic... Mozliwe, ze jeszcze nie wszystko stracone i, powiedzmy, jutro uda sie cos wymyslic. Czy pojutrze... Ale nie teraz, nie w tej chwili. I wygnawszy z glowy wszystkie niedorzeczne mysli, przybral surowe, wlasciwe w tym przypadku, oblicze i powiedzial: -Powiadamiam was, ksiezniczko, ze od tej chwili jestescie moja branka. Zaraz osadze was w wiezy, gdzie bedziecie uwieziona dopoki... - Przelknal stojaca mu w gardle gule - dopoki nie znajdzie sie smialek, ktory odwazy sie was wyzwolic... Jesli w ogole sie znajdzie - dodal ciszej. Juta spojrzala na niego szeroko otwartymi oczami. Chlipnela. Zaszeptala z rozpacza: -Ty... Ty... Ohydny, podly potworze... Arman znowu prychnal. W zachodniej wiezy, najmniej zrujnowanej latami, tryskalo spod kamienia zrodlo. Gliniana misa wypelniona byla suchymi plackami, a obok slomianego materaca osierocone staly wielkie drewniane chodaki. -Tutaj? - Zapytala Juta lamiacym sie glosem. Armanowi przez chwile zrobilo sie jej zal, jednak zalosc od razu ustapila miejsca rozdraznieniu - znowu sobie przypomnial, w jaka historie wdepnal. Pchnawszy ksiezniczke, ktora odsunela sie z obrzydzeniem - trzasnal za nia kutymi drzwiami. Postal w naglej ciszy i glosno wymowil zaklecie straznicze, zamykajace lepiej niz tysiac klodek: -Horra-harr! Juta, stojac z drugiej strony drzwi, uslyszala jego oddalajace sie kroki. Zacisnela rece, az pobielaly jej kostki palcow. Dreptajac w miejscu, prawie nie odczuwala zimna kamiennej podlogi zdretwialymi bosymi stopami. Cala okropnosc polozenia docierala do niej stopniowo, falami, i za kazdym razem bolesniej zagryzala palce, spodziewajac sie nareszcie obudzic i powiedziec z ulga: jaki dziwaczny sen! Melodyjnie szemrala woda w ciemnosci, splywajac po omszalym kamieniu. Juta trafila do ciemnicy - gluchej ciemnicy smoka. Rozdzial trzeci Dieoaliiue aiyaoo adiccn,C eidl ylarln a neaero. Cadrannaoe, ninea.*Rde-Rii Spedzal godziny przed zamglonym, popekanym zwierciadlem, a w zakurzonej ramie bezladnie zmienialy sie obrazy z zycia trzech krolestw. W Werchniej Koncie panowala niepewnosc i ogloszono zalobe. Pocierajac podbrodek, Arman patrzyl, jak blada i postarzala krolowa przyklada chusteczke do oczu, jak krol wydaje jakies rozporzadzenia, ktore podkresla stanowczymi gestami, jak gorzko placze malenka Maj i jak stara sie ja pocieszyc, sama zalamujac rece, inna ksiezniczka - Wertrana. Potem, nachyliwszy sie ku tafli, staral sie uslyszec, o czym powiadamiaja na placach heroldowie, jednak z oszukanczego zwierciadla dobiegaly tylko urywki rozmow: "Odwazyc sie... Prawo... Jego wysokosc... Za korone..." Heroldowie powtarzali jedno i to samo na wszystkich placach, wczoraj i przedwczoraj, i tak juz przez wiele dni. Jednak ksiazeta i szlachetnego urodzenia rycerze odwracali sie i przechodzili obok. Tylko raz w zwierciadle zjawil sie czlowiek gotowy na bohaterski wyczyn - jakis umorusany weglarz, ktory nie mial ani zbroi, ani bojowego konia, a tylko nadmierne roszczenia i durne marzenie o malzenstwie z ksiezniczka. Arman pomyslal o brance niemal z nienawiscia. W tej chwili gotowy byl uwierzyc, ze dziewczynisko specjalnie nasadzilo cudzy kapelusz i podle czekalo na niego na srodku placu, zeby zniweczyc tak rzetelnie obmyslony w gorzkich rozmyslaniach plan. Jeszcze troche - i uwierzylby, ze ona sama wlezie mu w paszcze, zeby zrobic mu przykrosc. Jeknal. Niechaj posiedzi w wiezy, tego jej trzeba. *** Z poczatku wszystko szlo dosyc dobrze.Byla w stanie przecisnac przez szczeline glowe, ramiona i polowe tulowia. Pod oknem wiezy ciagnal sie kamienny gzyms, wystarczajaco szeroki, ale w wielu miejscach ukraszony. Przed oczami Juty pojawil sie krzaczek burej trawy, ktora przezyla na nadgryzionym czasem kamieniu, daleko w dole leniwie przetaczalo swoje fale morze. Stopien nad otchlania. Jaki z niego pozytek dla czlowieka, ktory nie umie latac? Ale Juta uparcie przeciskala sie, spodziewajac sie cos wymyslic, kiedy wygrzebie sie juz z ciemnicy. Jednak nie bylo jej dane cos wymyslic, bo akurat szczescie opuscilo jasnie oswiecona branke. Czy szczelina pod kratami byla zbyt waska, czy tez ksiezniczka okazala sie nie taka znowu chuda - ale Juta ugrzezla, przy czym jej glowa zostala na wolnosci, a nogi - w niewoli. Z kepki zwiedlej trawy przed twarza Juty wylazl zakurzony szary zuczek. Prawdopodobnie dziwnie mu bylo ogladac ksiezniczke, ktora stara sie wejsc pod kraty waskiego okna wiezy. Juta szarpnela sie - zuczek rozlozyl ciemne skrzydla i polecial w dal. Na wolnosc. Utraciwszy nadzieje, ze przesunie sie do przodu, odwazna dziewczyna wypuscila cale powietrze z pluc i sprobowala przesunac sie do tylu. Niestety! Kraty nie pozwalaly jej ruszyc sie nawet o wlos i Juta, ochlonawszy, wyobrazila sobie zetlaly szkielet, ktory utknal pod zelaznym pretem... Obraz ten byl tak przerazajacy, ze szarpnawszy sie ostatkiem sil, obdzierajac boki i rozdrapujac plecy dziewczyna zwalila sie w koncu na kamienna podloge swojego wiezienia. Troche odetchnawszy, branka siadla na slomiany materacyk, z gorycza podparla brode piesciami i kolejny raz gleboko sie zamyslila. Proba ucieczki znowu zostala przerwana i nie bylo widac konca niewoli. Oczywiscie, poki co wystarczalo jej i plackow, i wody, a przez okno co rano zagladal sloneczny promien, ale koniec koncow, czy to jest zycie dla czlowieka? Zwlaszcza, jak ten czlowiek - to mloda panienka, a tym bardziej - ksiezniczka! Do tego - gargulce! - W kazdej chwili moze zjawic sie smok, bo jesli nawet nie zjawil sie ani razu od dnia porwania, to jeszcze nie oznacza, ze zapomnial o ofierze! Nie, trzeba uciekac. Uciekac natychmiast! Juta zdecydowanie wstala - i znowu usiadla. Wszystkie drogi ucieczki juz wyprobowala - i wszystko na darmo. Przez kraty sie nie przecisniesz, pod kratami nie przejdziesz, a drzwi okute zelazem i zamkniete zakleciem. Zakleciem... Juta uswiadomila sobie, ze bezmyslnie powtarza ostatnie slowa swojego przerazajacego oprawcy: horra-harr... Bardzo grubianskie, nieladne slowo i podobne do lzenia. Horra-harr... Wsunawszy nogi w drewniane trzewiki, Juta pokustykala do drzwi. Przystanela przysluchujac sie. Zadnego dzwieku. W zakamarkach mysli blakala sie jakas prosta mysl. Z wilgotnej sciany wylazl stonog. Po podlodze przebiegl wlochaty pajak, ohydnie przebierajac dlugimi, przelamanymi w stawach odnozami. Prosta mysl snula sie tuz obok, ale Juta nijak nie mogla jej uchwycic. Rozsierdziwszy sie, juz miala wpasc w rozpacz, az tu w jej pamieci powstal spasiony palacowy lokaj, ktory pouczal mloda pokojowke: "Kluczyk na prawo - skrzynke zamkniemy... Kluczyk na lewo - skrzynke odemkniemy..." I zanim jeszcze Juta pojela, do czego tutaj "kluczyk na lewo", juz wargi jej same wymowily: -Rraha-rroh! Wiezienie przeniknelo dlugie skrzypienie. Kute zelazem drzwi zawahaly sie, zakolysaly i miedzy zardzewialym ich brzegiem a sciana, na ktorej wciaz siedzial stonog, pojawila sie szczelinka. Ze szczelinki pociagnelo wilgocia, drzwi otworzyly sie dalej i zdumiona Juta zobaczyla w luce korytarz i schody. Korytarz i schody! Wyjscie! Wolnosc! Smocze zaklecie okazalo sie podobne do kluczyka starego lokaja: wypowiedz je od tylu - i drzwi sie otwieraly. Oszolomiona swoim szczesciem, Juta niezdecydowanie popchnela ciezkie drzwi i wyjrzala na zewnatrz. Od razu okazalo sie, ze korytarze sa dwa - na prawo i na lewo, i byly jeszcze krecone schody wiodace w dol. Juta chwile pomyslala, zrzucila drewniane trzewiki, by nie halasowac niczym pusty woz na bruku i w skupieniu podreptala boso po schodach. Z wilgotnej sciany wylazl stonog. Po podlodze przebiegl wlochaty pajak, ohydnie przebierajac dlugimi, przelamanymi w stawach odnozami. *** Zamek wrosl w skaly, a moze i byl starszy od skal. Arman nie wiedzial wlasciwie, kto go zbudowal - czy to przodkowie jego przodkow, czy tez nieznane istoty, ktore zyly na ziemi wtedy, gdy na niej nie bylo jeszcze ani ludzi ani smokow... Jednak juz w czasach legendarnego Sam-Ara zamek przedstawial soba porzadna ruine.Arman prychnal. Z jego nozdrzy wydobyly sie snopy iskier, bo smok, szeroko machajac bloniastymi skrzydlami, krazyl nad morzem. Do zamku, ktory zagniezdzil sie na skalistym polwyspie wiodla jedna, jedyna droga - waska, kreta, wrecz odstraszajaca potencjalnych smialkow. U samego podnoza zamku droga ta rozszerzala sie, tworzac okragly rowny plac - tradycyjne miejsce pojedynkow. Opuszczajac sie nizej, Arman zobaczylby starannie ulozony w jego centrum stos kostek - pomnik poswiecony przeszlym i przyszlym wyzwolicielom. Arman nie znizyl jednak lotu. Przeciwnie, wzlecial tak wysoko, ze ziemia w dole przeslonila sie mgielka i przez te mgle az do bolu oczu wpatrywal sie w droge do zamku, w dochodzace do niej drozki, we wszystkie szlaki i sciezyny bliskiej i dalekiej okolicy... Ale one byly martwe; puste i porzucone, i nigdzie nie podnosila sie chmura kurzu pod kopytami chyzego konia i nie blyszczala w sloncu zbroja, i zaden rycerz nie spieszyl na pomoc porwanej ksiezniczce... I wtedy zaryczal poteznie, straszliwie i ryk jego przetoczyl sie nad morzem i w dalekich przybrzeznych wioskach ludzie szeptali zaklecia i czynili zamawiania. Ryk smoka powalil Jute na kolana. W pierwszej chwili wyobrazila sobie, ze jaszczur odkryl jej ucieczke i niewiarygodnie sie rozzloscil; w nastepnej zdrowy rozsadek wzial gore nad strachem i ksiezniczka uswiadomila sobie, ze potwor krzyczy nad morzem, a ucieczka odbyla sie w zamku, wiec straszliwy ryk z nia, Juta, bezposrednio nie jest zwiazany. Upewniwszy sie w tym przekonaniu, odwazyla sie wstac i kontynuowac swoja wedrowke ku wolnosci. Szukala wyjscia z zamku - niestety raz za razem wracala do progu swojego opuszczonego wiezienia. Ktos inny popadlby w rozpacz, ale ksiezniczka nie pozwalala sobie na to, zula suchy placek, popijala wode ze zrodla i znowu wyruszala blakac sie po ciemnych korytarzach. W oddali znowu zaryczal smok - ale ciszej, slabiej, jakby smutniej. Na drugi dzien Arman rozdrazniony wloczyl sie po zamku z butelka w niecierpliwej rece; ciemne korytarze wymienialy sie z tak samo ciemnymi schodami, a komnaty i sale byly albo zamkniete, albo puste. Na koniec potknal sie o jakis prog i stanal, tepo wodzac wzrokiem po pomieszczeniu, ktore tak niespodziewanie sie przed nim zjawilo. Sala ta od dawna nazywala sie Organowa, chociaz konstrukcja, jaka ja zajmowala nie byla podobna do organow. Predzej do wielkich jam jak w pszczelim plastrze czy do sklepu z wyszukanymi naczyniami, albo do mozaiki - kruchej zabawki olbrzyma. A jednak byl to muzyczny instrument - a dokladniej to, co z niego zostalo. Ogromna maszyneria przezyla swoje i byla do niczego - mimo to Arman lubil przebywac w Sali Organowej; ogladac srebrne zawijasy, ktore zdobily szkielet instrumentu, pstrykac palcami po tlustych rurach z jasnego metalu i scierac pyl z niezliczonych krysztalowych niby-szklaneczek, kuleczek, dziwacznych w formie naczyn, rozmieszczonych pojedynczo i grupami. Czasami staral sie wydobyc z budowli cos podobnego do muzyki, jednak proby spelzaly na niczym i nie dawaly mu niczego procz irytacji. Arman ziewnal. Nieskonczone krazenie nad drogami wyczerpalo go, lzawily zapalone od wiatru oczy. Przycmione srebrne rury muzycznego monstrum znieksztalcily jego odbicie. A po co on, wlasciwie, tutaj zabrnal? Chwiejac sie, zawrocil i poczlapal tam, gdzie na czarnym od uplywu czasu stole, gromadzily sie butelki, gdzie tlilo sie drewno na kominku, gdzie zialy pustka dwa fotele. Juta siedziala na stopniach kreconych schodow, podciagnawszy pod siebie bose nogi i daremnie starala sie przegnac rozpacz, ktora otoczyla ja ze wszystkich stron. Wydostac sie z zamku bylo niemozliwe, wolnosc tylko z niej zadrwila, otwierajac drzwi wiezienia. Juta nadal byla uwieziona, tylko jej loch stal sie wiekszy, obrosly korytarzami bez wyjscia i labiryntami schodow i teraz wycienczonej ksiezniczce przywidzial sie zbutwialy, samotny szkielet, ktory tkwil przytulony do nadgryzionej czasem sciany. Juta w poczuciu bezsilnosci zamknela oczy. Zamigotaly urywki widziadel i wspomnien. Nie wiadomo dlaczego ujrzala stara, dobra guwernantke, ktora nauczyla czytac najpierw ja, a potem mniejsze siostry; guwernantka cos opowiadala, zywo gestykulujac, wymachujac reka trzymajaca gesie pioro. Potem to widziadlo zatarlo sie, a w zamian przyszlo inne - palacowy park, wczesny poranek, wilgotne od rosy liscie, pachnie mokra trawa, a ona stoi na polanie i czeka na kogos, kto powinien przyjsc - ale nie nadchodzi... I kiedy oczekiwanie staje sie nieznosne - poruszaja sie tracone czyjas reka galazki w glebi parku, deszczem opada na ziemie rosa i ten, dlugo oczekiwany, zjawia sie. Juta widzi z poczatku tylko ciemna sylwetke miedzy pniami drzew, potem pnie rozstepuja sie - i zwyciesko usmiechajac sie na polanke wychodzi Ostin. Juta patrzy jak zaczarowana - i nie moze oderwac wzroku. A Ostin podchodzi coraz blizej, jego blekitne oczy jasnieja, wyciaga rece, jakby chcial wziac Jute w objecia. Sen urwal sie. Juta siedziala na stopniach kreconych schodow, na jej rozanielonej twarzy rysowal sie blogi usmiech. Nogi jej zdretwialy, posiniala z zimna skora pokryla sie gesia skorka - ale to wszystko nie mialo juz znaczenia. Sen byl proroczy. Ostin przyjdzie. Kulejac, potykajac sie co krok, Juta ruszyla na oslep, znowu blakajac sie po korytarzach zamku. Arman oderwal brode od stolu - zasnal siedzac i teraz, na wpol spiac, jeszcze nie rozumial, co go obudzilo. Sprobowal sie podniesc - i zamarl w polowie ruchu. Daleki dzwiek, dosyc przyjemny i dlatego jeszcze bardziej niespodziewany w tych scianach, wydobyl sie z niewiadomego zrodla i Arman az otworzyl usta ze zdziwienia. Mara? Przypomnial sobie ze zdziwieniem, ze dzwiek ten slyszal juz w swoim snie, ale tam byl zrozumialy i sensowny. Sen jednak minal. Dzwiek natomiast... Powtorzyl sie. Arman wyszarpnal wlos z glowy. Minuty ciagnely sie w ciszy, zanim dzwiek znow sie pojawil. Wtedy Arman z niespodziewana lekkoscia wyskoczyl z fotela i rzucil sie w labirynt przejsc. Ruszal sie pewnie i bezszelestnie, zamierajac, kiedy dzwiek cichl i znowu ruszajac, kiedy rozbrzmiewajacy dzwiek wskazywal mu kierunek. U progu Sali Organowej uderzyl go potezny, dziwnej urody akord. Ostatni skok - i zasapany, troche oszolomiony Arman wdarl sie w osade muzycznej kakofonii. Jeszcze topnialy w powietrzu ostatnie nuty. Z lekiem rozedrgaly sie krysztalowe flaszeczki, tracajac jedna druga, ale dzwieki ich zetkniec w ogole nie przypominaly tych czarownych, dziwnych, ktore przywiodly Armana do Sali Organowej. Zatrzymal sie. Rozejrzal sie uwaznie. Muzyczny wielkolud milczal, jakby chcial zachowac swoja tajemnice; w komnacie na pierwszy rzut oka nikogo nie bylo. Na pierwszy rzut oka. Arman groznie zmarszczyl brwi. Warknal strasznym glosem: -Wychodz. Odpowiedzia byla cisza i nawet flaszeczki, ktore bojazliwie pobrzekiwaly, zaczely powoli cichnac. -Wychodz - powtorzyl Arman zlowieszczo. - Lepiej bedzie, jak wyjdziesz. Zadnej odpowiedzi. Armanowi wydalo sie, ze srebrne rury muzycznego potwora zsuwaja sie szczelniej, zeby ukryc kogos, kto sie za nimi przyczail. Arman odwrocil sie, jakby zbierajac sie do wyjscia, ale na progu komnaty, gwaltownie sie obrocil: -No?! Mam sam po ciebie isc, czy jak? Zdawalo mu sie, ze w glebi konstrukcji cos sie poruszylo. -Licze do pieciu - oswiadczyl kategorycznie. - Potem wolam szczury i one zjedza ciebie po prostu w twojej zacisznej kryjoweczce. Raz. Cisza. -Dwa - Arman skrzyzowal rece na piersiach. - Trzy. Tak, tam za szeregiem srebrnych rur, ktos sie chowal. Teraz spryciarz znowu sie poruszyl i od razu zachwialo sie grono krysztalowych kulek. -Cztery - kontynuowal Arman. Powoli, niechetnie, ciagle za cos chwytajac i o cos zaczepiajac, na swiatlo wylazil ktos oblepiony kurzem i pajeczynami od glowy do bosych stop. -Piec - nieublaganie zakonczyl Arman i przed nim stanela Juta - ksiezniczka Werchniej Konty. Lachmany, w jakie przeobrazila sie balowa suknia, moglyby przyniesc ich wlascicielce niemaly majatek, gdyby przyszlo jej na mysl prosic o milosierdzie na miejskim rynku. Wlosy potargaly sie a waska twarz wychudla, przez co dlugi nos zdawal sie wprost olbrzymi. Dlugo mi przyjdzie czekac na wyzwoliciela, pomyslal Arman. Ksiezniczka patrzyla na niego spod oka, a w jej ciemnych oczach byl strach, ale nie bylo paniki. -I co teraz zrobimy? - Zainteresowal sie Arman z falszywa dobrodusznoscia. - Co zazwyczaj robi sie z brankami, ktore probuja ucieczki? Zdaje sie, ze wrzuca sie je do studni ze zmijami? He? Juta najezyla sie jeszcze bardziej. Powiedziala cicho i z godnoscia: -Czy ja wam obiecywalam, ze nie uciekne? To moje niezbywalne prawo... Kazdemu wiezniowi dozwolone jest uciekac, jesli go zle strzega... Arman nastroszyl sie: -Zle strzega? A jak tobie udalo sie uciec, ksiezniczko? Odpowiedzia bylo dumne milczenie. Arman obszedl branke dookola, zastanawiajac sie na glos: -Drzwi byly zamkniete zakleciem. Czy mozesz zrozumiec zaklecia, ksiezniczko? Przeciez o zakleciach ty, ksiezniczko, nie mozesz miec zadnego pojecia. Moze wylazlas przez szczurza nore, albo przez jakas inna dziurke? Juta prychnela - oburzenie na jakis czas zdlawilo w niej strach: -Moglibyscie lepsze zaklecie dobrac, drogi panie smoku! Ja te drzwi otwieram i zamykam jak u siebie w domu... Oczywiscie od razu pozalowala swoich slow, bo Arman nieprzyjemnie wyszczerzyl zeby: -Ze co? I wziawszy Jute za ramie, popchnal do otwartych drzwi Sali Organowej, zatrzasnal te drzwi przed jej nosem i wymamrotal przez zeby: -Horra-harr... Juta spogladala za nim spod oka. -No - usmiechnal sie Arman - teraz pokaz, ksiezniczko, jak ty to robisz. Otworzysz - ulaskawie. Juta wzruszyla ramionami, kpiaco na niego spojrzala i przemowila niby od niechcenia: -Rraha-rroh... Drzwi skrzypnely i otworzyly sie. Juta przekroczyla prog, jakby miala zamiar dumnie sie oddalic. -Ludzie nie posluguja sie tym zakleciem - glucho odezwal sie za jej plecami Arman. - Skad je znasz? Juta odwrocila sie: -Kluczyk na lewo - kluczyk na prawo... Jasne, ze trzeba zaklecie wypowiedziec odwrotnie! Jakis czas Arman i Juta patrzyli uporczywie na siebie. -Dobrze - odezwal sie nareszcie Arman i Juta, nie wiedziec czemu, poczula pewna ulge. - Dobrze. Obiecalem ulaskawic - i ulaskawie... Tylko... - Tutaj w jego glosie znowu zadzwieczaly surowe nutki oskarzyciela - jak smialas, ksiezniczko, zjawic sie tutaj i co ty tu robilas? Juta wciagnela glowe w ramiona. Prawda, jaki gargulec ja podkusil, po co bylo tracac te krysztalowe garnuszki? Przekleta ciekawosc... No i wpadla, tak glupio, co za niezreczna sytuacja. W najlepszym razie znowu ja zamkna, niczym owce w zagrodzie. -Co robilam? - Wyburczala, starajac sie mowic jak mogla najbardziej naiwnie. - Co ja robilam? Nic... Osobliwego. Ja... Gralam. -Gralas? Arman wzial Jute za ramiona - troche szorstko - i poprowadzil, az do samego oczekujacego, uciszonego muzycznego instrumentu. -Graj teraz. Ksiezniczka przestraszyla sie nie na zarty. Widocznie zrobila cos przerazajacego, z glupoty sie do tego przyznala i teraz czeka ja kara i zniszczenie. -Nie... - Wyszeptala pobladlymi wargami. - Ja nie to chcialam powiedziec... Arman podniosl oczy do sufitu, pokrytego zaciekami: -Graj. Jak gralas? Tak? - Postukal palcem w najblizsza krysztalowa szklaneczke. Juta milczala zmartwiala. Arman glosno wciagnal powietrze w pluca. Dwiescie lat nie rozmawial z osobami plci zenskiej, w ogole z nikim nie rozmawial, oprocz siebie. Bardzo trudno bylo mu nadac swojemu ochryplemu glosowi odcien, jaki z pewna przesada mozna by nazwac miekkim: -Posluchaj, ksiezniczko, ja ciebie nie strasze, nie bije, nie krzycze nawet... Gralas dopoki mnie tu nie bylo? To zagraj teraz, a ja chce na to popatrzec. Juta chlipnela i doszla do wniosku, ze wszystko jedno i tak nie ma nic do stracenia. W domu lubila grac na krysztalowych kielichach, wodzac wilgotnym palcem po ich brzegach i sluchac melodyjnego dzwieku, ktory sie przy tym rozlegal. Zerknela niepewnie na Armana, ktory odszedl, zeby jej nie straszyc. Wtedy szybko niczym ulicznik wsadzila palec do ust, poslinila, potem wystapila do przodu i powiodla po brzegu najblizszej czareczki. Miekki, czysty, niezwykly dzwiek narodzil sie pod brudnym, poslinionym palcem, napelnil czarke, rozbudzil grona przezroczystych kul, ktore odpowiedzialy rezonansem. Rozroslszy sie i wzbogaciwszy, dzwiek wzmocnil sie srebrnymi rurami, odbil sie od kamiennych scian i wdarl w samo serce swojego jedynego sluchacza - Armana. Juta powiodla palcem po brzegach innej flaszeczki - dzwiek zmienil sie. Teraz to byl akord. Arman, zdezorientowany, ciasno nakrecal na palec kosmyk wlosow. Juta przestala grac i odwrocila sie. Patrzyla pytajaco na niego - tyczkowata dziewuszka w lachmanach, a muzyczny olbrzym za jej plecami caly czas spiewal, nie chcac zamilknac po tysiacleciach milczenia. Arman z trudem przelknal sline. Spytal cicho: -Czy kiedykolwiek widzialas taki instrument, gralas na nim? Gdzie? Juta odzyskala oddech - niebezpieczenstwa, zdaje sie, nie bylo. Odpowiedziala niesmialo: -Nigdzie nie widzialam... U nas takiego nie ma... Ja po prostu, no, domyslilam sie, jak wy na nim gracie... -Jak ja na nim gram?! Juta cofnela sie. Arman, zdaje sie, mogl przestraszyc kazdego, kogo chcial. Wieczorem zasiadla w fotelu przed kominkiem. To byl ten sam fotel, w ktorym oprzytomniala po porwaniu i ta sama komnata, w ktorej po raz pierwszy zobaczyla Armana, ktorego wziela za wyzwoliciela. Teraz to wspomnienie sprawialo, ze sie czerwienila. Lachmany ksiezniczki zostaly zamienione na chlamide*, wyciagnieta z przepastnych skrzyn zalegajacych w komnatach zamku - Dragon slusznie doszedl do wniosku, ze branka nie powinna wygladac jak wloczega, bo moze to w ostatniej chwili zniechecic wyzwoliciela. Juta umyla sie i uczesala, szklanka wypitego wina zabarwila jej zapadniete policzki zdrowym rumiencem i pomogla chociaz na krotko zapomniec o ostatnich zlych przygodach. Arman, siedzac po drugiej stronie stolu, zauwazyl z podziwem jasne i przytomne spojrzenie u branki - chociaz to, oczywiscie, nie zaslanialo jawnych niedostatkow jej urody.-To wy nie wrzu..., nie wrzucicie mnie do studni ze zmijami? - Mamrotala Juta z lekka placzacym sie jezykiem. -Zobaczymy... - W zamysleniu odpowiadal Arman. - Nie wrzuce, jesli nie bedziesz pchala nosa w nie swoje sprawy... Widze, ze nie ma sensu cie zamykac, ale chodzic bedziesz tylko tam, dokad ja ci pozwole... Zapomnij o nieposluszenstwie! Pamietaj o szczurach, o zmijach... - Zawahal sie, czy nie przeistoczyc sie, dla postrachu, w smoka, jednak nie mial juz ani ochoty, ani sily. *** Ostin przysnil sie jej jeszcze raz - ale jakis rozmyty, niewyrazny i nie mogla sobie tego snu przypomniec. Za kazdym razem, kladac sie wieczorem na slomiany materac, dlugo myslala o kontestarskim ksieciu i starala sie przywolac go w sennych widzeniach.Teraz wkladala stare wiazane sandaly - o wiele przyjemniej chodzilo sie w nich po kamieniach niz na bosaka. Do tego smok pozwolil Jucie wchodzic na szczyt zachodniej wiezy - wienczyl ja otoczony kamiennymi zebami odkryty placyk i mozna bylo wystawiac twarz na slonce i wiatr, patrzyc na morze i na brzeg, po ktorym wila sie droga. Przez pierwsze dni Juta nie schodzila z wiezy - ciagle jej sie wydawalo, ze na drodze pojawia sie jezdziec. W kazdym kamieniu, krzaku, tumanie kurzu podniesionym przez wiatr widziala jezdzca - i za kazdym razem czekalo ja gorzkie rozczarowanie. Potem znow nadaremno wpatrywala sie i wpatrywala w pusty gosciniec. Od czasu do czasu udawalo jej sie dostrzec, jak ze Smoczych Wrot wyrywa sie czarna chmura, a w slad za nia, spowity dymem, niczym ciemnym plaszczem, wynurza sie smok. Przyczajajac sie za kamiennym zebem, Juta obserwowala palajaca w sloncu luske, gietki kosciany grzebien wzdluz grzbietu, dlugi, pokryty luska ogon, ktory wil sie petlami... Smok ciskal plomienie, rysowal kola na niebie nad zamkiem i Juta, z otwartymi w zachwycie ustami, widziala, jak majestatycznie machaja bloniaste skrzydla, z ktorych jedno bylo naznaczone jasna trojkatna szrama. Potem jaszczur bez pospiechu odlatywal w dal, malal w oczach, dopoki nie zamienil sie w czarna kropke, niknaca nad horyzontem. Polecial na lowy, myslala Juta. Juz wiedziala, ze jaszczur poluje w gorach na dzikie kozy - smoczy organizm wymagal duzo surowego miesa. Zycie na zamku bylo proste, wrecz monotonne. Czasami Arman suszyl jedna, dwie kozy, zeby zjesc je potem przed kominkiem, bedac w ludzkiej postaci. Wode bralo sie ze zrodla, wino - z nieskonczonych, wmurowanych w sciany beczek, ktore poily, bez watpienia, niejedno smocze pokolenie. A i niesmiertelne suche placki, jak przypuszczala ksiezniczka, upieczone byly ze sto lat temu, nie mniej. Byla tez spizarnia, lecz tam, co nie dziwne, Juta miala surowo zabronione zagladac i, co zrozumiale, bardzo bala sie naruszyc zakaz. Arman i w ludzkiej postaci zdawal sie jej potworem; na poczatku chowala sie w pierwsza lepsza szczeline, ledwie uslyszala jego kroki na koncu korytarza. Kiedy surowy glos wladczo nawolywal: "Hej, ksiezniczko!" - nie smiala sprzeciwic sie i stawala, drzaca, przed strasznymi Armanowymi oczami. I choc on jej ani troche nie krzywdzil, a tylko zywil, poil i pilnowal, zeby nie lamala zakazow - znosnie spokojnie bywalo tylko wtedy, kiedy opuszczal zamek. Potem do niego przywykla i nawet kilka razy zwrocila sie do Armana z pytaniami: a czy bywaja tutaj sztormy? A dokad prowadza te drzwi? A co by bylo, gdyby podgrzac placek, wpychajac go do kominka? Arman odpowiadal sucho, ale cierpliwie. Podgrzany placek okazal sie smaczny i strach Juty powoli topnial, ustepujac miejsca, poki co, bojazliwej ciekawosci. Ze wszystkich rozrywek, najwazniejsza pozostala straznicza wieza; drogi byly puste i wkrotce ksiezniczka doszla do wniosku, ze rycerz wyzwoliciel i bez jej pomocy odszuka zamek, a oczekiwanie mozna urozmaicic, wymyslajac sobie jakies zajecie. I madra Juta je wymyslila. Najtrudniej bylo wyprosic u Armana pochodnie. Ktoregos razu udalo sie ksiezniczce przyuwazyc, gdzie sa przechowywane, nie chcac ich jednak wykradac, za wlasciwy powod potrzeby posiadania pochodni podala strach przed ciemnoscia. Wyposazywszy sie tym sposobem, ksiezniczka wreszcie sie zdecydowala. Odczekawszy na wiezy poki Arman-smok nie wyleci z zamku - Juta dotychczas wzdrygala sie, widzac skrzydlatego potwora - spryciara pedem pobiegla po pochodnie, zapalila ja i zabrala sie za badanie zamku. Zdawaloby sie, ze jesli jestes branka, to nalezy siedziec cichutko i nie narazac sie na nieprzyjemnosci - ale gdzie tam, to nie Juta! Zapuszczala sie w podziemna czesc zamku, gdzie jaszczur kategorycznie zakazal jej chodzic. Pochodnia drgala w podniesionej stanowczo rece. Poly ciemnego balachona* wlokly sie za ksiezniczka po wilgotnych i sliskich, startych do dziur stopniach.I tak schody przywiodly ja do waskiego holu - teraz mozna bylo wybierac: opuszczac sie jeszcze nizej, czy zaglebic sie w korytarz. Juta postanowila schodzic glebiej. Zrobilo sie znacznie chlodniej; po scianach sciekaly wielkie, przezroczyste krople. Juta zatrzymala sie - i z przodu, i z tylu, i na gorze, i na dole byla tylko ciemnosc - szczelny, lezacy tu od stuleci mrok, ktory ledwo rozjasnialo swiatlo samotnej pochodni. Ksiezniczka juz chciala sie zleknac, ale przypomniala sobie, nie wiedziec czemu, swietliki. Swietlik w trawie tez czuje cos podobnego - naokolo ciemno, a on trzyma jedyny na swiecie przycmiony ognik... Juta przypomniala sobie, jak zbierala w parku swietliki i pokazywala je malenkiej siostrzyczce Maj, ktora wtedy dopiero zaczynala chodzic... A Wertrana - ta bala sie chodzic w nocy do parku, paziowie tez sie bali, i Juta czesto szydzila z ich strachu... Chlopcy - nawet duzi - dziwili sie jej odwadze i uznawali jej prawo do dowodzenia w psotach, jakie ona sama najczesciej wymyslala... Plasaly cienie na mokrych scianach. Juta usmiechnela sie i ruszyla dalej. Od schodow oddzielil sie jeszcze jeden korytarz; tym razem Juta skrecila w niego i, przeszedlszy troche, od razu natknela sie na korytarz, ktory sie rozdwajal. Przez chwile sie wahala, po czym osmolona drzazga z pochodni zostawila na scianie znak i poszla w prawa strone. Z sufitu gromadami zwisaly nietoperze. Juta zlekla sie, kiedy padlo na nie swiatlo, ale nietoperze nie zwracaly na nia uwagi. Prawdopodobnie dawno przywykly do pochodni - i to dalo ksiezniczce powod do zastanowienia - kto tutaj tak czesto chodzi ze swiatlem? Czyz nie gospodarz zamku? Co on tu trzyma, w podziemnym labiryncie - skarby? Czeste rozgalezienia i gluche zakamarki zaczely niepokoic Jute coraz bardziej. Juz powaznie rozmyslala nad powrotem, gdy wtem korytarz sie rozszerzyl. Swiatlo juz nie dosiegalo scian, chociaz pochodnia palila sie rowno i jasno. Panowala martwa cisza. Juta zatrzymala sie, ciezko oddychajac i wsluchujac sie w jedyny dzwiek; szum krwi w uszach. To, prawdopodobnie, byla wielka sala - ksiezniczka nawet odczuwala ruch wilgotnego, zatechlego powietrza. Gdziez sufit? Co tam jest dalej? Ksiezniczka przestraszyla sie, ze nie majac mozliwosci robienia znakow osmolona drzazga na scianach, nie znajdzie drogi powrotnej. Dlatego troche sie cofnela i kontynuowala swoj szlak, trzymajac sie prawej sciany. Co on tu przechowuje? W starych legendach pelniutko napomknien o smoczych skarbach, na jakich niby stoja ich zamki... A tu pusto, ogromna prozna przestrzen w grubej skale. Ktoz ja wydrazyl i po co? Jej ciekawosc rosla razem ze strachem. Po lewej stronie wylonilo sie cos wielkiego i nieforemnego - zdaje sie, ze przysadzista kolumna, ni to czyms posiekana, ni to ozdobiona wizerunkami... Juta pomyslala chwile, po czym odeszla na kilka krokow od sciany i oswietlila kolumne pochodnia. Gar-r-gulce! Kolumna byla pokryta pismem, ale jakims skomplikowanym! Ksiezniczka obeszla monument dookola - pismo pokrywalo kolumne do samej podlogi, a zaczynalo sie moze i od samego sufitu, ktorego nie bylo widac. Symbole pisma klinowego gdzieniegdzie porosly mchem, gdzie indziej starly sie - ilez maja stuleci? Znaki cisnely sie, przyciskaly jeden do drugiego - rozne teksty i pismo rozne... A tu i plaskorzezba, a na niej - znajomy brzeg i morze, i... Zamek! Juta az zagwizdala. Frejliny zawsze zabranialy jej gwizdac. Przypomniawszy sobie to, gwizdnela glosniej - w korytarzu zalopotaly skrzydla nietoperzy i Juta zakryla sobie usta dlonia. Do stu tysiecy gargulcow... Na drugi dzien Arman nigdzie nie polecial - i Juta nudzila sie, wedrujac po korytarzach i wygladajac z wiezy na droge. Od niedawna dostarczaly jej rozrywki olbrzymie biale ptaki, ktore osiedlily sie w przybrzeznych skalach i teraz zyly burzliwym, halasliwym zyciem - halasowaly, klocily sie, po kolei wysiadywaly piskleta i skubaly jedne drugim piora. Po krotkim wahaniu Juta poszla z zapytaniem do Armana - ten krotko wyjasnil, ze to kalidony, i ze unikaja ludzi i dlatego od dawna osiedlaja sie w sasiedztwie smokow. Pomrukujac wymyslona wyliczanke: "Raz - dragony, kalidony, dwa - dragony, kalidony" - Juta podreptala z powrotem na wieze. Minal jeszcze jeden dzien i Arman - o, szczescie! - Polecial gdzies z samego rana, a Juta, zabrawszy ze schowka nowa pochodnie, pospieszyla do tajemniczej podziemnej sali. Dotarcie tam nie bylo latwe - jednak Juta nauczyla sie orientowac po swoich, zostawionych osmolona drzazga z pochodni, znakach. Nietoperze i tym razem nie zwrocily na nia uwagi, a Juta juz nie zdziwila sie, kiedy sciany korytarza znienacka sie rozstapily i na twarzy poczula powiew zatechlego powietrza. Potem czas, zdaje sie, stanal. Dociekliwa ksiezniczka znalazla jeszcze cztery kolumny pokryte pismem klinowym, a ile ich bylo wszystkich - gargulce to wiedza! Do tego sciany w wielu miejscach tez byly pokryte znakami, tu i tam znajdowaly sie takze rytowane obrazy, i to jeszcze jakie! Juta dlugo stala z otwartymi ustami, przed wyobrazeniem jakiegos potwora, ktory wylazil z morza. Smok przy tym zwierzu zdawal sie po prostu pokojowym pieskiem, a potwor byl przedstawiony z takimi detalami, ktore dawaly jasno do zrozumienia, ze artysta zapewne go nie wymyslil - on go widzial i to calkiem blisko... Przytupujac dla dodania sobie animuszu, Juta oddala sie wnikliwym badaniom klinow. Koniec koncow jej nieposkromiona ciekawosc zostala wynagrodzona - przedzierajac sie przez wersy zapelnione nieznajomymi znakami, natknela sie raptem na urywek calkiem zrozumialego, jej jezykiem napisanego tekstu: "Smialy Din-Ar mial dwoch synow i kiedy siegneli oni lat, i wzniesli sie na skrzydlach, nastal dzien ich pojedynku... Gardziele mlodziencow pelne byly ognia, a oni sami pelni byli bohaterstwa... W boju padl mlodszy, Szan-Ann, a starszy, Akk-Ar, stal sie twardszy, nabral sily i zmeznial, i rozkwital w rzemiosle, i skrzydla nosily go do poznej..." Tekst urwal sie. Juta, zdumiona, stala przed kamienna ksiega i zdawalo jej sie, ze zrobiwszy tylko krok, trafila w inny, niepojety swiat. "Gardziele mlodziencow pelne byly ognia..." Jakze to; i smialy Din-Ar, i jego wojowniczy synowie naprawde istnieli? Byli smokami? A niech to, jesli mieli skrzydla i w ogole... Prawda to, czy bajka i kto to napisal? Juta zapomniala o calym swiecie, wodzac palcem po kamiennych wierszach, wyszukujac znanych jej liter. No, oto i znowu! "Jukka przychodzi z morza i dzieci jego, i wnuki, i prawnuki zjawiaja sie z otchlani... Oszczedzaj swoj ogien i niechaj ochroni on ciebie przed straszliwym Jukka, i przed dziecmi jego, i wnukami..." Juta otworzyla szerzej oczy w zdumieniu. A co to, gargulce! Jeszcze i przerazliwy Jukka, ktory... Zaraz, zaraz, a czy to nie ten zwierz z obrazka? Tamten, przypomniala sobie, tez z morza wylazil... I Juta zaczela szukac malowidla z wyobrazonym na nim potworem, jednak znalezc juz go nie mogla; zamiast tego natknela sie raptem na nowy, intrygujacy tekst: "Ja wznosze sie do niebios, a moj cien lezy na skalach, malenki niczym zrenica myszki... Ja opuszczam sie na ziemie i moj cien spotyka mnie, jak moj brat..." Pochodnia zatrzeszczala, ale Juta nie zwrocila na to uwagi. Wodzila palcem po ostatnim napisie - ten byl wyryty gleboko, wyraznie i czytalo sie go znacznie lzej, niz inne... Moze ten tekst nie jest tak bardzo stary? Ustalic tego Jucie sie nie udalo. To znaczy, poczatkowo wszystko szlo dobrze, przygladala sie znakom pisma, wodzac prawie po nich nosem, a pochodnia swiecila nawet jasniej niz przedtem... Ale potem za jej plecami ktos glosno westchnal i w tym momencie okazalo sie nagle, ze pochodnia jest juz nie jedna, a sa dwie i dlatego tak jasno. Juta krzyknela - dwa kroki od niej stal Arman. Stal w milczeniu, bez ruchu, jak ucielesnienie kary. W tancujacym swietle ognia jego wydluzone oblicze zdawalo sie zlowieszcze jak nigdy. -Ja nieumyslnie - szybko powiedziala Juta i glupote tych slow uswiadomila sobie od razu po tym, jak je wymowila. Arman milczal. Milczenie to bylo wyrokiem. -A co ja takiego zrobilam? - Glos ksiezniczki zdradziecko zadrzal. -A zaraz zobaczymy - z zabojczym spokojem obiecal Arman. Ze zmartwialej reki Juty zabral pochodnie. Postal przez krotka chwile, patrzac brance w oczy, potem cisnal obydwie pochodnie na ziemie. Cisnal i nastapil noga - najpierw na jedna, potem na druga. Poszedl dym i zrobilo sie ciemno - tak ciemno, ze Juta od razu przestala odrozniac, gdzie podloga, a gdzie sufit. -Ja ide - powiedzial Arman w ciemnosci i glos jego zaczal sie oddalac. - A ty zostaniesz tu. I zastanow sie, czy warto bylo pchac nos tam, gdzie zabronione! Kroki jego ucichly wczesniej, niz Juta wziela oddech. Stala posrod calkowitej ciemnosci, a w jej glowie bezwiednie powtarzala sie ostatnia przeczytana fraza: moj cien spotyka mnie, jak brat. Jak moj brat. Moj brat. Juta nigdy nie miala brata, ale to nie mialo teraz znaczenia. Zaden brat nie zjawi sie w tym podziemiu, zeby wyprowadzic siostre na powierzchnie. Ona oslepnie, umrze w mroku, nigdy wiecej nie zobaczy slonca. Bezlitosny smok bedzie sie rozkoszowal jej jekiem, jej lzami, jej rozpacza... Jest tu, czy juz poszedl? -Hej - glos Juty rozczulilby i lodowa bryle. - Hej, jestes tu! Zadnej odpowiedzi. -Posluchajcie - starala sie mowic spokojnie i meznie, ale raz za razem glos jej sie rwal - przeciez nic takiego strasznego nie zrobilam, jak sie zdaje... To znaczy, jestem winna, oczywiscie, ale pomyslcie... Co zlego w tym, ze poczytalam troszke napisy? Tutaj nie ma ani zlota - Juta chlipnela - ani kosztownosci... Ani diamentow, ani rubinow, ani tych... No... Szafirow... I niczego nie ukradlam... - Musiala zrobic przerwe, zeby wstrzymac szloch i potrzec piastka nos. Naokolo byla ciemnosc - gesta, jak atrament; Juta mocno zacisnela oczy, zeby jej nie widziec i ciagnela dalej: -Wam moze podoba sie tak mnie straszyc... Ale to nie jest w porzadku, to... Okrutne, a ja i tak jestem wasza branka... Powiedzcie cos, prosze... Cisza. Trzesaca sie reka Juta namacala szorstka powierzchnie kolumny i przylgnela do niej calym cialem. -Mozliwe, ze to wszystko, co tutaj jest napisane - to tajemnica... Ale przeciez nikomu nie powiem... Ani o tym, jak oni sie bili, ani o tym potworze, co zwa go Jukka, ktory caly czas wylazi z morza... Ja przeciez nie wiem, moze i nie bylo zadnego Jukki... Ja przeciez niczego nie rozumiem! - Wykrzyknela raptem rozpaczliwie i gniewnie. - Toz tu nie po ludzku napisano! Komu co sie stanie, jak ja sprobuje to przeczytac?! Cisza. Juta osunela sie po kolumnie na kamienna podloge. -"Gardziele mlodziencow... Pelne byly ognia" - powiedziala szeptem, nie uswiadamiajac sobie, co mowi. - "Ja unosze sie do niebios, a moj cien lezy na skalach, malenki, niczym zrenica myszki... Ja opuszczam sie na ziemie i moj cien spotyka mnie, jak moj brat". Twarda reka legla na jej ramieniu - krzyknela z przerazenia. -Chodzmy - glucho powiedzial Arman. Juta ledwo nadazala drobnymi kroczkami; kiedy mineli labirynt i wchodzili po schodach, odwazyla sie zapytac: -Widzicie w ciemnosciach? -Nie - odezwal sie Arman obco. Zmierzchalo. -Czego tam szukalas? - Zaciekawil sie Arman. Juta spuscila glowe. Skulila ramiona: -Niczego... Ja chcialam... Popatrzec... Arman milczal, w zwiazku z czym odwazyla sie zapytac: -A wszyscy ci... Ludzie, znaczy sie smoki... Oni naprawde istnieli? Arman podszedl do okna. Nad morzem wschodzil czerwony ksiezyc. -To latopis mojego rodu - powiedzial, nie odwracajac sie. Gargulce, pomyslala Juta. -A Jukka? On tez z waszego rodu? Arman popatrzyl na nia przez ramie. Ot, dziewczatko i tyle. Udaje? Czy naprawde az taka ciekawa? Zreszta, co to za nieszczescie... Dziwne, czy myslal, ze bedzie, mhmm... Omawiac... No, slowem, ze znajdzie wspolrozmowce, ktory ot tak naiwnie zapyta: "A Jukka?" Usmiechnal sie i Juta, biorac to za dobry znak, tez sie usmiechnela. -Jukka - powiedzial Arman pouczajaco - to morski potwor... Od dawna on i jego rodzina byli zagorzalymi wrogami smoczego rodu... A zjawial sie z morza i jedyna zbroja przeciwko niemu byl ogien. Czy to jasne dla ciebie, ksiezniczko? -A kto to taki Din-Ar? - Od razu zapytala Juta. Arman zdziwil sie: widzial to kto, jaka ciekawska. Sprobuj teraz wiedziec, co robic - zloscic sie czy smiac... -Din-Ar - powiedzial z westchnieniem - to moj slawny przodek, sto szesnasty w rodzie... Oczy Juty staly sie okragle jak spodki: -Sto szesnasty? A ile bylo wszystkich pokolen waszych przodkow? Arman bezsilnie zamknal oczy. Glupiutka ksiezniczko, nie pytaj o to, czego nie jestes w stanie zrozumiec. -Jestem dwiescie pierwszym potomkiem - powiedzial ze zmeczeniem. -Dwiescie pierwszym? A ile macie lat? Usmiechnal sie: -Dwiescie trzydziesci dwa. Ksiezniczka zamilkla, zastanawiajac sie, czy moze to byc prawda. Zapytala ostroznie: -Tak? A ile zyja smoki? -Dopoki nie umra. -Tak? Arman odwrocil sie. Byl wtedy taki maly, ze smierc ojca nie zachowala sie mu nawet we wspomnieniu, ale, w istocie, tak, zachowal pamiec o dzieciecym wspomnieniu. Hurkot, blysk - ojciec, porazony uderzeniem blyskawicy, kamieniem wpadl w morze. Mial wtedy, zdaje sie, ledwie dwiescie lat... Dwadziescia lat pozniej umarl dziad. Juta wyrwala go z zadumy, cytujac strasznym szeptem: -"Akk-Ar stal sie twardszy, nabral sily i zmeznial, i dozyl poznej..." Alez on rodzonego brata zabil, tak? "Coz - pomyslal Arman - sam sobie jestem winien, wdalem sie z ofiara w wyjasnienia, pozwolilem zastanawiac sie nad sprawami rodu..." Przypomnial sobie, jak w ciemnosciach podziemia drzal smiertelnie przestraszony glos ksiezniczki: "...Moj cien spotyka mnie, jak moj brat". I co dziwne - do tego momentu byl strasznie zly na nia i siedzialoby dziewczatko bez swiatla nie godzine czy dwie... Ale jakze niezwykle bylo uslyszec te wersy z jej ust. Niezwykle i... Przyjemne, czy jak? Rozczulil sie i wyprowadzil ja na powierzchnie... -A... - Zaczela Juta i zaciela sie. -Slucham? Juta desperacko wciagnela powietrze, nie odwazywszy sie zapytac. -No, co chcialas, ksiezniczko? -Czy wy... No, czy w ogole smoki maja imiona, jak i ludzie? -I ludzie - sucho poprawil Arman - i ludzie, jak i smoki. Nie bylo widac konca sali i ciagle nowe i nowe kolumny, pokryte pismem, wynurzaly sie z mroku.-Mozna zapytac, jak macie na imie? Zamyslil sie. Wymowil z wysilkiem: -Arm-Ann. Z dwoma pochodniami bylo wygodniej niz z jedna. -O, tutaj jest napisane zupelnie niezrozumiale... - Mruczala Juta. - To smoczy jezyk? -Starozytny dialekt. -A wy go rozumiecie? -Troche. Nie bylo widac konca sali i ciagle nowe i nowe kolumny, pokryte pismem, wynurzaly sie z mroku. -A co tu jest napisane? - Juta wodzila palcem po wilgotnym kamieniu. Arman raz za razem upominal ja: -Nie rekami, ksiezniczko! Juta cofala sie, zeby od razu znowu sie zblizyc. -Tutaj sa i znajome litery, i nie calkiem znajome... Co to? Arman poblazliwie wyjasnial. Nastepowaly po sobie opisy bardziej czy mniej dawnych zwyczajow, latopis najwazniejszych wydarzen, jakimi najczesciej byly bitwy, potyczki i pojedynki: "...I spotkal Don-Ar brata swego starszego Daw-Anna, i przypominala ich potyczka ognisty wezel... I scisnal sie wezel, i zginal Daw-Ann, i Don-Ar zawyl zwyciesko, ale rany jego byly glebokie, niczym morze i przelal on kwarty krwi swojej, i w morze runal... Zgineli obydwaj i osierocili rod..." -"Osierocili rod" - szeptem powtorzyla Juta. - Wojna miedzy bracmi? Ta sama historia powtarza sie i powtarza... Tylko ten, o jakim czytalam wczesniej, "zmeznial" i "dozyl poznej starosci". A tu, patrzcie, "osierocil rod"... Po coz bylo sie bic? -To zwyczaj - powiedzial Arman sucho. - Rod kontynuuje tylko najsilniejszy z braci. Ty tego nie zrozumiesz. -Nie zrozumiem - zaburczala Juta. Po chwili milczenia, raptem powiedziala szybko i z przekonaniem: -A pamietacie te wersy o cieniu, co spotyka brata? Pamietacie? Ten, kto je pisal, CHCIAL spotkac sie ze swoim bratem i nie dlatego, zeby go zabic. Jak to wyjasnicie? -Nijak - glucho odpowiedzial Arman. Juta, nie zniechecona, ciagnela dalej: -Ja mysle, ze nie jest dobrze zabijac braci. Wczesniej czy pozniej zostajesz sam, samiutenki i wtedy tylko ze swoim cieniem mozesz rozmawiac... A ty - z potepieniem wbila wzrok w Armana przez plomienie swojej pochodni - wy tez zabiliscie swojego brata? Arman milczal tak dlugo, ze az sie przelekla. -Ja nigdy - powiedzial w koncu powoli. - Ja nigdy nie mialem braci. "Zguba czeka rod!" Jego dziad lubil pokrzykiwac. Malego Armana nieskonczenie przerazaly oskarzycielskie wolania i zlowieszcze proroctwa. "Zaglada rodu, rozpad, koniec! Kogo ty splodziles, synu?! Gdzie silne wnuki, gdzie nosiciele mojego plomienia, gotowi do walki na chwale rodu? Czy ten wyrodek, Arm-Ann, ocaleje?" Ojciec milczal. Arman drzal, wbijajac sie w kat. "Nasi przodkowie nie wybacza nam, synu. Rodowi potrzebna nowa krew, potrzebne swieze skrzydla. Arm-Ann to watla galazka. Gdzie jego bracia, narodzeni do pojedynku?!" Potem byla blyskawica, ktora osierocila Arm-Anna. Potrzasnal glowa. Pochodnia Juty poblyskiwala daleko z przodu - ksiezniczka stala z otwartymi ustami przed czarna bryla plaskiego kamienia: -Gargulce, a to co takiego? Arman zblizyl sie, zatopiony w swoich myslach. Spojrzal nieobecnym wzrokiem: -Tutaj zapisano proroctwo. -Proroctwo? -Tak... O losie rodu i wszystkich jego pokolen. -Ty, smoku, znasz swoja przyszlosc? Usmiechnal sie: -Nie. Popatrz - proroctwo zaszyfrowano. Nie wiem, czy ktos staral sie je zrozumiec... A jesli nawet staral sie, to nadaremnie. Juta stala, zaczarowana. Wymyslne sploty linii zachwycily ja, hipnotyzowaly, obiecywaly nieslychana tajemnice innego, nieznanego swiata... -A czy ja moge zrozumiec? No, przeczytac, pojac? Armanowi opadly rece. Jego pochodnia zasyczala. -Sluchaj - powiedzial przenikliwie. - Ten kamien ma wiele tysiecy lat. Ty - dziewczatko, pylek, ziarenko piasku, luseczka... - Zawiesil glos, probujac dobrac slowo, i Juta przyszla mu z pomoca: -Lupinka. -Lupinka - zgodzil sie Arman - impertynencka, zuchwala lupinka z nieodpartym pociagiem do pakowania sie w tarapaty. Juta szybko zamrugala oczyma: -Wiecie... Jak na smoka, jestescie bardzo elokwentni. Arman oniemial, a ksiezniczka, wykorzystujac to, pospiesznie dodala: -Alez, nie, ja niczego takiego nie chcialam powiedziec... Prosze, pozwolcie mi chodzic tutaj samej. Bardzo prosze. No, prosze. Rozdzial czwarty Nieiol - drnnoo alc nnrar.Ondie - coeini, ae/ldie elau. C erclnn?, aoani ie irai Ic andiecirnu, ic crelnu.*Rde-Rii Teraz Juta cale dnie spedzala w podziemiach. Arman dziwil sie temu, ale byl zadowolony - przynajmniej wiedzial, ze ksiezniczka pochlonieta ta sprawa nie wymysla kolejnego podstepu. Obserwowal ja, jak dziwaczne zwierzatko, ktore trafilo do jego klatki. Niekiedy schodzil w slad za nia do podziemi - bez pochodni, niewidzialny - i dlugo patrzyl, jak wodzi brudnym palcem po starozytnych omszalych znakach. Z ludzmi - tymi, ktorzy zyja w wiejskich chatach pod slomianymi strzechami, w miejskich dzielnicach pod dachowka, czy w krolewskich palacach - Arman mial dlugotrwale i skomplikowane stosunki. We wczesnym dziecinstwie mial nieszczescie upodobac sobie pewna zabawe - a to, ze zabawa ta nie byla rzecza stosowna dla smoka pozniej wyjasnil mu, uzbrojony w rozge, dziad. Przyczyna wszystkiego zas bylo czarodziejskie zwierciadlo. Krewni Armana korzystali ze zwierciadla w razie potrzeby albo z nudy, ale nigdy - z ciekawosci. Arman wyciagnal je z rupieci, wyczyscil i wstawil do swojej komnaty; wtedy jeszcze cale, jasne i posluszne, godzinami pokazywalo malcowi obrazy cudzego zycia. Byl jedynym dzieckiem w wielkim zamku; ojca goraco kochal, ale ten zazwyczaj byl przybity i smutny, a dziadka malenki Arm-Ann staral sie unikac. Ojciec niekiedy opuszczal ciezka dlon na jego glowke, sprawiajac, ze zamieral z radosci i darowal mu drobne, niepotrzebne rzeczy - kamyczki, sprzaczki. Kiedy dziad przejal wychowanie wnuka - nauczal go i karal. Stojac w ogromnej chlodnej sali, Arm-Ann az do zachrypniecia powtarzal wyuczone na pamiec epizody z historii rodu. Kazda lekcja zaczynala sie i konczyla wyliczaniem litanii imion - prajaszczury ciagnely sie przed oczyma chlopczyka pochmurnym, nieskonczonym korowodem. Na pewno kazdy z przodkow mial matke - niestety, to szczescie bylo ostatniemu z pokolenia odmowione. Przodkowie mieli braci - tych, z ktorymi nalezalo sie sciac, mezniejac. Arman byl samotny od kolyski i cala dziecieca potrzeba kontaktu z kims zyczliwym dostala sie bezdusznemu przedmiotowi - magicznemu zwierciadlu. Zwierciadla nie mozna bylo lubic, ale i karac ono nie moglo. Z zewnatrz obojetne, zabawiajac obrazami malego Armana, wzbogacalo go czesto w zupelnie niespodziewana wiedze. Patrzyl, jak zgraja chlopakow - dotychczas nie mogl sobie wyobrazic, ze na swiecie moze istniec tylu chlopcow - z jakiegos powodu drazni zgraje innych dzieci; z poczatku wzial ich za dziwnych chlopcow, a dopiero pozniej uslyszal ich prawdziwa nazwe - dziewczynki... Patrzyl, jak robi sie ser z owczego mleka, jak statecznie wieczerzy wielka rodzina, jak przewijaja niemowleta, jak oporzadzaja i chowaja zmarlych, jak kartkuja wielowarstwowe bryly - ksiegi... Te wszystkie obrazy w zwierciadle byly z jakiegos powodu drobiazgowe i zarazem bardzo zmienne, ale i wielce roznorodne - Arman nie przestawal sie dziwic. Dziwil sie takze i w ten dzien, kiedy dziad postanowil, w koncu, zainteresowac sie, jakiez to zajecie zabiera tak duzo czasu jego jedynemu wnukowi. Masywny swiecznik uderzyl w zwierciadlo, ktore pokrylo sie pajeczyna pekniec, a Arman na dlugo zapamietal kare, jaka zostala mu wyznaczona. Znacznie pozniej zrozumial, czym rozgniewal dziadka. Mozliwe, ze wlasnie zwierciadlo kiedys uwlaczalo jego smoczej istocie... Czy nie? Moze nieszczesne lustro ucierpialo niewinnie? I oto teraz Juta dziwowala sie i lekala, spostrzegajac, jak ciekawosc w oczach jej straznika od czasu do czasu powleka sie mgla dawnych wspomnien. Bardzo szybko wyciagnal Jute z jej zakatka i posadzil za dlugim stolem w komnacie z kominkiem - zeby miec ja przed oczyma. Z poczatku ksiezniczka opierala sie; potem przywykla do tych spotkan i starala sie godnie zachowywac w zgodzie z zasadami swego szlachetnego urodzenia i krolewskiego wychowania. Zreszta, po dniu spedzonym na pracy w Sali Klinopisow, swiatowe maniery zapominaly sie same. W milczeniu jadla z apetytem placki - rekami czarnymi od pylu i sadzy, z plonacymi policzkami, z namietnie poblyskujacymi oczyma - zupelnie jakby nie ksiezniczka siedziala przy stole, a zadowolony z zycia gornik. Najadlszy sie, badaczka przeniosla sie na fotel i stamtad, z glebiny wielgachnego mebla, patrzyla na Armana dlugim, intrygujacym spojrzeniem. Wytrzymawszy niezbedna pauze, pytal udajac obojetnosc: -I coz? Juta sila woli opuszczala kaciki ust, gotowych juz radosnie rozciagnac sie od ucha do ucha i powiadamiala niby od niechcenia: -Zrozumialam symbol, ktory oznacza "ogien". Arman wiedzial, ze symbole "niebo", "nieszczescie" i "odwazny" zostaly juz "zrozumiane", nauczone i rzetelnie przerysowane przez Jute na sciane obok kamienia. -Winszuje - mowil Arman powaznie, z trudem przezuwajac suszone mieso - juz wyczerpalas z morza trzy garsci wody! Pracuj, a odkryjesz dno. Juta patrzyla na niego zuchwale i drwiaco, spojrzenie jej wymownie mowilo: zobaczymy! Co prawda, bywaly dni, kiedy Juta tracila pewnosc siebie; jej oczy nie swiecily natchnieniem i do symboli, juz narysowanych na scianie obok kamienia, nie przybywalo ani jednej ryski. Po kolacji od razu szla na wieze - wygladac wyzwoliciela w gestniejacym mroku. Arman wiedzial, ze jej nocne warty sa daremne. Dawno ochrypli heroldowie na miejskich placach; dawno wrocilo na zwyczajne tory zycie w krolewskim palacu Werchniej Konty, a w sasiednich krainach powolny bieg powszednich dni w ogole nie zostal naruszony. Wygladalo na to, ze trzy krolestwa ze spokojnym sumieniem oddaly Jute smokowi. Badania dziewczyny zabrnely w slepy zaulek, potem z niego wyszly - znalazla znaki "morze" i "straszliwy" - i znowu poszukiwania uwiezly w nieskonczonych wymyslnych splotach nieznanych symboli i rytow. Troche ochlonawszy, ksiezniczka spedzala dni na wiezy, poswiecajac dlugie godziny na obserwowanie pustej drogi. I - dziwna rzecz! - Niebawem zauwazyla, ze i Arman zajmuje sie tym samym. Wylatujac z zamku w smoczej postaci, czasami lekcewazyl polowanie i dalekie loty, zeby pokrazyc nad drogami, jakby kogos wypatrywal... Wygladalo na to, ze czeka on na pojawienie sie wyzwoliciela z nie mniejszym, a nawet z wiekszym zniecierpliwieniem, anizeli wiezniarka... A po co, wlasciwie? Juta zamyslila sie. Dotad sam proces wyzwolenia objawial jej sie dosyc mgliscie - zjawi sie rycerz, pokona smoka w bitwie... A co oznacza - pokona i jak to bedzie wygladalo? Arman krazyl nad brzegiem - oswietlony zachodzacym sloncem opancerzony olbrzym. Juta popatrzyla na droge i wyobrazila sobie uzbrojonego jezdzca, ktory rzuca wyzwanie smokowi. Rycerz ma kopie, hartowany miecz i nawet bulawe z kolcami... Czy mozna tym uszkodzic luske? Chociaz, mniej wiecej, powaznie uszkodzic, nie mowiac juz o scieciu glowy, jak o tym zapewniaja starozytne legendy? Czy w ogole uda mu sie zadac zgubny cios zanim zmiecie go z powierzchni ziemi ognista traba powietrzna? Czekajcie, czekajcie, pomyslala Juta w panice, przeciez jaszczur nie moze byc niewrazliwy? Ile istnieje przekazow o pogromcach smokow, ktorzy przynosili do domu a to jezyk, a to cala odrabana glowe! Odrabana glowe... Juta przelknela sline. Arman krazyl, rozkoszujac sie we wstepujacych potokach cieplego powietrza; podobny byl do heraldycznego potwora, ktory zszedl z ryciny; sylwetka jego na tle rozowego nieba byla grozna i jednoczesnie pelna wdzieku. Moze on czeka na rycerza, zeby go pozrec, jak dzika koze? Moze ona, Juta, w myslach przywolujac Ostina mimo woli zyczy ksieciu zguby? Od razu odrzucila nieznosna mysl. Wyzwoliciele zjawiaja sie, zeby zwyciezac, bo jakzeby inaczej? Jednak mysl, odsunieta w najdalszy zakatek swiadomosci, wciaz powracala. W nocy Jucie przysnilo sie niebo - cale zakryte bloniastymi skrzydlami - i potoki plomienia, chlodnego i lepkiego, jak kisiel... Arman-smok szczerzyl zebata paszcze i miecz wypadal z czyjejs oslablej reki. Juta stracila apetyt, blakala sie po zamku ze spuszczona glowa, przygnieciona, zdruzgotana. Arman spogladal na nia zaniepokojony. Po kilku dniach przyniosl kogos w pazurach. Juta, ktora wlasnie czatowala na wiezy, przelekla sie na smierc - wydalo jej sie, ze smok niesie jeszcze jedna wykradziona ksiezniczke. Jednak, przyjrzawszy sie, dostrzegla, ze nowa ofiara skrzydlatego jaszczura pokryta jest biala sierscia i ma zakonczone malenkimi czarnymi raciczkami cztery nogi, ktore bezradnie wierzgaja w powietrzu. Rzuciwszy sie na dol, do sali z kominkiem, Juta zastala tam Armana-czlowieka, a przy nim otumaniona, zlekniona, jednak zywa i nieuszkodzona dzika koze. -To mleko - niedbale wyjasnil Arman w odpowiedzi na milczace spojrzenie Juty. - Chcesz mleka? To ja wydoj. Juta i koza uwaznie spojrzaly jedna na druga. Ksiezniczka rozejrzala sie, szukajac jakiegos naczynia do dojenia - i znalazla na stole bardzo dobry do tego celu dzbanek. Koza odsunela sie o krok, nie spuszczajac z Juty zaniepokojonego spojrzenia. -Moze by ja przywiazac? - Niesmialo zaproponowala Juta. -Ja potrzymam - zaproponowal Arman, tak samo, jak poprzednio, niedbale. Teraz koza przenosila strwozony wzrok z Juty na Armana i caly czas cofala sie, cofala, dopoki nie natknela sie na fotel. Arman szybko postapil do przodu - koza, ktora znala go jako przerazajacego dragona, zameczala w cichej panice. Ten chwycil ja za miniaturowe rozki, a Juta doskoczyla z tylu, postawila dzbanek na podlodze i obiema rekami wczepila sie w chude kozie wymie. Koza z calej sily rozpaczliwie zameczala. Wymie wysliznelo sie z palcow Juty, a dzbanek z hurkotem potoczyl sie po podlodze, odbil sie od sciany i rozsypal na tysiace skorupek. -A ty co... - Burknal Arman. Koza, wyrwawszy sie, wbila sie w kacik i stamtad pobekiwala zalosnie, poblyskujac okraglymi z przerazenia oczami. -Milosciwy dobrodzieju - powiedziala Juta hardo. - Czyzbyscie uwazali, ze ksiezniczki w palacu nic innego nie robia, tylko kozy doja? Arman nie wiedzial, co odpowiedziec. Po jeszcze kilku nieudanych probach wydojenia kozy, Arman zaproponowal rozszarpac ja i zjesc. W koncu dobroduszna ksiezniczka zdolala mu to odradzic - zwierzatko zostalo wypuszczone na wolnosc. A Juta zostala w niewoli. *** Olbrzymie ptaki - kalidony - wyprowadzily piskleta. Mruzac oczy od wiatru, Juta patrzyla, jak wychylaja sie z gniazda liliowe glowki, pokryte delikatnym puszkiem, jak rozdziawiaja sie zolte dzioby i jak zapobiegliwi rodzice wrzucaja tam drobne rybki. Dorosle kalidony byly bialymi jak mleko i wytwornymi, chociaz skrajnie halasliwymi stworzeniami.Ktoregos razu Arman zszedl do podziemi, do Sali Klinopisow i nakazal Jucie, zeby go nie niepokoila. Ksiezniczka wiec go nie niepokoila. Ostatnimi czasy jakby stracila zapal do tajemnic Klinopisow. Pragnienie samotnosci Armana bylo jej bardzo na reke: teraz miala mozliwosc odwiedzenia jednego miejsca, ktore od dawna ja ciekawilo. Tym miejscem byla komnata, jaka, nie bezpodstawnie, uwazala za Armanowe mieszkanie. Trudno powiedziec, czemu tak ja tam ciagnelo. Bardzo dobrze rozumiala ewidentna nietaktownosc takiego szperania po prywatnych rewirach smoka i meczyl ja wstyd; jasne bylo takze, ze Armanowi nie spodoba sie jej wizyta, jesli sie o niej dowie. Ale ciekawosc, nie zaspokojona zagadkami Sali Klinopisow, okazala sie silniejsza niz strach i dobre maniery. Ciezkie drzwi nie byly zamkniete, zerknawszy przezornie, niczym zlodziej, Juta wsliznela sie do srodka, zostawiwszy uchylone skrzydlo. Komnata okazala sie nadspodziewanie wielka, pusta, zakurzona; jedyne waskie okno pod sufitem ledwie przepuszczalo swiatlo dzienne. Juta rozejrzala sie; wzdluz sciany ciagnela sie waska, drewniana lawa, naprzeciwko, wcisnieta w kamienna podloge, wznosila sie ciezka skrzynia - wyszlifowana do polysku, ale zmatowiala od czasu. A w najdalszym, zasnutym pajeczyna katku... Juta wzdrygnela sie. Tam, w kacie, stalo wielkie zwierciadlo, przycmione, nadpekniete. Gargulce, kto by pomyslal, ze w tym zamku moze znajdowac sie zwierciadlo! Chocby i takie zakurzone... Czyzby Arman mial zwyczaj przegladac sie w nim, stroic sie?! Z jego wygladu - trudno powiedziec, jednak zwierciadlo - oto ono! Juta postapila naprzod i oko w oko spotkala sie ze swoim odbiciem. Nie ogladala siebie juz od nie wiadomo jakiego czasu; ciemna, nieforemna chlamida, niedbale sciagniete w peczek wlosy, a i spekane od wiatru usta tez nie dodawaly jej urody... Zastanawiajac sie nad tym, powiodla reka po zakurzonej powierzchni i w tym momencie zwierciadlo rozswietlilo sie od wewnatrz. Juta cofnela sie, a w owalnej ramie zamigotaly raptem nieznane oblicza i strzechy wiejskich chat, i wysoka trawa, i znowu twarze... O cos gniewnie zapytal kobiecy glos - dobiegal prosto ze zwierciadla, Juta mocno uszczypnela sie w reke! Ale to wszystko nie bylo przywidzeniem i nie zniklo, pomimo uszczypniecia i meski glos, tez gniewny, glosno odpowiedzial: -A czy ja wiem?! W komorze zobacz! Szczekanie psa. Muczenie krowiej trzody i od razu, bez zapowiedzi - bicie kurantow na wiezy. Magiczne zwierciadlo! Oto i nagroda dla ksiezniczki za strach i niewygody! Slyszala o takich cudach od kolyski - nianki ochoczo opowiadaja dzieciakom o Lyzce, co wszystkich karmi po troszeczku, o Kiju samobiju, o Chlopczyku z marchwi i Gadajacym zwierciadle; uwazano zreszta, ze czarodziejskie przedmioty przechowywane sa daleko za morzem. A tu, prosze, zwierciadlo - oto ono! Juta nachylila sie ku tafli, chciwie wpatrujac sie w zwyczajne, codzienne, ale takie dalekie i nieosiagalne dla niej, zycie. Obrazy zmienialy sie w sposob nielogiczny i zawily - niektore z nich, intymne, sprawialy, ze ksiezniczka rumienila sie i odwracala wzrok. Dzwieki dobiegaly to wyraznie, to przygluszone, to znow zupelnie niewyraznie i Juta czula sie juz troche otumaniona tym migotaniem barw i rozmaitych glosow, gdy nagle wszystko ucichlo i w ramie pojawilo sie wytworne wnetrze, ktore niebawem okazalo sie sala w palacu krola Akmalii. W komnacie bylo pelno ludzi, wygladalo na to, ze odbywa sie w niej uroczyste przyjecie. Krol i krolowa uprzejmie rozmawiali ze sztywno noszacymi sie poslami - Juta od razu ich poznala, to byli poslowie Werchniej Konty! Lokaje roznosili wino w wysokich kielichach, kolysaly sie napudrowane fryzury dam, ktos szczerze sie smial, ale Juta nie slyszala ani jednego dzwieku - zwierciadlo zagadkowo milczalo... Falbanki, kokardki, broszki i podwiazki - jak ona wczesniej tych wszystkich ozdobek nienawidzila, i jak teraz to wszystko jej sie podobalo! Potem w smutna, pusta komnate zapomnianego smoczego zamku wdarly sie i smiech, i glosy, i dzwonienie kielichow - cala przestrzen w srodku ramy zapelnilo jasne liczko przepieknej ksiezniczki Oliwii. Juta zagryzla wargi. Oliwia, otoczona kawalerami, laskawie przyjmowala oznaki zainteresowania. Tuz obok niej mignela w tlumie jasnowlosa glowa - i Juta az poczula zimny pot, ale nie, to nie byl Ostin. Ksiecia Kontestarii nie bylo na przyjeciu. -No a po coz istnieja letnie rezydencje? - Subtelnie usmiechajac sie, mowila Oliwia. - Oczywiscie po to, zeby urzadzac w nich pikniki i spacery w swietle ksiezyca... Dla romantycznych spotkan, i nie smiej sie, Wertrano! Oliwia odwrocila sie - i Juta zobaczyla siostre. Werta powstrzymywala sie od smiechu; na jej sukni, na ramionach, drzala cieniutka zalobna wstazeczka. Juta zmartwiala. Jakze to tak! Jakze to tak, posluchajcie! Ona przeciez jest jeszcze zywa... Oni ja pochowali, ale jakze to tak! Jak oni moga sie smiac, pic wino... Oni przeciez NAWET NIE SPROBOWALI jej uratowac! Oliwia w zwierciadle podniosla sie - podskoczyli liczni zalotnicy. Akmalijka ruszyla do drzwi, za jakimi widac bylo wspanialy egzotyczny sad, jednak zatrzymala sie. Zapytala na wpol odwrocona: -A tak wlasciwie, Werto... Co slychac o nieszczesnej Jucie? Wertrana w poczuciu winy wzruszyla ramionami: -Przeciez wiesz, heroldowie nawolywali rycerzy prawie dwiescie razy... Zaden sie nie zjawil. I dlaczego? -Dlaczego? - Usmiechnela sie Oliwia. - Czarujaca naiwnosc... Wszak wedlug prawa wyzwoliciel musialby sie z nia ozenic, oto dlaczego. Wyobrazasz to sobie - ozenic sie z Juta! - I odwrociwszy sie, wyszla w towarzystwie zalotnikow. Juta siedziala zdretwiala; zwierciadlo zgaslo i w zmetnialej jego powierzchni zobaczyla siebie - brzydka, niezgrabna, z wielkimi kroplami lez na rozpalonych policzkach... A potem zobaczyla za swoimi plecami Armana. -Nikt nie przyjdzie - powiedziala Juta cicho. Arman milczal. -Nikt nie przyjdzie! - Powtorzyla glosniej. - Po co mnie wykradliscie, po mnie nikt nie przyjdzie! -To nie twoja sprawa - powiedzial Arman pochmurno. -Nie moja? - Palce Juty gniotly i strzepily brzeg balachonu. Nie moja? Trzeba bylo od razu mnie pozrec, a nie meczyc sie samemu i mnie... Zwodzic. Arman patrzyl na pokryte pajeczynami sciany. -Po co... - Glos Juty drzal. - Jakbyscie wykradli urodziwa dziewczyne... Po nia zjawilyby sie, zeby sie bic, setki rycerzy... Przeciez tego chcecie? Ja wiem... Ja dawno zrozumialam... To po co wykradliscie... Mnie? Arman spytal powoli: -Wiec ciebie zwa Juta? Juta milczala. Arman odwrocil sie. Jaka niedorzeczna byla cala ta rozmowa, zwlaszcza teraz, po dlugich godzinach, spedzonych w podziemiach, na osobnosci z przodkami, z rodem, z Prawem... Pytal martwego kamienia o rade i otrzymywal jedna i te sama odpowiedz: "Rozkwitaj w rzemiosle..." Wiec przyjdzie zawiesc Jute do rytualnej sali. Ona mowi prawde - nie ma sensu czekac na wyzwoliciela. Mozliwe, ze... Tak bedzie lepiej? Czemu on, Arm-Ann, do tej pory pozostal niegodny przodkow, najnikczemniejszy, najmizerniejszy w rodzie? Jest czystej krwi potomkiem Sam-Ara! W czym ta ksiezniczka jest lepsza lub gorsza od setek innych takich samych ksiezniczek, ktore spotkaly w Rytualnej Sali swoja przerazajaca, ale taka uroczysta smierc? Cos zmienilo sie w jego twarzy. Juta zauwazyla to od razu i w jednej chwili przestala plakac. Nowy strach, niepodobny do poprzednich, pelznacy i paralizujacy strach, pojawil sie nagle, nie wiadomo dlaczego i w kilka chwil calkowicie zawladnal ksiezniczka. Arman zwrocil na nia oczy - i w jego ludzkich rysach zobaczyla i kosciany grzebien, i zakrzywione, wyszczerzone zeby, i blask plomienia spod ciezkich lukow brwi. Smok. -Juto - powiedzial Arman. Glos jego, zazwyczaj ochrypniety, teraz zabrzmial jak zgrzyt. - Juto. Ksiezniczka nie mogla przemowic ani slowa. Arman wstal. Teraz? Po prostu teraz? -Idziemy - powiedzial, a slowa jego przeciely powietrze niczym ostrze siekiery. Podniosla sie, pokorna, zmartwiala pod jego spojrzeniem. Tak patrzyl ojciec jego i dziad jego, i dwiescie pokolen... Ale wzrok jego zmetnial. Przed nim stala dziewczyna, zalosna i bezradna. Twarz jej nagle zasnula sie mgla, mimo to on wyraznie, wyrazniej niz to bylo mozliwe, zobaczyl jej rzesy, zlepione od lez w urocze stozki. Przeklenstwo. Juta zachwiala sie, zakolysala, rozpadla sie w natloku chaotycznych obrazow i po tlustym, sliskim zboczu, potoczyly sie nieforemne grudki. Ostro, nieznosnie zapachnialo kwiatami; grudki toczyly sie i toczyly, wielkie, malenkie, pulsujace; kazda zostawiala w rzadkim blocie na zboczu nierowna drozke i drozki te przecinaly sie, schodzily sie i rozchodzily, i Arman nie mogl juz na to patrzec. Obiema rekami trzymajac sie za gardlo, usiadl na kamiennej podlodze, Juta, oprzytomniawszy stala nad nim - zmieszana, zlekniona, drzaca. Dwiescie pierwszy potomek nigdy nie bedzie w stanie wypelnic woli przeznaczenia. Rod zakonczyl sie haniebnie, wydawszy na swiat niewatpliwie godnego pogardy wyrodka. Rozdzial piaty Dicarlnn? eln?o - cciaionue eiainuDldaiai a ecdl adreiir. Ii/u ilirnunir. Ilai alcaiiii.*Rde-Rii Nadchodzil sztorm. Caly dzien morze uderzalo wsciekle o skaly, a pod wieczor zrobilo sie cicho i duszno i nawet na szczycie wiezy nie odczuwalo sie najmniejszego powiewu. Cisza byla grozna, wrecz wymowna. Arman szalal. Blady, prawie siny, zmizernialy, przepelniony zjadliwa ironia, siedzial w fotelu przed kominkiem, polozywszy nogi w trzewikach na zawalony butelkami stol, saczyl wino i glosno rozmawial sam ze soba. Jucie, ktora przyczaila sie za drzwiami, robilo sie raz goraco a raz zimno. -I zjawil sie na swiecie dwiescie pierwszy potomek! - Rzekl Arman, wstrzymujac dziki smiech. - I pozostal wsrod zywych... I nie zachlysnal sie winem, otoz to... - Podniosl butelke do ust i pociagnal wielki lyk - i nie wpadl do morza... I nie zginal przypadkiem, jak to bywa z wy... Wyrodkami... I rozkwital... Rozkwital w rzemiosle, i to jeszcze w jakim! Ogarnelo go... Wypelnil sie... Umilowal... Blekitny kapelusik. Kapelusik, tak! Zamierzal sam siebie przechytrzyc... Przybedzie, niby, duren... Glupek, tak... I wyzwoli potomka od... Od... O przekle-enstwo! Wykrzywiwszy twarz, Arman zatlukl piesciami po stole. Juta, podgladajac przez szczeline w drzwiach, drzala, juz od godziny nie odwazyla sie odejsc. Wszystko juz dawno stalo sie dla niej zrozumiale. Historia porwania Juty, odarta z niedomowien i przyozdobien, okazala sie idiotyczna pomylka. -On przechytrzyl siebie! - Wrzeszczal Arman ze zloscia. - Ale losu... Nie oszukasz, ty... Dwiescie pierwszy potomku! Rozpacz Armana przerazala Jute, cos w srodku sciskalo ja bolesnie, jakby przeczuwajac zlo. Ksiezniczka dosyc szybko domyslila sie, ze nieszczescie Armana powiazane jest z niejakim "rzemioslem", ale co to oznacza, przeciez smoki nie zajmuja sie rzemioslem? Juta przypomniala sobie to straszne spojrzenie, co tak ja przeleklo przed tym, jak Armanowi przytrafil sie ten dziwny atak. Z jakiegos powodu zaczelo jej sie zdawac, ze "rzemioslo" i to spojrzenie w tajemniczy sposob sa ze soba powiazane, i po jej plecach przebiegaly wstretne mrowki. Slowo "rzemioslo" trafialo sie w klinowych tekstach, ktore ozdabialy podziemia. Co ono oznaczalo? Jak jest powiazane z jej, Juty, losem? -Potomku Sam-Ara! - Wykrzykiwal Arman, zachlystujac sie winem. - Czemu nie zdechles bedac niemowleciem? Czemu dozyles do tego dnia i do tego kapelusika, i do tej ksiezniczki? Juta gryzla palce. -Myslales... - Armanowy glos oslabl - myslales schowac sie za plecami durnego wyzwoliciela z mieczem... Uciec od obowiazku... Od czci... Od slawy... Myslales wykpic sie, wyrzutku... Na chwile ucichl, zakrywszy twarz dlonmi. Juta ostroznie przestapila z nogi na noge. Jakby wyczuwajac jej obecnosc, Arman odwrocil sie w strone drzwi. W zoltawym swietle nadchodzacej burzy, Juta zobaczyla jego oblicze. To bylo oblicze czlowieka naznaczonego glebokim cierpieniem. Juta rozczulila sie. A rozczuliwszy sie, stracila czujnosc, zanadto naparla na drzwi - te skrzypnely i otworzyly sie. Ksiezniczka nie zdazyla odskoczyc. -A-a - burknal Arman, ani troche sie nie dziwiac. - Oto ona, ofiara. Sprobowal wstac. Cofajac sie, wyciagnela przed siebie rece, jakby broniac sie i wymamrotala: -Arm-Ann... Wyszczerzyl sie: -Jak, jak? Co powiedzialas, ksiezniczko? I zanim Juta zdazyla odpowiedziec, dmuchnal na nia. Nawet nie dmuchnal - chuchnal, tak smoki ziona ogniem. Arman zapomnial, ze przebywa w ludzkiej postaci. A moze, od wina i przezyc, obydwie jego postacie calkiem zlaly sie w jego swiadomosci. Jakkolwiek by bylo, ale Arman chuchnal. Do granic wystraszona Juta rzucila sie do ucieczki. Smok, placzac sie, potykajac i trzymajac scian, ruszyl w dal. Byl pijany, jak nigdy. Za trzecim razem przeistoczyl sie w smoka i poczlapal przez tunel. I ledwie dostawszy sie do wyjscia, podniosl sie na skrzydlach. Wieczor byl plonacy, krwawoczerwony, absolutnie bezwietrzny. Morze glucho szumialo; Armana zarzucilo w bok, musnal skrzydlem wode i ledwo nie wpadl w fale, jednak w ostatniej chwili wyrownal lot, chociaz z niemalym wysilkiem. Szybko zmierzchalo. Dretwialy mu skrzydla, w glowie szumialo od wypitego wina, nijak nie mogl podniesc sie wyzej - ciagnal go w dol ociezaly brzuch. Morze, ktoremu wypadalo byc w dole, rwalo sie to stac deba, to przetaczac sie na bok. Zamek raz po raz lazl mu przed oczy, chociaz Arman wciaz odwracal sie do niego ogonem. Jestem trzezwy - ciezko przetaczalo sie w jego zamroczonej glowie. Jestem calkowicie zdolny... Przeklenstwo! Znowu zaczerpnal wody na skrzydlo i rozzloscil sie, i ta zlosc pomogla mu sie opanowac. Zniewazajac siebie i caly swiat, rzucil sie daleko od brzegu i od zamku, gnany nienawiscia i rozpacza. Bezwietrznie. Niebo jednak zaciagnelo sie; od horyzontu pelzly ciemne, bardziej podobne do zwalow czarnoziemu, bezksztaltne gromady napecznialych woda burzowych chmur. Armana mdlilo. Chaotycznie machajac naraz oslabionymi skrzydlami, lecial i lecial, jakby starajac sie uciec od siebie. Stojace nad morzem powietrze zadrzalo. Potem zadrzalo jeszcze i od razu, bez uprzedzenia, nadlecial lodowaty wicher. Zapadla ciemnosc, tylko kraj nieba raptem jaskrawo rozblysnal, aby w tej samej chwili zgasnac. Burza. Armanowi zrobilo sie wesolo. Coz, niech tam. To zabawne. To przygoda. Byle dalej od zamku, od ksiezniczki, od Rytualnej Sali, od Sali Klinopisow, od takiego zycia. Daleko. Horyzont rozblysnal znowu i znowu, i znowu, i raptem czujne ucho Armana wylowilo w rytmicznym huku morza dalekie echo: uhu-hu... Arman chcial sie usmiechnac, jednak zebata paszcza nie byla przystosowana do tego typu min. Rozjuszony wicher znienacka porwal go za skrzydla, zakrecil, obsypal slonymi bryzgami; w tym momencie po lusce zabebnily rzesiscie wielkie krople. Arman czul, jak sciekaja na podbrzusze, omijajac luski, skapuja ze scisnietych pazurow. Trzeba wracac, pomyslal Arman. Byl jeszcze calkiem wesoly, ale juz zmeczony. I wtenczas wszystko sie zaczelo. Burza nadeszla raptownie z cala swoja zlosliwoscia i bezwzglednoscia. Arman miotal sie miedzy blyskawicami; niebo nad jego glowa, co chwile pokrywalo sie siecia blekitnych zyl. Niebo udreczone, ryczalo, szalenczo krzyczalo od horyzontu do horyzontu, i w tym zamecie fal i chmur nie bylo juz ani gory, ani dolu, ani jakiegos pewnego kierunku. Smok zdaje sie otrzezwial, ale to juz nie mialo znaczenia. Nawet palace pragnienie powrotu nie moglo pomoc w metnym mroku i ostatecznie zabladzil. Chmury oblepily go czarna wata, prawe skrzydlo zlapal skurcz i odmowilo posluszenstwa. Kilka dlugich sekund po prostu spadal, jak postrzelona lyska, potem skrzydlo nagle zalopotalo z szalona sila i Arman wysliznal sie spod olbrzymiej fali, ktora juz gotowa byla go zlizac, jak zaba zlizuje nisko lecaca nieostrozna muszke. Jednak blyskawica - blyskawica nie miala ochoty wypuscic zdobyczy. Ktos bezmiernie starszy niz przodkowie jaszczura, ktos uzbrojony w iskrzacy wyrazny oszczep, niemilosiernie celowal w ciemny grzbiet z koscianym grzebieniem. Zamachnal sie raz i drugi, a trzeci raz ledwie nie stal sie dla Armana ostatnim, i niechybnej zguby udalo sie uniknac tylko porywczym, karkolomnym manewrem. Ojciec. Jego ojciec krazyl nad morzem i stracila go blyskawica. W pewnym momencie Armanowi zdawalo sie, ze widmo ojca, widmo czarnego, zabitego przez piorun smoka szczerzy sie tuz obok, potem, ze przez chmury spogladaja jego czerwone oczy. Arman pojal, ze to smierc. Dziwne, nie przelakl sie i nie poczul ulgi, tylko naszla go, jakby z zewnatrz, uroczysta mysl: tak oto skonczyl slawny rod... Blyskawica rozciagnela sie na cala dlugosc nieba - jakby ktos nakreslil olbrzymie genealogiczne drzewo. Juta spogladala na burze przez kraty okna, kulila sie od porywow wiatru i wzdrygala od uderzen gromu. Nie bala sie burzy. Kiedys pysznila sie swoja odwaga przed innymi dzieciakami; teraz, raz po raz przypominala sobie slowa siwej nianki - wychowawczyni malenkiej ksiezniczki Maj. -Blyskawica - mowila babulenka podczas burzy - blyskawica smokow szuka... Nie lubi ich, nie, ogniem wypala. Jak zobaczycie blyskawice - wiedzcie, to po smocza dusze... Juta wzdrygala sie, kulila od wiatru i nie wiedziala, radowac sie, martwic, czy bac. Arman polecial pijany, zupelnie zamroczony; pol godziny pozniej rozpetala sie burza i juz tyle czasu minelo, a smoka ciagle nie ma i nie ma... Czy on jeszcze zyje? Jesli nie, to Juta jest wolna. Poki co nie wiadomo, jak wydostac sie z zamku i znalezc droge do domu, ale straznik zginal, wiec Jucie nie zagraza mroczne niebezpieczenstwo, powiazane ze slowem "rzemioslo". A jesli Arman zyje? Czy bedzie potrafil wrocic, znalezc zamek w calkowitych ciemnosciach? Jesli nie bedzie potrafil, to jakikolwiek rycerz, jesli sie zjawi, bedzie calkowicie bezpieczny. Koniec ze strasznymi snami i uciazliwymi myslami. I zamek, i skarby - przeciez w zamku przechowuje sie skarby - wszystko to nalezy sie jej, Jucie i temu, kto przyjdzie ja ratowac. Tak czy siak - wychodzi Jucie na dobre ta cala burza. Smok ginie w morzu - jaki szczesliwy przypadek! Uderzylo w oczy biale swiatlo blyskawicy. Arman opowiadal jej o swoich przodkach. Dal jej swoja chlamide. Pojmal dla niej koze. Moze zjesc ja, Jute. On i wyzwoliciela zje. Blyskawice rozdzieraly niebo nieprzerwanie - zrobilo sie jasno jak w dzien. On jest samotny i nieszczesliwy. Zamek trzasl sie od uderzen straszliwych fal oszalalego morza. Na wiezy szalal wicher. Uczepiwszy sie kamiennego zeba, Juta sprobowala krzyczec - ale wiatr, zadrwiwszy z tego glupiego wybryku, zamknal jej usta. Dziewczyna przycichla, wcisnawszy sie w kamien, sluchajac ryku morza i uderzen blyskawic. Co moze zrobic jedna ksiezniczka przeciwko wzburzonemu zywiolowi? On nie znajdzie drogi do domu. Oslabnie. Blyskawica go zabije. Zagrzmial grom, jakby spieszac potwierdzic jej mysli. Wtedy Juta wysunela sie zza zeba i pokazala niebu jezyk. Pamietala gdzie przechowywane sa pochodnie. Za jednym razem udawalo sie przyniesc wszystkiego dziesiec, dwanascie; Juta bala sie, ze nie zdazy. Pochodnie, zwalone w stos na szczycie wiezy, natychmiast przemokly. Nie wiedziala, czy uda jej sie rozpalic ognisko, czy nie. Upadlszy w ciemnosciach, obtarla kolana, polamala wszystkie paznokcie na palcach prawej reki i bolesnie podrapala policzki. Krzesiwo znalazlo sie na kominku; rece nie sluchaly sie jej, iskra sie nie pojawiala, pochodnia nie chciala sie zajac. Nareszcie, zataczajac sie, doniosla ogien do wiezy. Wiatr, rechoczac, od razu go zgasil. Powtorzyla cala droge od poczatku i, calym cialem chroniac ogien od wiatru, wetknela pochodnie w kopiec takich samych, ale przemoknietych pochodni. Ogien zadymil i, jak sie jej zdawalo, zgasl. Zbieralo sie jej na placz, gdy w koncu spod gory pochodni ulozonych na wiezy, wypelzl niepewny dymek. Juta cofnela sie. Ognisko raptem zaplonelo, troche opalajac jej wlosy. Pochodnie mial Arman nad podziw dobre i Jucie przyszlo odstapic otoczony kamiennymi zebami placyk burzliwemu ogniowi. Wiatr bezsilnie sie zloscil, ale przez to jeszcze bardziej rozdmuchiwal plomien na wierzcholku wiezy. Chlostal deszcz, palil sie stos osmolonych palek. Juta stala na dole, na ciemnych schodach i zaciskala dlonie. Zobaczy? Czy juz jest martwy? Zobaczy? Arman zobaczyl, ale nie od razu pojal, ze to nie miraz. Ognik zdawal sie daleki, slaby i malenki. Ale to byla jedyna latarnia w tej mieszaninie z nieba, wody i smierci. I polecial w kierunku ognika, rzucajac sie na bok za kazdym razem, kiedy slyszal nad glowa cichy trzask, ktory zapowiadal kolejne uderzenie pioruna. Morze rozdziawialo setki zachlannych paszczy, otoczonych wargami z piany. Morze chcialo pozrec smoka. Ale ognik zblizal sie i rosl, i przeobrazal sie w ognisko, i powstawal z ciemnosci zarys zamku, i ostatkiem sil wywinawszy sie blyskawicy, rzucil sie zmeczonym smoczym cialem w kierunku Wrot. *** Rankiem niebo przejasnialo. Placyk na wierzcholku zachodniej wiezy zachowal slady ogniska - czarne wegle, czarne kopcie na kamieniu, bialawy popiol.Arman przeszedl po popiele, ktory osiadl na jego stopach az po kostki, idac zostawial po sobie nierowne bezksztaltne slady - kulal. Rece jego, a szczegolnie prawa, bolaly od ramion, az po koncowki palcow. Wargi popekaly, oczy zaognily sie i ledwie wyzieraly spod opuchnietych powiek. Gardlo stracilo umiejetnosc wydawania wyraznych dzwiekow, dlatego mowic musial szeptem. -Widzialem ojca - szeptem powiedzial Jucie. Ta, opanowana na zewnatrz, ale w srodku przepelniona swiadomoscia wlasnego heroizmu, zdziwila sie: -Ojca? -Zdawalo mi sie... Ojciec zginal od uderzenia piorunem i runal w morze. Ja wtedy nie pokrylem sie jeszcze luska. Zamilkli. Arman ostroznie poruszal prawym ramieniem, sluchajac, jak skrzypia stawy. -Ojciec niekiedy przychodzi do mnie we snie... Wiesz, mialem bardzo surowego dziadka. Wychowywal mnie, kiedy zostalem osierocony. Jednak on mnie zniewazal. On i ojca zniewazal za to, ze nie mial wiecej synow, moich braci, zdolnych zabic mnie w pojedynku... Arman chrypial, ciezko mu bylo mowic. -A matka? - Zapytala Juta, tez szeptem. -Nie pamietam... Ojciec wczesnie... Utracil moja matke. Morze, zolte po sztormie, zawalone strzepkami wodorostow i porwanymi meduzami, niezgrabnie przetaczalo sie u podnoza wiezy. Juta nagle wyobrazila sobie milczaca, smutna smoczyce w postaci czlowieka, ktora stoi na wiezy i wyczekuje - meza? Synow? -A... Jakie one sa, kobiety-smoki? Arman milczal dlugo, i Juta zrozumiala, ze on i tak nie odpowie. -A wy chcielibyscie... Miec braci? - Zapytala wtedy. Arman patrzyl na morze. -Ja mam dwie siostry - powiedziala ksiezniczka, jakby zastanawiajac sie nad czyms. - Wertrana ma, co prawda, kiepski charakter, ale tez mnie kocha na swoj sposob. I ja ja. A Maj jest dobra i wesola, bylabym bardzo samotna, gdybym nie miala siostr... I tak jestem samotna. Nagle usmiechnela sie do swoich mysli: -A wiecie, kiedy mialam dziesiec lat, umialam zestrzelic z rogatki muche... -Tak? - Zdziwil sie Arman. - A co to takiego rogatka? Blogo zmruzywszy oczy, Juta spogladala w dal: -Rogatka... Paziowie, kuchciki i wszystkie dzieciaki z palacu chodzily za mna tabunem i nie zauwazaly, jaka jestem brzydka, im bylo wszystko jedno... -E, tam - przerwal Arman niezdecydowanie - nie taka znowu... Ksiezniczka usmiechnela sie: -A wam, po co ta delikatnosc? Przez moja brzydote wiele lez sie przelalo. I moich, i cudzych... Wiecie, jak to bywa, kiedy dzieciaki, podroslszy, nagle widza we wczorajszej przewodniczce posmiewisko? -Nie wiem - powiedzial Arman, wzdychajac. -I nie musicie - zgodzila sie Juta. I od razu, bez uprzedzenia, zapytala: - A co to takiego rzemioslo? Arman patrzyl, jak rodza sie nad horyzontem chmury, jasne, z okraglymi miekkimi bokami i plaska podstawa na dole. -Co to takiego rzemioslo? - Glos Juty zadrzal. -To - powoli odpowiedzial Arman - wlasnie to, czym tak zaslyneli moi przodkowie i w czym ja ani troche nie rozkwitam. To starozytny obrzed, powiazany... Jestes pewna, ze rzeczywiscie chcesz o tym uslyszec? -Jestem pewna - ledwo slyszalnie wymamrotala Juta. Arman rozgrzewal dlon prawej reki palcami lewej. -...Powiazany z wykradaniem i pozeraniem ksiezniczek. Juta nie zbladla, nie krzyknela i nie zamknela oczu. -No coz - powiedziala po krotkiej pauzie - czegos takiego po tym rodzie mozna sie bylo spodziewac. -Naprawde? - Zdziwil sie Arman. Slicznotki - kalidony majestatycznie krazyly nad gniazdem, raz po raz ospale pokrzykujac. -To znaczy, ze... - Zapytala Juta cicho -...ze i waleczny Sam-Ar, i synowie jego, Lir-Ir, i Nur-Ar, i Dir-Ar, i syn jego Akk-Ar... -Jak ty to zapamietalas? - Zdziwil sie Arman. -... Wszyscy oni byli ludozercami? - Wyszeptala Juta, nie zwracajac na niego uwagi. Arman rozgrzal dlon prawej reki i przeszedl do lokcia. -Ludozercy... Jakie... Niefortunne slowo. Juta go nie slyszala. Jej twarz zastygla w wyrazie, nawet nie strachu, a odrazy. -Rozszyfrowywalam ich pismo... Czytalam latopis ich zycia... Oni... Myslalam, ze byli potezni i slawni... A oni jedli ludzi, a do tego jeszcze kobiety! -Nie kobiety, a cnotliwe dziewczeta - burknal Arman. - Ksiezniczki. Juta obrocila sie do niego, a oczy jej byly pelne goryczy i gniewu: -I ten, kto napisal na kamieniu te wersy: "Ja wznosze sie do niebios, a moj cien lezy na skalach, malenki, jak zrenica myszki"... To napisal ludozerca? -Nie - szybko powiedzial Arman. - To ja napisalem. Juta wytrzeszczyla na niego oczy, zapominajac zamknac usta. -A ja nie jestem ludozerca, Juto - scisnal sobie lokiec, az zachrzescilo. - Przeciez ci powiedzialem, ze nie rozkwitalem w rzemiosle... Dlatego jestem wyrodkiem, dlatego nikczemnikiem, dlatego soba pogardzam. -Pogardzasz? - Ze zdziwienia Juta przeszla na "ty". -Posluchaj, we wszystkich rodach sa jakies prawa... Twoi krewni gardza toba, bo nie jestes piekna. To uwazaja za wade. A moja wada - w czym innym... Ja... No, kiedy bylem mlodziencem, to... Dziad mogl przetracic mi grzebien jednym uderzeniem ogona... On... Balem sie go bardziej niz smierci, ale to... Posluchaj, czemu ty sie tak we mnie wpatrujesz? Sam nie wiem... Po co to tobie... To nieciekawe. Chcac zalagodzic bolesna prawde swoich bezsensownych, klopotliwych slow, Arman nagle wyciagnal reke i wyrzucil w morze zweglona pochodnie. Ten calkowicie niespodziewany i, oczywiscie, ani troche grozny gest wydobyl z jej piersi krzyk, ktory sila swoja mogl sie rownac z przedsmiertnym. Wygodnie umoscili sie przed peknietym zwierciadlem i w milczeniu ogladali niespiesznie zmieniajace sie jeden za drugim obrazy z palacowego zycia. Snuly sie zaklopotane pokojowki, praczki rozwieszaly do suszenia olbrzymi proporzec z kocimi mordami; w kuchni bili sie kuchcikowie, krol rozmawial z generalami, paziowie grali w kamyki. Chimeryczne zwierciadlo raz po raz sprytnie wciskalo miedzy calkiem skladne scenki jakas absurdalna: szczegolnie polubilo domowe zwierzeta i przez dlugi czas lubowalo sie w rozmaitych szczegolach ich zycia. Wiesniaczka doila krowe, bily sie psy, utykala po poboczu kaczka, ciagnac za soba caly sznurek kaczat. Potem migotanie, pstre zamieszanie - i oto krolowa Werchniej Konty spaceruje po parku w towarzystwie frejliny. -Mama sie postarzala - cicho powiedziala Juta. Arman wylowil w jej slowach wyrzut i spochmurnial. Powierzchnia zwierciadla znowu zaciagnela sie faldami, potem pokryla sie barwnymi plamami i nareszcie rozjasnila. Juta wykrzyknela ozywiona: -A to moja siostra Maj! Dziewczatko siedzialo w parku na brzegu fontanny ze zlotymi rybkami - akurat tam, gdzie Juta tak lubila rozmawiac sama ze soba. Arman tez poznal ksiezniczke Maj - jakaz piekna byla wtedy, w przededniu karnawalu, jak jej pasowal kapelusik z lodeczka! - I ciezko westchnal. -Ona zupelnie nie jest do mnie podobna - powiedziala Juta - i to dobrze. Prawda? Maj nad czyms sie zamyslila. Niedbale poruszala reka zanurzona w wodzie i ploszyla rybki, zdawalo sie, ze nie widzi przy tym ani fontanny, ani siostry Wertrany, ktora wlasnie podeszla. -Jutro urzadzaja kapiel - powiedziala Werta, siadajac obok. - Pojedziesz? Maj wyciagnela reke z wody. Po jej palcach sciekaly przezroczyste kropelki. -Dlugo bedziesz pokazywala wszystkim swoja zgryzote? - Zapytala Wertrana sciszajac glos. - Czyzbys myslala, ze mnie nie smu... Obraz zmacil sie, zamglil i rozplynal, a podczas chwilowego migotania, zmienil je inny wizerunek - czereda krow, ktore po kolana zabrnely na mielizne rzeczki i powoli poruszaly szczekami i chlastaly ogonami po bokach z wystajacymi zebrami. -Ta druga - to tez twoja siostra? - Spytal Arman. Juta powoli kiwnela glowa. Krowy nie znikaly ze zwierciadla kilka minut; Juta patrzyla zatopiona w swoich myslach. Potem zwierciadlo znowu sie zamglilo i przez te mgle pomalu pojawialy sie kontury ptasiej klatki. W klatce krecila sie wielka, zielono-czerwona, papuga, ktora nieustannie paplala tylko sobie zrozumialym jezykiem, ze strachem odsuwajac sie od przystrojonej pierscieniami reki, ktora probowala wsunac miedzy prety klatki cienki, wypielegnowany palec. -...Nad wiek - dal sie slyszec ze zwierciadla meski glos, chociaz reka bez watpienia nalezala do mlodej kobiety. Melodyjnie zasmial sie inny, och, jak dobrze znany Jucie glos. Juta zastygla: -Kazcie zwierciadlu pokazac cos innego. -Juz mowilas do mnie "ty" - usmiechnal sie Arman. Juta oblala sie rumiencem: -Nakaz zwierciadlu... Arman wzruszyl ramionami: -Przeciez wiesz, ze niekiedy jemu absolutnie nie mozna rozkazywac. -Titi - piekny - delikatnie powiedzial glos ksiezniczki Oliwii. - No powiedz: "Titi... Titi dobry..." Papuga wybuchla ptasim wymyslaniem. Wypielegnowany palec szarpnal sie. -Tato, jakbys chcial znac moje zdanie... Uspokoj sie, Titi... Jakbys chcial znac moje zdanie, to cala ta historia ze smokiem jest, no, jak by ci to powiedziec... Troche falszywa. Nie zdziwilabym sie, gdyby sie okazalo, ze porwanie Juty wymyslono po to, zeby wydac ja, biedaczke, za maz. Wiesz przeciez, jak jej rodzice przezywali to, ze Juta skazana jest na wieczne dziewictwo? Klatka zakolysala sie. Papuga, nachyliwszy uwienczona czubkiem glowe, wykrzyknela ostrym, metalicznym glosem: -Mistrzcerrrrrremoni! Przystrojona pierscieniami reka natychmiast probowala pogladzic papuge miedzy pretami. Ptak panicznie zabil skrzydlami. -Moze jestem troszke cyniczna - westchnal dzwieczny glosik Oliwii - smok zaprawde straszliwy... Ale, tato, czegoz nie zrobisz gwoli szczesliwego zamazpojscia swojej latorosli? Juta jest, niestety, potworna i pomoc jej mogla tylko aureola ofiary. Przewidywali, ze ktokolwiek sprobuje ja "wyzwolic", jesli to slowo jest tu na miejscu. Niestety... Teraz, jak przypuszczam, Juta przyjdzie do domu sama, w lachmanach i wyjasni, ze udalo jej sie uciec... Biedaczka. -Ostroznie - z troska powiedzial mezczyzna. - Titi dziobnie cie w palec. Oliwia dzwiecznie sie rozesmiala. Potem kontynuowala powaznie: -Alez nie, naprawde, jak ci sie podoba ta wersja - swatanie przy pomocy smoka? -Trudno powiedziec - niepewnie ciagnal meski glos - czy ten smok nie jest udawany? -Nie wiem, nie wiem... Moze wynajety? Ogluszajaco zawrzeszczal Titi. -Zawsze bylo mi Juty zal - powiedziala Oliwia. - Ale dopoki nie otwierala ust. Jak jestes szpetna, wypada chociaz nauczyc sie grzecznosci! Dziewczyne zdobi... Zwierciadlo zamrugalo, zaplonelo i od razu, bez zapowiedzi, pokazalo prosie z ogonkiem sprezynka, ktore wylazilo na gore odpadkow. Arman milczal. Juta usmiechala sie, jednak od tego usmiechu bolaly ja wargi: -No jak? -Kto to? - Cicho spytal Arman. -Ksiezniczka z sasiedniego krolestwa... Oto kogo powinienes porwac - od rycerzy nie moglbys sie opedzic. Prosie z zaklopotaniem rylo w kupie pomyj. -A jej idea jest przeciez niezla - powiedziala Juta jak mogla najbardziej swobodnie. - Chcialbys pracowac jako swat? Arman popatrzyl na nia niewidzacym spojrzeniem. Juta starala sie z calej sily zachowac dobry nastroj: -Jakby tak dwie ksiezniczki na miesiac, a mozna i trzy... Dobrze, jesli dwie, to juz dwadziescia cztery wesela na rok! A jesli porywac od razu kilka... Przerwala, nie spuszczajac oczu z lustra. W zwierciadle ukazal sie ksiaze Ostin. Powoli jechal na koniu ciemnej masci, a kon smetnie chylil glowe, bo ksiaze raz po raz popuszczal wodze. Droga - nieznana Jucie, ciagnaca sie wsrod lasu sciezka - byla pusta. Ksiaze jechal sam, pochmurny i smutny, z pionowymi zmarszczkami u nasady nosa. Oto Ostin gleboko westchnal i podniosl glowe, Jucie zdalo sie, ze ich oczy sie spotkaly i ledwie sie powstrzymala, zeby go nie zawolac. W tej sekundzie zwierciadlo zamglilo sie na chwile, zeby od razu pokazac koguta, przygniatajacego pod soba kurke. -Kolega? - Szybko zapytal Arman. Juta milczala. -Kim on jest dla ciebie? Ha, Juto? -Nikim - burknela. - To ksiaze krainy Kontestarii o imieniu Ostin. -Ksiaze? - Arman wstal. - Jak on sie do ciebie odnosi? Juta podniosla na niego smutne spojrzenie: -Co za roznica, Armanie? Chodzil po komnacie: -Ksiaze... Nie jest tchorzem, mam nadzieje? Wtedy Juta tez sie podniosla: -Przestan. Ostin nie bedzie wyzwolicielem. Ja nie pozwole tobie zionac na niego ogniem! Zanim zdazysz zrobic Ostinowi jakas krzywde, ja rzuce sie z wiezy, zrozumiales?! Prawie nie podnosila glosu, jednak Arman, uderzony takim niespodziewanym i smialym naciskiem, zmieszal sie: -Jaka glupiutka... Przeciez nie zamierzam krzywdzic twojego chlopca, no co ty! -On taki moj, jak i twoj - twardo powiedziala Juta. *** Starozytny muzyczny instrument dzwieczal majestatycznie i surowo. Juta szukala coraz to nowych akordow, a Arman nie wazyl sie dotykac krysztalowych brzegow, przez zabobonny strach, ze jemu nic nie wyjdzie.-Moze choc umiesz spiewac? - Kpiaco zapytala ksiezniczka. Arman swoim zwyczajem wyszarpnal wlos z glowy: - Tylko nad morzem. Pod wycie wiatru. *** Czujac sie juz troche pewniej na zamku, Juta najpierw wykradla Armanowi pek kluczy.Gdyby jej zapytali, po co - ona prawdopodobnie nie potrafilaby odpowiedziec. Klucze przechowywane byly w zaroslym pajeczynami kacie Armanowej komnaty, na prawo od wejscia do niej. Co nimi mozna otworzyc i po co - bylo dalej niepojete, ale mozliwe, ze wlasnie ta okolicznosc skusila spryciare Jute. Arman z kluczy nie korzystal, i ze zniknely, zauwazyl z poczatku tylko pajak, ktory nie mial na czym mocowac pajeczyny. Juta, jak i wczesniej, miala duzo wolnego czasu - Arman zaczal regularnie latac nad ludzkie osiedla, gdzie staral sie, by o nim nie zapomniano - podpalal drzewa, ryczal, krazyl nad oszalalymi ze strachu wioskami. Takim sposobem spodziewal sie wstrzasnac miejscowymi smialkami i zachecic ich do chwalebnej wyprawy, choc poki co jednak, wychodzilo na odwrot - przestraszeni wojowie bali sie nawet pomyslec o potyczce z ziejacym ogniem smokiem. Juta nie wiedziala nic o celach Armanowych wedrowek - za kazdym razem wracal wycienczony i zly, i nie wyjawial jej prawdziwej przyczyny swoich lotow. Pozostawiona sama sobie, ksiezniczka zabrala sie za badanie zamknietych pomieszczen. Klodki byly strasznie zardzewiale, i klucze, jakkolwiek by Juta je szorowala kamyczkami i piaskiem, nie stawaly sie od tego bardziej uzyteczne. Kluczy bylo duzo i kazdy tak duzy, jak niewielki pogrzebacz. Nasadzone na stalowe kolo, i przez to podobne do niechlujnej zelaznej brody, byly straszliwie ciezkie i niezreczne, a przeciez trzeba bylo jeszcze sie domyslic, jaki zamek ktorym kluczem sie otwiera. Wieczorami chowala przed Armanem rece. Gargulce, watpliwe, zeby to byly rece ksiezniczki - cale w zadrapaniach i niezmywalnych plamach, z oblamanymi paznokciami i obdartymi kostkami palcow! Trud sie oplacil i pewnego pieknego dnia - z rana nijak nie wydawal sie az taki cudowny, gdyz bylo pochmurno i Juta ledwie nie poklocila sie z Armanem o jakas drobnostke - tak wiec tego pieknego dnia ciezki zamek, co setki lat ozdabial soba niezauwazalne drzwiczki w jednym z bocznych przejsc, szczeknal. Juta nie uwierzylaby wlasnym uszom, jakby od razu po pierwszym trzasku nie uslyszala drugiego i klucz w jej spracowanej rece nie przekrecilby sie na dwa obroty. Dziesiec tysiecy gargulcow! Zamek chwile jeszcze stawial opor, w koncu puscil, a masywne zdobienie odpadlo od niego, jak odpada guzik od solidnej z wygladu, ale starej kamizeli. Gruchnelo na kamienna podloge i gdyby upadlo Jucie na nogi, to ksiezniczka okulalaby do konca swoich dni. Hurkot dlugo niosl sie echem korytarzami, odbijajac sie od sciany do sciany; Juta nie miala czasu sluchac. Ilez razy przez te wszystkie dni, spedzone w siedlisku Armana, przychodzilo jej otwierac drzwi i za kazdym razem odczuwala przy tym nieporownywalna z niczym radosc zwyciestwa. Teraz to odczucie bylo nawet ostrzejsze, niz wtedy, kiedy udalo jej sie wydostac z wiezy. Zamek zostal pokonany, ale drzwi nie spieszyly sie z otwarciem. Juta pomyslala, czy nie wypowiedziec zaklecia, ale do tego nie doszlo - poddawszy sie pchnieciom, drzwi uchylily sie do wnetrza komnaty i na Jute wionela fala ciezkiego, stechlego powietrza. Ksiezniczka wystraszyla sie - wczesniej nie przyszlo jej jakos do glowy, ze znaleziska w takich dziwnych, zakazanych miejscach, moga okazac sie nie tyle zabawne ile przerazajace. Jakis czas zastanawiala sie, czy nie odejsc z godnoscia, poki jeszcze nie jest za pozno, jednak im dluzej stala, tym natarczywiej jej wrodzona ciekawosc domagala sie daniny. I koniec koncow, z trudem unoszac przed soba ciezki pek kluczy - swoja jedyna bron - Juta przecisnela sie przez szczeline w uchylonych drzwiach. Przeciag, wyrwawszy sie stad po raz pierwszy od setek lat, rozwiewal pod sufitem plachty starodawnej pajeczyny, w jakich kolysaly sie wyschle ciala starozytnych pajakow, ktore musialy tutaj poumierac z glodu. Delikatny powiew poruszal starozytne rupiecie, stertami zwalone wzdluz scian. Przyciskajac do piersi wiazke kluczy, Juta postapila naprzod i ostroznie nachylila sie nad najblizsza kupa przedmiotow. Na samym jej wierzcholku sterczalo na wpol zetlale drewniane naczynie. Dluga jego szyjka nosila slady ognia, a nizej, ze szczeliny na boku, wyciekla i zastygla struga czarnej cieczy. Ksiezniczce zrobilo sie troche nieswojo. Pokonujac strach, na palcach penetrowala komnate. Pokryta zeschnietymi zaciekami, kolo sciany lezala niewielka, z wygladu dobrze zachowana skrzyneczka. Powierzchnie jej pokrywaly rzezbienia - trojkaciki, romby, kola. Skobel, ktory kiedys zamykal skrzynke, walal sie tuz obok. Byl to haczyk o wymyslnym ksztalcie, zupelnie nie zardzewialy - zapewne zloty. Juta zachecona znaleziskiem odchylila wieczko noga, chcac odrzucic pokrywke. Gest byl prawdopodobnie za silny - pokrywka odleciala, ale w slad za nia poszly wszystkie cztery scianki skrzynki, tak ze po prostu sie rozpadla, niczym karciany domek, podnoszac tuman suchego i cuchnacego kurzu. Juta schowala twarz w chlamide. Pyl osiadl i wsrod starodawnych resztek skrzynki ukazaly sie bezladnie porozrzucane figurki. Oczywiscie, to byla gra planszowa; figurki czterech rodzajow i zapewne roznych kolorow, jednakze stwierdzenie tego na pewno nie bylo obecnie mozliwe. Wyrzezbione w kosci, z czarnymi, zamglonymi oczami, nijak nie przypominaly ani smokow, ani ludzi - niektore z nich mialy skrzydlo, ale tylko jedno; inne sciskaly w wielka piesc jedyna reke, a jeszcze inne za to byly sporzadzone w tak skomplikowany sposob, ze Juta, jakkolwiek sie starala, i tak nie potrafila policzyc ich glow i ogonow Wstrzymawszy oddech, Juta nachylila sie i dwoma palcami zlapala najblizsza kosciana figurke. Ta okazala sie nadspodziewanie ciezka, i w odpowiedzi na dotyk glucho zadzwieczala, jakby w jej tulowiu zakolysal sie dzwonek. Ksiezniczka ze strachem wypuscila znalezisko - upadlo bez najmniejszego dzwieku. Zaprawde, u smokow wszystko bylo nie tak, jak u ludzi... Zaintrygowana, pokonala chec ucieczki i kontynuowala przeglad. Skradajac sie wzdluz scian i badajac zwalone na sterty przedmioty, niespodziewanie dla samej siebie nagle uswiadomila sobie, ze trafila do pokoju dziecinnego. Do dawnego pokoju dziecinnego. Czerpaki i szklaneczki... A to, zdaje sie, resztki kolyski... Ciekawe, czy Arman mial zabawki? Jakiegokolwiek szmacianego smoka, ktorego tulil w objeciach zasypiajac, czy mieczyk albo klocki... Wlasciwie, po co smokowi klocki? Juta przypomniala sobie rozowe zaslonki w komnacie, ktora uzytkowala ona, potem Wertrana, a w koncu Maj. Jak by wygladala zawalona lalkami ich komnata, gdyby przez kilka stuleci nikt do niej nie zagladal? W kaciku pod oknem byla plama - jakby ktos rozchlapal goracy lak, ktory zastygl w ciemna plame. Juta wzdrygnela sie i zmruzyla oczy. Nie, nie zdawalo sie jej - na brzegu plamki wyraznie odroznial sie przysypany pylem odcisk. Odcisk dzieciecej reki. Glucho zaszumialy skrzydla w smoczym tunelu - Arman wrocil do zamku. Wieczorem smok odkryl, ze klucze zniknely. Juta siedziala przykucnieta przed kominkiem. Widzial tylko polowe jej policzka i czubek nosa - reszte chowaly rozczochrane wlosy i faldy grubej tkaniny. Cien kominkowych kratek oplotl komnate wymyslna koronka, ktora drzala w takt migotania ognia. Juta odwrocila glowe i Arman spotkal sie spojrzeniem z obludnie niewinnymi oczami ksiezniczki. Od razu przybrala obojetny wyraz twarzy i Arman musial przyznac, ze dziewczyna udaje bardzo umiejetnie. Nic nie powiedzial, ale zanim usiadl na zwyklym miejscu, obrocil fotel Juty i przysunal blizej swojego. Ksiezniczka nie wiedziala, jak ocenic zrobione przez Armana przemeblowanie, wiec na wszelki wypadek udala, ze niczego nie zauwazyla. Nie spogladajac na niego dalej, w zadumie podkladala drewna do kominka, ktory niebawem zostal zawalony w nadmiarze i ogien zaczal dusic sie pod nieznosnym ciezarem. Arman milczal. Ksiezniczka zdenerwowala sie i zaczela dmuchac w kominek, zeby naprawic swoj blad. Podniosl sie popiol. Juta przerwala, zeby odkaszlnac i przetrzec zaproszone popiolem oczy. -A ty, okazuje sie, jestes smiala dziewczyna - zauwazyl Arman. Juta uwaznie wpatrzyla sie w niego jednym okiem - drugie wlasnie tarla piescia: -Dlaczego tak uwazasz? Arman obserwowal teraz jej rece z polamanymi paznokciami, nielatwo bylo poradzic sobie z calym pekiem. Ale bezwstydnica! Patrzy na niego zaczerwienionymi od popiolu, jednak absolutnie niewinnymi oczami, a przeciez caly dzien spedzila, naruszajac jego zakazy! Arman nie wytrzymal i chrzaknal. Juta zdziwila sie: -A ty z czego sie smiejesz? Jakis czas patrzyli na siebie i Juta sie w koncu speszyla: -Siadaj - Arman wskazal Jucie fotel. Juta wytarla rece o chlamide, wstala, bokiem obeszla Armana i sprobowala przesunac ciezki fotel na poprzednie miejsce, tam gdzie stal, zanim Arman nie poczynil przemeblowan. Niestety bylo to zadanie ponad jej sily. Przez jakis czas cisze przerywalo tylko sapanie ksiezniczki i potrzaskiwanie ognia, ktory ledwie sie przebijal spomiedzy wzniesionej na nim piramidy z drew. Potem Juta sie poddala. -Zmeczylas sie? - Spytal Arman, kiedy dziewczyna, znowu bokiem, wdrapala sie na fotel i wcisnela w najdalszy jego kat. Nie odpowiedziala. Jej wlosy, ktore urosly przez czas uwiezienia i byly niedbale splecione na plecach w cos na podobienstwo warkocza, z przodu roztrzepaly sie zupelnie i przykrywaly twarz, tak, ze cala ksiazeca fryzura przypominala jakis dziwaczny rycerski helm z przylbica i oslonami po bokach. Z otworu w helmie patrzylo dwoje zmieszanych, ale hardych oczu. -Nie nudno ci tutaj? - Zapytal Arman. Juta, ktora nie spodziewala sie takiego pytania, poruszyla sie niespokojnie: -Nudno? -Zapewne nie nawyklas do samotnosci, zyjac w palacu? Juta wpatrywala sie w niego pytajaco - wie, czy nie? Arman umiejetnie udawal, ze niczego nie podejrzewa i Juta uspokoila sie. Usmiechnela sie, popatrzyla z ukosa. Helm sie zakolysal. -O to pytasz ty? Ty, ktory calusienkie zycie przebywasz w samotnosci? -Ja - to co innego... Chcial kontynuowac, ale dziewczyna bezceremonialnie mu przerwala: -Dlaczego? - Teraz z kolei zmieszal sie Arman. -Dlaczego ty to co innego? - Ciagnela dalej ksiezniczka. - Gdzie powiedziane, ze smoki powinny zyc w samotnosci? Posluchaj, odsun fotel. Ja nie moge tak rozmawiac - nos w nos. -Dlaczego? - Zapytal Arman msciwie. -Bo jestem ksiezniczka... Bo ty jestes obcym mezczyzna... To znaczy, nie mezczyzna nawet, a... Juta zaczerwienila sie jak rak i wyskoczyla z fotela. Jej fryzura zupelnie sie rozsypala. -Interesujace - kontynuowal Arman. - A kimze? Nie przyszla jej do glowy zadna cieta odpowiedz, gniewnie machnela reka i uciekla. W nocy przysnil jej sie Ostin, zakrwawiony, nadziany na straszliwy, zagiety pazur. We snie biegla, zalewajac sie lzami, a lzy obficie rosily slomiany materacyk. Obudzila sie drzaca i dlugo lezala w ciemnosciach, nie osmielajac sie zasnac. W koncu znowu sie zdrzemnela i zobaczyla Armana, ktory spal na fotelu przed kominkiem. Widziala jego spokojne, opuszczone powieki, bezwladna reke na podlokietniku, ufnie odchylona glowe, obnazona szyje... A obok, na stole, noz. Ten sam, ktorym on zazwyczaj kroil suszone mieso... Juta zobaczyla noz w swojej rece i wyobrazila sobie smoka, ktory szybuje nad morzem. Zabicie smoka jest niemozliwoscia... Arman spal. Suche wargi lekko sie odchylily, piers oddychala gleboko i rowno. Juta sciskala noz... Zdretwiala reke zlapal skurcz i Juta sie obudzila. Nie bylo noza, nie bylo Armana. Przez okienne kraty przedostawal sie swit. Powiedzial jej, ze jest zmeczony i spedzi dzien w swojej komnacie. Przypuszczenia, ze Juta nie odwazy sie kontynuowac zakazanych wypraw po zamku, nie potwierdzily sie. Odczekawszy dla przyzwoitosci cale pol godziny, ksiezniczka wyciagnela z ukrycia swoje bogactwa - klucze - i ruszyla na poszukiwanie przygod. Dzisiaj szczescie jej sprzyjalo - pierwsze z zamknietych drzwi pokonala niemal bez oporu. Przestapila prog - i zrozumiala, ze natknela sie na cos naprawde interesujacego. Okazujac swoj zachwyt radosnymi okrzykami, Juta nawet nie mogla przypuszczac, ze pojawil sie widz jej poczynan. Widzem byl Arman, ktory wygodnie umoscil sie przed czarodziejskim zwierciadlem. Widzial, jak Juta z lekiem weszla do sali, ktora okazala sie pierwsza w dlugiej amfiladzie komnat. Drzwi miedzy komnatami nie bylo i znalazlszy sie na srodku pierwszej z nich, uradowana Juta mogla zobaczyc - daleko i niewyraznie - ostatnia. Pek kluczy, przyczepiony do pasa ze sznura, wloczyl sie za dziewczyna niczym zbyt lekka kotwica za nazbyt ciezkim statkiem. Arman ciagle mial ochote zawolac ksiezniczke i sprawniej przyczepic klucze. Pierwsza komnata byla pusta. Druga okazala sie malenka i ciasna, za to trzecia nagle rozszerzyla sie w ogromna sale. -Gargulce - powiedziala Juta na glos. Arman uslyszal to i usmiechnal sie. W dalekim koncu sali majaczyl ledwie zauwazalny w polmroku pomost, czy moze olbrzymi fotel; Juta podeszla blizej - kamienne nozki fotela, podobne do sredniej grubosci kolumn, byly ozdobione plaskorzezbami. Juta spojrzala w dol i ledwie powstrzymala okrzyk. Prosto w oczy patrzyla na nia rozdziawiona biala paszcza, na szczescie tez kamienna. Glowa fantastycznego zwierza okazala sie podstawa nozki-kolumny. -Coz to takiego? - Zapytala Juta ochryplym glosem. - Pokryty luska i ze skrzydlami... Oni siadali... O tak? Arman usmiechnal sie ponuro. Nieublagany stary smok, czarny z miedzianym polyskiem, lubil, usadziwszy sie w fotelu, przez dlugi czas sluchac chlopczyka, ktory stal przed nim - drobny, podobny do karzelka przy potworze, pokrytym pobrzekujaca luska... Stary bardzo cenil starannie i na czas wyuczone lekcje. On we wszystkim mial racje, pomyslal Arman. Widzial dalej. Na jego oczach potezny, rozkwitajacy rod usechl, a on nic nie mogl na to poradzic. Mozliwe, ze gdyby ojciec w odpowiednim czasie go posluchal... Jego mysli przerwal krzyk Juty. Ksiezniczka przecisnela sie przez ukryte za fotelem malenkie drzwi i teraz stala posrodku niewielkiej jasnej komnatki, zawalonej blyszczacymi, iskrzacymi sie drobiazgami. Juta po kostki grzezla w rozsypanych perlach. Miedzy perlami poblyskiwaly diamenty, gdzieniegdzie takze zlotym blaskiem wabily starozytne monety. Wzdluz scian wznosily sie skrzynie, ustawione jedna na drugiej, przy czym nizsze miejscami pekly od ciezaru, i z tych szczelin patrzyly na Jute kosztowne kamienie. Aha, pomyslal Arman. Zrobilo mu sie jakos smutno. Smoczy skarbiec - granica marzen nawet dla ksiezniczki. Wiedzial, co teraz bedzie - czlowiek, ktory trafil na gore zlota, od razu traci rozum i w zachwycie zaczyna turlac sie po drogocennych zaspach. Ksiezniczka nachylila sie i zaczerpnela garsc perel. No, pomyslal Arman, teraz przygladanie sie, glupawy usmiech, przesypywanie w dloniach i szczesliwy smiech... Juta glupio sie usmiechnela... I wysypala perly z reki. Nawet nie wysypala, a niedbale wypuscila. Rozejrzala sie. Wytarla nos rekawem chlamidy. Arman nachylil sie ku tafli. Ale ksiezniczka - o dziwo! - Nie spieszyla sie radowac kupa zlota. Prychnawszy - i Armanowe ucho uslyszalo w tym prychnieciu zniewage - Juta wziela sie za badanie skarbca, tak samo rzeczowo, jak dotad badala Sale Klinopisow i komnate ze szklanymi organami. Bezksztaltne zlote samorodki nie mialy artystycznej wartosci i dlatego odlatywaly w daleki kat; w monetach interesujace byly tylko herby i profile wladcow. Trafialy sie wsrod nich i takie, ktorych nie widywal nawet palacowy astrolog, a juz on to byl znawca starozytnej historii i swego czasu dawal ksiezniczkom lekcje... Oczy Juty palaly ta sama niepowstrzymana ciekawoscia, jaka Arman zobaczyl na dole, w podziemiach, kiedy ksiezniczka po raz pierwszy starala sie odczytac starozytne teksty. Oto dobrala sie do skrzyni, ktora stala osobno z boku, wziela za wieko... Wieko bylo ciezkie, Juta zas uparta. Stekajac, otworzyla skrzynie - i cofnela sie. W srodku skrzyni wszystko jasnialo - nawet ona, ksiezniczka, ktora dorastala na dworze, nigdy w zyciu nie widziala takich skarbow. Nie zwyczajne wyszlifowane kamienie, nie po prostu zlote bryly - skrzynia byla pelna gotowych ozdob, z ktorych kazda kosztowala tyle, ze mozna by bylo wymienic ja na polowe krolestwa Werchnia Konta. Juta zanurzyla obydwie rece w skrzyni i, jakby to byla sloma, wyciagnela narecze roznych naszyjnikow. Przylozyla jakis do swojej chlamidy, nie spodobal sie jej, odrzucila go na bok. Wyciagnela z calej sterty korone - jednak jej glowa przeszla przez nia tak lekko i niezauwazalnie, ze Juta bardzo sie zdziwila, odkrywszy zamiast korony naszyjnik. Z trudem ja sciagnela, drapiac przy tym ucho. Wstrzasnela glowa z rozdraznieniem. Przechylila sie przez scianke skrzyni tak, ze tylko nogi zamajtaly w powietrzu. Wyprostowala sie, potrzasajac wielkim klebkiem czegos blyszczacego, niewiarygodnie kosztownego, dzwieczacego i przelewajacego sie w rekach... Ksiezniczka wzdrygnela sie. W klebku skarbow jej reka natknela sie na cos cieplego. Z zaskoczenia wypuscila kosztownosci i wszystkie razem z brzekiem i loskotem upadly na kupe zlota. Juta nachylila sie. Troche dalej od wszystkich cacek lezal sznur koralikow - nanizane na cienka, zlota nitke kolorowe kulki, przy czym kazda jakby swiecila wlasnym swiatlem od wewnatrz. Ksiezniczka wyciagnela reke - tak, one byly cieple, jak zywe, rozgrzane krwia cialo. I rzeczywiscie swiecily - Juta zobaczyla odblaski na swojej dloni. Czary. Gargulce, to czary! Ostroznie, niemal jak kocie, wziela sznur koralikow na rece. Byl niezwykle przyjemny w dotyku i palce Juty bezwiednie zaczely przebierac swietliste kulki. Rozowa... Liliowa... Blekitna... Zielono-niebieska... Jasnozielona... Zadzwieczala muzyka. To nie byla palacowa orkiestra - czyz moga miedziane rury grac tak wzruszajaco, tak lagodnie? Ciepla mgla, miekka, niczym najdelikatniejsza piana... Jaskrawopomaranczowe nad zielonym... Oslepiajaco biale nad blekitnym... Och, ona ma skrzydla, lata. Widzi ziemie z gory, tylko ze to nie ziemia, a morskie dno... Dookola przemykaja zlote rybki z czerwonymi ogonkami, nad glowa niespodziewanie zapalaja sie gwiazdki i ona dosiega do nich reka... ... Arman mknal korytarzami zamku. Za pozno. Dlaczego nie zauwazyl od razu? Dlaczego pozwolil... Teraz jest za pozno. Mimo to, pewny, ze nie zdazy, i tak biegl, skaczac po kilka stopni naraz i obijajac sie o sciany. ...Ona bierze gwiazdke do reki. Gwiazdka pokryta jest srebrna sierscia i oto otwiera dwoje wisniowych oczu, usmiechajac sie do ksiezniczki Juty... Juta usmiecha sie w odpowiedzi, zlote rybki klaszcza czerwonymi pletwami... Cudowne zwierzatko gwiazdka rozdziawia pyszczek... Pyszczek przeobraza sie w czarna dziure wszechswiata. Juta nie zdazyla nawet krzyknac, a juz ja ciagnelo w bezmyslna, zasliniona paszcze, a z nia rybki i gwiazdki... Czepiala sie nieba, ktore rwalo sie niczym plotno na scierki, Juta nawet slyszala trzask plotna... Swiat zwijal sie w rulon. Ksiezniczka, konwulsyjnie szarpiac sie w skretach coraz szybciej zwijajacego sie swiata, caly czas widziala katem oka dziewczynke, ktora spokojnie siedziala na krzesle. Dziewczynka przyszywala do slubnej sukni czarne guziki. -Juto!! Rzucilo ja w bok. Dziewczynka na krzesle ze zdziwieniem podniosla glowe, ale w tym momencie twarz Juty rozpalil siarczysty policzek, glowa jej odskoczyla na bok - i wszystko przepadlo. -Juto!! Jeszcze jedno uderzenie. Juta krzyknela i probowala odepchnac tego, kto silnie trzymal ja w objeciach i nie wypuszczal Trzasl i szarpal, a ona raz za razem uderzala twarza o jego piers. -N-nie... - wydusila. Ten, ktory ja trzymal, zamarl. Juta zdolala uwolnic glowe i popatrzec na niego - Arman. Zdawalo jej sie, ze jest rozjuszony; blady i rozdygotany z gniewu. Nie wymyslila niczego lepszego, niz sie rozplakac. Arman potrzymal ja jeszcze moment, potrzymal - i wypuscil. -Zamknij mnie - chlipala. -Zamkne - obiecal ze znuzeniem. -Na trzy zamki... -Na cztery. -Mozesz mnie zbic, jesli chcesz... -Zbije... -Nie, naprawde, ja zasluzylam! -Zasluzylas. Ale juz nie placz. -Zle sie czuje... Glowa... -Przejdzie. Ostroznie polozyl ja na slomianym materacyku. Ksiezniczka jeszcze raz chlipnela i zapytala szeptem: -Co to bylo, Armanie? Kto i po co zrobil taka rzecz? Arman wzruszyl ramionami: -Nikt nie wie... Swego czasu takie sztuczki przyjeto dawac wrogom podczas wielkich swiat. Ta ze skarbca, zgubila nie wiadomo ile istnien... Mozliwe, ze to roslina albo zwierze. Mozliwe, ze naczynie dla kogos nienasyconego, ktorego jedynym pragnieniem jest pozerac i pozerac... Juz sie z toba niemal pozegnalem, Juto... Oczy jej, ze strachu, staly sie ogromne, lsniace, a twarz stala sie wrecz intrygujaco piekna. Przez jakis czas po historii ze sznurem koralikow Arman nie odchodzil od Juty ani na krok. Czul sie przez to dziwnie i niezrecznie, a i ona czula sie jakos nieswojo. Przymusowe, nieustanne towarzystwo dla obojga bylo krepujace, ale Arman twardo postanowil nie spuszczac jej z oczu - a nuz cos sie jej przytrafi, a on przeciez za nia odpowiada. On za nia odpowiada. Co za bezsensowne polaczenie slow? On nigdy w zyciu za nikogo, oprocz siebie, nie odpowiadal. Ale wystarczajaco straszna byla dla niego gonitwa po schodach i korytarzach, kiedy spieszyl jej na pomoc - i bal sie spoznic... A wlasciwie, gdyby ksiezniczka stala sie ofiara nieszczesliwego wypadku - czy nie pozbawiloby to Armana niepotrzebnych zmartwien? Czy rozstrzygniecie bolesnego wyboru, jakiego nikt jeszcze nie uchylil, nie rozwiazaloby sie samo z siebie? Zaniosl czarodziejski sznur korali daleko w morze i utopil w glebokich odmetach. W drodze powrotnej dreczyla go mysl - w jakie tarapaty wpadla ksiezniczka tym razem? Ale spotkal ja stojaca na wiezy, a jej ciemny balachon rozwiewal sie niczym piracka bandera. Wiecej nigdzie na dlugo nie wylatywal. W komorze znalazly sie igly z nitkami. Igly trzeba bylo dlugo szorowac piaskiem, jednak Arman byl zadowolony - zawsze to jakas robota dla Juty. Potem ksiezniczka usiadla do szycia. Usiadl naprzeciwko i obserwowal ten nielatwy proces. Ksiezniczka raz po raz upuszczala igle, parskala ze smiechu i wreszcie znalazla sposob, jak przyszyc kraj plotna do dolu chlamidy. -Czego ciebie uczyli w palacu? Czym ty masz zamiar uradowac przyszlego meza? Pokroila plotno nozem - w srodku zostawila nietkniety skrawek, reszte postrzepila w kosmate fredzelki, po czym skrecila je w malownicze sploty. Przymocowala w srodku kokarde ze sznurka i sprytnie poslugujac sie kamykiem zamiast mlotka i zelazna szpilka zamiast gwozdzia, przyczepila swoj wytwor nad kominkiem. Szpilka mocno weszla w szczeline miedzy kamieniami; z boku wszystko razem wygladalo jak egzotyczny kwiat. Arman zdziwil sie. Juta westchnela z ironia. -Watpie, zeby jakiemukolwiek mezowi sie to spodobalo. Jak sadzisz? -Moim zdaniem wspaniale - stwierdzil Arman. Po kilku dniach ksiezniczka spytala, machajac igla: -Pamietasz, przyznales sie, ze napisales te wersy o cieniu? -Tak? - Arman, zdaje sie, myslal o czyms innym. -"Moj cien lezy na skalach, malenki, jak zrenica myszki..." -Ach, to... -Czyzbys widzial, jaka zrenice ma myszka? -Nie. Sprobuj zlowic myszke, a co dopiero popatrzec jej w oczy! Juta dalej machala igla, nie patrzac na szycie. Wzrok jej zasnula mgielka - zdawalo sie, ze jest wzruszona i rownoczesnie zdziwiona. -Armanie... Czy nie moglbys mi wyjasnic, no... No, z czego ty ukladasz takie... No, wiersze, czy co? Arman uniosl brwi: -Wiersze? Juta rozlozyla rece: -Wiesz, u nas w palacu byl nadworny poeta, pisal wiersze na swieta i ukladal na zamowienie milosne listy... Ale to bylo co innego. "Dobrodziejstwa do pochodni cudownej wielce podobne"... Odlozywszy plotno, nagle nachylila sie ku niemu: -Armanie, jestes poteznym, ziejacym ogniem jaszczurem... Co tobie do zrenicy myszki? Wzruszyl ramionami: -Nie podoba ci sie? -Podoba - odpowiedziala cicho. - Bardzo. Zamilkli. -A twoim zdaniem, wiersze - to co? - Zapytal Arman prowokacyjnym tonem. Juta, wpadla w uniesienie i z blyskiem natchnienia w oczach powiedziala: -To, czego nie mozna zobaczyc, mozna tylko odczuc... -Dobrze - powiedzial powaznie smok. - Wiec ja mowie: "Placek rozczynia sie w moim zywocie". To wiersz. Juta, ktora zdazyla juz poszybowac na skrzydlach poetyckiej wyobrazni, ledwie nie zakrztusila sie z oburzenia: -Durny! Co tu ma do rzeczy placek! -Ja nigdy nie widzialem, jak sie go rozczynia. Za to czuje to wspaniale! Jakis czas Juta starala sie przysluchac temu, co dzialo sie w jej zywocie. W zadumie uklula sie igla, wlozyla zraniony palec do ust i poprosila pokornie: -Nie udawaj, prosze. Ty doskonale rozumiesz, o czym ja mowie. Gdybys powiedzial: "oto swit lagodnie dotknal morza", czy "oto kalidon delikatnie pocalowal towarzyszke"... Juta przerwala. Nowa mysl, niespodziewana i zuchwala, sprawila, ze zamarla z otwartymi ustami. -Armanie... - Spytala szeptem. - A ty kogokolwiek, kiedykolwiek... Calowales? Patrzyla na niego z uporem - okazalo sie, ze ma ciemnobrazowe oczy z czarnymi obwodkami na brzegach. Jak obrecze, pomyslal Arman. W dziecinstwie lubil zaszywac sie w ciemny kacik i tam cichutko marzyc o czyms niepewnym, zamglonym, jednak bezgranicznie dobrym i lagodnym. Na pewno tak sobie wtedy wyobrazal matke, ktorej nie pamietal. Doprowadziwszy sie do lez szczescia, delikatnie gladzil kogos, widzianego tylko jego zaplakanymi oczami i czul, jak ten ktos piesci go i caluje... Lzawe dziecinstwo bez kobiecej lagodnosci! Co prawda sentymentalne napady z wiekiem szybko minely. -Armanie... Powiedzialam cos nie tak? Niespodziewanie polozyl reke na jej ramieniu. Zamarla, nie wiedzac, jak przyjac ten gest. -Posluchaj... Tam, w podziemiu, chcialem jeszcze cos wyryc na kamieniu. Jestes ciekawa? Kiwnela glowa, starajac sie nie poruszyc ramieniem, nakrytym jego dlonia. Arman przygryzl wargi i powiedzial zachryplym glosem: Samotne niebo schowalo twarz w chmury. Zapewne z goryczy... Przestalo stroic miny do zwierciadla morza. Zamilkl. Czarny aksamit nocy - wezglowie moje Lancuch dalekich ogni - naszyjnik moj... Bedzie przez czas spalone imie moje. Rekodzielo ksiezniczki dawno zsunelo sie na podloge i teraz tesknilo tam, zapomniane. -I ty nie wyryles tego na kamieniu? - Zapytala Juta szeptem. Arman zmarszczyl brwi: -Miejsca, wiesz, jest malo na tych kamieniach... No i jakies to wszystko... Wydumane. Nieznaczace. -Nieznaczace? -W porownaniu z historia moich przodkow... Na tle tych wszystkich bratobojczych pojedynkow i wojen, i bitwy z Jukka, morskim potworem... Jakies niebo, co robi miny i lancuch ogni... Juta uwaznie spojrzala mu w oczy: -Wiesz... Nie wydaje mi sie, ze zabijanie braci, czy nawet walka z Jukka... Ze to jest bardziej zaszczytne, niz opowiadanie o samotnym niebie. Arman usmiechnal sie: Latajace grona siwych chmur. Ich ciemne cienie na zieleni traw... Niemy korowod wiekow - echo zapomnianych zabaw. -To jest dobre - natychmiast ocenila Juta. - To... - I od razu powtorzyla wszystkie trzy wersy z pamieci; powoli, jakby delektujac sie slowami. Arman obserwowal ja z ciekawoscia, nawijajac na palec jakas przypadkowa niteczke. Jakkolwiek by patrzec, niespodziewana przyjemnosc sprawialy mu i jej pochwaly i zarliwe zainteresowanie. A Juta powtarzala, marszczac czolo: -"Latajace grona siwych chmur"... - i nagle podniosla na Armana blyszczace oczy: - Posluchaj... A jakby tak: "Latajace strzepki siwych chmur", co? Nie zrozumial od razu i wyjasnila z niecierpliwoscia: -No, "grona" to cos ciezkiego, masywnego, pelnego w sobie... Grona, jagody, urodzaj, dostatek... A "strzepki"... "strzepki" - to cos porwane, nieuporzadkowane, poranione... Rozumiesz? I wszystko od razu sie zmienia, posluchaj... Powtarzala wersy tak i siak, zmieniala slowa, a on sluchal w milczeniu. Slusznosc jej uwag od razu stala sie dla niego zrozumiala. Teraz po prostu patrzyl, jak poruszaja sie jej wargi i w myslach powtarzal: porwane, nieuporzadkowane, poranione... Ksiezniczka zauwazyla zmiane w jego twarzy. Zamilkla. Powiedziala niepewnie: -Rozumiesz, to jest bardzo ciekawe... Wystarczy tylko zmienic jedno slowo... Prawda? -Prawda - odpowiedzial powoli. Zamilkli. Juta w napieciu o czyms myslala, sciagajac brwi i pocierajac palcem kacik ust. -"Niemy korowod wiekow" - wyszeptala dramatycznie. To znaczy, ze ty masz dwa stulecia i trzydziesci dwa lata? Ledwie powstrzymal sie od smiechu - taka naboznoscia byl przepelniony jej glos. -To oznacza... - Kontynuowala Juta szeptem - oznacza, ze pierwszy twoj przodek... A kiedy on zyl, Armanie? Moze on widzial sam poczatek swiata? Arman milczal, a usmiech jego stawal sie coraz bardziej zagadkowy, w miare jak rozpalala sie jej ciekawosc. -No nie, naprawde, Armanie... Taki stary rod... Moze ty wiesz, skad wzielo sie morze i niebo, i wszystko... Co bylo wczesniej, na samym poczatku? Odchylil sie na oparcie fotela i wydeklamowal natchnionym glosem z przymknietymi na wpol oczami: Od kiedy powstalo sklepienie niebios, Co gorsze od zimy i goretsze od lata? O, znam ja to - ciekawosc ksiezniczek! Juta prychnela oburzona. Przycichla. Poprosila nagle cicho i rozczulajaco: -Armanie... Jestes smokiem i potomkiem smokow... "Ja wznosze sie do niebios"... Ty widzisz wszystko inaczej... Ja tak ci zazdroszcze, ze latasz, a ja... Daj mi podarunek, Armanie! Wyczul jakies niebezpieczenstwo. -Ponos mnie na grzbiecie! - Wydusila ksiezniczka. Wpatrywal sie w jej twarz, starajac sie zrozumiec: zuchwalstwo? Zart? Juta wytlumaczyla sobie jego milczenie po swojemu: -Nie, oczywiscie, na smoczym grzbiecie... Na smoczym, Armanie! Przyszlo jej uciekac bardzo szybko, poniewaz smok postanowil na swoj sposob wytlumaczyc jej, ze nie powinna plesc glupot. *** Kilka dni pozniej Arman odwazyl sie wyleciec - na polowanie. Juta obiecala mu zachowywac sie potulnie, jak jagnie.Zeby dotrzymac swojej obietnicy, ledwie pozegnala Armana, ksiezniczka wziela sie za sprzatanie. Niezgrabnie machajac miotla, Juta przypominala palacowa pokojowke, ktora lubila wyglaszac, niezaleznie od potrzeby, sentencje: "No co by tu sie dzialo bez mojej reki!" -No co by tu sie dzialo bez mojej reki! - Z dobrze odgrywanym wyrzutem burczala Juta, wygrzebujac wielowiekowe kurze z katow i spod stolu, przy ktorym jadali, w komnacie z kominkiem. Poslugujac sie swoja rosochata miotla, ksiezniczka - ot, gargulce! - Znalazla pod stolem drewniany krag, bardzo podobny do przykrywy beczki. Nauczona doswiadczeniem Juta od razu domyslila sie, ze to rzeczywiscie przykrywka - tylko nie od beczki, oczywiscie, a od tajemnego wlazu. Z tajemniczymi wlazami Juta dotad sie nie zetknela. Oczywiscie nie jest taka glupia, zeby dawac nurka w nieznany korytarz za wlazem, gdzie na pewno jest ciemno, brudno i pelno pajeczyn. Arman jej zabronil przeciez, a poza tym, czy odeszla juz w zapomnienie historia z magicznym sznurem koralikow? A jesli i tak tam nie wejdzie, to czemu by nie odsunac pokrywy, zeby tylko zajrzec? Stolu nie dalo sie odsunac - przyszlo jej dzialac na kolanach. Uzbrojona w pogrzebacz, nie od razu, ale w koncu zaczepila o pokrywe wlazu, podniosla ja i odrzucila. Wlaz byl, oczywiscie, calkowicie ciemny. W dol wiodla zelazna drabina z zardzewialymi szczeblami. Juta pomyslala chwilke, wyjela z wiecznie tlacego sie kominka glownie, rozdmuchala na jej koncu slaby plomien i wrzucila w ciemna paszcze wlazu. Okazalo sie, ze studnia nie jest taka gleboka - drabina miala wszystkiego dwanascie szczebli, a dalej wspierala sie na mocnej kamiennej podlodze. Tajemnicze przejscie nie bylo az takie brudne i az takie zlowieszcze - takie sobie gospodarskie pomieszczenie. Juta pomyslala, czy nie pojsc po pochodnie. Zganila sie za lekkomyslnosc - i w koncu poszla. W swietle pochodni tajemnicze przejscie nie bylo niczym intrygujacym - korytarzyk do spacerow, a nie tajemnicze przejscie. I ostatecznie, jesli ona po prostu zejdzie na dol i przejdzie dwa kroki, to przeciez nie bedzie to zlamanie danego Armanowi slowa. Ksiezniczka zeszla na dol i zrobila dwa kroki. Korytarz byl niski, nierowny, ale sie nie rozgalezial, zatem zabladzic w nim bylo niemozliwe. Coz, do powrotu Armana zdazy go troche obejrzec. Ruszyla naprzod, jednak wyrzuty sumienia i tak jej dokuczaly, wiec zeby je zagluszyc mamrotala sobie pod nosem: "No co by tu sie dzialo bez mojej reki!" Korytarz ostro skrecil i... - Och! - Urwal sie. Juta ledwie zdazyla sie zatrzymac, zeby nie wpasc gdzies w dol. Tajemne przejscie, ktore badala dociekliwa ksiezniczka, w tym miejscu przechodzilo w inne - ale nie przejscie nawet, a wielka tuleje, szeroki, okragly tunel, w srodku ktorego mozna by postawic trzypietrowy budynek i jeszcze zostaloby wolne miejsce. To byl Smoczy Tunel - przez niego wlatywalo do zamku i wylatywalo z niego dwiescie pokolen smokow. Juta ostroznie wciagnela wiekszy haust powietrza w pluca. Pachnialo spalenizna i jeszcze pachnialo smokiem - ten ostry niezwykly zapach dobrze pamietala jeszcze z dnia porwania. Ksiezniczka znowu wciagnela gleboko powietrze w nozdrza - do czego ten zapach jest podobny? I przypomniala sobie - taki zapach pojawia sie przeciez podczas zabaw z fajerwerkami, kiedy wystrzeli sie juz wszystkie rakiety i petardy... Ciekawe, z ktorej strony polozone sa Smocze Wrota? Juta popatrzyla w dol i zobaczyla kolo swoich nog zelazna drabinke - taka sama, jak ta, po ktorej zeszla do tajemniczego przejscia. Zdrowy rozsadek od razu nakazywal wracac, jednak Juta odrzucila ten pomysl: czyz warto bylo dojsc tak daleko, znalezc najbardziej interesujace miejsce - i od razu wracac z powrotem! Poniewaz tunel mial wlasne, chociaz slabe, swiatlo, Juta przymocowala pochodnie do sciany i zaczela schodzic, trzymajac sie szczebli obiema rekami. Schodzila powoli i ostroznie, ale na ostatnim szczeblu noga sie jej zesliznela i Juta poczatkowo zawisla na rekach, a potem upadla na dno tunelu, prosto w tysiacletnia sadze. Cale szczescie, ze sie nie udusila. Otulajac twarz polami chlamidy, wstrzymala oddech niczym polawiacz perel i jednym susem wyskoczyla z czarnej chmury. Chmura podazyla za nia - Juta, zeby sie ratowac, musiala biec co sil, a spod jej nog, grzeznacych w zuzlu, wznosily sie wciaz nowe i nowe tumany popiolu. Kiedy juz beznadziejnie sie zasapala, kiedy ogarnela ja rozpacz, skads powial rzeski wiatr i odegnal chmure z powrotem, gleboko w tunel. Juta przebiegla jeszcze kilka krokow i zatrzymala sie. Na jej spotkanie wylalo sie sloneczne swiatlo. Smocze Wrota rozposcieraly sie ponizej zachodniej wiezy, na szczycie ktorej Juta, bywalo, spedzala czas. Jednak stamtad, z wiezy, nie bylo widac tej czesci polwyspu - tak samo trudno czlowiekowi zobaczyc, co dzieje sie z tylu glowy. Ksiezniczka powoli zblizyla sie do skraju tunelu - i zamarla. W dole lezalo morze - gladkie, jak skrawek blekitnego atlasu. Smugami zmienialy sie pod jego powierzchnia ciemne i jasne plamy - to widnialy w glebinie podwodne lasy i laki wodorostow. Juta widziala grzbiety mew, ktore smigaly nad woda. Podnoze zamku zroslo sie ze skala i skala zdawala sie pionowa sciana, ktora spadala spod stop ksiezniczki. Kupy kamieni wynurzaly sie z wody niczym ruiny basniowego miasta - ksiezniczka rozrozniala kopuly i baszty, mosty, kurki na dachach... Powolny przyplyw to obnazal je, to znow zabieral w glebine. Juta straszliwie zapragnela zostac smokiem i rzucic sie w niebo ze Smoczych Wrot. Rozlozywszy rece-skrzydla, stanela na palcach i wydobyla z piersi wyobrazony slup wyobrazonego plomienia: -Ch-cha! Szczesliwa, juz widziala siebie szybujaca po niebie, kiedy nagle stojace w zenicie slonce zakryl cien, zupelnie tak jak wtedy, na palacowym placu. Smok wracal do zamku. Juta zobaczyla go z dolu - pokryty luska brzuch, bloniaste skrzydla i gietki, zgrabny ogon. Arman zional ogniem i ruszyl w kierunku Smoczych Wrot. Juta stala sparalizowana przerazeniem. Teraz ona i smok znajda sie w jednym tunelu. Rozpalony jaszczur, zionacy ogniem i dymem; ksiezniczka albo splonie, albo sie udusi, albo on ja po prostu zmiazdzy na placek. Arman zblizal sie - Jute uderzyla fala goracego, przesyconego smoczym oddechem, powietrza. Otrzasnawszy sie z odretwienia, podniosla rece nad glowe, krzyknela, starajac sie przekrzyczec smoczy oddech i swist skrzydel: - Arma-a-a... Smok lecial na nia z predkoscia wystrzelonej z armaty kuli. Wyraznie zobaczyla pokryta zrogowacialymi luskami twarz, to znaczy paszcze i palajace, gleboko osadzone pod lukami brwiowymi, oczy. Juta znowu krzyknela i oczy te rozszerzyly sie nagle jak talerze. Smok, nie mogac zatrzymac sie, ostro rzucil sie do tylu, jakby stawal deba. Bloniaste skrzydla zabily z calej sily, starajac sie odepchnac od zamku strumieniami powietrza. Jucie zdalo sie, ze teraz Arman wleci na plaska sciane calym cialem i zabije sie. Jednak w ostatniej chwili smok ogromnym wysilkiem wstrzymal swoj ped, ale nie mogl zupelnie uniknac zderzenia i ciezko uderzyl ogonem w sciane. Od uderzenia zatrzesla sie sciana. Przez tydzien Juta ukrywala sie. Arman prawie nie chodzil, lezal w swojej komnacie na skrzyni i nawet w fotelu przed kominkiem nie mogl siedziec - tak bolal go krzyz. Juta przynosila mu jedzenie, ale niezauwazalnie - kiedy wychodzil na krotko z komnaty, po powrocie znajdowal na skrzyni miseczki i dzbanki, talerzyki i buteleczki, a posrod nich - niezmienny znak pamieci i pokory, to serwetka z nieumiejetnie wydziergana otoczka, to wymyslna kokarda ze sznura, to serduszko o krzywych bokach, wyrzezbione w niedopalonej swieczce. Arman nie dawal znaku, ze zauwaza te niema prosbe o wybaczenie. Wszystko zjadal i wypijal, po czym ani troche nie interesowal sie tym, gdzie podziewaja sie puste naczynia. Po kilku dniach zrobilo mu sie lepiej i wyszedlszy jednego razu z komnaty, przyczail sie w poblizu. Ksiezniczka nie kazala na siebie dlugo czekac. Na samodzielnie wykonanej tacy niosla mise rozgrzanych plackow i butelke schlodzonego wina; na jej ramieniu powiewal ozdobiony samodzielnie wykonanym haftem recznik. Przekonawszy sie, ze Armana w komnacie nie ma, ksiezniczka weszla do srodka. Arman zaczekal chwilke i wszedl w slad za nia. -Och! - Juta o malo nie upuscila tacy. Arman stal w drzwiach, opierajac sie o futryne, a na jego niewzruszonym obliczu nie bylo gniewu, ale nie bylo i wybaczenia. -Och! - Powtorzyla Juta, i niczym bialy proporzec rozpostarla przed soba recznik. Wielkimi spiesznymi sciegami byl na nim wyszyty ziejacy ogniem smok. I ten wybryk zostal w koncu ksiezniczce wybaczony. Na znak swojej przychylnosci Arman przyniosl jej ogromna bryle ziemi z rosnacymi na niej trawami i kwiatami. Juta wpadla w absolutny zachwyt i urzadzila na szczycie wiezy "ogrod", w ktorym z wielka troskliwoscia podlewala kwiaty i pielegnowala trawy, a kiedy wsrod zielonych zdzbel pojawil sie ped prawdziwego klonu, radosc ksiezniczki nie miala granic. Pewnego wieczoru, kiedy Juta z Armanem spedzali czas w "ogrodzie", zamek drgnal. Zakolysaly sie wieze, oderwal sie skads kawal skaly i wpadl do morza, tworzac w nim wir. U podnoza zamku narodzila sie fala i potoczyla az do horyzontu. Drugie uderzenie - druga fala. -Trzesienie ziemi! - Krzyknela Juta i wczepila sie kurczowo w Armana, dochodzac do wniosku, ze oto nastal jej koniec. Arman zasmial sie i objal ja ramionami. W tym obronczym gescie bylo tyle spokojnej pewnosci, ze Juta przestala panikowac i ze zdziwieniem na niego spojrzala. - To Spiacy - powiedzial Arman niedbale. -Co? Kto? - Juta stwierdzila, ze nie doslyszala. -Spiacy - powtorzyl Arman. - Pod fundamentami zamku od wielu tysiacleci ktos spi. Innego imienia dla niego, poki co, nie wymyslili - Spiacy i to wszystko... Niekiedy porusza sie we snie i wtedy zamek sie trzesie. Juta miala bujna fantazje i od razu wyobrazila sobie zamurowanego w skalach stwora, ktory niewielkim poruszeniem trzesie cala ziemia. -I ty tak spokojnie o tym mowisz? - Wyszeptala, jakby bala sie naruszyc spokoj Spiacego. - A jesli on wezmie i sie obudzi? -Wtedy was ze soba poznam - z powaga obiecal Arman. Magiczne zwierciadlo rozrabialo i medrkowalo, przez dlugi czas lubowalo sie struga wody w miejskim rynsztoku, pstrzylo sie teczowymi plamami i od czasu do czasu kpilo z Armana i Juty, demonstrujac ich wykrzywione odbicia. Juta bardzo chciala zobaczyc Ostina. Ksiecia nie bylo; zamiast niego zasiadala Krolewska Rada Akmalii i ksiezniczka uslyszalaby niemalo tajemnic panstwowych, gdyby zwierciadlo, jakby przezornie, nie zagluszylo dzwieku. -Glowa mnie boli - powiedzial Arman. - Pogoda sie zmieni. -Wczesniej nic cie nie bolalo przy zadnej zmianie pogody - zauwazyla Juta. -To bedzie powazna zmiana - wyjasnil Arman. - Zanosi sie na tajfun albo trabe powietrzna. -A-a-a... - Przytaknela Juta bez wiekszego zainteresowania. Ale po krotkiej pauzie zapytala: - A ty co, umiesz przepowiadac traby powietrzne? -No tak. -A burzy dlaczego nie przewidziales? No, tej straszliwej burzy, pamietasz? Arman pamietal. Poczatkowo wstrzasnal nim dreszcz na mysl o blyskawicy, a potem z wdziecznoscia dotknal reki Juty, przypominajac sobie latarnie, ta reka zapalona: -Bylem wtedy pijany... Myslalem wtedy... O czyms innym. W zwierciadle trwala Krolewska Rada. Na trybuny wyszedl malenki polityk w peruce sedziowskiej, wyniszczony troska o dobro panstwa. Otworzyl usta i zwierciadlo raptem donioslo: -...asza wys... "Wasza wysokosc" - domyslila sie Juta. Krol, ojciec nieznosnej Oliwii, tez tutaj siedzial, na podwyzszeniu, pokrytym wytartym aksamitem. -Dobrodzieje! - Ciagnal orator. - Pragne przypomniec, ze mowiac o zewnetrznej polityce sasiedniej Kontestarii, nalezy przede wszystkim brac pod uwage fakt, ze krol Kontestar Trzydziesty Dziewiaty jest ciezko chory i, w istocie, glowa panstwa juz teraz jest ksiaze Ostin... Juta spiela sie. Wyniszczony polityk wysapal: -Powolujac sie na osobiste kon... Zwierciadlo drwiaco mrugnelo i pokazalo dwoch chlopcow, ktorzy starali sie za pomoca siatki na motyle wylowic jedna tlusta zabe. Pierwszy, piegowaty, potknal sie i runal w bagno, z ktorego leniwie podniosl sie roj komarow. Drugi sie zmadrzyl i nakryl zabe siatka, jednak siatka okazala sie dziurawa i zwinnemu plazowi udalo sie uciec. -Glowa mnie boli - powiedzial Arman. - Mysle, ze morze sie niepokoi... Ostin - to, zdaje sie, ten sam ksiaze? Juta pochmurno milczala. Powierzchnia zwierciadla zamglila sie i od razu przejasniala. Plynnie kolysaly sie szerokie liscie palm, drzalo nagrzane powietrze, a razem z nim drzaly kwietniki, sztuczne wodospady, groty, baseny. Potem w zwierciadle pojawila sie zalana sloncem zlota plaza, ktora lizaly fale z taka delikatnoscia i starannoscia, jak kotka wylizuje nowo narodzone kocieta. Posrodku plazy iskrzyl sie barwna kopula okragly namiot, pod nim na rozscielonych kilimach cieszyla sie z zycia radosna kompania, ktorej dusza byla ksiezniczka Oliwia. -Znowu - wycedzila Juta przez zeby. Oliwia ubrana byla w bogaty plazowy kostium, odkrywajacy lokcie i kolana. Skora pieknej ksiezniczki byla gladka jak alabaster, delikatnie zlotawa, chociaz o wulgarnej opaleniznie oczywiscie nie moglo byc mowy. Pokazujac ksztaltna raczka gdzies na morze, ksiezniczka cos wesolo opowiadala kawalerom, a ci zanosili sie szczerym smiechem. -Ot... Zycie - cicho powiedziala Juta. Arman zdziwil sie: -Ty jej zazdroscisz? Juta westchnela. Usmiechnela sie smutno: -Popatrz na nia... I popatrz na mnie. Zazdroszcze, oczywiscie. Tymczasem z parku schodzacego ku plazy wynurzyla sie postac dworki. Rozejrzala sie, machnela ksiezniczce reka i znowu schowala sie wsrod palm. Oliwia wstala, wyjasniajac cos ze smiechem, otworzyla nad glowa azurowa parasolke i pospieszyla tam, gdzie w cieniu wielkiego palmowego liscia przyczaila sie jej powiernica. -Wiesc niesie - dworka usmiechnela sie - wiesc niesie, ze dzisiaj ksieciu Ostinowi zaproponowano, aby wyzwolil ksiezniczke Jute. Jucie spocily sie dlonie. Zaciskajac palce nachylila sie ku zwierciadlu. -Kto? - Rzucila krotko Oliwia. -Jeden krolewski doradca. To niby wzmocni miedzynarodowy prestiz ksiecia i przyniesie mu popularnosc wsrod narodu. -Glupcy - wargi Oliwii sciagnely sie w cienka kreske. -Ostin i tak jest popularny. Glupiutka Juta na to oczywiscie liczy, jednakze istnieje przeciez zwyczajny zdrowy rozum! -Kontestaria liczy na dynastyczny slub z ksiezniczka z Werchniej Konty. -Glupcy... Nawet jesli tak, to do dynastycznego slubu dojrzaly tam jeszcze dwie gluptaski. Juta zazgrzytala zebami. -Oni maja taka tradycje - cicho zauwazyla dworka. -Kazdy krol, wstepujacy na tron, musi dokonac bohaterskiego wyczynu. Zapadlo milczenie. Ze zwierciadla dochodzil melodyjny szum morza. -Ta garbata nie taka znow glupia - wyszeptala Oliwia. -Cala ta farsa ze smokiem byla przemyslana dwadziescia krokow naprzod. -Juta nie ma przeciez garbu. -To bedzie miala! Ona wiecznie zgina plecy, niczym znak zapytania... Biedny Ostin, chca na niego sprowadzic nieszczescie, ale nic z tego nie wyjdzie! Porozmawiam z ojcem. Jak bedzie trzeba, Akmalia wysle na smoka wojsko z armatami i oblezniczymi machinami. Zobaczymy! Smoka przywioza w zelaznej klatce, a Jute przywleka za jej cieniutkie wloski prosto do palacu... Ostin... Oliwia znienacka, zupelnie nie krolewskim gestem, chwycila dworke za ramiona: -A Ostin, co? Co on powiedzial temu swojemu doradcy? -Powiedzial, ze nie moze ryzykowac... Tafla zwierciadla zafalowala. -Ta nikczemnica po prostu sie zlosci - powiedzial powoli Arman. - Masz piekne wlosy. -Nie moze ryzykowac... - Wyszeptala Juta. - Nie moze ryzykowac. Zycia? Tronu? Nie moze ryzykowac... -Od dawna juz trzymasz sie prosto - kontynuowal Arman - masz piekna postawe... A czym jest w krolestwie tego ksiecia dokonanie bohaterskiego wyczynu - to tradycja? -Tak... Ale mozliwe, ze on nie moze ryzykowac, poki ojciec jest chory? Mozliwe... -Nie mysl o tym - usmiechnal sie z wysilkiem Arman. - Nie zawracaj sobie glowy... Dobry chlopiec i tradycja dobra, zobaczysz, ze sie zjawi... Wyzwolic... Z wysilkiem odganiajac mysli o Ostinie, Juta usmiechnela sie z przymusem: -A propos, jak ty sie ustosunkujesz do armat i do tych... Oblezniczych machin? Arman klapnal zebami, przezuwal wymyslone jedzenie i smacznie przelknal, demonstrujac w ten sposob, jak odniesie sie do armat. W tej chwili zwierciadlo znowu pojasnialo i oboje zobaczyli te sama zlota plaze, lodz pod bialym zaglem i kapitana ze zlotym haftem na mundurze, ktory ceremonialnie podawal reke ksiezniczce Oliwii, pomagajac jej wchodzic po trapie. Morze troche sie uspokajalo. -Aha! - Wykrzyknal Arman, oswiecony niespodziewana mysla. W jego glosie odczuwalo sie ulge, jak u czlowieka, ktory dopiero co wypil lek na bol glowy. Juta spojrzala na niego ze zdziwieniem. -A gdziez to znajduje sie letnia rezydencja naszej pieknosci? - Zainteresowal sie Arman. -Na wyspie Myszy - odpowiedziala Juta, nie rozumiejac, do czego zmierza. -To ta sama wyspa kolo wybrzezy Akmalii, ktora jest podobna do przecinka? -Tak, ta z ogonkiem... -Zostanie zmyta przez morze. -Co? - Juta cofnela sie. -Zostanie zmyta przez morze - powtorzyl Arman i marszczac brwi, dotknal reka glowy. - Teraz dokladnie moge to przewidziec. Idzie samotna fala, wysoka jak wieza... To, dlatego tak mnie boli tyl glowy... Brzegowi nic sie nie stanie, bo tam sa skaly. Ale wyspa jest niska, spadzista - dlatego najbardziej ucierpi. Wszystkie palmy, orchidee, fontanny i namioty, zagle i zlote hafty - wszystko zostanie pochloniete przez morze... Daj mi cos zimnego na glowe. -Poczekaj... - Juta zamrugala oczami. - Ty nie zartujesz? Przeciez to wielkie nieszczescie... -Oczywiscie, nieszczescie... Wiesz ile nieszczesc widzialem w ciagu jednego tylko stulecia? Posluchaj, namocz dla mnie sciereczke, musze ja przylozyc do glowy... -A ludzie? Mieszkancy? -Czy ty rozumiesz ludzka mowe? Tam sa skaly! Mieszkancy obejda sie strachem. -A wyspa? -Wyspa po tej przygodzie bedzie lysa jak kolano. Co sie tak naburmuszylas? Moze i ktos sie uratuje. Juta przypomniala sobie bojke w palacowym parku w przededniu kapeluszowego karnawalu, przypomniala sobie scene widziana w zwierciadle: "Cala ta historia ze smokiem troche falszywa... Juta jest potworna, niestety, i dopomoc jej moze tylko aureola ofiary... Czego nie zrobisz dla szczesliwego zamazpojscia..." Oliwia... No i gargulce z nia. W nocy obudzila Armana czyjas obecnosc. Juta, bosa, stala przed jego ascetycznym lozem, a swieczka splywala woskowymi lzami po jej cienkich palcach. -Armanie... - W jej glosie czulo sie rozpaczliwe blaganie. Niczego nie mogl pojac. Ani tego, ze Juta przyszla do niego w nocy, ani tego, ze stoi tak blisko, ani tego, ze nie ma na sobie, jak zwykle, chlamidy, a tylko narzucona na ramiona plecionke, podziurawiona w wielu miejscach - od tego wszystkiego Armanowi zrobilo sie troche nieswojo. Sam nie wiedzac dlaczego, naciagnal plaszcz, ktory sluzyl mu za koldre, az do podbrodka: -Po co przyszlas? Ksiezniczka chlipnela. Zalala go fala goraca. Juta znowu chlipnela: -Armanie... Zrob cokolwiek... -Co... Co sie stalo? Zle sie czujesz? Stala, pociagajac nosem, blada, drzaca i doszedl do wniosku, ze ona ma goraczke albo jakas przypadlosc, jedna ze strasznych i niezrozumialych dla niego ludzkich chorob, na ktore, jak slyszal ze zwierciadla, mozna nawet umrzec... Ogarnelo go przerazenie. -Uratuj ich... Oni nic... Nie wiedza, tam, na wyspie... Nie podejrzewaja nawet... -Tfu ty, przekleta! Calkowicie sie juz rozbudzil i wsciekl sie na siebie za swoje zmieszanie i strach. -Kiego gargulca... Ot, podlapalem twoje przeklenstwo... Po kiego gargulca ty mnie budzisz i straszysz? -Uratuj ich... -Jak? Nie jestem wladca morza, zeby wstrzymywac fale. -Uprzedz... Oni jeszcze zdaza... Z rozdraznieniem usiadl na swojej skrzyni. Plaszcz zsunal sie z jego ramion i Juta zobaczyla nagi smagly tors ze zbitymi, wyrzezbionymi miesniami. -A jakze, sprobuj, pomachaj szerokimi, bloniastymi skrzydlami! Juta odwrocila wzrok i wyszeptala: -Prosze, Armanie... I zaczela gorzko plakac. Lzy znaczyly na jej policzkach proste, blyszczace w blasku swiecy, drozki. Nos ksiezniczki zmarszczyl sie zalosnie, a wargi bezradnie poruszaly sie, niewyraznie powtarzajac prosbe. Arman zmieszal sie. Siedzial na swojej skrzyni, zaspany, na wpol nagi, a ksiezniczka Werchniej Konty stala przed nim bosa i lala lzy, proszac o cos calkowicie niewiarygodnego. A kim on jest, zeby wtracac sie w wyznaczony bieg zdarzen? Czy mozna pokonac wszystkie nieszczescia na swiecie? -Czy ty rozumiesz, o co prosisz? - Zapytal ze zmeczeniem. Juta zaplakala jeszcze rozpaczliwiej. Nad ranem do malenkiego azurowego palacu na wyspie Myszy - letniej rezydencji akmalijskiego krola - wdarl sie nieznajomy. Calkowicie niepojete bylo, jak nieznajomy dostal sie na wyspe, polozona dosyc daleko od brzegu - jak sie pozniej okazalo, do brzegu wyspy nie przybila zadna lodz, czy nawet nedzna tratwa. Opatulony byl czarnym wymietym plaszczem, mial nisko naciagniety na czolo rownie pomiety kapelusz z szerokim rondem. Wymachiwal zwojem z pieczatka na sznureczku z nakazem krola. Wymachiwal nim przed nosem zaspanego lokaja, potem dworzanina, potem frejliny, ktora objela na wyspie posade glownodowodzacej. Ale zanim zwoj rozpieczetowano, caly palac juz wstal, rozbudzony straszna wiescia. -Ratujcie sie! Szybko! - Wykrzykiwal nieznajomy. Glos mial troszeczke schrypniety. Ksiezniczke Oliwie, ledwie przetarla oczy, ogarnely watpliwosci - nieznajomy powolywal sie na krolewskiego astrologa, ktory zazwyczaj przewidywal pogode nieprawidlowo; pieczatka na zwoju okazala sie wieksza niz zazwyczaj - ale juz poruszylo sie w ciemnosci morze, juz zrywal sie wiatr, przynoszac zza horyzontu gluchy, niewyrazny pomruk. Trzaskaly drzwi i okna. Wszyscy pospiesznie pakowali walizy, zeby za moment porzucic je na pastwe losu. Lodek dla wszystkich nie wystarczylo. Polecialy za burte mieszki, barylki, kilimy i namioty. Z pomostu zbudowano tratwe. Nieznajomy uwijal sie jak w ukropie - biegal jak szalony i ponaglal, poganial, a i po prostu straszyl, chociaz nie bylo juz takiej koniecznosci - na morzu ewidentnie zaczynalo sie dziac cos bardzo niedobrego. A kiedy ksiezniczka Oliwia z frejlina i dworka, wszystkie jej znajome i kawalerowie, dwie dziesiatki slug, kucharz z czereda kuchcikow, ciesla i praczka, prowadzeni przez kapitana w mundurze nalozonym na gole cialo, odbili od brzegu lodziami - wtedy nieznajomy odszedl za budynki, w jednej chwili pokryl sie luska i wzlecial w jeszcze ciemne niebo. Flota poruszala sie wolno, sludzy wioslowali niezdarnie. Czasu na ratunek juz prawie nie bylo. Wstawal swit. Kiedy lodz z zaglem, ktora plynela na przedzie, dosiegla malenkiej przystani kolo podnoza skal, ostre Armanowe oczy zobaczyly na horyzoncie bialy grzebien. Kiedy ciesla podsadzil praczke na dolny placyk drewnianych schodow, fala zakrywala juz pol nieba. Sznur ludzi powoli, bardzo powoli pokonal dziesiec wysokich drewnianych stopni i schowal sie, niczym robak w norze - w skale, w ktorej bylo wybite na wylot przejscie, osloniete od strony morza okragla bryla i dlatego niewidoczne juz dla Armana. Arman obejrzal sie - i od razu wystrzelil ku gorze. Fala przeszla prosto pod nim, widzial jej grzebien tak wyraznie jak wlasne pazury. Na grzebieniu rozwiewaly sie wstegi syczacej piany, podobne do zachlannych jezykow. Na jedno mgnienie obnazylo sie dno i Armanowi zakrecilo sie w glowie od rozwartej pod nim przepasci. Fala przetoczyla sie przez wyspe Myszy, nie zauwazajac go i uderzyla w brzeg, niby w gigantyczny beben. Brzeg zadrzal i jeknal. Kiedy wirujacy kociol morskiej wody troche sie uspokoil, Arman zobaczyl ponownie wyspe Myszy. Ocalaly na niej dwie palmy - jedna z dwiema galazkami, a druga - nawet z czterema. Dlugo jeszcze rybacy, ktorych lodki fala rozbila o skaly, wyciagali z morza baryly z drogim winem, skrawki jedwabiu, a czasem i zlote ozdoby. Rozdzial szosty Coa/rnul nereu - odlaln Ddradreiir.Neld?ull nieiol - aidnriu Ddradreiir. Creie - lai eidiir.*Rde-Rii Ktoregos dnia Juta dlugo przygladala sie dziwacznym znakom, przerysowanym jej reka pewnego razu na scianie obok kominka. Znak "niebo", znak "morze", znak "nieszczescie"... Po zastanowieniu, ksiezniczka postanowila wznowic badania w Sali Klinopisow. -Po co? - Zdziwil sie Arman. Juta popatrzyla na niego uwaznie i rzekla z wielka powaga: -Chce przeczytac proroctwo. Jesli tam sa wersy o tobie, to i o mnie sie znajda. Inaczej, jak sie dowiemy, czym sie to wszystko zakonczy? Poszla, a Arman dlugo i smetnie rozmyslal. Przypomnial sobie, jak znalazl w skrzyniach i podarowal Jucie srebrny grzebien. Ksiezniczka ucieszyla sie i dlugo czesala wlosy, wykorzystujac magiczne zwierciadlo jak zwyczajne lustro... A pewnego dnia, kiedy zasnal w fotelu przed kominkiem, obudzil go strach Juty. Stala dwa kroki od niego, blada, drzaca i przenosila spojrzenie z Armana w fotelu na noz do rozdzielania miesa, ktory lezal obok na stole... "Co z toba?" - zapytal Arman. "Nic - odpowiedziala z wysilkiem - weszlam, a ty... Spales". "I co w tym strasznego?" "Nic. Ale widzialam taki sen..." Jaki mianowicie sen widziala Juta, pozostalo tajemnica - za nic nie chciala go opowiedziec. Pewnie ksiezniczka ma racje, starajac sie odczytac proroctwo. Malenka zagwozdka w czym innym - nikomu jeszcze nie udalo sie tego zrobic. Badania Juty znacznie sie posunely. Pewnego dnia wyszla z podziemi wczesniej niz zazwyczaj i odrzuciwszy wypalona pochodnie, zaczela szukac Armana. W komnacie ze zwierciadlem go nie bylo. Pokrzykujac "Arman! Arman!" podspiewujac i pogwizdujac rownoczesnie, ksiezniczka udala sie na poszukiwanie. Spacerujac znajomymi korytarzami, Juta nagle odkryla niezauwazony wczesniej zakret. Jak mogl on schowac sie przed bystrymi oczami ksiezniczki - nie wiadomo, ale Juta oczywiscie pospieszyla nadrobic strate. Zreszta, w tym korytarzu nie bylo niczego szczegolnego - Juta chciala zawrocic i wznowic poszukiwania Armana, kiedy nagle korytarz zakonczyl sie zamknietymi drzwiami. Przy Jucie nie bylo wiernego peku kluczy - ale instrument i tak by sie nie przydal, poniewaz drzwi okazaly sie tylko przymkniete. Juta, ktora po wszystkich przygodach mogla gory przenosic, smialo przestapila prog. Pomieszczenie, do ktorego weszla, bylo Rytualna Sala. Dla Juty byloby lepiej, gdyby mogla uznac ja za wytwor sennego koszmaru. Jak i w dzien porwania, gdzies z gory padal slup swiatla. Jak i w dzien porwania, Juta zadrzala, poniewaz w tym swietle ujawnily sie wszystkie przerazajace detale Rytualnej Sali. W centrum umieszczony byl okragly stol, podobny rownoczesnie i do oltarza, i do rytualnego stolu ofiarnego. Nie byl to stol nawet - bryla. Z jej srodka sterczal zelazny, zaostrzony kolec; slonce bezlitosnie polyskiwalo na ostrzach trojgraniastych ostro zagietych hakow, ktore niczym zelazne fredzle zwisaly z krawedzi okraglego stolu. Na kamiennej podlodze zachowaly sie slady sadzy i sadza pokryte byly tez ohydne narzedzia zwalone obok w niedbala sterte. Juta stala, nie mogac ruszyc sie z miejsca. Potem podniosla oczy - i zobaczyla pismo, pokrywajace sciane az pod okragly sufit. Po dlugich godzinach spedzonych w Sali Klinopisow, tekst byl dla niej duzo bardziej zrozumialy niz mozna bylo przypuszczac. "Ty, slawny synu... I slawna twoja zdobycz. Wykonaj wole ojcow i praojcow swoich, spozyj porwana dziewicza branke zgodnie z rytualem, jak przystoi noszacemu plomien..." I spozywali. W goraczkowej wyobrazni Juty jawily sie milczace jaszczury, bez ruchu siedzace wzdluz scian. Ile ich sie tutaj miescilo za jednym razem? Trzy? Cztery? Przez te straszliwa dziure, wiodaca do smoczego tunelu, wiedli branke... Czy nie? Przeciez do tego czasu ona tracila sily uwieziona w baszcie... Mozliwe, ze ja wprowadzali przez te same drzwi, ktorymi weszla Juta? Ksiezniczka obejrzala sie z trwoga. Do komnaty wiodlo wiele drzwi - i jeden Smoczy Tunel... Czyli Arman bywa tutaj za kazdym razem, kiedy wylatuje na zewnatrz? Zaraz, co tu ma do rzeczy Arman... Osoba Armana zupelnie nie ma tu nic do rzeczy. Ta sala nie ma z nim zadnego zwiazku, on nie moze odpowiadac za czyny swoich przodkow Goraco zapragnela niezwlocznie go zobaczyc, juz sie odwrocila, zeby isc stad jak najszybciej, ale cos ja zatrzymalo. Jak zaczarowana, niemal wbrew swojej woli, zrobila krok do przodu, zblizajac sie do kamiennego stolu. Na powierzchni jego kladla sie sloneczna amorficzna plama i Jucie zdawalo sie, ze sie porusza, powoli pelznie po starozytnym, gdzieniegdzie pokrytym mchem, kamieniu. Kolec, sterczacy ze srodka stolu, byl wzrostu Juty. Wokol niego ornamentem wil sie tekst; przeczytac go mozna bylo tylko obchodzac stol dookola. Ksiezniczka ruszyla w obchod, starajac sie jak najmniej patrzec na otoczke z trojgraniastych hakow. "Tutaj tworzyli swoje slawne rzemioslo... Tutaj spozywali krolewska zdobycz... Pokolenia..." Dalej szedl szereg imion. Juta zatrzymalaby sie, lecz znaki i slowa przykuwaly jej uwage, uczynily ja podlegla ich woli, i krazyla, to zblizajac sie do przerazajacej sterty narzedzi, to znowu sie od niej oddalajac: "Im-Ar, Sam-Ar... Din-Ar i syn jego Akk-Ar... Don-Ir, Dan-Ann, Dar-Ar... Char-Ann, Chen-Ann..." W uszach Juty rodzila sie i rozbrzmiewala coraz glosniej uroczysta, rytualna muzyka a kroki jej mimowolnie ukladaly sie w twardy, bezwzgledny rytm: "Lir-Ar, Lak-Ann... San-Ir, Zar-Ar, Zon-Ann...". Ksiezniczce zakrecilo sie w glowie, haki zlaly sie w jedno zelazne kolo, a Juta caly czas czytala i czytala: "Gan-Ann, Gar-Ar... Syn jego potezny... I syn jego... I syn..." Ile imion. Kazde imie - rytual, i to niejeden. Nic dziwnego, ze wsrod ludzi zyja takie straszne bajki. Kazde imie - zguba niewinnej dziewczyny, i nawet nie jednej. Kazde imie... Jednak szereg dobiega konca... "Ard-Ir, Akr-Ann i syn jego..." W glowie Juty dudnilo, zataczala sie, starajac sie utrzymac rownowage i wszystko probowala zrozumiec, co to za slowo, takie nieprzyjemne, drapie ja od wewnatrz, jaki cien chodzi dookola, nijak nie dosiegajac jej swiadomosci. Ot i wszystko, teraz sobie pojdzie. Pojdzie i nigdy wiecej tutaj nie wroci. Musi tylko przeczytac ostatnie imie, nie wiadomo, po co, ale tego wymaga ktos obcy, kto zamieszkal w Jucie i wyprobowuje tam, w srodku swoje ostre pazurki... Nie, nie chciala przeczytac. Powoli, z wysilkiem podniosla oczy... Lzawily. Niczego nie widze, pomyslala Juta, ale obcy, ktory osiedlil sie w jej duszy, znowu zmuszal do podjecia wysilku. Ard-Ir... Kto to, nie wiem... Akr-Ann... I syn jego... Syn jego... Syn... Pod Juta ugiely sie nogi. Zachwiala sie. Chwycila za trojgraniasty hak. Syn jego Arm-Ann. On tworzyl tu swoje slawne rzemioslo. On spozywal tu krolewska zdobycz. A potem oklamal Jute i ona mu uwierzyla. Wchodzil tutaj, wiedziony przez ojca i dziada. Branka... Taka sama dziewczyna jak ona, Juta. Moze i nie chcial... Nawet na pewno... Ale prawa rodu... Juta zgiela sie wpol i prawie ja zemdlilo. Skrzypnely otwierane drzwi. O nie, pomyslala ksiezniczka. Idz precz. -Juto? - Arman, strwozony, wielkimi krokami przemierzal sale w kierunku kamiennego stolu. - Co ty tu ro... - Zacial sie, urwal w pol zdania. Zrozumial. Ksiezniczka wyprostowala sie z trudem. Oto idzie, i oczy ma takie jasne. I wszystko, jak przedtem... Gargulce, ona pozwalala mu siebie dotykac. Z trudem pokonala nowy atak mdlosci. -Juto?! - Zatrzymal sie. -Jak... - Odkaszlnela, przywracajac sobie glos - jak to smakowalo, Arm-Ann? Ciemnozielone oczy Armana staly sie zupelnie czarne - tak rozszerzyly sie jego zrenice. -Zapewne... - Juta oblizala wargi - ludzkie mieso jest bardzo pozywne... Bez zylek... Miekkie... -Ty oszalalas?- Rzucil urwanym glosem. -Popatrz - palec Juty bezwolnie tknal napis na kamieniu - popatrz, jakie to interesujace... Twojego dziadka zwali Ard-Ir, a tatusia - Akr-Ann... I jaki bylby z ciebie dragon, w rzeczy samej, gdybys nie sprobowal... -Zamilknij... -Oczywiscie... Nie mam zamiaru niczego z toba wyjasniac... Badz tak dobry, wyjdz. Ja... Na ciebie patrzec nie moge! Arman chcial cos powiedziec, ale nie wydal nawet jednego dzwieku. Imiona jego ojca i jego dziada, w ustach ksiezniczki brzmialy niemal obrazliwie. Stala przed nim, oburzona, pelna strachu i odrazy zarazem, przy czym odraza ta przewyzszala i strach, i oburzenie. Miotala blyskawice, zwezonymi ciemnymi oczami. Nie zyczyla sobie i nie mogla teraz go sluchac. Wbiwszy noz w jego dawna bolesna rane, teraz z wyrachowaniem przekrecala ostrze. Arman znowu otworzyl usta, ale nie by wydobyc slowa, a - by zaczerpnac konwulsyjnie oddech. -A ty, taka jestes delikatna - przemowil w koncu z ironicznym usmieszkiem. - Nawet patrzec nie mozesz? Szkoda... Przyjdzie ci popatrzec, moja droga... Ja jeszcze nie zdecydowalem. Mozliwe, ze cie pozre? Juta odsunela sie. Arman prychnal: -Tak, co bylby ze mnie za smok, gdybym nie sprobowal... Tak, tak... Miekkie i bez zylek... Pozywne... Mlodziutkie, dziewicze... Co tak patrzysz, niczym skrzywdzona niewinnosc? - Podniosl ramiona, z ktorych ciezko wystrzelily bloniaste skrzydla. -Delikatne, rozowe mieso! - O podloge uderzyl pokryty luska ogon. - Cieple, aromatyczne! Tak, ksiezniczko?! - Ostatnie slowa trudno bylo zrozumiec, bo zebata paszcza nieprzystosowana byla do ludzkiej mowy. Ledwie opanowujac odretwienie, Juta zerwala sie. Przeskoczywszy miedzy Armanem i stolem, zostawila na zelaznym haku skrawek ciemnego balachonu. W slad za nia gonily mrozace krew dzwieki - jako czlowiek Arman jeszcze mogl sie smiac, ale jako smok - ryczal i krztusil sie plomieniami. Goracy powiew smoczych plomieni dosiegal jeszcze plecow Juty, zar pozwijal koncowki jej wlosow. Wiele dni spedzonych w zamku Armana Juta poswiecila na poszukiwanie wyjscia. Teraz, drzac na chlodnych schodach, kolejny raz przywracala w pamieci polozenie komnat i korytarzy. Smocze Wrota nadawaly sie dla skrzydlatych jaszczurow, ale musialo byc inne wyjscie. Wyjscie dla ludzi. Brama. Zamknela oczy. A jesli nie? Istoty mieszkajace w zamku doskonale radzily sobie z ogromna okragla dziura, znajdujaca sie wysoko nad morzem. A branki - przed brankami wyjscie na wolnosc bylo zamkniete... Mysl, powiedziala sobie. Albo szybko uciekniesz, albo rzucisz sie z wiezy - i nie marz, golabeczko, ze mozliwe jest trzecie wyjscie. Sama jestes sobie winna, zapomnialas o krolewskiej dumie i weszlas z potworem w przyjacielskie stosunki... Mysl. Zmarszczyla mocno brwi i scisnela dlonmi skronie. *** Zdruzgotany Arman siedzial na plaskim kamieniu, opierajac sie ramieniem o resztki okretu, ktore kiedys sztorm wyrzucil na te skaly. Teraz nieszczesny wrak podobny byl do obgryzionego rybiego szkieletu - ostre zebra wreg, konwulsyjnie wyciagniete maszty, szmaty zamiast zagli. Nad glowa Armana groznie skrzypiala wysoka rufa. Wyobrazil sobie przez moment, jak rufa upada, grzebiac go pod kupa nadgnilego drzewa... I siedzial dalej.Od morza ciagnal chlodny wiatr - meczacy w swej nieustannej monotonnosci, jak bol zeba. Arman wciskal sie w sliskie deski. Oskarzono go o wiernosc tradycjom rodu. Sam cale zycie pragnal byc im wierny - i meczyl sie przez swoja niemoc. Czemu w takim razie slowa ksiezniczki przyjal jak gorzka obraze? Dlaczego tak mu mdlo, tak pusto i tak bardzo odechcialo sie zyc? Czy dlatego, ze on nigdy nie rozkwital w rzemiosle i nigdy nie wypelnil rytualu? Czy dlatego, ze ksiezniczka mu nie uwierzyla? Glucho uderzyl miedziany dzwon na dziobie poleglego okretu. Bali sie, ze umrze w dziecinstwie, w slad za swoja matka. Dziad podpowiedzial rozwiazanie - wyryc imie niemowlecia na rytualnym stole i zyciowa sila, zamknieta w kamieniu, pomoze chlopczykowi przezyc. Potem starzec nie raz tego zalowal... Arman wyszedl spod wiszacej nad nim rufy i odszedl w pospiechu, potykajac sie o obrosniete porostami skaly. Kiedy oddalil sie na jakies dwadziescia krokow, zgnila rufa przeciagle zaskrzypiala i runela, wznoszac chmure prochna. *** Byla noc - bezksiezycowa. Juta stala we wnece okna swojej komnaty z jego zewnetrznej strony, wczepiajac sie palcami w krate. Dopiero co przecisnela sie miedzy pretami i teraz patrzyla w dol z zamarlym sercem. W dole nie bylo niczego - ciemnosc, ale ksiezniczka wiedziala, co tam jest, pod jej nogami bowiem szumialo morze.To wolnosc, wmawiala sobie ksiezniczka i zaciskala zeby, zeby uniknac szczekania nimi. Jeden krok dzieli ja od wolnosci. Watpliwe, czy ksiezniczka odwazylaby sie wstapic w morska bezden w swietle dnia. Ale w ciemnosci jeszcze straszniej - jakbys spadala w bezdenna dziure... Juta z calych sil zamknela oczy i wyobrazila sobie Armana-smoka, jak rechocze dziko, a z paszczy sypia sie iskry. Wyobraziwszy to sobie, jeknela i poleciala w dol. Morze polknelo ksiezniczke z cichym pluskiem, objelo, zdlawilo okrzyk przerazenia, zalalo uszy i oczy. Jucie zaparlo dech od naglej zimnej kapieli - ale jeszcze w powietrzu zaczela rozpaczliwie machac rekami i nogami i dlatego jej mokra glowa bardzo szybko wynurzyla sie na powierzchnie. Odziez oblepila cialo i utrudniala poruszanie. Woda swobodnie przelewala sie miedzy podeszwami sandalow a Jutynymi stopami, bylo to o tyle nieprzyjemne, ze znacznie utrudnialo poruszanie nogami. Juta lapala powietrze glebokimi haustami i chaotycznie wioslowala rekami. Morze dyszalo ciezko - przy wdechu unosilo wysoko ksiezniczke i odrzucajac glowe mogla zobaczyc wysokie okno, swiecace na czerwono. Przy wydechu Juta wpadala w gleboka jame i wtedy obok jej twarzy falowaly kepy wodorostow - nimi, niczym burym kilimem, pokryte byly sciany zamku siegajace glebiny, u podnoza ktorego szamotala sie teraz mokra ksiezniczka. Trzeba okrazyc zamek, ale w ktora strone lepiej plynac? Juta lyknela morskiej wody i zakaszlala. Najtrudniejsze za nia, za nia, za nia. Jest na wolnosci, na wolnosci, wolnosci. Musi tylko okrazyc zamek, wydostac sie na kamienna mierzeje, dojsc po niej do brzegu i niech on sprobuje pojmac ja w takiej ciemnosci... Dostac sie do ludzkich osiedli - znowu sie zachlysnela - i w ciagu dwoch, trzech dni zjawic sie w domu... Zobaczyc mame, ojca - wioslowala ze wszystkich sil, popychana sila wyobrazen - Maj, Wertrane... Leniwie chlupiaca fala odrzucila ksiezniczke z powrotem w miejsce, gdzie nastapil jej upadek. Wschodzace slonce zastalo Jute w skupisku skal. Cala pierwsza polowe nocy starala sie oplynac zamek wplaw i dobic do twardej ziemi. Ostatecznie morze ulitowalo sie nad nia i fale niedbale wyrzucily ksiezniczke na waski pas kamienistej plazy, gdzie spedzila druga polowe nocy, drzac i zbierajac resztki sil. Kiedy niebo sie rozjasnilo, ksiezniczka oprzytomniala. Krwiozerczy jaszczur tuz obok, a ona ciagle jeszcze jest pod murami zamku, trzeba natychmiast ruszac w droge. Ruszyla. Mokre sandaly ocieraly nogi i trzeba je bylo z zalem wyrzucic. Balachon, takze mokry, niemilosiernie oblepil cialo ksiezniczki, ale nie zdecydowala sie go zdjac. Powoli switalo. Juta slizgala sie na kamieniach, lamala paznokcie, potykala sie i z ledwoscia utrzymywala rownowage, a jej delikatne stopy szybko zdarly sie do krwi. Najtrudniejsze... Za mna... Wolnosc... Nie byla za bardzo przyzwyczaj ona do odbywania tak dalekich wedrowek piechota i szybko sie zadyszala. Zaczynala myslec o postoju, kiedy kamienie nagle rozstapily sie i oczom ksiezniczki ukazala sie droga. Droga! Juta zapomniala o zmeczeniu i zwawo pokustykala do przodu, z zadowoleniem zauwazajac, ze tempo jej wedrowki wzroslo i szeroki brzeg jest na wyciagniecie reki. Przypomnial sie jej widok z gory - tak jest, to ta sama droga, ktora ciagnie sie wzdluz mierzei i szybko powiedzie ja daleko od zamku, od smoka, od wszystkich tych potwornosci... I natychmiast przemknela mysl - przeciez droga widoczna jest z zamku jak na dloni. Bylo juz zupelnie jasno. Juta obejrzala sie - oto on, zamek, jeszcze zupelnie blisko, jakby nie zdarla sobie piet do krwi, starajac sie szybciej od niego oddalic. Schowac sie? Jucie pociemnialo w oczach na mysl, ze caly dzien, do nastania ciemnosci, przyjdzie jej siedziec w jakiejs szczelinie. Ale zdrowy rozsadek nakazywal ostroznosc - Armanowi wystarczy po prostu wzleciec w niebo, zeby zobaczyc ksiezniczke, wlekaca sie po pustej drodze. Jakby w odpowiedzi na jej mysli, nad zamkiem wzbil sie smok. Juta doskonale widziala jego zgrabna sylwetke w ukosnych promieniach wschodzacego slonca. Nie zdazywszy nawet zastanowic sie dokladnie nad dalszymi krokami, Juta rzucila sie po prostu w strone najblizszego skupiska kamieni. Bryly, podobne do pochylonych kamiennych slupow, od razu odgrodzily ja od nieba i od Armana, ale ksiezniczka, gnana instynktem ofiary, przedzierala sie miedzy glazami, szybkimi susami pokonywala pojawiajace sie znienacka wolne przestrzenie. W pewnym momencie przywidzialo jej sie, ze kamienie pod jej nogami drgaja, poruszaja sie, ale nie zwrocila na to szczegolnej uwagi. Znienacka glaz, na ktory smialo stanela noga, zachwial sie i zapadl pod siebie. Juta ledwie zdazyla odskoczyc, na prozno - w tym momencie kamienie zaczely sie ruszac. Ksiezniczka widziala w dziecinstwie, jak w blocie tonela krowa. Dziesieciu ludzi biegalo wokol i miotalo sie, poki jeden z nich sam nie wszedl w trzesawisko i od razu zapadl sie po pas. Zanim go wyciagneli, krowa utonela, wydajac przed smiercia zalosny ryk, od ktorego wlosy stawaly deba na glowie. Kamienie, na ktore trafila Juta, podobne byly zabojczemu trzesawisku. Jeden zapadal sie w ziemi - na jego miejsce wypelzal drugi, mokry, sliski. Male kamienie pograzaly sie w mgnieniu oka, wielkie glazy - powoli, ale nieuchronnie. Nie wiedziala, gdzie uciekac. Wszystkie jej mysli, zyczenia, mozliwosci byly skoncentrowane na jednym - przeskoczyc na drugi kamien. Nie posliznac sie. Nie potknac. Nie trafic noga w szczeline. Wyskoczyc. Nie przewrocic sie. Jednak kamienie bawily sie z nia, niczym kot z mysza. Niespieszny rytm, ktoremu poddawaly sie wszystkie te tonace i wynurzajac sie glazy, niezauwazalnie przyspieszal. Juta platala sie w mokrych polach balachonu. Kamienie znikaly w glebinie, jak lizaki w gardzieli lasucha i wyskakiwaly na powierzchnie, jak plawiki szczesliwego wedkarza. Gdziekolwiek by padal zatrwozony wzrok Juty - wszedzie trzesac sie poruszaly sie szare grzbiety fal, przywolujac w pamieci tlum na rynkowym placu. Odwracajac sie kolejny raz zauwazyla kragly kamien rozmiarow duzego byka. Rzucila sie calym cialem na niego. Kamien szyderczo zakolysal sie i powoli, po kawalku, zaczal zanurzac sie w ziemi. -Pomocy! - Krzyknela Juta. Prawie nie wydala glosu. Kamienie poruszaly sie, odpychajac jeden drugiego. Wokol rozbrzmiewal nieznosny zgrzyt - jakby sama ziemia w goraczce zgrzytala zebami. -Pomocy! Wielki kamien pograzyl sie w ziemi juz do polowy. Dookola niej, jak pecherze w bulgoczacym kotle, pojawialy sie i przewalaly drobniejsze kamyczki. - Pomozcie... - Wyszeptala Juta. - Ktokolwiek... Kamien zanurzyl sie w dwoch trzecich. Ksiezniczka rozgladala sie goraczkowo - przeskoczyc gdzies bylo calkowicie niemozliwe. Tam i tu z bezmyslnym zadowoleniem mlaskalo trzesawisko, lykajac fale drobnych kamyczkow i wypluwajac je, jak wisniowe pesteczki. - Oj, mamo... - Wyszeptala Juta. - Oj, Armanie... Drobne kamyczki nieustannie zwalaly sie na tonacy wielki kamien. Juta zanurzala sie w ziemi razem z nim, a slonce wschodzilo coraz jasniejsze, a czyste niebo pozostawalo obojetne, a ksiezniczka tonela, ciagnieta czyms lub kims, wsysana w trzesawisko, ginaca tak marnie i w tak odrazajacy sposob... -Pomoz... - I ani dzwieku. Ochrypla. Znowu: - Pomoz... cie... Cien zaslonil slonce, obojetnie patrzace na jej smierc. Zerwal sie wiatr, pachnacy ostro i niezwyczajnie. Zalopotaly szerokie, zakrywajace niebo skrzydla. Drobne kamyki przykryly juz nogi Juty, ale w tej samej sekundzie ogromne, zagiete pazury pochwycily ja za ramiona. Gwaltowne szarpniecie. Jucie zdawalo sie, ze z jej stop zdarto skore. Glaz opadl w dol, zatonal w ziemi, ale Juta, unoszona w dal, juz nie mogla tego widziec. Rozdzial siodmy Noar, aal nieiol, iceni il elnrln ddc nalnl ai?.Edueu? onnrec. icco iccartn Eli?.*Rde-Rii W Rytualnej Sali przybral postac czlowieka i niesienie ksiezniczki Juty nie bylo juz tak latwe. Juta wyrywala sie. Drapala i gryzla, wykrecala sie spazmatycznie i krzyczala rwacym sie glosem: -Nienawidze cie! Smierdzacy jaszczur! Ohydny potwor! Pusc mnie, ludozerco! A on wlokl ja i przerzucal przez wysokie progi, i przeciagal po stopniach nieskonczonych schodow, i nie staral sie zrozumiec - po co? Gdzie, wlasciwie, on ja przywiodl z powrotem? I co teraz z nia ma zrobic? Zeby nie zastanawiac sie nad tym pytaniem, ciagnal ja coraz szybciej i brutalniej. Juta sprzeciwiala sie coraz slabiej - zachowywala sily. Kiedy w koncu dotarl do komnaty z kominkiem i oderwal scierple palce od jej kolnierza, ksiezniczka w mgnieniu oka znalazla sie w najdalszym kacie. Pokrzykiwala stamtad, przy czym glos jej juz ochrypl i stal sie podobny do glosu samego Armana: -Ty potworze, krwiozercza zmijo! Lepiej umrzec niz przyjac pomoc z twoich rak... Z twoich brudnych pazurow! Ty... - Nie wymyslila, jaka by jeszcze obelge dodac. Poczul smiertelne zmeczenie. Nie wiadomo po co, wsunal reke w gleboka kieszen, wyciagnal stamtad kawalek zardzewialej sprzaczki. Upuscil na podloge: -Slyszysz? Ksiezniczka umilkla zdziwiona. Arman podniosl stalowy kawalek i znowu wypuscil. Zelazo glucho uderzylo w kamienna posadzke. -Slyszysz, ksiezniczko Juto?... Dzyn... Moje slowa znacza dla ciebie tylez, ile ten dzwiek. Juta milczala. Arman znowu podniosl zelazny kawalek i nagle z calej sily cisnal nim o podloge. Fragment sprzaczki odprysnal i z cichym swistem wbil sie w sciane. Arman nie powiedzial ani slowa. Juta skulila sie. Przez jakis czas po prostu patrzyli na siebie - Arman chlodno, przenikliwie, Juta - z niepokojem. -Opowiem ci bajke - zaproponowal cicho Arman. - Chcesz? I nie czekajac na zgode ksiezniczki, usadowil sie naprzeciwko niej na stole. Bezwiednie wytarl rece o odziez. -Zyla sobie ksiezniczka - zaczal powoli i glucho. - Dawno, juz prawie sto piecdziesiat lat temu. Wysmukla jak topola i wesola jak skowronek... Zreszta, pamiec moze mnie zawodzic. Mozliwe, ze byla pochmurna grubaska... Rzecz nie w tym. W tym zas, ze pewnego ranka... Albo moze popoludnia... Porwal ja smok. Juta spazmatycznie westchnela. -To byl mlody smok - kontynuowal przez zeby Arman. -Mozna powiedziec, mlodzieniec. Wlasnie tego dnia osiagnal pelnoletnosc. Czy ty mnie sluchasz, Juto? Ksiezniczka siedziala w swoim kacie, z kolanami podciagnietymi pod brode - zdretwiala, pokryta gesia skorka. -On byl sam - Arman powoli, jakby leniwie, zszedl ze stolu i zaczal bez celu krazyc po komnacie. - Pozostal jako ostatni w zamku, ale starsi na progu smierci wyrazali swoja wiare w jego przyszle bohaterstwo... I on, przepelniony myslami o tym bohaterstwie, wykradl z sasiedniego panstwa krolewska corke, tez mloda... Stanawszy przed krata kominka, Arman w zamysleniu kilka razy wetknal w nia noge. Kominek milczal - ciemny, pusty i zimny -Ona stala tu blisko, jak ty. - Arman odwrocil sie i oskarzycielsko wycelowal w twarz Juty dlugi palec. - Ona byla... Nachyliwszy sie do przodu, Juta nagle pojela, ze kleczy i blagalnie wyciaga rece: -Nie opowiadaj... Nie trzeba zadnych okropnosci... Prosze ciebie... Armanie, prosze... Nie opowiadaj, ja oszaleje, blagam... Arman sluchal jej nieskladnych prosb, mechanicznie nakrecajac na palec wyrwany wlosek. Potem bezmyslnie wyciagnal reke i wzial z kamiennej polki pogrzebacz. Juta zamilkla w pol slowa. -Smok - to smok - powiedzial Arman nudnym mentorskim tonem. - Ksiezniczki nalezy jesc, pozerac... Postawil ja zatem posrodku rytualnego stolu, plecami do zelaznego kolca... Miala blekitne oczy i rudawe wlosy. Jedna brew rzadka, widocznie wyskubywala nieumiejetnie... Na podbrodku - znamie i jeszcze jedno na szyi. On... (...): - Ty potworze, krwiozercza zmijo! Arman nagle zamachnal sie silnie i uderzyl pogrzebaczem w sciane. Z kominka posypaly sie iskry, a stalowy pret zgial sie w luk. Juta porazona dzwiekiem zatkala uszy. Arman spojrzal z przykroscia na zniszczony pogrzebacz, na wyrwe w kominku; zawahal sie i uderzyl raz jeszcze. Pogrzebacz zlamal sie z ostrym zgrzytem, jakby lupnela os od wozu. Obejrzal sie i Juta z przerazeniem zobaczyla w jego oczach histerie. -Ja nie pamietam, co tam sie dzialo - powiedzial Arman spokojnie. - Ale zeby moje nigdy nie zaznaly ludzkiego miesa. Nigdy. - Upuscil odlamek pogrzebacza i nagle uderzyl piescia w sciane. Juta krzyknela. Arman stal w milczeniu, na scianie ciemniala krwawa plama, a on przygladal sie swojej nowej, jakby obcej, dziwnie wielkiej i ociezalej rece. -Od tamtej pory - zwrocil sie do rozbitej do krwi piesci - od tamtej pory... Smok wzdrygnal sie. I znowu ten sen. Nad gorna warga dziewczyny pojawily sie kropelki potu. Stoi, przywierajac plecami do potwornego stalowego kolca, bialoskora i dlatego bladosc przydaje jej twarzy sinego odcienia. Oblana potem, sinoblada twarz otoczona przylegajacymi do niej rudymi lokami. Oczy otwarte tak szeroko, ze jasne rzesy wbijaja sie w skore zagietymi koncowkami. Wargi, napuchniete, pogryzione, na wpol otwarte. Oddech ofiary dosiega nozdrzy Armana, jego ogromnych smoczych nozdrzy... I zapach ostry, kwiatowy, jakby cala pogrzebowa procesja rzucala bukiety na swieza mogile. On musi wypelnic rytual, to nieuniknione, jak zblizajaca sie noc, jak nadejscie zimy... I wtedy, wpadajac w imperatyw odbycia rytualu i calkowitej niemozliwosci jego spelnienia, swiadomosc Armana bolesnie odmawiala posluszenstwa, zostawaly tylko emocje i znieksztalcone obrazy bez zadnego wzajemnego zwiazku. Strach. Mdlosci. Sliskie grudki, ktore tocza sie po wilgotnym zboczu. Ksiezniczka w mgnieniu oka znalazla sie w najdalszym kacie. Pokrzykiwala stamtad Przewracal sie w goraczce przez trzy dni. Juta siedziala przy nim jak bezsenny stroz. Jego rozbita reka lezala na plaszczu, sluzacym za przykrycie i Juta raz po raz ostroznie nia poruszala, zrecznie ukladajac ja wygodnie w grubych faldach ciemnej materii. Arman majaczyl. Dniem i noca jawila mu sie ta fatalna poprzedniczka Juty, ruda ksiezniczka sprzed poltora wieku, spotkanie z ktora przywiodlo go do ostatecznego uswiadomienia sobie swojej marnosci. -Odejdz... - Szeptal Arman, nie otwierajac oczu. - Ja nic tobie nie... Ani wloska twojego rudego... Nie bede... Nie chce... Juta wzdychala i ocierala jego rozpalona twarz wilgotna sciereczka. Czwartego dnia przyszedl do siebie. Ocknawszy sie z krotkiego, czujnego polsnu, Juta zobaczyla jego jeszcze rozgoraczkowane, ale juz w pelni swiadome oczy. -Wybacz, prosze - powiedziala, gdy tylko spotkaly sie ich spojrzenia. - Strasznie cie urazilam moim posadzeniem, masz same nieprzyjemnosci przeze mnie i caly czas place ci zlem za dobro. Arman usmiechnal sie samymi kacikami ust. Wymamrotal bardziej do siebie: -Tak... Rzeczywiscie. Czy moze byc cos lepszego od... Uprowadzenia z domu. Nastepnego dnia Juta pobiegla na szczyt baszty, gdzie na bryle ziemi, ktora przyniosl jej kiedys Arman-smok, kwitl "ogrod". Ksiezniczka bez zalu wyrwala wszystkie osiem jeszcze ocalalych kwiatow i, sporzadziwszy z nich zalotny bukiet, zabrala go na dol, z zamiarem przystrojenia nim komnaty Armana. Siedzial na swojej skrzyni i melancholijnie ogladal rozbita o sciane reke. Usmiechnal sie widzac Jute, lecz po chwili stal sie niespokojny i spochmurnial z jakiegos powodu. Odwrocil sie. Ksiezniczka zmieszala sie. Czym znowu go urazila? Arman zagryzl bolesnie wargi i Juta doszla do wniosku, ze znowu zle sie poczul. Ze wszystkich lekow znana byla jej tylko woda, dlatego niezwlocznie podala Armanowi czerpak, ze wszystkich sil pragnac, zeby lekarstwo pomoglo. Ale kilka wypitych lykow nie przynioslo widocznego polepszenia. Arman zakrztusil sie i woda sie wylala: -Zapach... Przeklenstwo... Juto, odejdz. Nienawistny kwiatowy zapach, gesty jak syrop, wciskal sie w jego nozdrza. Bardzo nie chcial, zeby stala sie swiadkiem jego mdlosci. Ksiezniczka niezdecydowanie przestepowala z nogi na noge, trzymajac w rekach niedorzeczny bukiet. Arman zrobil kilka glebokich wdechow i zrobilo mu sie troche lepiej. Juta popatrzyla na swoje rece - i spostrzegla, ze mietosi w palcach juz tylko trzy cienkie lodyzki, a piec kwiatkow - bylych rumiankow - poniewiera sie na podlodze wsrod platkow z nich oberwanych. Dwa z trzech jeszcze ocalonych kwiatkow, dzwoneczki - zostaly doszczetnie wymiete. Trzeci zas okazal sie niepozornym, bladym, liliowym pieciornikiem. Olsniona nagla mysla, Juta podniosla go do nosa. O tak! Miejski perfumiarz, ktory tak czesto spelnial zachcianki i frejlin, i ksiezniczek, i nawet samej krolowej, wielce zachwalal perfumy o szumnej nazwie "Zauroczenie", ktore to pachnidla osobiscie przygotowywal z platkow... -Zaurocznik - powiedziala Juta glosno. - Ten kwiat nazywany jest zaurocznikiem. Uwaza sie, ze zapach jego powoduje slodka niemoc, dlatego wiejskie dziewczeta nosza go za pazucha, a szlachetnie urodzone damy zamawiaja u perfumiarzy perfumy... Arman zerknal na nia z kwasna mina i powiedzial przez nos zacisniety palcami: -Cso ty mhufisz? Skad fiesz? Juta trzymala kwiatek pieciornika za koniec lodyzki - dwoma palcami, glowka w dol, jak martwego ptaszka. -Ta twoja ofiara miala perfumy z zaurocznika. Tobie sie nie wydaje Armanie. Nie bredzisz, ty naprawde czujesz zapach... -Niszeho nie tszuje! Chcial szybko zeskoczyc, ale zamiast tego tylko ciezko sie zsunal, zaczepiajac zraniona reka o zebrowanie skrzyni i zasyczal z bolu. -Wiesz - powiedziala Juta szeptem - mojej siostrze Maj, w dziecinstwie czesto snil sie wilk. Wiesz, taki straszny wilk z dzieciecych bajek. Rzucala sie po nocach, krzyczala... Mialam wtedy okolo dwunastu lat, bylam urwisem, moja proca byla duza jak berlo marszalka... Powiedzialam do Maj: nie uciekaj od tego wilka. Dawaj, razem sie z nim zmierzymy - twarza w twarz! To jest twarza w pysk... To bylo wieczorem, Maj zasnela, a ja usiadlam obok z przygotowana proca... I oto, kiedy Maj poruszyla sie niespokojnie i zajeczala... Arman sluchal jej, stojac posrodku komnaty i, jak przedtem, zaciskajac nos palcami. Kiedy Juta naciagnela wyobrazona proce, mimo woli oslabil uscisk i zakaszlal. -Krzyknelam: "Maj, celuj miedzy oczy!... I jak strzele orzechem, swiecznik - na podloge... Nianka sie obudzila... A Maj - nic. Spala. Rano tylko przyszla do mnie szczesliwa, zdechl, mowi, ten wilk... Rozumiesz? Arman przenosil spojrzenie z powaznej twarzy Juty na zwiotczaly kwiatek w jej rece. -Chto ciebie czehos takiecho nauczyl? -Jakiego? A, w nieprawdziwego wilka strzelac z procy? Nikt. Samo tak wyszlo. -Spal kfiatek - zazadal Arman. -Nie - powiedziala Juta cicho, ale twardo. - Ty masz swojego wilka, ale nie jestes mala dziewczynka. Caly czas powtarzasz tej starozytnej ksiezniczce: odejdz, ja ciebie nie dotykalem... Nie gon jej, przypomnij sobie wszystko, co tam sie stalo, i wtedy... Arman dwoma skokami opuscil komnate. Zatrzymal sie na schodach, gdzie nie dochodzil juz duszny zapach zaurocznika, krzyknal w jej kierunku: -Przestan rozmawiac ze mna, jak z dzieckiem! Twoj pradziadek jeszcze brudzil spodenki, kiedy ja ja porwalem! Po prostu moim obowiazkiem bylo ja pozrec, ale nie potrafilem. Mam dwiescie trzydziesci dwa lata, moge w godzine do cna spalic piec duzych wsi... Moge opustoszyc stolice trzech krolestw, no i co z tego? -Kamienie - cicho powiedziala Juta. Za drzwiami zrobilo sie cicho. -Co - kamienie? -Ktore sie tocza. -Skad... -Majaczyles trzy dni. -A ty podsluchiwalas? -A kto by cie woda poil? -Woda? Slychac bylo, jak Arman prychnal. Kontynuacji pogadanki nie bylo - po pieciu minutach nad ruinami wiez ciezko wzniosl sie nierownym lotem smok, przechylajac sie na jedno skrzydlo. Bylo cicho i ciemno, powoli splywala przylepiona do kandelabra swieczka. Swiatla od niej bylo tyle, co od prochna w drzemiacym lesie. -Spij - kolejny raz powiedziala Juta. Na jej kolanach lezala butelka z zakorkowanym w niej kwiatkiem pieciornika zaurocznika. Arman widzial w ciemnosci tylko jej sylwetke - sylwetke dziewczyny z rozpuszczonymi, opadajacymi na ramiona wlosami. Wlosy ma piekne - tak miekko splywajace, tak wspaniale opadaja... A twarzy nie widac. Nie, twarz jej bywa nawet sympatyczna, wesola i zamyslona... Ale teraz jej nie widac. Tylko oczy poblyskuja i zeby. -Spij, Armanie. I przypomnij sobie ten dzien. Ten dzien... Czy to latwo - cale zycie odganiac od siebie wspomnienia, zeby teraz probowac je przywolac... - Co robiles rano? Ranek byl szary, deszczowy. Postanowil, ze nie bedzie czekal na rycerza oswobodziciela. To bedzie jego pierwsza ksiezniczka i pozre ja od razu. Oto dlaczego rankiem z takim drzeniem oczekiwal wieczoru. Jeszcze nie przywykl byc sam. Ojciec jego spoczywal od dawna na dnie morza, a i dziad takze wybral ten koniec - przeczuwajac zblizajaca sie smierc, starzec zdazyl odleciec tak daleko od brzegu, jak tylko mogl... Arman zszedl do podziemi i znowu z drzeniem przeczytal pouczenie rodu: rozkwitaj w rzemiosle. -Jak ja porwales, pamietasz? Prosto, szybko i calkiem zwyczajnie. Spacerowala po ogrodzie w towarzystwie sluzacej; najpierw schwycil sluzaca, ale w pore zobaczyl malenka dekoracyjna korone, wienczaca fryzure jej towarzyszki. Wypuszczona na trawe sluzaca, szybko schowala sie pod krzakiem i stamtad krzyczala: "To jest ksiezniczka! Nie ja, nie ja! Oto jej wysokosc!" Ksiezniczka sie nie sprzeciwiala. Wisiala w pazurach, jak galgankowa lalka, ale on i tak sie denerwowal - bal sie ja upuscic czy przycisnac zbyt silnie. Korona jej zagubila sie w przestworzach, rude wlosy potargal wiatr; postawil ja na rytualnym stole, jak kiedys uczyl go dziad. -Spisz, Armanie? -Nie - odparl glucho. - Dawaj... Kwiatek. -Teraz? -Tak. Juta zaczela mocowac sie pospiesznie, starajac sie wyciagnac korek z butelki; korek nie poddawal sie i Juta wczepila sie w niego zebami. W koncu rozleglo sie ciche klasniecie i strumien zapachu, zapachu kwiatu zwanego zaurocznikiem, kreslac prawie niewidzialne meandry wyplynal z waskiej szyjki. Armanowi w polsnie wydawalo sie, ze widzi te struzke w ciemnosci. I juz dosiegla jego twarzy; na moment wstrzymal oddech, zeby w nastepnej sekundzie wziac gleboki wdech. Mdlosci nie wystapily. Obrazy w jego pamieci ozyly, staly sie wyrazne; nabraly barw, dzwiekow i realnych ksztaltow. Widzial swoje uzbrojone w pazury lapy blisko jej twarzy. Twarz byla zupelnie biala, pozbawiona zycia, ale wargi poruszaly sie i mogl nawet odroznic pojedyncze slowa... Dobrze wiedzial, co nalezy robic dalej. Jego wygiete pazury - jak idealnej formy noze. Jego przednie zeby ostre, jak kosciane igly. Pachnialo od niej zaurocznikiem. Perfumy "Zauroczenie", chociaz mozliwe, ze wtedy nazywaly sie inaczej. I jeszcze - byla ciepla. Czul to, nawet nie dotykajac jej skory. Dziewczyna chlipnela - krotko, urwanie. Jedna pazurzasta lapa wyciagnela sie ku jej piersi... "Mloda istota... Panna... Dziewicza zdobycz... Niech wzmocni cie zyciem swoim, i radoscia, i mlodoscia..." ...Arman odepchnal reke Juty, w ktorej trzymala wyciagniety z butelki kwiatek. Trzeslo nim calym, opusciwszy oczy ze zdziwieniem ogladal w polmroku swoje nogi, podskakujace w konwulsyjnym dygocie, jak pokrywka na kipiacym kotle. Piety wybijaly na skrzyni nieskladny rytm i nie mogl z tym nic zrobic. -Armanie? - Zapytala Juta przestraszona. Chcial odpowiedziec, ale prawie ugryzl sie w jezyk rozpaczliwie szczekajacymi zebami. -Przypomniales sobie? - Juta starala sie nie okazywac swojego strachu. Kiwnal glowa w ciemnosci. Mokry jak mysz, od glowy do stop zlany zimnym potem, slyszal jak jego serce, przemiesciwszy sie z jakiegos powodu w kierunku gardla, wystukuje bezladny rytm. -Co mam zrobic? - Juta prawie plakala. - Zle sie czujesz? No, przypomnij sobie, postaraj sie! Mocno wzial ja za nadgarstek, podniosl do swojej twarzy, wciagnal zapach kwiatka i zmusil sie do zamkniecia oczu. Czarno. Czarno. Czerwone plamy. Ciemnosc. ... I pazury jego zamknely sie! Zamknely, scisnely ofiare i powlokly precz... Niosl ja - o hanbo! - Niosl daleko od zamku, a ona wyrywala sie, z jakiegos powodu wlasnie teraz postanowila sie sprzeciwic. Przyniosl ja do porzuconego jakiegos piaszczystego wyrobiska na skraju nieznanej wioski i opuscil w rozmyta deszczem gline. A po zboczu rudej jamy, lepkim, mokrym zboczu, toczyly sie bezksztaltne grudki. Grudki gliny, tylko to... -... Armanie! Juta sciskala swieczke w dloni, nie zauwazajac struzek goracego wosku na palcach. -Przestraszylam sie... Miales taka twarz... Opadl na podloge zwiedly niepozorny kwiatek. Armanowi bylo lekko, tak lekko, jak w dziecinstwie, jak w odurzajacym szczesliwym snie. Wszystko dobrze, wszystko jeszcze moze sie ulozyc... Koszmar odejdzie w niepamiec. Grudki gliny? Stoczyly sie, upadly na dno, zrownaly sie z ziemia... W swiadomosci wiecej nie tkwi drzazga i wielki ciezar, przynoszacy mimowolnie strach przed Rytualna Sala, spadl mu z ramion. Arman rozesmial sie glupkowato, wzial Jute w ramiona i po bratersku pocalowal ja w policzek w sam kacik ust. Ksiezniczka patrzyla na niego okraglymi z zachwytu oczami, ale w ciemnosci smok widzial tylko dwie jasne iskierki. *** Juta doznala olsnienia.Jej trudy w Sali Klinopisow; dni i noce przy swietle dymiacej pochodni, zaczerwienione oczy i zziebniete nogi, radosc odkryc i rozpacz niepowodzen, i nawet ten tlusty szczur, ktory wyskoczyl pewnego razu z jakiejs nieznanej nory, przerazajac ksiezniczke na smierc - wszystko to przerodzilo sie w zrozumienie. Spogladajac na tekst Proroctwa, Juta z naboznym strachem uswiadomila sobie nagle, ze obce symbole sa dla niej zrozumiale i moze je odczytac. Zdenerwowala sie tak, ze prawie upuscila pochodnie. Potem, przerazona odkryciem, rzucila sie do ucieczki - daleko od Sali Klinopisow, na powierzchnie. Arman nie uwierzyl. Przywykl juz do jej fantazji i nie chcial niczego sluchac. Przeczytala? Rozszyfrowala? Wytrzyj najpierw sadze spod nosa, ubrudzilas sie, jak mysz w kominie... Juta ledwo powstrzymala wybuch wscieklosci, kiedy smok wstal wreszcie z wygodnego fotela i rzucil z usmieszkiem: -Coz, pokazuj... Zabrawszy pochodnie, razem ruszyli na dol. Po drodze Juta stawala sie coraz spokojniejsza i pewniejsza siebie, za to Arman odwrotnie, nie wiedziec czemu, stawal sie coraz bardziej niespokojny i ganiac siebie za wyschniete gardlo i mokre rece denerwowal sie coraz bardziej i bardziej. Dotarli na miejsce. Plaski, pionowo postawiony kamien z wyryta na nim Przepowiednia, rzucal podwojny cien - od pochodni Juty i od pochodni Armana. Uwiecznione na nim znaki zlaly sie w piekna, ale nieczytelna gmatwanine kresek - tak przynajmniej moglo sie zdawac niedoswiadczonemu oku. Arman tak wlasnie to widzial. Spojrzal na ksiezniczke drwiaco i podejrzliwie. -Tutaj nie ma o wszystkich - powiedziala szeptem Juta. - Na poczatku - "slawa walecznemu Sam-Arowi". -To zrozumiale - powiedzial Arman obojetnie, starajac sie, aby glos jego nie drzal. - To i ja moge "rozszyfrowac". -A potem - Juta wstrzymala oddech - potem - po numerach... Czterdziesty trzeci potomek Char-Ann. Przypadek, pomyslal Arman. Zart. Niechaj nawet Char-Ann byl i czterdziestym trzecim potomkiem - co z tego? -Tutaj - Juta przygryzala wargi - jakby przepowiednia... Ostrzezenie... Wiesz, co sie stalo z tym... Char-Annem? -Wiem. Ale ci nie powiem. Przeczytaj proroctwo. -Teraz... Podnies pochodnie blizej... Wiec tak... Powodzenie... I jeszcze, zdaje sie, bohaterstwo. Starosc, zycie... A dozyje do starosci, jesli... Juta zaciela sie. Arman milczal. Trzaskaly pochodnie. -I to wszystko, przepowiadaczko? - Usmiechnal sie na koniec. Juta odwrocila sie, a smok zobaczyl dwie zmarszczki miedzy jej brwiami, nadajace ksiezniczce nadzwyczaj powazny wyglad. -Tutaj... Czytam, ale nie moge pojac. "Przodek smokow". Char-Ann dozyje starosci, jesli nie zapragnie odwiedzic tego... Przodka. Zamilkla zatroskana i z pewnym poczuciem winy. Arman patrzyl na nia, na kamien za jej plecami, na plasajace cienie - i odczuwal coraz wiekszy lek. Czyzby? -Przodek smokow - uslyszal wlasny schrypniety glos - to legendarny Prajaszczur. Odwiedzic Prajaszczura - oznacza, odbyc podroz za morze, do krainy, skad wedlug przekazow przybyli praojcowie. Char-Ann, czterdziesty trzeci w rodzie, nie wrocil z takiej wyprawy i w ogole malo kto wrocil z niej... - Wstrzymal oddech. - A teraz powiedz, skad to wiesz? Opowiadalem o tym, czy gdzies przeczytalas? -Przeczytalam - powiedziala Juta cicho. - Tutaj. Arman ogarnal pokryty napisami kamien dlugim, niedowierzajacym spojrzeniem. Zazadal krotko: -Czytaj dalej. Juta zakaszlala. Pochylila sie ku kolumnie poruszajac niemo ustami. W koncu powiedziala z trudem i cicho: -Wiec, Char-Ann dozyje starosci, jesli nie... Nie wybierze sie w podroz. Dalej - czterdziesty dziewiaty potomek, Lir-Ir. Temu... Sadzone nieszczescie. Zrobilo sie cicho. -To wszystko? - Zapytal Arman po krotkiej przerwie. -Wszystko - przytaknela Juta. - Co sie z nim stalo? -Zginal w mlodosci, ledwie zdazyl pokonac w walce swojego mlodszego brata. Rozbil sie o skaly. Dzielny byl i zabijaka. -Jasne... Armanie, a ty wiesz wszystko o kazdym z dwustu twoich przodkow? Stal, opusciwszy pochodnie, a oczy jego patrzyly obok Juty, przez jej ramie, na dziwacznie ozdobiony kamien. Czyli to prawda. Uswiadomil to sobie w jasnym blysku mysli, ale cale jego jestestwo ze wzburzeniem sprzeciwialo sie takiemu obrotowi rzeczy, jednak Przepowiednia - oto ona. Oto dziewczynka z radosnie poblyskujacymi oczami; a on sie z niej smial, kiedy na sciane obok kamiennej kolumny weglem nanosila znaki "niebo", "nieszczescie", "radosc", "smierc"... -Ty naprawde to przeczytalas? - Zapytal szeptem. -A co ja ci powtarzam? - Wykrzyknela z niecierpliwoscia, najwyrazniej nie pojmujac niewiarygodnosci swojego odkrycia. - Popatrzmy dalej: Piecdziesiaty osmy potomek... San-Ir. Tutaj znak smierci... Wczesnie... A, zapewne wczesnie umrze, jesli... Nie bedzie szanowal ojca ojcowego ojca... Pradziada, czyz nie? Pytajaco wpatrywala sie w Armana, oczekujac opowiesci o losie San-Ira, ale Arman milczal, wodzac reka po napisach i powtarzajac palcem ich zarysy. Wreszcie Juta uslyszala przygluszone: -Nie wierze. Pokaz, jak ty to robisz. Potrzasnela glowa - troche rozdrazniona. Wskazala na szereg skomplikowanych znakow energicznym ruchem nauczycielki: -Paleczki - to cyfry. Nauczylam sie rozrozniac cyfry od razu. Tam w glebi sali jest kolumna, gdzie liczby sa napisane i po naszemu i wiesz, po starozytnemu... Tutaj - piecdziesiaty piaty potomek... Imiona pisze sie podobnie, przyjrzysz sie i sam rozszyfrujesz: Zar-Ar... Potrojny ptaszek - "bedzie". Te petelki - "smierc". Oblicze Armana niczym nie zdradzalo zainteresowania jej wywodem, ale ksiezniczka, ktora zdazyla go juz poznac dostatecznie dobrze, bez trudu odgadla, ze za ta maska obojetnosci kryje sie burza uczuc. -Interesujace, prawda? - Zapytala niedbale. Za wszystkie docinki i kpiny zostal teraz wziety blyskotliwy odwet i Juta upajala sie zwyciestwem, kiedy Arman podchwycil raptem: -Smierc? Zar-Arowi - smierc? Przeciez on prawnuki przezyl i umarl w dostatku w poznym wieku! Juta parsknela, nachylila sie blizej do kamienia; szybko poruszajac wargami, odwrocila sie. Jej wielkie oczy swiecily zachwytem wywolanym nowym niesamowitym odkryciem. -Tutaj jest warunek! Zar-Ar umrze, jesli... Widzisz, kreseczka na gorze - to "jesli". Jesli... Na skrzydlo jego siadzie... Ptak... Bialy... Ja tego znaku nie znam, mewa moze? Biala mewa... A mewa widac nie siadla, to i dozyl do poznej starosci! -Czytaj dalej! - Znowu zazadal Arman. Juta zamrugala oczami, blizej podniosla pochodnie, przesunela po kamieniu dlonia, jakby scierala niewidoczny kurz... I nagle zamarla. Smok zobaczyl, jak nagle smetnie opuscily sie jej waskie ramiona. -Arman - powiedziala, nie odwracajac sie, a w jej glosie nie bylo juz ani radosci, ani zawadiackiej nuty. - To mozna czytac wiele dni pod rzad. Ale ostatnie wersy... Zamilkla niezdecydowana. Zrozumial. -O dwiescie pierwszym potomku? - W ustach mu wyschlo. Potaknela, jak poprzednio, nie patrzac na niego. -Chcesz teraz przeczytac? - Zapytal szeptem. Juta odwrocila sie powoli. Nie, nie chciala - w przeciwnym razie skad u niej bylaby ta trupia bladosc na twarzy, zauwazalna nawet w calkowitych ciemnosciach? -Zdecyduj sam... To twoj zamek, twoje podziemia... Twoi przodkowie... Los, miedzy innymi, tez twoj... -Wczesniej mowilas, ze tam i o tobie musi byc powiedziane. Ksiezniczka oblizala wyschniete wargi. Kiwnela glowa: -Jesli tutaj jest nawet o mewie... Zyc bedzie smok, czy umrze - zalezy od glupiego ptaka, ktory albo usiadzie mu na skrzydlo, albo nie. A ja nie mewa. Ja - czlowiek. -Czlowiek - odezwal sie smok glucho, jak echo. Nagle Juta powiedziala stanowczo: -Wiesz co, wyjdzmy z tego wilgotnego podziemia na powierzchnie... Zjedzmy kolacje... Jestem glodna... No i zdecydujemy... Musimy to przeczytac, czy nie? Mozemy wrocic jutro, mozemy wcale nie przyjsc... Tysiaclecia ten kamien czekal na nas - poczeka jeszcze. Ha? Arman przytaknal w milczeniu. Odwrociwszy sie do plaskiej bryly plecami, ruszyli. Ciezkie, pokryte tekstami kolumny wylanialy sie z ciemnosci, niby jakies skamieniale potwory, zeby za chwile znowu pograzyc sie w mroku. Cienie ich, czarne, plasajace, chowaly sie za ich ciezkimi kamiennymi cialami, jak - wedle przekazow - lesne duchy chowaja sie za pniami drzew. Oboje milczeli. Z niewidocznego korytarza powial przeciag, poprzednio ledwie odczuwalny. Arman niezdecydowany zatrzymal sie w pol kroku: -Na co potrzebne sa proroctwa, Juto? -Skad mam wiedziec? - Odezwala sie ona glucho. - Wiemy tak niewiele... Ale wsrod ludzi, wiem, ze prorokow nie lubia. Nad ich glowami przesliznal sie nietoperz. -Rozumiesz - powiedziala Juta cicho - proroctwa tez sa rozne... Jedno przekazuje: to i to oraz to i to stanie sie nieodzownie, chocbys ze skory wyszedl... Inne... Inne mowia: stanie sie, jesli... I wtedy od ciebie tez cos zalezy. Rozumiesz? -Czego tu nie rozumiec - Arman machnal pochodnia, zatanczyly gwaltownie cienie. Juta zamilkla. Usmiechnela sie nagle: -A toz u nas po krolestwie walesal sie jeden taki... Niby wedrowiec, jakis pustelnik z nory... Wszystko przewidywal: pomor, pozar i trzesienie ziemi, krolewski palac w piatek zapadnie sie pod ziemie... I NIC! Urodzaj, sloneczko i piekna pogoda. Krazyl nad morzem caly dzien i wieczorem Juta, zaniepokoiwszy sie, weszla na wieze z pochodnia... Rankiem powiedzial do niej, usmiechajac sie lekko: -To zostalo przesadzone, kiedy przynioslem na zamek wieszczke. Zamilkli. -Wszystko? - Zapytala Juta. -Wszystko - Arman westchnal. - Smokowi nie przystoi chowac glowy pod skrzydlo, niczym kogut... -Kurka. -Kurka. Tym bardziej. Smokowi nie przystoi. Smokowi i... Mezczyznie. Pojdziemy. Popatrzymy, co tam wyryto. Tracajac jedno drugiego lokciami, ale starajac sie nie spotkac spojrzeniem, zeszli do podziemi - tam, gdzie wznosil sie plaski kamien pokryty napisami. Tekst Proroctwa konczyl sie ledwo na grubosc palca od kamiennej podlogi - Jucie przyszlo zatem kleczec, prawie lezec. Arman trzymal nad jej glowa obie pochodnie. -Twoj dziad... - Zaczela Juta przygaszonym glosem - Ard-Ir... Slawa w mlodosci, potem doswiadczenia... Proby... Jego potomstwo... Podobno przyniesie jemu zmartwienie. Umrze w poznej starosci, ale bedzie nieszczesliwy. -Wszystko prawda - szeptem potwierdzil Arman. Juta przesunela sie na kamiennej podlodze i Arman zobaczyl, ze zakrywa ostatnie wersy dlonia, chowa je przed soba, starajac sie patrzec w bok: -Dalej twoj ojciec, Akr-Ann... Zly los... Zmartwienie w zyciu... Smierc od niebianskiego ognia. -Wszystko sie zgadza - glos Armana podobny byl do drewnianego stukotu. - Czytaj dalej. Juta westchnela, gwaltownie odjela reke od kamienia. -Dwiescie pierwszy potomek, Arm-Ann... - Mowila nawet bardziej zdecydowanie, niz sama by sie spodziewala po sobie. - Dwiescie pierwszy... - I zamilkla. Bardzo nisko schylila sie nad podloga, zamiatajac chlodne plyty gestymi wlosami i prawie dotykajac proroctwa koniuszkiem nosa. -No? - Zapytal Arman schrypnietym glosem. Podniosla na niego calkowicie okragle, oszalale ze szczescia oczy: -Radosc i szczescie! Lajdaku ty smoczy, glupia glowo, zmijo skrzydlata! Dlugie lata zycia... We wczesnej mlodosci - zamieszanie i trwoga, no nie tylko we wczesnej! Ale potem - milosc... Wiesz, ja nawet ten znak nie od razu odczytalam, przestraszylam sie, tutaj tak rzadko te milosc sie spotyka... Milosc, powodzenie, spokoj, radosc, dobrobyt... Umrzesz jako bardzo, bardzo stary smok, jesli... - Nabrala wiecej powietrza i Arman, ktory zdazyl juz ochlonac, wstawil w te pauze: -Jesli?! Juta lekcewazaco machnela reka: -Niezbedny jest warunek... Tutaj wszedzie sa warunki... Mewa siadzie - nie siadzie... -No?! -Warunek - nie spotykac sie z narodzonymi w morzu. Czekaj, zaraz powiem dokladnie... - Znowu sie pochylila, odszyfrowujac tekst. - Nie wiazac sie. Nie zenic. Nie klocic sie. Niczego nie dzielic... Narodzeni przez morze - to kto? Arman smial sie. Smial sie tak szczerze, jak nigdy w zyciu, nawet w dziecinstwie, a kamienna sala smiala sie do niego w odpowiedzi zdziwionym echem. -Alez to... Juto, glupiutka... Alez to przykazanie dla wszystkich smokow... Strzezcie sie potomkow Jukki... Tez mi warunek... Zanosil sie i zataczal od smiechu i ksiezniczka pierwszy raz widziala, jak on sie smieje. Patrzyla na niego z dolu, z chlodnej podlogi, a on, oswietlony dwiema pochodniami, nagle zdal sie jej takim wiecznym i niepokonanym, jak morze czy slonce. Coz ludzie? Rodza sie - umieraja, a co za istota niesie swoj los przez tysiaclecia, i czyje narodzenie poprzedza nieskonczony szereg przodkow, tak samo mocnych i poteznych? Czym dla swiata jest ona - Juta, a kim - Arm-Ann... Z nim nie moze sie rownac zaden krol i zaden czarownik, a on przynosi z polowania dzikie kozy i pisze wiersze, i oto teraz... Mysli jej zostaly przerwane niespodziewanie. Arman bowiem odrzucil jedna pochodnie i swobodna reka podniosl ja z podlogi i ujawszy w pol zarzucil na ramie: -No tak... Jestem twoim dluznikiem, ksiezniczko. Spelnie zyczenie. Czego chcesz? Juz niosl ja do wyjscia, ogien na glowni pochodni kreslil w powietrzu zygzaki w rytm smoczych krokow, a Juta podskakiwala na jego ramieniu, czepiala sie odziezy, tlukla piastka w twarde, umiesnione plecy: -Pusc! -To twoje zyczenie? -Nie! -Spelnie tylko jedno! Mysl! Przysadziste kolumny migotaly z prawej i z lewej strony, Arman kroczyl lekko, jakby nie czlowieka niosl, a wiewiorke lub kotka. Juta powoli ucichla, umoscila sie wygodniej, przytulajac policzek do Armanowej szyi... Kiedy wyszli na powierzchnie, wyszeptala mu w samo ucho: -Ponos mnie na plecach. Prosze, Arman! Obiecales. *** Waga jej byla nieodczuwalna, jednak kosciany grzebien wzdluz grzbietu, sztywny i prawie pozbawiony czucia, wzdrygal sie od niecodziennego dotyku. Ksiezniczka siedziala smokowi na grzbiecie, przywiazana trzema mocnymi sznurami.Arman wznosil sie niespiesznie, spokojnie kolujac; dzien byl cichy, bezwietrzny, ale na wysokosciach mimo to bylo chlodno - zmusil Jute, zeby zalozyla na siebie wszystkie szmatki, jakie tylko znalazly sie w zamku. Teraz, szybujac, byl caly czas spiety - czy zbyt ostro nie macha bloniastymi skrzydlami, czy nie zrani ksiezniczki zrogowaciala luska, czy nie kreci jej sie w glowie? Podswiadomie w kazdej sekundzie byl gotow rzucic sie w dol, w slad za spadajaca amazonka. Ksiezniczka na poczatku przycichla, mozliwe, ze nieprzyjemne bylo dla niej wspomnienie o podrozy w smoczych pazurach. Jakkolwiek Arman by sie wsluchiwal, pokonujac szum wiatru w uszach - ani jeden dzwiek nie dochodzil do niego. Zaniepokojony, raz za razem odwracal zebata glowe na dlugiej szyi - ale ksiezniczke udawalo mu sie zobaczyc tylko katem oka. Znieruchomiala, przylgnawszy do zrogowacialych plyt na jego skorze. Potem poczul na plecach jakas szarpanine, poruszenie i na koniec przez ryk wiatru przebil sie pelen zachwytu dlugi krzyk. Co do tego, ze krzyk byl rzeczywiscie pelen zachwytu, watpliwosci byc nie moglo. Armanowi spadl kamien z serca, zatem juz nie tak bardzo dbajac o ostroznosc, kolujac zaczal nabierac wysokosci. Brzeg oddalal sie polamana, zebata linia; przyboj wydawal sie zalotna koronkowa otoczka na brzegu morza, a samo morze, lukiem wygiete na horyzoncie, podobne bylo do spokojnego, leniwie zazywajacego sjesty zwierza; daleko, daleko bielil sie zagiel. Arman zawrocil - i przed ich oczami pojawil sie dlugi sierp skalistego polwyspu z ruinami zamku na samym jego skraju. Jeszcze jeden zwrot - zamek ukazal sie z innej strony, rozpaczliwie wyciagaly sie w niebo ocalale baszty, czerniala dziura - Smocze Wrota. Znowu brzeg, a dalej, wsrod ostrych kamieni, resztki rozbitego okretu - obnazone maszty stercza jak igly martwego jeza. Ziemia zakolysala sie. Arman odwrocil sie od brzegu i skierowal w morze, na spotkanie niskiemu wieczornemu sloncu, prosto po iskrzacej sie drozce swiatla na niewidocznych z gory falach. Okrzyki zachwytu staly sie glosniejsze. Nigdy sie nie zastanawial, co moze odczuwac ktos, kto wzniosl sie w przestworza po raz pierwszy. Wlasnie pierwszy, bo chyba nie warto brac pod uwage tej szalonej podrozy w konwulsyjnie scisnietych pazurach... On sam nie pamietal swoich pierwszych lotow - smoki przyjmowaly to, jak cos rozumiejace sie samo przez sie, wrecz uciazliwe. A teraz, poddajac sie naglemu natchnieniu, niespodziewanie zobaczyl niebo i ziemie oczami ksiezniczki Juty. Zobaczyl i radosne wzruszenie ledwie nie wywolalo z jego gardzieli snopow plomieni. Do nieba - swieca. Jute wcisnelo w pancerz, wiatr uderzyl mocna i zimna sciana, tak ze az zaparlo jej dech. Palce z calych sil czepialy sie smoczego grzebienia, trzy sznury naciagnely sie, utrzymujac ksiezniczke w koscianym siodle... Morze przekrecilo sie jak plaski dysk i runelo w dol; w glowie, przeplatane dzwonieniem, zakrecily sie kiedys uslyszane wersy: "Niczym przypadkiem stracony kielich... Ziemia wymyka sie..." Na sekunde wszystko przepadlo, obleklo sie mgla, Juta zakaszlala, ale w nastepnej chwili mgla zostala pod nimi - chmurka, malenki owalny obloczek. Z gory wygladal jak grudka mocno zbitej piany w miseczce fryzjera. Nawrot - i smok znowu runal w niego, jak w wate, przeszyl z gory do dolu i Juta zdazyla sie zdziwic; czemu chmura nie jest miekka i ciepla w dotyku... Jaszczur rozplaszczyl sie, rozpostarl skrzydla. Zamarl, zaczal slizgiem obnizac lot i Juta znowu zobaczyla najpierw ziemie, tym razem - brazowa, kamienista, gdzieniegdzie porosla szaroburymi krzakami. Wsrod kamieni i krzakow widac bylo biale grzbiety panicznie miotajacych sie dzikich koz. Smok szybowal, a skrzydla jego ledwie drgaly, lowiac potoki cieplego powietrza; Juta poczula nagle, jak cialo jej traci wage, jak niewazkie wlosy wzlatuja nad glowa i oto juz nie ksiezniczka - a nowa skrzydlata istota szybuje na grzbiecie smoka... Arman opuszczal sie coraz nizej, krzaki i rzadkie drzewka przygiely sie od wiatru, porownywalnego chyba z dzikim huraganem, wznosily sie w powietrze cale grudy ziemi, lecialy oberwane liscie, kozy rozbiegaly sie po rowninie, niczym papierowe kulki gnane przeciagiem. Jute otaczaly fale ostrego smoczego zapachu - zapachu poteznego, rozpalonego jaszczura. Niemal dotknawszy skrzydlami trawy, Arman znowu wzlecial w niebo. Slonce chylilo sie ku zachodowi; w miejscu, gdzie mialo rozplynac sie na linii horyzontu, scisnely sie w oczekiwaniu delikatne, przezroczyste wieczorne chmury. Opuszczajac sie, stygnacy dysk zakutal sie w rozowa tkanine; niebo, zlote nad zachodnim horyzontem, pozostalo chlodnym, fioletowym na wschodzie - za plecami Juty. Ze zmiana oswietlenia, zmienil sie swiat. Slonce zniknelo, zza zebatego grzebienia skal uderzyl nagle ostatni promien - napiety i zielony, jak zdzblo wiosennej trawki. "Oto i wieczor" - pomyslala Juta melancholijnie. Nie pamietala, ile minelo czasu. Nieomal zapomniala, jak ma na imie. Mysl o tym, ze mozna zyc, nie wznoszac sie w niebo, byla dzika i bluzniercza, a ona sama - dziewczynka wyrosla w palacu, dziewczyna uprowadzona przez smoka, Juta do momentu podniebnej podrozy - wydawala sie teraz, Jucie podniebnej amazonce, innym, niemal nieznanym czlowiekiem. Arman dokads lecial - ksiezniczka nie rozumiala, dokad. Niebo gaslo i gaslo morze, a nad dalekim lukiem horyzontu wschodzil ksiezyc w kolorze pomaranczy. Od blasku ksiezyca po wodzie ciagnela sie migotliwa drozka - jak od slonca, ale bardziej miekka, bardziej tajemnicza. Smok zatoczyl kolo nad czyms doskonale dla niego zauwazalnym i znowu zataczajac kregi zaczal sie znizac. Juta zobaczyla, ze pod nimi nie ma zamku - zamek bowiem rysowal sie w oddali, malenki, ale calkiem wyrazny. Arman opuszczal sie na skaly, ale ksiezniczce nie starczalo sil zeby sie dziwic - nagle poczula sie calkowicie pusta wewnetrznie. Wstrzas - pazurzaste lapy zazgrzytaly na kamieniach. Dragon opuscil sie w zaglebienie, umoscil sie solidnie, przycisnal do bokow bloniaste skrzydla i pytajaco zerknal na Jute, zastygla na jego grzbiecie. Siedziala blada, wstrzasnieta, nie rozluzniajac palcow i nie zamykajac ust - przyszlo mu leciutko sie wzdrygnac, zeby wyjasnic ksiezniczce swoje zyczenie oswobodzenia sie od amazonki. Okazalo sie to nie takie znowu proste; palce jej zesztywnialy, a ona tego nawet nie zauwazyla. Teraz, chcac je rozgrzac, chuchala na nie. Zginala z trudem i rozginala z jekiem, placzac sie w trzech sznurach i starajac sie rozluznic zasuplane wezly. Przy tym zaczela odczuwac, jak niemilosiernie pali ja owiana wiatrem twarz. Arman pokornie czekal, poki ksiezniczka oswobodzi sie i zejdzie. Na koniec, szukajac oparcia na smoczym boku, namacala wystajacy kraj luski, na ktorej noga jej sie posliznela - i Juta zjechala na brzuchu prosto pod smocze lapy. Ostroznie Przestepujac nad nia, odszedl na bok i zmienil sie w czlowieka - ksiezniczka nawet nie zdazyla westchnac. -Spodobalo sie? - Zapytal, gospodarsko zwijajac sznurki. Nie wydawal sie zmeczony czy zasapany, a glos mial schrypniety nie bardziej niz zwykle. Ksiezniczka odpowiedziala dlugim, rozmarzonym westchnieniem. Wstajac, zaplatala sie - i znowu usiadla wsrod kamieni. Nie znajdujac slow, rozlozyla drzace rece: -Arma... Jak ty... Jaki ty Mozliwe, ze chciala powiedziec, ze tak naprawde pojawila sie na swiecie dopiero dzisiaj. Moze chciala sie dowiedziec, po co skrzydlate istoty w ogole wracaja na ziemie. A moze probowala oznajmic to, ze stala sie zupelnie innym czlowiekiem - Armanowi pozostalo tylko zgadywac, dlatego ze zamiast tego wszystkiego, z ust ksiezniczki wylatywaly niezrozumiale, pelne zachwytu dzwieki, a rece nieswiadomie obejmowaly powietrze, przypominajac rybaka, ktory chwali sie polowem. Wyraziwszy w koncu swoje uczucia i troche sie uspokoiwszy, ksiezniczka rozgladnela sie, przesunela wzrokiem po zebatym brzegu skal, otaczajacym zaglebienie: -A gdzie... Jestesmy? Po co? Bez slowa podal jej reke. Przyzwyczajona ufac mu - a moze po prostu bardzo zmeczona - wstrzymala sie od pytan az do momentu, kiedy oboje wdrapali sie na niewielka skale i znowu zobaczyli zamek, morze i wschodzacy ksiezyc. -Patrz... - Arman pokazywal gdzies w bok. Przypatrzywszy sie, zobaczyla niewyobrazalnych rozmiarow koszyk, pelen czegos bialego, dobrze widocznego w nadchodzacym zmroku. -Gniazdo kalidonow - usmiechnal sie Arman. - One wylecialy. Z gory zobaczylem, gniazdo jest teraz puste... Do wiosny... Juta stala, nie bedac juz w stanie nawet sie zdziwic. Bylo jej zimno, wzdrygala sie, obejmujac ramiona i starajac sie powstrzymac dreszcz. Gniazdo bylo rozmiarow malego placu, okragle, z wysokimi brzegami, zlozonymi z wykarczowanych krzakow. Dno gniazda bylo niewidoczne pod bialym przykryciem. Biale stosy, niczym ogromne zaspy, tu i tam rozsypane byly wsrod kamieni. Juta rozlepila wyschle wargi i slabo zapytala: -Co to? Miot? Arman prychnal z oburzeniem. Juta ledwie za nim nadazala, przeskakujac z kamienia na kamien. Podsadzil ja na skraj gniazda; suche galazki zatrzeszczaly, jednak wytrzymaly. Watpliwe czy piskle kalidona moglo wazyc wiecej niz ksiezniczka Juta. Jeszcze krok - i po kolana pograzyla sie w czyms miekkim, cieplym, oslepiajaco bialym. Kalidoni puch. Juta zrobila jeszcze krok - i upadla. Puch objal ja, oblokl, blyskawicznie ogrzal, odwrocila sie na plecy - i zobaczyla, jak na ciemniejacym niebie kraza puszki, uniesione w powietrze jej upadkiem. -Cackaja sie z tymi pisklakami - powiedzial gdzies obok niewidoczny Arman. - Te, co prawda, wykluwaja sie zupelnie slabe, golutkie... Jesienne gniazdo kalidonow - co moze byc lepszego? Potem przyjda deszcze, puch namoknie, zbije sie... Juta wspomniala nianke ksiezniczki Maj. Ta zawsze twierdzila, ze posluszne dziewczynki po smierci beda spacerowac w oblokach... -Moze ja umarlam, Armanie? - Zapytala z zaklopotaniem. Ten, wyraznie zbity z tropu, odpowiedzial pytaniem, po pauzie: -Co prosze? -Prawda, nie bardzo jestem posluszna... - Wymamrotala Juta, zamykajac oczy. Ksiezyc wzeszedl - Juta juz mogla go zobaczyc, lezac na plecach. Wysypaly sie gwiazdy; dlugim oblokiem srebrzyl sie Miodowy Szlak. Puch w powietrzu caly czas sie trzymal, nie opadal, i ksiezycowy blask sprawial, ze kazdy puszek podobny byl do gwiazdy. Juta przestala odrozniac sen od jawy. Bialy puch tlumil dzwieki, kazdy ruch powolywal do zycia gwiezdna zamiec... Juta uniosla sie na lokciach, potem wstala. Ksiezyc swiecil jasno, gniazdo miescilo sie na szczycie skalistego grzebienia i wszystkie szczeliny wokol byly zalane matowym bialym swiatlem. Tym ciemniejsze wydawaly sie zalamane cienie i daleki, jakby wyciety z kartonu, zamek, tym glebsze - czarne niebo... Juta odwrocila glowe. Kilka krokow dalej stal Arman. On byl czescia tego fantastycznego nocnego swiata, jego sylwetka byla podobna do sylwetki zamku w oddali. Stal calkowicie nieruchomo, unioslszy twarz, jakby zagladajac niebu w oczy Juta zrobila krok - wznoszac w niebo niewazkie platki. Wystraszyla sie i zatrzymala. -Widzisz hen, te trzy gwiazdeczki? - Zapytal Arman w niebo. - Ten gwiazdozbior nazywa sie Korona Prajaszczura... Popatrz, Juto, dzisiaj jest szczegolnie jasno... I podniosl reke w gore - wskazal dlugim, cienkim palcem. Juta patrzyla na gwiazdy - ale widziala tylko jego reke. Zeby ukryc zmieszanie, chrypiaco odpowiedziala bez ladu: -A u nas nie ma... Takich gwiazdozbiorow... U nas po prostu - Slimak... Pszczola... Czubek Dudka... Biala Kotka... Arman zdziwil sie. Odwrocil sie do Juty - i zobaczyla, jak w jego oczach miekko odbija sie ksiezyc. Zapytal z niedowierzaniem: -Slimak? Pszczola? -Jeszcze Kacze Lapki... Sowa... Blysnely biale zeby - Arman usmiechnal sie: -Zabawnie... - I znowu odwrocil sie ku niebu, podniosl rece, jakby przyzywajac swiadkow: -Popatrz... Oto Pojedynek Smokow... Oto Palajacy Grzebien... A tam, nad samym morzem, wznosi sie Zwyciezca Jukki... Tylko jego jeszcze nie w pelni widac. Piec gwiazdek wzeszlo, a trzy, poki co, sa za horyzontem... -Ty bedziesz zyl dlugo i szczesliwie - powiedziala Juta, ni z tego, ni z owego. Arman westchnal. Oderwal sie od nieba. Bez usmiechu zajrzal Jucie w twarz: -Ty takze. Ona probowala zartowac. -Ale o mnie przeciez niczego nie powiedziano... W proroctwie... On, jak poprzednio, popatrzyl zupelnie powaznie: -Powiedziano. Puch, powoli opadajac, osiadal im na ramiona. Na tle szerokiego, ksiezycowego dysku mignela czarna sylwetka nietoperza. Machnal skrzydlami. Przepadl. -Jestesmy w obloku - powiedziala Juta. - Bez pytania zakradlismy sie do wnetrza chmury, chociaz nie, w chmurze jest zimno i zupelnie nie tak przytulnie... Myslisz, ze kalidony nie wroca? -W tym zyciu - odezwal sie Arman troszeczke drwiaco - nic tak po prostu nie wraca. Nogi Jucie oslably i ponownie zanurzyla sie w biala pierzyne. Na ksiezyc naplynela chmurka, gwiazdy zajasnialy mocniej. Oczy Juty nie widzialy Armana, ale cos innego, nie wzrok, dokladnie wiedzialo, ze stoi dwa kroki dalej i patrzy na morze. -Armanie... Teraz rozumiem... Ja przez pomylke urodzilam sie wsrod ludzi... Powinnam byla... Urodzic sie wsrod smokow... Usmiechnal sie - kpiaco i jednoczesnie smutno, Juta nie widziala jego usmiechu, ale wiedziala, ze sie usmiecha. -Posrod smokow - powiedzial powoli - juz dawno nikt sie nie rodzi. Ksiezyc nie spieszyl sie wylonic zza chmurki. Podluzny Miodowy Szlak wydawal sie drugim gniazdem kalidona - na niebie. -U nas ta mglawica nazywa sie Miodowy Szlak - wyszeptala Juta. - A u was? -U nas... - Po krotkiej chwili milczenia odezwal sie Arman - nazywa sie Ogniste Tchnienie. Wszedl w piane puchu - Juta nie widziala go, ale dokladnie wiedziala. Podniosl sie bowiem prawie niewidoczny bez ksiezycowego swiatla obloczek. Nie wiedzac po co, Juta zanurzyla w puchu swoje rece do ramion. Lewa reka, przedzierajac sie przez cieple i miekkie puszki, nagle spotkala sie z chlodnymi i twardymi palcami. Ksiezniczka zamarla. Od tego dotyku, oczekiwanego i niespodziewanego zarazem, przebiegly jej po plecach szeregi mrowek, a serce, i bez tego niespokojne, raptem zerwalo sie z lancucha i zakolatalo tak, ze nowe puszki wzniosly sie w powietrze bez widocznej przyczyny. Jucie zdalo sie czemus, ze ten dotyk wazniejszy jest niz przejazdzka na plecach smoka, wazniejszy od wszystkich kalidonich gniazd i wszystkich gwiazdozbiorow swiata, ale reka jej scierpla i przestala sluchac. Niespiesznie wyszedl zza chmurki okragly ksiezyc. Bezmyslnie patrzac na niego szeroko otwartymi oczami, Juta czula, jak palce Armana ostroznie sciskaja jej dlon. Ledwo, ledwo. Bardzo ostroznie. Bardzo delikatnie. A potem puszczaja. Juty reka miota sie w masie puchu, zagubiona jak zablakane dziecie. I kiedy traci nadzieje - chlodne palce spotykaja ja znowu. I dziewczyna zamiera, czujac, jaka wilgotna i goraca staje sie nagle jej dlon... Juta chcialaby, zeby ta gra trwala wiecznie. Ale reka Armana scisnawszy jej palce silniej niz dotad, jakby na pozegnanie, nagle odsunela sie gwaltownie. On sam, bezdzwiecznie wynurzywszy sie obok, przykryl jej ramiona cieplym nareczem puchu: -Spij... Wkrotce ranek... Jakby stracajac zaplatane we wlosach puszki, przesunal reka po jej glowie. Przez mgnienie dotknal policzka... Odsunal reke. I zasypiajac w trwodze i nadziei, widziala jego cien, zamarly na skalistym szczycie. Arman patrzyl na gwiazdy, jakby proszac je o rade. *** Rano dragon przyniosl ksiezniczke do zamku. Musial niesc ja w pazurach - inaczej jakby udalo sie wysadzic ja na szczycie wiezy? Ostroznie postawil ja na okrazonym zebami placyku. Juta przysiadla, wciskajac glowe w ramiona - taki huragan wywolaly jego skrzydla.Wzniosl sie wyzej - ksiezniczka wyprostowala sie i stala nieruchomo, nieobecna, jakas zagubiona. Podniosla glowe i patrzyla z dolu na latajacego jaszczura. Jej oczu Arman nie widzial. Rzucil sie do Smoczych Wrot, a czarny korytarz, wiodacy do zamku, zdawal mu sie dlugi jak nigdy. Przybrawszy ludzki wyglad, pospieszyl na gore, ale z kazdym krokiem szedl coraz wolniej i wolniej, az w koncu sie zatrzymal. W jego uszach caly czas jeszcze ryczal wiatr przestworzy, a przed oczami jasniala niebianska Korona Prajaszczura, palce nie zapomnialy ani goracej dloni w stosie ptasiego puchu, ani gestych, roztrzepanych wlosow, przykrywajacych cieple ucho, ani policzka - gladkiego, jak wyplukany morska woda kamyczek. Jeszcze zyl wspomnieniem minionej nocy, ale juz czul ucisk w skroniach i gleboko w piersi rodzilo sie ciezkie i chlodne, niczym kamien z Sali Klinopisow, przeczucie. Zmusil sie do kontynuowania drogi. W sali z kominkiem spotkala go Juta. Do jej czarnego luznego balachonu przyczepil sie puch, sprawiajac, ze ksiezniczka stala sie podobna do obrazu wieczornego nieba. Calkowicie jeszcze nieobecna, zagubiona, ruszyla mu na spotkanie - i zatrzymala sie, nie mogac zdecydowac sie podejsc. Mozliwe, ze oczekiwala od niego jakichs slow. A moze przyjemnie jej bylo po prostu milczec, wyplatujac z wlosow biale puszki i raz za razem opuszczajac rzesy. On stal i milczaco patrzyl, starajac sie pojac - co sie zmienilo? A przemiana zaszla, i teraz, na jego oczach, jeszcze zachodzila - w miejsce zaklopotania pojawilo sie cos nowego, a on, zaniepokojony, jeszcze nie rozumial, co takiego... Glosno westchnal. Sprobowal sie usmiechnac. -Ty... Nie zimno ci? Przeczaco pokrecila glowa. Arman nie wiedzial, co mowic dalej. Ksiezniczka odgarnela wlosy z twarzy i usmiechnela sie. Takiego usmiechu u niej Arman jeszcze nie widzial - uczynil twarz Juty niezwykle pociagajaca i mila. Nagle odkryl, jaka przemiana zaszla w Jucie na jego oczach. Po prostu ksiezniczka spokojnie przyjela wszystko, co sie wydarzylo - jako cos oczywistego, nieuniknionego, naturalnego, jako jedyny mozliwy rozwoj wydarzen. -Zapewne chcesz odpoczac? - Zapytala serdecznie. - Przygotuje sniadanie, a ty odpocznij... Zawolam cie. Dobrze? Jak prosto, pomyslal Arman. Jak naturalnie ta dziewczyna znajduje wyjscie z trudnej sytuacji. Szczerze i madrze, jak... Kobieta. -Dobrze - powiedzial schrypnietym glosem. - Zawolaj. Usmiechala sie w slad za nim. Brnal korytarzami, a w uszach raz za razem odtwarzalo sie spokojne, zyczliwe: "Przygotuje sniadanie... A ty odpocznij". Beda zyc dlugo - do samej starosci Juty. Proroctwo w Sali Klinopisow pozwolilo mu na szczescie, nawet nakazalo, umiesciwszy obok jego imienia slowo "milosc", slowo, ktore tak rzadko trafia sie w starozytnych tekstach... Bedzie nosil ja nad morzem... Nastanie i odejdzie zima, i znowu nastanie i, byc moze - z czego to gargulce nie zartuja - beda mieli... Strach pomyslec, ale przeciez mimo wszystko jest to mozliwe?... Beda mieli dziecko... Arman zawrocil, ale nowy korytarz niespodziewanie okazal sie slepym zaulkiem. Patrzcie no, gdzie go zanioslo, to Polnocna Wieza, ruina, a wejscie do niej zamurowano... Stal twarza w twarz z wilgotna sciana, wymurowana z wielkich, grubo ociosanych glazow. Ten kamien, ktory osiedlil sie wczesniej w jego duszy, byl do nich podobny - tak samo ciezki i zimny. Zawsze tak jest. Mysli i marzenia, caly szereg planow - poki nie natkniesz sie nosem na glucha kamienna sciane. Zamknal oczy, zeby nie widziec wypolerowanych bryl. Nie ma takiego prawa, ktore by pozwolilo ludzkiej corce wstapic w zwiazek ze smokiem, chociazby nawet mogacym przybierac ludzka postac. Dwiescie pokolen jego przodkow, z ktorymi pojednaly go slowa Proroctwa, dwiescie pokolen zawzietych, nieprzejednanych jaszczurow podniesie sie z dna morza, zeby przeszkodzic takiemu zwiazkowi. Trzy krolestwa zjednocza swoje armie przeciwko takiemu zwiazkowi. Przeklenstwo przygniecie zamek i pogrzebie pod soba odstepcow, nieposlusznych, wyrodkow... Wyrodkow? Wzdrygnal sie. Dobrze, zalozmy, ze dwiescie przeszlych pokolen juz nie ma wladzy nad buntujacym sie ostatnim potomkiem... Potezne korzenie dawno uschly, ostatni lisc zerwal sie z drzewa i leci wedlug woli wiatru, ktora upodobal sobie uwazac za wlasna... Niechaj trzy krolestwa nigdy niczego sie nie dowiedza, niechaj Juta dobrowolnie i na zawsze wyprze sie swojej rodziny... Niechaj tak bedzie, ale zeby cale zycie, cale ludzkie zycie spedzic w chlodnym, nieprzytulnym zamku? Nie zobaczyc ani jednej twarzy, oprocz dawno i do znudzenia znanego oblicza Armana? Spedzac niekonczace sie godziny przed zamglonym magicznym zwierciadlem i po odrobinie wypraszajac u niego to, co wszyscy ludzie maja w nadmiarze i nawet tego nie zauwazaja? I, na koniec, starzec sie obok ziejacego ogniem smoka, ktory nawet i za sto lat czy tak bardzo sie zmieni?... Nie beda mieli dziecka, to oszukiwanie samego siebie... Juta nikogo nie bedzie kolysac i uczyc chodzic... Ona uswiadomi sobie swoja samotnosc... Odwrocil sie i jak slepiec pobiegl z powrotem. On, smok i mezczyzna. Musi podjac decyzje. Zdecydowac teraz, albo zycie stanie sie nieznosne... -Arma-a-nie! Juta starannie sie uczesala i przewiazala wlosy sznurkiem, opasala wlasnej roboty fartuchem - gospodyni jak sie patrzy: -A ja ciebie wszedzie szukam... Odwrocil sie, zeby nie widziec jej jasniejacych oczu. Zdecydowac - teraz. Jesli pociagnie to dalej moze nie starczyc mu sil. Powiedzial do sciany: -Wybacz. Musze leciec. Zapewne na dlugo. Rozdzial osmy sz ncecen? crcao dlneie oniecnu,C eidl dunren? diacl/u. El/nre ? nla? dicraunu.*Rde-Rii Krol Kontestar Trzydziesty Dziewiaty, wysoki, ale przedwczesnie przygarbiony dolegliwosciami starzec, znalazl w sobie sile, aby przybyc na posiedzenie sadowe. Ciezko opierajac sie na ramieniu ksiecia Ostina - swojego jedynego syna i nastepcy - powolnym krokiem przeszedl po wyscielonym dywanami pomoscie i z trudem zasiadl w glebokim fotelu. W dawnych czasach krol Kontestar pojawial sie tutaj jako sedzia; od czasu do czasu przychodzilo mu publicznie rozpatrywac pozwy i oglaszac wyroki. Jednak dla nikogo nie bylo sekretem, ze Kontestar Trzydziesty Dziewiaty nie ma juz sily radzic sobie z tym obowiazkiem i chce przekazac go synowi. Tygodnie zycia krola na ziemi byly juz policzone. Choroba gryzla go od srodka, majac zamiar porzucic cialo tylko razem z zyciem; umysl zostal, na szczescie, tak samo jasny, jak wczesniej i twarz znieksztalcona cierpieniem wciaz miala szlachetne rysy. Krol odchylil sie na oparcie fotela i otoczyl wzrokiem przycichly plac. Narodu zebralo sie co niemiara - nie tyle z powodu wyznaczonej rozprawy sadowej, ile w nadziei zobaczenia starego krola - mozliwe, ze po raz ostatni. Ojcowie podnosili dzieci wysoko, zeby te mogly opowiadac swoim dzieciom: "Widzialem krola Kontestara niedlugo przed jego smiercia!" Ostin, wysoki, szczuply, zmeznialy przez te kilka miesiecy, ukleknal przed fotelem na jedno kolano. Krol wyciagnal drzaca reke i polozyl na ramieniu syna wstege suchej zmijowej skory - symbol sprawiedliwosci. Tym gestem wyznaczyl Ostina na prowadzacego dzisiejsze posiedzenie sadu. Ostin podniosl sie. Zmijowa skora opadala na jego piers dwiema szmaragdowymi smugami. Obdarowany wladza sadzenia, stanal za oparciem fotela i w tym momencie plac rozbrzmial powitalnymi okrzykami. Ludzie cieszyli sie, ze miejsce starego, madrego Kontestara zajmie dostojny zmiennik - mlody, silny i odwazny. Mieszczanki, i mlode, i dojrzale, zalewaly sie dodatkowo zalotnym rumiencem - bo do tego jeszcze taki piekny! Straznicy zadzwieczeli halabardami - rozpoczela sie rozprawa sadowa. Z pierwsza sprawa przybylo szesciu, powaznych z wygladu chlopow. Tlum zdziwil sie - co mogli nawyczyniac tacy dostojni starcy? Okazalo sie wkrotce, ze starcy przyszli z pisemna prosba, w ktorej prosili o zniesienie ogromnych podatkow sciaganych z wiejskich wspolnot. Niczego dziwnego w tym wniosku nie bylo - bez prosb o obnizenie podatkow nie obylo sie zazwyczaj ani jedno sadowe posiedzenie, chociaz bardzo niewielu proszacych osiagalo sukces. Straz, czekajaca na komende, przygotowala sie odsunac rolnikow na bok - ale zanim do tego doszlo odezwal sie ksiaze Ostin. Mowil, nie podnoszac glosu, jednak caly plac doskonale slyszal kazde jego slowo. Przypominal, ze nie tak dawno lesne drogi byly praktycznie nieprzejezdne - tylu rozbojnikow pojawilo sie w okregu. Wyliczyl po nazwach wszystkie statki handlowe, ktore staly sie lupem piratow w minionym roku. Pytal - dlaczego lesne drogi sa teraz bezpieczne? Dlaczego piraci odeszli daleko od kontestarskich brzegow? Czy nie dlatego, ze uzbrojone patrole dniem i noca strzega spokojnego snu obywateli? Czy nie dlatego, ze straz przybrzezna ujela i powiesila trzech najstraszliwszych pirackich hersztow? Ksiaze mowil prosto i przekonujaco. Skad wziac pieniadze na utrzymanie patroli i strazy przybrzeznej? Czyz pieniadze powaznych rolnikow nie ida na to, zeby to wlasnie im, chlopom, zapewnic bezpieczenstwo? Moze oni wola oddawac podatek jako haracz zbojnikom - tylko o wiele wiekszy i czesto razem z zyciem? A gdzies w gorach jeszcze zyja smoki, a w morzu prawdopodobnie nie wyginely jeszcze morskie potwory... I z nimi przeciez takze trzeba jakos sobie radzic! I z kazdym slowem ksiecia powazni rolnicy kulili sie coraz bardziej. Wreszcie, ostatecznie uswiadomiwszy sobie, ze sa samolubami i skapcami, uznali, ze najlepiej bedzie zmieszac sie z tlumem. Tlum zagrzmial radosnymi okrzykami - ksiaze dobrze mowil. Ostin dotknal zmijowej skory, ktora wstazka zwisala mu na piers i mimowolnie sie usmiechnal. Nastepna byla sprawa cywilna. Sadzilo sie dwoch drobnych baronow, ktorzy nijak nie potrafili ustalic granicy miedzy swoimi posiadlosciami - kazdy pragnal urwac kawalek od sasiada. Dyskutanci Przytaszczyli na posiedzenie stara mape, wyszyta gladko na ogromnym placie jedwabiu. Pozolkla ze starosci mapa na zgieciach byla wrecz przetarta do dziur. Mozna sie bylo jeszcze dopatrzyc na niej zdobnej ramki, rozowego golabka w prawym gornym rogu, a takze dwoch majatkow, wzgorza, rzeczki i lasku. Granica miedzy ziemiami dwoch gospodarzy na mapie nie byla zaznaczona - w tym miejscu znajdowaly sie tylko postrzepione, pourywane nitki. -Smiem zwrocic uwage waszej wysokosci na nastepujacy fakt... - W rekach dyskutantow zamigotaly pozolkle zwoje papierow, listow i dokumentow. - Bratanek mojego dziada poswiadczyl swoje prawo... -Jednak duzo wczesniejszy dokument, wasza wysokosc... Zamilcz, ty indorze... -Ja indor?! Baronowie nadwerezali gardla, tykali palcami w misterny haft na mapie, na wszelkie sposoby lzac jeden drugiego i od czasu do czasu wzywajac sprawiedliwosci krola. Ostin, zdawalo sie, byl poruszony. Kazdy z baronow mial swoja racje. Wychwyciwszy jego wahanie, dyskutanci podwoili wysilki w zdzieraniu gardel. Z mapy polecialy nitki. Tlum zaczal gwizdac. Stary krol bolesnie zmarszczyl czolo i ledwie zauwazalnie kiwnal glowa. Ostin nachylil sie do jego oblicza i wargi Kontestara poruszyly sie. On cos powoli i wyraznie mowil synowi, i na czas, dopoki ksiaze Ostin nie odsunal ucha od jego warg, na placu zapanowala cisza - nawet baronowie umilkli. Ostin wyprostowal sie. Ogarnal dyskutantow dlugim, powaznym spojrzeniem. Glosno nakazal przyniesc atrament. Atrament znalazl sie szybko - chwycili go spod nosa zdziwionego pisarza. Ostin kiwnal - sluga postawil kalamarz na skraju pomostu, prosto przed baronami. -Zanurzcie palec w atramencie - nakazal Ostin pierwszemu z klocacych sie. Ten zdziwil sie, spojrzal na swoja reke, na atrament - i ostroznie przecisnal przez waska szyjke wypielegnowany, rozowy, najmniejszy palec. -Tak - powiedzial Ostin. - Teraz narysujcie na mapie granice posiadlosci waszego sasiada. Msciwy usmiech rozciagnal baronowe wargi. Szybko poruszajac nozdrzami, ruszyl do mapy, ktora czterech sluzacych dzierzylo rozpostarta jak obrus. Baron machnal upackanym w atramencie malym palcem - i na mapie pojawila sie granica zwezajaca posiadlosc przeciwnika trzykrotnie. -Bardzo dobrze - cierpliwie powiedzial Ostin. I skinal na drugiego barona - Teraz wy. Ten, uradowany, podskoczyl do kalamarza i niemal go przewrocil, wsunal do atramentu wskazujacy palec. Biegiem pospieszyl do mapy i odplacil pierwszemu baronowi, narysowal taka granice, ktora nie zostawiala przeciwnikowi prawie niczego. -Bardzo dobrze - znowu powiedzial Ostin. - Sluchajcie decyzji sadu. Zdanie obu stron wzieto pod uwage, spor zostal rozstrzygniety. - Ostin objal wzorkiem plac, adwersarze ciezko dyszeli. - Granice beda przechodzic tam, gdzie je teraz umiesciliscie, a kazdy z was bedzie wladal takim terytorium, jakie przydzielil mu przeciwnik. Przestrzen, ktora zostala miedzy granicami, przypada panstwu. Decyzje przyjeto, i sprobujcie sie jej przeciwstawic! Tlum zawyl z zachwytu, a zawstydzeni baronowie, ze zdziwieniem wpatrywali sie jeden w drugiego, przy czym jeden z nich mechanicznie pocieral nos upackanym w atramencie palcem... Trzecia i najbardziej nieprzyjemna sprawa, byl wyrok dla zlodzieja, ktorego zlapal w swoim domu jeden smialy mieszczanin. Grabiezce nalezalo osadzic i uroczyscie utopic w kanale sciekowym, i ludzie niewatpliwie przyjeliby taki wyrok. Ale Ostin zwlekal, gladzac zmijowa skore. Podsadny byl chudziutkim, mizernym z wygladu czlowieczkiem z rzadka ryza broda, ktora z jakiegos powodu z jednej strony rosla gesciej niz z drugiej. Zakuty w kajdany, trzasl sie caly i przykucal, tak ze zelazo az dzwieczalo w uszach. Z tlumu spogladano na niego z pogarda i ciekawoscia. Ostin zerknal na ojca - starzec milczal. Ksieciu najwidoczniej przyszlo podjac decyzje samodzielnie. Plac przycichl. -Zeslac na katorznicze roboty - westchnal ksiaze. Tlum wybuchnal radosnymi okrzykami - ksiaze okazal milosierdzie. Zreszta, czy radosc mieszczan bylaby mniejsza, gdyby ksiaze okazal, powiedzmy, surowosc i zdecydowanie. Ostin, bez watpienia, byl lubiany i popularny. Nareszcie rozprawa sadowa byla zakonczona i na podwyzszenie wyszedl miejski mer. Sadzac z na wskros uroczystego wyrazu jego pulchnego oblicza i papierowego zwoju w rece, ojciec miasta zbieral sie do wygloszenia dziekczynnej przemowy. Stary krol nie lubil przemow, a szczegolnie dziekczynnych. Watpliwe, czy mer osmielilby sie stac przed zebranymi ze swoim zwojem, gdyby za plecami Kontestara nie stal Ostin - a ktory ojciec odmowi wysluchania slowa podzieki dla swojego syna. Szczegolnie, kiedy ojciec jest monarcha u progu smierci, a syn - mlodym spadkobierca, gotowym wstapic na tron. Zapewne tak przemysliwala glowa miasta, klaniajac sie krolowi i oddzielnie - ksieciu, rozwijajac swoj zwoj i przybierajac pasujaca do tej okazji poze. -Wasza wysokosc! - Zaczal mer spiewnym glosem. - Wasza wysokosc! Szlachetni dobrodzieje! Zacni mieszczanie! Wlasnie na waszych oczach odbyl sie sprawiedliwy sad. Wygloszono tutaj madre przemowy, uchwalono madre decyzje, tutaj zlo ponioslo zasluzona kare, a cnota... Hmm... Zwyciezyla. Pozwolcie mi, w imieniu nas wszystkich zlozyc podziekowanie... - Mer napotkal wzrok starego krola i ledwie zauwazalnie sie nachmurzyl - podziekowania jego sprawiedliwej wysokosci... - Zmarszczki na obliczu krola staly sie gestsze - i najdostojniejszemu, najmadrzejszemu, a takze najszlachetniejszemu z ksiazat - jego wysokosci Ostinowi! Tlum, ktory znudzony zaczal sie juz rozchodzic, znowu zawyl z zachwytu. Oblicze starego krola pojasnialo, z trudem odwrocil sie, zeby nacieszyc oczy widokiem swojego spasowialego i speszonego syna. Mer znowu zatopil sie w swoim zwoju i dlatego nie widzial, jak straz u podnoza pomostu nagle dzwieczac orezem zafalowala i kogos starala sie odsunac, jak zakrecil sie ludzki wir - i nagle z samego srodka wszedl na podwyzszenie smagly nieznajomy o waskiej twarzy. -W imieniu mieszczan - powiedzial schrypnietym, jednak bardzo silnym glosem. - Jeszcze jedna dziekczynna przemowa w imieniu mieszczan. Pozwolcie powiedziec, wasza wysokosc. Mer, ktory jeszcze nie skonczyl, w oslupieniu na widok takiej bezczelnosci i samozwanstwa tylko otwieral i zamykal usta, jak akwariowa rybka. Tlum przeciwnie, bardzo sie ucieszyl z takiego obrotu sprawy, z tylnych rzedow nioslo sie zachecajace: -Niechaj mowi! -Zlaz, merze, chyzo! -Mow, panie! Nieznajomy odepchnal rece straznikow, spotkal sie wzrokiem ze starym krolem. Kontestar sposepnial, spojrzal na mera, na plac, na Ostina - i przychylnie kiwnal glowa. Straznicy niechetnie odeszli, mer stal jak slup z niepotrzebnym zwojem w rekach, a nieznajomy, przecisnawszy sie obok niego, podszedl do skraju pomostu. -Wasza wielmoznosc! Wasza wysokosc! Dobrodzieje i mieszczanie! - Zaczal nieglosno, ale jak wczesniej ksiecia Ostina, teraz jego slyszal caly plac. - W imieniu wielu z was przynioslem tutaj swoje podziekowanie... Przede wszystkim jego wysokosci, szlachetnemu ksieciu... Mowia, co prawda, ze w trzech krolestwach dawno nie ma juz szlachetnych ksiazat. A wiecie dlaczego? Szlachetnosc, niby, dawno popchnelaby ich na spotkanie niebezpieczenstwu, do bitwy o wolnosc i zycie nieszczesnej, pol roku temu porwanej przez smoka ksiezniczki... Tlum poruszyl sie ni to w zmieszaniu, ni to w gniewie. Ostin skamienial za fotelem ojca, a Kontestar od samego poczatku przemowy siedzial z opuszczona glowa i jego twarzy nikt nie widzial. Straznicy obstapili mowce kolem i raz po raz spogladali na krola, czekajac na rozkaz - pojmac, zakuc, wyprowadzic. Rozkazu nie bylo. -Tak mowia! - Podniosl glos nieznajomy. - Ale kto z nas bedzie sluchal takich bredni! W dawnych czasach, rzeczywiscie, przyjete bylo wyzwalac ksiezniczki, a nie zostawiac je potworom dla zabawy. Jednak w dawnych czasach i rycerze byli - ho, ho! Wyrywali ksiezniczki z lap jaszczurow, a i smocze glowy na kopiach przynosili... Tak to bywalo dawno temu! A kto osmieli sie dzisiaj osadzic ksiecia, ktory nie chce przystapic do walki ze smokiem? Nikt, drodzy dobrodzieje, dlatego ze starcie ze smokiem jest naprawde straszne. W tlumie zagwizdali i zahukali, ale i swist i huki szybko ucichly pochloniete wszechobecnym grobowym milczeniem. -Czy to mozliwe, ze ktos z was, dobrodzieje, nie wie, ze ksiezniczka Juta z Werchniej Konty zostala porwana pol roku temu? Rozumiem, dzisiaj kazdemu wystarczy jego zmartwien, a nieszczesna dziewczyna moze juz nie czeka na wyzwoliciela - zginela zameczona, umarla z goryczy i wstydu... Tak ze teraz, dobrodzieje, tym bardziej nie nalezy winic ksiecia - niekoniecznie naszego, po prostu ksiecia w ogole - ze on, mowiac wprost, stchorzyl... To nie tchorzostwo, a rozumna ostroznosc. A czyz jego wysokosc nie dowiodl swojej bezprzykladnej madrosci w wazkich sprawach panstwowych? -Poszedl won, samozwancze! - Krzyknela histerycznie jakas kobieta z tlumu. - Poszedl won! Zamknij sie! Milcz! Sykneli na nia. Ostin stal jak wryty. Twarz jego, nieruchoma jak maska, pokryla sie czerwonymi plamami, ktore objely zaraz cala szyje. Palcami nerwowo skubal skraj narzutki na krolewskim fotelu. Nieznajomy z zalem rozlozyl rece: -No, dobrodzieje moi, wasza wielmoznosc i wasza wysokosc, prosilem o glos, zeby dziekowac... Podziekowac i tyle! Podziekujmy ksieciu Ostinowi za to, ze jest zywy, caly i z nami, a jakas tam mloda ksiezniczka... Niewielka strata w koncu. A jeszcze do tego z sasiedniej krainy. Ludzie na placu spuszczali oczy. Niektorzy, przewaznie dzieci i podlotki, nie mogli wprost pojac i glosno pytali sasiadow, co takiego plecie ten prostak? Co poniektorzy po cichutku wymykali sie z tlumu i pospiesznie oddalali. Tlum rzednial, straz obok pomostu pochmurnie spogladala na mowce. Ostin slyszal szept i szemranie; krzywy usmiech, ktory mignal w tlumie, uderzyl go jak wymierzony policzek, w kazdym zwroconym na niego spojrzeniu widzial szyderstwo. Ludzie, ktorzy jeszcze chwile temu ubostwiali go, teraz, wydawalo sie, milczaco pytali jeden drugiego - a nie jest tchorzem jednak, ten nasz ksiaze? Plamy na twarzy Ostina mienily sie coraz ciemniejsza barwa gniewu i wstydu. Mial ochote zabic mowce. Wlasnie teraz, podejsc i zabic. -Wspolobywatele! - Nieznajomy przekrzyczal bezladny harmider zaklopotanego tlumu. - Nasz krol ma godnego zastepce! Skonczmy wreszcie ze starym, glupim zwyczajem, kiedy to kazdy ksiaze, przygotowujacy sie do wstapienia na tron, dokonywal tak zwanego bohaterskiego czynu... Nie trzeba wyczynow, nasz ksiaze i tak jest dobry! Dostojny, szlachetny ksiaze!... Na placu ktos zarechotal pogardliwie - Ostina jakby tracilo rozgrzane zelazo. Tam, skad doniosl sie smiech, zrobilo sie zamieszanie i wynikla bojka. Ksiaze ogarnal tlum zatrwozonym wzrokiem - ktos patrzyl ze wspolczuciem, ktos - kpiaco, ale wiekszosc oczu milczaco pytala - no, co ty na to? Krol podniosl glowe. Ostin z przerazeniem zobaczyl, jak ojciec postarzal sie w ciagu tych kilku minut. Plac tez to zauwazyl i ucichl. -Moj syn... - Z trudem przemowil Kontestar. To byly jego pierwsze slowa w ciagu calego ranka. - Moj syn... - I znowu opuscil glowe. W glosie ojca Ostina brzmialy gorycz i wstyd. Nie czekajac, az narod na placu ostatecznie sie rozejdzie, ksiaze ruszyl do rantu pomostu. Krew wreszcie odplynela mu z twarzy i stala sie biala jak flaga nad kapitulujaca forteca. Z jakas lubiezna rozkosza Ostin schwycil nieznajomego za troczki plaszcza, zawiazane pod gardlem. Schwycil, z trzaskiem urwal, odczuwajac, jak uchodzi z jego piersi zalegajaca tam slabosc, jak na jej miejscu pojawia sie zwykla pewnosc i zapal. Potrzasnal gadula. I jeszcze raz. Tlum zaklaskal. Pchnal nieznajomego w piers - ten odlecial na kilka krokow i ledwie utrzymal sie na skraju pomostu. -Twoje czarne usta niech zostana przy tobie, blaznie - Ostin wzial sie pod boki. - Swoje bujdy rozpowiadaj zebrakom na bazarze. A ja juz jutro wyruszam na boj ze smokiem, wyzwole ksiezniczke i wystawie na rynku glowe przekletego jaszczura, nasadzona na kopie. A ciebie, gadulo, zmusze, zebys zjadl jego jezyk. Tlum radosnie zaryczal. Ludzie obejmowali sie, kazdy powtarzal sasiadowi: a widzisz! Ostin stal nad wzburzonym ludzkim morzem jak zwyciezca - jakby smoczy leb juz ozdabial jego kopie. Stary krol przygaszony, oslabiony, siedzial w swoim fotelu, na nikogo nie patrzac. Nieznajomy, osmieszony, po cichutku zszedl z pomostu i poszedl sobie precz. Ludzie odsuwali sie od niego, obrzucajac pogardliwym spojrzeniem; jakas mlodka plunela na jego rekaw. Z roztargnieniem wycierajac jej plwocine, przedostal sie w pusty kwartal ulic i ciezko wzniosl sie w ciemniejace niebo. *** Jej oczy byly suche i czerwone. Cala dluga noc spedzila na wiezy, spalajac pochodnie za pochodnia i wpatrujac sie w jesienna ciemnosc.-Nie bylo ciebie dwa dni... Ja... Ja juz myslalam... Unikal jej spojrzenia. Zlekniona, zagubiona, niepewnie trzymala go za rekaw: -Co sie stalo? Moze to znowu twoje przywidzenia? -Nie... - Wydusil z siebie. -W takim razie - co? Moze znowu zrobilam cos nie tak? -Nie... Niczego nie moze jej wyjasniac. Postepuje wlasciwie; moze teraz jest ciezko - za to potem wszystko bedzie dobrze. Juta bedzie szczesliwa. -Wszystko bedzie dobrze, Juto... - Powiedzial schrypnietym glosem. -A teraz - zapytala ona z lekiem - teraz wszystko jest zle, tak? Odwrocil sie. -Posluchaj, zmeczylem sie... Zjadlbym cos i odetchnal... A potem, jesli chcesz, porozmawiamy. -Porozmawiamy... - Odezwala sie Juta jak echo. I przycisnela dlonie do policzkow. Lezal na skrzyni, zalozyl rece za glowe i patrzyl w sufit. Zostalo kilka godzin. Mozliwe, ze wczesnie rano... Jakiz piekny byl kapelusz z lodeczka. Szkoda, ze zerwal go wiatr... Dawno temu. Ksiezniczka w pazurach, jak oszalaly kociak... Powoli gaslo swiatlo dnia w zakratowanym oknie. Komnata pograzala sie w ciemnosci, lecz Arman lezac z otwartymi oczyma widzial wciaz niekonczacy sie ciag gniazd kalidonow, unoszacy sie w swietle ksiezyca puch, oczy, palce, wlosy... Wstal i podszedl do magicznego zwierciadla pokrytego pajeczyna. Pajak nie zdazyl uciec i zostal zmieciony dlonia razem z fragmentami swojej sieci. Zwierciadlo niechetnie zaswiecilo z wnetrza, pokazalo pastucha, ktory zasnal obok dogasajacego ogniska, potem bezwstydnie pare, baraszkujaca w stogu siana. Arman usmiechnal sie krzywo. Noc zastala go nad morzem. Ciezko machaly bloniaste skrzydla. Od czasu do czasu z szerokiego gardla bil slup plomieni i wtedy rozswietlal niskie chmury i wzdrygaly sie ze strachu morskie stworzenia. W grzebieniastym lbie tlukly sie, nie wiadomo z czego zrodzone slowa: "Probowalem pragnienie piaskiem ugasic... I morze staralem sie spalic... I morze... Spalic..." Smok ryknal i statku handlowego, przeplywajacego nieopodal, ledwie nie znioslo na skaly - tak okropnie przerazil sie marynarz czuwajacy na wachcie. Wchodzac o swicie do swojej komnaty, zastal tam Jute. Ksiezniczka drzemala przed swiecacym zwierciadlem, opusciwszy glowe na piersi. Bezglosnie stapajac, podszedl i usiadl obok - na podlodze. Powierzchnia zwierciadla pstrzyla sie kolorowymi plamami, kladac dziwne cienie na twarz Juty. Arman wyciagnal reke - i cofnal, nie majac odwagi dotknac jej wlosow. Ale ona, czujac we snie jego ruch, przeciagnela sie i otworzyla oczy. Przez jakis czas milczeli, patrzac na siebie. Wreszcie ksiezniczka zapytala: -Czy... Odpoczales? -Co? -No, powiedziales, ze porozmawiamy, jak odpoczniesz... Slowa ksiezniczki docieraly do niego jakby z opoznieniem. Jesli ksiaze wyjechal, jak planowal, wczoraj o swicie... -A o czym chcialabys porozmawiac? Zdawalo sie, ze te slowa ja obrazily, jednak przemogla obraze. Zamilkla. Po chwili jednak zaczela cicho: -Zeszlej nocy, kiedy ciebie nie bylo... Wyobrazilam sobie, ze nie wrocisz. Ksiaze zapewne wzial ze soba caly stos smiercionosnego zelaza, jego koniowi ciezko... Ale jesli wyjechal wczesnie... -Wyobrazilas sobie... ze ja nie wroce? - Powtorzyl tepo. Juta cierpliwie kontynuowala: -Mialam mnostwo czasu na przemyslenia, Armanie... Wydawalo mi sie, ze wszystkie noce na swiecie zlepily sie w jedna... Zapalilam dla ciebie latarnie na wiezy, ale byles daleko i nie widziales. -Nie widzialem... - Echem powtorzyl Arman. -Postanowilam, ze kiedy wrocisz... ze jesli wrocisz, to ja obowiazkowo powiem ci... Juta urwala. Arman patrzyl w podloge i nie zobaczyl tego, co ona widziala. Magiczne zwierciadlo nagle pojasnialo i rycerski kon, przykryty kolczuga, wypelnil jego ramy. Glucho zastukaly kopyta po zapuszczonej drodze, kon przesunal sie w glab obrazu i stal sie widoczny jezdziec - wojak w helmie i zelaznych naramiennikach, w rekach trzymal dluga kopie, przy boku ogromna, ciezka siekiera i drzewce jakiegos jeszcze oreza wystawaly zza ramienia. Rycerz jechal po kretej drodze i zwierciadlo ukazalo te droge w calosci - taka znajoma, do najmniejszej grudki poznana przez Jute w czasie, gdy wpatrywala sie w nia stojac na zachodniej baszcie. Na jakis czas ksiezniczce odebralo mowe. Do zamku mknal wyzwoliciel, a obrazek w zwierciadle byl, o dziwo, tak wyrazny, ze mozna bylo rozroznic drobne kamyczki lecace spod kopyt, droga uzde i wzorzysty, misternie wykonany helm, ktory zakrywal oblicze wojaka. -Armanie... - Wyszeptala Juta. Z niechecia podniosl glowe. W tym momencie rycerz wstrzymal konia i, majac zamiar sie rozejrzec, podniosl przylbice. Oblicze jego bylo mlode i surowe. Do czola przylgnelo pasmo jasnych wlosow. Oczy zwezily sie w dwie niebieskie szczelinki. Ten czlowiek jechal bic sie, bic sie do ostatniego tchnienia. -Ostin... - Wyrzucila z siebie ksiezniczka. - Ostin! Armanie, to Ostin! Wszystko dzialo sie jak w dawnym snie. Dokladnie, jak w Jutynych marzeniach, ksiaze Ostin opuscil przylbice i zdecydowanie ruszyl naprzod. On byl bohaterem jej dziecinstwa. Byl marzeniem jej mlodosci. Ilez to razy modlila sie do losu, zeby za swiatecznym stolem posadzili ich razem! Ilez to razy zamierala, muskajac jego rekaw! Ilez razy wyobrazala sobie - oto sztorm wyrzucil ich na bezludna wyspe... Oto razem zabladzili w lesie... Ilez razy, zapominajac sie, wypisywala atramentem i rysikiem, kreda i kijkiem na piasku - Ostin... Ostin... I oto marzenie sie spelnilo, a ona nie mogla jeszcze w to uwierzyc. On jedzie tutaj? Chce uwolnic ja i pojac za zone? Jute zalala fala goraca, w mgnieniu oka zaplonely policzki i uszy. Pojac za zone? Ja? Arman stal obok. Nie umknely mu ani poploch, ani zaklopotanie, ani radosc Juty. Pokonawszy pierwsza fale goryczy, odczul nawet nieznaczna ulge - wszystko wlasciwie osadzil. -To Ostin... - Kolejny raz z nabozenstwem wyszeptala Juta. Rycerski kon tymczasem dotarl do wywyzszenia i wyrazna figura jezdzca przyciagala wzrok na tle porannego nieba. Arman z trudem otrzasnal sie z odretwienia. Wzial Jute za ramiona i zdalo mu sie, ze ksiezniczka, ktorej ciepla skore czul pod gruba tkanina balachonu, teraz odsunela sie od niego za gory i morza, za sto lasow i sto jezior... -Chodzmy, ksiezniczko. Trzeba isc. -Isc? - Patrzyla na niego nierozumiejaco i nagle jej szczesliwe oczy napelnily sie strachem. Smiertelnie bala sie o Ostina, wyobrazila sobie, ze Arman chce zabic ksiecia! I znowu Arman zmusil sie, by pokonac fale ostrego bolu. Powiedzial jak mogl najlagodniej: -Wszystko bedzie dobrze... Mowilem ci, Juto... Wszystko bedzie... No, chodzmy, prosze. Ruszyla za nim, caly czas jeszcze spieta, czujna. Przywiodl ja do schodow wiodacych na wieze. Leciutko popchnal: -No, wchodz... Niczego sie nie boj... Potykajac sie poszla na gore, a on pospieszyl do smoczego tunelu, przeistoczyl sie w jaszczura i wylecial z zamku. Ksiaze na swoim koniku byl juz calkiem blisko; rycerski kon przysiadl, kiedy Arman pojawil sie na niebie. Na wiezy zastygla Juta, wiatr pieknie rozwiewal poly jej balachonu. Dobrze by bylo gdyby trzymala cos bialego, mimochodem pomyslal Arman. Chuste, czy szarfe... Biale, zeby sie rozwiewalo - tak bardziej malowniczo... Rycerz na drodze zmagal sie z koniem, ktory widzial smoka, niech nawet na niebie i dosyc daleko, pierwszy raz w zyciu. Zeby tylko nie uciekl, pomyslal Arman. Najpierw trzeba go stracic z siodla... Juta podniosla na spotkanie Armana biala twarz. Pokrazyl nad baszta, wyciagajac lapy w dol, starajac sie wyjasnic ksiezniczce, czego chce. Potem opuscil sie i zwyczajnie schwycil ksiezniczke w pazury. Nie spogladajac na ksiecia, niosl ja na skaly, odczuwajac jej mily ciezar i delikatnosc, i cieplo jej ciala. Dotykal jej ostatni raz w zyciu i, jak na ironie, nie rekami, a strasznymi, pokrytymi luska lapami. Na blekitnym niebie wisial blednacy poranny ksiezyc. Postawil ja na szczycie niewysokiej skaly. Stad ona wszystko zobaczy, potem bez trudu bedzie umiala zejsc... A ksiaze moze jej pomoc. Ostatni raz popatrzyl na nia z gory i strasznie pozalowal, ze nie objal jej na pozegnanie. Niedaleko przeszywajaco zarzal rycerski kon. Arman z trudem oderwal oczy od Juty i odwrocil sie do Ostina. Ksieciu udalo sie przywolac konia do porzadku i bojowe zwierze, drzac jak osikowy lisc, ale sluchajac jezdzca, wleklo sie na spotkanie ze smokiem. Arman pospieszyl w kierunku miejsca, gdzie droga sie rozszerzala i gdzie jego przodkowie kruszyli grzbiety poprzednikom Ostina. Posrodku rownego placyku lezaly zwalone na stos kosci i czaszki - Arman chuchnal, straszne resztki rozniosly sie na boki i nie zostalo po nich sladu. Nie warto straszyc ksiecia przed czasem. Potem usiadl na ogonie i czekal. Bardzo powoli, potykajac sie i zatrzymujac, rycerski kon wyszedl zza skal - i stanal, nie bedac w stanie przezwyciezyc strachu. Arman siedzial nieruchomo, zlozywszy skrzydla, starajac sie wygladac jak najbardziej pokojowo i spokojnie. Tym niemniej kopia w reku ksiecia drzala widocznie - nawet przylbica jego helmu zdawala sie blada jak kreda. Siekiera Ostina miala zreszta skrajnie odstraszajacy wyglad, a to, co wisialo za plecami ksiecia, okazalo sie teraz ogromna kolczasta maczuga. Do siodla byla jeszcze przytroczona kusza; dobrze, pomyslal Arman, ze ksiaze nie zabral ze soba setki lucznikow i armaty na lawecie. Jednak przestrzega regul gry. Wreszcie Ostin zdecydowal sie na cos w rodzaju ataku. -Hej, ty - dal sie slyszec spod helmu niespodziewanie wysoki, niemal dzieciecy glos - ohydny potworze... Chcesz sprobowac rozpalonego bulata? Pieknie mowi - pomyslal Arman, ale nie podniosl sie z miejsca. -Teraz dostaniesz - obwiescil Ostin i wymierzyl kopia w oko smoka. Arman nie poruszyl sie. Ksiaze jeknal cos zalosnie bohaterskiego i rzucil kopia - wszyscy uwazali go za swietnego miotacza. Arman uchylil sie i zlapal kopie opancerzonym ramieniem. Ze smutnym dzwiekiem odpadl grot. Ksiaze cofnal sie. Arman pozalowal, ze nie moze zajrzec mu pod przylbice. -Ty! - Krzyknal Ostin z rozdraznieniem. - Ty! Ropucho z ogonem! Teraz skosztujesz! Kon sploszyl sie, lecz ksieciu udalo sie ponownie nad nim zapanowac. -Teraz zobaczysz... Zaraz kiszki z ciebie wypruje! Zaraz leb twoj ohydny sloma wypcham! Ja twoja skora... Fantazja zawiodla ksiecia i zamilkl w pol slowa. Juta sie denerwuje, mimochodem pomyslal Arman. Pora konczyc. Rozlozyl skrzydla - kon dziko zarzal, wiecej, zakrzyczal nie swoim glosem i stanal deba, grozac zrzuceniem niezgrabnego w swoim zelastwie jezdzca. Arman lekko wzniosl sie nad glowa przestraszonego ksiecia i, ledwie zaczepiwszy go pazurami, stracil z siodla. Poczuwszy swobode, odwazny rycerski kon rzucil sie do ucieczki co sil w nogach. Uciekal grzechoczac kolczuga, w ktora byl przybrany, coraz bardziej wystraszony - zdawalo mu sie, ze skrzydlaty potwor go przesladuje. Ksiaze podskoczyl, sciskajac w rekach ogromna siekiere. Mozliwe, ze otrzymawszy ja z rak platnerza, naprawde uwierzyl, ze przyniesie do domu odrabana smocza glowe. Jednak teraz szerokie, blyszczace ostrze wydawalo mu sie tak samo grozne, jak scyzoryk w rekach uczniaka, i zeby ratowac swoja ginaca smialosc, znowu wykrzyknal: -Jaszczur, smierdzacy jaszczur! Podejdz tu! Arman przychylil sie do jego prosby i troche sie przysunal. Siekiera ze swistem przeciela powietrze... I do polowy wbila sie w kamienne kruszywo zalegajace plac. Ksiaze stracil rownowage, ale utrzymal sie na nogach. Wyciagnal zza plecow bojowa maczuge, kolczasta jak lodyga rozy. Jest smialy, pomyslal Arman, niemal z zalem. On naprawde jest smialy i waleczny. Dziewieciu z dziesieciu rycerzy juz dawno by ucieklo, nie ogladajac sie za siebie. Ostin tymczasem zmagal sie z helmem - przy uderzeniu bowiem zjechal mu na bok i widocznie ksieciu bylo jeszcze bardziej niewygodnie. Przylbica odwrocila sie do ucha, a na miejscu twarzy pojawila sie jednolita zelazna scianka - ani odetchnac, ani spojrzec na przeciwnika. Ksiaze podobny byl teraz do chlopczyka, ktory dla zartu nalozyl na glowe garnek, nie umial go zdjac i strasznie sie przestraszyl. Arman cierpliwie czekal. Wreszcie Ostin przerzucil maczuge do lewej reki, a prawa odpial rzemien. Sciagnal helm z glowy, odetchnal z ulga i rzucil go miedzy kamienie. Jasne wlosy, mokre od potu, pasmami oblepily glowe. Wsciekle blekitne oczy. Mimo to byl piekny - nawet piekniejszy, niz wtedy na placu, przed zachwyconym tlumem. Badz szczesliwa, Juto. Arman opuscil glowe i ruszyl do przodu. Ostin gwaltownie sie zamachnal i uderzyl smoka prosto w glowe - az z jego oczu posypaly sie iskry. Arman zachwial sie i runal na ziemie. Ostin zamachnal sie jeszcze raz i znowu uderzyl w kosciany grzebien. Smok zalosnie jeknal i przeturlal sie na bok, tylko kamienie chrzescily pod luska. Ostin pospieszyl za nim, ale jaszczur uchylil sie, podniosl sie ciezko, znowu zajeczal - juz w powietrzu. Przez chwile sprawial wrazenie, ze pada - i w ostatniej chwili podniosl sie do lotu. Nierowno, zygzakami, odlecial w dal. Ostin wykrzykiwal w slad za nim jeszcze cos obelzywego, bojowego; podskakiwal w miejscu i wymachiwal maczuga, nie mogac jeszcze uwierzyc, ze pokonal potwora. Przywolywal Armana do powrotu, glosno zalujac, ze nie zdazyl odrabac ohydnej glowy potwora... A przez kamienie i szczeliny ku wyzwolicielowi biegla Juta. Caly pojedynek spedzila na szczycie skaly. Widziala, jak Arman stracil Ostina z siodla i pogryzla palce prawie do krwi, bojac sie o zycie ksiecia. W chwile pozniej siedziala juz przykucnieta, zaciskajac oczy i zakrywajac dlonmi uszy, a kiedy w koncu zdecydowala sie spojrzec, zobaczyla ksiecia opuszczajacego kolczasta maczuge na glowe rozlozonego smoka... I wtedy podrapala policzki ze strachu o Armana. Kiedy Arman wzlecial, Jucie zrobilo sie lzej na sercu, jednak od razu zaczela bac sie o ksiecia. Arman kamieniem runal w dol - ksiezniczka, myslac ze sie rozbije, krzyknela ze strachu. Dragon utrzymal sie w powietrzu - i Juta odetchnela z ulga. Teraz Arman odlatywal. Juta nie do konca rozumiala, co zaszlo, ale Ostin zyl, machajac swoim orezem i wiatr donosil jego bojowe okrzyki... I smok zyl, lata. Kto kogo pokonal? Skakala przez kamienie, co i raz tracac Ostina z oczu, a w oddali machal skrzydlami Arman... Wielkim wysilkiem woli Arman powstrzymal sie i nie obnizyl lotu, zeby ostatni raz spojrzec na nia. Zrobil swoje, teraz trzeba szybko zniknac, odleciec, schowac sie... Tym dwojgu nie mozna przeszkadzac, nie mozna ich podgladac, nie mozna... Oni jeszcze musza dostac sie do ludzkich osiedli, a kon uciekl, i Juta zapewne jest glodna. Ona jest przeciez bosa, a tam ostre kamienie. I zeby nie wpadli w kamienne trzesawisko, z ktorego ja kiedys wyratowal... Ale oni juz sie spotkali i ani pomoc, ani zaszkodzic nie jest juz w stanie. Rozwinawszy skrzydla na tle bladego ksiezyca, marniejacego na blekitnym niebie, polecial w dal. Rozdzial dziewiaty *ldlc ninic ii/le e dinelaileo ondo n?ionu.Il ciac eli?. sz c alc ciar ?aetnu.*Rde-Rii Po miesiacu ulicami stolicy Kontestarii jechal weselny orszak. Glowna aleja juz tydzien przed swietem byla wyscielona plecionymi kilimami ze zlotej slomy; mieszkancy okolicznych budynkow postawili na paradnych parapetach kwiaty w wazonach - wszystkie, jakie tylko zdolali zdobyc i ulica teraz przypominala stragan kwiaciarki. Na wysoko rozciagnietych sznurkach porozwieszane byly flagi - Kontestarii z brazowa modliszka i Werchniej Konty z kocia mordka. Gdzieniegdzie, co prawda, kolysaly sie na wietrze przescieradla i koszule - przeciez zazwyczaj sznurki sluzyly do suszenia bielizny... O zblizajacym sie orszaku obwiescily niesamowite krzyki chlopcow, ktorzy porozsiadali sie na dachach. Orszak otwieraly dwadziescia trzy tresowane biale myszki w paradnych uprzezach, uroczyscie ciagnely zabawkowy powozik, na ktorym wedlug tradycji miescila sie roza z odlamanymi kolcami, sloik miodu i garsc nasion - w ten sposob mlodym przepowiadano milosc bez wasni, slodkie zycie i mnostwo dzieci. -Slawa! Slawa! - Krzyczeli ludzie powychylani z okien, siedzacy na dachach i uwieszeni gronami na latarnianych slupach. - Slawa! Zgoda i milosc! Dalej, uroczystym marszem szla grupa kataryniarzy - ich katarynki, rzetelnie nastrojone i wyczyszczone, graly jedna i te sama melodie - marsz weselny. Szczesliwi i dumni ze swojej misji kataryniarze rozgladali sie na wszystkie strony - czy widza ich przyjaciele i znajomi? Za kataryniarzami toczyla sie dwukolka, na ktorej mlodzieniec, przebrany za brazowa modliszke i dziewczyna przebrana za kotke, tanczyli taniec bratania sie krolestw. Oboje juz bardzo zadyszani - wszakze tanczyli cala dluga droge! Ale okazana im czesc byla tak wielka, ze - zapominajac o zmeczeniu - plasali jeszcze bardziej zawziecie. W slad za nimi, srogo podnoszac podbrodki, miarowo kroczyli gwardzisci - kontestarscy w jaskrawozielonych, werchniokontyjscy w czerwono-bialych mundurach. Poblyskiwaly w sloncu oswobodzone z pochew szable - zakrzywione kontestarskie i waskie kontyjskie. Na szczytach dziwacznych galowych helmow palily sie kadzidelka i zdawalo sie, ze armia unosi sie w szaroniebieskim aromatycznym obloku. I w tymze obloku nie jechala, a wrecz plynela nad ziemia odkryta kareta nowozencow. Ksiaze i ksiezniczka siedzieli na aksamitnych poduszkach; Ostin byl nadzwyczaj przystojny w wojskowym mundurze - przeciez, wedlug tradycji, z urodzenia byl pulkownikiem gwardii. W prawej rece mial dluga kopie z nasadzona na nia malenka glowa smoka - z papier-mache. -Pogromca potwora! Pogromca dragona! - Krzyczeli ludzie. - Slawa! Slawa! Ksiezniczki Juty takiej jeszcze nie widzieli. Byla nadzwyczaj ozywiona; oczy jej jasnialy i nie wydawaly sie juz takie malenkie, a z twarzy znikl pochmurny, zgryzliwy wyraz, do jakiego przywykli wszyscy, ktorzy ja znali. Ksiezniczka usmiechala sie, smiala, chichotala; slubna suknia, ktora dwanascie najlepszych krawcowych szylo caly miesiac, ukrywala wady figury, a szczescie, ktore rozpieralo Jute od srodka, wygladzilo i zmiekczylo rysy na jej nieladnym obliczu. Na dachach szeptano: patrzcie no!... W niewoli u smok... Ot, poszczescilo sie... W pazurach uprowadzil... Jakie to straszne... Patrzcie no, patrzcie! Reka ksiecia Ostina lezala na Jutynej, obleczonej koronkowa rekawiczka, dloni. Dopiero co polaczono ich wezlem malzenskim. -Slawa! Slawa! Zgoda i milosc! Dalej toczyl sie caly sznur krolewskich powozow. Pod panstwowymi herbami, zaplakana ze szczescia matka Juty, obejmowala dwie mlodsze corki - wesola Maj i zamyslona Wertrane; Ojciec panny mlodej ostroznie podtrzymywal za lokiec starego Kontestara - mial szczescie dozyc tego dnia. Halasliwi dworzanie i wielmozni panstwo latwo mogli przewrocic przepelnione karety. Z Akmalii byl tylko oficjalny posel - krol i ksiezniczka Oliwia przebywali w gorach na wypoczynku. Na koncu procesji suneli mieszczanie, podrzucajac i gubiac w zamecie kapelusze i chustki. Jakis chlopiec spadl ze skraju dachu i zawisl, zaczepiwszy spodniami o zelazny sworzen. Procesja kierowala sie do krolewskiego palacu. Brama byla otwarta na osciez, straznicy zastygli, podnoszac pasiaste piki. Juz na przestronnym podworzu myszy wyprzegnieto i zabrano do przestronnej skrzynki - tam czekal na nie smakowity cukier trzcinowy. Tanczaca para, na dobre juz wykonczona, zeskoczyla wreszcie z bryczki; kataryniarze i gwardzisci utworzyli zywy szpaler i tym szpalerem Ostin i Juta ruszyli ku pokrytym kilimem schodom. Opierajac sie na ramieniu ksiecia, Juta nie szla - stapala. Czterech paziow nioslo jej dlugi tren; dumnie unoszac glowe, ksiezniczka wchodzila do domu swojego meza - wchodzila, odprowadzana tysiacem spojrzen. Jeszcze jeden swiadek tej sceny obserwowal Jute, skamienialy przed magicznym zwierciadlem. Widzial, jak przygotowywali weselna ceremonie i nakrywali stoly, jak szykowali pana mlodego i panne mloda, jak w obecnosci mieszczan i wielmoznego panstwa oglosili ich mezem i zona, jak potoczyl sie ulicami weselny orszak, jak Juta wchodzila po schodach palacu... Caly tlum lokajow rozprowadzal gosci po swiatecznie przystrojonych salach, rozsadzal za stolami i wsrod migotania koronek i kokardek Arman stracil Jute z oczu. Zwierciadlo zamigalo, pokrylo sie jakby siecia zmarszczek... Zgaslo. Rozblyslo znowu i Arman zobaczyl, jak Ostin pomaga Jucie usadowic sie w krolewskim fotelu, a ona, ni to z wdziecznosci, ni to po prostu w roztargnieniu gladzi rekaw jego munduru... Armanowe rece zacisnely sie na drewnianych podlokietnikach, ostro wystajace kostki palcow pobielaly. Od rana staral sie pic, ale wino nie przechodzilo mu przez gardlo, jak wczoraj, jak tydzien temu, jak juz prawie miesiac. Wlany do gardla na sile, szlachetny napoj nie przynosil ani spokoju, ani zapomnienia - tylko mdlosci i nic wiecej. Calymi tygodniami staral sie zajac mysli rozszyfrowaniem klinopisu, ostrym nozem wyryl na ciemnym blacie stolu znaki, kiedys przerysowane przez Jute na scianie kolo kamienia; mylil sie i zaczynal znowu, ale zajecie to, ciezkie i nudne, nie przynosilo ulgi. Zmeczyl sie i otepial, mylil znak "morze" ze znakiem "smierc". Zaczal wylatywac z zamku daleko i na dlugo; ktoregos razu upolowawszy na obiad dzika koze, wyobrazil sobie nagle, ze niesie dziewczyne. Koza pozostala zywa. Raz czy dwa latal do gniazda kalidonow. Ale pierwsze jesienne deszcze juz nasaczyly puch wilgocia, ten pociemnial, zjezyl sie i zamiast do bialej pierzyny, byl podobny do brudnej scierki... Przez caly czas glownie przesiadywal dlugimi godzinami przed zwierciadlem, majac nadzieje, ze zobaczy Jute. Pokazala mu sie wszystkiego dwa razy, blyskawicznie - raz z matka i raz - sama, wyobcowana, ale bez watpienia szczesliwa. I on cieszyl sie jej szczesciem - ale radosc wychodzila mu jakos marnie, byla jakas taka wymuszona, falszywa. Za to w dzien wesela zwierciadlo stalo sie szczodre, jak nigdy Ze zmeczeniem kolyszac sie w tyl i w przod, Arman patrzyl, jak mlodym przynosza tradycyjne potrawy - skrzydla mewy i pierog z jezykiem susla. Jak, zamiast krola Kontestara, ktoremu trudno bylo mowic, swieto zaczyna mer - ten sam mer, przemowienie ktorego nie tak dawno zostalo przerwane naglym wejsciem samego Armana... Jak trebacze wznosza miedziane traby - jak od ich dzwieku wzdrygaja sie jezyczki swieczek, jak w tlumie, ktory zebral sie przy wejsciu, sypia sie kwiaty i zlote monety... Jak Ostin delikatnie kladzie reke na dlonie Juty, z ktorych juz sciagnieto rekawiczki... Jak Juta... Ostin nakryl dlonia rece ksiezniczki. Juta splonela jak pochodnia; fala goraca pomknela do policzkow i uszu i bez tego czerwonych od wypitego wina. Zblizala sie pierwsza noc poslubna. Miniony miesiac zdawal sie Jucie bajkowym, cudownym mirazem. Ona, dawno juz przyzwyczajona chowac sie w cieniu, okazala sie nagle bohaterka, ocalona ofiara w centrum uwagi. Sam dzien oswobodzenia zacieral sie jej w pamieci; jakies urywki, fragmenty. Jak spotkala Ostina, jak Ostin spotkal ja, co stalo sie do momentu, kiedy piechota szli do najblizszej od smoczego zamku wsi, co stalo sie potem - wszystko to zasnute bylo gesta mgla. Migotaly w pamieci twarze rodzicow i siostr, pamietala gwaltowne do bolu objecia; Ostin byl obok, Ostin caly czas byl obok, mogla go dotknac, sprawdzajac - czy to nie sen? Potem przywitalo ja rodzinne krolestwo i ludzie plakali z rozczulenia, a przed Ostinem klaniali sie jak przed ozywionym bozyszczem... Nikt juz nie zauwazal, ze Juta nie jest ladna - patrzac na nia, widzieli nie kanciaste ramiona i dlugi nos, a smocze wiezienie, nieszczesna uwieziona dziewczyne i rycerza, scierajacego jaszczura na proch. Bliscy, oczywiscie, raz po raz rozpytywali ukradkiem - a co ze smokiem? Ale cos niby pieczec skuwalo jezyk Juty i sam krol przerywal te wypytywania: nacierpiala sie, widocznie, biedaczka. Tymczasem wspomnienia o dniach spedzonych w zamku smoka, ustapily pod naciskiem gwaltownych wydarzen: z Kontestarii przybyla delegacja, aby wedlug starozytnej, niezlomnej tradycji, prosic o reke Juty dla ksiecia Ostina. Krol nie ukrywal nawet, jak bardzo sie cieszy - zgodzil sie radosnie i pospiesznie i nikomu nawet nie przyszlo do glowy go osadzac. Juta stala sie narzeczona i nastepne dni zlaly sie w dlugi, barwny potok przygotowan. Oliwia nie znalazla w sobie sily, zeby pogratulowac Jucie, chociazby oficjalnie. Tym gorzej - na dworze zaczeto szeptac, ze ksiezniczka Akmalii jest zarozumiala zazdrosnica. Caly ten miesiac stal sie dla Juty dlugim, nieprzerwanym swietem. Ksiezniczka byla pijana bez wina; niekiedy, budzac sie we wspanialej sypialni ojcowskiego palacu, nie mogla pojac, gdzie sie znajduje, innym razem zaczynala szczypac i kluc sie do krwi, nie wierzac, ze to naprawde sie dzieje? To nie przywidzenie, to nie senna mara, to nie miraze odurzonego umyslu. Przez jakis czas czula sie jeszcze jak w obcej skorze, ale do dobrego latwiej przywyknac niz do zlego i wkrotce Juta zdziwilaby sie, przypomniawszy sobie, ze kiedys zyla i bez ogolnego uwielbienia, i bez weselnych przygotowan. Krolowa, promieniejac, powtarzala frejlinom: jak sie zmienila! Jaka wesola i zgodna! Sludzy szeptali: a ksiezniczka to... Niczego sobie! Wyladniala nawet, choc niewiele... Maj tanczyla ze szczescia. Nawet Wertrana sie radowala - po swojemu, z rezerwa. I oto ten dzien nastal... Czujac reke Ostina na swojej dloni, Juta zadrzala jak motyl w siatce. Przemowy i zyczenia docieraly do niej odleglym, bezladnym szumem, twarze za stolami zlaly sie w pstrokata mase i kiedy na krotko przymykala oczy, jawily sie jej czarne plamy wirujace w czerwonej ciemnosci... Ostin mamrotal cos zachecajaco i czyjes rece w nakrochmalonych mankietach nalewaly do kielicha wino i kladly na zloty talerz wyszukane potrawy, jednak Juta nie zjadla ani kawaleczka. Wreszcie Ostin wstal - i Juta takze sie podniosla. Goscie beda weselic sie do rana, a mlodym tymczasem pora pojsc na gore, gdzie czekaja oslepiajaco biale, skropione aromatycznymi olejkami przescieradla, gdzie ciezko kolysze sie brokatowy baldachim nad lozkiem, gdzie juz zarzy sie ogien w kaganku... Ostin i Juta ostatni raz poklonili sie gosciom. Ci, oslabieni, osowiali, laskawie usmiechali sie i znaczaco mrugali. Juta, na szczescie, byla zanadto skupiona na swoich wewnetrznych odczuciach, zeby zauwazyc te oznaki uwagi - opierajac sie na rece Ostina, powoli, jak lunatyczka ruszyla do krolewskiej sypialni. To, co zaszlo potem, Juta pamietala niejasno i mgliscie. Rece pokojowek uwolnily ja od slubnej sukni, od trenu i gorsetu, szelescily jakies tkaniny, ktos mowil cos przygluszonym glosem, jakby wydajac rozporzadzenia; ksiezniczke postawiono w balii i wprawne, bialozebne sluzace, oblewaly ja goraca woda, rozcieraly szorstkimi rekawicami i znowu oblewaly - wywarami z aromatycznych traw. Potem na ramiona narzucily miekkie przescieradlo - Juta ucieszyla sie, poniewaz strasznie wstydzila sie swojej nagosci. Wytarly ja i wysuszyly; w pamieci zostalo blade wspomnienie o jakiejs dusznej komnatce, gdzie spedzila minute lub dwie czekajac nie wiadomo, na co; potem - sypialnia, ciemnosc, cichnacy szept, przed oczami - brokat baldachimu, ciezkie zlote fredzle, ktos goracy, jak piecyk, pojawiajacy sie w mroku... Czy marzyla kiedykolwiek? Czy myslala? Ostin glosno dyszal jej do ucha, zamknela oczy i nie widziala juz ani brokatowych faldek, ani ognika swiecy obok loza, ani pochylajacego sie nad nia oblicza... Ksiezniczka Juta westchnela z rozkoszy i zatracila sie we mgle niepamieci. Arman, na szczescie, takze juz niczego nie widzial. Wlawszy w siebie dwie butelki wina, twardo zasnal, opusciwszy glowe na piersi. *** Miodowy miesiac postanowili spedzic w stolicy - poniewaz krol Kontestar gasl, a sprawy panstwowe wymagaly obecnosci Ostina. Zreszta, zaraz po weselu, urzadzono wielkie polowanie i dwa dni mlodzi spedzili w lesie.Juta ochoczo przylaczyla sie do zabaw. Nalozywszy kapelusz z piorem, wierzchem na spokojnym, dobrze odzywionym koniku czula sie poskromicielka porywczego konia, wspaniala dzokejka i urodzonym mysliwym. Trabily rogi, z prawa i z lewa mijali ogromne, wiekowe pnie starego krolewskiego lasu, konik nie odstawal od innych, nader szybkonogich koni - i przez jakas chwile Juta poczula sie tak, jakby cos podobnego juz bylo. Ona takze siedziala wierzchem, ale otaczaly ja obloki, niebo, a lasy w dole byly takiej wysokosci, jak trawa pod kopytami konia... Wspomnienie uderzylo ja niczym grom. Mechanicznie sciagnela cugle. Nagle w gestwinie dal sie slyszec trzask lamanych galezi i na droge przed kawalkade wylecial szczuty psami szlachetny jelen... Na szczescie Juta nie widziala jak zabili jelenia. Konik jej spoznil sie, prowadzony reka zamyslonej amazonki, tak ze gdy dotarla na polanke ze zmieta zakrwawiona trawa, piekne zwierze juz lezalo bez zycia, z niezgrabnie odrzucona rogata glowa. Nocowali w domku mysliwskim; w przestronnej, zbitej z bali sali, nakryty byl dlugi stol, a cala tusza smazyla sie na roznie, podczas gdy dziarscy mysliwi chwalili sie, jak nalezy, pili wino i spiewali piesni. Plamiasta jelenia skore przyniesiono w prezencie Jucie, ale ona przestraszyla sie widoku krwi i nie wziela. Odwiodlszy ja na strone, Ostin powiedzial cicho i z wyrzutem: -Po co obrazac odmowa ludzi? Juta speszyla sie i nie wiedziala, co odpowiedziec. -Zwaz - pokiwal glowa ksiaze - teraz wszyscy sie tobie przygladaja, kim jestes, jaka jestes... Chce, zeby oni kochali moja zone, jak kochaja mnie. Przeciez wkrotce bedziesz ich krolowa! Juta goraco przytaknela slowom meza. Caly wieczor i cala noc starala sie ze wszystkich sil - chocby nie wiem jak chcialo jej sie spac, nie wstala ze swojego miejsca, ktore bylo u szczytu stolu obok Ostina. Zdawalo jej sie, ze Ostin spoglada na nia z aprobata. Nastepnego dnia po poludniu wracali do miasta. Do siodla Ostina przytroczona byla martwa glowa jelenia; kon ksiecia, o ktorego bok zaczepialy rozgalezione rogi, wzdrygal sie i niepokoil. Jucie tez bylo jakos nieprzyjemnie, chociaz starala sie nie patrzyc na martwa glowe zwierzecia. Swieto trwalo jeszcze caly tydzien - mieszczanie wytaczali prosto na ulice pekate beczki wina, wedrowni aktorzy odgrywali scene starcia ze smokiem, nocami w niebo wzbijaly sie fajerwerki... Potem wszystko powoli sie uspokoilo, zycie wrocilo na normalne tory i Juta uswiadomila sobie, ze teraz juz nie mieszka w domu. Palac krolow Kontestarii w niczym nie ustepowal kontijskiemu, ale parku nie bylo - zamiast niego byla rowna laka, otoczona zywoplotem. Rozmieszczenie komnat i sal bylo niezwyczajne - Juta dlugo gubila sie w labiryncie korytarzy i komnat. Ale przede wszystkim - ksiezniczka nie miala tutaj nikogo znajomego. Nieznajome pokojowki usmiechaly sie do niej milo i z szacunkiem, nieznajomi paziowie gotowi byli wypelnic kazde jej polecenie. Juta starala sie nawiazac z nimi przyjacielskie stosunki, ale okazalo sie, ze inna sprawa - dorastac ze wszystkimi, a zupelnie inna - pojawic sie w cudzym domu jako ksiezniczka, przyszla krolowa, znaczna i niezrozumiala osobistosc... Juta powiadomila Ostina, ze chce sprowadzic z domu kilkoro sluzby. Ten podniosl brwi: -Po co? Za malo masz tutaj poddanych? Ksiezniczka znowu sie speszyla - bardzo nie chciala, zeby Ostin doszedl do wniosku, ze jest rozpieszczona. Samego ksiecia widywala teraz rzadko - nagromadzily sie sprawy panstwowe. Ostin cale dnie spedzal w swoim gabinecie i w sali rady krolewskiej, pojawiajac sie w malzenskiej sypialni zmeczony i zamyslony. Juta sprobowala dotrzec do istoty tych pytan, ktore meczyly ksiecia - jednak to zostalo jej nader niedwuznacznie odmowione: -Gdzie ty widzialas, Juto, zeby ksiezniczka, czy nawet krolowa, zajmowala sie takimi sprawami? Ot, twoja matka, na przyklad? To byla prawda - matka Juty blyszczala na przyjeciach i wyszywala na tamborkach i nikt nigdy nie widzial jej za biurkiem. -Dekrety, prawa, podatki... - Usmiechnal sie ksiaze. - Po co ci to? -Masz racje - powiedziala Juta, czerwieniac sie i lajajac: ze tez przychodzi jej do glowy taka glupota... Dzien w palacu byl podporzadkowany najsurowszemu rozkladowi. Kazdego ranka pokojowki ukladaly wlosy Juty w jedna i te sama fryzure; sniadanie podawano w ogromnej sali, a ksiaze z ksiezniczka siedzieli na przeciwleglych krancach dlugiego jak noc zimowa stolu. Po sniadaniu Ostin udawal sie do gabinetu, a Juta szla do swojej komnaty - Ostin proponowal jej zajac sie rekodzielem. Ksiezniczka nie umiala ani plesc, ani wyszywac; jednak postanowila zadziwic ksiecia pomyslowoscia, stracila kilka tygodni na przygotowanie dziwnego, roztrzepanego bukietu - wszystkie kwiaty byly z drutu i szorstkiego plotna, a w glowce kazdego zamontowany byl odlamek zwierciadla. W sloneczne dni bukiet odbijal na scianie i suficie kaskady blyskow. Kiedy Juta pokazala swoj wytwor Ostinowi, byl niestety pochmurny, deszczowy wieczor. Mozliwe, ze wlasnie dlatego ksiaze odniosl sie do niego chlodno: -Kto ciebie uczyl... Czegos takiego? -Nikt - Juta speszyla sie i zdenerwowala jego niemal pelnym obrzydzenia tonem. -Czy ksiezniczka moze wykonywac recznie takie dziela... Jesli to mozna nazwac rekodzielem... Nosic sie z grubym plotnem workowym. W workach chowa sie cukier i warzywa, kwiaty wyszywa sie na jedwabiu i aksamicie! Chcesz, sprowadze nauczycielke wyszywania? Juta przeczaco pokrecila glowa, ale bukiet zostal wyrzucony bez zalu. -Dlaczego nie mielibysmy gdzies pojechac? - Niesmialo zapytala Juta po kilku dniach. - Razem... Ostin ciezko westchnal i nie odpowiedzial, ale Juta nie poddala sie: -Czy chociazby pospacerowac wieczorem... Moze znajdziesz wolne pol godziny? Moglibysmy porozmawiac o... -Nie naleze do siebie, Juto - ze zmeczeniem wyjasnil ksiaze i Juta spuscila oczy. Z tej rozmowy ksiaze wysnul wniosek, ze ksiezniczka sie nudzi. W krotkim czasie Jucie przydzielono dworke, powiernice. Byla to malenka, o rozowych policzkach, tluscioszka, kuleczka na nozkach, energiczna i gadatliwa. Nawet na chwile nie zostawiala ksiezniczki samej - dreptala w slad za nia i siadala obok, plotla, opowiadajac zabawne wydarzenia i rozpytujac Jute o jej sny: -Kapelusz sni sie na migrene, a rekawiczka - na wiadomosc... Zycze wam, wasza wysokosc, zobaczyc we snie bialego jednorozca... Cala noc Jucie snily sie pluskwy. -Zabierz ja ode mnie! - Blagala Ostina po tygodniu. Ksiaze wzruszyl ramionami. Zdawalo sie, ze jest troche niezadowolony: i tak zle i tak niedobrze... -Ksiezniczki, szczegolnie zamezne, powinny miec powiernice - zauwazyl. -Tak, ale ta! Ostin westchnal: -Wiesz, Juto... Czasami trudno zrozumiec, czego ty chcesz. Odszedl, zostawiajac ksiezniczke zmieszana i zagubiona. Zreszta, niezadowolenie ksiecia mozna bylo latwo wyjasnic, poniewaz Juta rzeczywiscie miala wszystko, czego tylko moze sobie zazyczyc krolewska osoba, a nawet wiele ponadto. Armia pelnej szacunku sluzby, wyszukane ozdoby wykonane przez starozytnych mistrzow, spokoj i dostatek - to wszystko powinno pomoc ksiezniczce przezyc niejaki brak rozrywek. Ktoregos wieczoru, kladac sie pod brokatowy baldachim, Juta opowiedziala ksieciu kiedys uslyszana anegdote: -Hercog prosi grafa: "Najjasniejszy panie, pomozcie mi dotaszczyc do zamku tego zdechlego gryfona". Graf nie mogl mu odmowic i z ogromnym trudem zataszczyli gryfona do zamku hercoga i wrzucili do umywalni. Graf otarl pot i pyta hercoga: "Najjasniejszy panie, a po co wam w umywalni zdechly gryfona?" "Aaa! - Odpowiada hercog - oto, wyobrazcie sobie, przyjda do mnie goscie, zechca sie umyc - i wybiegna z krzykiem: tam jest zdechly gryfon! A ja usmiechne sie i powiem niedbale: no i co?" Juta zamilkla oczekujaco: -No i co? - Zapytal Ostin. -No... Zabawnie - objasnila Juta speszona. Ostin westchnal: -Dziwna i glupia historia... Jaki hercog? Jaki graf? Dlaczego nie przywolali sluzby, zeby taszczyc tego gryfona? Juta nie wiedziala, co odpowiedziec. Tymczasem przeszla jesien i pewnej nocy spadl snieg. Wyszedlszy rankiem na palacowy taras, Juta dlugo mruzyla oczy, patrzac na polyskujaca, jakby wykrochmalona lake, potem rozejrzala sie wokol i spostrzegla, ze nie jest sama. Niedaleko na tarasie stal fotel na kolkach; w fotelu, okutany pledem, siedzial niedolezny starzec. Juta nie od razu poznala krola Kontestara. Nie widzieli sie od czasu slubu; starzec caly czas lezal, a do jego komnaty lekarze dopuszczali tylko ksiecia Ostina. Teraz krol, nie odrywajac oczu patrzyl na zdretwiala Jute. Na biala lake siadlo stado wron, niewidoczny z tarasu stroz rzucil we wrony kamieniem - ptaki kraczac wzbily sie w powietrze. Wargi starca poruszyly sie i Juta bardziej zobaczyla niz uslyszala: Juto... Przelamujac zaklopotanie i mimowolny strach, Juta zblizyla sie. -No, witaj - powiedzial krol. Zeby rozroznic jego slowa ksiezniczka musiala nachylic ucho do jego warg. - Witaj, Juto. Kontestar patrzyl na wprost i Juta zobaczyla z podziwem, ze ma on jeszcze zupelnie jasne, zywe, rozumne oczy, i ze skierowane na nia spojrzenie jest przyjazne i cieple. -Witajcie, wasza wysokosc - powiedziala Juta. Zamilkli. -Ostin cie kocha? - Znienacka zapytal Kontestar. -Tak, oczywiscie - odpowiedziala szybko, wrecz pospiesznie. -To dobrze - krol sprobowal sie usmiechnac. Juta czula sie bardzo nieswojo - nie wiedziala, o czym rozmawiac z umierajacym czlowiekiem. -Pamietam ciebie - ledwie doslyszalnie powiedzial krol. -Ktoregos razu na dzieciecym festiwalu... Schowalas do dzbanka... Weza... Pamietasz? Juta splonela rumiencem. Oczywiscie, ze pamietala te dawna historie z dziecinstwa. Mali paziowie pomagali jej i wszystko wyszlo jak najlepiej. Dzban postawili na stol... Oglupialy ze strachu waz znalazl w koncu sposob, zeby wyjsc i rzucil sie do ucieczki, przewracajac po drodze swieczniki i kielichy... Ksiezniczka zostala ukarana, wydarzenie to zapamietala do konca zycia, ale krol Kontestar - a byl on na festiwalu z malym Ostinem - zapamietal takze! -Ty zawsze bylas... Urwisem - powiedzial umierajacy krol. -Z pewnoscia, nie na darmo... Porwal cie... Smok. Juta stala przed fotelem, trzymajac w poczerwienialych od zimna palcach ciepla futrzana mufke. -Jestes dobra dziewczyna, Juto - wyszeptal krol. - Mam nadzieje, ze Ostin... To... Zrozumie. -Wasza wysokosc... - Westchnela ksiezniczka. -Tobie jest... Ciezko. Opowiedz mi... Jak wy... zyjecie. I Juta, pokonujac skrepowanie, zaczela opowiadac - zanadto zywo. Nie o sobie, oczywiscie - o Ostinie, swoim zyczliwym i delikatnym mezu. I im dluzej opowiadala - z tym wiekszym zapalem, z natchnieniem nawet. -Dziekuje - powiedzial wreszcie Kontestar. - Dziekuje, Juto... Przyjdz tutaj jutro... Rano... Teraz mi... Lepiej i wywioza mnie... Na spacer. Caly nastepny ranek Juta spedzila na tarasie - sama. Nikt nie wywiozl na powietrze krola; ksiezniczka stala i patrzyla, jak skracaja sie dlugie cienie... Potem w palacu podniosl sie rwetes, trzaskaly drzwi, rozlegal sie tupot dziesiatek nog... Po trzech dniach krola Kontestara pochowano z wielkimi honorami, a smutek narodu byl szczery i gleboki. Zreszta juz po dwoch tygodniach zmienil sie w szczera i gleboka radosc - ksiaze Ostin zostal koronowany, tytulowano go teraz "wasza wysokosc". Przed Ostinem zlozyli przysiege rycerze i gwardzisci, ambasadorowie innych krolestw przedstawili mu listy uwierzytelniajace, rada krolewska wiwatowala, a delegaci miast i wiosek przyniesli pisma z wyrazami oddania. Winszowali i Jucie - zostala przeciez krolowa, ale nie ucieszyla sie z tego ani troche. Gdyby to od niej zalezalo - oplakiwalaby starego krola o wiele dluzej - ale wzgledy panstwowe zmusily Ostina do skrocenia zaloby do jednego miesiaca zamiast zwyczajowych pieciu. Kiedy termin zaloby minal, krolewska para udala sie z wizytami do sasiednich panstw. Z monarchami Werchniej Konty Ostin byl obecnie spokrewniony; mlodego krola i krolowa przywitali tam jak wlasne dzieci. Przez tydzien Juta rozkoszowala sie, zyjac w rodzicielskim domu i radosnie wysluchujac nowosci o starych znajomych; jednak siostry ja zasmucily. Jakby nagle sie oddalily, zostaly daleko w dole, nie mogly przelamac skrepowania, obcujac z Juta. Nawet Maj! Jakby korona, wienczaca glowe Juty, zabrala cos bardzo waznego... Pozegnanie bylo niewesole - takze dlatego, ze czekala ich wizyta w Akmalii. W akmalijskiej stolicy Ostina i Jute przywitano chlodno i calkowicie oficjalnie. Krol, ojciec Oliwii, grzecznie przepraszal za to, ze jego corka nie moze uczestniczyc w przyjeciu na czesc nowego kontestarskiego monarchy - zachorowala, odpoczywa na lonie natury. Juta byla temu szczerze rada. Z jakiegos powodu bala sie spotkania z Oliwia. Usiedli do stolu; w sali bylo niezwykle cicho i jakos nieprzytulnie. Pod talerzykiem Juty lezal malenki, zlozony na dwoje arkusik; zadrzala i rozwinela go. "Dlugonosa suczka sprytnie omotala biednego ksiecia". Na Jute jakby sie niebo zawalilo. Ktos wyglaszal przemowy, obok uwaznie sluchal Ostin - a Juta ponad wszystko bala sie, ze on zauwazy arkusik w jej rekach i spyta: "Co to?" Obserwuja ja. Tylko czekaja, zeby sie zaczerwienila lub zaplakala. Trzeba sie trzymac. Gdzie podziac przekleta notatke? Zmiac i wyrzucic, zeby sludzy przeczytali? Przybrala promienny wyraz twarzy i usmiechala sie do wszystkich, ale napiete policzki az palily z bolu, a rece pod stolem rwaly papierek, pomagajac Jucie zniesc te gre. Minela cala wiecznosc, zanim niekonczace sie przyjecie dobieglo kresu; Juta nie dotknela ani wina, ani potraw. Ostin patrzyl na nia z wyrzutem, wyszeptal nawet: -Krolowo, jak wy sie zachowujecie? Krolowa zdlawila w gardle spazm. Zaplanowany byl takze spacer po zimowym sadzie Ostina i Juty z krolewska rada Akmalii, ale Juta wsiadla do karety i powiedziala, ze chce niezwlocznie jechac do domu. Ostin byl ciemniejszy od chmury: -Co sie dzieje! Co to za histerie! Juta drzala jak osikowy lisc; byla w takim stanie, ze gdyby Ostin zapytal teraz: "Co sie stalo, mila?" - Nie wytrzymalaby i wszystko mu opowiedziala. Ale on nie zapytal. Wizyta zostala przerwana z powodu niespodziewanej choroby krolowej Juty. Ostin nie zyczyl sobie jechac z nia w karecie - przyprowadzili mu wierzchowca. Trzesac sie w dusznym aksamitnym polmroku, mloda krolowa polykala lzy i myslala: to nieprawda. Ostin ozenil sie z nia z milosci... Ona jeszcze dowiedzie, ze jest godna byc jego zona! Odsunela zaslonke z okna i zobaczyla gwiazdy. Wysoko, wysoko, w zenicie, jasniala Korona Prajaszczura. *** W swoim ciemnym i zatartym we wspomnieniach dziecinstwie, slyszal od kogos - czy to od ojca, czy od dziada - starodawne powiedzenie: "Smok zawsze znajdzie droge za morze"Za morze wyruszaly najsilniejsze i najbardziej zawziete. Albo najbardziej fanatyczne - bo za szczescie ujrzenia ziemi Prajaszczura czasem przychodzilo placic i zyciem. Dwiescie pierwszy potomek Arm-An nigdy nie myslal o pielgrzymce. Zawisl w zenicie, nad zamkiem, i po raz pierwszy sie nad tym zastanowil. "Zebate skaly - grzebien Prajaszczura, oslepiajace slonce - gardlo Prajaszczura..." Arm-An uswiadomil sobie, ze zostawic wszystko, tak jak jest - znaczy skazac sie na dluga smierc z tesknoty. "Smok zawsze znajdzie droge za morze". Zszedl do podziemi i pozegnal sie z przodkami - niektorzy z nich oddali glowe, szukajac swiatyni rodu. Gdziekolwiek by sie teraz znajdowali, powinien sprawic im radosc szlachetny poryw mlodszego, niefrasobliwego pedu. Potem wrocil do sali z kominkiem i dlugo siedzial, spogladajac w popiol. Teraz Juta jest spokojna i szczesliwa. Zyl bez niej dwiescie z hakiem lat, a z nia nie przezyl nawet roku. Proznia, dziura, ktora po niej pozostala z czasem zarosnie; beda mijaly dni, zestarzeje sie i moze czasami pozwoli sobie na wspomnienia... Czasami. I dzien, kiedy wspomni Jute, nagle wyrozni sie z ciagu dlugich i jednakowych dni. Ale to bedzie potem, kiedy ucichnie to... Ten... Zapewne bol straty. Tak, ludzie nazywaja to dokladnie tak. Minie pewien czas i kazda drobnostka przestanie mu przypominac Jute. Ale do tego trzeba przeczekac, przecierpiec. Rozwidnilo sie. Wtedy Arman wstal i nie ogladajac sie za siebie, porzucil zamek. Szlak jego prowadzil do wygietej linii horyzontu. Swiszczalo powietrze przecinane jego mocnymi skrzydlami. W dole miotaly sie w panice szare grzbiety mew. Zmniejszyl szybkosc - kto wie, ile przyjdzie mu leciec bez odpoczynku? Potem mewy znikly - Arman oddalal sie coraz dalej i dalej od stalego ladu. Niebo nad jego glowa pozostawalo czyste, ale z prawa i z lewa ciagnely sie szerokie pola oblokow. Wznoszac sie wyzej, widzial ich rozowo-biale grzbiety, podobne do stosow kalidonowego puchu. Obloki gromadzily sie zwalami, zmienialy ksztalt i kolor - niekonczace sie pasma, uchodzace tam, gdzie niebo styka sie z ziemia... Opuszczajac sie odrobine nizej, widzial ich spody - blekitne, szare, plaskie jak podeszwa. Swiat byl bezgranicznie wielki i tylko slonce, niespiesznie przedzierajac sie przez obloki, moglo zobaczyc go od razu w calosci... Jednak niekonczace sie spacery po niebie dawno juz obrzydly zlotemu dyskowi. Slonce patrzylo na ogromny swiat obojetnie. No tak, dragon leci za morze. Niech sobie leci... Zew instynktu, ktory wiodl jego przodkow prosto do celu, brzmial w Armanie niewyraznie i glucho. Wiedzial tylko, ze musi kierowac sie prosto na wschod. Minal dzien, nadeszla noc i stracil z oczu horyzont. Skrzydla jego dzwigaly sie wolniej i ciezej, i meczaca byla mysl o tym, ze na miliony machniec wokol rozposcierala sie tylko woda i woda, sliska, zdradliwa powierzchnia. Zaswital ranek i Arman ze zdziwieniem zobaczyl, ze nieomal zboczyl z kursu. Wypukly horyzont rozjasnil sie na wschodzie malinowa barwa i wypuscil w niebo ciezkie rozowe slonce. Chmury rozciagnely sie az po sam skraj nieba, jak slepcy prowadzeni przez przewodnika. Wczesniej Arman nigdy nie musial kilka dob pod rzad utrzymywac sie w powietrzu. Chcialo mu sie pic; zmeczony, ucieszyl sie, widzac z gory malenka, lagodna wysepke. Zatoczyl kolo i przekonawszy sie, ze wysepka jest pusta, z ulga zaczal znizac lot. Im nizej sie opuszczal, tym gestsze stawaly sie fale smrodu, ktore znienacka dosiegly jego nozdrzy. Wyspa byla rozdetym brzuchem gigantycznej zdechlej ryby; drobni morscy mieszkancy spienili wode wokol, zbierajac sie poprobowac takich szczodrych rozmiarow padliny. Niewazne jak ciezko by bylo Armanowi, odpoczynek na martwej, cuchnacej rybie, odstreczal go zupelnie - z wysilkiem znowu nabral wysokosci i z uporem szalenca ruszyl w kierunku, wskazywanym mu przez gluchy, ledwie tlacy sie instynkt. Nastepna noc byla koszmarem - w locie zapadal w polsen. Morze pod nim slabo swiecilo, nad fosforyzujacymi falami wznosily sie czyjes glowy i jakies istoty wynurzaly z wody zelopodobne cielska, zeby znowu pograzyc sie w glebinie. W jednej chwili Armanowi zdawalo sie, ze w ciemnosci widzi morze na wskros - poblyskujace i ciezko kolyszace sie, rojace sie od macek i bialych, wytrzeszczonych oczu. Wszystkie patrzyly na przybywajacego, kto wie skad smoka, sledzac tor jego wedrowki... Chcial zionac ogniem, zeby przegnac koszmar, ale z wyschlego gardla wyrwala sie tylko samotna iskra, a i ona od razu zgasla, jakby zlizana przez noc. Rankiem ocknal sie na twardej ziemi. Jak dotarl do malenkiego archipelagu - pamiec odmowila odpowiedzi. Nie inaczej, tylko Prajaszczur sie ulitowal. Rozpostarta na piasku pazurzasta lapa drgnela. Przebiegl po niej skurcz i w tym momencie w piasek wbily sie ludzkie palce. Uderzyl o ziemie i znikl potezny, pokryty luska ogon. Na miejscu zmeczonego jaszczura, na brzegu lezal zmeczony czlowiek; skorpion, ktory widzial te metamorfoze z piaszczystego pagorka, z zaskoczenia zadarl ogon i o malo nie ukasil sie w grzbiet. Pierwsza wysepka byla okragla i naga jak pieta; druga zdawala sie nieprzerwana szczelina miedzy dwiema szorstkimi skalami, gesto wystajacymi ze slonych fal; na trzeciej, kamienistej, lecz o lagodnym uksztaltowaniu terenu, byla woda - deszczowa woda, zbierajaca sie w kamiennym zaglebieniu. Arman pil dlugo i zachlannie. Wszystko, co w nim ludzkie, blagalo o odpoczynek, a smocze, wladczo domagalo sie jedzenia - koniecznie trzeba bylo cos upolowac i zjesc. Arman bezradnie sie rozejrzal. Ptaki nie dolatywaly do malusienkiego, zagubionego na morzu archipelagu. Ani jedno, nawet najdrobniejsze ladowe zwierze, nie znalazloby pokarmu na suchych kamieniach i rozpalonym piasku. Czujnie zerkajac na Armana, boczkiem odpelzaly w morze niewielkie szare kraby. Wtedy wpadl na pomysl, ze zlowi rybe. Sama mysl o wodzie byla mu niemila, wiec polowac przyszlo mu w ludzkiej postaci. Wszedl w morze po kolana, z nadzieja wypatrywal w przezroczystej topieli jakiegokolwiek jadalnego grzbietu. W ktoryms momencie znalazl sie w gaszczu srebrzystej lawicy ryb, ale szczescie mu nie dopisalo - nie dala zlapac sie zadna sliska, zreczna rybka. Glodny i bardzo oslabiony, rozlozyl sie na piasku. Niemilosiernie palilo slonce; cien wyspy - opisawszy polokrag, padl Armanowi na twarz. W tej samej chwili od podnoza blizniaczych skal ciezko odeszla fala; obie kamienne polowki zadrzaly i odrobine sie rozchylily, jak platki wstydliwego kwiatu. Z tej powiekszonej szczeliny miedzy nimi, podniosla sie trojgraniasta glowa na dlugiej pierscieniowatej szyi. Sekunde albo dwie Arman i mieszkaniec skal patrzyli na siebie. Potem mieszkaniec, mocno zadziwiony obecnoscia czlowieka na wyspach, chaotycznymi podrywami pociagnal swoje niekonczace sie cialo skads z glebin. Zapewne i jego trapily podobne problemy - trudno bylo zdobywac jedzenie w ubogim swiecie piasku i kamieni. W radosnym pospiechu glodny maszkaron, z ciagnacymi sie dlugimi nitkami sliny, forsowal waziutki przeplyw miedzy wyspami. Bryzgi lecialy spod pasiastego, zmijopodobnego brzucha; w panice rozbiegaly sie kraby. Arman patrzyl, jak poczwara sie zbliza. Glowa juz dosiegala piaszczystego brzegu, a ogon jeszcze ciagnal sie ze szczeliny. Mieszkaniec skal ostatni raz szarpnal swoim dlugim cialem i rozdziawil malenkie szczeki, z ktorych wysunal sie kolczasty czarny jezyk. Znal widocznie w swoim czasie smak ludzkiego miesa; tym dziwniejsze i bardziej krzywdzace bylo dla niego nagle stwierdzenie, ze to miekkie i bezbronne stworzenie, ni z tego, ni z owego przeistoczylo sie w opancerzonego skrzydlatego jaszczura. Mieszkaniec zatrzymal sie, jakby wpadl na niewidoczna przeszkode. Dlugie glebokie bruzdy zostaly w piasku; przez chwile obaj trwali w bezruchu. Arman zmierzyl nowego znajomego wzrokiem - miarkujac, czy mozna go zjesc - ten wyczytal to w srogich oczach pod koscianymi wyrostkami. Watpliwe, czy Armanowi udaloby sie przezwyciezyc swoja odraze na tyle, zeby sprobowac zjesc mieszkanca skal - jednak ten, sploszony i rozczarowany, pospiesznie wrocil do swojej kryjowki. Skrzydla kamieni zamknely sie z irytujacym loskotem zatrzaskujacych sie drzwi. Po tym spotkaniu Arman od razu porzucil wyspe. *** Po powrocie do stolicy, Juta jak najgorecej poprosila meza o przebaczenie. To, oczywiscie, byl zwyczajny nerwowy napad, choroba. To sie nigdy wiecej nie powtorzy, jest o tym gleboko przekonana.Ostin kiwnal glowa, ale stosunki miedzy malzonkami przez jakis czas byly napiete. Pragnac dogodzic mezowi, Juta z calych sil starala sie odpowiadac jego wyobrazeniom o idealnej krolowej. Zapragnela nauczyc sie wyszywac. Specjalnie w tym celu do palacu sprowadzono siwiutenka staruszke - mistrzynie haftu. Staruszka przywiozla ze soba groznych rozmiarow tamborek, skrzynke z iglami i nitkami i caly stos wzorow do wyszywania. Calymi dniami Juta wyszywala, spogladajac na wyszukane wzory. Trzeba je bylo odtwarzac bardzo dokladnie, gdy tylko nieuwaga lub niedorzeczna fantazja sklonily Jute do jakichs zmian - staruszka zaciskala wargi i ze zmartwieniem krecila glowa. Pod wieczor Jute bolaly oczy i palce, rwaly scierple ramiona - musiala bardzo sie starac, zeby odpowiadac na pieszczoty Ostina, ktore zawsze byly jednakowe. Krol meczyl sie jeszcze bardziej, przeciez on takze pracowal caly dzien. Nie dziwne, ze skonczywszy z pospieszna miloscia, od razu zapadal w gleboki sen... W krotkim czasie krolowa wreczyla ukochanemu mezowi wlasnorecznie wyszyta chuste. Krol Ostin przyjal podarunek z chlodna wdziecznoscia, stosunki miedzy malzonkami troche sie ocieplily. Nadeszlo Glowne Swieto Zimy. Juta miala nadzieje, ze - jak kiedys w rodzinnym domu - zostanie zbudowany lodowy palac i urzadzona sniezna bitwa, ze wyleja lodowisko, ulepia balwany i wetkna im w rece pochodnie - ale Ostin oglosil, ze znowu bedzie wielkie polowanie. I Juta, choc do tej pory bez drzenia nie mogla wspomniec szklanego wzroku martwego jelenia - udala, ze jest rada. Kiedy kawalkada mysliwych wyjechala w pole, spadl snieg. Walil i walil, platki nie krazyly, jak zazwyczaj kraza w locie pierwsze sniezynki - kiedy ziemia jest jeszcze gola i kazdy platek upada na uprzednio wybrane miejsce. Nie, to byl snieg srodka zimy, kiedy wszystkie miejsca sa juz zajete i platki ciezko opadaja, tworzac coraz wieksze zaspy... I oto kiedy pierwsze platki spadly Jucie na ramiona i na rzesy, przypomniala sobie kalidoni puch. Puch tez lezal na ramionach, na wlosach, na rzesach, ale byl cieply i nie tajal... Zamknela oczy i wyobrazila sobie, jak na opuszczone i zniszczone przez jesien gniazdo kalidonow pada snieg. Konik jej zwolnil galop, a potem calkowicie przeszedl w step. Juta opuscila lejce, zachcialo jej sie zsiasc z konia i zapasc sie w ten snieg, tracic najblizsza galaz, popatrzyc na migotliwe drobne sniezynki. Ale wszyscy mysliwi pognali daleko do przodu. Bojac sie zostac w tyle i rozgniewac Ostina, Juta klepnela konika po zadzie. Zastrzelili ze dwa dziesiatki wielkich zajecy. W ogromnej sali z bali palilo sie w czterech kominkach, podchmieleni mysliwi glosno klepali sie po ramionach, wydzierali sie i rechotali. Juta siedziala w milczeniu; Ostin duzo i z zadowoleniem pil - po raz pierwszy od wielu dni mial mozliwosc rozluznic sie i odpoczac. Jakis kniaz zaczal opowiadac, jak przyszlo mu zetknac sie sam na sam ze wscieklym wieprzem. Energicznie gestykulujac, odgrywal scene walki i za siebie, i za dzika, przy czym za dzika umiejetniej. Juta spuscila oczy. Ostin wolno przezuwal miesiwo, usmiechajac sie. -Wieprz! - Glosno i przenikliwie krzykneli z odleglego kata. - Kto ma ochote sluchac o jakiejs tam swini, fujary, kiedy nasz wladca walczyl ze smokiem! Rozmowy od razu ucichly. Jakiegos pijanice, caly czas ciagnacego swoje, pospiesznie przywolano do porzadku; wszyscy mysliwi, jak jeden maz, wyczekujaco wpatrzyli sie w krola. Niepewnie zerkali takze na krolowa. Wzdrygnawszy sie, Juta zahaczyla lokciem kielich z miodem i ten przewrocil sie z gluchym dzwiekiem. -Wasza wysokosc - z uszanowaniem zwrocil sie ktos - uczyncie nam laske, opowiadajac o tej wielkiej bitwie. Ostin chrzaknal i ciezko, jakby od niechcenia, podniosl sie. Byl wysoki, mial szerokie ramiona; pasma jasnych wlosow, mokre od potu przylgnely do czola i skretami opadly na skronie. Nawet podchmielony byl piekny - osobliwa meska uroda. -Wszyscy jestesmy wojami - rzucil Ostin niedbale. - Wszyscy wiemy, co to takiego krwawy boj... Bo spotkac smoka, panowie - to juz nie polowanie. To - wojna, panowie, i nie na zycie, a... Zachwial sie - i Juta dopiero teraz zobaczyla, jak bardzo jest pijany. A Ostin nagle rozlozyl rece, bolesnie przy tym zaczepiwszy o ramie Juty. Ni to pokazujac rozmach skrzydel, pokazywal przerazajace rozmiary swojego strasznego przeciwnika. W sali zahuczalo. -Smok! - Wykrzyknal Ostin. - Jaszczur! Skora jego mozna wyscielic plac... Rzucil sie znienacka, z nieba, dyszac ogniem... Wtedy ja ostro odchylilem sie w prawo, a z lewej strony - o tak - nastawilem kopie... Drzewce opalilo sie, jak wegiel, ale grot pozostal... Dobry grot mi wykuli! Smok znowu wzlecial i znowu sie rzucil, ale ja... Jucie nagle scisnelo sie serce. Przypomniala sobie potyczke u podnoza Armanowego zamku. Nie wspominala jej dawno - mowiac prawde, nie pamietala jej wczesniej, wydarzenia tego niebywalego dnia zaciagnely sie w jej swiadomosci jakby dymem... Ale teraz, wysluchujac pijackie samochwalstwo Ostina, wyraznie przypomniala sobie i zamek, i droge, i Armana, i ksiecia na koniu... Ze skaly, na ktorej postawil ja Arman, wszystko bylo widoczne jak na dloni. Byla tam caly czas i bardzo dobrze widziala, ze smok uniosl sie w powietrze tylko na sekunde - i zupelnie nie dyszal ogniem! Ten dawno zagubiony w zakamarkach pamieci szczegol, nagle porazil ja jak niespodziewane odkrycie. Utkwiwszy oczy w zalanym winem obrusie, sluchala Ostina i goraczkowo starala sie zrozumiec; dlaczego przypomniala sobie o tym dopiero teraz? Dlaczego to nie uderzylo jej od razu? -Moja siekiera rozleciala sie od jednego uderzenia w pancerz potwora... Luski u niego mocniejsze od najmocniejszej stali i juz myslalem, ze bedzie ze mna krucho... Na moje szczescie, to jedyne uderzenie wyszlo mi na dobre, potwor stracil rownowage i gruchnal na ziemie! Schwycilem maczuge... Juta zakryla oczy. Wcale nie, to Ostin klapnal na ziemie. Arman zaczepil go pazurami i zdjal z siodla, jak gospodarz zdejmuje z krzaka dojrzaly pomidor... A ona, glupia, zamknela oczy i zatkala uszy! Przestraszyla sie, ze smok zabije Ostina, po tym, jak on juz ze dwadziescia razy mogl go zabic... Wystarczylby jeden oddech, przeciez juz nie raz widziala, jak Arman dyszy ogniem... A Ostin rzeczywiscie schwycil maczuge i kiedy wreszcie zdecydowala sie spojrzec, ksiaze opuszczal te kolczasta stal na glowe... Ale na pokornie podstawiona glowe... Gargulce, jakze ona wczesniej... Ostin, powrot, wesele i Arman przepadl gdzies daleko, daleko, zostal legenda, prawie basnia... -Ostatnimi silami schwycilem maczuge, panowie! - Ostin rozochocil sie zupelnie, jego oczy goraczkowo blyszczaly - i unioslem ja nad glowa... Nad glowa jaszczura, oczywiscie! Ale on miotal sie i turlal po piasku, syczac i plujac jadowita slina... -Nie tak bylo - niespodziewanie dla siebie powiedziala Juta. I sama sie wystraszyla - taki efekt przyniosly jej slowa. Ostin chrapnal i zamilkl. Ci w sali, ktorzy siedzieli blizej i slyszeli jej slowa, oniemieli z otwartymi ustami; ci, ktorzy siedzieli dalej, glosno dopytywali sie jeden od drugiego, co takiego powiedziala krolowa i dlaczego nagle krol zamilkl. Powoli, bardzo powoli, krol Ostin odwrocil glowe i popatrzyl na zone. Pod tym wzrokiem Juta, konwulsyjnie przyciskajac rece do piersi, wstala i bez slowa, na nikogo nie patrzac, poszla na gore. *** Mijal piaty dzien lotu nad morzem. Skrzydla Armana machaly konwulsyjnie i nierowno, lecial juz prawie nad sama powierzchnia wody - i opuszczal sie coraz nizej. Nie widzac ani nieba, ani horyzontu, patrzyl w dol i w topieli wod jawily mu sie obrazy, w ktorych on sam nie mogl odroznic mar od jawy. Widzialy mu sie okrety - dumne, morskie pieknosci z rzedami wysokich i mocnych masztow; rozlozywszy zagle, mknely gdzies strzala, ale dziwne bylo to, ze nie powierzchnia wody je niosla - plynely pod powierzchnia, pograzone, wessane przez morze. Morze ukazalo przed oczami zmeczonego smoka parade swoich ofiar-niewolnikow. Arman widzial ludzkie postacie na czystych pokladach - najczesciej byli to mezczyzni - marynarze i rybacy, ale na jednym statku, najwiekszym, bylo tez wiele kobiet i dzieci. Swiatecznie, bogato ubrani, wszyscy stali na wysokim pokladzie, po bokach ktorego lopotaly obszarpane skrawki jaskrawych tentow*. Wszyscy jak jeden maz podniesli w strone Armana blade oblicza, patrzyli prosto na niego, patrzyli martwo i obojetnie, i gdyby rozpaczliwym wysilkiem nie szarpnal sie w bok - te spojrzenia doprowadzilyby go do szalenstwa i sciagnely w odmet.Potem przywidzialy mu sie w glebokiej topieli bloniaste skrzydla i kosciany grzebien wzdluz grzbietu - ale smok, jesli to byl smok, od razu zapadl sie w glebine. Armanowe serce bolesnie sie scisnelo - ilez jeszcze smoczych kosci lezy na ciemnym dnie? Wiele razy nachodzila go mysl, zeby zlozyc skrzydla i rzucic sie w morze, zeby od razu dolaczyc do dwustu pokolen przodkow. Jednak wciaz lecial i lecial. W koncu z trudem odrywajac wzrok od wody, Arman znalazl w sobie sile, zeby spojrzec przed siebie. Prosto przed nim nie bylo juz horyzontu - zastapila go ciemna pionowa sciana. Arman nigdy nie przypuszczal, ze takie skaly istnieja na swiecie. Zamachal skrzydlami mocniej, ale sciana przyblizala sie powoli, tak powoli, jakby specjalnie chciala porazic swoim rozmiarem i ogromem. Jej gorna krawedz zakryla pol nieba i Arman pojal nagle, ze nie przeleci - po prostu nie bedzie w stanie uniesc sie tak wysoko. Zakaszlal suchym dymem, wyrywajacym sie z gardla i ostatkiem sil wyrwal sie do gory. Skala, pionowa i niemal gladka, obojetnie patrzyla na jego wysilki ciemnymi, okraglymi dziurami - ni to gniazdami, ni to norami. Morze odsunelo sie nizej i przyboj, rozbijajacy sie o podnoza skaly, zdawal sie otoczka serwetki - ta, ktora ze smiechem wydziergala Juta. Juta... Przecial geste powietrze, w ktorym grzezly omdlewajace skrzydla. Ale szczyt skaly byl niedosieznie daleko i, poddawszy sie, Arman zesliznal sie w dol. Kiedy do chciwych fal niewiele juz zostalo, w skale - spostrzegl to katem oka - nagle otworzyla sie pieczara. Arman odwrocil glowe - z ciemnej glebi patrzono na niego, czul to spojrzenie kazda luska. -Mlody smoku... - Ni to powiedzial, ni to westchnal gluchy glos z kamiennej masy. - Szukasz smierci, mlody smoku... Absolutnie nie, chcial powiedziec Arman, ale smocza paszcza nie umiala mowic. Na skraju pieczary wystawal ze skaly odlamek kamienia - i Arman ze wszystkich sil podciagnal sie do niego pazurami. -Wszyscy wy... Jestescie podobni - rzekl Ten, ktory patrzy ze skaly. Armanowi udalo sie uczepic pazurami - i w tej sekundzie, przeobrazajac sie w czlowieka, szarpnieciem zarzucil ciezkie, zesztywniale cialo do pieczary. Cokolwiek mowic, byl to jednak staly grunt - miejsce, gdzie mozna bylo zyc, nie machajac skrzydlami. -Szukasz smierci, mlody smoku - pewnie powtorzyl Ten, ktory patrzy, chociaz jego nieproszony gosc byl juz w ludzkiej postaci. -Juz dawno nie jestem mlody - schrypnietym glosem odezwal sie Arman. - I nie smierci szukam, a ojczyzny Prajaszczura, mojego przodka. -Tego chlopca - glos stal sie cieplejszy - tego smiesznego skrzydlatego chlopiecia... Zawsze zapominam, ze minelo juz wiele czasu, odkad on nauczyl sie latac... -Prajaszczur?! -Tak, tak... Rosl na moich oczach, zawsze bylem przeciwny jego szalenczej idei - poleciec za morze... Ale ojczyzna jego nie tutaj. Arman nieruchomo lezal na ostrych kamieniach. Slowa Tego, ktory patrzy wywolaly w nim strach; spojrzenie, zrodlo ktorego bylo gdzies w ciemnej glebinie, dlawilo, skuwalo niczym peta. Arman ani razu nie zdecydowal sie popatrzec w tym kierunku, ale wbijajac wzrok w podloze, czul je - badawcze, nieustanne. -Ojczyzna jego nie tutaj - kontynuowal Ten, ktory patrzy - on jest podrzutkiem... Kto wie, skad go podrzucono - mozliwe, ze z gwiazd... -Prajaszczur nie moze byc podrzutkiem - glucho powiedzial Arman. -Mozliwe, mozliwe - lekko zgodzil sie glos. - Chociaz, kto poreczy, ze wszystkich nas nie podrzucono na ten dziwny swiat? -Kim jestes? - Zapytal Arman tak samo glucho. -Czy mozna odpowiedziec na to pytanie? - Zdziwil sie Ten, ktory patrzy. - A kim ty jestes? -Moje imie Arm-Ann. -Czy to o imie chodzi? Co mowi o tobie twoje imie? -Jestem dwiescie pierwszym potomkiem wielkiego rodu -Arman wstrzymal oddech, spojrzenie z ciemnej pustki bylo coraz trudniejsze do zniesienia. Zdawalo sie, ze glos sie usmiechnal: -Ten chlopiec naplodzil mnostwo potomkow... Jestes do niego podobny, mlody smok. -Mozliwe - powoli odezwal sie Arman. - On byl pierwszym w rodzie, a ja jestem ostatni. -Kolo - powiedzial Ten, ktory patrzy. -Co, prosze? - Nie zrozumial Arman. -Kolo. Pierwszy - i ostatnim jest. Krag sie zamknal. Jakis czas Arman lezal, przetrawiajac jego slowa. Potem wycedzil przez zeby: -Hej, filozofie... Nie moglbys sie na chwile odwrocic? Ciezko mi, kiedy patrzysz. -Jakze ja moge nie patrzec? - Zdziwil sie Ten, ktory patrzy. Zamilkli. -Chce odejsc - powiedzial Arman. -Zupelnie odejsc? Odejsc z tego zycia? Armanowi cos nagle jeknelo w piersiach - sam nie wiedzial czy strach, czy radosc. Skala drzala ledwie zauwazalnie, wstrzasana przybojem. Ale w miarowy dzwiek fal nie wplataly sie zwyczajne krzyki mew - cicho. Ni zwierza, ni ptaka. -Nnnie... - Przemowil z trudem. - Ja jeszcze... Nie zdecydowalem. Spojrzenie stalo sie jeszcze bardziej przenikliwe - Arman tracil dech od sily swidrujacego wzroku. - Decyduj, mlody smoku. Temu chlopcu tez bylo trudno. -Odwroc sie - wydyszal Arman, zakrywajac twarz rekami. Nastapil dzwiek, podobny do krotkiego, suchego smiechu. -Tobie jeszcze przyjdzie decydowac. Na ciebie czeka... Nie. Najpierw wybierz. I znowu - krotki smieszek. Spojrzenie zniknelo. Arman podniosl glowe - z glebi skaly donosily sie ciezkie kroki odchodzacego. *** Po wydarzeniu w domku mysliwskim, kiedy to samochwalstwo Ostina przerwane zostalo cichym wtraceniem Juty, w stosunkach malzonkow nastapila nagla i ostra niezgoda. Krol coraz czesciej nie przychodzil do malzenskiej sypialni. Niezgoda w koronowanej rodzinie nie mogla pozostac niezauwazona.Szeptaly pokojowki; ich szept dolatywal do uszu Juty i pokrywal je czerwienia wstydu. Niekiedy miala ochote zatkac wszystkie gadatliwe geby - ale jeszcze sie powstrzymywala, udajac, ze nic nie slyszy. Ktoregos wieczoru podjela probe porozumienia. -Ostinie - niedbale powiedziala podczas kolacji, ktora jak wszystkie palacowe rytualy pozostala niezmienna - chcialabym z toba porozmawiac. Popatrzyl na nia bez zadnego wyrazu - tak przynajmniej jej sie wydawalo - i powoli kiwnal glowa. Starala sie go namowic na spacer po zasniezonej lace, ale krol nalegal, zeby rozmowa odbyla sie w jego gabinecie. Atmosfera gabinetu byla duszna, krepujaca. Jucie wydawalo sie, ze sciany tutaj maja wyjatkowo dobre uszy. Ostin usiadl za biurkiem - apatyczny, obojetny, zmeczony. Podparl glowe reka i wpatrzyl sie w okno. -Ostinie - Juta oparla sie o sciane - Ostinie... Jesli jestem winna, wybacz mi. Wiesz, niekiedy blahostki potrafia sklocic ludzi... Ale ja nie chcialam... Krol podniosl glowe: -Blahostki?! Jak ty smialas stanac miedzy mna a moimi... zolnierzami! Moim narodem! Krol podniosl sie, stracajac na podloge jakies zapomniane papiery. Papiery rozsypaly sie w wachlarz. Juta skulila sie. -Zachowujesz sie, jak... Prostaczka! Z ciebie juz sie smieja... A jesli oni zaczna sie ze mnie smiac?! - Wyobraziwszy sobie prawdopodobienstwo takiego koszmaru, Ostin zbladl jak sciana. Juta widziala, jak drza jego wargi, jak iskrza oburzone oczy i w ktoryms momencie wydalo jej sie, ze miedzy nia a krolem obrasta kamienna kora gruba, zimna sciana. Uczucie naglej obcosci bylo tak silne i wyrazne, ze Juta az sie zachwiala. Gargulce, oni sa sobie obcy. Dziecinstwo, mlodosc, sny... Z irytacja kroczac po komnacie, Ostin nadepnal na biala kartke papieru - jakby ciezka pieczec przystawiono w rozku czystego arkusza. -Ta histeria w Akmalii... I teraz ten wyskok... - Ostin podnosil dlon i cial nia powietrze. - Czy naprawde tak trudno zyc wedle praw krainy, ktora cie przygarnela? -Przygarnela? - Cicho zapytala Juta, nie odrywajac wzroku od ciemnego sladu krolewskiego obcasa. - Jak przytulek dla sierot? Ja myslalam, ze ty mnie kochasz... Ostin westchnal krotko, zatrzymal sie, po czym podszedl do okna. Postal, odrobine uchylil aksamitna portiere. Odwrocil sie: -Tak... Oczywiscie... A teraz idz do siebie, mam duzo pracy. Dwa dni pozniej krol musial pojechac z wizyta do Akmalii. Nie wiedziec czemu, ale Jucie nie po mysli byla ta podroz. Nie dlatego, ze zal bylo rozstawac sie z Ostinem - obcosc rozpostarla sie teraz miedzy nimi, jak ciezki lezacy zwierz. Jednak mysl o Akmalii byla jej od pewnego czasu wstretna. Ostin, mozliwe, kierowal sie inna mysla. Czekala juz wyszykowana krolewska druzyna, jej maz, bezwzglednie dotrzymujac palacowej etykiety, musnal wargami dlon Juty. Reka wzdrygnela sie i wyswobodzila. Ciagnely sie dlugie dni bez Ostina - i krolowa ze zdziwieniem pojela, ze prawie nie roznia sie od tych, spedzanych razem z nim. Ten sam szereg rytualnych obiadow i kolacji, wiecznie ta sama fryzura, tamborek z dokladnie odwzorowanymi haftami... Nie tesknila, co ja bardzo zdziwilo, do wciaz tych samych milosnych pieszczot. Ze szczegolna starannoscia poruszala igielka, przenoszac na delikatne, cienkie plotno, wymyslone przez kogos wzory; w dusznej, gestej ciszy na glucho zamknietej komnaty nachodzily ja dziwne mysli i widzenia. Widziala Ostina - usmiechnietego chlopca, powsciagliwego mlodzienca, jak idzie aleja parku, przylegajacego do jej rodzinnego zamku... Mimo woli naplywalo to dawne, zapomniane uczucie, kiedy od naplywu krwi plona uszy i zadna sila nie zetrzesz z twarzy glupiego usmiechu, a wokol przeciez ludzie; i co, jesli zauwaza... I Juta usmiechala sie, pochylona nad tamborkami, ale w odpowiedzi od razu pojawialo sie inne wspomnienie - zakrwawiona glowa jelenia, przytroczona do siodla, obojetne oblicze meza - puste, obce... Juta zagryzala wargi. I oto juz umierajacy krol Kontestar, probujacy sie usmiechnac: "Jestes dobra dziewczyna... Mam nadzieje, ze Ostin to zrozumie". I od razu - smok pokornie podstawiajacy glowe pod uderzenie stalowej palki z kolcami... Arman! Juta uklula sie igla i pomazala haft krwia. Ostin wrocil po dwoch tygodniach. Palac od razu napelnil sie szumem wielu glosow i chichotem; krol wstapil przywitac sie z zona i zastal ja przy wyszywaniu. -Witaj, moja piekna! - Wykrzyknal wesolo i wrecz serdecznie klepnal Jute po ramieniu. Juta spiela sie. Poczula w tych slowach drwine; Ostin nigdy wczesniej jej tak nie nazywal, nikt jej tak nie nazywal, po co... Ostin odszedl, a jej odechcialo sie wyszywac. *** Fale rozbijaly sie o pionowa sciane. Potezne, garbate, w bialych strzepach piany, zdawaly sie twarde i sliskie w dotyku, slonce przeswitywalo na wskros przez ich ciezkie ciala.Gorny brzeg skaly byl zakryty chmurami. Chmury wzdymaly sie i puchly, zeby od razu scieniec i rozplynac sie bez sladu, przetoczyc sie w sasiednia klebiaca sie bryle, przekrecic sie na opak, pochlonac i byc pochlonietym... Arman przez wiecznosc mogl patrzec na ich burzliwa, straszna gre. Przylapal sie na tym, ze mysli, jak ocenilaby to widowisko Juta. Nie mogl uwolnic sie od meczacego przyzwyczajenia - wyobrazania sobie, ze Juta patrzy na swiat razem z nim, jego oczami... Zapewne teraz staral sie patrzec jej oczami, przezywac za nia i zachwyt, i zdziwienie, i strach... Wiedzial, ze skala, cala gladka i pionowa, rozdziera pasmo chmur i ciagnie sie wyzej, jeszcze wyzej, zeby oprzec sie o niebo. Tutaj nie lataly ani ptaki, ani smoki. Swiat skaly przypominal swiat zamku - wielosc ciemnych przejsc, bardziej podobnych do nor, niz do korytarzy. Ten, ktory patrzy ze skaly, wiecej sie nie pojawil. Mroczny instynkt, ktory wiodl smoczych przodkow prosto do celu, budzil sie teraz w Armanie silniej i bardziej wladczo. Ulegajac mu, Arman wszedl w ciemnosc. Nie musial myslec i decydowac - ciagnela go bezimienna sila. W skale gniezdzilo sie jeszcze wielu Patrzacych - ale ich spojrzenia byly slabsze, mniej przeszywajace niz spojrzenie Tego, ktorego Arman spotkal na poczatku. Czul ich z prawej i lewej strony, wpatrywali sie w jego plecy - ale w oczy z jakiegos powodu nie chcieli, albo nie odwazali sie patrzec. Brnal dalej, starajac sie nie myslec o tym, ze w miejscu nieba ma nad glowa tysiacletnia mase kamieni, cmentarzysko wiatru i chmur. Czas zwolnil - robiac krok, zdazyl przemyslec setki mysli, nie doprowadzajac zreszta ani jednej z nich do konca... Tak szedl w calkowitej ciemnosci, odprowadzany spojrzeniami i minelo, zdaje sie, stulecie, zanim nagle pojal, ze nad glowa nie ma juz sklepienia. Czern nie ustapila, a nawet stala sie jeszcze gesciejsza, ale Arman wiedzial instynktownie, ze to nie na dlugo. Usiadl tam, gdzie stal, podciagnal do siebie skrzyzowane nogi i zaczal cierpliwie czekac. I oczekiwanie jego zostalo sowicie wynagrodzone. Na poczatku zobaczyl blada, krzywa linie wysoko nad soba. Potem wszystko, co znajdowalo sie nad linia, zaczelo szybko zalewac sie swiatlem, a to, co bylo nizej, zostawalo aksamitnoczarne. Rozlam w niebiosach coraz bardziej jasnial i Arman doszedl do wniosku, ze tutaj, na skraju swiata, niebo roztrzaskalo sie jak stare magiczne zwierciadlo... Ale swiatla przybywalo coraz wiecej, linia sie rozpadala, i Arman, wstrzymujac oddech, wyszeptal, sam sobie tego nie uswiadamiajac: "Patrz, Juto!" Przed nim napelniala sie sloncem okragla czasza doliny, otoczonej niewiarygodnej wysokosci gorami. W rozlamach pelzaly czarne cienie - Arman na poczatku wzial je za zywe istoty, ale to wszystko byly cienie, chociaz dosc potworne. Slonce gnalo je glebiej w szczeliny, a wyzej, wtloczone w zlewajacy sie blekitny szereg, oslepiajaco plonely lodowe szczyty Arman patrzyl wstrzasniety. Przez jedna chwile wydalo mu sie, ze widzi ogromna czelusc, z polkolem blyskajacych zebow - skamienialych, drapieznych. Odkrywajacy sie przed nim obraz byl straszny i wspanialy rownoczesnie - gory staly jak pomnik kogos wiecznego, jak drwina z czasu, jak wyzwanie wszystkim silom swiata. Szkoda, ze Juta nigdy tego nie zobaczy... Pomimo ze mial za soba ponad dwa stulecia zycia, Arman takze nie widzial niczego podobnego. Skaly byly jego ojczyzna, trafialo mu sie polowac i w gorach; mozliwe, ze dla jaszczurek, grzejacych sie tam na sloncu, te gory byly takim wlasnie wstrzasem... Teraz sam Arman czul sie jak jaszczurka - malenkie, z jakiegos powodu skrzydlate zwierzatko. Moze to gory Prajaszczura? Zapominajac o glodzie i pragnieniu, przybral postac smoka i wzbil sie w waskie, zamkniete szczytami niebo. Teraz poznal, co to takiego zimno. Przeciskal sie miedzy szczytami gor zakutych w lodowy pancerz, omijal polprzezroczyste metne bryly, wznosil sie coraz dalej, wiedziony tylko instynktem i przeczuciem. Powietrze stalo sie rzadkie - zeby utrzymac sie, jeszcze czesciej musial machac skrzydlami. Dyszal teraz tak strasznie, ze zmrozil gardlo i nie staral sie juz zionac ogniem; polyskujace korony kazdej grani odbijaly slonce i pozostajac chlodnymi, oslepialy i palily. Armanowi zdawalo sie, ze zwegla sie w locie, tak ze nawet nie zdazyl sie zagrzac. Za gorami wstawaly wciaz nowe i nowe gory, niekonczaca sie gorzysta kraina. Arman raz po raz opuszczal sie na twardy snieg, odpoczywal, zeslizgiwal sie... Czteroboczna lodowa bryla nie byla pierwsza na jego szlaku. Ominal ja, nie majac sily wzniesc sie wyzej i przeleciec nad jej szczytem. W szaroblekitnej glebinie przywidziala mu sie ciemna sylwetka. Przeczucie kazalo mu zawrocic; zblizyl smoczy pysk do sciany lodu, dlugo wpatrywal sie, podtrzymujac sie zwinietymi skrzydlami. Dojrzal dluga szyje i mocny grzbiet, wzdluz ktorego ciagnal sie masywny grzebien. Przestepujac luskowatymi lapami - pazury wbily sie w sliska lodowa skorupe - ostroznie ruszyl na obchod. Bryla wysuwala sie pod ostrym katem i minawszy go, spotkal sie spojrzeniem z jednym, szeroko otwartym, slepo spogladajacym spod wyrostka luku brwiowego, okiem. Arman stanal. Zamarzniety w bryle smok, wydawalo sie, staral sie wyrwac ze skamienialego lodu. Paszcza zastygla na kilka krokow od brzegu, i jej polowa, odwrocona do Armana, byla widoczna do ostatniej luseczki. Kontur ciala zacieral sie w glebi lodu. Kto to byl? Czyz nie Char-Ann, czterdziesty trzeci z rodu? Od ilu wiekow stoi tutaj, pojmany, zniewolony, pozbawiony ognia i zgubiony, straszna dla smoka smiercia? Arm-Ann zebral wszystkie sily i, przezwyciezajac bol w odmrozonym gardle, zional plomieniem na lodowa bryle. Plomien wyrwal sie dwoma mizernymi jezykami, ledwie liznal i od razu sie wyczerpal. Powierzchnia bryly w okolicach martwej paszczy Char-Anna pokryla sie zastyglymi potokami, jak zalane deszczem szklo. *** W ciagu tygodnia Ostin znowu wyjechal i znowu wrocil, i pojechal znow. Wrocil, jak poprzednio, wesoly; gwardzisci i dworzanie, stanowiacy jego swite i ochrone, halasowali, chichotali i jakos szczegolnie nisko klaniali sie Jucie i nie podobaly sie jej usmieszki skrywane w wasach. Ganila sie za glupie przypuszczenia i niegodne podejrzenia, ktore zostaly zasiane w jej umysle od momentu, kiedy jakis baron chrzaknal za jej plecami i mrugnal do podporucznika gwardii - Juta zobaczyla jego grymas, odbijajacy sie w stojacym na stole srebrnym kielichu i dlugo potem meczylo ja haniebne pytanie: Dlaczego mrugnal? Dlaczego za plecami?Wtedy przypomniala sobie - krolewska swita wjezdzala w palacowa brame, a Juta patrzyla z okna, jak Ostin, pieknie prostujac sie w siodle, macha reka dworzanom, ktorzy zbiegli sie go przywitac. Potem przybyl do zony, sztywny jak regula z podrecznika dworskiej etykiety, wyuczonym ruchem siegnal po jej reke i beznamietnym glosem wymowil stosowna formulke: -Wasza wysokosc, moja zono, jakze marzylem znowu was zobaczyc. Przybyli razem z nim poklonili sie, Juta skinela i odeszla do okna. Ostin rowniez skinal i wyszedl, a swita pospieszyla za nim, tloczac sie w drzwiach... Wlasnie wtedy Juta zobaczyla usmieszek barona, ktory zreszta mogl sie odnosic do wszystkiego, niekoniecznie do niej i do tych chlodnych i wlasciwych, calkowicie oficjalnych slow Ostina. Ktoz zabroni sie dworzanom smiac! Jednak trucizna wsaczyla sie w jej mysli i Juta, ktora cale zycie calkowicie lekcewazyla plotki i znaczace mrugania, otrula sie niezauwazalnie dla siebie samej. W kazdej pokojowce widziala przesmiewczynie; wszyscy, nawet paziowie, nawet staruszka hafciarka, wszyscy wiedzieli o czyms, co zmuszalo ich do dwuznacznego krzywienia ust, co przydawalo uprzejmym, pelnym szacunku glosom ukryte znaczenie szyderstwa... Juta znowu, tylko znacznie wyrazniej niz w mlodosci, uswiadomila sobie swoja brzydote. Z Ostinem juz dawno nie rozmawiali jak malzonkowie - tylko gladkie, beznamietne, wyznaczone przez rytual frazy. Krol zyl swoim, calkowicie obcym dla Juty i widocznie bezproblemowym zyciem - odprawial i przyjmowal goncow, przewaznie z herbem Akmalii na rekawach, coraz czesciej wyjezdzal na polowanie, zaniedbujac panstwowe sprawy, przepadal gdzies na kilka dni... W napadzie rozdraznienia, Juta wyrzucila tamborki i wystawila za drzwi stara hafciarke z calym stosem rekomendowanych wzorow. W zamian nakazala podac sobie papier i przybory do pisania. Usiadla do napisania listu do siostr i matki, ale nie znajdowala potrzebnych slow, a pioro to drapalo, to skapywalo kleksami. Na papier laly sie bezladne skargi. Juta irytowala sie i przekreslala, przekreslala i wzdychala w rozdraznieniu, dopoki, na chwile zamysliwszy sie, nie uswiadomila sobie, ze nie stara sie juz pisac i bezmyslnie wodzi piorem po papierze. Na bialym polu pojawily sie linie, kregi, zmijowate zawijasy i luki... Juta nie umiala rysowac, ale spod piora nagle wynurzyly sie kontury koslawego ptaka. Zagryzajac wargi, Juta dorysowala obok jeszcze jednego takiego ptaka i trzy malenkie - ptaszeta. Pomyslala chwile i dodala kosz-gniazdo. Wtedy, pamieta, zapytala: "Wedlug ciebie kalidony nie wroca, Armanie?" A on odpowiedzial: "W tym zyciu nic tak po prostu nie wraca". Mial racje. Nic teraz nie wroci. Krolowa znowu zamoczyla pioro w atramencie. Reka wypisala posrod gryzmolow: "Rodzi sie ksiezyc... Perlowy pazur pierwszego w swiecie... Smoka..." I znowu kleks - tlusty, jak syta pluskwa, zesliznal sie z piora i zabil ostatnie slowo. Ktoregos razu do uszu krolowej doszly przypadkowo rzucone przez kogos slowa: "...Czy on winien? Ozenil sie nie z wlasnej woli..." Czy to malo, o kim mogli mowic w palacu. Setki ludzi zenia sie i wychodza za maz, dlaczego Juta nie zmruzyla oczu tej nocy? Sama wsrod szerokiej, chlodnej poscieli, pod brokatowym baldachimem, z migotajacym kolo lozka kagankiem, otoczona wygodami i luksusem, krolowa przygryzala rog poduszki. Nie z wlasnej woli. Jego przymusili. Ozeniony z obowiazku. Wszyscy to rozumieli i rozumieja, i tylko ona... Przekrecajac sie i zwijajac przescieradla w klebek, przeklinala Armana. Wspominajac pojedynek z ksieciem, bez konca odtwarzajac go przed swoimi oczami, wyciagajac z pamieci najmniejsze detale, pojela z jasnoscia slonecznego dnia, ze Arman podarowal ja ksieciu. Podarowal... Nie wycierala lez zlosci, ktore obficie zraszaly poduszke. Po co? Bezmyslnie wpatrujac sie w baldachim, przypominala sobie dawno zaslyszana historie, jakoby w przeddzien bitwy Ostina ze smokiem na posiedzeniu sadowym pojawil sie czlowiek... Co on mowil, powtorzyc nikt nie chcial, jednak na drugi dzien owczesny ksiaze wsiadl na konia i... Armanie, jestes prowokatorem. Tego, co zrobiles, Armanie, nie mozna usprawiedliwic. Aktor, jarmarczny aktor, blazen grochowy... Jute zalala fala goraca. Spazmatycznie sie przeciagnawszy, wczepila sie w przescieradlo obiema rekami. Prawie ze umarla z radosci, widzac Ostina w magicznym zwierciadle. Byla nieprzyzwoicie szczesliwa. Bala sie o ksiecia i biegla mu na spotkanie, skaczac po kamieniach jak dzika koza... I jak dzika koza rzucila sie wyzwolicielowi na szyje i czekala na slub, raz po raz omdlewajac od slodkiej rozkoszy zauroczenia... A moze to wszystko bylo tylko egzaminem, proba, i Arman chcial, zeby Juta ja przeszla? Nie majac sily dluzej szamotac sie w nienawistnej poscieli, Juta gwaltownie wyskoczyla i w nocnej koszuli wybiegla na srodek komnaty. Zdradzila Armana i zaplacila za to. Nad ranem udalo jej sie zasnac. Sen byl pelen oblokow i kalidoniego puchu. Bialo-rozowe, jak dziwaczny wytwor cukiernika, przyoblekly ja i niosly nad ziemia i ostre, niezrownane uczucie swobody i lotu setka igielek wbilo sie w skore Juty, tak ze czula dreszcze ze szczescia... We snie byla skrzydlata istota, moze kalidonem i ten, kto jej to wszystko podarowal, byl obok. Ten, kto podarowal jej mozliwosc latania, szybowal w odleglosci wyciagnietego skrzydla. Juta wbijala sie w trzepoczace boki oblokow i byly one podobne do bialych jezykow plomieni - tak wily sie, przenikajac jeden drugiego, lizac niebo... I strasznie i wesolo bylo tonac w tym milczacym niebianskim pozarze, w chlodnym kominku niebios... Ten, kto podarowal jej lot, wyciagal reke przez mase kalidoniego puchu i czula chlod jego dloni. "Armanie... Ja przez pomylke urodzilam sie wsrod ludzi... Ja powinnam sie urodzic wsrod smokow..." Obudzila sie i dlugo lezala, spogladajac suchymi oczami prosto przed siebie. Arman chcial jej szczescia. On dal jej szczescie... Jak mogl. Przez strate... Tylko ze czlowiek, ktory latal na smoku, nie moze zyc zgodnie z palacowymi rytualami. Umrze z tesknoty. *** Zdarzylo sie tak, ze potomek legendarnego Char-Anna przedarl sie przez gory i pozostal zywy.Chlod minal; skrzydla juz nie niosly Armana-smoka i dlatego po prostu wlokl sie, zapomniawszy przeistoczyc sie w czlowieka. Z poczatku jego pazury zostawialy na kamieniach dlugie, glebokie zadrapania, potem, nie zauwazyl nawet jak, ale luskowate lapy z kazdym krokiem zaczely coraz bardziej wieznac w drobnym kamiennym kruszywie i ledwie przestawial nogi, kiedy podgorze zostalo za plecami, a przed Armanem rozpostarla sie zolta rownina. To takze bylo morze, ale morze niekonczacego sie piasku. Na jego powierzchni tworzyly sie zmarszczki; wielkie fale wzdymaly sie i opadaly, scieraly sie z rozpedem z innymi i zamienialy miejscami, a co dzialo sie w glebinie, na samym dnie, w zlotej topieli - tego Armanowi nie sadzone bylo sie dowiedziec. Po prostu stal i patrzyl, a piasek przeciekal miedzy pokrytymi luska pazurzastymi palcami. Slonce wznosilo sie coraz wyzej, piasek ze zlotego stal sie bialy; Arman poczul, jak ozywa plomien w dawno juz zimnym gardle. I zional ogniem, a piasek u jego nog przetopil sie na szklany placek. Wtedy, odnowiony, machnal skrzydlami. Wszystko sie powtarzalo - znowu lecial nad nieskonczona falujaca tafla, ale nie byla to zdradliwa, wroga tafla morza. Z kazdym machnieciem zblizal sie do czegos, co - teraz na pewno to wiedzial - niewatpliwie nan czekalo. Jego cien, podobny do malenkiego czarnego ptaszka, slizgal sie po spietrzeniach piasku - w gore i w dol, scielac sie, wyginajac jak odbicie w niespokojnej wodzie. Powietrze nad pustynia drzalo i plynelo; silne, wschodzace potoki cieplego powietrza chwytaly Armana pod skrzydla i szybowal rozplaszczajac sie, oddajac sie nowemu dziwnemu odczuciu... Tak minal dzien, a wieczorem niebo od horyzontu do horyzontu napelnilo sie ciezkim, czerwonym swiatlem. Nastala noc, zimna jak gorska przelecz, ale Arman lecial i nie opuszczal sie na stygnacy piasek. Minal jeszcze jeden dzien i jeszcze jedna noc. Slonce wlewalo w zmeczonego smoka nowe sily, a i pustynia byla dla niego laskawa - oko spoczywalo na miekkich, ruchomych liniach wydm. Arman z przyjemnoscia obserwowal gry piasku, jak kiedys ogien w kominku... Pojawilo sie w nim niejasne uczucie, ze wrocil do domu. Pozniej pojawily sie przed nim ni to pagorki, ni to zasypane piaskiem ruiny. Zadrzal. Wyrwal do przodu tak szybko, jak tylko mogl. Instynkt dwustu pokolen przodkow rysowal w jego umysle coraz wyrazniejsze ksztalty - to bylo slowo "kres". Kres! Arman opuscil sie na piasek i wokol niego wzburzyla sie goraca chmura. Wiatr od razu zniosl ja na bok. Wiatr. Arman skads wiedzial, ze tutaj wiatr nigdy nie zmienia ani sily, ani kierunku. Dlatego tez i zmarszczki na piasku byly zlezale, nienagannie regularne jak okienna krata. Arman... Nie - Arm-Ann stal nieruchomo, a wiatr delikatnie gwizdal na podniesionych luskach. Stal przed ciemnym odlamkiem skaly. Byl to nie odlamek nawet, a stopiony, skrzeply, niewysoki, bolesnie skrzywiony, jakby zgarbiony, stozek. Tam zas, gdzie powinien znajdowac sie zsuniety na bok wierzcholek, zial ciemny, slepy otwor. Starodawny wulkan, kiedys wyrzucajacy ze straszliwej czelusci kaskady plomieni, dawno ucichl i zastygl; sila, ktora przewyzszala jego wlasna sile ognia, powykrecala starcze cialo i ostatni wulkan stal przed smokiem jak wystygla ruina. Arm-Ann zaryczal. Tak ryczeli tysiaclecia temu jego przodkowie; uslyszawszy ten okropny krzyk, stracilby zmysly kazdy smialek narodzony wsrod ludzi. Daleko za piaszczystymi grzbietami podniosla sie nad zolta powierzchnia potworna glowa na dlugiej szyi. Podniosla sie - i skryla z powrotem. Arman ruszyl przed siebie. Odrobina wysilku - i slepa czelusc znalazla sie na rowni z jego oczami. Z nozdrzy skaly ostro pachnialo smokiem - Arman poznal nieodrodny smoczy, wlasny zapach, podobny do zapachu spalenizny. "O, Prajaszczurze, Stojacy na Poczatku. Ty, wobec ktorego jestem winien, Ty, w ktorym pokladam ostatnia nadzieje. Uslysz mnie, gdziekolwiek jestes, stoje na twojej ziemi, ja, Arm-Ann, przyszedlem i drze, i oczekuje. Objaw mi swoja obecnosc, Pierwszy Przodku". Zamknal oczy i dlugim oddechem tchnal plomienie w wygasla czelusc - jakby chcial tchnac zycie w usta umierajacego. Ziemia drgnela; wiatr zmienil nagle kierunek i chmury piasku, chmury, dawno uspokojonego piasku, wzlecialy w niebo. Arman tchnal jeszcze raz. Jego gardlo pelne bylo plomieni i gotow byl oddac wszystkie, do ostatka. Drgnal skrzywiony stozek. Czelusc, jak poprzednio, pozostawala ciemna, ale tam, w glebinie, cos rwalo sie, trzaskalo, Armanowi wydalo sie, ze odczuwa drobne drgania ziemi. I w tym momencie splynelo na niego olsnienie. Nie tracac przytomnosci, zapadl w odretwienie; widzial pustynie na wskros. Byla pelna zycia, jak morze i jak w morzu, na dnie jej czaily sie okropne i bezlitosne istoty... A potem widzial morze, z ktorego kiedys podniosla sie ta pustynia i gory, ktore zeszly pod wode i staly sie morskim dnem... Kolo, kolo zamykalo sie - wysychaly morskie muszle, wypalone sloncem jak glina w garncarskim piecu... Obce zwierzeta zasiedlaly obce gory, a potem nastapila przemiana, gory przewalaly sie, dajac miejsce morzu, gdzie zyly zupelnie inne zwierzeta, zyly, zeby umrzec i dac miejsce nastepnym... Widzial Spiacego, zamurowanego w skalach pod fundamentami zamku i straszliwego Jukke w podwodnych labiryntach... Widzial gwiezdziste niebo, nie takim, jak bylo zawsze - w jego pamieci i w pamieci przodkow. Korona Prajaszczura na tym niebie byla jasniejsza i barwniejsza, i byly az dwa gwiazdozbiory Ognistego Tchnienia. Zakrecaly, pozerajac sie nawzajem, czarne spirale pustki, a obok rodzily sie nowe gwiazdy, uwienczone bialo-zoltymi, wijacymi sie lunami... Arm-Ann wdmuchiwal i wdmuchiwal plomien w zimna gardziel martwego wulkanu. Zadawal pytania, lecz ciagle zmieniajace sie widziadla trudno bylo uznac za odpowiedzi. Wiele z tego, co widzial bylo dla niego niezrozumiale, ale niewatpliwie wlewalo w udreczony umysl smoka madrosc, pewnosc i spokoj. I Arm-Ann uspokoil sie - pierwszy raz od wielu dni. Wygasly wulkan nie byl martwy i wygasajacy rod nie byl stracony. Dwiescie pierwszy potomek wrocil do domu, do kolyski przodkow i nie istniala sila, ktora przeszkodzilaby mu zostac tutaj na zawsze. Nie zauwazyl, kiedy przybral postac czlowieka; wyciagnawszy sie na goracym piasku, slyszal niebo i slyszal pustynie i nie odczuwal juz tesknoty za ojcem, poniewaz byl pewien, ze jeszcze kiedys sie z nim spotka. Ukojony, zasnal na piasku pod gwiazdami, sluchajac pustyni. *** Niewiarygodne zdarzenie przygnalo strach i do krolewskiego palacu, i do najnedzniejszej chalupy; morski potwor, juz dawno nie nawiedzajacy brzegow, mial pojawic sie znowu.Wszystkie wrozki przepowiadaly zmartwienia i nieszczescia; kompasy okretow, ktore wyszly w morze, krecily sie jak dzieciece baczki. Rybackie lodzie wracaly bez polowu, ogarniete panika. Ktos cos widzial, ktos slyszal dzwieki, dochodzace wprost z glebin morskich, ktos po prostu przepadl bez wiesci. Przygotowana do bojowej obrony straz przybrzezna topniala w oczach. Po kraju wloczyly sie tlumy dezerterow, rozpuszczajacych takie plotki, ze nawet najbardziej racjonalni i najzamozniejsi panowie gotowi byli rzucic wszystko i uciekac, gdzie oczy poniosa. Ostin raz po raz wystepowal z przemowa, jedna i ta sama: krol i radcy nie dopuszcza do tego, zeby jakis potwor terroryzowal spokojnych obywateli... Raz czy dwa przychodzily powiadomienia, ze jakis rybak zlowil potwora w siec i niebawem przywiezie na ogolne ogledziny, ale nikt nie spieszyl wierzyc takim plotkom. Przeciwnie - wystarczylo, ze ktokolwiek przerazliwie wrzasnal, ze "podwodne okropienstwo" wczoraj zzarlo dwie wioski z mieszkancami i domowa zwierzyna - jego sluchano, z wytrzeszczonymi oczyma i szczekajac zebami... Nastaly zle, niespokojne czasy. -Pokonales juz smoka - dlaczego nie mialbys pokonac i morskiego potwora? - Glosno zapytala krolowa swojego meza. Stalo sie to przy sniadaniu, dlugi stol rozdzielal malzonkow i rozmawiac mozna bylo tylko prawie krzyczac. Ostin wzdrygnal sie. Sluga malo nie wylal na obrus bialego winnego sosu, a obecni w jadalni kamerdyner, paz i kucharczyk, odwrocili glowy tak zgodnie, jakby ich ktos szarpnal za sznurki. -Jestes smialkiem! - Beznamietnie zauwazyla krolowa. Oblicze krola pokrylo sie czerwonymi plamami, ale nic nie odpowiedzial i nachylil sie nad talerzem. Po sniadaniu Juta oddalila sie do swoich pokoi i tam tez wtargnal Ostin. Jednym srogim spojrzeniem obrzucil zone, siedzaca za biurkiem, kalamarz ze sterczacym piorem, stos popisanego i pokreslonego papieru. Pstryknal palcami, odsylajac milczaca frejline. Wycedzil przez zeby: -Jesli jeszcze chociaz raz smiesz bez pozwolenia otworzyc usta... Tak, krol byl w tej chwili naprawde wsciekly. Lekcje etykiety zlazily z niego, jak skora ze starzejacej sie zmii. -Jesli jeszcze raz smiesz wydac chocby dzwiek... Juta wstala i jak przedtem beznamietnie, nawet troche szyderczo, powiedziala: -To co? Znowu oddasz mnie smokowi? Ostin zachnal sie: -Znaczy, ze to prawda... To, co o tobie mowia... Juta podniosla glowe: -Co takiego? Za portiera cicho kotlowali sie dwaj podsluchujacy paziowie. -Wyswatana przez smoka - ot co! Za maz wydal ciebie zmij, ohydny smok, sliski stwor... Juta postapila do przodu, pogardliwie zacisnawszy wargi, bezlitosna jak szermierz przed pojedynkiem: -On jest po stokroc szlachetniejszy od ciebie! -Tak?! Twoj smok, jak sobie przypominam, smierdzi jak obszczana koza! Juta zamarla, jakby natknela sie na niewidoczna przeszkode. Ze swistem wciagnela powietrze. Rzucila Ostinowi jak kamieniem w twarz: -Glupiec... Widzialam cala wasza walke. Widzialam, jak stchorzyles. Za portiera upadlo cos ciezkiego, dal sie slyszec tupot uciekajacych nog. Ostin patrzyl na krolowa bialymi z nienawisci oczami. Wychodzac potknal sie i uderzyl twarza w klamke od drzwi. Wieczorem sludzy, podsmiechujac sie, podawali z ust do ust: krolowa wygrzmocila krola, o, jaki siniak zostawila! W ten oto sposob Ostin dozyl najstraszniejszego: smiano sie z niego. Glos pustyni byl glosem starozytnego muzycznego potwora, instrumentu, ktory zagracal Sale Organowa. *** Pustynia przyjela Armana jak wlasnego syna.Z kazdym dniem stawal sie silniejszy i widziadla, jawiace mu sie pod czeluscia wygaslego wulkanu, napelnialy sie nowymi barwami i nowym znaczeniem. Przodkowie rozmawiali z nim - milczaco, ale wyraznie i nikt nie robil mu wymowek, ze zostawil zamek na pastwe losu, ze nie dokonal Rytualu... Zamek. Rytual. Rozwalone wieze, czarna paszcza Smoczych Wrot, zamkniete komnaty, puste sale... Martwa budowla i ta, ktorej smiech ozywial zamek, daleko, och, jak daleko... Kiedy przylapywal sie na podobnej mysli, zgrzytal zebami i odsuwal Jute od siebie, odganial, zapominal. Ale mijaly dni i znowu odnaleziony spokoj tajal jak lod na rozgrzanej dloni. Pewnej nocy obudzil sie zlany potem. Dzwiek, dlugi, piekny dzwiek, wylanial sie ze stygnacej pustyni - a pustynia bogata byla w dzwieki... Ale we snie Armana glos pustyni byl glosem starozytnego muzycznego potwora, instrumentu, ktory zagracal Sale Organowa. Instrument spiewal, a przed nim stala, uparcie podnoszac glowe, dziwna, nieladna, przez przypadek porwana, ksiezniczka... W poludnie siedzial pod palacymi promieniami slonca i przesypywal piasek z garsci na dlon. Zloty strumien urzekal jak ogien, jak morze, jak gra oblokow... Arman znowu czerpal i znowu przesypywal garsc piasku, az w jego glowie nie pojawil sie wers; probowalem pragnienie piaskiem zaspokoic... Poruszyl suchymi wargami. Wyszeptal niepewnie: -I morze staralem sie spalic... Pragnalem... Ziarna piasku zeslizgiwaly sie z jego dloni. -Pragnalem o tobie zapomniec... -Znowu ty, mlody smoku, powiedzial Ten, ktory patrzy ze skaly. Arman wstrzymal oddech i ciezko opuscil sie na kamienie. -Wrociles stamtad? Zazwyczaj stamtad nie przychodza. -Wiesz, gdzie bylem? - Zapytal Arman obojetnie. Glos wydal krotki, suchy smieszek, ale nie odpowiedzial. Pieczara okazala sie okragla, zamknieta i Arman nie widzial wyjscia, ktore bylo tu poprzednio. -Wrocisz tam, za morze, mlody smoku? Szalona podroz. Co mam powiedziec twojemu potomkowi, jesli pojawi sie tutaj za pare tysiecy lat? -Nie bede mial potomkow. -Szkoda. W takim razie, po co ci leciec za morze? I wtedy Arman zebral sily i podniosl glowe na spotkanie spojrzenia Tego, ktory patrzy. -Posluchaj... Nie wiem, kim jestes, ale mozliwe, ze mozesz mi odpowiedziec... Zawahal sie. Spojrzenie jego wspolrozmowcy ogluszalo jak uderzenie w twarz. -Nie wiem, jak zapytac... No i skad mozesz wiedziec... Ale mozliwe... -O tej ludzkiej corce? - Zapytal glos prosto, nawet zwyczajnie. - Ja wiem... Ty - nie, ty nie wiesz. Nie lec za morze, mlody smoku. Tam blaka sie smierc, jej i twoja... Blisko... Spojrzenie zgaslo i w glebinie nor huknelo, jakby gigantyczny korek wystrzelil z szyjki butelki. Pieczara rozwarla sie jak paszcza i w powstalej szczelinie Arman zobaczyl morze. Rozdzial dziesiaty sz - arai/er a ayriic nlnc Dunyreia.Naiaiaiipicaliiue, naiaiaiue ? il aue Alc Tla?. Diercc eil aal ilai.*Rde-Rii Trzy krolestwa zyjace dostatnio nad morskim brzegiem dlugie wieki, zadrzaly ze strachu. Starozytny morski potwor, o jakim do tej pory wspominaly jedynie najstarsze kroniki, podniosl sie z glebin - po raz pierwszy w ciagu ostatnich stuleci. W morzu tworzyly sie ogromne wiry i do brzegu juz wyraznie dochodzil odlegly ryk, od ktorego wlosy stawaly deba na glowie. Przyplyw wyrzucil na brzeg szczatki pirackiego statku - solidny okret byl przegryziony na pol. Jeden pirat ocalal - palce jego, wczepione w kawalek masztu, przyszlo rozwierac czterem silnym mezczyznom. Siwy jak golab, majacy niewiele ponad dwadziescia lat, rozbojnik okazal sie czlowiekiem oszalalym i niczego nie mozna bylo z niego wydobyc. Oczywiscie straz przybrzezna nie zdazyla pomyslec o przeciwstawieniu sie potworowi - po prostu rozbiegla sie jak stado zajecy, no i kto by smial ich osadzac? Jedna wioska zostala juz zmyta w morski odmet, co prawda bez mieszkancow, ktorzy zdazyli na czas uciec, porzucajac wszystko. Zegluga i rybactwo poszly w zapomnienie; potwor kolatal o brzeg ogromnymi falami, grozac jego rozlupaniem, zmyciem i rozwaleniem ludzkich osiedli na wiele wiorst wokol. Kazdy, kto chociaz troche znal sie na zwyczajach podobnych istot, oczekiwal ze strachem, kiedy potwor zazada ofiary. Wladcy trzech krolestw zebrali sie natychmiast na obrady i jakkolwiek patrzec glowna decyzja spoczela na ramionach krola Ostina, poniewaz potwor osiedlil sie wlasnie na obszarze jego wod terytorialnych. Obradowali noca w calkowitym sekrecie; postarzaly krol Werchniej Konty, ojciec Juty, przedlozyl calkowicie fantastyczny plan - przygotowac olbrzymia armate ze wszystkich mozliwych zapasow miedzi i kamienna kule do niej - wielkosci gory, zebrac proch ze wszystkich trzech armii... Krol sam nie wierzyl w powodzenie tego pomyslu. Krol Akmalii, ojciec Oliwii, zaproponowal od razu dwa warianty - zatruc morze wielka iloscia trucizny dla szczurow albo przystapic do negocjacji z potworem. Ostin pochmurnie milczal. W bramie jego palacu czekal niepozorny czlowieczek w szarym plaszczu - slawny na trzy krolestwa czarownik. Rozeszli sie, niczego nie uradziwszy; szary czlowieczek, odpowiadajac na ledwie zauwazalne kiwniecie krola Ostina, przesliznal sie w slad za nimi do obwieszonej kilimami komnatki i drzwi za jego plecami szczelnie sie zamknely. *** Powrotna droga nad morzem byla dwukrotnie krotsza.Z morzem dzialo sie cos niepokojacego. Wody szalaly wstrzasane gwaltownymi podmorskimi ruchami; cos probowalo sie wydobyc z najglebszych glebin, z jakiegos powodu na powierzchnie wyplywaly wielkie bezokie ryby, przywykle zyc w wiecznej ciemnosci, a ich malency, zyjacy pod sloncem krewniacy, zaglebiali sie w odmet... Morze burzylo sie jak goracy, parujacy kociol i jadowite opary kilka razy nieomal dosiegly Armana, ale on lecial przed siebie, dokladnie wiedzac, ze i z dna morza jest mu sadzone osiagnac cel. Zdarzy mu sie zginac - to i martwy bedzie lecial i zadna mogila go nie przyjmie, dopoki Jucie grozic bedzie nieznane, bezimienne niebezpieczenstwo... W koncu przed nim ukazal sie brzeg i porzucony zamek, ktory, wydawalo sie, jeszcze bardziej sie pograzyl i osiadl na skalach... Arman chcial kontynuowac wedrowke, ale intuicja, podarunek przodkow, wladczo przykazala mu sie zatrzymac. I ulegajac jej, zrozumial dlaczego. Magiczne zwierciadlo, gesto zasnute pajeczyna, od razu ochoczo odpowiedzialo na jego obecnosc. Zamigotaly smugi... Arman czekal, zagryzajac wargi; wiedzial, ze zobaczy cos waznego. *** Trzem krolestwom grozily nieslychane nieszczescia. Brzeg gdzieniegdzie juz zaczynal pekac, rozpadaly sie porzucone wioski, ktore polozone byly choc o wiorste od brzegu, po polach szalaly smiercionosne traby powietrzne, wysychaly studnie i ani jeden czlowiek nie mogl czuc sie bezpieczny.Nie bylo zadnej nadziei. Schowanego w morskich odmetach potwora ani ubic, ani przestraszyc sie nie dalo - pozostalo tylko wykupic spokoj. Ofiara. Zgodnie z obyczajem, ofiare nalezalo przykuc lancuchami do skaly i pozwolic potworowi pozrec ja w spokoju i ze smakiem. Potwory minionych czasow, o ktorych krwawych zbrodniach donosily kroniki, zazwyczaj wymagaly dziewic - jedna albo trzy, albo od razu dziesiatke. Innym bylo wszystko jedno, kogo zra - potrzebowaly po prostu ofiary, ofiary w ogole. Tenze zas potwor okazal sie wymagajacy i wybredny. Zazyczyl sobie zjesc akurat krolowa i dokladnie krolowa Kontestarii. Sluch o tym rozniosl sie po trzech krolestwach jak pozar. Ktos zdretwial ze strachu; ktos zalkal, wspolczujac krolowej, ale niemalo sposrod lamentujacych bylo takich, ktorzy nie Juty zalowali, a siebie, poniewaz krol Ostin oczywiscie nie odda zony. Zadanie potwora nie zostanie spelnione i co sie wtedy stanie z nieszczesnym narodem! Nastala wiosna; pola staly puste, czarne - nikt nie oral i nie sial, za to potezne traby powietrzne kazdego dnia zbieraly obfite zniwo, wkrecajac w swoje leje tych, ktorzy nie zdolali uciec. Wiosnie zreszta bylo wszystko jedno - sposrod kamieni brukowanych drog wydobywaly sie zielone pedy i powracaly do domu spiewajace ptaki - chociaz lepiej dla nich by bylo zostac na zimowiskach w glebi kraju. Takiego wlasnie slonecznego, jasnego, po wiosennemu cieplego dnia krol Ostin wyszedl na plac - przemowic do narodu. Tysiace spojrzen patrzylo na jego twarz, starajac sie wyczytac z niej losy krainy i swoj wlasny los, ale oblicze to, bardzo zmizerniale w ciagu minionych tygodni, okazalo sie nieprzeniknione. Matki przyciskaly do piersi niemowleta, gotowe juz plakac i blagac; starcy sceptycznie kiwali glowami - zeby maz, prawowity maz, tak zone na ofiare oddal? Nigdy... Ostin wszedl na pomost - tysiace gardel spazmatycznie wciagnelo swieze, pachnace nawozem, wiosenne powietrze. -Poddani - powiedzial Ostin i glos jego zadrzal. - Ludzie... Dzieci moje... Bracia moi... Ktos chlipnal. Ostin odwrocil twarz - i dziesiatki stojacych blisko moglo przysiac, ze widzialo lzy w jego oczach. -Krolestwo jest w strasznym niebezpieczenstwie... Wrog pojawil sie nie wiadomo skad. Nie moglismy sie tego spodziewac i oto... Potwor z morza wymaga od nas ofiary. Strasznej ofiary. Ludzie! Niech kazdy zapyta siebie - czy jest gotow oddac... Syna? Brata? Matke? Zone? Niech kazdy zapyta teraz sam siebie, ludzie... Na tych, ktorzy stali na placu, zimna bryla zwalil sie strach, niemal pewnosc: nie, nie odda. -Poddani... Bracia - glos Ostina drgnal znowu, ale od razu nabral sily - dzieci... Teraz jestem waszym ojcem. Posluchajcie, musze wybierac... Ni szmeru. Ni dzwieku. Na wpolotwarte usta. -I ja wybralem, ludzie... Odpowiem za swoj wybor... Ja... Ostin wzniosl drzace rece, jakby szukajac w niebie obrony. -Ja - uratuje was, ludzie! - Krzyknal poteznie i mocno. -W imie krolestwa oddaje to, co mam najdrozszego - zone! Cisza trwala tyle, ze sprytny zdazylby policzyc do dziesieciu. Potem plac zatrzasl sie oszalalymi krzykami, w ktorych mieszaly sie wdziecznosc wybawienia i nadzieja, i gorycz, i zdziwienie... Ale ponad to wybijal sie glos oddania - oddania dla jego wysokosci Ostina, ojca i wybawiciela swoich poddanych. *** Arman widzial i slyszal krolewska przemowe od poczatku do konca.Musi biec, cos robic! A tymczasem nie mogl oderwac nog od podlogi. Przybyl z niewiarygodnej dali, zeby ratowac Jute - a teraz stal jak sparalizowany i patrzyl w magiczne zwierciadlo. A ono uparcie pokazywalo Ostina, w otoczeniu swity wracajacego do palacu; Arman tepo patrzyl, jak krol wchodzi po schodach - tych samych, po ktorych tak niedawno wchodzila Juta w szacie narzeczonej! Wydawalo sie, ze minely wieki... Ostin dal nura za jakas portiere i znalazl sie w malenkiej komnacie bez kominka - zeby nie mozna bylo podsluchiwac przez kominkowa rure. Tam czekal na niego niepozorny czlowieczek ubrany na szaro. I Arman zostal, chociaz calym soba rwal sie ku tej, ktora chcial ratowac. -Witajcie - nieglosno, drwiaco powiedzial szary czlowieczek. Ostin surowo na niego spojrzal. -Wstrzymaj jezyk... Wszystko bedzie jak ustalone? -Uczciwa ugoda - powiedzial czlowieczek z dziwnym usmieszkiem. - Wy wypelniacie umowe - i nasz... Partner wypelnia ja bezwzglednie. -To wszystko - rzucil Ostin. - Mozesz isc. I znowu szary czlowieczek sie usmiechnal - zyczliwie, nawet slodko: -Nie wszystko, moj krolu... Wyszlo nieporozumienie. Zlotych sztabek powinno byc piec. -Piata otrzymasz w monetach. -O, moj krolu... Kto, jak nie wy, wie, jaki stop maja te wasze monety... Profil wasz, bezspornie, jest dobry, ale zloto... Ostin szarpnal sie: -Ze mna sie nie targuje, czarowniku. Ale moze urzadzi cie posada nadwornego czarodzieja? Czlowieczek zarechotal: -Kuszaca propozycja, moj krolu... - Twarz w okamgnieniu stwardniala: - Zarty na bok. Tego, co dla was zrobilem, nie zrobilby nikt inny. Rozmawiac z morskim potworem, targowac sie, wyznaczac cene - sprobujcie, znajdzcie ochotnika! Przeciez niepotrzebna mu wasza malzonka, uwierzcie, jemu, zeby tylko cos zezrec. Rytual swoj wypelnic... Ilez trzeba bylo trudu, zeby objasnic, wytlumaczyc: krol sam zone proponuje, kto by nie przyjal takiej propozycji? -Cicho, ty! - Wyszeptal pobladly Ostin. Czarownik znowu sie usmiechnal: -Tak, nie zloto wasze... Dla mnie wazne sa zasady: obiecales - plac! -Dostaniesz - powiedzial Ostin przez zeby. - Ale zgodnie z umowa: rano, jak wszystko sie skonczy, zabieraj sie stad, daleko i na dlugo... Szary czarownik chrzaknal, zrobil przesadnie niski poklon i wysliznal sie precz. Dzien byl wiosenny; jasny i cieply. Czarna kareta wypelzla ze stolicy pod oslona ciemnosci; chowano sie przed nia, nikt nie chcial patrzec na ten zalobny pojazd. Powoz byl wyposazony i przystrojony zgodnie ze starozytnym rytualem: panstwowa flaga przykrywajaca dach, a na obu drzwiach - wizerunek wyciagnietej dloni, przynoszacej ofiare. Z przodu pokornie wiedly biale orchidee. Kareta pelzla i pelzla, kolyszac sie na wybojach i oto w powietrzu zapachnialo morzem i dal sie slyszec ledwie rozrozniamy szelest fal; woznica na kozle skulil sie. Z wnetrza karety, na glucho zamknietej i zaslonietej, nie dochodzil zaden dzwiek, ani odglos jakiegokolwiek ruchu. Towarzysze strasznego pojazdu trzymali sie nieopodal - krol z oficerami strazy, wszyscy wierzchem; szary czlowieczek na pokornym mule, kilku przerazonych kamieniarzy na wozie z wysokimi krawedziami, a dalej, ukrywajacy sie w krzakach i oparach mgly - najbardziej smiali i ciekawi z okolicznych mieszkancow. Kareta wjechala na brzeg i jej waskie kola od razu ugrzezly prawie po same osie; woznica niemilosiernie poganial konie, a te rzaly i z przerazeniem zerkaly na morze, chociaz jego wody byly zadziwiajaco spokojne - gladkie jak szklo. Kareta z trudem dociagnela sie do plaskiej, pionowej skaly i stanela. Woznica zeskoczyl z kozla, podbiegl do koni i zastygl, jakby szukal u nich wsparcia. Smialkowie, schroniwszy sie za skalami, widzieli, jak oficerowie strazy otworzyli karete i opuscili podnozki, jak krol prawie na rekach wyciagnal bezwolna zenska postac, odziana w dlugie biale szaty. Z wozu wyladowali sie kamieniarze z narzedziami; w piasek z pustym dzwiekiem upadl, wymagany przez rytual, zloty lancuch. Woznica chowal twarz w konskich grzywach, cos tam szeptal, drzaca reka gladzac chrapy - zapewne uspokajal ploche zwierzeta. Krol machnal na niego reka - migiem wskoczyl na kozla, i skierowal karete tylem do morza. Konie poniosly jak oszalale. W piasku zostaly glebokie bruzdy, zostawione przez obrecze kol. Kobiete w bieli powiedli ku skale; ciekawscy, obserwujacy z daleka, tracali jeden drugiego lokciami w bok. Krol sie denerwowal, co rusz spogladal na jasniejace niebo i na ciche, gladkie morze; szary czlowieczek, zjawiwszy sie obok, cos mu niespiesznie objasnial. Robotnicy stali, zbiwszy sie w gromade i naczelnik strazy musial dlugo wrzeszczec i wymachiwac piesciami, az zabrali narzedzia i, jak poprzednio, przyciskajac sie jeden do drugiego, ruszyli ku skale. Szary czlowieczek rzeczowo wskazywal, gdzie nalezy drazyc skale, gdzie mocowac skoble; zastukal mlot, poczatkowo z niechecia, a potem coraz szybciej i niespokojniej - zblizal sie swit. Kobieta w bieli siedziala, wlasciwie na wpol lezala na piasku, a krol raz za razem z niepokojem na nia spogladal. Wreszcie roboty przy skale zostaly zakonczone. Oficerowie, nie spogladajac jeden na drugiego, wzieli kobiete pod rece, Nie sprzeciwiala sie. Wspolnymi silami postawili ja przy skale, rece rozlozyli na boki, dwa skoble na nadgarstki, dwa skoble na kostki nog i zloty lancuch w poprzek piersi. -Przeciez jemu niewygodnie bedzie zrec - wyszeptal chlopak okolo szesnastu lat, ktory razem z innymi czail sie posrod skal. Odpowiedzia byl siarczysty policzek wymierzony przez sasiada. Robotnicy porzucili kilofy i mlotki i biegiem rzucili sie do ucieczki, odeszli takze oficerowie strazy, pospiesznie wskakujac na siodla. Krol kilka sekund stal przed przykuta do skaly kobieta, potem szybko spojrzal na morze - i pospieszyl do konia. Wstawal swit. *** Lecial, zmuszajac do uleglosci skrzydla i wiedzac, ze nie zdazy.Badzcie przeklete wszystkie opoznienia i zwloki! Badzcie przeklete przepowiednie, wyryte na kamiennych scianach i wszystkie na swiecie proroctwa! "I byla wielka bitwa, i polegly od uderzen Jukki dzieci jego i bratankowie, i krewni, ploneli w ogniu... Obejrzal sie Sam-Ar i zobaczyl jak straszliwy Jukka znowu podnosi sie z wody... Starli sie w boju, i slonce zakrylo lico swoje z przerazenia, i gwiazdy uchodzily precz, a rozgrzany wiatr oslabl i runal na ziemie..." A teraz wiatr stal sciana, znosil Armana w tyl, jakby odrzucal, chcac ostrzec... "Jukka przychodzi z morza i dzieci jego, i wnuki, i prawnuki zjawiaja sie z otchlani... Bierz swoj ogien i niechaj ochroni on ciebie przed straszliwym Jukka, i przed dziecmi jego, i wnukami, i..." Wnuk albo prawnuk wielkiego Jukki chcial pozrec ksiezniczke Jute. I oto Arman lecial, a skrzydla dretwialy, dlatego ze powiedziano w proroctwie: "Dla dwiescie pierwszego potomka radosc i dlugie zycie, jesli bedzie strzegl sie tworow morza..." Jeszcze mial nadzieje, ze zdazy przechwycic ksiezniczke w drodze - w drodze na kazn. Ale wiosna noce stawaly sie coraz krotsze, a dzieci Jukki, jak nakazuje im prawo, zjawiaja sie po ofiare o swicie... Ostatnim razem, na droge do krolestwa Ostina Arman stracil noc i pol dnia. Teraz zostawala tylko noc, a do tego jeszcze wiatr i mdle, paskudne uczucie strachu: nie zdazy. Nie zdazy wydrzec Juty spod nosa potwora, nie przechwyci, nie uniesie daleko, daleko... Potomek Jukki zjawi sie o swicie, a on, Arman, stanie twarza w twarz z... Skrzydla obwisly, jakby sparalizowane. Ten strach tkwil we wszystkich jego przodkach, zaczynajac od walecznego Sam-Ara, ktory rozegral wielka bitwe i, umierajac, blagal nielicznych pozostalych przy zyciu potomkow: strzezcie sie! Tylko z wielkim trudem Armanowi udalo sie opanowac i powstrzymac od haniebnego upadku. Jeszcze jest czas. Morskie stworzenia sa powolne, wyrwie Jute z rak konwojentow... Tak naprawde z rak katow... Znowu przypomnial sobie twarz Ostina i nienawisc, prawie tak samo silna, jak do tej pory strach, sprawila, ze z jeszcze wieksza zawzietoscia cial powietrze skrzydlami. Zdrajca... Kat, zabojca... Ale - potem. To - potem. Najpierw Juta. Lecial, i przystepujacy do niego strach wymienial sie z przystepujaca rozpaczliwa nadzieja i goraczkowym zdecydowaniem. A wiatr stracal go i znosil, i wkrotce stalo sie jasne, ze nie zdazy. *** Czasem zapadala w odretwienie i to bylo najlepsze ze wszystkiego - okrywana gestymi, czarnymi falami polprzytomnie i bezmyslnie plynela wodami ciemnej rzeki, calkowicie poddajac sie pradowi. To bylo dobre; w takich chwilach niczego nie czula i nie rozumiala, co sie dzieje; ale czasami niefortunny ruch, niespodziewane dotkniecie skaly, czy po prostu nieszczesny przypadek, wydzieraly ja z zamroczenia i ogarnialy niebywalym przerazeniem. Zaczynala wtedy szarpac sie w lancuchach i krzyczec ze strachu.Histeria zmieniala sie w calkowita obojetnosc; Juta patrzyla na morze, gladkie, jakby pokryte blona, na niebo, gdzie wstawal swit i w tym meczacym oczekiwaniu smierci nachodzily ja widzenia. Nie wiadomo dlaczego pokazywaly sie jej fontanny z przezroczystymi strumieniami tryskajacej wody i zlote rybki w fontannie, kaluze, deszcz i jakas kucharka w wymietym fartuchu. A juz zupelnie niejasne bylo, skad wziela sie nieznajoma nastoletnia dziewczynka, przyszywajaca do bialej slubnej sukni czarne guziki. Wesele... Ostin... A wlasnie, kto to? A oto otwieraja sie i zamykaja piekne zmyslowe usta, ale glos dzwieczy cudzy i slowa niosa sie nie z ust, a jakby z boku: w imie krolestwa... Wielka ofiara, wielka strata... Potomkowie nie zapomna, Juto. Potomkowie... Dwiescie pierwszy potomek... Podziemna sala i pochodnia, wychwytuje z ciemnosci przysadziste kolumny, pokryte napisami... Dwiescie pierwszemu potomkowi - dlugie lata zycia... A tego rysunku wspominac nie warto... Glupi rysunek, jakby dziecinny - ktos tam wynurza sie z wody... Juta zadrzala i popatrzyla na morze. Jeszcze jest czas, pomyslala Juta goraczkowo. Jeszcze przynajmniej ze trzy minuty. Prawie cala wiecznosc... Trzeba pomyslec o czyms... Takim... Postawimy ci pomnik, Juto. Gargulce, nie o tym! "- Zapalilam ci latarnie na wiezy, ale byles daleko i nie widziales. -Nie widzialem..." W jej krotkim, pechowym zyciu byla latarnia zapalona dla ocalenia smoka... Cialo staje sie lekkie, wzlatuja nad glowe niewazkie dlugie wlosy... Ostatni promien - zielony, jak ped wiosennej trawy... Piec gwiazdek wzeszlo, a trzy na razie za horyzontem... Wszystko to teraz nie ma znaczenia... Dobrze, ze starzec Kontestar umarl i nie widzi, jak Ostin... Ile razy byla na granicy smierci, ale pazurzaste lapy wydzieraly ja kostusze sprzed nosa. Morze, poki co, jest spokojne i jakis smialek moze... Moglby... Wzrok jej w nieswiadomej nadziei zaczal bladzic po niebosklonie nad morzem, zatrzymujac sie na kazdym obloczku. Szeroko otworzyla oczy na widok sennej mewy... Na jakas chwile wiara w ocalenie calkowicie wypelnila Jute i rozczarowanie, ktore naplynelo od razu za nia, odebralo krolowej resztki sil. Zacisnawszy zeby, przywolala w pamieci obraz podniebnego lotu, ale zamiast tego, przywidzial jej sie martwy smok. Rozpostarty na kamiennym kruszcu, lezal, niezdarnie podnioslszy glowe z szeroko otwartymi zamglonymi oczami. Szklany, nieruchomy wzrok skierowany byl na Jute, poprzez rozerwane, bloniaste skrzydlo rosla trawa, na pokrytym luska ciele siedzial scierwnik. Juta potrzasnela glowa, uderzajac o skaly, pragnac odegnac mare zrodzona z panicznego strachu... Zeby uslyszec jeszcze raz jego glos, gotowa byla oddac zycie, ale zycie juz do niej nie nalezalo - jak nie moze zachrypniety ludzki glos przynalezec do martwego smoka. I wtedy, utraciwszy nadzieje, popatrzyla na morze. Gladka, lsniaca powierzchnia byla nad wyraz spokojna i posrod tej ciemnej rowniny zrodzil sie nagle ruch. Powoli, jakby w niespiesznym korowodzie, ruszyly po kole fale. Na powierzchni morza rysowal sie krag, potem jego srodek zapadl sie do srodka - spienily sie grzebienie na brzegach okregow, a czasza wod znienacka wywrocila sie i chlupnela biala piana - jakby kipiace mleko, nie mogac utrzymac sie w garnuszku, ucieklo na nieszczescie nieuwaznej gospodyni... Juta patrzyla, nie majac sily oderwac wzroku. A krag stawal sie coraz szerszy, rozchodzily sie fale od niego, pierwsze z nich juz dosiegly brzegu, i, rozbiegajac sie, zawrocily u samych stop Juty, a kilka kropel padlo jej na twarz. Z glebin dobyl sie dzwiek - cichy, niski, jakby ryk mnostwa gardel, slyszany przez wate... Kiedy siegnal uszu krolowej, zaczela wyrywac sie ze zdziesieciokrotniona sila, niemal wyrywajac z kamienia zelazne skoble. Ponad morze wzbila sie biala, blyskajaca w pierwszych slonecznych promieniach, fontanna. Strumienie jej, rozblyskujac kolorowymi ogniami wystrzelily prosto w niebo i opadly podnoszac nowe kaskady wody W swietlistych potokach tego wodospadu pokazala sie czarna glowa. Juta nie od razu pojela, ze jest to glowa. Patrzyla z przerazeniem, az do bolu oczu przez kilka sekund, po czym, zacisnawszy je ze wszystkich sil, zaczela przywolywac zapomnienie jak ocalenie, jak szczescie, jak ostatnia laske. Zapomnienie nie przychodzilo. Fale, wylewajace sie na brzeg, staly sie wyzsze i cieplejsze; to, co zjawilo sie z glebin po swoja ofiare, niecierpliwie dazylo ku brzegowi. Omdlenie, prosze, modlila sie Juta. I uderzyla glowa o skale, i w jej oczach zaczela gestniec zbawienna ciemnosc, ale ostry bol potylicy ja przegnal. Calkowicie przytomnymi oczami krolowa patrzyla, jak w slad za glowa wynurzyly sie z wody czlony szyi, plyty ramion, jakies petlami zaciskajace sie sploty... Woda rozstepowala sie przed plynacym, nie idacym juz po dnie, potworem. Rozstepowala sie dwiema dlugimi, uchodzacymi w strone horyzontu, falami. Juta zobaczyla skierowany na nia wzrok i zawisla w lancuchach skamieniala przerazeniem. Z wody jednym ruchem wyrwaly sie skrzydla-pletwy, potwor dotarl wreszcie do mielizny i ukazal sie w calej okazalosci, jakby sie mizdrzyl. Poruszyl w tyl i w przod mackami i ruszyl ku skale, podnoszac na spotkanie Juty pierwsza pare kleszczy. Do jednej z nich przyczepila sie dluga, mokra nitka wodorostow. Jeszcze krok... Przerazona masa wysypaly sie na brzeg kraby, zakotlowaly sie w poszukiwaniu kryjowki, rozbiegly po kamiennych szczelinach; wszystko to Juta widziala jak przez mglista zaslone. Potwor postapil jeszcze; woda splynela wodospadami z przegubowego tulowia, a chropowata skora zdawala sie pokryta lakiem. Jeszcze krok... Druga para kleszczy chciwie wyciagnela sie w slad za pierwsza. Jeszcze... I wtedy, jakby olbrzymi bicz rozcial niebo. Niebo lupnelo z trzaskiem rwacego sie materialu i zza skaly, zza plecow przykutej do niej ofiary wzniosl sie skrzydlaty cien. Cien padl na bezksztaltna morde potwora, i jakby wyczuwajac zamieszanie, pozeracz ksiezniczek zatrzymal sie. W tej sekundzie z nieba spadl na niego smok. Tryskajac potokami, slupami wrecz bialego plomienia, zamknal pazury tam, gdzie na tej mordzie powinny byc oczy. Dlugi, ogluszajacy ryk wyrwal sie z gardla mieszkanca glebin i kleszcze siegnely ku gorze, ale smok nie czekal, zesliznal sie nizej i kilka macek zadrgalo konwulsyjnie... Nad brzegiem uniosl sie gesty, mdlacy zapach spalenizny. Do Juty dotarla fala zaru, kleszcze potwora miotaly sie, lowiac smoka na niebie i nie umiejac go pojmac. Jaszczur byl o wiele mniejszy i slabszy, ale po jego stronie byla przewaga zaskoczenia i straszna bron - ogien. Potwor znowu zaryczal, ale to nie byl krzyk bolu i zaskoczenia. Byly w tym krzyku wscieklosc i obrazona godnosc, Uderzenie - i smok odlecial jak kopniety noga kociak. Chowajacy sie w skalach, trzesacy sie smialkowie, uslyszeli nagle w histerycznym wyciu calkowicie wyrazne rozdraznione slowa: -Krolu! Krolu! Co to?! Zaproponowales ja sam! Wlasnie ja! A teraz co?! Zlamales umowe! Jestes oszustem, krolu! Ale smok rzucil sie znowu do ataku i potwor zamilkl. Smialkowie wsrod skal patrzyli oslupiali jeden na drugiego, Ostin, lezacy w jakiejs szczelinie, schwycil konwulsyjnie garsc piasku... Ale do Juty, na szczescie, slowa potwora nie dotarly, dlatego ze krzyczala, nie slyszac siebie: -Arman, nie! Arma-a-a... Proroctwo-o... A smok nie zwazal na nic, jakby oszalal. Jedno skrzydlo teraz ledwie go sluchalo, przewracal sie na bok, ale ogien z gardla byl szybki i bezlitosny. Fale z sykiem pokrywaly sie bablami i kleby pary unosily sie nad morzem, zasnuwajac pole bitwy, przeszkadzajac widzom, i nie dajac pojac, kto zwycieza... Pare rozswietlaly raz po raz wybuchy plomieni, ale ta, unoszac sie ku gorze, zakrywala niebo i slonce. Zrobilo sie ciemno - tak geste opary zamknely sie na glowami walczacych... Kiedy poryw wiatru na mgnienie rozdarl zaslone przed Jutynymi oczami, boj toczyl sie juz daleko na morzu. Ogien wybuchal coraz rzadziej, lasem wzniosly sie nagle czarne macki i napieta petla chlasnal rozdwojony, zakonczony pika ogon - smiercionosny ogon potwora. Glosny, gardlowy jek - i ciemne cielsko potwora zwalilo sie pod wode, ciagnac za soba schwyconego, spetanego lassem ogona, smoka. Chciwie mlasnely fale i zamknely sie nad walczacymi. Para podnosila sie wyzej i wyzej, i w koncu odkryla powierzchnie morza, i czysty horyzont, i slonce. Kazdy przystepujacy do bitwy powinien byc gotow na smierc. Ale kazdy, nawet najbardziej szalony smialek, zawsze zywi nadzieje, ze ocaleje. Kiedy Arman wylecial zza skal i zobaczyl kleszcze, wyciagajace sie ku przykutej do skaly kobiecie... W bezdennych tajnikach pamieci, jego prapamieci - spusciznie przodkow, tkwilo prawo zycia: kto przystapi do boju z potomkiem Jukki, jest skazany. Potezny instynkt przetrwania nakazywal Armanowi uciekac na zlamanie karku; ale w tym momencie, w tym wlasnie momencie, przestal podlegac jakimkolwiek instynktom i zdrowemu rozsadkowi. Kleszcze wyciagaly sie do Juty. Wtedy wlasnie pojal, ze jest zgubiony. Dlatego ze stwor morza nie zbezczesci Juty nawet najmniejszym tknieciem, ze ani wlosek nie spadnie z jej glowy i za to on, Arm-Ann, teraz odda zycie. Najbardziej szalony smialek idzie do boju z nadzieja na ocalenie; zwalajac sie na glowe, smok wydal sie morskiemu potworowi niepojetym szalencem - wygladalo na to, ze zdecydowal sie oddac zycie w tej walce. Zaskoczenie i ogien byly wiernymi sojusznikami Armana - potwor przeciez szykowal sie do posilku, a nie na smiertelny pojedynek. Zagubiony i oburzony, w tych pierwszych sekundach poniosl najwieksze szkody. Arman atakowal i atakowal, nie oszczedzal siebie i z miejsca zapomnial wszystkie starozytne instrukcje dotyczace bojowego bohaterstwa - nie bohaterstwem chcial sie bowiem wykazac, a okaleczyc wroga jak najpowazniej. Palil ogniem i darl pazurami. Zaskoczenie potwora szybko ustapilo miejsca wscieklosci. "Niepokonany byl Sam-Ar, i zwyciezal juz on, ale Jukka, niech odejdzie w niepamiec przeklete imie jego, wysliznal sie podle i zacisnal w petli swojej Sam-Ara, i zawlekl w bezden, i ugasil plomien jego, i obezwladnil go..." Arman nie byl niepokonany i potomek Jukki mozliwe, ze pokonalby go i na powierzchni wod. Pokonalby - gdyby Arman nie bil sie jak ostatni raz w zyciu. A tak wlasnie bylo. Uderzenie napietej, ciezkiej jak mokra lina macki oparzylo skrzydlo smoka, potem jeszcze raz i jeszcze; skrzydlo obwislo, a kleszcz pochwycil lape i trzasnela Armanowa luska i niewiarygodny bol przycmil mu swiadomosc. Para unosila sie od kipiacego morza, gesta, duszaca para. Szarpnawszy sie Arman zional ogniem - zasyczala, pokrywajac sie bablami, pagorkowata skora potwora. Ryk! Armanowi zdalo sie, ze szyja jego zlamie sie jak szczapka. Dwa pierscienie zaciagaly sie na niej, jeszcze trzy przyciskaly do bokow skrzydla, az skrzydla trzeszczaly, lamiac sie. Zywa petla sciskala i zaciagala sie, i Arman zbyt pozno pojal, co zaraz nastapi. Szarpniecie. Cielsko potwora kamieniem runelo na dno i Arman zobaczyl nagle, jak w miejsce nieba zamknely sie fale. Zgasl ogien i obcy swiat, zywiol, niosacy smierc, otoczyl rannego smoka. Slonce tutaj bylo juz nie sloncem, a rozmytym kregiem na powierzchni fal, a w miejsce powietrza, ktorym mozna oddychac - zgraje, chmary drobniutkich pecherzykow, malowniczo poblyskujacych, lowiacych cetki swiatla, kierujacych sie do gory, do gory, tam, gdzie slonce i wiatr... "Tak zginal potezny Sam-Ar i pamietajcie, potomkowie..." A potwor zanurzal sie coraz glebiej, i sciskal Armana coraz silniej, i poprzez iskry, ktore tanczyly mu przed oczami, przebila sie nagle prosta i bezradna mysl: wszystko na darmo. Utopi go i wroci po Jute. I wtedy w przerazeniu rozpierzchly sie morskie stworzenia. Zamknely sie w muszlach wszystkie, ktore mialy muszle, rzucili sie do ucieczki wlasciciele pletw, pozostale przylgnely do dna, zlewajac sie z nim, stajac sie wrecz jego czescia... Albowiem rozbrojony, pozbawiony powietrza smok niezwyklym wysilkiem rozerwal smiertelne peta i scial sie z panujacym w swoim zywiole morskim potworem. Nigdy w ciagu calego swojego dlugiego zycia potomek Jukki nie spotkal jeszcze takiego przeciwnika. Szaleniec, ale dlaczego? Czyzby ta ofiara na skale warta byla jego zycia? Smoki nie moga oddychac pod woda, powinien wyrywac sie na powierzchnie, a on, skrwawiony, z poszarpanym gardlem - rzuca sie, napada od razu z prawej i z lewej, dusi sie, ale bije, tnie, kasa konwulsyjnie zalewana woda paszcza... Potwor zadziwil sie, poniewaz dla niego zycie bylo nadzwyczaj drogie. Przeklenstwo, czy istnieje granica szalenstwa! Z dna podniosly sie chmury piasku. Oblamywaly sie i krecily w wirach wodnych galazki korali, w glebokiej jamie zajasniala i blysnela zebami ludzka czaszka. Ten oszalaly szedl do konca. Nie wscieklosc go wiodla - cos wiekszego niz wscieklosc, cos ponadlogicznego, ogromnego i niedostepnego potworowi. I, pojawszy to, potomek Jukki pierwszy raz w zyciu przestraszyl sie Nie smoka - ten zdychal. Przestraszyl sie tego, co nim kierowalo. Tego, co przeksztalcilo strach przed smiercia - swiety, wladajacy wszystkimi strach - w posmiewisko. Speszony, otumaniony zapalczywoscia przeciwnika, nie zyczac sobie wiecej nieprzyjemnosci, potomek Jukki wycofal sie, zostawil zycie smoka oceanowi. Slonce podnioslo sie wysoko. Minela godzina, nie mniej, zanim pierwsi smialkowie zdecydowali sie wyjsc z kryjowek w skalach. Juta byla przytomna; oczy obojetnie przesliznely sie po twarzach niesmialo zblizajacych sie ludzi - i znowu wbily sie w morze, tracane delikatna bryza. Ludzie podchodzili i podchodzili - wsrod nich wiesniacy i rybacy, kamieniarze, ktorzy przykuli Jute do skaly, i nawet oficerowie strazy. Jeden z nich w opuszczonej rece sciskal szary plaszcz czarownika, ktoremu udalo sie zbiec. Jako ostatni wyszedl Ostin. Brnal, przewracajac sie na piasek, nagle postarzaly i ze spieczonymi wargami. Ludzie odsuwali sie od niego jak od zadzumionego, jak od tredowatego - na darmo lowil czyjekolwiek spojrzenie. Ktos, dajac krolowi przejsc, plunal mu pod nogi -Juto... - Powiedzial Ostin, z rozbieganymi oczami. - Juto... Wiatr rzucil garsc kropel w jej twarz i wielkie, slone krople toczyly sie po policzkach, jednak oczy byly suche. Jej wzrok nie odrywal sie od powierzchni morza, ktore pochlonelo potwora i smoka. Na dnie. Teraz on jest na dnie i masa wody sie zamknela. Pod jej ciezarem pogrzebane bloniaste skrzydla - i schrypialy glos, pelne wyrzutu oczy, chlodne dlonie. Zegnaj. Oficer strazy ruszyl w kierunku Ostina i rzucil, niemal cisnal mu szary plaszcz czarownika. Golymi rekami staral sie wyrwac z kamienia zelazny skobel, ktory trzymal cienka w kostce noge Juty - nie dal rady, opuscil rece i odszedl, patrzac w piasek. -Juto - drzacym glosem przemowil Ostin - nie wierz. To nieprawda... Nie slyszala go. Nie widziala stojacych przed nia, jakby nikogo tam nie bylo. Patrzyla w morze. -No, co tak patrzycie? - Prawie pisnal Ostin, obracajac sie ku ludziom. Nikt nie spojrzal w jego strone. -Rozkuwac, czy co... - Wymamrotal Ostin, zdaje sie, zwracajac sie sam do siebie. - Panowie oficerzy... Rozkuwac? Czy wroci? Obrzucili krola takim spojrzeniem, ze od razu przygasl, zgarbil sie, stal sie pozalowania godny. Kamieniarze powoli, jakby z wysilkiem, zaczeli sciagac lancuch, przeciagniety w poprzek Jutynej piersi. Krolowa pozostawala obojetna. Na brzeg naplywaly fale przyplywu - dlugie, bezpieczne, zupelnie niepodobne do tych, ktore wznosil potwor... Ludzie stali po kostki w wodzie i nie zauwazali tego. Bryzy piany dosiegaly juz nog Juty. A slonce wznosilo sie i wznosilo, azurowa siateczka przygnanych delikatnym zefirem oblokow przyslaniala je, niczym woalka. Sloneczna drozka na falach poblyskiwala miekko, zgaszona, jakby nie sloneczna nawet, a ksiezycowa. Wargi Juty poruszyly sie. Widzac jej oczy, wszyscy odwrocili sie rownoczesnie jak na komende. Krzykneli jednym glosem, dostrzeglszy cos w wodzie. Mgnienie - i brzeg byl znowu pusty. Ludzie rzucili sie pod ochrone skal, i tylko Juta, jak przedtem stala przy swoim kamieniu, rozkladajac przykute rece. Dlugo nie bylo nastepnej fali. W koncu przyszla - i oczy Juty otworzyly sie szerzej. Fale przybieraly i przybieraly. Juta stala, wyprostowana, delikatna, jakby wcisnieta w skale. I oto kamienia, polozonego na granicy morza i ladu, uchwycila sie ludzka reka. Zesliznela sie bezradnie i uchwycila znowu. Juta stala. Od skal slabo doszly ja okrzyki zdziwienia. Druga reka wyciagnela sie - i upadla w mokry piasek. Nowa fala pomogla, pociagnela udreczonego czlowieka do brzegu - i odplynela, zabarwiona krwia. Oparl sie na lokciach. Jeszcze jeden wysilek - podniosl glowe. Ich oczy sie spotkaly. Lsnily na sloncu wylizane morzem kamyczki. Fala, jak gracz w kosci, to zabierala, to znowu wyrzucala je na piasek. Nad morzem pokrzykiwaly osmielone mewy; od skal powoli zblizali sie wciaz zdziwieni, lecz uspokojeni ludzie. Rozpostarty na piasku czlowiek patrzyl na kobiete przykuta do skaly. W promieniach wysokiego slonca byla ona niewiarygodnie piekna. TRON Tego dnia jej los bez watpienia odmienil sie. Po raz drugi. Jednak dostrzec to mogla o wiele, wiele pozniej.Tego wlasnie dnia dyrektorka pensjonatu wezwala Elize do siebie i z udawana radoscia, ktora probowala zamaskowac zdziwienie, obwiescila sensacyjna, z jej punktu widzenia, nowine: dyrekcja ekskluzywnej szkoly Tron wpisala Elize w poczet swoich uczennic. Oczywiscie znacznie obnizajac oplate, poniewaz sierocego zasilku nie wystarczyloby. Eliza wysluchala nowiny obojetnie. Zapewne dyrektorka oczekiwala od niej jakiejkolwiek reakcji. Mozliwe, ze wypadalo zarumienic sie, badz glupio zachichotac, albo przylozyc dlonie do policzkow. Jednak Eliza nie wykonala zadnego gestu. Z zimnej, czteroosobowej sypialni, gdzie w koncu przywykla do sasiadek, z pensji, gdzie bylo jej, nie to, zeby dobrze, ale przynajmniej swojsko, z tego calego szarego, ale juz ustabilizowanego swiatka, miala ruszyc w nowa, nieznana rzeczywistosc. Eliza nie wierzyla w zmiany na lepsze. Od dnia, w ktorym samolot kompanii "Eo", z wygladu doskonaly jak ptak, a w rzeczywistosci ciezki i bezradny jak wszystkie samoloty z zawodnymi silnikami, od dnia, w ktorym ten wlasnie liniowiec, rozpoczynajacy lot jedenascie zero piec ledwie zdazyl wzleciec i runal... Od momentu, kiedy na szkolnym obozie dyzurny odebral telefon z zagranicy i trzymajac sluchawke przy uchu zbladl jak sciana, po czym z przerazeniem skierowal sie ku nadbiegajacej Elizie. Od tamtego wlasnie czasu wszystkie zmiany na swiecie stracily sens. Dlatego, ze ta jedyna rzecz, ktora chcialaby zmienic nie zmieni sie nigdy. Dyrektorka pensji nie umiala ukryc zdziwienia, wrecz zmieszania. Nie do przyjecia bylo to, ze jej skromna, ale dobrze funkcjonujaca pensja zostala zlekcewazona. Z drugiej strony Tron niezmiernie rzadko sklanial sie ku zwyczajnym dziewczetom, bowiem niezwykle zasady nauczania laczyly sie tam z nadzwyczaj ostra selekcja wstepna. Obwieszczajac te nowine Elizie, szanowna dama pozwolila sobie na chwile marzen, ze takze i ja wezwie teraz nieznana "dyrekcja", a dostojna urzedniczka radosnie wstapi w szeregi wybrancow, wychowawcow Tronu. Eliza podziekowala. Niepojete bylo dla niej to, jakim sposobem dyrekcja Tronu w ogole sklonila sie do rozpatrzenia jej kandydatury. Z tego co pamietala, szkolny zwiazek opiekunczy kierowal prosbe o przyjecie zwykle tylko do jednej szkoly i nikomu nie przyszla nawet na mysl jakas tam "superszkola". Dyrektorka pokiwala glowa ze zrozumieniem: do Tronu, okazuje sie, przysylane sa kopie petycji ze WSZYSTKICH pensji - taka tradycja. Ale zrozumiale, ze normalnej, przecietnej dziewczynie nic to nie daje, no chyba ze zdarzy sie slepy traf, jak na przyklad ten... Eliza podziekowala znowu. Uklonila sie, podziekowala po raz trzeci i poszla pakowac swoje rzeczy. *** Nie mozna powiedziec, ze uciekajace za oknem pociagu pola zupelnie jej nie interesowaly. Niekiedy patrzyla nawet z zaciekawieniem; na osiedla przykryte czerwonymi dachami i zielone zbocza, poznaczone pstrymi krowimi grzbietami. Od czasu do czasu przypominaly sie jej urywki innej podrozy: czerwona kraciasta walizka na polce bagazowej, waski sloneczny promien na podroznym stoliku, mama patrzy w okno, cos wskazuje palcem...Eliza milczala cala droge. Towarzysze podrozy spogladali na nia z niewielkim, zabarwionym obojetnoscia, zdziwieniem. Czerwona, kraciasta walizka... Nic z niej nie zostalo. Ani jeden skraweczek. *** Odretwienie opuscilo ja, kiedy wyjasnilo sie, ze na wyspe Tron nie mozna dostac sie inaczej niz helikopterem. Nie bala sie latajacych maszyn bez powodu - byla wrecz przekonana, ze smigloskrzydly ptak obowiazkowo musi wpasc do morza. Podroz, podczas ktorej kazda inna dziewczyna popiskiwalaby ze strachu i zachwytu, okazala sie meczaca az do mdlosci. Niezgrabnie wychodzac na twarda ziemie Eliza mimochodem pomyslala, ze teraz przyjdzie jej spedzic na wyspie cale zycie, poniewaz nie wystarczy jej juz odwagi, aby odbyc droge powrotna smiglowcem.Jechali. Z poczatku zwirowa droga, potem przez laki, a wreszcie waska aleja, po ktorej morski wiatr leniwie rozsiewal zapachy cyprysow to tu, to tam; zza bukszpanowych krzakow wygladaly zielone abazury ogrodowych latarni. W pewnym momencie przewodnik silniej scisnal jej reke - Eliza wzdrygnela sie i podniosla glowe. W pierwszej chwili wydalo sie jej, ze szerokie schody, podobne do miecha harmonii, wioda do podnoza ogromnego, pustego krzesla; wysokiego tronu wielkosci okretowego masztu. Jednak po chwili dostrzegla, ze sie pomylila. Przed jej oczami stal solidny i bogato zdobiony, otoczony delikatnymi, brazowymi pniami wysokich drzew, z daleka widoczny palacyk. *** Pang, pang, pang...Gluche uderzenia pileczki o sciane juz trzeci raz obudzily Elize tego nadzwyczaj wczesnego ranka. Jej sasiadka z pokoju, tega pietnastolatka, okazala sie przesadnie sklonna do dzieciecych zabaw. Gumowa pileczka, znajdujaca sie nieustannie w jej rekach, pobudzala ja do zabawy w najmniej odpowiednich momentach. Na przyklad teraz, kiedy wszyscy jeszcze spia, kiedy w parku dopiero przekrzykuja sie pierwsze ptaki, a zza uchylonych drzwi do loggii wieje chlodem. Eliza usiadla na lozku. Podciagnela kolana pod brode. Pang, pang... Wczoraj i przedwczoraj udawala, ze jej to nie przeszkadza. Dzielnie lezala i zaslaniala glowe poduszka, probujac zasnac. Nic z tego oczywiscie nie wyszlo, a sasiadka - nazywana Daniela - patrzyla tak niewinnie, jakby to nie z powodu jej glupich figli Elizie przez caly dzien zamykaly sie oczy. Koniec koncow, do momentu pojawienia sie nowej wychowanki, Daniela zyla tutaj sama. I czula sie swobodnie. Bosa noga Eliza wymacala kapcie. Wstala, trzesac sie z zimna. Podeszla do szklanych drzwi wiodacych do loggii i uchylila portiere. W swojej dlugiej nocnej koszuli pulchniutka Daniela przypominala mloda meduze, a siegajace do ziemi koronki tylko potegowaly to wrazenie. Nie zwracajac uwagi na blada twarz sasiadki, ktora pojawila sie za szklanymi drzwiami, dziewczyna, niczym wyrosniety uczniak, jak gdyby nigdy nic kontynuowala dziecieca zabawe. Pang, pang, pang... Daniela rzucala pileczka w ceglasta sciane loggii - to prawa reka, to lewa, to przez ramie, to spod lokcia. Jej usta poruszaly sie. Dziewczyna mruczala pod nosem dziwna wyliczanke: -Znam... piec... imion... dziewczyn... Znam... piec... nazw... miast... Pang, pang. Eliza nie wiedziala, co o tym myslec. Milczala. *** -Dziewczeta, przed chwila dzwonil pan opiekun!Przy stole zapanowalo ozywienie. Przelozona, bo tak ja wszyscy nazywali, podniosla rece i powiedziala przebijajac sie przez gwar glosow: -Pan opiekun przesyla dla wszystkich pozdrowienia i zyczenia zdrowia. Przybedzie nie pozniej niz za dwa tygodnie! Nagla radosc zapanowala w calym pomieszczeniu. Malenka, okolo dziesiecioletnia dziewczynka siedzaca po prawej stronie od Elizy, wyskoczyla zza stolu i wesolo podrzucila w powietrze malutka, gumowa pileczke. *** Z przelozona Eliza rozmawiala trzy dni temu, od razu po przybyciu na wyspe. Wtedy wlasnie zaprowadzono ja do zacisznego gabinetu, przesiaknietego ledwie wyczuwalnym zapachem sosnowej zywicy. Elizie z jakiegos powodu nie spodobalo sie, ze na stary, sluzbowy kostium, przelozona zaklada domowy fartuch z falbankami i nosi go jak ubranie robocze, jak symbol swej profesji. Za duzo miekkich faldek, zanadto przylegajaca kieszen na brzuchu."Witaj w Tronie, dziewczynko". Wtedy dowiedziala sie takze, ze dyrekcji jako takiej w pensjonacie w ogole nie ma. Jest pani przelozona, pokojowki i nauczycielki, a takze straznicy na brzegu. I, oczywiscie, pan opiekun. "Przykrosci zostana za toba... Niestety, pan opiekun nie moze przywitac cie teraz osobiscie... Dobry duch naszego pensjonatu, jego zalozyciel i, mozna powiedziec, trzon... Akurat teraz jest poza wyspa, w podrozy. Wybral ciebie sposrod tysiaca innych dzieci... Przy spotkaniu nie zapomnij mu podziekowac..." Uderzylo ja, ze okna wszystkich bez wyjatku pokoi sypialnych wychodza na cyprysowy park. Ze kwitnie on tak, jak kwitly orchidee w ogrodzie jej rodzinnego domu, ze za miesiac, kiedy morze sie ogrzeje, bedzie mozna kapac sie ile dusza zapragnie. "Idz juz. Urzadzimy cie tutaj jak mozna najlepiej - przeciez to teraz twoj dom". Pokojowka lekko chwycila obie torby z rzeczami Elizy. Widac bylo, ze dla silnej kobiety taszczenie dziewczecych manatkow nie stanowilo problemu. Jedna torba byla nowa. Kupila ja pelna wspolczucia matka kolezanki z klasy. Ta sama, ktora po smierci rodzicow zabrala Elize do pensjonatu. Druga, te z naderwana raczka, kiedys kupila mama. Kilka miesiecy przed lotem jedenascie zero piec. *** Wychowanice Tronu odczuwaly niezdrowe zamilowanie do gumowych pileczek. Na stolowce i na spacerze, a nawet w klasie, to jedna, to druga dziewczynka ni stad, ni zowad, wyciagala z torebki swoja pilke i odbijala nia o sufit albo o sciane. Nauczycielki, ku zdziwieniu Elizy, nie zwracaly na te zachowania najmniejszej uwagi. Elize, nieprzyzwyczajona do dziwnych obyczajow panujacych w Tronie, wszedobylskosc pileczek draznila. I bez tego zamknieta w sobie, zaprzestala wszelkich staran w kierunku znalezienia z kimkolwiek wspolnego jezyka. Na szczescie ogromny pensjonat i rozlegly park dawaly mozliwosc przebywania w samotnosci, kiedy tylko jej potrzebowala, a wielka biblioteka posiadala tyle fascynujacych ksiazek, ze starczyloby ich i na dziesiec lat czytania.Eliza brodzila przy brzegu zbierajac muszelki. Wodzila dlonia po szorstkich krawedziach strzyzonych krzakow bukszpanu, liczyla drzewa i mierzyla krokami aleje. Szczegolnie podobalo jej sie na dalekim krancu parku - tam, gdzie za gestymi krzakami krylo sie urwisko. Niebezpieczny odcinek byl zapobiegawczo ogrodzony. Przywykla uwazac to miejsce za wlasne krolestwo i nawet narysowala w zeszycie jego mape - z granicami wzdluz drozek i ze stolica w czaszy wysokiej fontanny. Kiedy znudzilo jej sie bawic samotnie, godzinami przesiadywala nad jakas powiescia przygodowa o piratach i skarbach, a zapach morza, razem z naturalnym szumem fal, pobudzaly jeszcze bardziej jej wyobraznie. Ale wystarczylo zamknac ksiazke, aby caly ten romantyczny swiat zniknal niczym kurz zdmuchniety z okladki. Eliza dostrzegla juz to, co w Tronie bylo bez porownania lepsze niz w jej starym pensjonacie, do ktorego przeciez przywykla. Mimo to, z niewiadomego powodu, nie potrafila sie tym cieszyc. *** Pan opiekun przybyl o swicie; po raz pierwszy od wielu dni Elize obudzil nie stukot pilki, wprawianej w monotonny taniec zrecznymi rekami Danieli, a warkot helikoptera, ktory zawisl nad palacykiem. Z werandy widac bylo ogromne, szare, drapiezne cielsko, powoli opuszczajace sie na ziemie i do polowy juz skryte za drzewami. Zobaczywszy helikopter, senna Daniela pedem rzucila sie do powieszonego na krzesle ubrania, przy czym zaczepiona w pospiechu falbanka jej meduziej koszuli oberwala sie i zawisla na dwoch niteczkach.W calym palacyku zaczela sie krzatanina. Zaspane pensjonarki pospiesznie przygladzaly rozczochrane wlosy i zawiazywaly rozwiazane sznurowadla. Eliza bardzo szybko przekonala sie, ze opiekun jest na wyspie bardzo lubiany. Dobry duch, zalozyciel pensjonatu i jego podpora, trzon... Czy to wystarczy, zeby Daniela promieniala nieskrywana radoscia? Dlaczego drogi jest jej obcy w sumie czlowiek? Czy tylko dlatego, ze jest bogaty, ze utrzymuje ten park, te wyspe, taka Daniele? Eliza oczekiwala, iz pan opiekun zjawi sie na sniadaniu. Zamiast niego pojawila sie jednak przelozona. Nie miala na sobie swojego zwyczajowego falbaniastego fartucha i przez to wlasnie ta postawna kobieta wydawala sie o wiele subtelniejsza, a nawet troche mlodsza. -Dziewczeta, teraz wszystkie idziemy na lekcje! Pan opiekun nie spal dwie noce, musi odpoczac, spotka sie z wami wieczorem! Slychac bylo ciche chlipniecia i jeki zawodu. Na deser podano uczennicom czekolade, zeby oslodzic gorycz rozczarowania. Juz z pierwszej lekcji, geografii, Elize wezwala przelozona, Wyprowadzila na pusty korytarz, spojrzala w oczy: -Pan opiekun chce poznac nowa wychowanke. Chodzmy zatem. "Ale on przeciez jest zmeczony i odpoczywa" - chciala powiedziec Eliza. Jednak nie powiedziala nic. Krotkie slowo "bujda" ma piekna siostre o imieniu "dyplomacja". Jedno warte jest drugiego. Przelozona prowadzila ja za reke jak malenka dziecinke. Eliza odczuwala nieodparta potrzebe wyswobodzenia dloni, ale jakos ja przemogla. Od czasu, ktory minal od lotu jedenascie zero piec, nauczyla sie zachowywac sie tak, jak tego oczekiwali dorosli. Wszyscy ci opiekunowie i inspektorzy, kladacy dlon na jej glowie. Ktos z profesjonalna litoscia, ktos ze szczerym wspolczuciem. Zachowywala sie dokladnie tak, jak powinna zachowywac sie wdzieczna sierota: nie zawsze bylo to latwe, ale ostatecznie umiejetnie nakladana maska zaoszczedzila Elizie wielu nerwow i lez. Przelozona prowadzila Elize do tej czesci palacyku, w ktorej jeszcze nie byla. Przelozona byla przejeta i czujac jej napiecie Eliza takze sie zaniepokoila. Ilu ich juz bylo, dobroczyncow, przed ktorymi przyszlo jej sie klaniac? Nigdy sie tym nie przejmowala, nigdy sie nad tym nie zastanawiala. Z reguly, bylo jej wszystko jedno. Teraz jednak denerwowala sie bardzo, a niepokoj wynikajacy z calej sytuacji powoli przeobrazal sie w najprawdziwsze przerazenie. -Nie zapomnialas, ze powinnas mu podziekowac? Eliza skinela nie zatrzymujac sie. Boi sie? Czego? Ze ja wsadza do helikoptera i wroci do poprzedniego, skromnego pensjonatu? Pozbawia parku, morza i watpliwej przyjemnosci sluchania stuku pilki Danieli? -Prosze pana, oto ona. Pomieszczenie okazalo sie byc dosc ciemne. Tylko na srodku pokoju widac bylo samotny, sloneczny promien, ktory przebil sie, albo raczej zostal przepuszczony przez szczelne story. -Podejdz, malenka... Przelozona delikatnym, ale stanowczym ruchem poprowadzila ja w glab pokoju. Najpierw Eliza zobaczyla tylko reke, lezaca na szerokim podlokietniku. Zobaczyla i mimowolnie sie wzdrygnela. Dloni brakowalo malego palca. -Chodz, chodz tutaj... Znalazla sie na wprost fotela. Zasady dobrego wychowania wymagaly, zeby podniosla oczy i spojrzala opiekunowi w twarz. Ufnie i z wdziecznoscia - jak przystoi dobrze wychowanej sierocie. Miekkie, sportowe pantofle. Jasne spodnie, ktore domagaly sie wygladzenia; koszula z rozpietym kolnierzem, w jej rozcieciu ostre obojczyki. Krotka, ciemna brodka, wargi pod pasem wasow, kosci policzkowe. Twarz w cieniu, koloru oczu nie mozna bylo dojrzec. -Mam wrazenie, ze jestes zaklopotana? Dlaczego? Z jakiego powodu? Eliza z niejakim opoznieniem uklonila sie. Zupelnie nie tak wyobrazala sobie opiekuna Tronu. Sadzila, ze jest o wiele starszy. -Podejdz blizej, prosze. Pachnialo od niego odurzajaco, droga woda kolonska. Ten zapach nie pasowal ani do sportowych pantofli, ani do brodki, ani do rozpietego kolnierzyka koszuli. Ten zapach nalezal niejako do innego czlowieka. Do tego pelnego powagi pana, ktorego Eliza spodziewala sie zobaczyc. Przelozona glosno westchnela za jej plecami. Ach tak... -Panie opiekunie, ja... "...Jestem wdzieczna, ze uznal pan za mozliwe przyjac mnie do tego wspanialego pensjonatu..." Tak powinna powiedziec. Wczesniej zdarzalo sie jej mowic podobne formuly wdziecznosci, ale teraz glos jej uwiazl w gardle. Patrzyl na Elize tak, jak gdyby chcial rozpoznac w niej kogos, dawno temu zapomnianego lub utraconego, lub jakby z wysilkiem przypominal sobie gdzie wczesniej widzial te dziewczynke. Moze staral sie zapisac sobie jej portret w pamieci. Niezaleznie od intencji opiekuna slowa nie zostaly wypowiedziane. Elizie nagle zrobilo sie goraco. Przelozona westchnela znowu. -Patrzcie, jaki zuch - cienkie wargi otoczone wasami i brodka odrobine uniosly sie w usmiechu. - Jestes dobra dziewczyna. Mam nadzieje, ze znajdziesz swoje przeznaczenie, gdy dorosniesz. A poki co... Mam cos dla ciebie. W czteropalczastej dloni pojawila sie, jak za sprawa czarow, malenka gumowa pileczka. Eliza ledwie sie powstrzymala, zeby nie otworzyc ust. -Wez... To podarunek. Prosze cie, wez go. I nie zgub... Dobrze? Za oknem slychac bylo pierwsze w tym roku cykady. Eliza machinalnie wyciagnela reke, wewnetrznie zas odczuwala opor przed tym, by dotknac czy nawet musnac czteropalczasta dlon i dlatego podarunek o maly wlos nie upadl na podloge. *** Zatem, jak sie okazalo, pan opiekun byl bogaty i szczodry, ale mial tez swoje dziwactwa. To wcale nie dziewczynki byly winne temu, ze na wyspie panowala mania gumowych pileczek. Przyczynil sie do tego sam zalozyciel. Moze byl sportowcem? To by wiele wyjasnialo, w tym rowniez i pewna nonszalancje, wrecz niedbalosc w ubiorze. Zreszta, kto powiedzial, ze sportowcy nigdy nie zdejmuja swoich znoszonych adidasow? Ojciec Elizy niezle gral w tenisa. Jednak nie chodzil z rakieta ani na przyjecia, ani do pracy.Na nastepna lekcje nie poszla. Zaszyla sie w parku i dokladnie obejrzala podarowana jej zabaweczke. Pileczka nie byla nowa; rozmiarow sredniego jablka, w polowie zielona, w polowie czerwona. Nie wiadomo, kto i ile razy odbijal nia o ziemie i o sciane. Gdzieniegdzie starla sie farba i widac bylo spod niej czarna warstwe gumy. Tym dziwniejsze bylo to, ze pileczka pozostawala twarda i sprezysta. Podskakiwala na te sama wysokosc, z ktorej ja zrzucano. Chociaz, moze wystarczylby jeden gwozdz, zeby... Eliza przypomniala sobie wzrok opiekuna, gdy ten obdarowywal ja zabawka. Nie, ona bedzie strzec tej pileczki jak oka w glowie. Nieprzyjemnie byloby obwiescic temu dziwnemu czteropalczastemu czlowiekowi, ze jego podarunek przepadl lub sie zepsul. Po lekcjach podeszla do niej Daniela. Bylo to tym bardziej niezwykle, ze wczesniej sasiadka nigdy nie probowala nawiazac rozmowy z Eliza poza scianami ich wspolnego pokoju. -Pokaz - powiedziala bez usmiechu i Eliza zrozumiala, iz chodzi o pileczke. Daniela dlugo obracala w rekach podarunek opiekuna, wazyla go w dloni, po czym oddala i Elizie wydalo sie, ze w jej spojrzeniu zobaczyla powazanie: -Dobra... Za to ty tak nie potrafisz! - I wyciagnawszy z torebki wlasna pileczke, Daniela wykonala nia skomplikowany, zonglerski trik. Trudno bylo posadzic te powolna tluscioszke o taka zrecznosc. -O, wlasnie tak - Daniela usmiechnela sie protekcjonalnie i rozplynela w zachwycie nad swoim dzielem. Pozniej, kiedy Eliza zostala sama w pokoju, starala sie powtorzyc jej sztuczke. Daremnie. Nic nie wyszlo. Pileczka potoczyla sie przez balkonowa kratke do parku, a Eliza musiala ja gonic niemalze przez caly placyk. *** Wieczorem opiekun Tronu w koncu ukazal sie swoim wychowankom. Koszule i spodnie zmienil, ale sportowe pantofle zostaly te same. Po jadalni roznosil sie zapach drogiej wody kolonskiej. Eliza przyznala sama przed soba, ze podoba jej sie ten zapach. Chociaz ojciec uzywal zupelnie innego. Jego wode kolonska zawsze wybierala mama.Mlodsze dziewczynki bezwstydnie lepily sie do opiekuna, nie posiadajac sie z radosci, kiedy jego dlon - normalna, badz czteropalczasta - spoczywala na ich glowkach. Starsze wychowanice zachowaly wiekszy dystans, ale one takze nie potrafily ukryc pelnych uwielbienia spojrzen. Eliza z niejaka pogarda pomyslala, ze wszystkie sa zakochane w nim po uszy. Jednak z drugiej strony, w kim sie zakochiwac, skoro chlopcow na wyspie nie bylo. Opiekun zachowywal sie naturalnie i beztrosko, sprawiajac doskonale wrazenie. Smial sie, obnazajac biale zeby, nosil male na ramionach, urzadzal gry i sam w nich przewodzil. Eliza prowadzila taneczne korowody, bawila sie z mlodszymi dziewczynkami. Nie chciala juz trzymac sie calkiem na uboczu. Jej obojetnosc lub bezczynnosc jaskrawo wyroznialaby sie na tle wszechobecnej wesolosci. A Eliza nie chciala zwracac na siebie uwagi. Pozostale dziewczeta bawily sie i rozmawialy z nia chetnie, jak gdyby dopiero dzisiaj stala sie w rzeczywistosci jedna z nich - wychowanka Tronu. W koncu naprawde poweselala. Bo nawet samotnosc sie przejada, a jak sie dzisiaj okazalo nie byla calkowicie samotna. W ogolnym zamecie opiekun tylko raz poklepal ja po ramieniu. I dwa razy uchwycila na sobie jego roztargniony, zyczliwy wzrok. Na drugi dzien po ogolnym swietowaniu Daniele rozbolal brzuch. Przelozona, naradziwszy sie z doktorem, zostawila ja na noc w izolatce. A to znaczylo, ze Eliza wreszcie bedzie miala mozliwosc porzadnie sie wyspac. *** Snilo jej sie, ze tka dywan. Nigdy w zyciu nie zajmowala sie rekodzielem i dlatego sen byl szczegolnie dziwny. Widziala nieskonczona liczbe nitek, ciagnacych sie z gory, z warsztatu. Nitki przeplataly sie, sciagaly w wezelki, ona zas rozplatywala je i zwiazywala na nowo, a przepracowane palce bolaly.Prawdopodobnie ten wlasnie bol spowodowal, ze sie obudzila. Nie bylo slychac zwyklego sapania Danieli, co podkreslalo jeszcze panujaca w pokoju cisze. Za oknem grala cykada. Eliza nie od razu zorientowala sie gdzie sie znajduje. Wstrzymala oddech. I w tym momencie oblal ja zimny pot. Tuz przy jej lozku. Jego oddech byl nieslyszalny. Brzeczenie cykady wszystko zagluszalo. Ale zapach... Zapach poznala od razu. Bajecznie droga woda kolonska. Opiekun stal w ciemnosci, niemalze tracajac posciel Elizy. Prawdopodobnie mial klucze do wszystkich drzwi w palacyku. Elizie przypomnialo sie wszystko, co kiedykolwiek slyszala o zboczencach, o pedofilach, o rozpustnikach. Cala ta wyspa, ten rozkoszny pensjonat... I mlody gospodarz, wpadajacy tutaj od czasu do czasu. Po co? Zeby pograc z dziewczetami w pileczke?! Nocna koszula przylepila sie jej do ciala. *** Mijala minuta za minuta. Lozko Danieli bylo puste. Eliza byla sama, calkowicie sama, sam na sam z doroslym mezczyzna. Dziewczynki, ktore spaly za sciana, moze uslysza jej krzyk. Tylko czy krzyknie od razu. Ze strachu przeciez zupelnie wyschlo jej w gardle.-Nie spisz? Calkowicie spokojny glos. Jakby gawedzili u niego w gabinecie. Jakby nie bylo tej dusznej nocy, cienkiego koca, wilgotnej nocnej koszulki... -Elizo... Wybacz, przestraszylem cie? Milczala. -Nie sadzilem, ze sie ob0udzisz. Ty bardzo czujnie spisz, czyz nie? Zagryzla wargi, powstrzymujac lzy. -Elizo - jego glos stal sie bardziej miekki. - Wybacz. Zapomnialem, ze jestes juz duza... I mozesz pomyslec Bog wie co. Przepraszam, wiecej nie bede tak robic. Juz odchodze... Spij. Ledwie odczuwalne poruszenie powietrza. Opiekun wyszedl, zamknawszy za soba drzwi. Jakis czas lezala nieruchomo, bojac sie poruszyc. Chwile pozniej zal i przezyty strach zwinely ja w klebek. I rozplakala sie One graly.Graly zgodnie z nieznanymi Elizie zasadami. Pileczki lataly uderzajac o sciany, ani razu nie zderzajac sie w locie, nie wypadajac z rak. *** Na drugi dzien nauczycielki i kolezanki kilkakrotnie pytaly ja o samopoczucie. Zrzucila wszystko na bol glowy, poslusznie przelknela pigulke i opuscila lekcje matematyki. Za to Daniela wrocila juz z izolatki i czula sie doskonale. Eliza zdecydowala sie porozmawiac z nia o opiekunie, ale juz po pierwszym, niezbyt fortunnie sformulowanym i niezrozumialym dla Danieli pytaniu speszyla sie, poczerwieniala i skierowala rozmowe na inny temat.Daniela wytlumaczyla sobie jej zmieszanie po swojemu: -Dziewczyny juz ci powiedzialy? Nie zamartwiaj sie tym, najprawdopodobniej nie wezma cie dzisiaj do gry. Co z tego, ze masz pilke? Ty przeciez nie umiesz jeszcze grac. I na potwierdzenie tych slow zrobila serie uderzen pilka o sciane - prosto, z obrotu, spod lokcia, znad glowy. Elizie przeszla wszelka ochota na kontynuowanie rozmowy. *** W czasie kolacji w stolowce panowalo wszechobecne podniecenie. Dziewczynki pojawily sie w strojniejszych sukienkach, starsze nawet z delikatnym makijazem i wszystkie do znudzenia rozmawialy o zblizajacej sie dzisiaj "grze".Elizie nie starczylo sil, zeby udawac. Siedziala nad swoja porcja, niczym mokra wrona wsrod szczebioczacych papuzek i niejednokrotnie zlowila rzucone w jej strone wspolczujace spojrzenia. "Co z tego, ze masz pilke? Ty przeciez nie umiesz grac". Herbate juz wypito, ale zadna z uczennic nie spieszyla sie do pokoju. Dziewczeta spacerowaly po przestronnym holu, przerzucaly sie pileczkami, mrugaly znaczaco do kolezanek i glosno rozmawialy. Kiedy zegar przy wejsciu do palacyku wybil osma, z pietra zszedl opiekun w towarzystwie przelozonej. Eliza spodziewala sie nowego wybuchu emocji, ale dziewczeta, wbrew jej oczekiwaniom, przycichly i zerkaly po sobie. Przeszedl przez rozstepujacy sie przed nim nierowny szyk wychowanic. Ktoras poglaskal, inna poklepal po policzku. Przy drzwiach wyjsciowych spojrzal za siebie, milczaco przywolujac, aby szly za nim. Poszly. Dziwna, niema procesja, przez ciemniejacy wieczorny park z jego bukszpanami i cyprysami, obok starych fontann, do oddalonego pawilonu, w ktorym Eliza nigdy wczesniej nie byla, poniewaz drzwi do niego byly zawsze zamkniete. Przelozona odlaczyla sie po drodze. Opiekun sam zdjal ciezki zamek i pchnal skrzydla drzwi. Ze srodka powialo dziwnym, niepokojacym zapachem i nawet Eliza, stojaca dalej od wszystkich, byla w stanie go poczuc. Sinobrody... Martwe dzieci... Zamkniety pawilon, gdzie sklada sie malenkie trupy... Ktos zachichotal. Eliza wzdrygnela sie. Kolezanki, jedna za druga, przechodzily przez drzwi i nie wygladalo na to, zeby sie baly. Troche sie denerwowaly, byly przejete, jakby w oczekiwaniu na cos wyjatkowego, ale wchodzily chetnie. Sznur wychowanek przesuwal sie, pociagajac do wejscia i Elize. Byla ostatnia. Opiekun ostroznie polozyl na jej ramieniu czteropalczasta dlon. -Poczekaj... "Najprawdopodobniej ciebie nie wezma dzisiaj do gry". Powie teraz: Idz pospacerowac - a Eliza doswiadczy bardziej ulgi niz rozczarowania. -Widzisz stopnie? Skierowala wzrok zgodnie z sugestia i zobaczyla. Schody wily sie spirala. Tak zarosly bluszczem, ze z daleka mozna bylo je wziac za pien drzewa. -Wejdz... Tam jest okienko. Po prostu popatrz. *** Raz potknela sie i nieomal spadla. Mrok zgestnial, stopnie wysoko odstawaly jeden od drugiego, a wszedobylski bluszcz trzeba bylo po prostu rwac calymi garsciami, aby utorowac sobie droge. Zacisnawszy zeby Eliza dotarla na gorny balkon. Pawilon byl przeciez wysoki na dobre dwa pietra.Okienko nie mialo szyby. Sprochniala rama porosla mchem. Przechyliwszy sie przez nia, Eliza, nie bez drzenia, zajrzala do srodka. Tam, w dole, byla sala balowa. W kazdym razie w jej wyobrazeniu sala balowa powinna wygladac wlasnie tak. Blyszczacy parkiet - kto i kiedy tak go wyszorowal?! - I wiele, wiele lampionow, choc nie dawaly one wiele swiatla. Do tego czterdziesci dziewczat od osmiu do szesnastu lat, wszystkie ubrane jak na swieto. Tutaj najwidoczniej szykuja sie tance. Czyzby to byl, po prostu, tradycyjny bal? Przez moment Eliza poczula sie Kopciuszkiem, zagladajacym niesmialo w okno palacu. Z jakiegos powodu nie chciala, aby ktorakolwiek z kolezanek zobaczyla jej sylwetke wysoko w oknie i dlatego zagladala ukradkiem. Minelo jakies dziesiec minut zanim pojela, ze nikt jej tutaj nie zauwazy. Wychowanice pensjonatu Tron maja wazniejsze zajecie. Staly wzdluz scian. Milczace i skoncentrowane. Kazda trzymala w dloni swoja pileczke. W ciszy zmierzchu, jedna za druga, zaczynaly swoj koncert cykady. Eliza czekala. Obrzed? Rytual? Skladanie ofiary? W ciagu swojego krotkiego zycia Eliza przeczytala mnostwo powiesci, w tym wiele dla doroslych. Mozliwe, ze wlasnie dlatego w jej glowie klebily sie teraz najokropniejsze mysli i przypuszczenia. Sekta? Opiekun nie mial na sobie ani rogatej maski, ani kaptura z otworami na oczy; zadnych przerazajacych atrybutow. Nie slychac bylo ani terkotu bebnow, ani grzechotu przewierconych muszli, ani dzikiego rytmu kastanietow. Czterdziesci pileczek uderzylo o podloge. Glosy bezladnie zadudnily w wielkiej sali: -Znam... piec... znam... imion... piec... dziewczyn... imion... znam... One graly. Kazda na wlasna reke i wszystkie razem. Graly, zgodnie z nieznanymi Elizie zasadami. Pileczki lataly uderzajac o sciany, ani razu nie zderzajac sie w locie, nie wypadajac z rak. Eliza wstrzymala oddech. To bylo zbyt nieprawdopodobne. Takie rzeczy mozna pokazywac w cyrku. Dziewczeta tanczyly. Nawet Daniela. Eliza specjalnie ja sledzila wzrokiem, wydawala sie szczuplejsza i zgrabniejsza niz zwykle, a jej pulchne policzki palaly natchnieniem: -Wioletta! Raz! Roza! Dwa! Maria! Trzy! -Znam... piec... nazw... okretow... "Samum"! Raz! "Krieczet"! Dwa! "Legenda"! Trzy! -Znam... piec... nazw... rzek... -Znam... Pileczki uderzaly o podloge i o sciany, akompaniowaly tancowi, zastepujac i werble, i bebny, i kastaniety. Niezwykly korowod odbijal sie w wypolerowanym parkiecie, a latarnie, z poczatku ledwie sie jarzace, teraz rozblyskaly coraz jasniej i jasniej, zalewajac sale cieplym swiatlem. Eliza przechylila sie przez rame okna, ryzykujac upadek do srodka. -Gramy! - Glos opiekuna bez trudu przebil sie przez czterdziesci dziewczecych glosow. - Gramy! Raz! Dwa! Trzy! Cztery! Piec! Wyliczanka trwala, ale teraz w jej kanwe wplatal sie nowy rytm. Opiekun szedl przez sale, pilki smigaly przed jego twarza, ale ani jedna nie smiala go uderzyc. -Znam... piec... wyjatkowych... dat... Daniela! Eliza zobaczyla jak jej sasiadka z pokoju znajduje sie w srodku ogolnego kregu i szczesliwymi, zoltawobrazowymi oczami bezmyslnie wodzi po scianach i suficie. Nagla cisza. To wszystkie pileczki, oprocz zabawki Danieli, wrocily do rak swoich wlascicielek. Rytm sie urwal. Eliza mimo woli przycisnela dlonie do uszu. Glos pana opiekuna rozbrzmial w ciszy urywanie i ostro: -Czwarty lipca! Dwunasty wrzesnia! Siodmy listopada! Szosty czerwca! Dwudziesty czwarty grudnia! Samotna pileczka Danieli latala przez cala sale. Pang! -O sciane. Pang! - O podloge. Pang... -Gramy, Daniela! Gramy! Czwarty lipca! Dwunasty wrzesnia! Siodmy listopada! Szosty czerwca! Gra... Pileczka opadala. Eliza dalaby sobie glowe uciac, ze na moment przed tym, kiedy Daniela zlapala pileczke w dlon, ta wyraznie zwolnila swoj lot. -Dwudziesty szosty - ochryple powiedziala Daniela. -Dwudziesty szosty grudnia. Pileczka wyskoczyla z jej reki i potoczyla sie po podlodze. *** Eliza siedziala na plazy tuz przy brzegu. W ciemnosci ledwie slyszalnie szumialo morze, gdzies niedaleko hustal sie na falach samotny kuter. Wszystkie ognie, oprocz sygnalizacyjnych, byly zgaszone. Straznicy wyspy, a bylo ich pieciu, cenili sluzbe i nigdy nie naruszali glownej zasady kontraktu. Nie wchodzic w oczy mlodym pensjonarkom.Dziewczetom, z kolei, przykazywano nie zapuszczac sie na przyladek. Eliza przyszla tutaj chcac pobyc z dala od wszystkich. Stukot pileczek draznil ja, a podniecone gra kolezanki wcale nie zamierzaly rozejsc sie do lozek. Przelozona, zazwyczaj surowa, dzisiaj patrzyla na to przez palce. Wychowanki spiewaly piosenki, biegaly po ciemnym parku, chowaly sie jedna przed druga i rzucaly pilkami. Zza ciemnych krzakow ukazala sie plamka swiatla - blysk recznej latarki. Popelzla po brzegu, podskakujac w rytmie krokow doroslego czlowieka. Eliza podniosla sie z kamienia, na ktorym siedziala. -Eliza... -Jak mnie pan znalazl? Z pewnoscia nie bylo to grzeczne pytanie. Tak rozmawiac z opiekunem?! W swietle dnia cos podobnego nigdy nie przyszloby jej do glowy. -Czyzbys sie chowala? -Przepraszam - wymamrotala wykonujac dyg, ktorego w ciemnosci i tak nie mogl zobaczyc. Opiekun skierowal latarke na wode. Ciemne rybie sylwetki rozpierzchly sie w rozne strony. -Nie chce zebys zle o mnie myslala. Nie jestem szalencem i nie jestem pedofilem. Nie jestem tez ludozerca, ani Sinobrodym. A to, ze gram z dziewczetami? Co w tym karygodnego? To swojego rodzaju wspolzawodnictwo; kto zreczniej nauczy sie zonglowac pilka. Hazard. Spodobalo ci sie? Grajcie chocby jutro w cyrku, pomyslala Eliza. A glosno powiedziala: -Ja nigdy sie tak nie naucze. -Dlaczego? - Szczerze zdziwil sie opiekun. - Sprobuj. To jest wciagajaca zabawa. To swego rodzaju sport. Sprobujesz nauczyc sie do nastepnego mojego przyjazdu? -A pan wyjezdza? -Tak... I wroce mniej wiecej za miesiac. Nauczysz sie radzic sobie z pileczka. Niech Daniela cie pouczy. Eliza kiwnela glowa. Teraz opiekun niczym nie roznil sie od innych doroslych - odpowiednio troskliwy, odpowiednio roztargniony, odpowiednio dobry, odpowiednio obojetny. Skad u niej takie mysli, ze on... -Przy okazji... Zaszedlem do twojego pokoju tylko dlatego, ze od czasu do czasu chce zobaczyc jak zyja wychowanki Tronu. W tym takze co im sie sni. Czy tobie snia sie kolorowe sny? Przytaknela poslusznie. -To swietnie - powiedzial zadowolony. - To znaczy, ze wszystko w porzadku. Przejdzmy sie, dobrze? Plama swiatla szla przodem wyznaczajac droge. Weszli do parku. Tutaj bylo odczuwalnie cieplej, w trawie, to tu, to tam, jarzyly sie ogniki swietlikow. Eliza liczyla kroki. Zapytac - nie zapytac... Zapytac - nie zapytac... -A co to za data; dwudziesty szosty grudnia? -Slucham? A, to! - Wygladalo na to, ze pan opiekun myslal o czyms innym. - Tego dnia mial miejsce zamach stanu w jednym dalekim panstwie. Dawno. A dlaczego pytasz? Powiedziec - nie powiedziec? -Dlatego, ze pan powiedzial - dwudziesty czwarty. A Daniela... Ona sie pomylila. Powiedziala - dwudziesty szosty... Przed nimi ukazalo sie zalane swiatlem skrzydlo palacu i przelozona, ktora zwolywala starsze dziewczeta. Mlodsze zapewne dawno spaly. -To nie Daniela sie pomylila - swobodnie oswiadczyl opiekun. - To ja. *** Gdy dziewczeta odprowadzily wzrokiem szary helikopter, zycie zaczelo wracac do normy. Rano Elize budzilo energiczne odbijanie pilki w rekach Danieli.Z nastaniem lata zwykle lekcje sie skonczyly. Zastapily je zajecia z rekodziela, ukladania bukietow, rysowania i zasad etykiety. Wychowanki Tronu otrzymaly nowe kostiumy kapielowe i Eliza razem ze wszystkimi pluskala sie w zatoce ogrodzonej polyskujacymi w sloncu bojami. Wydawalo sie, ze nad wyspa Tron nigdy nie zbieraja sie chmury. Wkrotce Eliza tak sie opalila, ze z zaniepokojeniem zaczela myslec, czy nie poskrobac policzkow piaskiem. Jej mama zawsze dbala o to, by twarz corki zachowala biel podczas lata. Wspomnienia o rodzicach nie byly juz takie bolesne. W ciagu miesiaca spedzonego na Tronie kryzys zdarzyl sie jedynie dwa razy. Za pierwszym razem obudzila sie z glebokim przekonaniem, ze mama jest tuz obok. Byla czwarta nad ranem. Daniela sapala przez sen, z parku przesaczal sie szary swit. Rozczarowanie bylo tak wielkie, ze Eliza wybuchla spazmatycznym placzem i nie podniosla sie z lozka przez caly dzien. Pani przelozona chodzila dookola niej zaaferowana, starajac sie ja uspokoic. Daniela podsuwala czekoladki, ale Eliza niczego nie widziala przez lzy. Drugi raz stracila nad soba panowanie, kiedy jedna z kolezanek puscila w dol alei samolot z papieru. Pieknie schodzil do ladowania, gdy nagle poryw wiatru poderwal go i papierowy samolocik od razu zaczal pikowac. Eliza rzucila sie za nim i upadla rozbijajac kolana, ale pochwycila spadajacy samolot nad sama ziemia. Glupia... Wszystko wydarzylo sie wczesniej, zanim zdazyla uswiadomic sobie, co sie dzieje. Caly park byl swiadkiem skandalicznej histerii po tym wydarzeniu. Za kazdym razem w slad za kryzysem nastepowala depresja. Na szczescie wszyscy byli wyrozumiali. Nawet pulchna Daniela przejawiala niezwykly takt, a przelozona osobiscie przynosila z biblioteki najweselsze, w jej mniemaniu, ksiazki. Pewnego razu, zaprowadziwszy Elize do swojego gabinetu, opowiedziala historie sieroctwa Danieli. Eliza zagryzla wargi i od tamtej pory patrzyla na sasiadke innymi oczyma. Mozliwe, ze z czasem nauczy sie widziec w grubasce najprawdziwsza siostre. Nie raz i nie dwa, myszkujac po parku, Eliza przychodzila do zamknietego pawilonu. Ktoregos razu nawet wdrapala sie po schodach pozarowych, ale wewnatrz bylo ciemno i pachnialo stechlizna. Jakby za drzwiami z glucho zatrzasnietym zamkiem znajdowal sie stary magazyn, a nie sala balowa. Pamietajac nakaz opiekuna, zeby nauczyc sie miejscowego "sportu", Eliza kazdego dnia zostawala sama, aby poodbijac pileczka o sciane. Daniela pokazala jej cwiczenie: pilke nalezalo rzucac z zamknietymi oczami. Grubasce szlo dobrze, za to Elizie sprzykrzylo sie nieustanne bieganie za uciekajaca pileczka. Zloscila sie i w koncu rzucila pileczke gleboko pod lozko. Pewnego razu Eliza zawedrowala, po dluzszej przerwie, do swojego "krolestwa" nad urwiskiem. Tam ogarnal ja nagly niepokoj. Uderzyla jakas nieprawidlowosc. Najbardziej nieprzyjemne bylo to, ze nie potrafila znalezc wytlumaczenia dla swego leku. Wszystko niby wygladalo jak zawsze: baranki na dalekim morzu, fontanna, cyprys, stara akacja... Eliza przetarla oczy. Akacja stala nazbyt blisko fontanny. Kiedys Eliza zmierzyla odleglosc wlasnymi stopami. Pietnascie stop. Zmierzyla jeszcze raz. Stop od fontanny do akacji bylo dwanascie i ciut. Popatrzyla na swoja noge. Noga rosnie, oczywiscie, ale minal przeciez tylko miesiac! Machnela reka. Glupoty. O czyms istotnym zapewne zapomniala, albo pominela jakis element. Ale wewnetrzny niepokoj nie mijal. Odnalazla w swoim biurku stary obrazek "krolestwa"; "kamienna stolice", fontanne i "czarodziejskie drzewo" - akacje, dzielilo pietnascie dni podrozy, a to oznaczalo pietnascie stop Elizy. Wtedy dopiero sie przerazila. Czy mozna przeniesc fontanne z miejsca na miejsce? Czy mozna przesadzic stuletnia akacje, ktorej kazdy korzen jest rozmiarow reki mlodej dziewczyny?! Zapomniec! O tej zawiklanej sprawie nalezalo jak najszybciej zapomniec. W najgorszym wypadku bowiem okaze sie, ze oszalala. Dlugo bila sie z myslami, czy powinna podzielic sie z Daniela swoimi watpliwosciami. I zdecydowala sie milczec. *** -Dziewczeta, dzisiaj dzwonil pan opiekun! Bedzie za tydzien!Ozywienie w jadalni. Nalezy sadzic, ze od dzisiejszego dnia pileczki zastukaja weselej. Tak, i Eliza powinna wejsc pod lozko i wylowic zakurzony gumowy podarunek. -Dani, cieszysz sie, ze on przyjezdza? Masz ochote pograc? Pytanie zostalo zadane najbardziej niedbalym tonem, na jaki tylko bylo Elize stac. Daniela usmiechnela sie protekcjonalnie. -A jakze! Oczywiscie, ze mam ochote. Sama pograsz to zrozumiesz, jakie to jest ekscytujace. Tylko ze ciebie i tym razem nie wezma. Nie nauczylas sie grac. -To dlatego, ze jestem tepakiem - obwiescila Eliza, jak mogla najbardziej obojetnie. Zdlawila w sobie chec szybkiego zagarniecia swojej pileczki, by potrenowac i poszla do parku. Nie bylo co robic. Dziwna mysl, ktora zalegla sie w niej jeszcze rano, po cichutku rosla, zagluszajac soba slabe protesty zdrowego rozsadku. Gdyby byla calkiem dorosla, nigdy by czegos takiego nie wymyslila. *** Rezultat nie budzil watpliwosci. Kiedys przeciez zmierzyla krokami prawie wszystkie drozki, a dlonia klomby przed wejsciem. Teraz powtorzyla pomiary. Dwie drozki okazaly sie odrobine dluzsze niz poprzednio. A wszystkie klomby odrobine mniejsze.Wydawalo sie jej, ze traci zmysly. Nie wytrzymala tego i podzielila sie swoimi watpliwosciami z Daniela. Ta rozesmiala sie w odpowiedzi: -Coz, niekiedy tak bywa, gdy miewa sie mdlosci. Sluchaj, a moze wyspa rosnie?! A moze w ogole na wielorybie mieszkamy? Wiesz, bylo takie zdarzenie: ludzie zyli na wyspie, a to byla ryba, ona zasnela i... Eliza przestala sluchac. *** Szary helikopter zawisl nad ladowiskiem. Od huraganu, jaki wywolalo smiglo, uginaly sie drzewa.-Przylecial! Przylecial! Eliza sama przed soba bala sie przyznac, jak bardzo czekala na ten dzien. A teraz doswiadczyla niejasnej ulgi, podobnej do tej, kiedy po nieprzespanej nocy z powodu bolu zeba przychodzi czas zasiasc na fotelu u stomatologa. Opiekun przyszedl do wychowanic natychmiast, przed sniadaniem. Dziewczeta garnely sie, kazda chciala go dotknac; choc poly eleganckiej marynarki, choc skrawka jasnych spodni. Eliza, jak zwykle, czekala z boku. Kiedy przyszla jej kolej sie przywitac nie wytrzymala - odwrocila wzrok. -Nauczylas sie grac, Elizo? -Nie, nie bardzo... -Ale dlaczego? Tak na ciebie liczylem. Wyraznie sie zmartwil. Teraz sam wydawal sie obrazonym dzieckiem, niewiele starszym od swojej rozmowczyni i tylko kedzierzawa broda troche burzyla to wrazenie. -Postaram sie - powiedziala Eliza, zeby go pocieszyc. - Ja... Sprobuje. *** -Znam... piec... imion... chlopcow...Wydawala sie sobie glupim, dziecinnym podrostkiem. Pileczka stukala o scianke loggii. Przeciez tak prostej gry mozna sie jakos nauczyc. -Pawel... raz... Edward... dwa... Ryszard... trzy... Daniel... cztery... Nie poszla na plaze. Chciala pocwiczyc w samotnosci. Pewnie nie pomoze jej to odzyskac spokoju, a juz na pewno nie pomoze odzyskac szczescia, poniewaz to slowo zostalo tam, wraz z tragicznym finalem lotu jedenascie zero piec. Ale dzisiaj wieczorem bedzie grala razem ze wszystkimi. Z jakiegos nie do konca uswiadomionego powodu bardzo tego chciala. *** Biegla, dopoki pod jej nogami nie zachrzescily otoczaki. Kilka razy potknela sie w ciemnosci, ale udalo sie jej nie upasc. Szkoda tylko nowych rajstop. Kolan nie zal. Watpila, czy jest teraz zdolna odczuwac bol.Ciekawe czy przelozona wie jak to jest? Jak to jest, kiedy wokol ognie i rytm, a ty nie tanczysz, lecz latasz, a pileczka kladzie sie do twoich rak?! Teraz zrozumiala, dlaczego kolezanki tak lubia Gre. Teraz zrozumiala, dlaczego wszedzie nosza ze soba pileczki. "Znam! Piec! Imion! Prezydentow!" Dzisiaj opiekun gral z Tais, dziesiecioletnia cicha dziewczynka o blond wlosach. W pewnej chwili Tais, ktora nie byla zbyt zdolna i pewnie nawet nie pojmowala, co to takiego "prezydent" i czym rozni sie on od "krola" - ta wlasnie, zwykle mamroczaca pod nosem Tais, dzwiecznie wykrzyknela lapiac pileczke: -Douglas! Tais pomylila sie, jak to zwykle ona. Piate imie, ktore wypowiedzial opiekun brzmialo, zdaje sie Dutakis, albo Dukakis, albo cos na "d", ale na pewno nie "Douglas". Tais pomylila sie. Ale opiekun byl zadowolony. Kolezanki rowniez byly zadowolone. Eliza juz dawno nie slyszala tyle smiechu. I dawno juz nie smiala sie sama. Do rozpuku. A teraz, pod nogami skrzypiace otoczaki i kuter strazy przyczajony za przyladkiem, podswietlajacy reflektorem jego mglisty zarys. I gwiazdy jasniejace na niebosklonie, a wzdluz brzegu ciagnaca sie biala wstega przyboju. Przyladek. Znowu sie potknela. Przyladek rzeczywiscie byl podobny do spiacego krokodyla. Dlaczego Eliza nie zauwazyla tego wczesniej? Zazwyczaj takie podobienstwo od razu rzucalo jej sie w oczy. Czyzby przyladek sie zmienil? Brzeg. W ciemnosci... W blasku slabego swiatla... Nie takie rzeczy moga sie przywidziec... Gdy Eliza zawrocila, zeby pojsc w druga strone, zobaczyla jak zza krzakow bukszpanu wypelza okragla plama swiatla recznej latarki. *** -Nie boje sie...-Aaa, nie boisz sie, to powiedz! -Bedzie sie pan smial... -Nie. -Pomysli pan, ze oszalalam. -Alez skad! Dlaczego czekala wlasnie na NIEGO? Bo ani z Daniela, ani z pania przelozona taka rozmowa nie bylaby mozliwa. Czteropalczasta dlon spoczywala na jej ramieniu. Miala chec sie od niej uwolnic, ale jakos nie mogla sie zdecydowac. -Wyspa sie zmienia! - Wypalila, gotowa i na drwine, i na surowe upomnienie. Dlon na jej ramieniu drgnela. Ledwie odczuwalnie. Ciut, ciut. -Skad ci to przyszlo do glowy? -Akacja... Przesunela sie... Przyladek... Zarys... -A bardzo sie przesunela? - Usmiechnal sie. -Nie. O krok. -No i co? Co z tego, ze gdzies tam, w dalekim kacie parku, jakas akacja przesunela sie o krok? A moze niedokladnie policzylas, a moze twoje nogi staly sie dluzsze? -A skad pan wie, ze ona jest W DALEKIM KACIE? Kuter strazy powoli wynurzal sie zza przyladka, razem z nim pojawilo sie ostre swiatlo reflektora. Obraz stawal sie coraz bardziej urzekajacy i nieprawdopodobny. -Elizo... Ty sie boisz? -Tak. -Nie boj sie. Tutaj nie ma niczego strasznego. To po prostu gra. *** Odszukala w encyklopedii "dwudziesty szosty grudnia". Haslo "Douglas" takze znalazla. Rzeczywiscie wybrali go jakies dwadziescia lat temu, przy czym w tychze wyborach kandydowal rowniez niejaki Dukakis i jego szanse na wygrana oceniano wyzej. O Douglasie bylo napisane, ze znajdowal sie u wladzy trzy i pol roku i w czasie jego rzadow panstwo osiagnelo pewne sukcesy i wygralo jakas lokalna wojne.Eliza zwrocila ksiazke. Znalazla Tais na placu zabaw. Mala grala w klasy wraz z para takich jak ona dziesieciolatek. Kratki byly narysowane na piasku. Prawy sandalek, ktorego sprzaczka wlasnie sie oderwala, klapal jej na stopie. -Podejdz tutaj. Tais mruknela cos pod nosem, ale Eliza byla starsza, wiec gra zostala na pewien czas przerwana. -Kim jest Douglas? Tais wzruszyla ramionami. -Gralas w pileczki i powiedzialas - "Douglas". -A kto tam wie co mowi przy grze? - Cicho zdziwila sie Tais. - A klitus-bajdus to niby kto? Eliza milczaco przyznala malej nieprzecietna zdolnosc do logicznych wyjasnien. *** Biblioteka byla otwarta w czasie, kiedy nie bylo lekcji. Nauczycielka, opiekujaca sie ksiegozbiorem, drzemala w fotelu na biegunach przy wejsciu. Eliza zawahala sie przez moment, po czym weszla.Opiekun byl tutaj. Siedzial na brzegu stolu, a przed nim lezal stos bibliotecznych kart wychowanic. Eliza od razu poznala swoja, rozrosnieta do czterech fiszek, zapisana gestym, oszczednym pismem. -Eliza? Tak sobie patrze, ktora z dziewczat lubi czytac... Zatrzymala sie dwa kroki przed nim. Ostatnim w spisie przeczytanych przez nia ksiazek byl slownik encyklopedyczny - "Wazne daty i imiona w historii". -Ty podobno czytasz najwiecej ze wszystkich... Prawda, Elizo? Wreszcie dostrzegla kolor jego oczu. Byly szare jak pochmurny swit. *** -...A teraz pytaj.Stali w dalekim kacie parku, nad urwiskiem, a tymczasem wiatr wzmagal sie i morze, na ktore patrzyli, pokrywalo sie siateczka bialych barankow. -Kim pan jest? Wiatr byl chlodny. -No... Elizo, nie rozpraszaj sie na nieistotne pytania. Moje imie nic ci nie powie. -Dlaczego przyjal mnie pan do Tronu? Wlasnie mnie? -Spodobalas mi sie. On nigdy nie powie mi prawdy, pomyslala Eliza. Prawdopodobnie ta mysl odzwierciedlila sie na jej skupionej twarzy Czteropalczasta dlon podniosla sie, zamierzajac opuscic sie na jej ramie, ale zawisla w powietrzu. -Elizo... Czy wierzysz w przypadki? Wiatr przedostawal sie pod ubranie. Eliza patrzyla na wlasna, opalona reke, pokryta gesia skorka. Przypadki... -Moi rodzice... Spoznili sie na ten lot! Mama pomylila dzien i... Spostrzegla pomylke, kiedy bylo juz tylko dwie godziny do wylotu. Pojechali taksowka. W ostatniej chwili! Nie chciano ich wpuscic do samolotu, ale oni uprosili obsluge. A GDYBY sie spoznili?! Opuscila wzrok na wlasne zakurzone sandaly. -Albo rodzice Danieli... JAK mozna utonac w kanale nawadniajacym? Tam sa dwa metry szerokosci. Przypadek, traf, zbieg okolicznosci? W oddali przelecialy - skrzydlo w skrzydlo - dwie wielkie mewy. -Zimno ci, Elizo? -To wiatr... -Wiatr. Madrzy ludzie z centrum meteorologicznego umieja rozszyfrowac jego szlak i z wyprzedzeniem przesylaja nam informacje o nadchodzacych sztormach... Morze zmienialo sie w oczach. Opiekun zdjal z krzaka bukszpanu tkwiace w lisciach ptasie pioro. Podrzucil je nad glowe, a wiatr schwycil zdobycz i poniosl do parku. Pioro krecilo sie, tanczylo w locie. -Zbyt wiele... Jak ci to wyjasnic. Zbyt wiele sil targa tym piorem... Chociaz wydaje sie, ze jedna - wiatr... I zadnej roznicy dla wszechswiata, tak czy siak pioro wroci, upadnie na trawe, albo utkwi w krzakach... -Zadnej roznicy? - Powoli powtorzyla Eliza. Opiekun sklonil glowe spogladajac jej w oczy. -Dla nas - zadnej. Dla piora... Alez ty zupelnie zmarzlas. Idziemy stad. W parku wiatr nie mial juz takiej sily. Lekko chwialy sie rozane kwiatostany egzotycznych, poludniowych drzew. Delikatnie szelescily palmy - i to wszystko. -Zadnej roznicy - powiedziala Eliza, rozgladajac sie. - Dwudziestego szostego czy dwudziestego czwartego, Douglas czy Dukakis, lot jedenascie zero piec czy... Jakikolwiek inny lot... -Elizo, co ty?! Chwycil ja za ramie i odwrocil do siebie. Gdyby ktos z boku widzial te scene, moglby sobie wyobrazic, ze niesforna dziewuszka wyprowadzila z rownowagi dobrego i spokojnego wujka opiekuna. -Mam racje? - Zapytala spogladajac w jego szeroko otwarte, okragle ze zdziwienia oczy. -Bujasz w oblokach - usmiechnal sie z wysilkiem. -Nie! Dziewczyny myla sie. Powtarzaja nie to, co pan mowi. Pan mowi jak bylo. One mowia, jak powinno sie stac i sie staje! Puscil jej ramie. Popatrzyl nieomal ze zgroza. -Elizo... Ty rzeczywiscie lubisz czytac. To, co rzeczywiste i fantastyczne. To w twoim umysle narasta w sumie do... -Sama bym do tego nie doszla - odwrocila glowe, nie wytrzymujac jego wzroku. - Ale ta akacja... Przeciez WIEM, ze ona sie przesunela! PO TYM, jak pan gral z Daniela. Przez jakis czas oboje milczeli. Szli w dol alei, ktora juz sie konczyla. A razem z nia, prawdopodobnie, zakonczy sie i rozmowa. Opiekun odezwal sie pierwszy. -Jak ty to sobie wyobrazasz? - Zapytal lagodnie. - Za kazdym razem, kiedy ktoras z dziewczynek... "pomyli sie", na swiecie nastepuje malenka zmiana? Przeprowadzaja sie drzewa, zmniejszaja sie klomby, zmieniaja sie losy swiata? I ludzie na calym swiecie, wlaczajac w to ciekawskie, spostrzegawcze dzieci, niczego nie widza? Oslepli? -Nie wiem - szeptem odpowiedziala Eliza. - Moze oni mysla, ze tak bylo? Dwadziescia lat temu wybrali... Tego Douglasa, a drzewo, z kolei, rosnie... Gdzie roslo. -"Z kolei"... - odparl opiekun przedrzezniajac ja. - Nie mowisz jak zwykla trzynastolatka. Jestes rzeczywiscie inteligentna, ale nawet twoja erudycja nie wyjasnia, dlaczego TY widzisz zmiany, a reszta inteligentnych ludzi nie. Eliza spuscila glowe. Niedlugo kolacja. Jej rowiesnice bawia sie na boiskach, ktoras pluska sie w basenie, inna gorliwie pochyla sie nad robotkami. A ona rzeczywiscie zwariowala. Przezyty szok zmienil jej percepcje i z czasem jej szalenstwo bedzie widoczne coraz bardziej, bedzie przejawiac sie coraz jaskrawiej. -Istnieje inne wyjasnienie, calkiem proste... Ty widzisz zmiany nie tylko dlatego, ze jestes spostrzegawcza. Po prostu ZROZUMIEC zmiany mozna tylko na Tronie. A my jestesmy na Tronie, Elizo. Nie patrz tak na mnie. Zza zakretu wybiegla gromadka mlodszych dziewczynek. Uslyszaly glos opiekuna i teraz spieszyly, aby go obstapic, podstawiajac glowki pod czteropalczasta dlon. *** Daniela klaskala jezykiem o podniebienie.Eliza zas trenowala w milczeniu, z zacietoscia. Od momentu, w ktorym szary helikopter wzbil sie nad wyspe, nie zaznala ani snu, ani spokoju - stukala pileczka o sciane. -Znam... piec... nazw... lotow! Ostatnie slowo wypowiadala nieslyszalnie. Niekiedy samymi wargami. Niekiedy w myslach. Zawiazywala sobie oczy i do ochrypniecia liczyla uderzenia. Doskonalila gre z taka szybkoscia, ze nawet starsze dziewczeta ze zdziwieniem spogladaly na siebie obserwujac ja. A obserwowac Elize mozna bylo wszedzie: w stolowce, w parku, w loggii: raz... dwa... trzy... cztery... piec... Przestala czytac. Przelozona sila zaganiala ja na plaze. Przed switem, ledwie niebo zaczynalo jasniec, Eliza w nocnej koszuli wychodzila z pileczka do loggii. - Daniela biadolila, naciagajac poduszke na glowe. Eliza nie slyszala jej zawodzenia. W mrokach switu zdawalo jej sie, ze widzi badawcze spojrzenie ciemnoszarych oczu. Jest szalona?! To nie bylo teraz problemem. Znalazla wreszcie sens zycia i to taki, ze warto bylo walczyc do konca, do ostatniego tchu. *** Nie bylo go ponad miesiac. Eliza spala po kilka godzin na dobe. Juz nawet nie grala, dlatego ze nie bylo juz mozliwosci dalszego doskonalenia sie w grze. Po prostu wloczyla sie o swicie po parku, przystawala nad urwiskiem i na nowo mierzyla krokami drozki. Liczyla i mierzyla z uporem, jakby chcac wyuczyc sie tych wymiarow na pamiec, do konca zycia.Zblizala sie jesien, czyli czas, kiedy zaczna sie zajecia. W rzeczywistosci letnia pogoda na Tronie zachowa sie jeszcze dlugo i po lekcjach bedzie mozna sie kapac. Wchodzac do wody, Eliza zanurzala pileczke jak mogla najglebiej, po czym puszczala, a ona wyskakiwala z morza jak rakieta. Warkot smigla sprawil, ze podskoczyla na lozku. Potrzebowala ledwie sekundy, aby stwierdzic, ze to sie jej nie sni. Ile razy, slyszac we snie ten dzwiek, zrywala sie, a nad parkiem panowala cisza. Wsadzila nocna koszule w sportowe spodnie. Na wierzch zarzucila kurtke, ale nie wpadla na to, ze trzeba zalozyc pantofle, bo w kapciach biegac ciezko... Na schodach, ciagnacych sie w kierunku morza, z rozdraznieniem zrzucila przeklete ciapy. Chlodny kamien okazal sie wrecz lodowaty. Gorowal nad tlumem radosnych, gadatliwych nauczycielek. Spojrzenia wszystkich kobiet zatrzymaly sie na Elizie. Wszystkie brwi sie uniosly, a przelozona klasnela w dlonie i krzyknela: -Wychowanka! W takim stanie... Eliza wstydzila sie koszulki wychodzacej ze spodni, rozczochranych wlosow i bosych nog. Bylo jej wstyd - i bylo jej wszystko jedno. Patrzyl na nia. Jego wzrok wyrazal zrozumienie. *** -Wladca swiata?!-Ty, mimo wszystko, jestes dzieckiem. Swiatem bardzo trudno wladac. Sa rzeczy, na ktore nie mamy wplywu... Wziela go za zdrowa reke. Bardzo dawno nie dotykala, ot tak, nikogo z doroslych. Obca byla jej ta cielesna czulosc, z braku ktorej dzieci z sierocincow lgna do wszystkich tych, ktorzy ich nie bija. Przeciez ona nie wyrosla w sierocincu. -Bardzo... Bardzo pana prosze. Oddam wszystko na swiecie. Tylko... -Dziewczyno, zle mnie zrozumialas. Nie chcialbym cie... Urazic, ale to nie jest gra w zolnierzyki, w ktorej mozesz "zabijac" i "ozywiac" jak ci sie podoba. To jest w przyblizeniu podobne do... W bardzo wielkim przyblizeniu... Do szachow. Nie kazda figura moze poruszac sie swobodnie po planszy. Sa zasady, okreslajace, kiedy i w jaki sposob... Wybacz, to tylko przyblizona analogia... Wiesz, co to takiego "analogia"? Przylgnela ustami do jego dloni. -A ty co?! Ostroznie sie wyswobodzil. -Elizo... Powiedzialem ci to wszystko, poniewaz jestes dorosla. Dlatego, ze mozesz zrozumiec... Istnieja swoiste prawa. Nie mozna zrobic tak, zeby po kolejnej Grze twoja ulubiona akacja spadla do morza. Przeciez, kiedy plyniesz zaglowcem ster powinien byc w zgodzie z zaglami, inaczej twoja lodka latwo moze sie wywrocic. Teraz i jej rece pachnialy droga woda kolonska. Nieprawdopodobnie droga. -Jedenascie zero piec - powiedziala szeptem. - Moze tak sie zdarzy... ze jakas inna zmiana... Wybory, trzesienie ziemi, czyjes spotkanie... Zmieni takze i MOJ przypadek? Samolot nie spadnie? Albo oni mimo wszystko sie spoznia?! -Bardzo trudno przewidziec wszystko. W czasie kazdej gry istnieje minimalne prawdopodobienstwo, ze nastapi zachwianie rownowagi sil i swiat stoczy sie do Tartaru. Bardzo trudno. Inaczej gralibysmy czesciej... I smielej. Jego glos zmienil sie. Stal sie cichszy i bardziej gluchy, a w Elizie zrodzilo sie nagle przekonanie, ze opiekun jest starszy, o wiele starszy niz jej sie wydawalo na poczatku. -A PO CO panu to wszystko? - Zapytala, niemal tracac dech z powodu swojej zuchwalosci. - Pan i tak przeciez ma wszystko! Pan jest bogaty, ma pan Tron, czy chce poprawic cos, co juz sie wydarzylo? Czy po prostu tworzy pan swiat? Jak z gliny? Zgodnie ze swoim upodobaniem? -Jestes zbyt inteligentna, jak na trzynascie lat. -Mozliwe. A pan zbyt mlodo wyglada... Jak na swoje trzysta. W parku graly swierszcze. W palacyku panowal gwar - dziewczeta doprowadzaly do porzadku swoje balowe suknie, przygotowujac sie do dzisiejszej Gry. -Przepraszam... Niefortunnie zazartowalam. -Dlaczego? Ciesze sie, ze starasz sie zartowac. Zrobilo ci sie lzej na duszy? Eliza wyciagnela z kieszeni swoja pileczke. W ciagu wielu dni treningow zabawka jeszcze bardziej oblazla z farby. Z zielonej i czerwonej powloki zostalo jedynie wspomnienie. -Nauczylam sie grac. Lepiej od wszystkich. -Juz mi przekazano. -Niech mi pan dzisiaj pozwoli... -Elizo... -Ale pan... -Elizo, nie zapytalas mnie dlaczego ja, taki bogaty czlowiek, podarowalem sympatycznemu, skrzywdzonemu przez los dziecku stara, zniszczona pileczke. Nie zapytalas, do kogo nalezala wczesniej. Nalezala do innej dziewczynki, ktora tak jak i ty byla bardzo inteligentna. A przede wszystkim, jej pomylki zmienialy swiat na lepsze. -A ja... -Tak! Zabralem cie z pensji i zawiozlem na Tron dlatego, ze umiesz grac. Nie stukac pilka o sciane - GRAC, rozumiesz o czym... Kazdej z was los kiedys splatal paskudnego figla. Dalsze zycie kazdej z was, w ktoryms momencie, zalezalo wylacznie od absurdalnej przypadkowosci... Na sciezce pojawila sie przelozona. Uchwyciwszy spojrzenie opiekuna szybko, wrecz pospiesznie, oddalila sie. -A co sie stalo z ta dziewczynka? - Zapytala Eliza, mimowolnie sie Wzdrygajac. -Czemu sie wzdrygasz? Nie zabilem jej i nie zakopalem na plazy. Tutaj dorosla, skonczyla osiemnascie lat i poszla na dobry uniwersytet. Zostala adwokatem... Ale nie w tym rzecz. Ojciec zastrzelil jej matke z mysliwskiej strzelby. Glupota, tragedia, dzika przypadkowosc. Potem stracil zmysly i popadl w chorobe, ale to bylo pozniej... I oto, za kazdym razem zabierajac sie za Gre, dziewczyna chciala TO zmienic. Ten moment, kiedy strzelba... -Czyli ona takze ROZUMIALA? - Szybko zapytala Eliza. -Tak - odezwal sie opiekun po chwili. - Zazwyczaj wychowanki Tronu nie sa swiadome tego, co robia. Ale niekiedy trafiaja sie osoby w twoim rodzaju. Podniosl reke z zegarkiem. Na cyferblacie blysnal kamyczek. Opiekun lekko sie podniosl. -Na nas pora. -Jej, tej dziewczynce, ostatecznie nie udalo sie zmienic swojego losu? -Nie. -Ale dlaczego?! Pan tego nie chcial? Dlatego, ze panu byla potrzebna tego dnia... Zupelnie inna pomylka? I pan mowil o jakims prezydencie, a nie o... Odwrocil sie, a na jego twarzy pojawilo sie rozdraznienie: -Wiesz co... Nie gadaj glupstw. *** Kiedy wszystkie pilki w sali nagle zamilkly - zabraklo jej tchu. Jedyna pilka na swiecie - jej pilka...Na ulamek sekundy przed tym jak upadla jej w dlon, zatrzymala sie. Eliza zobaczyla pieknie podswietlone ksztalty. Niewyrazne zarysy kontynentow, swiecaca sie warstwe atmosfery, blekitna mgielke, widmo, miraz... Zasmiala sie szczesliwa i cos krzyknela. W nastepnej sekundzie okazalo sie, ze kolezanki wokol niej glosno mowia i przepychaja sie w zartach, ze uderzaja pileczkami bezladnie, wrecz ze zmeczeniem, ze z otwartych drzwi pawilonu ciagnie wieczornym chlodem i ze pana opiekuna nigdzie nie bylo widac. Nie mogla uwierzyc. -Co... Juz? To wszystko?! Gra sie skonczyla, zostawiajac po sobie pustke i zmeczenie. -Daniela... Danka... Co ja powiedzialam? Co?! Grubaska pokrecila palcem przy skroni. Eliza z wysilkiem wziela sie w garsc: -Ja... Gralam. Co powiedzialam... Na samym koncu?! -Cos jak z gazet - Daniela wzruszyla ramionami. - O podatkach, o odpowiedzi albo o odprowadzeniu, do konca nie zrozumialam, bo pan opiekun lubi wymyslac takie skomplikowane sytuacje. Eliza nie pamietala, kiedy i jak dotarla do lozka. Polozyla sie twarza do sciany i nie wstala przez cala dobe. *** Nastala jesien.Gdzieniegdzie w parku pojawily sie zolte liscie, ale wieksza czesc drzew okazala sie wiecznozielona. Sprzataczka rytmicznie machala miotelka wedrujac po alejach. Zaczely sie zajecia. Na wyspe zjechali nauczyciele, a Eliza uczyla sie jak pilna woskowa kukla. Na koniec semestru miala czworki ze wszystkich przedmiotow. Pilka lezala pod krzakiem. Kilka wielkich opadlych lisci przykrylo ja i zaslonilo od ciekawskich oczu. Eliza wiedziala, ze nigdy wiecej nie wezmie jej do reki. Warkot helikoptera rozlegl sie, kiedy dziewczeta siedzialy w sali lekcyjnej. Wszystkie, oprocz Elizy, zerwaly sie ze swoich miejsc i przylgnely do okien, chociaz zza sciany cyprysow niczego nie bylo widac. Nauczycielka odczekala minutke, po czym przywolala pensjonarki do porzadku. Lekcja jednak juz nie wrocila do dawnego rytmu. Uczennice wiercily sie, oczekujac przerwy. -Witamy, panie opiekunie! Witamy! Eliza tylko przez chwile spotkala sie spojrzeniem z mrocznymi, szarymi oczami i od razu odwrocila glowe. *** -A ty co, zupelnie zwariowalas?! - Daniela nie posiadala sie z oburzenia. - JAK ty tak mozesz?! To przeciez Gra!!Eliza, nie rozbierajac sie, polozyla sie na lozku i zarzucila nogi na oparcie. -Kto powiedzial, ze ja MUSZE grac? Przekaz panu opiekunowi, ze rozbolal mnie brzuch. -To idz do izolatki! -Nie... Lepiej powiedz panu opiekunowi, ze musialam odrobic lekcje. Nie... Nic mu nie mow. Sama mu powiem. Daniela odeszla wstrzasnieta do glebi. Eliza przykryla sie pledem i zaplakala. W urywanym polsnie widziala swoja pileczke z niewyraznym zarysem kontynentow, blekitna warstwe atmosfery. Uprzejmy glos z glosnika oglaszal koniec odprawy na lot jedenascie zero piec. Wtedy Eliza odrobine zacisnela palce. Warstwa atmosfery pekla, zarysy ladow zaczely sie zacierac, metaliczny, uprzejmy glos rwal sie, az w koncu zamarl, a numer lotu zmienil sie w ciag bezsensownych cyfr. Potem powrocil w jej myslach dawno zapomniany sen. Snilo sie jej, ze tka dywan. Widziala nieskonczona liczbe nitek ciagnacych sie gdzies z gory, z warsztatu. Nitki przeplataly sie, sciagaly w wezelki, a ona rozplatywala je i zwiazywala znowu, przepracowane palce bolaly... "Tkam swoj los". Nitki plataly sie. Eliza rozplatywala i sciagala wezelki, wzor wciaz sie nie ukladal... Lzy wyschly na rzesach. W lozku obok spokojnie i gleboko oddychala Daniela. Glucha noc. Trzecia godzina. Eliza usiadla na lozku. Poszla spac nie rozbierajac sie. Zerwala sie wiedziona niejasnym przeczuciem, otworzyla drzwi loggii. Pod ciemna stela cyprysu nieruchomo stal mezczyzna. Jasna koszula i jasne spodnie pozwalaly widziec go nawet w bezksiezycowa noc. Cykady w parku milczaly. -Za co sie na mnie gniewasz, Elizo? -Nie gniewam sie... Ja pana nienawidze. Jest pan dyrektorem teatru marionetek. My gramy dla pana, ale dla siebie zagrac nie mamy prawa. My znieksztalcamy swiat dla pana, ale dla siebie... Nie wolno nam poprawic... Niczego. W palacyku bylo cicho. I w parku bylo cicho. W oddali szumialo morze. Eliza wczepila sie w pleciona kratke oddzielajaca loggie od parku. Powoli osunela sie po niej na chlodna podloge. -Niech oni po prostu spoznia sie na samolot! Niech sie spoznia! Niech... -To niemozliwe, Elizo. Wybacz. Powinienem byl od razu ci to wyjasnic, tak zebys zrozumiala... To Tron. Tutaj sie nie zmieniasz... Jesli zdarzy sie, ze... Jesli sprobuje spelnic twoje zyczenie, okaze sie, ze ty NIE MOGLAS znalezc sie na Tronie. Rzeczywistosc, broniac swoich zasad, wywola niezalezna zmiane. Twoi rodzice i tak zgina... zeby uzasadnic twoja obecnosc tutaj. W innym przypadku - zaklocenie continuum, paradoks i bezwlad swiata... Uwierz. Jesli moglbym ci pomoc, ja... Wierzysz mi?! -Niech mnie pan odwiezie na lad - Eliza nie rozluznila palcow wczepiwszy sie w lodowate prety kratki. - Niech mnie pan odwiezie i wtedy... -To takze niemozliwe! Dlatego, ze swiat sie zmienia... I jesli zylabys tam, na ladzie, bylabys dwa miesiace starsza, nazywali by cie Ksenia, a twoje wlosy bylyby... Odsunela sie. -I to nie bylabys ty - glucho zakonczyl opiekun. W pokoju, za przymknietymi drzwiami, glosno sapala spiaca Daniela. -Pan chce powiedziec, ze zadna z dziewczat nigdy nie opusci Tronu?! -To nie tak. Wszystkie dorastaja i wyjezdzaja. Chce powiedziec tylko ze..., ze zadna z was nie jest w stanie rozegrac na nowo swojego losu. Nawet gdybym tego chcial... Cyprysy w parku pachnialy droga woda kolonska. *** Spadl snieg i od razu stajal. Eliza wiedziala, ze na Tronie rzadko pada snieg. Naprawde wyjatkowo...Kolezanki, nie to, zeby od niej stronily, po prostu nie zauwazaly jej. Byla odmiencem, byla niepojeta, obca istota. Kto z normalnych ludzi dobrowolnie wyrzeka sie Gry? Pan opiekun przylatywal z reguly raz w miesiacu. Dziewczynki piszczaly z radosci i stroily sie. Za kazdym razem, gdy przychodzil dzien gry, Eliza kladla sie spac troche wczesniej i za kazdym razem nie zamykala oczu prawie do switu. Ktoregos razu nie wytrzymala i poszla w glab parku, do pawilonu. Weszla po spiralnych schodach i zajrzala przez okno. Na dole palily sie swieczniki. Plotly swoja pajeczyne latajace pilki i ani jedna nie dotknela drugiej. Rytm uderzen o podloge i o sciany zastepowal i beben, i baraban, i kastaniety -Znam! Piec! Ciekawych! Liczb! Pilki zamilkly. Sliczna Diana ze starszej grupy poderwala reke. Jej, jedyna pozostala w locie, pilka na sekunde zwolnila opadanie. Eliza nie wiedziala, czy Diana widzi w tym momencie swiecaca blekitna kuleczke. Grajaca dziewczyna wykrzyknela bezsensowna, z punktu widzenia Elizy, liczbe. Gdzies trzasnela tkanina wszechswiata i zaraz potem, w tym samym miejscu, pojawila sie tkanka, aby zasklepic szczeline i przywrocic calosc. W nastepnej sekundzie opiekun, ktory ukazal sie w tlumie bawiacych sie dziewczat, niczym figlarz, czy tez dobroduszny wujek, podniosl glowe i bezblednie uchwycil spojrzenie Elizy. *** Potknela sie i spadla ze schodow. Spadala niedlugo, ale przez ten czas zdazyla odczuc przerazenie samobojcy odpychajacego sie od poreczy mostu Waterloo.Zlapal ja metr od ziemi. Zlapal i mocno objal - tak, ze zapach wody kolonskiej ogarnal ja cala. Kiedys w taki sam sposob zlapal ja ojciec, gdy spadla z gorki jako dziecko. I nawet rece, bolesnie sciskajace zebra, przypomnialy rece ojca. Tylko ojciec inaczej pachnial i wszystkie palce, oczywiscie, mial na miejscu. -Niech mnie pan pusci... Dziewczece glosy oddalily sie. Pawilon tez zostal daleko w tyle. Mezczyzna szedl, prawie biegl i Eliza nijak nie mogla wyswobodzic sie z jego rak. Koniec koncow poniechala bezskutecznych prob oporu. *** W dole fale morskie cicho uderzaly o urwisko. Cien akacji wisial nad czasza starej fontanny.-Elizo, chcesz? Pojedziesz ze mna? Jeszcze jej calkiem nie wypuscil z objec. Zreszta nie wyrywala sie. Dlatego, ze bylo chlodno, a jego rece grzaly jak piecyk Dotyk szorstkiej brody nie byl znowu taki nieprzyjemny. -Kim jestes? Kimze pan jest? Czego pan chce? -Chce, zebys byla szczesliwa. -Kim pan jest? Kim pan jest? Kim?... -Chcesz, zaadoptuje cie? Przeciez nie mam dzieci... Zobaczysz swiat. Caly. Bedziesz mieszkac gdzie zechcesz i uczyc sie, czego zapragniesz. Czego jeszcze mozna chciec w wieku trzynastu lat? Pieknej milosci, jak w ksiazkach? -Boje sie pana. -Nieprawda. Ty juz od dawna nikogo sie nie boisz... -Mozliwe. Wszystko czego sie balam juz minelo. -Adoptowac cie? -I bede musiala nazywac pana tata? W ostatnim pytaniu bylo tyle sarkazmu, ze rozlozyl bezradnie rece. Odsunela sie. Jego oczy zapadly sie tak gleboko, ze zdawaly sie nie byc szare, ale wrecz czarne. W ciagu ostatnich kilku miesiecy zauwazalnie schudl i zmizernial, ale sie nie postarzal. I jak dawniej, w niczym nie przypominal statecznego pana, ktorego Eliza kiedys spodziewala sie zobaczyc w fotelu opiekuna. -Nie chcialam pana obrazic. -Rozumiem. -Dlaczego nie odnosi sie pan do mnie tak, jak do innych dziewczynek? -Dlatego ze... Elizo, nie moge ci tego wyjasnic. Kiedys, potem, za wiele lat, zapytasz i... Chociaz nie. Z czasem sama... Jego rece opadly na jej ramiona. -Wybacz... Moge znowu cie objac? Tak po prostu, po przyjacielsku? Zmruzyla oczy. Jesli w jej ciele mieszka dusza, to miesci sie w gardle i w jej mieszkanku jest teraz cieplo i sucho. I tylko odrobinke dlawi, jakby dusza Elizy podrapala sobie kolana. -Elizo... Czy cieszysz sie, kiedy przyjezdzam do Tronu? -Tak. Nie. Zloszcze sie. Boje sie. Ja... -Ja takze. Czasami zloszcze sie na ciebie, czasami sie boje... Nie, nie boje... Dodajesz mi zmartwien. Nie dajesz mi spokoju. Zbyt wiele... Mnie meczy, Elizo. Bylo chlodno. Okragla kaluza na dnie fontanny pokryla sie cienka lodowa skorupka. *** Dziewczynka stala przed zwierciadlem spogladajac w swoja nieznajoma twarz.Byla starsza od siebie. Doroslejsza od tych dziewczynek, ktore maja juz szesnascie lat. Mowia, ze tak bywa... Wczesnie sie tez postarzeje. Gdyby nie lot jedenascie zero piec nie bylaby taka stara! Odwrocila sie od zwierciadla. Odrzucila je od siebie. W glebi pokoju czekala na nia grupa wystrojonych kobiet i eleganckich mezczyzn. Poszla korytarzem pomiedzy szpalerem zyczliwych, radosnych ludzi, a jej reka lezala na zgieciu lokcia idacego obok mezczyzny. Nie widziala twarzy towarzysza, ale odczuwala rytm jego krokow. Przed nia czekala niziutka, opleciona kwiatami szafka nocna, z pamieci naplynelo slowo - "oltarz"... Czy oltarz tak wyglada? Wystrojeni ludzie, polmrok, przepelnione lawki... Gestwina ludzka, wspanialy korowod i gwaltowna pustka. Dwa wolne miejsca, jakby w lancuchu wyrwano ogniwa... ...Tka dywan. I raz za razem stara sie sciagnac szpetna dziurke, ktora pojawila sie dokladnie posrodku wzoru... Dwa puste kielichy na swiatecznym stole. Ciemnosc. Szary swit, przebijajacy sie z loggii. Posapywanie Danieli. Ranek. Przelozona dlugo potrzasala jej reka, zagladala w oczy. Rzeczy byly spakowane jeszcze wczoraj, a w miejsce dwoch toreb, z ktorymi Eliza przyjechala do Tronu, trzeba bylo spakowac cztery wieksze walizki. Przelozona usmiechala sie i w jej oczach Eliza widziala zazdrosc, ktora jednak nie byla zla. Szczesci sie ludziom, to dobrze - mozna bylo wyczytac z tego spojrzenia. Bywa na swiecie prawdziwe szczescie, jak w kinie... Dzisiaj wieczorem leca razem. Dzisiaj wieczorem. Po Grze... Dzisiaj wieczorem zrzuci swoja pilke z urwiska. Wyrzuci razem z ostatkami dziecinstwa i widmo tej dawnej, naiwnej nadziei takze poleci w przepasc. Ale przedtem Eliza nagra sie do woli i mozliwe, ze bedzie miala szczescie zobaczyc w miejscu obskurnej pileczki blekitna kuleczke z zarysami kontynentow. Bardzo trudno bylo sie jej zdecydowac na te Gre, ale nie moze sie teraz wycofac. *** Kolezanki rozstapily sie, kiedy podeszla.Jeszcze nie wiedzialy. Nie powinny wiedziec. Inaczej umra z tesknoty i zazdrosci... Rozstapily sie dlatego, ze Eliza juz od pol roku nie grala. A dzisiaj wyciagnela swoja pilke i jak gdyby nic dolaczyla do towarzystwa. W parku panowala wiosna, ale czulo sie juz lato. Triumfalna, milczaca procesja szly obok bukszpanowych plotow, obok wiecznie zielonych cyprysow i odnowionych wiosennych akacji. Szly po alejkach, ktore Eliza poznala do ostatniego kroku. Doszly do pawilonu. Lekko zlecial z zawiasow nowiutki zamek. Z wnetrza powialo stechlizna, ale lampy juz jarzyly sie slabym swiatlem i dziewczeta, tracajac sie, przestepowaly prog, wbiegaly na sale, tupaly i z rozpedem slizgaly sie po parkiecie, jak po nieistniejacym na Tronie lodzie. Eliza byla ostatnia. Zwolnila i obejrzala sie za siebie. Graly cykady. Stojacy za nia mezczyzna chcial cos powiedziec, ale nie wyrzekl ani slowa. Przypomnial sie jej ostatni sen. Wiele razy pytala sama siebie. Pytala, czy kaprysny taniec stokrotnie zmieniajacej sie rzeczywistosci przypadkowo polaczyl ja z tym czlowiekiem. I co za rytm, co za nici ich wiaza, czy nie dlatego zaczela sie cala ta gra gumowych pileczek, zeby teraz, w ciemniejacym parku, mogla odwrocic sie i zobaczyc jego twarz? Patrzyl z dziwnym wyrazem. Jakby obliczal w mysli rownanie z trzema niewiadomymi... Albo raczej z setka niewiadomych, z tysiacem... -Rozwiazuje pan zagadke? - Usmiechnela sie. -Mojej zagadki nie mozna prawidlowo rozwiazac... Jego twarz byla bardzo blisko i spostrzegla, ze on sie starzeje. Raptownie. O cale lata. Ale w parku zmierzchalo, a zmrok zazwyczaj klamie. *** -Gramy!!Morze ognia. Zalowala ogromnie, niewyobrazalnie. Przepuscila tak wiele; skrocila sobie czas swobody i beztroski, czas, kiedy lataja pilki, kiedy chce sie smiac i plasac, a twarze kolezanek zdaja sie byc mile, siostrzane... -Znam! Piec! Imion! Chlopcow!! -Znam! Piec! Znam! Imion! Piec! Porzucone krosno tkackie, dywan z nieskonczona liczba wezelkow. Rozchodzace sie nici... Co za POMYLKA zdarzy sie dzisiaj? Czy w kursach walut, w ukierunkowaniu rzek, czy w parlamentarnym glosowaniu? Czy nieswiadoma Murzynka w gluchej wioseczce urodzi zamiast dziewczynki - chlopczyka? Caly ten potworny chaos, istna masa czasu, wszechswiat, rozgrzewal sie, jak skora w rekach garbarza... Nie czula strachu. Bylo jej wesolo i lekko. Pang, pang, pang... -Znam... Niczego nie wiem. Naprawde niczego. -Eliza! Wszystkie pileczki w sali zamilkly. Zostala jedna. U niej w rekach. I oto idzie, kroczy, plynie po parkiecie - wladczyni swiata... -Ja! "Swiatem bardzo trudno wladac". -Znam! "Wiesz co... Nie gadaj glupot". -Piec! "I bede nazywac pana tata?" -Numerow! "Mojej zagadki nie mozna prawidlowo rozwiazac..." Cisza. Co za cisza, przeciez wlasnie teraz powinien wykrzyknac decydujace, piate slowo... Nie widziala jego twarzy. -LOTOW! - Mocna fala dzwieku zalala sale, nieomal zwalajac Elize z nog. Czy to jego glos? Czy ryk samolotowych turbin?! -1101! - Glos ledwie utrzymywal sie na granicy zalamania. - 1102! 1103! 11... Stan nieprzytomnosci... Puszczaja, rozchodza sie szwy wszechswiata... "Zaklocenie... Brak rownowagi... Do Tartaru". Wydalo jej sie, ze sie smieje. Malenka blekitna kuleczka krazyla na jej dloni. Spadal, spadal... Samolot kompanii "Eo" spadal, niezgrabny jak wszystkie ptaki z zawodnymi silnikami... Podstawila dlonie i chwycila go. Kilka metrow nad zblizajaca sie w szalenczym tempie ziemia. ZOO "Don't be naughty at the zoo,Or the zoo-keeper must keep you!" dziecieca piosenka Prolog Walery Wojkow na zawsze zapamietal dzien, w ktorym pozwolono mu sfotografowac sie z wezem dusicielem przy wejsciu do ogrodu zoologicznego.Do dusiciela przynalezala jeszcze sowa, ale piecioletni Walera pozostawal na sowy obojetny. Ale dusiciel... Gad byl zachwycajacy; ciemnopiaskowego koloru, ze smugami i prazkami na pokrytych luska bokach. Waleremu nielatwo bylo utrzymac go na ramionach, poniewaz waz byl ciezki i caly czas sie wil... -To ona - powiedzial mlody fotograf. - Dusicielka. Lusia. Nie boj sie. Ona lubi, kiedy sie ja glaszcze. Potrzebuje pieszczoty. Walery chcial, zeby przygotowania do zdjecia trwaly wiecznie. Gladzil ciezka Lusie po glowie, po grzbiecie, po niemrugajacych oczach; boki jej byly jednoczesnie chlodne i cieple, przelewaly sie przez rece jak struzka piasku miedzy palcami. Sowa spokojnie siedziala na ramieniu, ale na nia Walera nie zwracal uwagi. Fotograf szczeknal migawka aparatu i wydal tacie kwit: w czasach dziecinstwa Walerego "Polaroidem" nie bylo i fotografie wysylano poczta za pobraniem. Chlopiec dlugo nie mogl rozstac sie z Lusia; wokol piszczaly jakies dziewczynki, krzyczaly "Aj, zmija!" i jeszcze "Jaka wstretna!" i "Ojej, on bierze ja na rece!" i jeszcze cos tam krzyczaly, ale sowa nagle narobila Wali na ramie i trzeba bylo isc do fontanny wytrzec sie... A potem przyszlo rozczarowanie - monotonne zoo. Walery trzy godziny pod rzad ciagal ojca od klatki do klatki, nie ustajac, nie skarzac sie na nic i nie zadajac lodow. Wdrapywal sie na barierke, zagladal do klatki lub basenu, przygladal sie rozpostartym na ziemi ogonom i lapom, sennie wzdymajacym sie bokom, odwroconym do zwiedzajacych grzbietom... -Dlaczego one wszystkie spia? Dlaczego nie chodza? -Idziemy do domu... -Dlaczego one nie bawia sie? -A ty bawilbys sie w klatce? -Bawil! Dlaczego one nie plywaja? Dlaczego nie hustaja sie na galeziach? Dlaczego? Czesc pierwsza Kariera naukowa nie ulozyla sie Wojkowowi. Z trudem obronil slabiutki doktorat.Za to byl gorliwy, wytrwaly, staranny; organizowal prace spoleczne, nawiazywal przydatne znajomosci i posiadal niemale doswiadczenie praktyczne; zawsze trafnie rozpoznawal, komu nalezy sie przypodobac, komu tylko przyklasnac, a z kim wejsc w trwaly sojusz. Mowiono o nim - "Aktywista". Tak sie ulozylo, ze ozenil sie Wojkow i z milosci, i bardzo korzystnie - z corka zamoznego naczelnika, nie wielce znaczacego, ale tez i nie zupelnie posledniego. Pracy habilitacyjnej pisac nie zaczal, za to osiagnal sukces w administracyjnych przedsiewzieciach i majac niewiele ponad czterdziesci lat otrzymal trudne, odpowiedzialne, ale przede wszystkim znaczace stanowisko - dyrektora zoo. A ogrod zoologiczny to przeciez oblicze miasta. Samo zoo, niby wspierane budzetem panstwowym, ale jednak na wlasnym rachunku. Jedyne i w owym czasie ubogie dziedzictwo, ktore dostalo sie Wojkowowi okazalo sie niezbyt pociagajace. W niedoinwestowanym ogrodzie zoologicznym zwierzeta chorowaly i zdychaly w malenkich brudnych klatkach i tylko calkowicie bezduszne dzieci mogly patrzec na nie z ciekawoscia. Te, ktore natura obdarzyla chociazby odrobina wspolczucia, odchodzily od barierek cale we lzach: "Mamo! A dlaczego on tak lezy w kaluzy? Moze juz umarl?". Poprzednie wladze rozwiazywaly problemy w wysoce osobliwy sposob. Zaraz przy wejsciu do zoo znajdowal sie park zabaw z atrakcjami, w ktorym dzieci powinny byly patroszyc rodzicielskie portfele, domagac sie lodow, jezdzic na drewnianych wielbladach, niedzwiedziach oraz sloniach i stopniowo tracic zainteresowanie prawdziwymi zwierzetami. Po kazdej niedzieli place z atrakcjami dla dzieci zbieraly znaczna kase, ale zamknietym w klatkach wiezniom nie przynosilo to zadnej poprawy. Do momentu objecia wladzy przez Wojkowa zywy inwentarz i zarazem dobra materialne ogrodu zoologicznego stanowily: dwa makaki z pawianem, para niedzwiedzi, stary schorowany lew, para strusi, para zebr, kucyk, zyrafa, a takze ogromna zagroda, nazwana "Miesiac na wsi", w ktorej trzymano kozy, gesi i kury, a byla ona tak naprawde przyzagrodowym gospodarstwem poprzedniej administracji. Tesc odradzal Wojkowowi te posade. Wypalisz sie, mowil. W tym miejscu wszyscy sie wypalaja Jest ciezko. Zarobic, nie zarobisz, a jeszcze wszyscy wokol beda zrzedzic. Pamietajac nastawienie tescia Wojkow zaczal od zrobienia porzadkow w papierach i ustawienia na kluczowych stanowiskach swoich ludzi. Potem wzial sie za wydeptywanie gabinetowych dywanow, wypraszajac granty, darowizny, dodatkowe wplywy do kasy przedsiebiorstwa; co nieco udalo sie wyprosic, ale na odnowienie zoo, zeby wygladalo jak kiedys, juz nie starczylo. -Nie oczekujemy od pana utrzymania ogrodu zoologicznego za pieniadze pozyskane z zewnatrz - powiedzieli mu zwierzchnicy. - Zoo to komercyjne przedsiewziecie i powinno przynosic dochod. -Zwierzeta powinny pracowac, czy jak? - Ostroznie za zartowal Wojkow. -Zwierzeta... - Odpowiedzieli mu surowo - niech zwierzeta zapracuja na swoje utrzymanie. Niech zarobia na siebie. Aby zebrac fundusze, Wojkow na nowo pobielil wybieg dla niedzwiedzi i kupil dwie nowe importowane atrakcje do parku rozrywek. Niedzielny potok zwiedzajacych troche sie ozywil, ale nie na dlugo. Wojkow siedzial w swoim gabinecie, lamiac sobie glowe nad nierozwiazywalnym problemem i powoli uzmyslawial sobie racje tescia. A kiedy przerywal rozmyslania szedl spacerowac alejami zoo. Patrzyl, jak w dziecinstwie, na rozpostarte na ziemi bezsilne lapy, smetne, obwisle grzywy i ogony i pojmowal z bezlitosna wyrazistoscia: zamkniete zwierzeta nie sa w stanie zapracowywac na wlasne utrzymanie. Nawet kucyk, wozacy dzieciaki, chodzil po okregu jak skazaniec z takim ponurym wyrazem pyska, ze nawet trzylatka dwa razy sie zastanowi zanim wsiadzie do malowanej kolaski... I oto w te dni, pelne zwatpienia i zalu, na szarym horyzoncie zycia Wojkowa pojawili sie Wadik i Denis. Zadzwonili do sekretariatu. Umowili sie na spotkanie - obaj absolwenci wydzialu biologicznego. Wojkow zdziwil sie. Zalatwiac sobie prace? Gdzie? Po pierwsze - nie ma odpowiednich wakatow, po drugie - w jakim celu dwoch mlodych ludzi stara sie o posade za mizerne wynagrodzenie? Przybyli zgodnie z zapowiedza. Wadik byl delikatny, jasnowlosy, sweter lezal na nim elegancko jak smoking; Denis byl tepawy, z lekka sie jakal, a garnitur z krawatem, zalozony specjalnie na te okazje, stroszyl sie na nim, krepujac ruchy. Rozmowa dlugo nie kleila sie. Mlodziency, zacinajac sie mowili o sobie: ze niby to ukonczyli fakultet biologiczny, ale aspirantami nie zostali - "Wie pan, jak to bywa...". W Wojkowowie narastalo rozdraznienie i, powolujac sie na deficyt dyrektorskiego czasu, chcial juz wystawic obu za drzwi. Jakby uprzedzajac jego zamiar, Wadik wyciagnal i polozyl na biurku list polecajacy, a dokladniej notatke od dobrego znajomego Wojkowa, doktora nauk, czlonka akademii. Ten proponowal, zeby uwaznie wysluchac tego, co maja do powiedzenia, poniewaz oni, chociaz mlodzi, to jednak rokuja na przyszlosc, to bardzo perspektywiczne badania naukowe i tak dalej... Wojkow zmarszczyl brwi. Moze wreszcie nadszedl czas, aby przejsc do sedna sprawy? Denis mrugnal i popatrzyl na Wadika. Wadik przeszedl do sedna. Obaj sa autorami rewolucyjnej metody, ktora miala zmienic wyobrazenia o pracy mozgu. Potrzebuja poligonu do przeprowadzenia eksperymentow. Calkowicie nieszkodliwych, bezbolesnych i niewymagajacych zadnych specjalnych nakladow. Potrzebne sa tylko zwierzeta doswiadczalne. Im wiecej, tym lepiej. Wojkow przybral znudzony wyraz twarzy. Stracil mnostwo czasu na dwoch mlodych szalencow, mistyfikatorow albo, co gorsze, oszustow. Zanim zdazyl jednak powiedziec choc slowo, Denis wyciagnal z teczki plastikowa klatke z biala myszka, a Wadik wyjal skads torebke z drobno wycietymi tekturkami. Na kazdym tekturowym kwadraciku byla napisana litera. Nie mowiac ani slowa, Wadik wysypal litery na stol przed dyrektorem, a Denis, nie mrugnawszy nawet okiem, wypuscil myszke. Wojkow spurpurowial w niemym protescie. Myszka, zamiast probowac uciekac albo zaczac czyscic sobie futerko, czy schowac sie pod stojacy na stole kalendarz, czego mozna bylo spodziewac sie po wypuszczonej na stol myszy, podreptala chwile w miejscu i nagle zaczela wyciagac ze stosu kartonikow pojedyncze litery. Wojkow zainteresowal sie. Myszka dzialala szybko i, zdawalo sie, calkowicie swiadomie ulozyla przed dyrektorem na stole slowo "Mysz". -Treserzy - dobrodusznie usmiechnal sie Wojkow. - Zabawne... Ale to nie do mnie z tym, chlopcy. Tylko do cyrku. -Prosze powiedziec jakiekolwiek slowo - przymilnie poprosil Wadik. -Choragiewka - powiedzial bez zastanowienia Wojkow. Myszka zakrecila sie w miejscu, poryla pyszczkiem w gorce rozsypanych liter i wytaszczyla "c". Wojkow spial sie; myszka z latwoscia odnalazla "h", po czym stracila mniej niz trzydziesci sekund na poszukiwanie "o" Wojkow czekal: Denis patrzyl na myszke, nie odrywajac wzroku, jego nozdrza rozszerzaly sie, Wadikowi na czolo wystapily krople potu. Myszka ustawila dalsze litery "r", "a", "g", "j", "e", "w", k" a" -Chorag-I-ewka - z rozdraznieniem powiedzial Wadik. Myszka, nie zbita z tropu, zabrala "j" i odszukala w zamian "i". Po czym usiadla na stole i zabrala sie do wylizywania lap. -Jakiekolwiek slowo - z cichym triumfem powiedzial Wadik. - Propozycja. Albo prosze przeczytac linijke z dzisiejszej gazety... -Jak to robicie? - Zapytal Wojkow, starajac sie nie okazywac zdziwienia. -Metoda - z prostota oznajmil Denis. -Behawioryzm? -Co pan! Zadnych elektrod do mozgu! Calkowicie inna metoda, zadnego znecania sie nad zwierzetami! Myszka siedziala na tylnych lapkach, trzymajac w przednich twardy kartonik z litera. Zamierzala go ugryzc, ale zrezygnowala. *** Minely dwa tygodnie, zanim Denis i Wadik zostali przyjeci do pracy na okres probny. Dwa dlugie, pelne watpliwosci tygodnie.Po pierwsze okazalo sie, ze zasad dzialania "metody" sami wspolautorzy do konca nie rozumieja. Dlatego potrzebny byl uzupelniajacy eksperymentalny material, aby wyjasnic niektore sporne elementy. Po drugie, ujmujac rzecz oglednie, o istocie swojego odkrycia, o jego szczegolach mlodzi ludzie mowic nie chcieli i kategorycznie odmowili dzielenia sie swoimi obserwacjami. -Moglibysmy urzadzic sie przy jakiejkolwiek instytucji - przyznal sie Denis - ale tam w najlepszym wypadku bedzie pieciu wspolautorow. A w najgorszym to wszyscy - caly zespol. Wojkow, sam ani razu nie zrodziwszy ani jednej, nawet najdrobniejszej idei, doskonale pojmowal niebezpieczenstwo, na ktore narazali sie wynalazcy. Chlopcy bez zabezpieczenia materialnego, bez autorytetu, bez koneksji - tak, nalezy wesprzec ich odkrycie, grzech nie wspierac takich dzialan. A niedorzeczna na pierwszy rzut oka mysl, zeby urzadzic sie pod skrzydlami Wojkowa, juz nie wydawala sie taka bezsensowna. Po chwili zastanowienia, Wojkow postawil warunek: mieli go uznac za wspolautora, dyrektora naukowego, krotko mowiac, kierownika projektu. I publikacja pod trzema nazwiskami. Wynalazcom propozycja ta zupelnie nie przypadla do gustu. Dobrze by bylo, gdyby ich wlasne nazwiska zaczynaly sie na "A" czy "B" - mozliwe, ze wtedy reakcja nie bylaby tak ostra, ale nazwiska Wadika i Denisa zaczynaly sie na "R" i "F" i obaj, nawet sie nie porozumiewajac, odmowili wspolautorstwa z dyrektorem. Wszak nie dlatego uciekli od zawistnego, lasego na cudze sukcesy akademickiego swiata, zeby teraz dostac trzeciego niepotrzebnego wspolnika przedsiewziecia w osobie dyrektora zoo. Wtedy Wojkow z markotna mina stanowczo odmowil. Nieznane ryzykowne eksperymenty na panstwowych zwierzetach to dzialania podlegajace kompetencji sadu! Z czego Wojkowowi, uczciwemu administratorowi, zgadzajacemu sie na przestepstwo, nie dostaloby sie w zamian nic, oprocz niepewnej wdziecznosci potencjalnych potomkow? Jak to nic, szybko odparowal Denis. A sukces zoo? Zwierzeta snuja sie na wpol zdechle, calym swoim wygladem obrazujac cierpienie, a dzieki naszemu eksperymentowi beda biegac, dokazywac, koziolkowac, laczyc sie w pary, co sie komu podoba! Bez remontu ciasnych klatek, bez rekonstrukcji zagrod, bez powiekszenia placu, bez jednej kopiejki nakladu inwestycyjnego - szczesliwe, energiczne zwierzeta! Myszka zakrecila sie w miejscu, poryla pyszczkiem w gorce rozsypanych liter i wytaszczyla "c". W tym momencie Wojkow srodze sie zamyslil. Pobawil sie parkerem, zabebnil palcami po stole i zapytal wprost: a na ludzi wasza metoda dziala? Czy ludzie mogliby, ot tak, bez wynagrodzenia, prawie bez jedzenia, cieszyc sie z zycia w barakach i klatkach? Wspolautorzy spojrzeli po sobie. -Nie - lagodnie powiedzial Wadik. - Uczciwie mowiac, to i na malpy prawie nie dziala. Osobliwosci budowy mozgu. I rozpoczeli skomplikowane wyjasnienia. -Nie klamiecie? - Ostro przerwal mu Wojkow. - A czy to chociaz sprawdzone? Jak tylko opublikujecie - wszyscy to sprawdza juz bez waszego udzialu... A wtedy... Zamilkl z dwuznaczna mina, dajac do zrozumienia wynalazcom, ile moze zaplacic spoleczenstwo za ich nieodparta chec poznania. Wadik przycisnal dlonie do piersi: -Nie klamie. Jestesmy po tej samej stronie. -Sprawdzalismy wyniki naszych badan! - Wszedl mu w slowo zdecydowanie Denis. Wojkow z powatpiewaniem pokiwal glowa i zazadal "kontrolnego eksperymentu". Zdecydowali sie dokonac proby na kucyku. Po zamknieciu zoo zostali sami na padoku. Na oczach Wojkowa Denis przylepil do skroni przygnebionego zwierzaka dwie maciupenkie plytki. Wadik nalozyl helm podobny do kasku motocyklowego i szerokim kablem podlaczyl go do notebooka. Poza tym przez pierwsze pol godziny nic ciekawego sie nie wydarzylo. Kucyk stal, jak zwykle ze spuszczonym lbem, niekiedy przez jego skore przebiegal dreszcz - czekal, kiedy nadejdzie noc i zostawia go w spokoju. Wadik milczal. Oslona kasku niemal calkowicie zakrywala mu twarz. Denis takze milczal - siedzial wpatrzony w notebook. Wojkow tez w milczeniu czekal na rezultaty. Zmierzchalo. Dyrektor powoli tracil cierpliwosc. Nagle kucyk podniosl leb - i popatrzyl prosto w oczy Wojkowowa, uwaznie i zyczliwie. Rozejrzal sie, jakby po raz pierwszy zobaczyl i padok, i ogrodzenie, i dziwnych ludzi wokol; wzdrygnal sie i poszedl po okregu, przez nikogo nieprzymuszony, z przyzwyczajenia - a rownoczesnie tak jakby ze zdziwieniem. Obszedl krag, potem drugi, zatrzymal sie przed Wojkowem, nieudolnie stanal deba, opadl z powrotem na cztery nogi, jakby zawstydzil sie tego wyczynu i znowu pochylil leb. Wadik zdjal kask i dlugo wycieral chusteczka czolo, skronie i pozlepiane od potu wlosy. Denis siedzial, niczego wokol nie zauwazajac i przygladal sie obrazowi na ekranie notebooka. -A skad wasza mysz zna litery? - Zapytal Wojkow. -To nie mysz - patrzac w przestrzen odpowiedzial Wadik. - To Denis. Ma wyzsze wyksztalcenie, a pisze "choragjewka". -A kto teraz niby po okregu biegal? Ty biegales? -Hm... - Wadik wzruszyl ramionami. - Nie tak doslo... To znaczy nie tak wprost... Ja tylko dalem impuls, a biegal Krysztal... Krysztal. Tak wlasnie nazywal sie kucyk. Teraz, gdy Wadik zdjal swoj kask, konik caly czas jeszcze zdawal sie byc zdziwiony: jakby olsnienie, ktore pobudzilo go do zrobienia dwoch rund klusem po okregu i ktore pod wplywem zrebiecego impulsu kazalo mu stanac deba, wciaz w nim tkwilo. Nastepnego dnia Wojkow obwiescil wynalazcom swoja decyzje: przyjmie ich na okres probny, na trzy miesiace, ale jesli w ciagu tych trzech miesiecy ogrod zoologiczny nie odczuje wyraznego zysku - zostana zwolnieni. Wszystkie eksperymenty powinny przebiegac podczas nieobecnosci zwiedzajacych, a kazdy ich krok bedzie kontrolowany osobiscie przez Wojkowa. Zgadzaja sie - moga dzialac. Nie zgadzaja sie - do widzenia. Wynalazcy, po zastanowieniu, zgodzili sie. *** Przez trzy tygodnie Denis i Wadik pracowali z Krysztalem. Nawiasem mowiac sami karmili i czyscili kuca. Nocami zas przeprowadzali eksperymenty: za pomoca swojej sekretnej metody oddzialywali na kore mozgowa Krysztala, "przetaczajac" - zgodnie z terminologia Wadika - przez nia specjalnie dobrane obrazy, bodzce, komendy. Wojkowowi zdarzylo sie slyszec, jak mlodzi naukowcy dyskutowali o rzeczach, nawet dla niego, doktora nauk biologicznych, nie do konca zrozumialych, w tym czasie, kiedy zapomniany pony drzemal w kacie zagrody. Byla glucha noc, spalo miasto i spalo zoo, a wynalazcy siedzieli jeden naprzeciw drugiego, kazdy z notebookiem na kolanach i popychali nauke na nowe tory.Minal miesiac, liczba chetnych, ktorzy chcieli pojezdzic na kucyku wzrosla trzykrotnie. Zwierze nauczylo sie gdzies cyrkowych sztuczek: chodzilo, tancowalo podrygujac nogami, klanialo sie na komende, a jesli glosno spiewalo mu sie piosenke - wybijalo kopytem rytm, co, nawiasem mowiac, nie bylo spotykane w repertuarze zadnego cyrku. Malcy piszczeli z zachwytu, rodzice zajmowali miejsce w kolejce do kasy. Wojkow wyczekiwal dalszego rozwoju sytuacji. Tymczasem Denis i Wadik postanowili sie rozdzielic. Nie dlatego, ze sie poklocili - chociaz ich naukowe dysputy od czasu do czasu grozily przeistoczeniem sie w awanture - a dlatego, ze postanowili sprawdzic rownoczesnie dwie hipotezy. Denis chcial zajac sie ptakami. W tym celu wybral strusia. Wadik skupil sie na zebrze. Wojkow wyrazil zgode. Minal nastepny miesiac. Nastala zima. W tym czasie w zoo zazwyczaj nastepowal "martwy sezon" i tak bylo zawsze, ale nie tym razem. Strus, nawet zamkniety w smierdzacej ptaszarni, nigdy nie przysiadal, zeby odpoczac - od otwarcia do zamkniecia ogrodu chodzil po wolierze jak modelka po wybiegu. Podchodzil blisko szkla i pochylajac glowe, zagladal widzom w oczy. Klanial sie, wykonujac cos w rodzaju dygniecia: publicznosc klaskala. Przedsiebiorczy Wojkow wymyslil, zeby pod tabliczka "Strus" postawic puszke na datki pieniezne "na wsparcie utalentowanego ptaka"; zwiedzajacy smiali sie, ale pieniadze rzucali. Zebra, ktora zime spedzala na odkrytym wybiegu, takze zaczela zarabiac pieniadze. Nie chodzila, jak zwykle wzdluz parkanu, dopraszajac sie dokarmiania i pieszczot, ale biegala, przeskakiwala przez przeszkody, tarzala sie po ziemi machajac zadartymi nogami, a takze zaczepiala swoja towarzyszke, z ktora Wadik nie pracowal i ktora z tego powodu zupelnie nie mogla pojac przemiany w zachowaniu swojego flegmatycznego wspollokatora. Przed wybiegiem zebr Wojkow takze wystawil puszke na datki. Stroze doszli do wniosku, ze zarobione tak przez zebre, jak i przez strusia pieniadze takze im sie naleza; Wojkow brutalnie rozwial ich nadzieje. Pieniadze kazdego wieczora byly konfiskowane i zasilaly kase zoo. Dla gospodarstwa zoologicznego byly to, oczywiscie, kwoty niewielkie, ale na drobne reklamowe cele, takie jak plakaty, ulotki, ogloszenia w gazetach w zupelnosci starczalo. Z czasem okazalo sie, ze strus "dostaje" wiecej; Wadik, pracujacy z zebra, podsmiewal sie z tego, ale smiech ten, z jakiegos powodu, byl z lekka wymuszony. Okres probny dla wynalazcow minal. Wojkow zaliczyl ich do etatowych pracownikow i obu podniosl pensje. Denisowi, za strusia, troche wiecej. Wkrotce po tym druga zebra nagle takze "przebudzila sie". Obie zebry biegaly po wybiegu, graly w berka, nieomal tanczyly czardasza; zarobek kopytnych szybko przerosl dochody ptaka. -A ty co, cudaczysz! - Krzyczal Denis na Wadika. - Prawidlowosci szukaj, czestotliwosci zjawisk! Sam jednak nauczyl strusia chowac glowe do donicy ze specjalnie spulchnionym piaskiem, ale nie tak po prostu, a tylko wtedy, kiedy do puszki wpadal papierowy pieniadz. W ptaszarni zrobilo sie ciasno - niewielka przestrzen nie byla wystarczajaca dla tlumu smiejacych sie gapiow. Wojkow zamowil reklame w radiu, a potem, nadszarpujac budzet zoo, i w telewizji. Kadr ze strusiem, za pieniadze chowajacym glowe w piasek, ostatnimi dniami stal sie slynny. Wojkow dzieki odpowiednim ludziom zapukal do drzwi swiatowych organizacji lobbujacych na rzecz zwierzat. Wszedzie rozeslal swoje materialy; do towarzystw przyrodniczych, do innych ogrodow zoologicznych, do kazdego zakatka globu, gdzie zajmowano sie zwierzetami. Zaczela sie wiosna. Do kas zoo ustawialy sie kolejki. Wojkow przyjal do pracy dwoch nowych kasjerow i chcial, aby Denis i Wadik zatroszczyli sie o niedzwiedzie. -Robimy prace naukowa, czy bawimy sie w cyrk? - Dla porzadku oburzyl sie Denis. -Niedzwiedzie - Wadik zatarl rece. - Chcielismy poprobowac na niedzwiedziach, pamietasz? Z niedzwiedziami nie poszlo jednak tak latwo. Zwierzeta trzeba bylo uspic, zeby nalozyc im plytki niezbedne do pierwszego kontaktu; weterynarz odmowil kategorycznie zastosowania srodkow nasennych. -A jesli sie nie obudza? Kogo pociagniecie do odpowiedzialnosci? Zwierzeta sa oslabione, awitaminoza i zwiazana z nia apatia... Wojkow z jednej strony rozumial weterynarza; z drugiej - nalezalo spojrzec na problem od strony potrzeb ogrodu zoologicznego. Wadik podsunal pomysl, zeby wykorzystac zamiast lepkich plytek, szybkoschnacy zel z wysoka zawartoscia metalu. Przygotowali w koncu taki zel na podstawie kleju stolarskiego i za pomoca dlugiego pedzelka namalowali zwierzetom "nauszniki" na skroniach, z boku, w kazdym razie, wygladalo to tak, jakby miski sluchaly walkmana. Po tych zabiegach slawa strusia ustapila przed popularnoscia niedzwiedzi. Nie wylegiwaly sie juz, jak zwykle, w odleglych katach klatki i nie kolysaly sie w prawo i w lewo przed siatka, wywolujac u dzieci i ich rodzicow tylko litosc. Pod mentalnym kierownictwem Wadika niedzwiedzie silowaly sie, robily koziolki, stawaly na glowie, a z czasem nawet zaczely tanczyc w przysiadach. Publicznosc walila tlumnie na niedzwiadki. Denis, ktorego strus stracil dawna popularnosc, pozazdroscil koledze i wyprosil u Wojkowa pozwolenie na zajecie sie lwem. W tym czasie wydarzylo sie cos zaskakujacego - jedna z setek wedek, jakie Wojkow zarzucil w rybne jezioro miedzynarodowych fundacji, drgnela. Zostal przydzielony grant, moze nie najwiekszy, ale zupelnie przyzwoity. Tak wiec rownoczesnie z pozwoleniem na prace z lwem, Denis otrzymal jeszcze trzy mlode lwice, zdrowe i drogie. Lew nazywal sie Czander. Byl chudy, wycienczony, z oklapnieta grzywa i zalosnie cienkim ogonem. Byl starszy od Wojkowa, cale zycie spedzil w ogrodzie zoologicznym i zapewne, gdyby zaladowac na wagony mieso, przydzielone Czanderowi przez wszystkie te lata, wyszedlby z tego caly towarowy sklad. Czander mial madre, zalzawione oczy, ktore zdawaly sie wszystko rozumiec. Doskonale wiedzial i rozumial, ze zadne lwice nie sa mu przeznaczone az do smierci; kiedy wiec trzy pieknosci zostaly wpuszczone jedna za druga na jego wybieg, po prostu oszalal. Czandera zgodnie z zasadami marketingu przechrzczono na Sultana, a nowe imie napisano na tabliczce przed wybiegiem. Samo pomieszczenie zas przebudowano, stylizujac go na niby-harem. W czasie pierwszego kontaktu Denis i lew po prostu siedzieli, utkwiwszy wzrok jeden w drugiego. Denis mial nalozony helm, obok na lawce lezal notebook. Lew zdawal sie byc calkowicie spokojny, Denis ciezko dyszal. -Co za zwierze - powiedzial potem Denis do Wojkowa, rozgoraczkowanym gestem pocierajac skronie. - Krol zwierzat... A niech go! Jednak niczego wiecej nie powiedzial. Wzajemne obserwacje czlowieka i zwierzecia ciagnely sie bez mala tydzien. W koncu lew potrzasnal rzadka grzywa, a Denis zerwal sie, o malo nie zrzucajac notebooka i zaczela sie wspolpraca. Fizyczna kondycja Czandera-Sultana nie pozwalala urzadzac przedstawienia codziennie. Denis ulozyl "harmonogram pracy haremu", zgodnie z ktorym najgoretsze malzenskie sceny przypadaly na soboty i niedziele. Lew podchodzil do barierki, wybieral sposrod publicznosci ladna kobiete i, patrzac jej w oczy, wsciekle wladczo ryczal na caly ogrod zoologiczny. Podczas gdy oniemiala publicznosc dochodzila do siebie, Sultan szedl do swoich naloznic i zadal posluszenstwa. Bywalo, ze lwice sie odgryzaly. Sultan z wyrzutem potrzasal lbem, targal nieposluszna za uszy, za co mogl dostac ciezka lapa miedzy oczy; publicznosc byla zachwycona. Wczesniej czy pozniej jedna z lwic, ustepujac naturze, poddawala sie, a najbardziej konserwatywni rodzice w pospiechu odrywali maluchy od pretow, za to mniej konserwatywni, a takze mlode pary, spedzajace wieczory w zoo - starali sie podejsc blizej do ogrodzenia. Nikt nie zwracal uwagi na Denisa, siedzacego w oddaleniu na lawce i nerwowo palacego papierosa za papierosem. -Jak ty to robisz? - Wiele razy podpytywal Wojkow. - Kierujesz nimi, pociagajac za niewidoczne sznurki, tak? Denis z rozdraznieniem krecil glowa. Zaczynal objasniac, ale przechodzil w potok niezrozumialych terminow A moze byl sprytny i umyslnie odwodzil dyrektora od dyskusji, jak ptak odwodzi drapieznika od gniazda. -A co ty przy tym odczuwasz? - Spytal Wojkow, sprosnie sie usmiechajac. Ale Denis nie zareagowal na zaczepke. -Odczuwam badawcze natchnienie - odpowiedzial sucho i wiecej niczego nie mozna bylo z niego wydobyc. Tymczasem Wadik sie rozpil. Stalo sie to nagle i bez wyraznego powodu. Wojkow sam dzwonil do matki chlopaka i prowadzil z nia dlugie rozmowy. Odbieral Wadika z izb wytrzezwien, wylawial z jakichs knajp, zamykal w podrecznym skladziku, potrzasal za ramiona: co ty wyczyniasz, czlowieku?! Wadik milczal, bolesnie wykrzywial twarz i mamrotal ledwo slyszalnie: -Nauka... Denis spedzil kilka nocy, siedzac przy lozku pijanego na umor Wadika, ktory zatracil juz nawet ludzki wyglad; potem odbyli dluga rozmowe. Po tej rozmowie Wadik nagle wrocil do zycia. Oprzytomnial, skonczyl z piciem, poszedl do Wojkowa z przeprosinami i poprosil o pozwolenie wyprobowania metody na zyrafie. Zyrafa Maniek przywiazala sie do Wadika jak dziecko. Zwierzak ledwie go zobaczyl, szedl do ogrodzenia, sklanial dluga szyje, a nawet, zdawalo sie, ze sie usmiecha miekkimi czarnymi wargami. Na rezultaty nie trzeba bylo dlugo czekac; wkrotce przed zagroda Manka tloczyli sie gapie. Zyrafa przechadzala sie, klaniala publicznosci, smiesznie tancowala na patykowatych nogach, tracala podwieszony u sufitu dzwoneczek. Z sukcesem Sultana, oczywiscie, nie moglo sie to rownac, ale Wojkow i tak byl zadowolony; najwazniejsze, ze Wadik doszedl do siebie i wyrzucil glupstwa z glowy. Sukcesy wczesniej czy pozniej przyjda. Wojkow mial podstawy dla swojego optymizmu. Swiatowe fundacje niczym ryby braly jedna za druga, dyrektor ledwie nadazal wyciagac wedke. Miasto wydzielilo dla ogrodu zoologicznego dodatkowy plac. Wojkow bez zalu zlikwidowal hustawki i karuzele, a na ich miejscu zalozyl nowe woliery i wybiegi dla kupionych, wymienionych, czy otrzymanych jako dary krokodyli, hipopotamow, sloni, bialych niedzwiedzi, kangurow... Wokol kompleksu zaroilo sie od tablic reklamowych. "W tym miejscu powstanie Imperium zwierzat" - glosily napisy. Zjawili sie ludzie z wielkiej stacji telewizyjnej. Do miasta naplywaly coraz to nowe informacje. Przyszedl czas, aby nakrecic film dokumentalny. Przez dwa tygodnie podczas krecenia zdjec, Wojkow stal za plecami operatora i pilnowal, zeby Denis i Wadik nie weszli w kadr; zreszta mlodzi ludzie sami tez nie szukali taniej popularnosci. Slawa, ktora czekala na nich w przyszlosci, nie potrzebowala rozmieniac sie na przelotne, telewizyjne piec minut. Rownoczesnie z wejsciem na ekrany filmu dokumentalnego Wojkow zaaranzowal blok reklamowy w radiu, w metrze i na szkolnych zeszytach. Potok zwiedzajacych wzrosl prawie dwukrotnie, a cen biletow Wojkow demonstracyjnie nie zmienial: zoo to oblicze miasta i mozliwosc spojrzenia w to oblicze powinna byc dostepna dla kazdego... Budowa "Imperium zwierzat" posuwala sie w tempie zapierajacym dech w piersiach, prace trwaly dniem i noca. Minelo kilka miesiecy i drewniane oslony, odgradzajace budynek od reszty ogrodu, zdjeto. Za ogrodzeniem ukazal sie drugi ogrod - pelen ozdob, o przemyslnej kompozycji alejek, wolier i wybiegow. Do ogrodu prowadzila stylizowana brama wejsciowa i budka straznika przy wejsciu. Publicznosc troche sie wzburzyla ta nadmierna kontrola, ale bilety wstepu na zwiedzenie "Imperium" okazaly sie w zupelnie przystepnej cenie. Pogodzilo to oponentow, ktorzy zafascynowani mowili: jednak jak porzadnie zrobione! Wewnatrz, posrod malusienkich jezior i malowniczych wodospadow, oddzielonych od sciezki dla widzow barierka i kamiennym rowem, staly rozowym lasem zadumane flamingi. Dwa slonie, samiec i samica brodzily jak jasnoszare pancerne kolosy: rozchodzily sie w przeciwne strony, potem rownoczesnie odwracaly sie i szly sobie na spotkanie. Witaly jeden drugiego dotykajac sie trabami i rozchodzily znowu, a w tych powtarzajacych sie przejsciach bylo cos ze starozytnego magicznego rytualu. Slonie mialy na imie Rawi i Szaszi. Pracowal z nimi Denis. W ciemnej wodzie wylegiwaly sie cztery krokodyle. Od czasu do czasu ktorys z nich wyrywal jak torpeda, prosto na zebrana przy barierce publicznosc - rozbryzgiwal wode, rozdziawial paszcze, zmuszal widzow najpierw do odsuniecia sie, a potem do nerwowego smiechu; krokodyl nerwowo chodzil to w tyl, to w przod, zarlocznie rzucal sie na krwawe mieso w korycie, bil ogonem i znowu dawal nura do jeziora; przez cztery godziny to samo robil drugi krokodyl i w ten sposob kazdy z gadow mial czas na zasluzony odpoczynek, a tlum przed jeziorem krokodyli nie rzedl ani na moment. Krokodyle nazywaly sie Rotbard, Odetta, Otylia i Jaszka. Pracowal z nimi Wadik; Rotbard byl jego ulubiencem -W jakis sposob jest podobny do mnie z charakteru - przyznawal sie Wadik podczas nocnych rozmow u szefa. -Taki, rozumiecie, gleboki emocjonalny kontakt... Dla bialych niedzwiedzi urzadzono oddzielne pomieszczenie z klimatyzacja. Do czystego, glebokiego basenu wrzucano lod i wpuszczano ryby; niedzwiedzie niczego szczegolnego nie robily, po prostu spaly, kapaly sie, a niekiedy mocowaly ze soba. Kangury skakaly po obwodzie obszernej zagrody. Ani na niedzwiedzie, ani na kangury Denisowi i Wadikowi nie starczylo na razie sil, a na ostrozna propozycje Wojkowa, zeby zatrudnic asystentow, obaj odpowiedzieli tak lodowatym milczeniem, ze Wojkow nigdy wiecej o tym nie wspominal. Posypaly sie artykuly, reportaze, wywiady w miejskich gazetach. Nie bylo dnia, zeby przed brama ogrodu zoologicznego nie zatrzymal sie samochod z emblematem jakiejs stacji telewizyjnej na drzwiach. Denis i Wadik wywiadow nie udzielali: w tych dniach bowiem nastapil nagly przelom w badaniach i mlodzi naukowcy zblizyli sie do zrozumienia pewnych istotnych szczegolow w pracy mozgu, i spedzali dnie i noce w swoim roboczym gabinecie, gdzie mogli podlaczyc swoje komputery do mocniejszej maszyny, znajdujacej sie w centrum kierowania lotami kosmicznymi. Wojkowa niepokoila niejaka egzaltacja wynalazcow, obaj do tego czasu stali sie juz zastepcami Wojkowa, jesli chodzi o nadzor nad zwierzetami i otrzymywali zaplate nie mniejsza niz dyrektor. Krokodyle, znudziwszy sie, coraz czesciej opuszczaly swoja kolejke "na wyjscie", slonie ruszaly sie jakby od niechcenia, albo i zupelnie stawaly, wbijajac oczy w ziemie. Kangury snuly sie po calym wybiegu, ciagnac za soba bezwladne ogony. Wojkow dlugo sie zastanawial, analizujac rozne warianty nastepnych dzialan. Rozmyslal caly dzien i noc, a nastepnego dnia rankiem wezwal mloda sprzataczke, przyjeta do pracy po drobiazgowej selekcji, wreczyl jej kalkulator i powierzyl niezwykle wazne dla ogrodu zoologicznego badanie: policzyc, ile osob znajduje sie rownoczesnie przed ta lub inna ekspozycja. -Co kazde pol godziny - surowo mowil Wojkow - podliczasz, ile publiki stoi i patrzy. Dodajesz. Dzielisz przez liczbe pomiarow i w ten sposob otrzymujesz srednia arytmetyczna. Nadajesz jej oznaczenie rankingowe i zapisujesz w zeszyciku. Zeszycik - do mnie... Na koniec miesiaca otrzymasz premie. Sprzataczka z oddaniem zamrugala krociutkimi jasnymi rzesami. -Minely juz czasy - powiedzial Wojkow pouczajaco - kiedy popularnosc zwierzecia mierzyla sie uzbieranymi miedziakami! Mamy "Imperium zwierzat" - nie mozemy teraz wystawiac, jak wczesniej, skarbonek... I w ciagu kilku dni podniosl cene na bilety do "Imperium". *** Wynalazcy dowiedzieli sie o rankingach przypadkowo. Najpierw zauwazyli nowe zajecie sprzataczki. Z ukrycia, a mianowicie przez lornetke z okna podrecznego skladziku zobaczyli, jak dziewczyna prowadzi obliczenia. Potem zobaczyli "zestawienie rankingow" - i zdumieli sie podwojnie. Okazalo sie, ze na krokodyle patrzono dwa i pol razy chetniej niz na slonie!-Krokodyl wywoluje drzenie - z satysfakcja komentowal Wadik. - Strach, niebezpieczenstwo, przyciagaja bardziej niz cokolwiek innego... A slon? Co on moze? Natretny symbol, sztampowy znak: "Trzy slonie", "Rozowy slon", "Zloty slon"... Denis milczal. Minal tydzien. U slonia Rawi i slonicy Szaszi zaczely sie prawdziwie malzenskie sceny. Przyczyny ich konfliktow byly niekiedy jasne dla publicznosci, a niekiedy - nie. Slonie klocily sie o banany w korycie, o miejsce na sciezce spacerowej, ktora mogla przeciez zmiescic dziesiec sloni, a nie tylko dwa, ale, co najbardziej interesujace, slonie klocily sie o uwage publicznosci. Kiedy dla widowni stalo sie to jasne, zachwytom nie bylo konca. -Rawi! Rawi! - Skandowal tlum i klaskal w rece. Rawi klanial sie, a Szaszi zloscila, zamachiwala sie na niego traba i prowokowala bojke. Publicznosc przez jakis czas nasmiewala sie ze zwierzecia, potem ktos najbardziej wspolczujacy wykrzykiwal: -Szaszi! -Szaszi! Szaszi! - Skandowali za nim dorosli i dzieci, Szaszi uspokajala sie i podchodzila blizej do barierki z rowem, ale wtedy doganial ja obrazony Rawi i rodzinne swary zaczynaly sie od nowa. Oczywiscie klotnie i przepychanki byly przerywane okresami "rozwodu", kiedy kazde odpoczywalo w swoim kacie wybiegu, nie zwracajac na publicznosc uwagi. Jak poprzednio bywaly tez okresy spokoju, kiedy para przechadzala sie w te i z powrotem, wymieniajac ceremonialne gesty powitania. Jednak publicznosc, pospacerowawszy po "Imperium", wciaz powracala do zagrody sloni z nadzieja: czy to juz pora? Czy juz sie zaczelo? Slonie spelnialy oczekiwania i mniej niz piec klotni w ciagu roboczego dnia nie organizowaly. Sprzataczka, prowadzaca podliczenia, narzekala na obiektywne trudnosci: taka mase ludzi to idz i sam licz! Wtedy Wojkow zakupil i zamontowal system obserwacyjny zlozony z kamer, ktore mialy wbudowana funkcje podliczania ruchomych obiektow. Od tej pory rankingi pojawialy sie przed nim i przed wynalazcami, nie jako bazgroly w szkolnym zeszycie, ale jako slupki i grafiki na ekranie monitora. Wadik denerwowal sie. Duzo palil. Wojkow slyszal, jak mowil do Denisa: -Na oczach dzieci? To swinstwo! Krew... Co za narod, zeby ich... Ja rozumiem... Ale na oczach dzieci - niemozliwe... Chrzanic te krokodyle! I zajal sie kangurami, przy czym z takim zapalem i pomyslowoscia, ze ranking sloni zostal pobity w przeciagu tygodnia. "Zywe zwierzeta! - Obwieszczala reklama. - Naprawde zywe! Szybko stalo sie jasne, ze glowne wejscie do zoo zostalo zaprojektowane bez uwzglednienia tak licznie przybywajacych ludzi; wszyscy oczekiwali nastepnej podwyzki cen biletow do "Imperium" - i doczekali sie. Odtad prawo do zobaczenia zyjacych pelnia zycia zwierzat kosztowalo tyle, ile kolacja w dobrej restauracji. Wreszcie zainteresowanie wykazaly wladze miejskie. Wojkow byl na to przygotowany. Z radoscia i z honorami przyjal komisje z ratusza. Byl szczery, niczego nie ukrywal: oto ogrod zoologiczny w znakomitym i jakze odmiennym stanie. Wszedzie czysto, spelnione wszelkie sanitarne normy, slowem wspaniale warunki utrzymania, a do tego roznorodnosc zwierzat: kopytne, ptaki, brunatne niedzwiedzie, malpy... Dla miejskich dzieciakow - konie, kozy, swinie, kury, indyki, wszystkie syte i zadbane. Oplata za wejscie jest symboliczna; dzieci, emeryci i rencisci, zolnierze i studenci - bezplatnie. A oto "Imperium zwierzat", spoleczenstwo z ograniczona odpowiedzialnoscia szczodrze placi zwierzyncowi za dzierzawe placu. Tutaj ceny, niestety, komercyjne - takie zycie. Chociaz dzieci zwiedzaja z piecdziesiecioprocentowa znizka. Komisja stala sie swiadkiem klotni i pojednania sloni Rawi i Szaszi, oprocz tego, po raz pierwszy dla komisji w zagrodzie dla kangurow zostala przedstawiona zorganizowana nowelka wedlug scenariusza: "Czyje to dziecko?" Wojkow sam dawal konieczne objasnienia: -Kangurzyca Zulfija jest przekonana, ze kangurzatko bedace pod opieka Gulsarii jest tak naprawde dzieckiem Julii. Zulfija uwaza, ze dziecko jej siostry Julii zostalo skradzione przez Gulsarie. Ojciec kangurzatka odmawia przyznania prawa Gulsarii do syna, a moze corki - plciowej przynaleznosci mlodego zwierzatka poki co nie okreslilismy... Popatrzcie, teraz Zulfija pragnie zobaczyc kangurzatko, a Gulsaria stwarza przeszkody!... Orzeczenie komisji miejskiej okazalo sie korzystne dla Wojkowa; nastepnego dnia podpisal umowe z miedzynarodowa stacja telewizyjna: zdjecia i transmisje z codziennego zycia unikalnego jedynego na swiecie ogrodu zoologicznego, utrzymujacego tak duzo aktywnych i zyjacych w naturalnych warunkach zwierzat. *** Pomyslec tylko - kiedys zwykly spacer po wybiegu wystarczyl, zeby przy ogrodzeniu zebral sie tlum!Teraz, kiedy za kazdym procentem rankingu staly wielkie pieniadze, Denis i Wadik odnosili sie do swojej pracy inaczej. Nawiasem mowiac, takze ich wzajemne relacje bardzo sie zmienily - oczywiscie, na zewnatrz pozostali przyjaciolmi, ale Wojkow byl zanadto spostrzegawczy, zeby nie zauwazac ostrych, a niekiedy i pelnych nienawisci spojrzen, ktorymi jego zastepcy wymieniali sie podczas spotkan naukowo-pracowniczych. Denis stawial na dramaturgie wewnatrzrodzinnych stosunkow. Malenkie stadko odswiezonego i odmlodnialego Sultana dawno stalo sie czescia "Imperium"; stosunki sloni Rawi i Szaszi otrzymaly znaczny rankingowy dodatek, kiedy Wojkow kupil dla Denisa nowa slonice - Gwiazdeczke. O wybiegu dla kangurow, gdzie wiecznie dzielono dzieci, nie wypadalo nawet wspominac. Wadik uwazal, ze rywalizacja w sforze, stadzie, albo nawet w nienaturalnym zespole krokodyli, wola losow zamknietych w jednym basenie, jest bardziej interesujaca od wszystkich melodramatycznych kolizji. Wladza i droga do wladzy - oto co przykuwa uwage! Wadik potrzebowal w "Imperium" wilkow i otrzymal je. Zajal sie tymi drapieznikami, a rezultat od razu pobil wszystkie "dramaturgiczne poszukiwania" Denisa. Przez caly miesiac na pierwszym kanale transmitowano serial dokumentalny "Sfora on-line"; trzech przewodnikow stada rywalizowalo o przywodztwo, szesc wilczyc oddawalo pierwszenstwo to temu to innemu, wilczyce wykorzystywaly bogaty wachlarz zachet, nagrod, kar, symulacji i pokus, w ruch szly kly i zeby, "zwachiwano sie" i zawierano sojusze... Caly miesiac ranking wilczej zagrody pozostawal najwyzszy w "Imperium". Tymczasem do haremu lwa Sultana przywieziono Churiem, lwice podlotka, jeszcze niedawno zyjaca z matka w jakims europejskim ogrodzie zoologicznym. W ciagu pierwszych dni Churiem siedziala w kacie wybiegu i histerycznie ryczala w odpowiedzi na jakakolwiek probe zblizenia sie do niej - czy to Sultana, czy ktorejkolwiek z jego zon. Jednakze minal pewien czas i mloda lwica stala sie smielsza: na oczach zdumionej publicznosci rozegral sie dlugi i szczegolowy dramat; wywyzszenie Churiem, pojedynek Churiem i starszej lwicy Wolki, klaki siersci, wyrwane z Wolkowej skory przez Sultana, okazywana przychylnosc, wrecz namietnosc - Sultana do Churiem... Zazdrosc porzuconych lwic. Brzemiennosc Churiem. Powrot Wolki do lask. Zazdrosc, tym razem Churiem i wybuch Sultana - smarkula sie zapomina! Rezultatem wychowawczych dzialan lwa bylo poronienie Churiem, po ktorym to wydarzeniu przed ogrodem zoologicznym pojawili sie pikietujacy ludzie z plakatami: "Starego lajdaka - przerobic na mydlo!" -Juz dluzej nie moge - zamykal oczy Denis. Wadik tylko usmiechal sie ironicznie. Jego nastepny projekt nazywal sie "Wojna" i uczestniczyly w nim dwie wilcze sfory. Po tym, jak w kazdym stadzie zostal wyloniony przywodca, nastepowalo - organizowane scenariuszem - masowe starcie. Przegrana sfora odsuwala sie za czerwona linie, namalowana farba na gruntowej podlodze bojowego wybiegu i tam polewana byla niemilosiernie lodowata woda; zazwyczaj po przegranej nastepowaly zywiolowo przeprowadzane ponowne wybory. Obok starego administracyjnego budynku wybudowano nowy - z czerwonej cegly, z marmurowymi wykonczeniami, ze skrzyneczkami klimatyzacji przy kazdym oknie i z dachem szczelnie obsadzonym antenami satelitarnymi. Wynalazcy otrzymali po gabinecie z poczekalnia i po dwie zmieniajace sie sekretarki. Wojkow, ktory nie chcial stracic naukowcow z pola widzenia, usytuowal swoj gabinet na tym samym pietrze - z widokiem na zielone przestrzenie parku zoo. Do tego czasu za granicami "Imperium zwierzat" zostaly tylko malpy, ktore zagarnely, przydzielone im, wielkie terytorium i wiejsko-gospodarcza zwierzyna w rodzaju owiec i koz. "Imperium", otoczone wysokim, tajemniczym ogrodzeniem, rozrastalo sie, zabierajac coraz wiecej miejsca i ogrodzenie co i rusz trzeba bylo przenosic. W starym budynku administracji znajdowalo sie obecnie studio telewizyjne. Wojkow uznal, ze nadeszla pora zalozyc wlasna stacje telewizyjna - "Zwierz TV". Czesc druga Igrejna Markowa czekala az maz wroci z pracy.W paszporcie Igrejny bylo napisane "Irina", ale tak sie zdarzylo, ze przyszlego malzonka spotkala podczas warsztatow teatralnych. Mloda Irinka byla wtedy krolowa, a Maksym - zwyczajnym studentem wydzialu aktorskiego, poszukujacym wlasnej drogi. Od tamtej pory Maks nazywal Irine Igrejna, a i ona sama, zupelnie nieswiadomie, zaczela nazywac siebie nowym imieniem. A przeciez wiadomo, ze w rozmowach ze soba czlowiek nazywa sie obecnym imieniem, i nie mozna na to nic poradzic. Byl letni dzien, ktory juz za kilka minut smialo mozna bylo nazwac wieczorem. Kuchnia malutkiego mieszkania, ktore dzieki szczesliwym zbiegom okolicznosci nalezalo do Igrejny i Maksyma, zwrocona byla oknem na zachod. Igrejna kroila kartofle, a deska postukiwala pod nozem jak drewniana tarcza pod gradem lekkich strzal. Igrejna czekala na meza. Dzisiaj Maks mial niezwykle wazne spotkanie, ktore moglo zmienic bardzo wiele w ich zyciu. Obiecal, ze wroci okolo drugiej, najpozniej trzeciej, ale zegar pokazywal dziesiec minut po piatej, a ona caly czas jeszcze czekala. Zazgrzytal klucz, przekrecany w zamku. Igrejna na sekunde wsunela rece pod strumien wody z kranu i w biegu wycierajac dlonie scierka, pospieszyla do drzwi. Miala niedaleko. Szesc metrow kwadratowych kuchni, dwa metry kwadratowe przedpokoju. -Maks! -Wszystko w porzadku - powiedzial Maks zdejmujac buty. - Daj cos do picia, dobrze? Igrejna nalala mu do szklanki wody mineralnej. Maks wypil do dna, Igrejna nalala jeszcze raz; koszula meza, rano nieskazitelnie biala i bez jednej zmarszczki, teraz przypominala koszulke futbolowa maratonczyka na finiszu. -No i jak? - Nie wytrzymala Igrejna. -Umowe podpisal - Maks z jakiegos powodu rozlozyl rece. - No wiesz... Podpisal. Wszystko. Etatowy pracownik -Iii! Dlugie minuty minely na objeciach, gratulacjach i wyglaszaniu banialuk. Ryzykujac przewrocenie stojacych w kacie statywow, Igrejna wisiala na szyi meza i calowala go w policzki: -A ja nie wierzylam! Na Boga, nie wierzylam! Jestes swietny. Jestes po prostu genialny. Chodz, napijemy sie. Maksik, chodz zaprosimy gosci... Moj ty spryciarzu! -A woda jeszcze jest? - Zapytal Maks. W ciagu pol godziny kartofle byly gotowe. Maksym, ktory zdazyl juz wziac prysznic, siedzial na dywanie w podkoszulce i szortach, bawil sie trzymanym w rekach widelcem, nie wiadomo dlaczego nie mial apetytu i opowiadal: -Hm... On jest jakis nadmiernie podejrzliwy ten Wojkow. Chcialem juz wszystko rzucic i odejsc. Jedna rozmowa kwalifikacyjna, druga... I to po tym, jak dwa "wywiady" juz przeszedlem! Byla jeszcze praktyka, i probne zdjecia, i prace swoje przysylalem... Mowi mi: od tworczej strony pan nas w pelni zadowala, ale prosze powiedziec, kim byl pana dziadek od strony matki? Zdarzylo sie panu wykradac ksiazki z biblioteki? Nie ma pan kolegow - dziennikarzy? Takie odnioslem wrazenie, jakbym naprzyjmowal sie nie do stacji telewizyjnej, a do jakichs tajnych sluzb... Maks zmarszczyl brwi i zamilkl. -Jednakze - ostroznie powiedziala Igrejna - to bardzo dobrze, Maksik. To cudownie, ze cie przyjeli. Wiekszej stacji niz "Zwierz TV" teraz nie ma! -Tak - apatycznie zgodzil sie Maks. - Pare lat popracuje - mieszkanie normalne kupimy... Sluchaj, a co ty tam mowilas na temat gosci? *** Malzenskie lozko Markowow bylo waskie jak koja na statku. Ale nawet gdyby bylo rozmiarow kortu tenisowego, Igrejna i tak nie moglaby zasnac, slyszac, jak wzdycha w ciemnosciach Maksym.Przez lata malzenstwa zdazyla nauczyc sie wszystkich jego westchnien. Dzieki temu bylo dla niej calkowicie jasne, ze Maks, ktory nigdy przed zona niczego nie ukrywal, teraz nosi w duszy zmije i krepuje sie, albo, co gorsza, boi podzielic sie ciezarem. Igrejna nie spala, ale o nic nie pytala. Za cienka sciana zegar sasiadow wybil pierwsza w nocy, potem druga. Falowala zaslonka. Maksym wzdychal. -Nie moge. - Igrejna usiadla, spuszczajac nogi na podloge. - Nie moge juz dluzej... Co sie stalo? -Nic. Igrejna podniosla sie i boso podreptala do kuchni. Postawila na plyte czajnik - nie dlatego, ze chciala sie napic herbaty, ale dlatego, ze ta prosta czynnosc zawsze ja uspokajala. -Wiesz - powiedzial Maksym z sypialni. - Bez prawa zwolnienia w ciagu pieciu lat. I jeszcze dziesiec podpisow. O tajemnicy zawodowej, braku kontaktow z prasa... Slowem: nie widze, nie slysze, krok w prawo, krok w lewo... -Te wszystkie brednie sa wbrew konstytucji - autorytatywnie zauwazyla Igrejna. - Wojkow jest paranoikiem. Nie nalezy przejmowac sie jego fanaberiami na powaznie. -Chcialem sie z toba wczesniej naradzic - po krotkiej przerwie powiedzial Maksym. - Ale oni tak wszystko ustawili - albo podpisuje od razu, albo do widzenia... Igrejna wrocila do sypialni. Usiadla na lozku, dotknela nagiego, wilgotnego ramienia meza: -On po prostu boi sie, ze straci monopol na te swoja "pilotazowa metode tresury". Dlatego zatrudnil ochrone, prawnikow... Dlatego tez straszy nowicjuszy, nakazujac im podpisac wszelkie lojalki i inne bzdury. Oczywiscie wszystkich tych smieci lepiej nie podpisywac... Ale przeciez to nie koniec swiata, prawda? Jestes przeciez operatorem, a nie przemyslowym szpiegiem, co cie moga obchodzic cudze tajemnice. -Przeciez nawet nie w zoo przyjalem prace, a w studio - wymamrotal Maks. -Tym bardziej nie zaprzataj sobie tym glowy - powiedziala Igrejna twardo. - Ciebie to nie dotyczy. W glebi duszy jednak wcale nie byla o tym przekonana, *** Maksym Markow byl dobrym operatorem. Rzecz nawet nie w nagrodach otrzymanych na studenckich i mlodziezowych festiwalach. Markow laczyl w sobie niewatpliwy talent z rozwaga i pewnoscia operatorskiego spojrzenia, a to zdarza sie bardzo rzadko.Rezyser Korowko, z ktorym przyszlo Maksowi pracowac w "Zwierz TV", cenil profesjonalizm nowego operatora i nawet czul sympatie do Markowa, ale na zewnatrz tej sympatii staral sie nie okazywac. -Samice zbliz. Jeszcze... Ruszaj sie, Maks, nie stoj tak, podejdz blizej, ona nie gryzie... Tak... Te, ktore "nie gryzly" byly wilkami. Wielkimi, szarymi, bardzo energicznymi i nerwowymi - nienormalnie nerwowymi, z punktu widzenia Maksa. Wilki prowadzily skomplikowane zycie, tylko bardzo dalece przypominajace dzikie bytowanie ich wolnych wspolbraci. Markow juz zrozumial: jesli na poczatku "konikiem" dyrektora Wojkowa bylo "naturalne zycie zwierzat", to z czasem szala przechylila sie na korzysc "cudow tresury". O zadnej tresurze, jak mogl zauwazyc Markow, nie bylo jednak mowy. Nikt nie wchodzil do wybiegu dla wilkow, nikt nie karmil ich cukrem w nagrode za prawidlowe wykonanie zadania, nikt nie strzelal batem, nikt niczego od wilkow nie chcial - zyly same, bez ingerencji ludzi. Postepowaly jakby z wlasnej woli: inna sprawa, ze wola ta byla bardzo dziwna. Wilki graly w skomplikowana, czasami brutalna gre. Gra-wspolzawodnictwo; na wybiegu zbudowano dwa kamienne "trony" - widok ktorych zywo przypomnial Markowowi stara kreskowke "Mowgli" - a dwoch samcow walczylo o miejsce Alfy w stadzie. Pojedynek, sprzezenie zwrotne, "glosowanie"; ktory z przywodcow zbierze wokol siebie wiecej zwolennikow. Ustalanie hierarchii, ukaranie nieposlusznych, nagrodzenie oddanych zwolennikow, znowu sprzezenie zwrotne, nowy pojedynek. Ogolna awantura. Wylizywanie ran. Sprzezenie zwrotne. "Glosowanie"... Szczyt wilczej aktywnosci zawsze przypadal na czas poobiedni, kiedy przy wejsciu do "Imperium zwierzat" stala, nie zwracajaca uwagi na wysoka cene biletow, dluga kolejka. Markow wraz z dwoma operatorami montowal material do switu, otoczony szczelna brygada asystentow, pomocnikow i specjalistow od przygotowywania kawy. Praca podobala sie Markowowi. Dawala mu mozliwosc ujawnienia w pelni swoich talentow. Maks byl dobrym operatorem i rezyser Korowko go cenil. *** -To do ciebie - Powiedziala Igrejna i w jej glosie Maksym wyczul napiecie. Zeby jeszcze o jedenastej wieczorem musieli odbierac telefon...-Markow?! Bydlaku! Co ty robisz, smarkaczu! - Krzyczala sluchawka glosem rezysera Korowki, wrzeszczala i tak rzucala miesem, ze Maks szybko odsunal ja od ucha. - Co ty w ogole... Ty tylko... Juz, natychmiast do studia! Natychmiast! -Problemy? - Zapytala Igrejna. Maksym wpatrywal sie w czarne dziurki opuszczonej sluchawki. Rezyser Korowko, chociaz bywal impulsywny, na bezpodstawne wybuchy wscieklosci nigdy sobie nie pozwalal. Co takiego on, Maks, mogl nawyrabiac? -Pojedziesz? - Igrejna byla spokojna i skoncentrowana. - Czy wytrzymasz do jutra? -Pojade - wymamrotal Maks. - Ostatecznie sam jestem ciekawy. Wrocil po trzech godzinach. Igrejna nie kladla sie spac - czekala. Czytala ksiazke. Maks byl blady. W przedpokoju zdjal buty, przeszedl do kuchni, napil sie wody. Igrejna o nic nie pytajac, sledzila ruchy meza patrzac na jego nogi. -Hm... - Powiedzial Maks wreszcie. - Hm, biuro... Nie uwierzysz. -Uwierze - zaoponowala Igrejna. -W skrocie: przychodze... A tam na monitorze - wilki w labiryncie. Super, szczerze mowiac... Patrze dalej... Maks westchnal. Wytarl mokry podbrodek. Igrejna czekala. -Zatem... Sfilmowali dzisiaj duzy fragment. Wilki chodza po labiryncie, rozwiazuja wszystkie zadania - wiesz, nacisnac dzwignie lapa, sprytnie podejsc, przeskoczyc... A na koncu labiryntu - wilczyca. Czeka, kto pierwszy dojdzie. Kto najsprytniejszy. Jeden doszedl i od razu do niej, a ona mu zeby pokazuje. Skowyczy. Jej faworyt, rozumiesz... Przegral... - Maks nerwowo zachichotal. - A tego zwyciezcy nie chciala... Starli sie. Tylko klaki lecialy, a jej faworyt ugrzazl w labiryncie - nie moze przez parkan przeskoczyc... -Przez parkan? -Taka sprytna przeszkoda, podwojny plotek; i czlowiek nie od razu sie domysli, a co dopiero wilk... -Dziwne te ich atrakcje - wyszeptala Igrejna. -Dziwne - ponuro zgodzil sie Maks. - Ale publicznosci sie podobaja. -A co nie podoba sie Korowce? Maks skrzywil twarz, jakby mial zamiar kichnac: -Korowko... Pomysl, przeciez to ja filmowalem te wilcza awanture od poczatku do konca. U nich, kiedy jest juz za duzo krwi, to zawsze rozganiaja wilki szlauchami. Teraz tez tak bylo, wiesz, akcja w pelni... -No i co? - Zapytala Igrejna. -No i na dalszym planie - westchnal Maks - pojawil sie tam jeden z zastepcow Wojkowa. Raczewski. Od strony widzow nie bylo go widac, stal za tablica... A ja szukalem ujecia perspektywicznego i przypadkowo tego Raczewskiego ujalem w kadr. Na dalszym planie. Z tego powodu Korowko wpadl w histerie. Maksym znowu zamilkl. -Nie rozumiem - powiedziala Igrejna. -Korowko jest durniem - Maks machnal glowa. - Gdyby dyskretnie sam na komputerze te postac wyretuszowal, nikt by niczego nie zauwazyl. A tak wszyscy sie zainteresowali: Za co ten Korowko Markowa tak opieprza? Kto wpadl? Markow wpadl? Aaa, Raczewski wpadl w kadr... Korowko, kiedy sie zorientowal, ze wszyscy sie zainteresowali, zrobil sie calkiem czerwony, myslalem, ze go apopleksja trafi... -I tak nic z tego nie rozumiem. - Igrejna postawila czajnik na plyte. -A ja rozumiem? - Smutno zapytal Maks. - Tajemnica Madryckiego dworu imienia Obywatela Poliszynela. Wszyscy sprawiaja wrazenie, jakby pojecia nie mieli, czym zajmuja sie Raczewski i Fedorow. Jesli ktos chociaz ich imiona nadmieni - Wojkow naklada kary, Wojkow sie wscieka, moze nawet bandytow naslac... Maks zlapal sie na tym, ze wygadal sie niepotrzebnie i zerknal na zone. -A czym to zajmuja sie Raczewski i Fedorow? - Zapytala Igrejna, sprawiajac wrazenie, jakby nie uslyszala poprzednich slow. -Diabli to wiedza. Odprawiaja szamanskie sztuczki ze zwierzetami. Treserzy... -To, o czym kazdego dnia opowiadasz, nazywa sie inaczej - zauwazyla Igrejna. - Nie wyobrazam sobie, jak mozna je wytresowac w ten sposob... zeby one same z siebie sie tak zachowywaly. -Jak? Tak nie po zwierzecemu? Czajnik jeszcze nie gwizdal. Igrejna milczala. -Nie denerwuj sie - energicznie powiedzial Maksym. - Mnie osobiscie ta durna sytuacja niczym nie zagrozila. Ja tak naturalnie mrugalem oczami... Jak calkowity glupiec... -A kiedy filmowales, zauwazyles Raczewskiego? -Oczywiscie, ze zauwazylem... Ale ujecia nie zmienilem. To ujecie bylo bardzo dobre. Rozumiesz, wilcza awanture sfilmowac - to nie pokaz modelek, tam jest zupelnie inny rytm... -A co on wtedy robil? -Kto? -Raczewski. -Hm... Tak jakby nic... Stal. Patrzyl. Oczy niekiedy zamykal. Wargi zagryzal, jednym slowem - denerwowal sie. Tak w ogole... - Maks sie zamyslil. - Dziwna twarz. Jakby przezywal jakis wewnetrzny atak. A kiedy spotykam go w korytarzu - normalny mezczyzna, mlody, przywita sie nawet... -No to zapytaj go, co on tam robil. Maks powoli odwrocil glowe. Popatrzyl Igrejnie w oczy: spojrzenie bylo nader wymowne. Tak moglby patrzec stary saper na dziecko, ktore wlasnie zaproponowalo zabawe w kucanego berka na polu minowym. -Zzzaraza - przez zeby zwymyslala Igrejna. - To ogrod zoologiczny, tak? Czy moze tajny wojskowy obiekt na pustyni Gobi? -Gorzej - glucho odezwal sie Maksym. - Wiesz, jaka kasa za tym wszystkim stoi? A wiesz jakie tam systemy ochrony obowiazuja? -Szkoda zwierzat - powiedziala Igrejna. -Co prosze? -Zwierzat. Ich nikt nie chroni... *** Incydent z rezyserem Korowko zatuszowano. Maksymowi odliczono z wyplaty za "brak kompetencji". Pieniedzy Markow nie zalowal, ale sformulowanie bardzo go dotknelo. Po jakims czasie, przypadkowo, albo i nie, zmienil sie jego kierownik: zamiast pracowac pod zwierzchnictwem Korowki z jego wilkami, Maks znalazl sie pod kierownictwem rezysera Sycza, specjalizujacego sie w filmowaniu krokodyli.-Nie denerwuj sie tak - powiedziala Igrejna, slyszac o skierowaniu Maksa do nowych zadan. - Mozliwe, ze pozniej bedziesz filmowal zyrafy. Albo pingwiny... Tak naprawde Maks wcale nie byl zdenerwowany; uspokajajac go, Igrejna uspokajala sama siebie. Rzecz w tym, ze sama od dziecinstwa nienawidzila krokodyli, nienawidzila i bala sie ich. Nawet opowiesci o tym, jakie troskliwe potrafia byc krokodyle mamy w stosunku do potomstwa, nie byly w stanie wlac w nia ani kropli sympatii do gadow zabojcow. Tymczasem w ogrodzie zoologicznym pojawila sie moda na koegzystencje i krokodyle Rotbard, Odetta, Otylia i Jaszka przezyly mala rewolucje. Do ich basenu bowiem przylaczono sasiedni wybieg-terrarium, w ktorym mieszkaly warany Chip i Dale, przy czym Dale byla samiczka. Maks gorliwie filmowal codzienne zycie krokodyli i nie zastanawial sie szczegolnie, w jaki sposob wspolzycie waranow i krokodyli moze wplywac na notowania rankingowe tych akurat zwierzat. Minelo kilka tygodni, zanim to do niego dotarlo. Krokodylice Odetta i Otylia zlozyly jaja. Ich gniazda znalazly sie na roznych brzegach basenu; krokodylice porzadnie zagrzebaly jajka w kupie lisci, by te - gnijac - zapewnily optymalna temperature dla rozwoju zarodkow. W ciagu kilku dni przestano karmic warany, a koryto krokodyli przeniesiono jak najdalej od gniazd, gdzie byly zlozone jaja. I zaczelo sie to, co rezyser Sycz nazywal "dramaturgia". Rotbard i Jaszka, spokojni ojcowie, lezeli w basenie jak nieruchome klody. Odetta i Otylia, glodne i wsciekle, szukaly sposobu, jak uchronic potomstwo od nienasyconych waranow. Warany doskonale wiedzialy, gdzie znajduja sie krokodyle jaja; jesli jedna krokodylica oddalila sie, aby zaspokoic glod, druga musiala ochraniac dwa gniazda, rozdzielone basenem i w rownym stopniu dostepne dla bystrych i bezlitosnych wrogow. Ranking terrarium krokodyli podskoczyl prawie dwukrotnie. Szczegolny entuzjazm publicznosci wywolala rozpaczliwa proba Otylii, aby zmusic Jaszke do dyzurowania przy gniazdach. -Wszyscy mezczyzni sa tacy sami! - Krzyczala z uniesieniem jakas kobieta. - Rozlozyl sie w sadzawce i lezy a baba niech sie rozerwie! Zebys chociaz pozywienie jej przyniosl, skoro sam na jajach nie siedzisz! Terrarium krokodyli wyposazone bylo w specjalne miejsca dla operatorow i Maks, niczym nie ryzykujac, mogl zawisnac chocby nad brzegiem, albo burozielona metna woda. Emocje, towarzyszace bitwom o jaja, mimowolnie udzielaly sie i jemu. Wystarczylo, zeby waranica Dale, a byla ona po prostu urodzona lowczynia jaj, skierowala sie do basenu, Maks natychmiast lapal ja w kadr, uprzedzajac tym krokodylice i jakby posylajac Rotbardowi i Jaszce niemy wyrzut: co wy robicie, ojcowie!... Warany ukradly i zjadly dwa jaja Odetty i dwa Otylii, zanim Rotbard wreszcie poczul koniecznosc wtracenia sie do akcji. Wyskoczyl z wody jak miecz kary, przed samym nosem bezczelnej Dale; wydawalo sie, ze przelew krwi jest nieunikniony - ale Dale sie wyrwala. Przypadajac do ziemi jak pojazd pancerny, Rotbard pognal za waranica po obcym dla siebie terytorium, ale Chip i Dale byly zbyt sprytne, zeby przyjac wyzwanie do walki. W ich terrarium przewidziane byly - ciekawe kto to przewidzial? - Niedostepne dla krokodyli, bezpieczne miejsca; tutaj wlasnie ukryla sie para zlodziei jaj, a ich obojetne pyski nie wyrazaly ani strachu, ani zlosliwej satysfakcji. I nic dziwnego: czy ktokolwiek widzial zlosliwa satysfakcje na pysku jaszczurzycy?! -I po sprawie - bezdzwiecznie powiedzial Maks. Rotbard, jakby sie opamietujac, wrocil do wody. Odetka i Otylia zastygly, kazda przy swoim gniezdzie; Rotbard ciezko i bezwladnie przewalil sie przez krawedz basenu, a wzbite przez niego bryzgi wody opadly na piasek, na podloge operatorskiej kabiny i na adidasy Maksyma Markowa. *** Tego dnia Maks po raz pierwszy dopuscil sie sluzbowego wykroczenia - wyniosl ze studia dyskietke.Wszystkich pracownikow sprawdzano w portierni, musieli pokazywac teczki, niekiedy takze ich przeszukiwano; mozliwe, ze wlasnie ta ponizajaca procedura sprowokowala u Maksa chec naruszenia prawa. Kto wie, w co przerodzilaby sie awantura, gdyby ktorys z ochroniarzy znalazl dyskietke w kieszeni Maksa. Jednak tym razem kontrole udalo sie obejsc. Na poczatku Maks chcial przylepic dyskietke tasma klejaca do myszki, ukrywajac sie w tym celu w kabinie toalety, jednak sie przestraszyl. Zamigotalo swiatelko kamery obserwacyjnej, umieszczonej przez paranoika Wojkowa na styku dwoch plytek kafelkow. O wiele pozniej dowiedzial sie, w jakie tarapaty o malo nie wpadl, dlatego ze kamery obserwacyjne umieszczono nie tylko w toalecie - byly wszedzie. Z dyskietka w kieszeni Maks wrocil podekscytowany do domu i opowiedzial o wszystkim Igrejnie, choc ostatnimi czasy prawie nie rozmawial z nia o pracy, poniewaz opowiesci o krokodylach sluchala niechetnie. -Na czorta ci to - powiedziala Igrejna po dlugim milczeniu. - Pokaz. Na dyskietce zmiescilo sie wszystkiego kilka fotografii - wyciete kadry sfilmowanego w ciagu kilku ostatnich dni materialu. Najbardziej sugestywne kadry. Waranica kradnaca jajo, pogon krokodylicy, skorupa na piasku, interwencja Rotbarda... -Wiesz, Maks... - powiedziala Igrejna po zastanowieniu. -Chce sama na to wszystko popatrzec... Zaczekajmy z pralka i kupmy bilet, dobrze? *** Maks od dawna wiedzial, do kogo sie zwrocic, jesli chcesz zostac swiadkiem jakiegokolwiek niezwyklego wydarzenia.Oficjalnie utrzymywano, ze wszystko w zoo dzieje sie jakby samo z siebie, z inicjatywy zwierzat; w praktyce kazdy pracownik, zdecydowany kupic bilet zonie albo koledze, szedl do biura i nawiazywal metna rozmowe na temat: "kiedy moglbym zaprosic gosci". I w ten sposob samo z siebie wyjasnialo sie, w jakie dni, w jakich godzinach i przy jakim wybiegu planuje sie najwieksza koncentracje kamer. W przypadku wizyty Igrejny sprawa przedstawiala sie jeszcze prosciej: za tydzien powinny wylegnac sie krokodylatka i nie byla to zadna tajemnica - wrecz przeciwnie, reklamy rozwieszono w calym miescie. Maks nie chcial zapraszac zony "na krokodyle", ale Igrejna nalegala. -To przeciez twoja praca - oznajmila meznie. - Powinnam popatrzec. Dokladnie tak - nie "chce" a "powinnam" Maks skorzystal ze znizki, ktora "Zwierz TV" udzielala raz w roku swoim pracownikom i kupil Igrejnie bilet z miejscowka. Nie bedzie przeciskala sie w tlumie, jeszcze nogi jej podepcza... Do pojawienia sie Igrejny, zadnych krokodylatek jeszcze nie bylo i w ogole istnialo powazne podejrzenie, ze wykluja sie noca albo jutro. I albo ten, kto niedostrzegalnie kierowal krokodylami mial wladze takze nad jajami, albo Igrejnie po prostu nieslychanie sie poszczescilo, ale ledwie zdazyla przyjsc i zajac swoje miejsce, gdy Otylia - a za nia i niektorzy wrazliwi widzowie - uslyszala przyzywajacy krzyk krokodylatek w skorupie (dla wygody publicznosci, nad kazdym gniazdem znajdowal sie czuly mikrofon). Otylia z wzruszajaca niezgrabnoscia rzucila sie ku dzieciom. Publicznosc zaszczebiotala, ocierajac lzy wzruszenia, Otylia pomogla nowo narodzonym wydostac sie z jaj, nastepnie zaczelo sie to, co najbardziej interesujace - trzymajac niemowleta w potwornej paszczy, Otylia zaczela znosic je do basenu i wypuszczac do metnej wody... Wypelniajac rozporzadzenia rezysera Sycza, dzwieczace w sluchawkach, Maks katem oka patrzyl na Igrejne. Raz po raz zaslanialy ja cudze twarze, ramiona i lokcie - ale Maks i tak potrafil rozpoznac, ze zona patrzy z wielka uwaga, w kazdym razie bez obrzydzenia. Otylia przeniosla juz polowe swojego miotu, zadowolona publicznosc klaskala, kiedy w wodzie poruszyl sie Jaszka. Wygladalo na to, ze dla rezysera Sycza jego zachowanie nie bylo zaskoczeniem. -Maks, bierz Jasze w zblizeniu. I prowadz. Jaszka, zdawalo sie, najpierw zwrocil uwage na dzieci, ktorych malenkie oczka byly ledwie widoczne nad ciemna woda. Przez jakis czas je obserwowal. "Czy krokodyle nie pozeraja swoich malych?" - Glosno zapytala jakas kobieta. Potem nagle wyszedl na brzeg i ruszyl ku krzatajacej sie Otylii. Publicznosc na glos snula przypuszczenia: -Bedzie bil? -O! Ojciec sie obudzil! -Ha, sprawdzac bedzie, czy podobne do niego, czy do Rotbarda? Ostatni domysl okazal sie nie tak daleki od rzeczywistosci. Podchodzac do Otylii, Jaszka, nie zwracajac uwagi na ostatnie dwa krokodylatka, lezace na gorce lisci i skorupek, nagle groznie otworzyl paszcze, jak gdyby chcac zjesc malzonke. Otylia wyszczerzyla sie w odpowiedzi. -Maks, bierz calosciowo - szelescil w sluchawkach glos rezysera Sycza. - Dymicz, dzieci w zblizeniu... Dymicz byl drugim "krokodylim" operatorem. Byl jeszcze trzeci - w "Zwierz TV" bowiem do dnia narodzin krokodylatek przygotowano sie starannie. Jaszka naprawde byl rozwscieczony. Przy czym wygladalo na to, ze chodzilo wlasnie o krokodylatka. Chwyciwszy w zeby najblizej stojace male, potrzasal nim przed nosem Otylii, jak potrzasa sie waznym dowodem. -Dzieci! Tak, to dokladnie dzieci Rotbarda! -Nie, tylko ten jeden Rotbarda... Pozostale - jego... -Uspokoj sie, Jasza! Wszystko odbywalo sie na widoku, w jednym basenie - przeciez nie mogla tak cie przechytrzyc! -Barany! To jego dzieci, jego! To baran, wszyscy mezczyzni tacy! Wsrod widzow nastapil podzial na dwa obozy. Jaszka i Otylia wyjasniali sobie swoje stosunki, zapominajac o krokodylatkach. Odetta postanowila sie wtracic; warany, korzystajac z awantury, rzucily sie do gniazda Odetty i ta zostalaby calkowicie bez potomstwa, gdyby nie pojawienie sie Rotbarda. Warany wycofaly sie. Walczac po stronie Otylii, Odetta nie slyszala wezwania wlasnych dzieci. Gora lisci zaszelescila... Maks nie widzial Igrejny. Falujacy, podskakujacy i machajacy rekami tlum zaslanial wszystko. *** -Nie, nie zaluje, ze wydalismy te pieniadze - w zamysleniu powiedziala Igrejna.-W koncu wystarczajaco zarabiam - probowal nadrabiac mina Maksym. - Nie boj sie, ze mnie zdenerwujesz. Jesli masz inne zdanie, to powiedz. -Inne zdanie... - Wymamrotala Igrejna. - Tutaj chodzi o cos innego. Uszczelniali okna przed zima. Igrejna mazala klejem dlugie papierowe pasy, Maks przyklejal je do ram. -Nie wiem - glosno zastanawiala sie Igrejna. - Do czego sie przyczepic? Zdaje sie, jakby cos bylo nie tak... Ale co? Kiedys lubilam ogladac w telewizji "Animal Planet", tam takze pokazywali rozne takie... I krokodyle, i co sie komu podoba... Jak to leci w waszej reklamie? "Naturalne zycie zwierzat z delikatnie wplecionymi elementami tresury"? Nie rozumiem, co mnie tak w tym drazni... -Krokodyle? - Zapytal przypuszczajaco Maks. Igrejna pokrecila glowa. -Nie... Sluchaj, a dlaczego nie biora do "Imperium" malp? Przeciez, zdawaloby sie, malpa - naloz takiej kamizelke i juz jest ranking... -To cyrk - powiedzial Maks. -A to, co sie dzieje w "Imperium", to nie cyrk? -Nie - powiedzial Maks, po chwili namyslu. - Do Wojkowa niekiedy po trzech dziennie cyrkowcow przychodzi. Dyrektorzy, treserzy, showmani... Obiecuja zlote gory, zeby tylko odkryl swoje metody. Maks rozesmial sie. Igrejna pozostala powazna. -Mysle, ze malpki Wojkow specjalnie zostawil na zewnatrz - powiedzial Maks. - Prezent dla biednych, mozna tak powiedziec. Malpy - one i bez "Imperium" sa zabawne. Dzieci chodza, patrza... Wiesz, ze teraz dzieci do zoo bezplatnie wpuszczaja. -Wiem. - Igrejna nagle zamarla utkwiwszy wzrok w swoim pedzelku. - Zrozumialam, co mnie tak rozezlilo. Widzowie. -Slucham? -Widzowie. I wiesz, wydawalo mi sie, ze one nie robily tego ot tak po prostu - one czerpaly z tego przyjemnosc. -Kto? Widzowie? -Nie. Krokodyle, warany... Wszystkie. Pozniej jeszcze postalam obok sloni, obok bialych niedzwiedzi... Wszedzie jedno i to samo. Mialam takie wrazenie, ze dla zwierzat wazny jest ten glupi ranking. Ze skory niemal wylaza, zeby tylko zebrac tlum ludzi. -Zwierzeta? -Aha. -Nie, zartujesz chyba!... Igrejna popatrzyla na niego bez usmiechu: -Zamydlono ci oczy. Wielu rzeczy nie widzisz. Maks nie bez wysilku usmiechnal sie: -"Nie wierz oczom swoim"... -Wiecej nie pojde - cicho powiedziala Igrejna. - Wybacz. Kiedys to wszystko... Krotko mowiac, nie pojde do tego zoo juz nigdy. *** Wojkow wyprzedal zebaty przychowek po zwierzyncach. Rodzice nie rozpaczali - dla krokodyli troska o potomstwo konczy sie, kiedy nowo narodzone krokodylki dostaja sie do zbiornika wodnego.Gady przeniesiono do zimniejszego pomieszczenia. Praca pod dachem okazala sie dla Maksa z jednej strony trudniejsza, z drugiej zas prostsza. Trudniejsza, poniewaz w pawilonie nie bylo specjalnego miejsca dla operatora; prostsza, dlatego ze nie trzeba bylo sterczec calymi dniami na deszczu albo pod palacymi promieniami slonca. Ledwie Markow przyzwyczail sie do nowego miejsca pracy, kiedy znowu przyszlo mu je zmienic. W polowie listopada zostal oddany do eksploatacji nowy obiekt "Limpopo" i tam przesiedlone zostaly krokodyle, ktore znalazly sie teraz w sasiedztwie hipopotamow. Po obwodzie budynku o ksztalcie kopuly biegaly antylopy, oddzielone od niebezpiecznych sasiadow niezbyt solidnie wygladajacym metalowym ogrodzeniem. W goracej, dusznej, cieplarnianej atmosferze technika czasami zawodzila. Maksym pocil sie jak kon i trzymal w szafce stos sportowych koszulek na zmiane, ktore Igrejna kazdego dnia prala i prasowala. O pracy Maksa malzonkowie wiecej nie rozmawiali. Nie mozna powiedziec, zeby Maksa to nie meczylo. "Wychodzi na to, ze robie cos nieprzyzwoitego, o czym niewskazane jest nawet mowic!" - Powiedzial kiedys w gniewie. Igrejna uwaznie na niego popatrzyla - i nic nie odpowiedziala. Poszla prasowac podkoszulki. Maksym czesto teraz widywal sie z Raczewskim i z Fedorowem. Przy spotkaniu pozdrawiali sie - i to wszystko. Obaj zastepcy dyrektora przy blizszym poznaniu okazali sie rowiesnikami Maksa, obaj jednak zachowywali sie niczym wielcy szefowie, a Maksym sam sie nie narzucal: historia z Korowka jeszcze nie odeszla w zapomnienie. Pewnego razu Maks przypadkowo stal sie swiadkiem rozmowy miedzy kierownikami. Zasiedzial sie w kabinie toalety z prostej i niewinnej przyczyny: suwak od dzinsow "wciagnal" skraj koszuli. Bez pospiechu i bez nerwow, Maks staral sie doprowadzic do porzadku, kiedy uslyszal kroki i w toalecie zapachnialo droga woda kolonska. -To naturalne - rozlegl sie gluchy glos, w ktorym Maks z przerazeniem rozpoznal glos Wadima Raczewskiego. - Tak samo naturalne, jak dla ciebie zjesc kanapke z kielbasa. To natura! Prawa przyrody! -A p-pamietasz, jak mi opowiadales o kurczetach? - To byl nerwowy, troche sie jakajacy glos Denisa Fedorowa. - Ze przeciez dzieci... -Nie, powiedz mi: czy prosisz dzieci, zeby sie odwrocily, kiedy jesz kanapke z kielbasa? -A-a, twoje rankingi spadly, a d-do tego jeszcze przy wszystkich punktach... -Nie plec glupstw! - Raczewski zawiesil glos. - Niczego od ciebie nie potrzebuje, nawet zgody... -Antylopy sa m-moje... -Jakie, do diabla, antylopy... -Skandal... -Urzadzimy to tak, zeby wygladalo na nieszczesliwy wypadek... -Cicho! Obaj zamilkli. Dopiero teraz zdali sobie sprawe, ze toaleta jest miejscem publicznym i jedna kabina jest zamknieta. Nastapila cisza; Maks oblal sie zimnym potem. Na szczescie Raczewski i Fedorow nie zaczeli wylamywac drzwi, nie zaczeli nawet dopytywac sie, kto jest w srodku. Po prostu wyszli, nie mowiac do siebie wiecej ani slowa. *** Minely dwa tygodnie. Rankingi w "Imperium" utrzymywaly sie na "zimowym" poziomie, to jest ponizej sredniego. Maks zauwazyl, ze krokodylom dawano niewiele jedzenia.Jaszka sie denerwowal. Odetta sie awanturowala. Rotbard nie wychodzil z wody - sliska zielona kloda. Do malenkiego stada antylop, biegajacego po terenie, dolaczyly trzy albo cztery nowe zwierzeta - cienkonogie, mlode, pelne wdzieku. I jeszcze z jakiegos powodu kilka zwyczajnych domowych koz, ktore w zespole "Limpopo" wygladaly jak dzikie. Wokol pary melancholijnych hipopotamow na zmiane krecili sie to Fedorow, to Raczewski. Maksym nabral przyzwyczajenia zachodzic po drodze z pracy do pubu na rogu i wypijac stopiecdziesiatke. Igrejna marszczyla nos na jego widok, niczym na widok krokodyla. "Urzadzimy to tak, zeby wygladalo na nieszczesliwy wypadek". To zdanie wciaz chodzilo Maksowi po glowie. Gdyby podzielil sie z Igrejna - byloby mu latwiej, ale zona jasno dala do zrozumienia, ze o stanie spraw w jego obecnej pracy sluchac nie chce... Kiedy w niedziele na dziennej zmianie pojawili sie oprocz Maksa jeszcze dwaj operatorzy, podswiadomie wyczul napiecie. Zmiana prawie dobiegla konca i nic sie nie stalo; Maks juz zaczal marzyc, jak wezmie prysznic i przebierze sie, jak dotrze do pubu i poprosi znajoma bufetowa o swoja zwyczajowa dawke uspokajacza, gdy nagle w pawilonie terrarium pojawila sie koza. -Uwaga wszyscy - rozlegl sie w sluchawkach glos rezysera. Publicznosc sie ozywila: -Ej, a ta skad sie tu wziela? -Uciekaj kozko, bo cie zezra! Jeszcze niczego nie rozumiejac, Maksym wzial koze w kadr - planem amerykanskim. Woda w basenie zafalowala miekkimi faldami. Koza zupelnie bezmyslnie podchodzila coraz blizej do brzegu basenu. -Druga kamera - na wode - rozporzadzal rezyser. - Pierwsza kamera - na koze. Publicznosc zaczela krzyczec. I Maks zapragnal krzyknac - ale on byl operatorem, dobrym operatorem, i pracowalby z pelna dyscyplina, zapewne, nawet w rejonie dzialan wojennych. Woda wystrzelila do gory. Koza zdazyla zabeczec i odskoczyc. Zeby Rotbarda zamknely sie na jej biodrze. Maks doskonale wiedzial, ze raz zacisnieta paszcza krokodyla zdobyczy nie wypusci. Na piasek pawilonu trysnela krew. Tlum sie zakolysal - ktos odskoczyl od barierki, ktos, przeciwnie, przechylil sie do przodu. Rotbard rzutko zaciagal koze do basenu, a na pomoc spieszyly mu Odetta, Otylia i Jaszka. -Pracujemy! - Mowil w sluchawkach rezyser Sycz. - Pierwsza kamera, zblizenie! W tym momencie nastapil tak zwany "drugi punkt zwrotny" dramaturgii wydarzen. Z sasiedniego wybiegu do basenu podbiegl hipopotam. Maks pierwszy raz w zyciu widzial, jak hipopotamy biegaja. Wiekszosc publicznosci takze. Umiejetnosci hipopotama przekraczaly wszelkie wyobrazenie. Mknacy po stepie czolg robi mniejsze wrazenie. Hipopotam rzucil sie na krokodyla i Maks cala sekunde byl pewien, ze teraz Rotbard zostanie rozdeptany. Koza dawno nie dawala znakow zycia; tasma rejestrowala scene starcia krokodyla z hipopotamem - niebywale widowisko! Wreszcie Rotbard odszedl w poczerwieniala wode "z niczym". Hipopotam, tracajac pyskiem trupa kozy, jakby staral sie przywrocic ja do zycia. Daremnie. Ze sluzbowych wejsc wyszli nagle mlodzi ludzie w specjalnych kombinezonach, ze szlauchami w rekach. Kogo oni chcieli przestraszyc strumieniem wody? Krokodyle? Hipopotama? Nastepnego dnia pracownik, rzekomo odpowiedzialny za to, ze pozostawil otwarte drzwi klatki, w ktorej znajdowala sie koza, zostal zwolniony dyscyplinarnie. Wiele gazet wydrukowalo sprawozdanie o dziwnym i przerazajacym wydarzeniu w ogrodzie zoologicznym: hipopotam przyszedl na pomoc kozie, ale bylo juz za pozno! Ranking "Limpopo" wzrosl do niebywalego, nawet jak na okres letni, poziomu. A Maksym Markow przyszedl do domu pijany i wszystko opowiedzial Igrejnie. *** -Nic nie mozna zrobic - z przykroscia powiedzial adwokat. - Najwyzej sprobowac dowiesc, ze podpisal pan dokumenty pod przymusem...-Podpisalem je z wlasnej woli - powiedzial Maksym. Adwokat wzruszyl ramionami. -Co was podkusilo... Nie, prosze panstwa, nie wezme tej sprawy. Maksym i Igrejna pozegnali sie i wyszli. To byl juz trzeci adwokat, do ktorego sie zwrocili; oczywiscie, gdyby mieli jakies uklady, znajomych, chociazby jakies doswiadczenie - mozliwe, ze osiagneliby wiecej. Albo nie. Igrejna milczala przez cala droge do samego domu. Przebrali sie, umyli rece i usiedli do stolu w kuchni. Postawila czajnik na plyte. -Wybacz - powiedzial Maks. -Glupstwo - odezwala sie Igrejna. - Nie nalezy zalowac. Potem zobaczymy... I zamyslila sie. *** Na przelomie wiosny i lata "Imperium zwierzat" otworzylo kilka "Pokazow milosci" - jeden za drugim. Liderem wiosennego rankingu ogladalnosci zrobiono cietrzewia: zgodnie z wola pracownikow zoo w klatce z piecioma samcami znalazla sie jedna niepozorna kurka. Wojujac o jej serce, ptaki dopuszczaly sie wszystkiego. Dzialania, zaczynajace sie jako niewinny "konkurs piesni i tanca", przemienily sie w swoja karykature, pograzajac sie w intrygach; solistom, ktorzy na minute zawojowali uwage kurki (i publicznosci), konkurenci, jakby przypadkiem wrzucali na glowe poidla z blotnista woda i brodziki dla pisklat. W repertuarze byly popychania, szczypania, uderzenia dziobem. Ostatecznie outsider, zalosny z wygladu, ktory nie dospiewal do konca ani jednej arii, "plunal" na konkurs i zabral sie do gwalcenia kurki w ciemnym kacie klatki, a czworo jego towarzyszy, zobaczywszy to, przeksztalcilo moment bezprawnej milosci w ohydna jatke i smietnisko dobrych obyczajow.Po skandalu namietnosci w ptaszarni, cietrzewie zostaly spisane na straty, a rankingowe pierwszenstwo przechwycily jelenie: ich dlugi i waski wybieg przeksztalcil sie w rykowisko. -Dlaczego tak bywa - zastanawiano sie wsrod publicznosci - ze ni to ladna ni zgrabna, a mezczyzni za nia tak sie ogladaja. "Ni ladna ni zgrabna" byla samica jelenia Elli, rzeczywiscie niepozorna, z ludzkiego punktu widzenia, ale nadzwyczaj pociagajaca dla samcow swojego rodzaju. Kazdego dnia na wybiegu jeleni stukaly rogi: o przychylnosc Elli walczono zaciekle i brutalnie. Szybko wylonili sie dwaj liderzy, ktorzy wielokrotnie sprawili ciegi pozostalym pretendentom: tych zuchow zwano Agat i Zefir. Elli zachowywala sie oburzajaco, dawala nadzieje i jednemu i drugiemu, jakby umyslnie prowokujac potyczki. A po bitwie nigdy nie zalowala pokonanego: od razu zapominala o jego istnieniu, nadskakujac zwyciezcy. Konserwatywni dorosli w tym momencie proponowali dzieciom patrzec gdziekolwiek, byleby nie na wybieg jeleni... Agat zwyciezal czesciej. Sily Zefira wyczerpaly sie; Agat, utwierdziwszy sie w swojej przewadze, przechadzal sie w burzy oklaskow i publicznie rozkoszowal sie miloscia z Elli. Ale pewnego dnia Zefir "zmowil sie" z juz odrzuconymi pretendentami i napadli na Agata w czterech: stroze musieli interweniowac, zeby nie dopuscic do zabojstwa. Publicznosc wspolczula Agatowi, oburzala sie na perfidie Zefira i czekala, co teraz bedzie z Elli; obojetna kokietka w mgnieniu oka zostawila przegranego i dzielila radosc zwyciestwa nie tylko z Zefirem, ale i z trzema jego towarzyszami. -Lajza! - Krzyczano w tlumie. -Czego krzyczysz, chlopie - odzywali sie inni dobrodusznie. - U nich tak jest przyjete, spojrz, one wszystkie rogate... Obok basenu krokodyli postawiono wielka klatke z kanarkami. Ptaki w koncu jakos przywykly do przerazajacego sasiedztwa i nie dretwialy ze strachu co chwile; krokodyle po kolei podchodzily do klatki i odgrywaly etiude pt.: "Chce kanarka, ale nie wiem jak go dostac" Ogladalnosc krokodyli nie rosla, ale i odczuwalnie nie spadala: filmik z krwawymi przygodami Rotbarda wyswietlany byl nie tylko na "Zwierz TV". Ani Raczewski ani Fedorow wiecej Maksyma nie spotykali. Stojac na operatorskim "mostku" dlugo wpatrywal sie w wode; na powierzchni kolysaly sie lodygi roslin, liscie lilii wodnych, jakies egzotyczne kwiaty; Maks nie szukal wzrokiem krokodyli. Jednak wkrotce okazalo sie, ze krokodyle szukaly jego. *** Na poczatku wszystko wydawalo sie przypadkowe: Maks patrzyl w wode, Rotbard patrzyl na Maksa. Maks przenosil wzrok, przypatrywal sie liliom wodnym, sprawdzal kamere; Rotbard lezal w wodzie, tam, gdzie padal cien Maksyma. Od jego spojrzenia, bezwzglednego i bezlitosnego, Maksowi po plecach przebiegl zimny dreszcz.Niekiedy do Rotbarda dolaczaly Odetta albo Otylia. Niekiedy Jaszka. Rozdziawialy paszcze, jakby szydzac: po kolei odchodzily do klatki z kanarkami, i szczebiot za stalowa siatka momentalnie milknal. Pewnego razu Maks zobaczyl, jak Rotbard poslal na swoje miejsce Odette. Do kanarkow, jakby na dyzur. Ledwie rozroznialne w wodzie poruszenie, ledwie doslyszalny dla uszu dzwiek - i Odetta poza kolejnoscia poszla zabawiac widzow, a Rotbard zostal, by patrzec na Maksa. Ale dziwna rzecz: wystarczylo, zeby Markow podniosl kamere, zeby utrwalic to spojrzenie, a krokodyl momentalnie odwrocil sie i poplynal w strone brzegu. Maks zostawil kamere. Krokodyl wylazl na piasek, znowu popatrzyl Maksowi w oczy i ostroznie przesunal lape, wydrapujac nierowna linie. Wygladalo to zabawnie - jakby krokodyl rysowal, ale kiedy Maks wzial Rotbarda w kadr - ten znowu sie odwrocil, przejechal brzuchem po piasku i dal nura do basenu. -A to dran - powiedzial Maks glosno. Po zakonczeniu pracy i przebraniu sie, na przekor zwyczajowi, wrocil do krokodyli. Stanal przy barierce, posrod widzow. Mimo powszedniego dnia i bardzo sprzyjajacej pogody, ludzi przed basenem bylo wystarczajaco duzo i czytnik rankingu krecil sie, trzeba powiedziec, calkiem sprawnie. Maks stal cicho, niczym sie nie zdradzajac, ale Rotbard i tak uchwycil oczami jego wzrok. Powoli, jak ciezka lodz podwodna, podplynal do brzegu, polozyl pysk na piasek i zaczal wpatrywac sie w Maksa. *** -Dlaczego on na mnie patrzy?!Igrejna, ktora caly dzien przesiedziala w naukowej bibliotece, tarla piastka poczerwieniale oczy: -Przepracowales sie... Chyba nie chce cie zezrec, jak te koze. -Ale on patrzy. Zapamietal mnie. Igrejna przeciagnela sie: -Popros, by przeniesli cie do sloni. Albo lepiej - do zyraf... A chocby i do oslow! -On rozumie, kiedy krece film, a kiedy po prostu patrze. -Jesli wilki w labiryncie ukladaja piramidki, dlaczego krokodyl nie mialby orientowac sie w technice filmowania? -Piramidka jest potrzebna do rankingu. A ja dla ogladalnosci nie jestem potrzebny, jestem tylko fragmentem pomieszczenia... -To ten sam krokodyl? Zdrowy jak kon? -Tak. Rotbard. Igrejna wzdrygnela sie, jakby z zimna. Nic nie powiedziala. *** W dalekim kraju, w nocy glebokiej jak ton oceanu, za stolikiem na brzegu podswietlonego basenu siedzial mlody czlowiek o nieprzyjemnym, strasznym wyrazie twarzy. W niewielkiej odleglosci, ukryte przed wzrokiem, brzmialy mlodziencza namietnoscia skrzypce i flet. W matowym swietle reflektorow tanczyla polnaga Mulatka; jej ciemne, lsniace cialo, blyszczalo niczym tafla wody.Kelnerzy przeslizgiwali sie w tlumie, na podobienstwo szarych wielorybow. Mlody czlowiek palil, strzasajac popiol do talerza z niedojedzona watroba rekina. W powietrzu pachnialo sztormem; nie dalej niz sto metrow od stolika, za krzakami magnolii, ocean ze wsciekloscia uderzal o kamienie. Na stoliku, przed mlodym czlowiekiem, migotal plomyk swieczki, plywajacej w ogromnej muszli z masy perlowej; obok palila sie jeszcze jedna, nierzeczywista, na ekranie laptopa. Sasiednie stoliki pustoszaly. Nieopodal, na przeciwleglym brzegu basenu, plywaly w gestym, aromatycznym powietrzu czyjes twarze nad bialymi kolnierzykami, roznobarwnie poblyskiwaly brylanty w rozowych kobiecych uszach, glosy mieszaly sie roznymi jezykami, niczym paplanina papug w ogrodzie zoologicznym... Mlody czlowiek bolesnie pokrecil glowa. Przetarl dlonmi twarz; papieros, zapomniany w popielniczce, umieral daremnie. Starszy kelner, przygladajacy sie dziwnemu klientowi juz poltorej godziny, bezszelestnie podmienial popielniczke. Wrocil do bufetu, gdzie nad glowa barmana wisial wypchany krokodyl, wykonany z porazajaca maestria. -Co on pali? - Zapytal barman kacikiem ust. Kelner ledwie zauwazalnie kiwnal glowa: wieloletnie doswiadczenie i czuly wech pozwalaly mu okreslac wlasciwosci tabakowego dymu przy pierwszym wdechu. Zawartosc zdobytej popielnicy przedstawiala soba tylko resztki drogiego papierosa; tymczasem mlody czlowiek na brzegu basenu siedzial, trzymajac sie za glowe i kiwal w rytm muzyki. Barman umial czytac z ust - gdyby jezyk, ktorym mlodzieniec rozmawial sam ze soba, byl mu znany, umialby rozroznic oddzielne slowa: -P-pusto... gdzie sie wszyscy podziali... hypofiz... Powiazania... Mysl, Denia, dalej, obudz sie... Przysunal sie do laptopa. Na ekranie pojawil sie tekst, przeplatany pstrymi wysepkami obrazkow i schematow; mlody czlowiek wyszczerzyl sie, jakby zobaczyl tam testament wroga. Jego twarz, podswietlona latarniami, swieca i ekranem, wywolala u starszego barmana uczucie deja vu. Gdzie, kiedy widzial te twarz? Taka straszna, taka znajoma... Gdzie, kiedy? Klienci z odleglego stolika odwrocili jego uwage. Przyjal uzupelnienie zamowienia, przekazal notatke do kuchni i przygotowal rachunek. Zauwazyl, ze mlody czlowiek na brzegu basenu jak siedzial z nosem w ekranie, tak siedzi, tylko teraz na jego nosie, przedtem suchym, poblyskiwaly krople potu. -Zar-raza! Wlasciciel laptopa walnal piescia w stol, az podskoczyla swieca, i popielniczka i co bardziej nerwowi goscie. -W czym moge panu pomoc, sir? -W n-niczym - mlody czlowiek patrzyl ciezkim i zimnym wzrokiem. - Zostawcie mnie w sp-pokoju. Zamknal komputer i podniosl sie zza stolika. Rozejrzal sie nieprzytomnie, ruszyl w kierunku basenu i tak jak stal, w ciemnym eleganckim garniturze, w krawacie, ktorego cena siegala tysiaca dolarow - kelner mial wprawne oko! - W blyszczacych, lakierowanych pantoflach, zwalil sie do akwenu. Podniosly sie bryzgi wody. Na drugim koncu basenu zasmiala sie kobieta. Mlodzieniec plynal, podswietlony z dolu, rekawy i nogawki spodni rozpostarly sie w wodzie jak na silnym wietrze. Kelner patrzyl, porazony - sam w przeszlosci byl dobrym plywakiem, ale nigdy nie widzial takiego stylu: dziwny klient trzymal nogi razem i, prawie nie zginajac kolan, mocno wyginal sie z boku na bok. Kelner nigdy by nie uwierzyl, ze czlowiek w takim polozeniu jest w stanie utrzymac sie na wodzie - jednak mlodzieniec plynal, podobny do ogromnego gada, a za nim ciagnely sie dwie rozchodzace sie fale. Doplynawszy do srodka basenu, plynacy odwrocil sie na plecy. Ujrzawszy jego twarz, kelner wzdrygnal sie i odwrocil. -Potrzebna pomoc? - Zapytal olbrzym z naszywkami ochroniarza. Kelner pokrecil glowa i odszedl do bufetu; barman zadziwial jakies panie cudami swojej sztuki, a roznobarwne strugi, z roznych rozmiarow butelek wily sie wokol niego jak zmije wokol fakira. Sam nie wiedzac dlaczego, kelner podniosl wzrok nad glowe barmana... -Boze wszechmogacy - wymamrotal, czujac jak wszystkie wlosy staja mu deba. Patrzyl na niego wypchany krokodyl, patrzyl ciezkim i zimnym wzrokiem. Kelner nareszcie pojal, kogo przypomina mu nerwowy klient. Posrodku basenu cienko zagral telefon. Plywak, jakby nieswiadomy tego gdzie sie znajduje, zdjal z paska komorke: -Tak... Kapie sie. K-kapie sie, mowie... W basenie... Nie - stal teraz w wodzie pionowo jak konik morski. - Tak. Nadzwyczajnie, tworczo, nowe, rozumiesz, idee... Tabunami... Mysle, moze by tak artykulik wysmarowac? Tak, w "Nature"... zartuje. Zartuje. Co?! Kilkoma silnymi rzutami ciala dotarl do brzegu basenu i chwycil sie za krawedz: -Nie chrzan, Wadka! To niemozliwe... Co? N-tak... To wszystko. Wylatuje. W-wylatuje, powiedzialem, to wszystko... I upuscil telefon. Ten, niczym srebrzysta rybka zesliznal sie na dno i tam juz pozostal, bez zycia. *** Dzien zaczal sie jak zwykle. Z rana przy wejsciu do "Imperium" utworzyla sie kolejka; otworzonych bylo rowno dziesiec okienek kasowych, wpuszczajac lejace sie potokiem pieniadze. Widzowie - wsrod przyjezdzajacych, jak zwykle w soboty, wielu bylo spoza miasta, przybywali tylko na jeden dzien skuszeni "zwierzeca" atrakcja - ruszyli w kierunku wybiegow, wolier i klatek, gdzie zaczynala sie codzienna praca: wspolzawodnictwo, intrygi i spory, ustalanie wzajemnych hierarchii, draki, potyczki, starcia i cala reszta.Z jednym tylko wyjatkiem: krokodyle tego dnia nie wyszly z wody. Lezaly klodami w baseniku i nie zwracaly uwagi na publicznosc. -Co za oszukanstwo! - Oburzali sie widzowie. - Za co my placimy? Hipopotamice, ulokowane po sasiedzku z krokodylami, zawiesily toczone w tym czasie walki w blocie. Wyszly z jamy i polozyly sie daleko od barierki ogonami do odwiedzajacych. Slon Rawi nagle nerwowo zatrabil. Dzwiek byl naprawde dziki, uslyszawszy go widzowie przestraszyli sie, ale jednoczesnie z radoscia czekali na kontynuacje spektaklu - jednak slon wybral sie w daleki kat zagrody i stal opusciwszy nisko glowe. W drugim kacie wybiegu sloni takze obojetnie zastygly Szaszi i Gwiazdeczka. Do administracji "Imperium" dotarly pierwsze skargi. -Przyjechalismy z synem z Achtubinska, specjalnie do waszego zwierzynca - krzyczala w kierunku okienka jakas rozwscieczona dama. - Zaplacilismy! To oszustwo, tak naciagac ludzi! Wsrod tlumu jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki pojawili sie dziennikarze. Wezwali Wojkowa, wyrywajac go, niezadowolonego, z prezentacji jakiegos kolorowego czasopisma. Wojkow blyskawicznie ocenil sytuacje i rzucil sie na poszukiwanie Raczewskiego i Fedorowa. Niestety, pierwszy tego dnia mial wolne, drugi odpoczywal za granica. "Imperium" szybko zostalo oczyszczone z odwiedzajacych, do czego przyszlo wzywac specjalny oddzial policji, poniewaz niektorzy widzowie nie chcieli wyjsc. W poludnie w "Imperium" nikogo juz nie bylo, oprocz pracownikow ogrodu zoologicznego i wspolpracownikow "Zwierz TV". Koncowke roboczego dnia spedzili w gabinetach, pomieszczeniach z aparatura i palarniach, polglosem pytajac jeden drugiego: "Co dalej?" Czy nie stracimy pracy - obawa rysowala sie na wielu twarzach. Znajac podejrzliwosc Wojkowa wszyscy mowili tylko o lowieniu ryb, szmalu i pozostalych neutralnych tematach. Maksym Markow wloczyl sie po opustoszalym ogrodzie zoologicznym. Zagladal do klatek i wolier, i na wybiegi; wszedzie panowala senna apatia. Niekiedy jakies zwierze machnelo ogonem, odganiajac muchy. Tylko Rotbard - Maksym byl tego pewien - poruszyl sie w basenie wlasnie dlatego, ze Markow podszedl do ogrodzenia. I znowu zaczal wpatrywac sie w oczy operatora, ale Maks nie podchwycil zabawy w przepychanie sie spojrzeniami - odszedl sam, nie czekajac na dalszy rozwoj tej gry... Internetowe portale rozniosly nowine. Papierowe media podchwycily temat. W kilku wieczornych programach telewizyjnych pojawil sie naglowek: "Tresowane zwierzeta, bedace chluba Imperium zwierzat, urzadzily strajk". Fedorow przylecial w nocy. Wczesnie rano do Maksyma zadzwonili z ksiegowosci i powiedzieli, ze ma wolne - zgodny z prawem platny urlop, tygodniowy. -Czyzby naprawde bylo juz po wszystkim? - Niedowierzajac, pytala sama siebie radosna Igrejna. - Koniec "Imperium" Wojkowa? Maks milczal. Nie chcial rozwiac jej nadziei. *** Pierwszego dnia urlopu Maks z Igrejna urzadzili piknik, najedli sie szaszlykow i nawet troche sie poopalali.Drugiego dnia zrobili generalne porzadki w mieszkaniu. Trzeciego dnia poszli do kina; potem Igrejna musiala pojsc do biblioteki, a Maks, ktory zostal sam, z lekka stracil humor. Intensywnie pocwiczyl z hantlami, wzial prysznic, popstrykal pilotem przerzucajac kanaly telewizyjne, potem wstal, ubral sie i wbrew sobie powlokl sie do zoo. Na portierni uprzejmie go zawrocili. Jest pan przeciez na urlopie, mlody czlowieku? No to idz pan sobie, odpoczywaj. Maksym obszedl wokol ogrodzenia, starajac sie wypatrzyc w parkanie jakas dziurke, ale daremnie - latwiej byloby wsunac palec w betonowa sciane. Co wiecej - nie tylko on byl taki sprytny, wokol grupami walesali sie gapie i policyjny patrol od czasu do czasu grzecznie prosil, aby zejsc z trawnikow. Maks wrocil do domu i zadzwonil do rezysera Sycza. Ten, sadzac po glosie, byl z lekka pijany i bardzo nie w sosie; kategorycznie odmowil rozmawiania o czymkolwiek. Urlop - rzecz swieta! Samopoczucie Maksa bylo coraz marniejsze. Nie to, zeby tesknil za Odetta, Otylia, Jaszka i, osobliwie, za Rotbardem, ale cos takiego zagniezdzilo sie w jego duszy, ciemnego, kosmatego i szorstkiego zarazem, jakies takie uczucie, nie zmartwienia, a raczej winy. Jakby to on, Maks, zrobil jakies swinstwo, sam o tym nie wiedzac. Albo prawie zrobil. *** -Dzwonili z pracy do ciebie - powiedziala Igrejna nastepnego dnia, kiedy Maks przestapil prog z cwiartka chleba w pasiastej torbie. - Powiedzieli, zebys przyszedl jutro na pierwsza zmiane.Jej mlecznobiala twarz prawie swiecila w polmroku korytarza. -A co jeszcze powiedzieli? - Maks mechanicznie odgryzl czarna aromatyczna pietke chleba. -Nic. "Zwierz TV" wznawia prace w poprzednim zakresie - Igrejna usmiechnela sie krzywo. Maks przezuwal. *** Nastapilo ogolne bratanie sie. Pracownicy, ktorzy nie widzieli sie piec albo szesc dni, witali sie, jak wojska sojusznikow na Elbie. Powietrze dzwieczalo od poklepywania po ramionach i po plecach; na glos znowu niczego nie mowili, i tylko po wyjsciu na odkryta przestrzen miedzy wybiegami, Witia Smirnow, operator dzwieku, wymamrotal przez zeby:-A czy to prawda, ze oni im jesc w ogole nie dawali? Kto nie pracuje, niby, i tak dalej...? -Przestan - Markow zmarszczyl brwi. -Z nich zrobi sie - znowu wymamrotal Witia - slyszalem, co... I przerwal. Przy samej krawedzi basenu krokodyli stal Denis Fedorow, chorobliwie zolty, wychudly, z szerokim usmiechem na twarzy. Machal gadom reka - wesolo, po przyjacielsku. *** Jesienia na czele rankingu ogladalnosci "Imperium" stanely... Osly. Kto by pomyslal!W nowiutkim, przestronnym wybiegu - osly bowiem dopiero miesiac temu zostaly przeniesione z glownego terytorium do "Imperium" - ustawione byly dwa kolowroty, troche podobne do drewnianych kol mlynskich. Obiekty te wprowadzano w ruch sila miesni. Do kazdego kolowrotu wprzegano po piec oslow. Po sygnale zaczynala sie praca: osle druzyny musialy obrocic swoje kola jak najwiecej razy. Dwa zespoly oslow trudzily sie ze wszystkich sil, widzowie dopingowali, biezace rezultaty wyswietlane byly na tablicy Jednak najbardziej interesujace rzeczy zaczynaly sie pozniej. Przegrany zespol byl pozbawiany kolacji i zamykany w ciasnej klatce, a w tym czasie, zwycieska druzyna, na tym samym wybiegu, za zelazna siatka, hulala po laczce i delektowala sie kolacja. Malo ktory osiol zwyciezca powstrzymywal sie od drwiny, od pogardliwego gestu w kierunku przegranych; na zwierzeta stloczone w klatce lecial piasek i trociny, plwociny i strumienie moczu. Wtedy posrod zgnebionych i glodnych zwierzat rozgrywalo sie wstrzasajace przedstawienie, ktore widzowie nazywali "analiza przyczyn upadku". Osly szukaly winnego, znajdowaly go szybko i zaczynaly karac. Roslinozerne zwierzeta przejawialy niespotykana drapieznosc; kopaly i kasaly ofiare do krwi. Kiedy "analiza" zachodzila juz za daleko, na horyzoncie pojawiali sie sprzatacze z przeciwpozarowymi szlauchami w rekach i ochladzali swiety gniew karzacych, udzielali ofierze pomocy weterynaryjnej i znowu zamykali ja w ciasnej klatce. Po kilku dniach zawody powtarzano. Bilety z miejscami na "osle dni" szly w podwojnej cenie. Maks w skrytosci ducha cieszyl sie, ze nie posluchal Igrejny i nie poprosil o przeniesienie do pracy "przy oslach". W basenie krokodyli bylo wzglednie cicho. Tylko Rotbard ledwie dojrzal Maksyma, podplywal i zaczynal patrzec. *** Mezczyzna wypadl z drzwi windy, Maks ledwie zdazyl podstawic mu ramie. Czuc bylo od niego woda kolonska, koniakiem, papierosami i kwasnym potem - specyficznym potem smiertelnie przerazonego czlowieka.-Aaaa - powiedzial ten, ktory wypadl. - T-to ty... Ten koles, ktory filmuje krokodyle... -Wadim... - Zaczal Maks i pojal, ze wlasciwie nie zna tego czlowieka. Przeciez nigdy nie zamienil z Raczewskim dwoch slow, poza rytualnym "Dzien dobry - Do widzenia". -Jestesmy baranami - powiedzial Raczewski, a w jego glosie nagle przebila pijacka zalosc. - Myslelismy, ze to one sa baranami, kozlami, durniami z rogami, z kopytami... A to my. Boze, co mysmy narobili! I zaczal szlochac. Maksym zaciagnal go z powrotem do windy. Przycisnal guzik z piatka - na piatym pietrze miescila sie administracja. Wyszedl na placyk posrod luster i potegujacych blask chromowanych elementow wyposazenia. Pierwszy z napotkanych goryli, z licznej brygady ochroniarzy, jednym rzutem oka ocenil sytuacje i zareagowal wlasciwie; przejal z rak Maksyma bezwladne cialo cennego pracownika i, nie zapomniawszy zapytac Maksyma o imie i stanowisko, powlokl gdzies pijanego Raczewskiego po miekkim dywanie korytarza. Przywidzialo sie Markowowi, czy tez nie, ale w glebi korytarza otworzyly sie drzwi i pojawila sie w nich postac bardzo podobna do Wojkowa. Zreszta z takiej odleglosci mogl sie pomylic. *** -Markow!Maks obejrzal sie. Okolo piecdziesiecioletni mezczyzna, o wygladzie alkoholika w pierwszym stadium uzaleznienia, nazywal sie Piotr Iwanowicz i pracowal w dziale gospodarczym ogrodu zoologicznego. -Nie pokwitowales odbioru roboczego ubrania! -Aaa - powiedzial Maks, starajac sie skojarzyc fakty, gdzie i kiedy powinien byl pokwitowac. - Ja, to... Piotr Iwanowicz przywolal go palcem. Maks bezwiednie podszedl. -Za ubranie robocze - znaczaco powiedzial kierownik dzialu gospodarczego. I wlozyl w dlon Maksa skrawek papieru. Maks tepo kiwnal glowa. Popatrzyl w slad za odchodzacym kierownikiem; mechanicznie wsunal papierek do kieszeni. Po wyjsciu z zoo, na ruchomych schodach zjezdzajac do metra, przeczytal napisane drukowanymi literami slowa: "Kuznia, 19:00" -A niech to! - Z zaklopotaniem wymamrotal Maks. - Stirlitz sie znalazl... *** Do kawiarni "Kuznia" jednak poszedl. Co prawda spoznil sie pietnascie minut. Bylo to typowa, przecietna, nierzucajaca sie w oczy kawiarenka. Maks pamietal jej nazwe tylko dlatego, ze jakis miesiac temu swietowali tutaj czyjes urodziny, chyba rezysera Sycza. Byla cala kupa narodu i Maks z Igrejna tez przyszli...Piotr Iwanowicz tez byl. Maks przypomnial go sobie teraz calkiem wyraznie. Wszedl, usiadl przy wolnym stoliku i zamowil kawe. Z sufitu zwisaly pseudoswiateczne anielskie wlosy, kolyszace sie pod strumieniami wentylatorow, jak fredzle na dzinsach hipisa. W glosnikach dudnil pop sprzed paru sezonow. W domu czekala Igrejna, ledwie zdazyl ja uprzedzic, ze sie spozni. Przyniesiono kawe. Na szczescie, nic strasznego; oczekiwal gorszej, a te kawe jak najbardziej mozna bylo wypic. W koncu, dlaczego by nie mial lyknac troche kofeiny i wrocic do domu, poki jeszcze pora, poki nic sie nie stalo? Obok zaszuralo odsuwane krzeslo. Maks odwrocil glowe; Piotr Iwanowicz plasnal na plastikowe siedzenie jak zaba na listek lilii wodnej: -Witaj, zwierzecy operatorze... Jeszcze nie zdazyles zapalic? *** -Nie wierze - powiedziala Igrejna.Maks napalil sie tytoniu az go rozbolala glowa i wypil chyba z piec filizanek mocnej kawy Teraz nie chodzil po mieszkaniu, a wrecz latal jak niesiony wiatrem lisc. -Nie wierze - Igrejna przylozyla piesci do skroni. - Boze... Boze... Kraj szalencow... -Ja sam tez jestem szalony - pokornie zgodzil sie Maks. -Chcesz, to kupie ci bilet i sama zobaczysz? Mamy wiele nowosci: dziobaki, jenoty, osly nawet... Igrejna odpowiedziala spojrzeniem, ktore ciezarem dorownywalo niemal spojrzeniu krokodyla Rotbarda. *** Zanim zaczely sie szkolne wakacje, w "Imperium" stworzono jeszcze jedna atrakcje: "Druzyne". Druzyna zlozona z roznych zwierzat, umieszczonych w skomplikowanie skonstruowanym wybiegu klatce, musiala walczyc o jedzenie, picie i terytorium.W dzieciecych bajkach o zwierzetach czesto spotyka sie historie o tym, jak zwierzeta pomagaja sobie nawzajem. Uczestnicy "druzyny" zmuszeni byli wprowadzic te historie w zycie - dla siana i miesa powszedniego, antylopa, smiertelnie bojaca sie tygrysa, musiala mu pomagac, podstawiajac grzbiet. Wszedlszy przy jej pomocy na drugi poziom drewnianej konstrukcji, tygrys najpierw zjadal przygotowane tam mieso, po czym zrzucal w dol brykiety z karma dla antylopy. Jesli tygrys zapominal nakarmic wspoltowarzyszki zabierano ja z pomieszczenia i nastepnym razem drapiezca zostawal glodny. W drugim zespole niedzwiedz wpuszczal mysz w wysoko polozona rure. Po przejsciu rury, mysz miala wygryzc dziurke w kartonowej sciance rezerwuaru z woda. Woda lala sie do rynny, niedzwiedz i mysz pili, ale jesli przez przypadek kosmatolapemu zdarzylo sie zjesc swoja mysz - skazywal sie na kilka dni okropnego pragnienia. Najbardziej zwyzkujace w rankingach okazaly sie "druzyny", w ktorych w trakcie dzialan ktos kogos zjadal. Oczywiscie nie byly to wielkie, czy tez egzotyczne zwierzeta: kto by naprawde pozwolil tygrysowi ze slodka rozkosza zagryzc antylope? Na ogol ofiarami zostawaly drobne gryzonie i ptaszki - odpowiadaly one za pomylki wlasnym zyciem, gdy tymczasem pozostali uczestnicy "druzyny" tylko zlamanymi rogami, poszarpana skora, czy nadgryzionymi uszami. Wywiady z Walerym Wojkowem raz po raz pojawialy sie w ekskluzywnych czasopismach. Dyrektor ogrodu zoologicznego uczestniczyl w swiatowych rautach, gdzie widywano go to w towarzystwie gwiazdy estrady, to w czulych objeciach bohaterki seriali, albo to w trakcie konwersacji ze znanym politykiem. Materialy o Raczewskim i Fedorowiczu publikowaly tylko nieustraszone brukowce, ale niebawem bankrutowaly. Podobnie bylo ze stronami internetowymi, ginacymi w wyniku hakerskich atakow. Mowilo sie, ze obaj sa bogatsi od samego Wojkowa, ze poluja na nich sluzby specjalne, ze sami sa pracownikami tychze sluzb, ze sa nieprawymi dziecmi amerykanskiego prezydenta, a moze nawet sa z innej planety... I wszystkie te przypuszczenia byly nie tak dalekie od prawdy. *** -No i masz! No i masz, kanalio! Masz ten swoj rodzinny show! To moja "Druzyna" skoczyla w rankingach o trzy procent, beze mnie jestes nikim, to dzieki mnie istniejesz!Tak wykrzykiwal Wadik i tanczyl po klimatyzowanym gabinecie, potrzasajac wydrukiem z komputera. -Fedorow na linii - slodkim jak miod glosem obwiescil sekretarz. Wadik podniosl sluchawke. -Aaa! Denis Adrijewicz, moje kondolencje! Jakze to sie stalo, ze program z lemurami nie wypalil, ha? Co pan mowi? Wypalil? Niefortunnie wystartowal? Aaaa... Sluchawka cos tam buczala; Raczewski nagle spochmurnial i wyprostowal sie gwaltownie: -A tego prosze nie mowic. Zrozumial pan? Prosze przy mnie nigdy nie wymawiac tego slowa. Jaki ja dla ciebie uczony? Tak... Zamknij sie i naucz sie przegrywac... Synku. Zobaczymy, co ci przyniosa twoje lemury... Odrzucil sluchawke i kilka chwil stal, patrzac w przestrzen, poruszal ustami. Podszedl do barku. Wyciagnal pekata butelke, zebami wyszarpnal korek. Nalal do szklanki. Z rumorem odchylil sie na krzesle. *** W dziecinstwie Markow lubil filmy o szpiegach i dzialaczach podziemnych. Ale jesli szpiedzy na ogol latwo sie wykrecali z klopotow, to podziemnych dzialaczy chwytano i wsadzano do wiezienia. Maks nie chcialby podzielic ich losu.Oczywiscie, nie rozklejal zadnych ulotek i nie nawiazywal tajnych kontaktow radiowych z centrala. Nie mial papierosow z trucizna i pierscienia z wbudowanym zapalnikiem. Nie pil martini i nie wysylano go na misje specjalne. Jako werbownik tez nie odniosl spektakularnych sukcesow. Zwerbowal tylko jednego czlowieka... Ale za to jakiego! Igrejna obdzwonila swoje kolezanki i przyjaciol, kolegow z roku i nawet z liceum. Potem wziela urlop dziekanski, zaczela chodzic do zakladow fryzjerskich i przychodni, nawet zapisala sie na kurs prawa jazdy. Z mysla o nowym mieszkaniu przyszlo sie pozegnac, za to odnowilo sie kilka starych znajomosci i zawiazalo sie kilka nowych - najwazniejsze, ze byli to ludzie, na ktorych mozna bylo polegac. Maks, z dusza na ramieniu, wykorzystywal aparature stacji telewizyjnej do wlasnych celow - i nie osobistych, a wywrotowych. Urzadzal w biurze kryjowki dla kaset, rozpracowywal zamki i drzwi, badal przejscia, potem kreslil z pamieci schematy. Im blizej bylo do realizacji ich planow, tym trudniej bylo mu skupic sie na pracy. Slonie Rawi i Szaszi "rozwiodly sie" i teraz kazde z rodzicow forsowalo swoje prawo do sloniatka. Gwiazdeczka, ktora podrosla juz do rozmiarow niewielkiego pagorka, knula nikczemne intrygi przeciwko rywalce. Przegrane osly pobily na smierc jakiegos dlugouchego nieudacznika. W "Haremie" toczyla sie walka o utrzymanie przy zyciu dwoch lwiatek; jednorocznej Murki, corki Sultana i Churiem, oraz dziesieciomiesiecznego Odyna, syna Sultana i Wolki. Kociaki gryzly sie nawzajem, matki walczyly miedzy soba, ojciec tylko obserwowal sytuacje. Dwie bezdzietne lwice obstawaly to za jedna to za druga strona. Wilki wybieraly przewodnikow stada. Krokodyle lezaly w basenie, strasznie polyskujac oczami. Klatke z kanarkami zabrano, za to na brzegu basenu od czasu do czasu pojawiala sie zywa kura. Naturalnie, za kazdym razem nowa. Niczym innym krokodyli nie karmiono. *** "Imperium zwierzat" rozroslo sie, zagarniajac kilka lezacych w poblizu kwartalow ulic. Mieszkancow wysiedlono z domow, te zas przygotowywano do rozbiorki - na korzysc nowych kampusow ogrodu zoologicznego.Wojkow mianowal sam siebie deputowanym do rady miasta. W kalendarzu miasta pojawila sie nowa swiateczna data - "Ogolnoswiatowy Dzien Zwierzat". W tym dniu wstep do "Imperium" byl bezplatny. Konna policja otoczyla rejon ogrodu o czwartej rano. W pierwszej kolejnosci wpuszczano dzieci, emerytow i rencistow oraz ludzi ze swiatecznymi plakatami; zatrzymywanie sie przy barierkach bylo zabronione, nalezalo przechodzic dalej, udostepniajac miejsce nastepnym zwiedzajacym. Kolosalna kolejka byla podobna do pozerajacego miasto boa dusiciela. Tego dnia zoo zostalo zamkniete o jedenastej wieczorem. Pracownicy ledwie trzymali sie na nogach. Ochroniarze takze gonili resztkami sil. Wojkow pojechal swietowac do restauracji. Po wyjsciu z szatni Maksym Markow nie skierowal sie, jak zwykle, do portierni. Pod oslona gestego zywoplotu, przedzierajac sie ciemnymi alejami, zamierajac i ogladajac sie za siebie, poruszal sie w kierunku punktu przeznaczenia - wybiegu terrarium krokodyli. Nie, nie moglby pracowac w wywiadzie. Nie moglby rozklejac ulotek wzywajacych do powstania, nie moglby siedziec przy nadajniku radiowym wiedzac, ze po ulicach kraza samochody patrolujace przeciwnikow, wyposazone w systemy szpiegowskie i syreny alarmowe... Spacerowym krokiem szedl po nocnym ogrodzie zoologicznym i kazdemu ochroniarzowi moglby prosto wyjasnic, ze po zakonczeniu zmiany, ciezkiej i dlugiej, koniecznie musial jeszcze raz zerknac na ulubione zwierzeta... Po prostu szedl, ale czul, jak uginaja sie pod nim kolana! Powierzchnia basenu nie poruszala sie. Zastygla, jakby przykryta delikatna blonka. Maks pochylil sie. Wyciagnal z krzakow zawczasu przygotowany dlugi trap. Jeszcze raz sie obejrzal. I przerzucil drewniana deske przez row, oddzielajacy terytorium krokodyli od ludzkiego. Trap lupnal glucho. W nocne niebo wzbily sie rakiety - trzy zielone i jedna czerwona. Mieszkancy okolicznych domow, jeszcze niewykupionych przez "Imperium", pomysleli, ze kolejny bogaty podrostek swietuje swoje urodziny. Ale Maksym Markow wiedzial: operacja zaczela sie. Epilog Igrejna Markowa siedziala na trojnogim taborecie w kacie ich mieszkania. Prawie caly lokal zajmowal okragly nadmuchiwany basen z dnem w radosnym kolorze jaskrawego blekitu.W basenie, unoszac glowe nad woda, lezal krokodyl Rotbard. Patrzyl na Igrejne nieruchomymi oczami. -Co bedziemy robic dalej? - Zapytala Igrejna, przysluchujac sie przytlumionemu glosowi Maksa, dobiegajacemu z kuchni. Nadchodzil swit. Za kilku minut dyrektor Wojkow, calkowicie pijany i szczesliwy, otrzyma straszna wiadomosc: "Imperium zwierzat" jest puste. W calym ogrodzie zoologicznym pozostaly tylko malpy, ptaki wodne i wiejskie bydlo. Blyskawicznie zerwa sie agencje informacyjne: sensacja! Przerazenie! Fiasko! Zwyciestwo! Do pokoju zajrzal Maksym. Nerwowo, jak ptak, szarpnal glowa: -Pokrowski dzwonil... U nich wszystko w porzadku. Igrejna kiwnela. Markowowie dysponowali bardzo malym mieszkaniem. Za to u sasiadow, Pokrowskich, na daczy byl betonowy basen i tam wlasnie teraz plywaly, zgodnie z ostatnimi wiadomosciami, Odetta, Otylia i Jaszka. Najtrudniej bylo ze sloniami. Ale i dla nich znalazl sie hangar po jakims samolocie. Nosorozce zas zabrano na wies. Piotr Iwanowicz, kierownik dzialu gospodarczego mial calkowita racje; cala ochrona ogrodu zoologicznego byla skupiona na zewnatrz. Zeby ktos nie ukradl, nie wszedl, nie naszkodzil... Ale sytuacji, kiedy mieszkancy zagrod, wolier, terrariow jednoczesnie wydostana sie na swobode... I kazdy z nich dokladnie bedzie wiedzial, dokad isc i kto go spotka... I wszystkie zwierzeta zaczna wychodzic przez wyznaczone na planie drzwi i dziury w ogrodzeniu, a po drugiej stronie beda juz czekac na nie samochody dostawcze i ciezarowki, a nawet ogromne dzwigi... Takiej sytuacji nikt, oczywiscie, nie przewidzial. Ze sloniami bylo najtrudniej. Ale lew Sultan, na przyklad, zmiescil sie do zwyklej wolgi, polozyl sie na tylnym siedzeniu i szczelniej wcisnal sie w oparcie kanapy, kiedy przejezdzali obok posterunku policji... Zwierzeta nie nawalily. Tylko Ignat Synicyn stchorzyl i nie przyjechal... A moze jego ziguli sie popsul? To nic, akcja udala sie i bez niego. Piec wilczyc na tylnym siedzeniu i dwie na przednim, przyciemnione szyby - pojechali! Jesli nawet ktos cos zauwazyl, zapewne stwierdzil, ze mu sie przywidzialo... Weze wywiezli na rowerach. W plecakach. Zyrafa pojechala w wywrotce. Lezac. A Rotbarda wyniesli w pokrowcu od kajaka. Ledwie go dotaszczyli... Plecy bolaly niemilosiernie! Krokodyl poruszyl sie. Igrejnie zdawalo sie, ze w jego oczach dostrzegla wspolczucie. -Nie boje sie - powiedziala Igrejna. - Hm... Moze sie pospieszylismy? Mozliwe, ze tam w ogrodzie zoologicznym byly doskonale warunki do zycia dla was... A teraz... Trudno powiedziec, w jaki sposob, ale krokodyla paszcza wyrazila potworne obrzydzenie. -Rozumiem - szybko dodala Igrejna. - Wszystko to... Zamilkla. Krokodyl przestapil z lapy na lape i przypadkowo zaczepil ogonem o skraj basenu. Paczka papierosow zostawiona na nadmuchiwanej burcie, wpadla do wody i zesliznela sie prosto pod brzuch krokodyla. Igrejna, po krotkim wahaniu wsunela reke do wody, namacala rozmokniete papierosy, wyciagnela i znowu polozyla na krawedz baseniku. Krokodyl z wdziecznoscia westchnal. -A jesli - znowu zaczela Igrejna. - A jesli to nie zadziala? Jesli ten Wojkow okaze sie silniejszy? Z jego powiazaniami... I tych dwoch... -Nie okaze sie - powiedzial Maks za jej plecami. - A nawet jesli... Czy naprawde tego zalujesz? Czy naprawde moglismy postapic inaczej? Zostawic je w tych "Druzynach", "Sforach", "Haremach"? Rotbard plusnal ogonem, podnoszac bryzgi wody ku zluszczajacemu sie sufitowi. Zebami wylowil olowek, plywajacy po powierzchni basenu, scisnal go w kacie paszczy, jak papierosowa fifke. Koncem olowka dotknal klawiatury, ktora zwisala nad sama woda: "Igre... nie b...j sie" - wypelzly na monitorze litery. -Boze - wymamrotala Igrejna przez lzy. - To ty, krokodyl, mnie pocieszasz?! Rotbard rozwarl paszcze, wydal dzwiek, podobny jednoczesnie do smiechu i kaszlu. Wylowil olowek, ktory zdazyl mu juz wypasc i znowu podpelzl do klawiatury: "Rozum". Tym razem wybral bezblednie wszystkie piec liter. Bez opuszczenia glosek. OSTATNI DON KICHOT Akt pierwszy ...Pozostal tydzien.Czarne strzalki pelznace po starym cyferblacie cichym tykaniem przypominaly o nieublaganie kurczacym sie czasie. Minuty padaly z brzekiem jak miedziaki do skarbonki, kazda z nich oddalala od meza - na razie jeszcze nie w przestrzeni, na razie tylko w czasie. Alonso spal. Lezala przygryzajac skraj poduszki i przeklinala go w myslach. "Jeslibys mnie kochal - mowila - nie zostawilbys mnie samej. Ale ty kochasz Dulcynee, a ja jestem tylko szkicem jej swiatlego obrazu. Jestem posazkiem bostwa; nie czlowiekiem nawet, a surowcem, z ktorego zrobia Dulcynee. Bedziesz kochal ja, wymyslona, niedosiegla; ja zostane tutaj prawie bez nadziei, ze znowu cie zobacze. A potem przysla mi telegram - zabierajcie, napisza, trupa swego rycerza... Zabierzcie go z rynsztoka, w ktorym skonal... Kim jestem dla ciebie, Alonso?! Tylko obca kobiete mozna tak odrzucic - w imie fantomu. Ty nie mozesz mi wybaczyc mojej bezplodnosci? Nie mozesz mi wybaczyc, ze jestes ostatnim Don Kichotem!" -Nigdy nie mow do mnie takich rzeczy - powiedzial nagle, chlodno, wyraznie artykulujac slowa. - Nawet, kiedy myslisz, ze spie. Milczala, silniej zagryzajac zebami skraj swojej poduszki. -Aldonzo - powiedzial bardziej miekko. - Wroce. Sancho rozgladal sie, rozdziawiajac usta; pierwszy raz w zyciu przestapil prog tak zdumiewajacego, tak dziwnego budynku. Stary dom Kechanich byl podobny do opuszczonego przez mieszkancow mrowiska: wejscia-przejscia, komory i jamy, prawie ze wezlem zawiazane krecone stopnie, gdzie indziej szerokie schody z masywnymi poreczami i balustradami, gobeliny na scianach, portrety w ciemnych, zloconych ramach... Gniazdo rodziny Don Kichotow. Sancho rozgladal sie, rozdziawiajac usta, a sluzaca, ladniutka dziewczyna z doleczkami w policzkach, nieskrepowana bawila sie jego zmieszaniem. Wyczuwalo sie w tym miejscu jakies szczegolnie geste powietrze. Pachnialo przeszlym czasem; w biblioteczkach pietrzyly sie stosy eposow rycerskich i awanturniczych ksiag, ciezkimi faldami zwisaly portiery, na ogromnym gobelinie utkany byl portret Rycerza Smutnego Oblicza, jakim wyobrazal go sobie Sancho: waskolicy, skrajnie udreczony pan... -Moj drogi Sancho, moze mieszek byscie postawili... Zloto macie w mieszku, czy boicie sie, ze zmarnieje? -Aaa - niedbale potrzasnal swoja niemala torba - prowiant jest tutaj, moja droga Felizo. - Warzywa, smalec, wszelkie roznosci... Pieprz, przyprawy... Nie probuj dzwigac, to ciezkie, prawie arrobie rowne. Drewniane schody pograzone byly w polmroku. Matowe swiatlo z zaciagnietego aksamitem okna padalo na rozwieszony na scianie orez, na ciemne plyty zbroi, zakurzone lopaty wentylatora - obcego przybysza posrod pozostalych wieszczow; jasnymi plamami majaczyly oblicza na paradnych portretach. -Ci wszyscy, to panowie Kechanie - obwiescila z prostota Feliza. - Wszyscy Don Kichoci, popatrzcie no... Portretow bylo mnostwo, znajdowaly sie na scianach i we wnekach miedzy oknami, wisialy umocowane do tralek w balustradach oraz na suficie; Sancho obracal glowa tak, ze az rozbolala go szyja. Wszyscy szlachetni hidalgo zakuci byli w zbroje, u kazdego na koncu podbrodka stroszyla sie broda, kazdy z nich patrzyl na Sancho z wyrazem szlachetnego smutku - na tym podobienstwa sie konczyly; posrod panow Kechanich byli tlusci, chudzi, z twarza pociagla i kraglolicy jak ksiezyc w pelni, bruneci i szatyni i nawet, zdaje sie, jeden ryzy. -Felizo, a targ tu u was dobry? Ze swojego gospodarstwa zyjecie, czy jak? Kto w kuchni przyrzadza jedzenie? -Ja. - Feliza wypiela, i bez tego juz stroma, niemala piers. Sancho ledwie sie powstrzymal, zeby nie capnac dobr sluzacej rekami. Feliza cala byla jak ruchliwe czerwone jablko na galazce, dojrzale, ale nie nadgryzione, nieznajace robactwa i uderzen gradu, i dlatego pewne siebie. Sancho potajemnie westchnal: ech, zatrzymac by sie gdzies na dluzej, nie spieszyc sie w dluga droge, gdzie bloto pod butami i szorstkie siodlo pod siedzeniem, gdzie chlod, wiatr, niebezpieczenstwa, gdzie potrawy okropne, a sluzace kosciste... -Ty? - Zapytal nieufnie, ogladajac piersi Felizy. - Ty kucharka? Feliza zmarszczyla brwi: -A co? -No to ja cie naucze prawdziwego oleju gotowac - obiecal Sancho. - O, znam was, dziewczeta, zawsze czegos takiego napitrasicie, ze nawet dla psa sie nie nadaje... -Sama, kogo zechce, naucze! - Obrazila sie Feliza. Sancho pojednawczo sie zasmial: -Czego sie nabzdyczylas... Jak poltora nieszczescia. - Podszedl blizej, spuscil oczy, starajac sie zajrzec w dekolt jej sukni; Feliza chrzaknela. Odskoczyla. Strzelila oczkami. -A u was tu wesolo w La Manchy - po chwili przyznal Sancho. - No, opowiesz mi o panach Kechanich? Dziewczyna usmiechnela sie: -O panach? A co o panach? Tutaj senor Miguel Kechani wisi, zawsze o honorach marzyl... Za nim, panie, widzicie Alonso Kechaniego Drugiego, jego po prostu przezwali Don Kichot Powtarzajacy. Tam - Feliza wskazala palcem gdzies pod sufit i Sancho zadarl glowe, ogladajac umocowany pod sklepieniem portret - tam wisi Celestyn Kechani... On, co prawda, sam sprawiedliwosci nie ustanawial, ale zebral holote i cala masa ruszyl na hercoga. Potem jednak go ulaskawili. Oto Alonso Kechani Trzeci. Ten dalej niz do gospody nie poszedl. Caly tydzien dokonywal bohaterskich czynow w gospodzie, a potem w polprzytomnym stanie byl przyprowadzany do domu... Nazywaja go jeszcze do dzis Don Kichot Rozsadny. Dalej, szanowny ciekawski, mozecie zobaczyc portret Alonso Kechaniego Czwartego, ktorego zwa Don Kichot Fanatyk; znany byl z tego, ze w gniewie uderzyl pieska jakiejs damy i przesiadywal w sadach, prawie, ze do smier... Feliza zaciela sie. Na schodach, sekunde temu pustych, teraz stala nieruchoma figura. -Ach... - Gleboko westchnal z zaskoczenia Sancho. -Dzien dobry, najmilszy Sancho - powiedziala kobieta. - Widze, ze Feliza postarala sie o malenkie wprowadzenie dla was. Tymczasem przy uwiezie juz od pol godziny ryczy jakis osiol... Nie trwozcie sie, moj drogi Sancho. Ja zatroszcze sie o was, a Feliza w tej sekundzie zatroszczy sie o osla. -Na swiecie jest tak wiele oslow i wszystkie one potrzebuja naszej troski - wyburczala Feliza wychodzac. Stojac na szerokich schodach, Aldonza przygladala sie czlowiekowi, ktory zjawil sie w jej domu, a dokladniej, jego okraglej makowce, poniewaz Sancho Pansa od razu zgial sie w niskim poklonie. -Rada jestem cie powitac, najmilszy Sancho... Takie zasady gry. Ona widzi go pierwszy raz w zyciu, ale zwie go, wedlug tradycji, "najmilszym". Przybysz wyprostowal sie. Twarz jego byla rozowa od naplywu krwi - zbyt nisko i dlugo sie klanial; oczy Aldonzy spotkaly sie z jasnymi, zyczliwymi, nieprzeniknionymi oczami goscia. -Z unizonym poklonem, senora Kechani... Zmarszczyla brwi: -Pozwalam wam zwac mnie Aldonza, drogi przyjacielu. Jestescie zmeczeni? Prosto z drogi - do nas? Blekitne oczy przybysza pozostaly spokojne. -Prawie, senoro Aldonzo. Z drogi, przyznac musze, zajechalem do miejscowego cyrulika - ogolic sie, umyc... Z drogi, to wiecie, jakby gesi za pazucha nocowaly... Odwrocila wzrok. Nie wypada tak wpatrywac sie w Sancho Panse. Cierpliwosci, cierpliwosci, Aldonzo, czas jeszcze nie nadszedl... Klucz zblizyl sie do zamka, a czy ukarze sie szczelina w drzwiach - niebawem sie dowiemy... -Tak wiec, najmilszy Sancho, ten dom gotowy jest przyjac was na te kilka dni, ktore zostaly do dwudziestego osmego lipca, tak bardzo znaczacego dla rodziny Kechanich dnia. Dokladnie w ten dzien Rycerz Smutnego Oblicza odbyl swoj pierwszy wyjazd; w ten dzien i wy z panem Alonso, wedlug tradycji powinniscie wyruszyc w droge... Uporawszy sie z oslem, Feliza pokaze wam wasza komnate. Zapewne, jestescie glodni? -Jestem malo wymagajacy, senora - zapewnil speszony gosc. - Glod nie wtedy, kiedy brzuch nie je, ale kiedy ucho bajki nie slucha... Wybaczcie. - Sancho zawahal sie. - W naszym rodzie... W rodzie Pansa wiele bajek opowiadaja o rodzinie Kechanich. -I u cyrulika tez wam jakichs bredni naopowiadali - zyczliwie wtracila Aldonza. Sancho rozbrajajaco sie usmiechnal: -Nie obylo sie bez tego, senora, nie obylo sie bez tego... Plotkarze, senora Kechani, umiaru nie znaja, pies szczeka - wiatr nosi, bzdury gadaja i kiszki placza... senora, a tam, czy to Rycerz Smutnego Oblicza? W slad za Sancho Aldonza spojrzala na gobelin. -Takim go sobie wyobrazalem - obwiescil Sancho nie bez satysfakcji. -Takim go sobie wyobrazaliscie? Aldonza pociagnela za jedwabny sznur, z wygladu taki, jak do zaciagania portier. Ze skrzypieniem zakrecily sie nienaoliwione bloki; gobelin, przedstawiajacy Rycerza Smutnego Oblicza, rozszedl sie rowno posrodku i rozjechal na boki, a w jego miejsce objawil sie portret, na ktorym Don Kichot smial sie. Sancho wielkimi, skocznymi krokami zblizyl sie do konterfektu. Obejrzal sie na Aldonze: -senora... To jest Rycerz Smutnego Oblicza? -To portret narysowany przez czlowieka, dobrze znajacego Alonsa Kechaniego Pierwszego - powiedziala Aldonza. -Mowia, ze Rycerz Smutnego Oblicza wcale nie byl tak melancholijny, jak to przyjeto uwazac. Mowia, ze lubil zycie. Mowia... Mowiono, ze na tym portrecie jest bardziej do siebie podobny, niz na wszystkich pozostalych podobiznach. Sancho znowu przeniosl spojrzenie na portret, poklonil sie Don Kichotowi - z uwielbieniem do podlogi. Aldonza odczekala minutke - potem znowu szarpnela za sznur i portret skryl sie za gobelinem. -A... Dlaczego go ukrywacie, senoro Aldonzo? -Dlatego, ze... - Aldonza chwile zastanawiala sie, jak mu to wyjasnic i czy warto wyjasniac. - Dlatego ze, moj drogi Sancho, to, co tajemne powinno byc skryte, a swieto pozbawione obramowania powszedniosci traci swoj powab. Fenomen Rycerza Smutnego Oblicza - lamiglowka, ktora rozwiazujemy kazdego dnia... Chciala jeszcze cos powiedziec, ale w tym samym momencie z dworu doniosly sie glosy i trzasnely drzwi wejsciowe. -Senor Alonso przyjechal? - Szybko zapytal Sancho. Z radosnym tupotem wbiegla sluzaca: -Senoro Aldonzo, pocztylion! Nowe listy! Najrozmaitsze, roznej wielkosci koperty z kolorowymi pieczeciami. Caly stos, okolo dziesieciu sztuk; Aldonza zlozyla je, nie otwierajac, na pulpicie sekretarzyka: -Widzicie, panie Sancho, im blizej dwudziestego osmego lipca, tym czesciej do nas pisza... Panowie chca poznac Dulcynee z Toboso, damy zapraszaja w goscine Don Kichota... Niekiedy trafiaja sie listy wrogow, ktore czyta sie i z rozbawieniem, i ze smutkiem... Widzicie, niepodpisana koperta, bez adresu zwrotnego? Chcecie dowiedziec sie, co jest w srodku? Na pewno to ten sam anonim... Trzasnela pod palcami nieprzyjazna czarna pieczec. -"Alonso, jestes smieszny. Jestes pajacem, jarmarcznym blaznem. Jesli mimo wszystko zdecydujesz sie wyprawic w swoja farce voyage". Coz za slowo?! - Aldonza rzucila list na sterte pozostalych listow. - Tak, panie Sancho, tak wlasnie zyjemy... R propos, ten portret, pod ktorym teraz stoicie, przedstawia Diego Kechaniego, ktory jest ojcem mojego Alonso... Naszego Alonso - dodala, nie bez goryczy. - Wlasnie z tym hidalgo wedrowal w swoim czasie wasz dostojny ojczulek... Sancho usmiechnal sie, jakby proszac o wybaczenie: -Nie... To byl moj dziadek, Andres Pansa. On, senoro Aldonzo, powrocil z podrozy nader poirytowany i powiedzial swoim synom, ze... Krotko mowiac, senoro Aldonzo, jechac z panem Don Kichotem przypadlo mnie, poniewaz nosze imie Sancho. Ojciec moj tak mnie nazwal... Ciagle marzyl, nieboszczyk, zebym to ja wlasnie zostal gubernatorem na wyspie... Sancho usmiechnal sie i rozlozyl rece, jakby przepraszajac za glupote ojca. Jakby mowiac: co zrobisz, my wszyscy rozumiemy prawidla tej gry, cokolwiek by mowic, Kechani i tak nie bedzie w stanie zaplacic za uslugi jak nalezy... -Jestescie godnym potomkiem swojego znamienitego przodka - powiedziala Aldonza szczerze, dlatego ze wiesc o niebezposrednim pokrewienstwie Sancho i pradziadkowego giermka Pansy okazala sie dla niej przyjemna niespodzianka. - Pasuje wam bardzo imie Sancho. Ten pierwszy Sancho, ktory towarzyszyl Rycerzowi Smutnego Oblicza, byl naprawde wierny... I byl, choc prostoduszny i niepismienny, za to szlachetnego serca i wielkiej pomyslowosci... Felizo, nie nalezy stac za portiera. Jaka masz sprawe? Dziewczatko z lekka poczerwienialo, ale tylko z lekka. Minie niewiele czasu, a zlapana na goracym uczynku, bedzie zachowywac zupelny spokoj. "Jak tylko wyjedzie Alonso, zwolnie ja" - pomyslala Aldonza i poczula chlod od powszedniosci tej mysli: jak tylko wyjedzie Alonso... -Chcialam zapytac - powiedziala jeszcze lekko zmieszana Feliza - kiedy nakrywac do stolu? -Jak tylko wroci senor Alonso... Idz juz. Tym razem, zdawalo sie, ze rzeczywiscie wyszla. Ale dlaczego jakas tam sluzaca przeszkadza jej - prawowitej zonie, poczuc sie w siedzibie Kechanich swobodnie. Od razu zaczyna szpiegowac gospodarzy?! -Senoro Aldonzo - ostroznie zaczal Sancho - wybaczcie bezposredniosc i wscibstwo, chcialbym zapytac... -Pytajcie - powiedziala, jak mogla najzyczliwiej. -Hm... Czy senor Alonso czytal rycerskie powiesci? Usmiechnela sie krzywo: -Wszystkiego kilka sztuk, w mlodosci... Uprzedzajac wasze pytanie, powiadamiam, ze senor Alonso nie wierzy ani w olbrzymy, ani w zlych czarownikow i zupelnie obojetnie traktuje przygody Amadisa z Galii. -Senor Alonso - blekitne oczy zamrugaly. - Senor Alonso rzeczywiscie chce niesc swiatu... Szczescie? Slowo "szczescie" zadzwieczalo w jego ustach jakos wstydliwie i z przestrachem, jakby malenki chlopczyk mamrotal cos w stylu medycznej nazwy organu plciowego. -A dlaczego nie? - Zapytala, kulac sie w srodku, ale zachowujac poprzednia nonszalancko-uprzejma postawe. - Co macie przeciwko szczesciu dla calej ludzkosci? -Nic... Jak dla mnie - niech bedzie szczescie dla wszystkich, za darmo i niech nikt nie odejdzie pokrzywdzony... Ale senor Alonso rzeczywiscie wierzy w te wasza legende? -W te nasza legende - miekko poprawila Aldonza. - A czy wy, Sancho, czy w nia nie wierzycie? Giermek zawahal sie: -Jak by to powiedziec... -Powiedzcie, Sancho - Aldonza zdecydowala sie nagle - a w ogole to chcecie jechac z panem Kechanim w te... Tak osobliwa... Podroz? Sancho otworzyl usta - i zamknal je znowu. Aldonza czekala; od odpowiedzi Pansy tak wiele zalezalo, a z jakiegos powodu byla przekonana, ze giermek odpowie uczciwie... ... Loskot zatrzasnietych w uniesieniu drzwi. Kroki, Aldonza uslyszala JEGO glos wczesniej, zanim jeszcze na progu komnaty ukazala sie wysoka postac. -Aldonzo! Znowu ja bije! Znowu bije Panchite! A jej wlasna matka nie wpuszcza mnie do domu! Rodzinne, mowi, sprawy, sami bedziemy rozwiazywac... Smieci z izby... Dobrze. Kiedy naloze zbroje - niech tylko ona sprobuje zajaknac sie o rodzinnych sprawach! Ten bydlak, jej ojczym, on... -Alonso - cicho powiedziala Aldonza i dopiero wtedy zauwazyl goscia. -Przyjacielu moj, Sancho... Dzisiaj wypowiadal te slowa pierwszy raz w zyciu. Nie - powtarzal je czesto, rozmyslajac o przyszlosci, lezac noca bezsennie; ale teraz slowa, zwrocone do zywego czlowieka, w koncu nabraly sensu. Giermek przykleknal na jedno kolano: -Niech Bog zesle waszej milosci, szczescie w rycerskich czynach i powodzenie w bojach... -Przyjacielu moj Sancho! - Alonso pospieszyl podniesc go. - Czy... Czy gotowi jestescie przyjac stanowisko gubernatora na odpowiedniej dla was wyspie? Tak mowil ojciec. "Przede wszystkim wspomnimy o gubernatorstwie i zobaczymy, jak on odpowie". Sancho rozesmial sie. Bez sarkazmu, bez zlosliwosci - radosnie, oddajac co sie nalezy, wesolemu zartowi. Alonsowi troche ulzylo na duszy. Ten, ktory wyruszal z ojcem byl spasiony i interesowny; kiedy napomknieto mu o gubernatorstwie, tylko kwasno zmarszczyl brwi. Stale potrzebowal pieniedzy - jakies place, jakies "diety"; Alonsa nie opuszczala mysl, ze wlasnie z powodu jego zdrady zginal ojciec. Umarl na poboczu pustej drogi, opuszczony przez wszystkich, zachlysnal sie w blotnej kaluzy, pobity, nie majac sily sie podniesc... Ludzie, ktorym chcial pomoc, porzucili go, walajacego sie w blocie, a ten Pansa ograniczyl sie do telegramu wyslanego do domu... Sila woli Alonso odegnal czarne wspomnienia. -A my tu wlasnie rozmawialismy o szczesciu dla calej ludzkosci - usmiechnela sie Aldonza. Giermek chrzaknal: -Tak, wlasnie... O szczesciu dobrze porozmawiac przed kolacja, trawieniu, zdaje sie, to sprzyja... -Jestescie glodni - podchwycila Aldonza. - Pojde wydac polecenie w temacie kolacji... Alonso lagodnie ujal ja za lokiec: -Naloz, prosze, ten wisiorek... Moj ulubiony. Niech bedzie swieto! -Zapiecie sie urwalo - smutno usmiechnela sie Aldonza. - Zanioslam go do naprawy. Alonso byl w bardzo dobrym nastroju. Dobry znak - giermek przybyl na czas i zwa go Sancho, jak i tego pierwszego. Oczywiscie, nie da sie uniknac wizyt proznych sasiadow. Oczywiscie wszyscy przywleka sie tutaj pod roznymi pretekstami, a pierwszy pojawi sie, oczywiscie, Carrasco... Feliza podawala do stolu. Nalewajac wino do kielicha Alonso, pochylala sie tak nisko, ze dotykala piersia jego reki; Alonsowi nie bylo nieprzyjemnie, wrecz przeciwnie - usmiechal sie. "Zapewne to dlatego, ze jestem laskawy dzisiaj - myslal sobie. - Starczy mi przyjazni dla wszystkich, w tym i dla glupiutkiej Felizy..." Ukradkiem spogladal na Aldonze, ale ta, zdawalo sie, z pasja sluchala Sancho i nie zwracala uwagi na prawie nieskrywane poufalosci, rozgrywajace sie nachalnie pod samym jej nosem. Prawda, i Feliza umiala wybrac moment - napelniala puchar Alonso tylko wtedy, kiedy Aldonza sie odwracala. -Panie moj - zaczal Sancho z zaklopotanym usmiechem. -Pozwolicie, ze juz bede was tak nazywac? Od tego czasu, jak rodzina Pansa przeprowadzila sie pod Barcelone... O historii wedrujacych rycerzy przychodzilo sadzic ze slow tych Pansa, ktorzy wracali z wyprawy. Przyznac musze... Moj dziadek Andres, ktory towarzyszyl w wyprawie waszego ojca... Naopowiadal wszelakich glupstw, ale przeciez go u nas na wsi kazdy pies zna, wybaczcie, jako klamce. Moj ojciec nie taki, inaczej nie nazwalby mnie Sancho. Ale wy, powiedzcie jednakze, senor Alonso, co wasz ojczulek osiagnal w wyprawie? Obronil kogos? Uratowal? Alonso popatrzyl Sancho w oczy: zdawalo sie, ze byl szczery. Byl prostoduszny, jak powinien, i pytal bez ukrytego zamiaru, bez zlosliwosci. -Moj ojciec Diego Kechani - powiedzial Alonso powoli - byl wzorem rycerskiej walecznosci i prawdziwego milosierdzia... Niestety, szerzyl te idealy dosc krotko. Moj ojciec wstawil sie za robotnikami, nad ktorymi znecal sie gospodarz... Ten zas obiecal robotnikom pieniadze, jesli pobija ojca. I pobili go. I umarl on... Alonso zamilkl. Popatrzyl na Aldonze, ta siedziala, wyprostowana, z niezmaconym spokojem. Przeklal siebie - po co bylo mowic o tym akurat przed wyjazdem? Po tych wszystkich nocnych scenach? I kto wie, co ona powie dzisiejszej nocy... Albo co przemilczy, przygryzajac zebami skraj poduszki... -Prawda, mowia, lysa, a nieprawda - czubata - odchrzaknal Sancho. - Bog im sedzia... Tutaj widze... Taka kupa, przepraszam za slowo, szlachetnych panow na portretach... Moze opowiecie mi, giermkowi, jakakolwiek... Historie ze szczesliwym zakonczeniem? Kto wdowe obronil, kto za skrzywdzonym sie wstawil... Dobrze? Milczenie. Aldonza ze spokojem pila wode. Malenkimi lyczkami. -Przyjacielu moj, Sancho, oto historia rodu Kechani. - Alonso szerokim gestem ogarnal portrety. - Wszyscy ci panowie byli nasladowcami Don Kichota i kazdy z nich, gdy doszedl odpowiedniego wieku, zakladal zbroje i wyruszal na wedrowki. O kazdym z nich powstawaly legendy... Alonso zrobil pauze. Jakby chcac dodac donioslosci slowom, a w rzeczywistosci dlatego, zeby z wielosci dokonan swoich slawnych przodkow wybrac najbardziej przekonujaca historie ze szczesliwym zakonczeniem. -Oto, przyjacielu moj, Sancho, po lewej stronie od schodow, macie portret Alonso Kechaniego Czwartego. Ten czlowiek byl wymagajacy wzgledem siebie i innych; niektorzy nazywali go fanatykiem. Ale to nieprawda, ze nawolywal do palenia na krzyzach wszystkich, ktorzy nie podzielali jego pogladow; to pomowienia, ktorych wiele wokol rodziny Kechani... Alonso Czwarty zaslynal tym, ze uratowal dzieciatko przed potwornym, wscieklym psem! Sancho dziwnie sie usmiechnal - i nie wiadomo dlaczego zerknal na Felize. Zabrzeczal dzwoneczek u drzwi. Aldonza pila, chociaz juz mdlilo ja od tej wody; Diego Kechani, nieszczesliwy ojciec Alonso, patrzyl na nia z portretu. Tak trzeba, mowil milczac Don Diego. Aldonza doskonale go pamietala - byli z Alonsem juz malzenstwem, kiedy ktoregos z kolei dwudziestego osmego lipca Diego Kechani poszedl w swoja wedrowke. Tak trzeba, wytrzymaj. Badz dostojna podstawka dla statuy przepieknej Dulcynei... -Senor Carrasco - obwiescila Feliza. Aldonza spochmurniala. Powiedziec, ze jest chora? Pojsc do siebie? To bylaby slabosc, a w rodzie Kechani nie wypadalo okazywac slabosci. Jak jej tesciowa, matka Alonso, szla za trumna swojego zameczonego meza? Wyprostowana jak iglica wrzeciona, z niewzruszonym, jakby wyrzezbionym z marmuru obliczem... Tej samej nocy umarla na atak serca. -Dzien dobry, moj drogi Alonso. - Mlodzik Carrasco juz stal w drzwiach. - Dzien dobry, droga Aldonzo... Oto i jest nasz giermek? -To niezupelnie wasz giermek - odezwal sie Alonso z niemilym usmiechem. - To moj giermek, moj drogi Samsonie... Prosze usiadzcie. Felizo, jeszcze jedno nakrycie... Sancho, to Samson Carrasco, przyjaciel rodziny. Carrasco przestepowal z nogi na noge. -Nie, nie, Alonso, nie chcialbym... Macie domowa, swego rodzaju rodzinna, kolacje... Ja tylko na minutke, Alonso, czy mozna cie prosic na pare slow? -Slucham. - Alonso wzruszyl ramionami. - Tutaj sami swoi. -Alonso - gosc sie zmieszal - skarzyliscie sie na bezsennosc, tak wiec zdobylem wspanialy srodek nasenny! O ilez lepszy od pospolitej wody z cykorii! I uroczyscie zamilkl, oczywiscie oczekujac pochwaly. -Moj maz bardzo dobrze spi - chlodno obwiescila Aldonza. - Mozecie mi wierzyc, on spi jak dziecko. Carrasco sie nie zmieszal: -Bardzo dobrze, droga Aldonzo, to po prostu przecudownie... Ale wzruszenie, magnetyczne burze, zmiany cisnienia atmosferycznego - to wszystko bardzo wplywa na ludzi, podobnych naszemu Alonsowi. Ja sam w takie dni zle spie, a co tu mowic o... Zacial sie. Westchnal; odwrocil sie do Pansy: -Sancho, moj drogi Sancho! Z wami tez musze porozmawiac... Potem, oczywiscie. Potem. Przeciez bedziecie towarzyszyc naszemu hidalgo w wyprawie, a wedrowki rycerza - to nie spacer na grzyby. Zdarzyc sie moze wiele nieprzewidzianych wydarzen, sytuacji, urazow - tak fizycznych, jak i psychicznych... Czuje sie odpowiedzialny za zdrowie Alonso. Za jego duchowe zdrowie. Alonso wesolo mrugnal okiem: -Samsonie, przez ostatni tydzien schudles i cos mi zle wygladasz. Nie moze tak byc, zeby lekarz, niepokojacy sie o pacjenta, sam kladl sie do szpitalnego lozka... -Uspokoje sie dopiero wtedy, kiedy wasza wyprawa szczesliwie dobiegnie konca - odcial sie Carrasco, pakujac sie na krzeslo wprost naprzeciw Sancho. Z odrobina pospiechu kiwnal na Felize, przywolujac ja, by napelnila jego kielich. Wypil, przetarl serwetka wargi. - Sancho... Spoczywa na was wielka odpowiedzialnosc. Dam wam dobra rade na droge. -Wyprawilbys sie moze z nami - zaproponowal Alonso, upijajac lyk ze swojego pucharu. -Rad jestem, ze jestes jeszcze sklonny zartowac, Alonso... - Kwasno usmiechnal sie Carrasco. - Sancho, zapamietaj: ty ze swoim panem musicie widziec jedno i to samo. Jesli obaj zobaczycie mlyny - Don Kichot smialo moze z nimi walczyc. Ale jesli bedziecie widziec mlyny, a senor Kechani - olbrzymy, wtedy natychmiast nalezy zawracac, to ja wam jako lekarz mowie... Sancho przeniosl naiwne spojrzenie z goscia na gospodarza i z powrotem z gospodarza na goscia, westchnal, rozlozyl rece: -Senor Alonso, nie pojmuje, czego ode mnie chce ten pan... Carrasco nachmurzyl sie. -Widzisz, Sancho - Alonso pojednawczo sie usmiechnal - rodzina Carrasco to przyjaciele rodziny Kechanich... Ta przyjazn ciagnie sie juz od kilku stuleci. Aldonza chrzaknela. -Jestem psychiatra - klotliwie obwiescil Carrasco. - To znaczy, jestem poczatkujacym psychiatra, ale moj ojciec, takze Samson Carrasco, byl luminarzem psychiatrii. Obserwowal jeszcze dziadka naszego Alonso i, oczywiscie, obserwowal jego ojca... Mam archiwa sprzed dwoch stuleci! Dla psychiatrii bardzo wazne sa zwiazki dziedziczne, dlatego znajac historie rodziny Kechanich, moge wiele przewidziec i wrecz wyrokowac z wyprzedzeniem... - W tym momencie zacisnal wargi i ze smutkiem pokiwal glowa. - Dziedzicznosc... Rozumiecie? W rodzinie Kechani sa takie geny, ze... Carrasco uniosl brwi, a Sancho zwrocil sie w strone portretow na scianie - teraz ogladal je podejrzliwie, jakby chcac doszukac sie iskierki szalenstwa w smutnych oczach przodkow Alonso. -Sancho, nie bierzcie sobie tego wszystkiego zanadto do serca - uspokajajaco powiedziala Aldonza. - Tak zwana psychiatria wiecej zdrowych uczynila chorymi, niz chorych - zdrowymi. W rzeczywistosci sluchy o tak zwanym szalenstwie Rycerza Smutnego Oblicza sa bardzo przesadzone. -Czy az tak przesadzone, droga Aldonzo? - Nie poddawal sie Carrasco. - Jeszcze w dziecinstwie ojciec zmuszal mnie do uczenia sie na pamiec fragmentow z medycznych artykulow, miedzy innymi takiego oto orzeczenia: "Szalenstwo Don Kichota nosi cechy paranormalnego urojenia. Przy tym urojenie nosi cechy usystematyzowania. Urojonymi jawia sie nie idealistyczne moralne dazenia Don Kichota, a forma i sposoby ich wykonania. Mozna pomyslec, ze u szlachetnego rycerza z wiekiem nastapila deprecjacja sil psychicznych, przejawiajaca sie w sentymentalnosci, niemozliwosci realnego oceniania swoich fizycznych mozliwosci". -To analfabetyzm - zmarszczyl brwi Alonso. - Samsonie, nie wiem, jak zacytowana wypowiedz ma sie do faktow medycznych, ale pod wzgledem gramatycznym ten fragment jest ponizej wszelkiej krytyki. Szalenstwo nosi cechy urojenia, urojenie tez nosi cechy... Kto kogo nosi? -Juz lepszy czyrak na zadzie, niz lekarz w domu - z niezmaconym spokojem wtracil Sancho. - Poniewaz czyrak peknie, a lekarz, poki nie zameczy na smierc - nie odstapi... Carrasco spojrzal na niego ze zle skrywana pogarda: -Dobrze, senor Sancho, "lekarzom", jak pozwoliliscie sobie wyrazic sie, mozna nie dowierzac... Ale zrodlo, ktoremu przyjeto wierzyc... Mam nadzieje, zrozumiale jest, o jakiej ksiazce mowie? Tak oto w tej ksiedze napisano doslownie, co nastepuje: "...mozdzek jego wysechl i zupelnie oszalal". Oszalal! A dzisiaj, w swietle osiagniec wspolczesnej nauki, mozna smialo twierdzic, ze u nieszczesnego prarodzica Don Kichotow wystapila pozna schizofrenia paranoidalna, skomplikowana dodatkowo miazdzyca tetnic! Przy stole przez jakis czas panowala cisza. Sancho gotow byl wtracic powiedzonko, ale w ostatnim momencie wycofal sie. Nie odwazyl sie. -Mozliwe, ze Rycerz Smutnego Oblicza byl rzeczywiscie oryginalny w swoim postepowaniu - miekko powiedziala Aldonza. - Ale ci racjonalnie myslacy ludzie, ktorzy szydzili z niego, grali przed nim i bawili sie z nim w Don Kichota - byli bez porownania gorsi. Niepotrzebnie to powiedziala, pomyslal Alonso. Samsona mozna scierpiec, niekiedy jego towarzystwo jest zajmujace, ale czynic aluzje do roli jego przodkow w historii donkichoterii... -Senoro Aldonzo! - Syczacym szeptem zaczal Carrasco. - Juz nie pierwszy raz to slysze... - Machnal reka w kierunku gobelinu, jakby przyzywajac go na swiadka - wszystkie te bajki o tym, ze moj przodek Carrasco, na czesc ktorego nazwano mnie Samsonem... ze ten dostojny czlowiek jakoby zgubil Rycerza Smutnego Oblicza - wszystko to klamstwo! -Carrasco odwrocil sie do Sancho i jego wskazujacy palec ledwie nie wbil sie giermkowi w piers. - On go uratowal! Ratowal slabego starca, ratowal, przywracajac domowi... Tak, w jakims stopniu gral, ukazujac sie jako Rycerz Bialego Ksiezyca, ale Don Kichota pokonal w uczciwym pojedynku! I cokolwiek by mowili niektorzy... -Nie przejmujcie sie tak - z usmiechem powiedziala Aldonza. - W koncu, czyz mozecie ponosic odpowiedzialnosc za czyny waszych przodkow? Sancho z przygnebieniem pokiwal glowa: -Prosze o wybaczenie, panie... Niech lekarze beda glupim narodem - ale przeciez i w rodzinie Pansow slyszano, jakoby Rycerz Smutnego Oblicza, wyruszajac na swoja pierwsza wyprawe, akurat dwudziestego osmego lipca... ze byl tez, jakby to powiedziec... I Sancho pokrecil palcem przy skroni, starajac sie przy tym, zeby gest ten byl w odbiorze mozliwie najdelikatniejszy. -Ludziom wlasciwe jest nazywac szalonym wszystko, co wychodzi poza ramki ich pojmowania - sucho odezwala sie Aldonza. - Kiedy czlowiek wyrusza w daleka, trudna wedrowke, zeby wstawic sie za pokrzywdzonymi, na ktorych, poza nim, wszyscy pluja... Oczywiscie, takiego czlowieka latwiej potraktowac jak chorego. Twarz Carrasco przybrala niezdrowy purpurowy odcien. Zalewajac krzywde, psychiatra przylozyl usta do kielicha - chwala bogu Feliza byla w pogotowiu i na czas zdazyla go napelnic. -Ale przeciez nasz senor Alonso - powoli powiedzial Sancho - przeciez on takze wyrusza w daleka i trudna... I niebezpieczna... I co tu duzo mowic, zapewne pelna potyczek podroz... Wyrusza w imie powszechnego szczescia. Popatrzcie na niego - przeciez jest zdrowy na umysle. I wszyscy popatrzyli na Alonsa, a on podniosl swoj puchar i go osuszyl. -Zdrowy umysl - powiedzial glucho - zdrowy rozum, duchowe zdrowie... Kaze nam przejsc obok matki, ktora, upijajac makowym naparem niemowle, taszczy je ze soba, by zebrac o milosierdzie... -Tak, ale... - Ostroznie zaczal Sancho. - Ale... Czy moze szlachetny hidalgo zastapic niemowleciu matke? Niechby nawet taka nieprzyzwoita? I gdzie odda malca - do przytulku? Czy moze tez sam zacznie go wychowywac? I ile takich malcow przyjdzie mu w koncu przygarnac? Carrasco milczaco sapal, napelniajac sie winem; Alonso pojal w tym momencie, ze dal sie wciagnac w spor. Trudno bedzie mu sie powstrzymac, nie moze odpuscic. -Malenka Panchita, nasza sasiadka, ktora kazdego dnia bije jej ojczym bydlak... Takze kocha swoja matke! A matka wstawia sie za swoim mezem, broniac tego... Tego lajdaka! Ale Panchita ja kocha! A my znosimy to i przechodzimy kazdego dnia obok ich domu... -Alonso - cicho powiedziala Aldonza. Alonso ze znuzeniem opuscil, napiete w ferworze dyskusji, ramiona: Ludziom wlasciwe jest nazywac szalonym wszystko, co wychodzi poza ramki ich rozumowania. Kiedy czlowiek wyrusza w daleka, trudna wedrowke, zeby wstawic sie za pokrzywdzonymi, na ktorych, poza nim, wszyscy pluja... Takiego czlowieka latwiej jest potraktowac jako chorego.-Nie, wszystko w porzadku... Sancho, przyjacielu moj Sancho, oczywiscie, ze nie jestem szalony. Gdybym byl szalony - to za nic nigdzie bym nie poszedl, a i Samson - Alonso usmiechnal sie nieznacznie - nigdzie by mnie nie puscil... Myslicie, ze nie rozumiem, jak bede wygladal z boku? Kopia, pancerz, rodzinny helm? Rozumiem Sancho. Ci, za ktorymi sie wstawie, nie powiedza mi ani jednego dobrego slowa. Nawet ci, ktorym naprawde moge pomoc. Nikt. Beda pluc w slad za mna. Beda rzucac we mnie kamieniami i grudami blota. Jesli upadne - beda deptac po mnie, jesli postaram sie przemowic im do sumienia - beda rechotac klaszczac w dlonie. Szyderstwa, ponizenia, krew i bloto - oto co mnie czeka w drodze, a nie slawa. Ale ja mam zdrowy umysl. I z jakiegos powodu ide. Dlaczego? -Dlaczego? - Cicho zapytal Sancho. - Zapewne wierzycie, moj panie, w te stara legende? Ze z kazdym krokiem Rosynanta... Przybliza sie nowy Zloty Wiek i kiedys nowy Don Kichot zdola obronic... Ochronic wszystkich na swiecie, ktorych niesprawiedliwie oskarzono, potraktowano. Samo jego imie bedzie wprowadzac... Budzic przerazenie w sercach niegodziwcow... Nastanie czas, kiedy nie bedzie upokorzonych ubogich staruch i porzuconych dzieci, i tych... Jak je zwa... Pasierbic, ktore bije ojczym... -Zloty Wiek nigdy nie nastanie - szorstko powiedzial Alonso. - Najpewniej... Nie. Nie w taki sposob. Nie wiem, czy nastanie Zloty Wiek. Wiem natomiast, ze powinienem isc... Ze na drodze powinien byc Don Kichot i ze powinien kochac Dulcynee... Nabral powietrza w piersi. Zapewne, powiedzialby cos bardzo waznego, ale mowe jego przerwal Carrasco, juz pijaniutki, ale wciaz jeszcze przezywajacy krzywde: -Tak, a propos, tematu dziedzicznosci! My sie tu wszyscy spieramy, czy Rycerz Smutnego Oblicza byl szalony w medycznym sensie tego slowa... Uznajmy, ze to rzeczywiscie sporne pytanie. Ale kwestia dziedzicznosci Don Kichota... Niestety, zeby znalezc sie w strefie ryzyka, panu Alonsowi wystarczy miec posrod przodkow jednego tylko senora Kristobala Kechaniego! Carrasco wstal i, zataczajac sie, skierowal sie do portretu za portiera. Szarpnal na bok ciezki aksamit, odkrywajac przed biesiadujacymi pobladla opuchnieta twarz ze szklistymi oczami: jeszcze jeden portret, jeszcze jeden Don Kichot, tylko ze wstydliwie zakryty zaslona przed postronnymi oczami. -Oto, najmilszy Sancho - z naciskiem oznajmil Carrasco - prawdziwy potomek Rycerza Smutnego Oblicza, jeden z przodkow naszego Alonso, ktory w swoim czasie takze wstapil na sciezke donkichoterii... Oto senor Kristobal Kechani! Diagnoza za diagnoza. Przymusowe leczenie okazalo sie niemozliwe, az wreszcie szaleniec zginal od kuli z arkebuza... I ten czlowiek jest przodkiem naszego Alonso! A wy sie smiejecie ze mnie, kiedy proponuje panu Kechaniemu cotygodniowe testy psychiatryczne... -Felizo, czys ty ogluchla, ktos przyszedl - nadmiernie ostro powiedziala Aldonza. Carrasco zamilkl. Mozliwe, iz pojal, ze gdy wytrzezwieje pozaluje swoich slow. -Senor Avellaneda! - Oglosila Feliza. -Dobry wieczor, moi drodzy panowie - radosnie wymamrotal sasiad juz zawczasu z korytarza. - Oj... Ktoz to u was jest? Czyzby przybyl ten sam Sancho Pansa? Witajcie, witajcie, moj drogi Sancho! Jak wzruszajaco odgrywa zdziwienie, jak swietnie udaje, ze niby to nie slyszal o pojawieniu sie Sancho i zaszedl, tak po prostu, po sasiedzku... -Alonso, moj przyjacielu, zaszedlem tak po sasiedzku... Usiasc za stolem? Nie, nie, niezrecznie... -Sancho, to nasz sasiad, senor Fernando Avellaneda, szlachetny hidalgo... Senor Avellaneda, badzcie tak dobrzy, przysiadzcie sie. Felizo, jeszcze jedno nakrycie... -Prosze, prosze tylko bez tytulow! Wstapilem na jedna minutke. Niedlugo dwudziesty osmy lipca, rozumiem, ze i beze mnie macie zatrzesienie spraw... Przynioslem tylko to, co z zona pozyczalismy do czytania: "Czas dla Amadisa", "Pulapka na Amadisa", "Amadis i bezprawie"... wstrzasajace ksiazki! Wstrzasajace! Nie mozna sie oderwac, jakie napiecie, jaki rozmach akcji, jaki bohater... A tej "Amadis przeciwko Frestonowi" jeszcze nie czytalismy, mozna pozyczyc? A dla zony - "Rycerza mojej namietnosci". Bardzo o niego prosila... Ja na minutke i zaraz uciekam! Przemawiajac w ten sposob, Avellaneda znalazl sie tam, gdzie przedtem Carrasco, czyli za stolem: -Mnie niezrecznie tak, doprawdy... I zona na mnie czeka... -"Amadisem przeciwko Frestonowi" moj synek sie zaczytywal - odezwal sie Sancho. - Cala rodzina zwariowala na punkcie Amadisa: "Potrzask na Amadisa", "Miecz Amadisa", "Amadis w strefie zla"... Jednakze, milosciwy panie, myslalem, ze to dla prostych ludzi ksiazki. Ze szlachetnie urodzeni nimi gardza... - Sancho patrzyl na Avellanede tak spokojnie i prostodusznie, jak przedtem patrzyl na Alonsa, sluchajac z zainteresowaniem o wspanialych czynach Don Kichotow. Avellaneda rozesmial sie: -Moj drogi Sancho, dotykacie dawnego sporu... Mowie przeto i zapewniam cie, ze rycerskie powiesci, jesli pojmowac je wlasciwie, nie moga przyniesc szkody, a wrecz przeciwnie, przynosza pozytek. Te ksiazki, przyjacielu moj, sa wieczne. Zachwycaja sie nimi tak prosci ludzie, jak i hidalgo, jak i sam krol... Czy uwierzycie - ktoregos razu wrociwszy do domu, zastalem cala swoja rodzine we lzach - plakali, poniewaz Amadis umarl! Jakze szlachetne i szczere byly to lzy... Rycerskie powiesci bawia i nawoluja do pozytywnych uczuc. Nie zwodza ludzi zmeczonych powszednimi zmartwieniami i praca: dobro w nich niezmiennie zwycieza zlo. Pokazane w nich jest, jak powinien byc urzadzony swiat, a nie jak jest urzadzony naprawde, w tym tkwi ich niezaprzeczalna wartosc!... Rozumie sie, jesli nie wierzyc w dziejace sie w nich rzeczy bez zastrzezen, jak ostatecznie uwierzyl - Avellaneda z westchnieniem spojrzal na gobelin - nasz Rycerz Smutnego Oblicza... -A wlasciwie, kiedy Rycerz Smutnego Oblicza zaczal nasladowac Amadisa - beztrosko zapytal Sancho - dlaczego do tej pory nie wpadly mi w rece ksiegi "Don Kichot przeciw olbrzymom" "Powrot Don Kichota" "Klatka dla Don Kichota" "Namietnosc Dulcynei" i tak dalej? Avellaneda zacisnal usta na moment i krzyknal: -Moj drogi Sancho... To bylyby zanadto smutne ksiazki. Zycie jest zbyt smutne samo w sobie, zeby czytac opowiesci ze zlym zakonczeniem... Czytajac ksiazki o Amadisie, radujemy sie jego wyczynami, a wiec, otrzymujemy ladunek pozytywnych emocji. - Sasiad pouczajaco podniosl palec. - Oprocz tego... Przeciez, jesli mowic otwarcie, sam "Don Kichot" jest zle napisany, to amatorszczyzna. Sprawia wrazenie, jakby autor ani razu go nie przeczytal... Giermek Sancho pojawia sie w piatym rozdziale, a przyslowiami zaczyna sypac w dziewiatym! A jak zmieniaja sie osoby w trakcie powiesci? Na poczatku i na koncu - toz to absolutnie inni ludzie! Ten autorski, wybaczcie mi, brak profesjonalizmu, nieumiejetnosc ukazania charakteru bohatera... I te wstawione nudne nowele! Opowiesci o Amadisie pisza profesjonalisci, mysla o czytelniku i czytelnik odplaca im wiernoscia i uwielbieniem... -Ksiazki o Amadisie zapomina sie na drugi dzien - sucho zaoponowal Alonso. - A Don Kichota pamieta kazdy, kto choc raz o nim slyszal. Avellaneda zmruzyl oczy: -A po co, w takim razie, senor Alonso, zbieracie swoja wspaniala biblioteke? Czy to tylko danina zlozona tradycji, zlozona waszym znamienitym przodkom? Czy mimo tych wszystkich nie, jednak je podczytujecie? He? Nie krepujcie sie, senora Aldonza, my wszyscy grzeszymy slaboscia do rycerskich powiesci, a tylko snob wstydzi sie przyznac do tego... A propos tematu Don Kichota, tego, jak on "zyje w pamieci narodu". Wiecie, co powiedzieli moi siostrzency, dziesiecio- i jedenastoletni, kiedy ktoregos razu zapytalem ich, kto to taki Rycerz Smutnego Oblicza? Powiedzieli - "to taki szalony, smieszny starzec, ktory nosil na glowie miseczke do golenia"! W milczeniu, ktore nastapilo, Aldonza nagle sie rozesmiala: -Brawo, senor Avellaneda. Zalozmy, ze jest tak jak mowicie... Tylko powiedzcie mi, gdzie podziac te listy, ktore paczkami przychodza do nas do domu w przeddzien dwudziestego osmego lipca? Ludzie w calej Hiszpanii zachwycaja sie rodzina Kechanich i prosza nowego Don Kichota, aby uswiecil swoim pobytem ich dom... -Ale przeciez przychodza i inne listy - usmiechnal sie Avellaneda. -Skad to wiecie? - Szczerze zdziwila sie Aldonza. Avellaneda zakaszlal: -To naturalne... Gdzie slawa - tam zazdrosc i krytyka... Szczegolnie, kiedy slawa watpliwej natury. Pokolenia moich przodkow, noszacych nazwisko Avellaneda, skladaly ofiary na schronienia, na szpitale, na przytulki... Dawali biednym... Wyobrazcie sobie, ilu ludziom pomogla moja rodzina w ciagu wieku swojej historii! Ilu ludziom rzeczywiscie, bezspornie pomogla! Bezinteresownie - nie dla slawy, nie dla listow od entuzjastycznych wielbicieli... Avellaneda wstal. Demonstracyjnie wytarl usta: -Dziekuje za przyjecie... Znaczy sie "Amadisa przeciw Frestonowi" mozna pozyczyc? -Felizo, znajdz dla senora Avellanedy "Amadisa przeciw Frestonowi" - z uprzejmym usmiechem zarzadzila Aldonza. Avellaneda wyszedl, klaniajac sie i sapiac. Cykady za oknem. Gladki drewniany stol, z ktorego Feliza juz zebrala naczynia; wilgotny blat, zapach mokrego drewna i roczne sloje rysujace sie dziwacznym wzorem tak, ze mozna przesledzic kazdy rok, przezyty przez drzewo, zanim je przerobiono na stol... Pusto. Goscie sie rozeszli, Sancho takze poszedl do siebie do komnaty. Cykady. -Jak ich wszystkich drazni Don Kichot... Szczegolnie, gdy nie chce z wlasnej woli zajmowac miejsca blazna. Jak drazni... Aldonzo, slyszysz mnie? -Slysze. - Opowiedziala po dlugiej pauzie. Alonso pociagnal za ukryty sznur i gobelin z wyobrazeniem smutnego starca ustapil miejsca portretowi smiejacego sie Don Kichota. -Wiesz, Aldonzo? Co chcialem powiedziec... Dlaczego wlasnie on, Rycerz Smutnego Oblicza, przerosl slawa wszystkich swoich potomkow? Ktorzy, zgodnie z tradycja, takze wypuszczali sie w droge? -Dlatego, ze on byl pierwszy. -Tak, to takze... Ale mimo wszystko, Aldonzo... Popatrz na niego. I popatrz na nich. - Alonso obwiodl reka komnate, wskazujac na portrety przodkow. - Prozny Miguel Kechani, nasladowca Alonso Kechani Drugi... Celestyn, Kristobal, Alonso Trzeci... Diego... A Rycerz Smutnego Oblicza byl rownoczesnie fanatykiem, istota szlachetnosci, glupcem i medrcem, szalencem i filozofem, czlowiekiem zadnym slawy... Aldonzo, jak ja mu zazdroszcze. -Ty takze chcesz byc wszystkim na swiecie... W jednym flakonie? - Zapytala ona ostentacyjnie cynicznie. -Nie... Zazdroszcze mu, poniewaz on, wyruszajac w droge, wierzyl. -W olbrzymy? -W prawosc, Aldonzo. W swoje wzniosle przeznaczenie. Wyruszyl dokonac bohaterskich czynow, a ja... Ja ide na ponizenie. Zrobilo sie cicho. Bezdzwiecznie smial sie z portretu Rycerz Smutnego Oblicza. -Aldonzo? -Co chcesz, zebym ci powiedziala? -Aldonzo... Czuje sie zalosnie stary. Utrzymuje sie na powierzchni zycia tymczasowo, zyje bez celu. Wczesniej ludzie chcieli szczescia. Teraz chca pelnego zadowolenia, komfortu... Przyjemnosci. Juz za czasow Don Kichota - Alonso kiwnal w kierunku portretu - z idealow rycerstwa sie smiano. Ale teraz... Teraz jest po stokroc gorzej, Aldonzo. Wyruszam w droge. Nie, ja wychodze na arene... W masce klauna. Do czarta... Przeciez wiesz, ze nie boje sie smierci. Boje sie ponizenia, ktore jest nieuniknione. Dlatego, ze to szlak Don Kichota, ze inaczej nie mozna... Wybacz, ze ci to wszystko mowie. Z kim jednak mam porozmawiac przed odjazdem? Aldonza milczala. -Nie milcz... Powiedz cokolwiek. -Co? -Co chcesz. Aldonza z wysilkiem sie usmiechnela: -Jak myslisz... Jesliby Rycerz Smutnego Oblicza wiedzial, na co sie porywa i jak bedzie wygladal jego szlak naprawde, osiodlalby Rosynanta? -To niepotrzebne pytanie - powiedzial po krotkim milczeniu Alonso. Aldonza kiwnela glowa: -Chcesz, zebym cie namawiala? Namawiala do wyjazdu? Po tym wszystkim, co przezylismy, po tym, jak zginal twoj ojciec? Pokiwal glowa: -Chce, zebys mnie... Wyjezdzajac, musze wiedziec, ze mnie rozumiesz. Podeszla. Polozyla reke na jego ramieniu. Lecz znowu nie powiedziala niczego. Dom nadal go zadziwial, ale Sancho cieszylo to zadziwianie. Do jednej i tej samej komnaty mozna bylo isc dlugo, przez przejscia i korytarze, obok rzedu okien-strzelnic, wchodzac i schodzac po kreconych schodach, i mozna bylo znalezc sie tam w jednej chwili, po prostu przesuwajac niezauwazalna na pierwszy rzut oka portiere. Dom, bedacy siedziba wielu pokolen Don Kichotow, nie mogl nie przejac rysu niejakiej dziwnosci, szalenstwa. Kazdy nowy gospodarz cos dobudowywal i przebudowywal, przestawial sciany i zamurowywal drzwi. Dom nosil na sobie slady tego chaotycznego budownictwa, a wraz z nimi odciskalo sie na nim pietno ubostwa, zmurszalosci, coraz bardziej panoszacego sie zapuszczenia. Sancho studiowal charakter domu, wiedzac, ze dokladnie zrozumiec jego konstrukcji nie zdazy, jednakze zdawalo mu sie, ze jesli pojmie tajemnice siedziby Kechanich, to latwiej mu bedzie zrozumiec samego senora Alonsa. Domostwo zakpilo dobrodusznie z niego. Przypadkiem skreciwszy w nieznany korytarz, Sancho znalazl sie w niszy, oddzielonej od goscinnej komnaty tylko zakurzonym aksamitem; w samej zas komnacie panowal polmrok i bylo tak cicho, ze giermek wzdrygnal sie, kiedy wygladnawszy zza portiery zobaczyl w fotelu senora Alonsa nieruchoma postac gospodarza. Alonso nie uslyszal ani nie zauwazyl Sancho - nie tylko dlatego, ze ten staral sie poruszac bezszelestnie, ale glownie z powodu swojego zamyslenia. Kilka sekund Sancho rozmyslal, odezwac sie do gospodarza czy wyniesc sie szybko, nie burzac toku rozmyslan. Gdy jednak juz otworzyl usta, zeby prosic o przebaczenie za naruszenie spokoju - w korytarzu daly sie slyszec lekkie kroki i ledwie zdazyl dac nura za portiere, gdy w drzwiach pojawila sie Feliza z ogromna szczotka i wiadrem w rekach. Sancho siedzial w dusznej, pachnacej naftalina ciemnosci i z jakiegos powodu nie spieszylo mu sie wychodzic. W portierze znalazl najpierw jedna dziureczke, malenka, pozwalajaca podejrzec tyle co nic, a potem wytropil druga - szeroka - dziure, nieprzyzwoita wrecz, widac mole w tym domu nie tracily czasu na marne... Przez ten otwor Sancho widzial, ze Alonso w zaden sposob nie zareagowal na pojawienie sie sluzacej. Jak siedzial bez ruchu, tak siedzi, nie odrywajac spojrzenia. -Wybaczcie, ze zaniepokoilam, senor... Zadnej reakcji. -Posprzatam tutaj, senor? -Co, prosze? Posprzataj... Dzwieknal spadajac uchwyt wiadra, zaskrzypiala skrobiaca po podlodze szorstka szczotka, zasapala dziewczyna. Spodnica przeszkadzala jej - i oto, bezwstydnie zadarlszy ja, zatknela za pas, zrzucila pantofle. Po mokrej podlodze stapaja dwie silne malenkie nogi, obnazone prawie do biodra... Sancho wstrzymal oddech. Mokra podloga byla jak zwierciadlo, dziewczyna specjalnie dreptala po mokrym... Czy Feliza jest zupelnie niewinna, az do granic absurdu, czy raczej nie? Na tyle jednak, na ile Sancho zdazyl poznac sluzaca - raczej nie... Alonso ocknal sie ze swoich rozmyslan. Oderwal oczy od portretow, spojrzal na sluzaca, zal bylo tylko Sancho, ze ze swojej kryjowki nie mogl dojrzec JAK WLASCIWIE spojrzal... -Senor Alonso - Feliza zblizyla sie do samego fotela - pod fotel potoczyl sie korek od wina, pozwolcie, ze go wyciagne... -Co? -Korek od wina - uparcie powtorzyla Feliza. - Dostane i wyciagne go stamtad. Korek. Od wina. -Korek? -Od wina! - Teraz Feliza, nie wiedziec czemu, ucieszyla sie. - Siedzcie, siedzcie... Ja i tak dosiegne... Po tych slowach sluzaca pochylila sie, wlazla pod fotel, a delikatna tkanina spodniczki ciasno opiela jej wspanialy, pyszny zadek. No tak, przeciez o to dokladnie chodzilo. -Znalazlas? - Glucho zapytal Alonso i Sancho ponownie zalowal, ze nie moze zorientowac sie, w jaki sposob patrzy on na kragle posladki Felizy. -Ooo. - Dziewczyna wynurzyla sie w koncu spod fotela, a w jej rekach rzeczywiscie byl, zdawalo sie, korek. - O... Korek. Od wina. -Od wina - mechanicznie powtorzyl Alonso. -Senor - Feliza caly czas tkwila przed nim na kolanach - chcecie, to go zjem? Alonso milczal, a dziewczyna krzywiac sie, sprobowala odgryzc od korka kawalek. Odgryzla! Zuje! -Przestan! - W glosie Alonso zabrzmial przestrach. -Wyrzuc to natychmiast! Co z toba? -Senor - powiedziala Feliza miekko - wam naprawde bedzie zal, jesli umre? -Co ty pleciesz - z rozdraznieniem zapytal Alonso. -Nie... Senor, nie robcie takiej miny! Prosze... Nie patrzcie na mnie tak surowo! Jesli jestem winna, ukarzcie mnie... Teraz mowila tak cicho, ze Sancho musial w skupieniu wytezac sluch, zeby rozroznic slowa miedzy westchnieniami. -Senor... Ukarzcie mnie, ale nie odchodzcie... Ot tak. Nie mozecie odejsc, nie zostawiajac spadkobiercy. Nie rzuciwszy nasienia na urodzajny grunt... A nie na kamien, senor Alonso! Tak nie mozna! To niewlasciwe, niegodne! Powinien pojawic sie nowy Don Kichot... Powinniscie kontynuowac rod! Co z was za mezczyzna, jesli nie zostawicie syna! To niesprawiedliwe... Nie wybacza wam tego wasi przodkowie! Cisza; Sancho widzial teraz tylko szerokie meskie plecy, malenka raczke Felizy na kolanie pana Alonso, rozowy policzek z opadajacymi na niego lokami, lsniace i przenikliwe patrzace, jak u ptaka, oko... -Senor Alonso - chlipnela Feliza. - Wiernosc damie serca - niezlomna rycerska... Ale wiernosc Dulcynei! Nie senorze Aldonzie! Senor... Kocham was tak, ze dla was gotowa jestem byc chocby dywanikiem pod nogami. Powiecie - "Felizo, zjedz ten korek" - zjem... I bede sie usmiechac... Rece do kominka, nogi w potrzask... Dlon na meskim kolanie ostroznie przesuwala sie tu i tam, ale gdzie byla druga reka Felizy - Sancho nie widzial. Minuta minela w milczeniu. Sancho czekal, a po jego plecach splywal pot, senory Aldonzy nie bylo w domu i Sancho nie mial pojecia, jaki dalszy ciag moze miec to mycie podlog... Ciezka reka opuscila sie na glowe dziewczyny. Potargala za ucho; scisnela troche silniej, szarpnela tak, ze Feliza krzyknela. Senor Alonso podniosl sie i wyszedl szybkim krokiem z komnaty. Feliza odprowadzala go spojrzeniem, wsluchiwala sie w cichnace kroki, a kiedy oprzytomniala i odwrocila sie - w fotelu siedzial juz Sancho, siedzial smutny i zadumany, jak przedtem gospodarz. Patrzyl na portrety. -Aj! Sancho milczal. Marszczyl czolo. Wzdychal. -Skadze wy tutaj... Co to w ogole za bezczelnosc? Myje tu podloge... Podeptaliscie! Ledwo co... Sancho krotko i wymownie spojrzal na Felize. Odwrocil sie; dziewczyna zdenerwowala sie nie na zarty: -Coz takiego? Podloge myje, jasne? -Korek - grobowym glosem powiedzial Sancho. - Od wina... Ach ty, dziewko sprytna, lisica podszyta, predzej znajdziesz wymowke anizeli fartuch! Feliza zrobila sie czerwona jak muleta przed pyskiem byka. W milczeniu jezdzila scierka po podlodze; Sancho caly czas siedzial niewzruszony. W koncu nie wytrzymala: -I tak nikt wam nie uwierzy. Sancho znaczaco milczal. -Niczego nie widzieliscie. Myslalby kto, korek! No i co? Sancho milczal. Feliza darla podloge; wreszcie odstawila szczotke. -Sancho - glos jej dzwieczal teraz przymilnie jak szmer -Sancho... A chcecie moze czekolady? Mam... Chcecie? -Sumienie moje kupic? - Zapytal sie Sancho. Feliza ostentacyjnie rzucila szczotke na podloge: -Jakie sumienie! Czego ode mnie chcecie! To nie wasz dom, to obcy dom... Gospodarz w domu moze robic, co mu sie podoba, rozumiecie? Co mu sie podoba i z kim mu sie podoba! -Zasugeruje to pani Aldonzie - pokiwal glowa Sancho. - Zaba lubi wode, lecz nie lubi wrzatku... -Co tu ma do rzeczy... zaba... Co tu ma do rzeczy senora Aldonza! Ona i tak wszystko wie! -Co? Wszystko? - Zdziwil sie Sancho. Przez moment patrzyli na siebie nie odrywajac wzroku. -Wam i tak nikt nie uwierzy - powtorzyla szeptem Feliza. -Zobaczymy - energicznie odezwal sie Sancho. -Sancho, czego chcecie ode mnie? -Niczego - Sancho odwrocil sie. -No, prosze, Sancho! Powiedzcie! Sancho znowu popatrzyl jej w oczy. Feliza ostatnimi silami powstrzymywala lzy. Wtedy uznal, ze moze sie usmiechnac. Zrozumiala jego usmiech - i bojazliwie, z nadzieja, usmiechnela sie w odpowiedzi. Sancho zasepil sie ponownie i odwrocil; Feliza zaczela chlipac, wtedy popatrzyl na nia znowu - i przywolal ja gestem... Podeszla. Do terminu zostalo piec dni. Zalosnie malo. Wiecznosc. -Bylam u nich - powiedziala wieczorem Aldonza. - Panchita znowu w siniakach... Rozmawialam z matka. Zamilkla - na dlugo. -I co? - Zapytal wreszcie Alonso. -Nic. Mowi, ze poki jest trzezwy, to pracowity i dobry, a ze pasierbice bije po pijaku - to znaczy, ze kocha. Wychowuje. -A ona? - Zapytal Alonso. - Matka? Aldonza wzruszyla ramionami. -Piec dni - glucho powiedzial Alonso. -Powiedziala, ze jesli jeszcze raz do nich przyjdziesz - wezwie gwardziste. -Chocby i dziesieciu gwardzistow. -Panie moj - wtracil sie znienacka Sancho - a pamietacie, co bylo z tym Andresem, tym mlodziencem, ktorego Rycerz Smutnego Oblicza... Za ktorym sie wstawil? Ten gospodarz go jeszcze gorzej... Wyladowal na nim zlosc. Zeby z ta Panchita... To samo sie nie stalo. Cisza. -Sancho - glos Aldonzy zabrzmial wysoko z napiecia - a moze byscie sami poszli do tych sasiadow... Porozmawialibyscie... Bez grozb, ale zdecydowanie. Jakos... Tak, dobrze? -Tak, tak, senora, rozumie sie - pokiwal glowa Sancho. -Pojde... Moze i nie trzeba bedzie kopia... Moze po dobremu wyjdzie. Mowia przecie: zawstydzic sie nie zawstydzi, ale zlagodniec, jesli zechce, to zlagodnieje... Alonso sceptycznie chrzaknal. -Pojde juz. - Aldonza sie podniosla. - Pojde spac... Alonso, nie zasiedz sie za dlugo, dobrze? -Zaraz przyjde - kiwnal glowa Alonso. Tak naprawde bedzie siedzial do pozna. Dopoki nie zaczna zamykac sie oczy i nie opadnie na piers ciezka glowa. Dlatego, ze wysluchiwac milczenia Aldonzy w mroku sypialni - nie ma sil. -Sancho... Przeciez tez macie zone? -Oczywiscie, panie moj. -I co - spokojnie was puscila? Bez zadnych... Puscila? -No tak. - Sancho beztrosko machnal reka. - Poplakala, oczywiscie... Baba, jak to baba... Tylko chlopaczyska moje juz podrosly, w gospodarstwie daja sobie rade, dobre chlopaki... A baba, caly czas mi nad glowa brzeczala, zebym o jakies wynagrodzenie prosil. Ze przeciez giermkowie wynagrodzenie otrzymuja. Baba... -Ile? - Matowym glosem zapytal Alonso. -Co?! - Radosnie zapytal raz jeszcze Sancho, nie wierzac wlasnym uszom. Pomyslal, ze pan jego rzeczywiscie zamierza wyznaczyc mu pensje. -Ile dzieci macie? - Zapytal ponownie Alonso. -Aaa... - Sancho staral sie ukryc rozczarowanie. - Czterech synow. Alonso milczal. Wczesniejsze zmarszczki na jego twarzy zaznaczyly sie wyrazniej; Sancho zrobilo sie go zal. -Dajcie spokoj, senor Alonso... Bog dzieci albo daje, albo nie daje. To nie nasza sprawa, to jego, Boze rzemioslo... Bog stary gospodarz - wiecej zatrzymuje niz rozdaje... -Jestem ostatni - powiedzial Alonso. - Ostatni Don Kichot... -Senor Alonso. - Sancho oparl sie lokciami o stol. - Wybaczcie mi, glupiemu chlopu. Ale... Szkoda, oczywiscie, szkoda, ze zostal przerwany... Szlachetny rod - to zawsze zal... Ale, co za zmartwienie?... Kto za nim plakac bedzie, za Don Kichotem? Ten poganiacz mulow, ktoremu Don Kichot nie wiadomo za co i po co rozwalil glowe w przydroznej gospodzie? -Sancho - powiedzial Alonso po pauzie. - W gubernatorstwo na wyspie nie wierzysz... Wynagrodzenia wyznaczyc nie moge - nie mam z czego, wybacz... Dlaczego ze mna idziesz? -Tak... - Sancho zmieszal sie. - Tradycja... Ojczulek tak mnie nazwal, Sancho... Tradycja, mowi... W koncu wszyscy Pansa, ktorzy z rycerzami odchodzili, do domu zywi wracali... Nie tak jak sami rycerze. Co prawda, jeden moj krewny bez oka wrocil, drugiemu wszystkie wnetrznosci odbili... A jednemu noge zlamali tak, ze do konca dni swoich kulal... Ale to nic, najwazniejsze - zywy... Ot co. A co do gubernatorstwa... Ta legenda jednak skads sie wziela? Myslimy, ze legenda to klamstwo, a nuz okaze sie, ze nie jest klamstwem? A moze gdzies czeka na mnie gubernatorstwo na wyspie, a ja nie podjalem wyzwania, na piecu zostalem... Wtedy zal bedzie, czyz nie? Przez jakis czas Alonso patrzyl na niego - a potem sie rozesmial - wesolo, szczerze. I Sancho podchwycil ten smiech i tak sie smiali, obaj strasznie zadowoleni jeden z drugiego, kiedy Alonso nagle przerwal i spochmurnial: -Kto tam? Aldonzo, to ty? W glebi komnaty plynela wysoka biala postac, plynela, to odslaniajac, to znowu zaslaniajac soba gwiezdziste niebo za oknami. -Aldonza? - Niepewnie zapytal Alonso. Doskonale widzial, ze to nie Aldonza. To byl ktos wysoki, jego wzrostu; jasny plaszcz opada do podlogi, twarz zakryta szerokim kapturem, glowa opuszczona, chod dziwny, jakby czlowiek byl pijany albo ranny i ledwie, ledwie nie upada... Sancho obejrzal sie i popatrzyl tam, gdzie w napieciu spogladal jego gospodarz. -Co? - Zapytal zdziwiony. -Kto tam chodzi? - Alonso wstal. Sancho chwycil go za rekaw. -Kto chodzi? Gdzie chodzi? -Osleples? Tam przeciez! Sancho patrzyl na niego teraz z przerazeniem: -Senor Alonso... Tam nikogo nie ma. Co wy... -Jak to nie ma?! Na wlasne oczy... W glebi komnaty rzeczywiscie nikogo nie bylo. Pusto. Chwile temu byl, a teraz przepadl... Alonso strzasnal reke giermka i ruszyl na spotkanie nocy za oknami. Wionely na niego zapachy zapuszczonego parku; nasluchiwal - za oknem szalaly cykady, ale dzwiek ich rozbijal sie o sciany domu, jak rozbijaja sie fale o burte solidnego okretu, tutaj, w domu panowala martwa cisza... Zrobilo mu sie okropnie nieswojo. Przeciez wyraznie widzial potykajaca sie w ciemnosci wysoka postac. Wyraznie widzial... Koszula przylepila sie do mokrych plecow. Rzucil spojrzenie - mimowolne, zabobonne - na store przykrywajaca portret szalonego Don Kichota o metnym spojrzeniu, pana Krystobala Kechaniego... -Sancho... - Powiedzial, porazony tym, jak zalosnie zabrzmial jego glos. - Ty niczego nie widziales? Giermek byl juz obok. Dotknal jego reki: -Senor Alonso... Wasz dom juz jest taki, a to schody zaskrzypia, a to przeciag przejdzie... Moze sie wszystko przywidziec. Czego sie przestraszyliscie? -Przywidzialo mi sie - powiedzial Alonso, wstydzac sie swojego dziecinnego strachu. - Przywidzialo mi sie, Sancho... Tak bywa. Alonso szedl, unoszac swieczke i marzyl tylko o jednym - jak najszybciej dostac sie do sypialni, kiedy w ciemnosci przywidzialo mu sie nie podmuch nawet, a zakolysanie sie powietrza, plomien swieczki drgnal i ledwie nie zgasl. Przeciag... Tak bywa. Ale potem poslyszal ostrozne skrzypienie podlogi. Nie typowe skrzypienie podlogi, ktora dawno temu nalezaloby zreperowac, a przytlumiony, cichy dzwiek, ktory wydaje deska podlogowa, kiedy sie po niej chodzi na palcach. Bojazliwie sie obejrzal - wydawalo mu sie, ze w koncu korytarza mignal jakis cien. Nikt nie powinien tu sie platac. Feliza spi, a Sancho poszedl do siebie, do swojego pokoju... Przywidzialo sie. Tak bywa. *** Feliza az chrzakala ze smiechu. Zatykala sobie usta dolem koszuli i caly czas smiala sie, siniejac; w ktoryms momencie Sancho przestraszyl sie, ze sie udusi albo polknie jezyk.-Jaka on mial mine! Widziales, widziales, Sancho! Jak upior... Patrzyles na jego twarz? Wszystko bym oddala, zeby jeszcze raz to zobaczyc... -Zobaczysz - powiedzial Sancho od niechcenia. - Tylko... Jedno i to samo nie powinno sie powtarzac. Teraz, na przyklad, przestawimy zegar... Albo dzwiek jakis, szelesty... -A chodzic za nim juz nie trzeba? -Trzeba. Chodzic bedziemy po kolei; raz ty, raz ja... Feliza minute wytrzymala, a potem znowu zaczela zataczac sie ze smiechu. U jej nog lezaly szczudla i stare, lniane przescieradlo. -No, nie, jak sobie przypomne ten wyraz twarzy... Nie moge! -Ty go nie kochasz - powiedzial nagle Sancho. Powiedzial, sam nie wiedzac, po co. - Oklamalas go. Feliza od razu przestala sie smiac. Utkwila oczy w Sancho, pokrecila palcem przy skroni: -Co zes wymyslil? Jasne, ze go kocham. Dlaczego niby mialabym nie kochac? -Nie wspolczujesz mu przeciez - powiedzial Sancho powoli. -Przestan - powiedziala Feliza - czemu mam go zalowac? Przeciez sie tylko bawimy, gramy... A tak przy okazji, nie powiedziales mi, do czego ci to wszystko potrzebne? -Do czego? - Sancho zmruzyl oczy. - Juz taki ze mnie wesoly czlowiek, pozartowac lubie. Ponura swinia, mowia, gleboko kopie, za to wesolej swini zoledzie same do pyska wchodza... Feliza takze zmruzyla oczy: -Tak, to moze nic sie strasznego nie stanie, jak przyznam sie panu Alonsowi? Sancho sie usmiechnal: -Tak? A jesli ja powiem senorze Aldonzie o korku od wina? Feliza pogardliwie wydela wargi: -A coz to takiego? -Ano nic takiego, nic osobliwego... Panu Alonsowi i tak sam sie przyznam. Tylko pozniej. A to cale sedno zartu przepadnie... Moj starszy syn pozartowac tez lubi, jednemu wujkowi ktoregos razu do wychodka paczke drozdzy wrzucil... Mowiac to, Sancho niby przypadkiem wyciagnal reke i uszczypnal miekki bok Felizy; dziewczyna sie odsunela: -Zaczepki to sobie daruj... Sancho obrazil sie: -Juz i poszczypac nie wolno? Feliza zasepila sie. Odwrocila. -Sluchaj, nietykalska... A nastepce pana Alonsa szybko urodzisz, czy nie? Rzucono ziarno na plodna glebe, ale plonow nie zebrano? -A co tobie do tego? - Zapytala Feliza nieprzyjaznie. Sancho wzruszyl ramionami: -Sluchaj... Naprawde, na powaznie chcesz, zeby syn twoj byl Don Kichotem? Zeby jak strach na wroble obijal gnaty na chudym grzbiecie Rosynanta, obrywal szturchance i kopniaki, walal sie w odchodach i plwocinach... W imie jakiejs tam watpliwej slawy? Slawy durnia szalenca? Feliza usmiechnela sie: -Komu jak komu - niektorym wszystko jedno, byleby slawy zaznac. Jakaz ta slawa bedzie to juz niewazne... O, senor Miguel Kechani za slawa na wedrowke ruszyl. Glupot narobil ponad miare, za to potem wszedzie go rozpoznawali, gdziekolwiek by sie zjawil. Autografy dawal... Piesni o nim ukladali... Piesni te niechwytliwe byly, do naszych dni ani jedna sie nie ostala. Umarl jako znakomitosc, jako szczesliwy czlowiek... -Skad ty to wszystko wiesz? -To wszyscy wiedza - rozesmiala sie Feliza - to historia rodu Kechanich... -A wiec na slawe sie polaszczylas? Przylecialas jak mucha do miodu? -Jestes durniem - powiadomila Feliza. - Slawa, rycerz, donkichoteria... Kto ci powiedzial, ze moj syn odziedziczy... To ich blazenskie dziwactwo? -To oczywiste - nachmurzyl sie Sancho - Przeciez bedzie spadkobierca Don Kichota? Powinien... -Powinien byc podpora swojej matki - powiedziala zlym glosem Feliza. - Moj syn... Jesli tylko bede miala syna... Bedzie spadkobierca Kechanich. Ale wcale nie Don Kichotem. Bedzie hidalgo... Nawet jesli bekartem to jednak jedynym spadkobierca. U notariusza sie pytalam. -U notariusza? - Zdziwil sie Sancho. -Za glupia mnie masz? Oczywiscie... Nawet jesli Alonso z podrozy nie wroci, jest teraz sposob, aby dowiesc, ze maly jest jego synem. Bierze sie kawalek skory trupa i krew dziecka, i pod mikroskopem sie porownuje... I wtedy dom, tytul, wszystko przechodzi na malego. Pojales? Sancho milczal. -... Feliza! To ty?! Cisza. -Feliza!! Z daleka, z kuchni, dalekie: -Cooo? -Kto tutaj?! Cisza. Feliza w kuchni, Sancho w stajni, Aldonzy nie ma w domu. Kto tutaj przed momentem byl? Ktos przeciez deptal mu po pietach. Szmer, szarpanina, dziwny skrobiacy dzwiek... Zdawalo mu sie?! Cisza. Mroz przeszedl po skorze. Najbardziej ze wszystkiego na swiecie bal sie stracic rozsadek; ojciec obecnego Carrasco, stary senor Carrasco, patrzyl mu w zrenice, podnosil wargi, kiwal glowa i uspokajal. Robil to tak nienaturalnie i falszywie, ze lepiej by bylo, gdyby milczal. Alonso mial trzynascie lat, meczyly go straszne sny. Przywidywal mu sie czarny czlowiek, chowajacy sie pod koldra. Potem sny przeszly w jawe: dom, wczesniej znany do ostatniej szczelinki w progu, w tym czasie okazal sie zasiedlony przez potwory. Alonso nikogo nie chcial widziec, zamykal sie w sobie, chowal sie sam na sam z wlasnymi strachami, zdawalo mu sie, ze nauczyciele sie go czepiaja, ze matka go nie kocha, ze senor Carrasco chce specjalnie wsadzic go do domu dla umyslowo chorych... -Moze wyrosnie - mowil matce senor Carrasco. Matka wycierala lzy. Wyrosl. Wspominajac potem swoje strachy, nie mogl nie podziwiac mestwa Don Kichota. Sprobuj wystapic przeciwko olbrzymom, nawet jesli olbrzymy istnieja tylko w twoim wyobrazeniu; wszystko jedno, dla ciebie istnieja one w pelni realnie, widzisz je w najmniejszych detalach, od ich krokow drzy ziemia... -Daj Boze, zeby rozstroj umyslowy was ominal - mowil tydzien przed wlasna smiercia stary Carrasco. - Moze i ominie... Ale uwazajcie: mozecie go doznac nagle i bezpowrotnie, za kilka tygodni i tylko wczesne stwierdzenie objawow i silne medykamenty moga spowolnic proces. A zatrzymac go, jesli sie zacznie, zatrzymac go nie bedzie mogl nikt na swiecie... Taki miecz, co wisi nad glowa, taki przydzial od losu... Zdawalo mu sie, ze przedmioty na jego stole leza nie tak, jak je zostawil. Mozliwe, ze Feliza rozzuchwalila sie do tego stopnia, ze grzebie w rzeczach na jego stole? Z jakiegos powodu nie pytal. Chcial groznie na nia krzyknac, ale w ostatnim momencie przestraszyl sie, nie wiedziec czego... Od tej samej chwili, kiedy po raz pierwszy zobaczyl biala postac, ktorej w rzeczywistosci nie bylo, ktorej nie widzial Sancho - od tej wlasnie chwili drobne, a potem coraz wieksze nonsensy pospieszyly jeden za drugim, skladajac sie w symptomy. Wydawalo mu sie, ze wolaja go po imieniu. Szeptem. Obejrzal sie. Nikogo nie ma. Cienie. Do terminu wyjazdu zostaly trzy dni. Symptomy skladaly sie w systematyczny obraz, Alonso rozumial teraz zupelnie jasno, ze zaczyna tracic rozum. Powoli, ale nieublaganie. Spelnilo sie to, czego bal sie juz od dziecinstwa. "Badz odwazny" - mowil wtedy stary senor Carrasco. Alonso byl odwazny. Do dwudziestego osmego zostaly trzy dni, a on zgrzytal zebami i byl odwazny; czas za to rozciagal sie niewiarygodnie, to znowu skracal sie tak, ze dzien zmienial sie w sekunde. Zdawalo mu sie, ze jest sledzony. Ze nawet na minute nie zostawiaja go bez dozoru. Liczyl za soba skradajace sie kroki, jeden raz stchorzyl, wezwal Felize i nakazal jej przeszukac dom... Nikogo, oczywiscie, nie znalezli. Noca cienie pelzaly po scianie, w meandrach ich tanca majaczylo martwe oblicze ojca, zastygla z goryczy twarz matki i metny wzrok szalonego Don Kristobala. Sam Rycerz Smutnego Oblicza zjawial sie we snie Alonso - szalony, ze splywajaca po szczece lepka sciezka sliny. -Wystarczy - pochmurnie powiedzial Sancho. - Juzesmy, dziewko, pozartowali - trzeba znac umiar. Zdaje mi sie, ze senor Alonso zartow nie pojmuje... Feliza zdziwila sie: -Tak? Szkoda, akurat kukle zrobilam zabawna, cos w rodzaju wisielca, chcialam panu za oknem powiesic... -Wystarczy, powiedzialem... -...A potem szybko zdjac, tak, jakby sie przywidzialo... Byl wisielec - nie ma wisielca... -Wystarczy! -Dobrze... Niepotrzebny wisielec? Szkoda. Powiesz chociaz teraz, po co ci to wszystko bylo? Sancho spojrzal na Felize tak, ze ugryzla sie w jezyk. -Alonso - noca Aldonza rozbudzila go jeczacego - Alonso... To sen. To tylko sen. Przestan... Co z toba?! Doskonale pojmowal, co z nim, ale nie odwazyl sie powiedziec tego Aldonzie. Choroba rozpedzila sie jak puszczony ze stoku kamien. Alonso widzial to, czego nie widza inni; widzial, jak niebezpiecznie chwieje sie nad glowa sufit, jak zapadaja sie sprochniale belki. -Aldonzo... Wyjdz z domu. Tutaj jest niebezpiecznie. -Alonso, co z toba?! Trzymal sie ostatnimi silami, ale choroba zwyciezala i wtedy przywolal Carrasco. -Senor Alonso! Naprawde?! Mlody psychiatra byl blady jak ten majak, ktory przywidzial sie Alonsowi w ciemnosciach salonu; wargi jego drzaly, kiedy badal Alonsa, stukal w kolana, zagladal w zrenice. -Senor Alonso... Potrzebne sa leki uspokajajace. Oto tabletki... Nalezy szybko ustalic kierunek leczenia... Zatem, wydaje sie wam, ze ktos was sledzi? Ktos chodzi za wami? A przedtem wam sie nie wydawalo, ze zle sie do was odnoszono? Alonso zmarszczyl brwi. Carrasco pokiwal glowa: -Tak... Urojenia, mania przesladowcza... To paranoja! Schizofrenia! Nastepny etap - z przesladowanego zamienicie sie w agresora, bedziecie bardzo, bardzo niebezpieczni dla otoczenia... Senor Alonso, ojczulek uprzedzal mnie... Musicie isc do szpitala! -Don Kichot w domu dla umyslowo chorych - powiedzial z ciezkim usmiechem. - Nie, Samsonie... Nie martw sie, Szalony Don Kichot wiecej nie wyjdzie na droge. Don Kichot nie jest szalencem, jak przyjeto uwazac! Nie, kimkolwiek, tylko nie szalencem. Obiecuje ci... Jesli poczuje... Jesli pojme, ze wszystko... Sam siebie uspokoje. Jak niefortunnie - akurat przed dwudziestym osmym... Samsonie... Moze jeszcze przejdzie? Jak myslisz, Samsonie? Carrasco odszedl, zaciskajac wargi i kiwajac glowa. Na stole zostala cala gora jadowicie jaskrawych kapsulek. Nienawidzila tego pewnego siebie mlodzienca. Bez zbednych dyskusji wyrzucilaby go z domu, ale trzeba bylo cierpiec. Cierpiec i usmiechac sie. -Tak, zauwazylam. Pojawily sie jakies dziwactwa... Ale to jeszcze o niczym nie swiadczy. Carrasco z udreczona twarza zwrocil wspolczujace spojrzenie na Aldonze. - Swiadczy. Pani Aldonzo, dla specjalisty sa to objawy, ktore mowia bardzo duzo. Nasz senor Alonso... -Alonso nie jest waszym senorem! - Jednak nie wytrzymala. - Juz nie pierwszy raz stoicie nad jego dusza, wmawiacie mu, ze jest szalony! Ze na pewno straci rozum! Jesli z nim... Nie daj Boze, jesli z Alonsem stanie sie cos zlego - to wam to nie ujdzie na sucho, Carrasco! Ziemia sie bedzie palic pod waszymi stopami! -Senoro Aldonzo - mamrotal mlodzieniec. - Rozumiem... Takie nieszczescie na waszych ramionach... Ale, senoro Aldonzo, caly rod Kechani niesie w sobie to przeklenstwo... -Nie gadajcie glupot - powiedziala wyniosle. - Alonso jest zdrowy. Carrasco zmarszczyl brwi, jakby chcialo mu sie plakac: -Rozumiem... Nie mozecie przyznac sie nawet przed soba... Ale badzcie odwazna, Aldonzo! Oto... Wytrzasnal na stol zawartosc worka, ktory caly czas trzymal w rekach. Aldonza nie od razu zrozumiala, co jej prezentuje. Najpierw z obrzydzeniem popatrzyla; potem szybko wziela w rece, otworzyla... Kaftan bezpieczenstwa z bezwolnie opuszczonymi rekawami. Bardzo, bardzo dlugimi rekawami... Carrasco chcial jeszcze cos powiedziec, gdy nagle Aldonza chlasnela go dlugim rekawem po twarzy: -Won. Psychiatra sie zmieszal. Chcial cos powiedziec... -Won z mojego domu! Glosny tupot nog. Byl Carrasco - nie ma Carrasco. Do pieca. Do pieca z tym paskudztwem... W polowie drogi zrobilo jej sie niedobrze. Zamiast do pieca, wepchnela koszule gdzies w sterte szmat. Aldonza pomyslala: a co, jesli Carrasco ma racje?! Cierpial. Tabletki Carrasco lezaly sobie usypane w sterte - nietkniete. Kiedys, w chlopiecych latach, poznal dzialanie takiego samego lekarstwa w jaskrawej kapsule; teraz bal sie tych tabletek. Zdecydowal, ze poki starczy mu sil cierpiec - wycierpi i tylko wtedy, kiedy juz zupelnie nie bedzie w stanie... Ale rankiem nad jego glowa nagle rozlozyly sie skrzydla wiatraka. Zaskrzypialy, grozac uniesieniem Alonso i rozwloczeniem go po scianie, szarpnal sie, starajac sie biec, ale za oknem ze zlosliwa satysfakcja szczerzyla sie twarz czarownika Frestona. -Poszedl precz! Precz!! Jego dom nie mogl dac mu schronienia. Nie przystoi rycerzowi chowac sie jak kobieta, trzeba zebrac sie na odwage i spotkac smierc z orezem w dloni. Szly olbrzymy... -Co z nim, co z nim, senoro Aldonzo?! ...Od ich krokow drzal dom. -Co z nim, co z nim, senoro Aldonzo? ...Od ich krokow drzal dom. I raptem okazalo sie, ze Alonso w salonie siedzi w kucki, zakrywajac glowe rekami, ze obok miota sie Aldonza, glos jej dobiega do niego przez huk katastrofy: -Alonso... Alonso, popatrz na mnie! Niczego tu nie ma, tylko nasz dom, wszystko jest na miejscu, wszystko w porzadku, jestem tylko ja, Sancho i Feliza... Alonso, popatrz na mnie! Trzymaj mnie za reke, wyciagne cie! Scisnal dlon Aldonzy tak, ze zdawalo sie, ze chrupnely kosci. -Wyciagne cie, Alonso! Nie odchodz od nas! Zgin! Przepadnij!... Niech przepadna wszyscy don kichoci... Przekleci szalency... Przeklety rod... Alonso, wyciagne ciebie, tylko nie puszczaj mojej reki! Nie odchodz... Alonso! Alonso!! Zobaczyl, jak powoli i uroczyscie wali sie jego dom. Jak zapada sie do srodka sufit. Jak spadaja wszystkie, co do jednego, portrety, rozpada sie w strzepki gobelin i zamiast smiejacego sie Don Kichota pojawia sie za nim na wpol zniszczone, skazone grymasem oblicze. -On odchodzi. Odchodzi. Traci zmysly. Alonso... Senor Alonso... Bydlaki! Don Kichoci - wyrodki! Za co go to spotyka? Za co? Za co wlasnie jego?! Sancho, on odchodzi... I wtedy Sancho Pansa krzyknal. Ten krzyk na sekunde zatrzymal gasnaca swiadomosc Alonso. -To ja! To ja! To my z Feliza! To ona chodzila za wami. Kazalem jej was sledzic! To ona byla przywidzeniem, ona zawinela sie w przescieradlo... Feliza, przynies szczudla! Pokaz mu! Alonso, to ja ciebie zdradzilem. Przekupiono mnie! Kiedy tylko przyszedlem do cyrulika, tego pierwszego dnia! Wsuneli mi do kieszeni karteczke! Tam byly pieniadze, duzo! Tam... Oto ta karteczka, popatrzcie! Przeczytajcie! - Trzesacymi sie palcami wywrocil kieszen, stamtad wypadla zlozona na cztery niebieskawa kartka. Sancho podchwycil ja nad sama podloga, otworzyl. - "Jesli Alonso Kechani nigdy nie zalozy zbroi i pozostanie w domu, Sancho dodatkowo do niniejszego zadatku otrzyma jeszcze dwa razy tyle"! Oto ten list, popatrzcie! Popatrzcie, nie klamie! Namowilem Felize! To my, to ja, to ja... Przeczytajcie! Oto pieniadze! Oto te przeklete pieniadze, nigdy nie widzialem tyle pieniedzy na raz! Nie jestescie szalencem! To nieprawda! Oto, Feliza przyniosla szczudla... Pokaz, jak na nich chodzilas! Pokazuj szybko, dziewczyno, albo wlasnymi rekami zadusze! Patrzcie, oto wasz majak... Alonso, to ja! To wszystko ja! Nie jestes szalony. Zdradzilem ciebie! Popatrz, oto list! Oto pieniadze! Oto ja! Zabij mnie! Prosze! Alonso zamknal oczy. Jakis dzwiek w uszach. Dzwiek w uszach. Dzwon. Akt drugi Ranek.Przez dziure w starych, poprzecieranych storach przedostawalo sie sloneczne swiatlo. Nieruchoma postac obok lozka. -Aldonza? Nie widzial jej twarzy, czul jej zapach. Zapach wyschnietego potu, nocy, przezytego strachu... -Aldonzo... Jaki mamy dzisiaj dzien? -Dwudziesty szosty lipca - powiedziala po chwili milczenia. Alonso usmiechnal sie. Cialo, jeszcze nie do konca posluszne, jeszcze ciezkie, zdretwiale, jakby nie wlasne. Ale glowa - wlasna. Mysli czyste, jasne i spokojne jak letnie niebo. -Mamy malo czasu. - Podniosl swoje cialo, jak podnosi sie hakami tusze padlego mula. Wiedzial, ze warto przezwyciezyc pierwszy opor miesni i sciegien, przezwyciezyc pierwsze zawroty glowy, a dalej bedzie latwiej. - Juz dwudziesty szosty... Zostaly dwa dni... Rosynant podkuty? Gdzie Feliza? -Ukrywa sie - odezwala sie Aldonza po chwili milczenia. - Rosynant podkuty, Feliza sie schowala... -Bzdura. - W jego glosie pojawilo sie zwykle zdrowe rozdraznienie. - Dwudziesty szosty... Zostaly dwa dni! Pomyslec tylko... Gdzie moje sztylpy i sztyblety? Gdzie odziez? Gdzie Feliza? Dlaczego nie przygotowala sniadania? -Sniadanie przygotowal Pansa - znow po krotkiej przerwie powiedziala Aldonza. - Twoje ubranie lezy przed toba, na krzesle... Zamarl, patrzac prosto przed siebie niewidzacymi oczami: -A gdzie ten list?! Aldonzo... Gdzie?! Rzucil sie przetrzasac odziez. Obszukiwac kieszenie... -Gdzie list? Gdzie on jest? Z pieniedzmi? -U Pansy - spokojnym glosem odezwala sie Aldonza. -Tak? Chce sie dowiedziec... Kto to wszystko zaplanowal... Kto za mnie zaplacil. Do czarta... Ale co mnie interesuje taka bzdura?! Tak malo czasu, a tak wiele do zrobienia... I jeszcze ta bzdura... Chce to wiedziec, Aldonzo. Kto chcial doprowadzic mnie do utraty zmyslow? Aldonza milczala. Ciezko wlekac noge za noga - stopy byly jak z drewna - podszedl do okna i zerwal zaslone. Kiedy oczy przyzwyczaily sie do slonecznego swiatla, ktore wlalo sie przez odarte z oslony okno - zobaczyl wreszcie, ze Aldonza wcale nie siedzi przy lozku, jak mu sie z poczatku wydawalo, a kleczy i twarz jej wyglada jakby byla z wosku. -Co ty, Aldonzo? Dlaczego jestes na kolanach? Powstan... Tylko rozszerzajace sie zrenice oddaly skale jej bolu, kiedy starala sie podniesc. Odrzucila jego pomoc, wstala sama, ruszyla do drzwi... W drzwiach prawie ze upadla. Zlapala sie za framuge. Postanowila sobie: jesli cala noc zostanie na kolanach przy jego lozku - szalenstwo go ominie; juz po kilku godzinach nocnego czuwania czula sie tak, jakby nie miala nog. Tylko tepy, piekacy bol. Alonso miotal sie, jeczal, ciskal slowa przez zeby, potem mamrotal niezrozumiale ni to modlitwy, ni to grozby; Aldonza kleczala podobna nagrobnej figurze z kamienia, gotowa nie schodzic z miejsca i rok, i dwa albo nawet do smierci. Potem Alonso troche sie uspokoil. Na szafce nocnej dogorywala swieczka. Aldonza widziala, jak twarz meza wygladza sie, jak zamroczenie przechodzi w sen. Za oknem cichly cykady; nadszedl swit, ale story byly szczelnie zaciagniete i tylko cieniutkie promyczki pelzajace po wyszczerbionej podlodze, przypominaly Aldonzie o uplywajacym czasie. Alonso poruszyl sie. Otworzyl oczy. W pierwszej chwili porazilo ja bezmyslne jak u niemowlecia spojrzenie; martwe, pokryte siwizna wlosy na jego skroniach. Dluga chwila potwornego, oczadzajacego przerazenia... -Aldonza? - Wypowiedzialy jego spierzchniete wargi. Strach jeszcze caly czas w niej zyl. Przenikal kazda komorke jej ciala. -Aldonzo... Jaki mamy dzisiaj dzien? Zamknela suche oczy. -Dwudziesty szosty lipca. Usmiechnal sie. Dokladnie tak jak chlopczyk, ktory obudzil sie wczesnie rano w dniu swoich imienin. -Mamy malo czasu... Juz dwudziesty szosty... Zostaly dwa dni... Rosynant podkuty? Gdzie Feliza? Ot i wszystko, powiedziala do siebie Aldonza. Nie trzeba gniewac Boga... Rzeczywiscie odejdzie. Nic sie nie zmienilo... Nie trzeba gniewac Boga. Jest zdrowy... -Ukrywa sie... Rosynant podkuty, Feliza sie schowala... -Bzdura... Dwa dni! Pomyslec tylko... Gdzie moje sztylpy i sztyblety? Gdzie odziez? Gdzie Feliza? Dlaczego nie przygotowala sniadania? -Sniadanie przygotowal Pansa - znow po krotkiej przerwie powiedziala Aldonza. - Twoja ubranie lezy przed toba, na krzesle... Zamarl, patrzac prosto przed siebie niewidzacymi oczami: -A gdzie ten list?! Aldonzo... Gdzie?! Rzucil sie przetrzasac odziez. Obszukiwac kieszenie... -Gdzie list? Gdzie on jest? Z pieniedzmi? -U Pansy - spokojnym glosem odezwala sie Aldonza. -Tak? Chce sie dowiedziec... Kto to wszystko zaplanowal... Kto za mnie zaplacil. Do czarta... Ale co mnie interesuje taka bzdura?! Tak malo czasu, a tak wiele do zrobienia... I jeszcze ta bzdura... Chce to wiedziec, Aldonzo. Kto chcial doprowadzic mnie do utraty zmyslow? Wstal z poscieli i przedostal sie do okna. Nie trzeba swiatla, zdazyla pomyslec Aldonza. Uderzyl ja sloneczny blask, ktory wlal sie do pokoju. Aldonza ukryla twarz w dloniach; czekalo ja wstanie z kolan, a nie chciala wstawac w swietle. W obecnosci meza. Nie potrzebowala swiadkow... -Co ty, Aldonzo? Dlaczego jestes na kolanach? Powstan... Zlosc dodala jej sil. Nagle szarpniecie... Wlasciwie nic strasznego. Teraz najwazniejsze jest utrzymanie rownowagi. Tylko nogi od kolan sa jak cudze ponczochy nabite piaskiem... W drzwiach jednak upadla. -Rozmawialem z tym, ktory jest ojczymem Panchity. Godzine temu rozmawialem. Stanowczo. - Sancho, usmiechajac sie rozcieral prawy bok, ktoremu, trzeba przyznac, zdrowo dostalo sie od piesci nierozumnego pijanicy. - Tak, czy mi uwierzycie, moj panie, obiecal mi, pies jeden, ze pasierbicy swojej wiecej palcem nie tknie. Nigdy w zyciu. Nigdy. Mow sobie, co chcesz, ale rece trzymaj przy sobie... Tak wiec nie denerwujcie sie, z Panchita wszystko zalatwione, dziewczyna dobra, zywa taka, uch, delicje! Mowie do niej: wyjdziesz za mnie za maz? Zawstydzila sie, poczerwieniala jak jabluszko... Ech. U nas w wiosce tez byl taki, jak sie napil, dawaj, zone maltretowal... Tak, dziad moj, pokoj jego duszy, tega glowe mial, staruszek... Doradzil jej, aby z tylu pod spodnica cegle przymocowala. Tak, tak, zabijaka jeden i do kopniakow skory... Kopnal ja, zlamal palec u nogi, okulal... I wszystko. Kochali sie jak golabki, do poznej starosci. Bywa i tak... Sancho mowil, nie milknac, starajac sie trzymac blisko drzwi. Zeby od razu, jak tylko senor Alonso postanowi powiedziec wszystko, co o sprzedajnym giermku mysli, zeby od razu na podworze, skoczyc na Siwego i cwalem do domu. Sancho nie raz i nie dwa zbieral sie do odejscia razem z Siwym. Tylko wstyd dotad go jeszcze powstrzymywal - uciec teraz, oznaczalo wdeptac w bloto honor slawnej rodziny Pansa. -Co tak pod drzwiami tupiesz? - Zapytal wreszcie senor Alonso. - Podejdz tutaj... Siadaj. Sancho zdenerwowal sie: -U nas w wiosce tak mowia - byscie sieli, zeby poly nie wisieli... Postoje, dobrze? Alonso popatrzyl mu w oczy. Spojrzenie bylo ciezkie, ale nie straszne. Tej pogardy, ktorej tak obawial sie Sancho, tej odrazy, ktorej oczywiscie byl teraz wart, w oczach gospodarza nie dalo sie zaobserwowac. Podszedl. Namacal siedzeniem sam skraj lawki. -Senor Alonso... -Pojedziesz ze mna, Sancho? Otworzyl usta: -Tak, senor Alonso... A czy jeszcze pojedziecie gdziekolwiek? Wzniesione brwi gospodarza zmusily Sancho do ugryzienia sie w jezyk: -Nie tak, to jest ja... Nie to mialem na mysli! Moze pojedziecie... Dwa dni tylko zostalo, duzo jest do zrobienia... Do sklepu albo do kuzni, w tym sensie to mowie. I dlatego pytam: czy jeszcze pojedziecie? To znaczy, pojedziecie do sklepu albo do kuzni, albo... Sila woli zmusil sie do zamilkniecia. -Pojedziesz ze mna, Sancho? - Powtorzyl Alonso. Sancho pojal, ze sie zaplatal, ze przez wlasna nieuwage znalazl sie w nieprzyjemnym polozeniu. Nie trzeba bylo lezc gospodarzowi w oczy, trzeba bylo sie schowac jak sprytna Feliza... Alonso wstal - Sancho wstal takze i podreptal w kierunku drzwi; Alonso szarpnal stol ku sobie i trzymal go jak tarcze. Sancho w tym momencie pomyslal, ze surowy gospodarz, podobny pijanemu olbrzymowi w karczmie, zacznie rzucac meblami... Na odwrocie blatu byl portret. Nos tego hidalgo zdawal sie ogromna kropla, gotowa skapnac z twarzy, ale z jakiegos powodu w ostatnim momencie zatrzymana. Zmruzone oczy patrzyly chlodno i obco. -To Kechani Odstepca - powiedzial Alonso. - Federico Kechani... Takze jest moim przodkiem, dlatego trzymam jego portret w salonie. On tez wyruszyl na wedrowke... Ale nie po to, zeby pomagac skrzywdzonym! Zdradzil i sprzedal wszystko, co mozna. Wstydzil sie swojej Dulcynei i koniec koncow wyrzekl sie jej. Bez skrepowania zawiazywal interesowne znajomosci na dworze, nawiazywal przyjaznie z hercogami i markizami, wylazil ze skory, zeby zwrocili na niego uwage... Jego giermek byl dla niego w sam raz - pijanica, obzartuch, zdrajca... Sancho wzdrygnal sie i cofnal jeszcze dalej. -Nie nazwalem ciebie zdrajca - powoli powiedzial Alonso. - Chce cie usprawiedliwic... Sancho. Do wyjazdu zostaly dwa dni. Niczego bardziej na swiecie sie nie boje, szalenstwo mnie oszczedzilo, a to znaczy, ze na swiecie nie ma takiej sily, ktora moglaby mnie zatrzymac. Sancho, sapiac, przywrocil meblowi wlasciwa postac, zebral z podlogi rozsypane swiece, na nowo rozpostarl obrus na blacie, wygladzil faldki. -Senor Alonso... Jestem zdrajca... Dalem sie przekupic, senor Alonso. Ale kiedy dalem sie przekupic... To jeszcze was nie znalem. Myslalem... ze po prostu zostaniecie w domu. Ze to nic takiego szczegolnego. Nie chcialem, zebyscie przeze mnie stracili rozum! Jestem gotow przezuc te przeklete pieniadze. Senor Alonso, co mam zrobic, zebyscie mi przebaczyli? Alonso milczal. Usmiechnal sie: -Pojedziesz ze mna, giermku? Sancho spuscil oczy: -Senor Alonso... Przeciez... Nie darmo was przezwali - Alonso Kechani Dobry. Gdzie mam sie podziac, senor Alonso... Pojade. Przez sekunde Sancho patrzyl, nie wierzac wlasnym oczom, na wyciagnieta dlon; potem doskoczyl i ujal ja obiema rekami. Rycerz Smutnego Oblicza usmiechnalby sie i rzucil niebieskawa, zlozona na czworo karteczke, do piecyka. Jego ojciec, Diego Kechani, nie usmiechalby sie, lecz utopilby list w wychodku. Czy to znaczy, ze on, Alonso, jest slabszy duchem? Jest bardziej niespokojny? Bardziej drobiazgowy? Co on ma wspolnego z tym brudnym listem, z tymi lepkimi pieniedzmi? Czy malo zawistnikow przesyla swoje dziela poczta, czy malo jezykow trzepie u cyrulika imie Kechanich... Litery drukowane, napisane specjalnie tak, zeby nie mozna bylo rozpoznac charakteru pisma. Niebiesciutki papier... Ktos ze swoich, pomyslal Alonso. Im dalej, tym trudniej bylo mu sklonic siebie do zmiany zdania. Do piecyka! Poki nie jest za pozno! Dwa dni zostaly do wyjazdu. Malo innych spraw do zalatwienia... -Tak, zachodzilem do cyrulika - powiedzial Sancho, uciekajac wzrokiem. - Popytalem ostrozniutko... Cyrulik niczego nie wie... Albo udaje, ze nie wie. Najprawdopodobniej ten chlopak, co u niego pracowal, klientom uslugiwal. Pamietam tego chlopaczka, caly czas sie wokol mnie krecil... Juz piec dni minelo, jak przestal pracowac. Matka go zabrala. Nie lenilem sie, poszedlem pod wskazany adres... Nikogo nie ma, a dom na sprzedaz. Wyjechali... Mysle wiec, ze to ten chlopaczek koperte mi podrzucil... Nie wiadomo tylko, kto mu to zlecil... Alonso obracal w rekach na czworo zlozona kartke: -Uwazam za ponizej swojej godnosci prowadzic to... sledztwo. Sancho postapil do przodu: -Panie moj... A moze ja je przeprowadze? Przeciez takze postradalem moje dobre imie, sumienie... I w ogole. Bardzo mnie ciekawi, jaki bydlak uznal, ze Sancho da sie przekupic! Rozumiem, ze babrac sie w tym nie macie checi, ale ja - czemu nie! Niech rosnie trawa dla psa, jesli szkapa zdechla! Alonso milczal. -Zrobimy tak, jakbyscie niczego nie wiedzieli - powiedzial Sancho o ton ciszej. - Tylko oddajcie list... Alonso milczal i patrzyl na Sancho, giermek akurat wyciagnal zlozona na czworo kartke z jego oslabionych palcow. -Senor Alonso, jestescie moim panem! Mozecie oddac mi list z nakazem, zebym spalil go, na przyklad... A przed tym, zanim go spale, rozeznam sie co nieco. Mam niejakie w tym doswiadczenie... Kiedys u mnie na wrotach stodoly napisali... - Sancho nachylil sie do ucha gospodarza i szczegolowo wyluszczyl, co dokladnie napisali, a Alonso krecac glowa z niedowierzania, dziwil sie osobliwosci ludowego humoru. - Nozykiem wyryli - radosnie kontynuowal Sancho. - I co zrobilem? W ten sam dzien, niby przypadkiem, zaprosilem do siebie wszystkich, co do ktorych mialem podejrzenie... I oto, kiedy wszystkich juz zebralem po wyrazie twarzy od razu sie domyslilem, czyje to dzielo... I jak myslicie? Jeszcze do wieczora slowa zeskrobali i stodole pomalowali... -Daj - powiedzial Alonso. -Co? -List... Daj. Sancho zawahal sie i wyciagnal do niego zlozona na czworo kartke. "Jesli Alonso Kechani nigdy nie zalozy zbroi i zostanie w domu, Sancho dodatkowo do zadatku otrzyma jeszcze dwa razy tyle". Alonso zmial papierek w piesci. Scisnal silniej; rozwarlby teraz dlon - niczego by w niej nie bylo, popiol... Obok Sancho przestepowal z nogi na noge. Czekal. -No. - Alonso zwrocil mu papierowa kulke. - No... Wez. Odwrocil sie i szybko odszedl. -Tak wiec, panowie, dzisiaj ostatni wieczor... Kiedy jestesmy razem. Jutro wczesnie rano wywiode Rosynanta. A moj slawny giermek Sancho Pansa wywiedzie swojego wiernego osiolka. I wyruszymy... I wierze, ze kiedy wrocimy wreszcie do domu, swiat stanie sie lepszy. Wypijmy, panowie! W milczeniu podniosly sie kielichy. Cyrulik nie przyszedl, wymawiajac sie choroba, a notariusz juz dwa tygodnie byl w rozjazdach. A wiec notariusza wykreslimy od razu, a cyrulika... Cyrulika tez odnotujemy. Wlasnie dlatego, ze koperta zostala podsunieta w czasie golenia, a cyrulik nie jest durniem, zeby sie tak podstawiac... Alonso zgrzytnal zebami. W przeddzien wielkiego dnia on mysli o czyms niskim, mialkim, brudnym. Te podejrzenia... Koniec koncow, cyrulik ani razu nie dal powodu, zeby uwazac go za podlego. Za stolem, oprocz Alonso, Aldonzy i Sancho Pansy, siedzieli figuranci. Obaj byli nieweseli - Carrasco wydawal sie zatroskany, Avellaneda - ten calkowicie nadal sie jak gradowa chmura... Czy warto bylo odgrywac przed samym wyjazdem te... Farse? Co powiedzialby ojciec? Ale teraz jest juz za pozno. Teraz niczego juz sie nie cofnie... Powinien poznac prawde. -Jedzcie, panowie - przygadywala, krazac wokol stolu, Feliza. - Jedzcie, prosze was, kosztujcie... -Juz tu tacy siedza - odezwal sie Sancho - co potrafia jesc... Za ucho nie boj sie, nie poniesiemy, a prosto w usta! Rozesmial sie Carrasco. Blado usmiechnela sie Aldonza. -Panowie, a oto danie wedlug recepty najmilszego Pansy... Jedzcie, jedzcie! Pokrzepiajcie sie, senor Alonso, od jutrzejszego dnia nie wiadomo, gdzie i czym przyjdzie sie wam zywic... -Tak sie o niego nie bojcie - odparowal Sancho. - Ze mna kory lykac nie bedzie... W garsci potrafie danie przygotowac! A takze kielbasy, roladki, zawijance, zoladki oraz babki, pierogi, kluski, piwo z imbirem i nalewke na dokladke... Goscie z aprobata spojrzeli po sobie; Sancho niczym gospodarz kiwnal na Felize: -A teraz, dziewko, przynies nasze danie specjalne. I Feliza wniosla okragla tace nakryta chusteczka i postawila przed Sancho. -A to co takiego? - Nerwowo zapytal Carrasco. Avellaneda tylko ponuro spojrzal. -Tutaj, panowie, mamy nikczemnosc z przyprawa - wesolo obwiescil Sancho i zdarl chustke. Scisnieta gumka paczka pieniedzy. Zlozona na cztery kartka papieru. Sancho wbil oczy w ich twarze. Obaj zdenerwowali sie. Obaj sprawiali wrazenie, ze nie rozumieja, co sie dzieje; ktory z nich w takim razie? Carrasco czy Avellaneda? Niezreczne milczenie przeciagalo sie. Sancho czul, jak hula nad podloga chlodny przeciag, zmuszajac do kulenia sie, do podnoszenia palcow nog w trzewikach... -Jak to rozumiec, nasz drogi Panso? - Zapytal Avellaneda. -A nijak. - Sancho usmiechnal sie beztrosko. - Przypadkowo zostalem obdarowany pieniedzmi, zeby zrobic pewna rzecz... Ale rzecz nie wypalila, nie udalo sie macicielowi. Jako czlowiek honoru chce, zeby pieniadze dzisiaj wrocily do wlasciciela. Spod kolnierza Avellanedy wypelzla zdradziecka czerwien, popelzla ku gorze po tlustej szyi, do szczek, do czola; Sancho patrzyl, nie odwracajac wzroku. W tym momencie Avellaneda demonstracyjnie wzruszyl ramionami i pochylil sie nad talerzem; przez jakis czas nad stolem wisiala napieta cisza. W tej ciszy Alonso podniosl sie znowu. -Panowie... Jutro wyruszam w droge, ktora - kazde na miare swoich mozliwosci - przeszlo wiele pokolen moich przodkow... Droge wytyczona nam przez Rycerza Smutnego Oblicza, czlowieka, ktory choc nieobecny cialem, duchem towarzyszy nam przy tym stole... Wtedy ich spojrzenia mimowolnie obrocily sie ku portretowi Don Kichota. Ku temu, ktory dotad chowal sie za gobelinem, ku portretowi, na ktorym Rycerz Smutnego Oblicza szczesliwie sie usmiechal. -Panowie... Dzisiaj jestem szczesliwy. Ani knowania ludzi zdolnych do podlosci... Ani nawet szalenstwo nie potrafily mnie zatrzymac. Slyszycie? Jutro wyruszam. Avellaneda zasapal i krzywo sie usmiechnal. Sancho, jak przedtem, nie spuszczal go z oczu. Alonso wyszedl zza stolu. Zatrzymal sie przed podwyzszeniem, na ktorym, zgodnie z tradycja, byly rozlozone elementy zbroi, helm i kopia. -Tak, zaloze ten rynsztunek. Nie widze w tym niczego smiesznego; nie widze tez niczego smiesznego w tym, ze choc jeden czlowiek, posrod tego calego pieknego i niesprawiedliwego swiata wyruszy w droge nie dla wlasnej wygody, a dla tych, ktorym, oprocz Don Kichota, nikt nie pomoze... -Senor Alonso - nie wytrzymal Avellaneda - dzisiaj widzimy was, byc moze, ostatni raz. Czy nie powinnismy porozmawiac o czyms przyjemniejszym? O pogodzie? O polityce? O przygodach Amadisa z Galii, wreszcie? -Senor Avellaneda - z usmiechem zauwazyl Sancho. - Slyszeliscie przyslowie? Gosc dla gospodarza nie jest rozkazem, gosc jak niewolnik - gdzie posadza, tam siedzi... I skad wam sie wzielo, ze widzicie pana Alonsa ostatni raz? Oj, niedoczekanie, senor Avellaneda! Avellaneda zaczerwienil sie i szybko wydyszal: -Panowie... Panie Carrasco... Jako specjalista... Jesli czlowiek nadziewa na glowe miseczke do golenia, zbroje, bierze kopie do reki i do tego twierdzi, ze dziala w interesie ludzkosci - po mojemu, to jest przypadek najbardziej naturalnego szalenstwa, wybaczcie, nie jestem medykiem, nie mam prawa wystawiac diagnozy... Szczerze mialem nadzieje, ze chociazby tragiczna historia waszego ojczulka, senor Alonso, zmusi was do myslenia. Liczylem, ze wasze dziwactwa to swego rodzaju gra... Ze pobawicie sie w dziwacznego rycerza i nauczycie sie rozumu... Co robic, na infantylizm dzisiaj cierpia do czterdziestu lat, do piecdziesieciu. Nikt nie chce dorosnac, dorosnac jest niewygodnie, dorosnac nieprzyjemnie... Ale zeby wy, senor Alonso! Tak na was liczylem... A teraz widze, ze na powaznie wybieracie sie na wloczege po swiecie w pogoni za chimerami, rozsmieszajac wszystkich dobrych ludzi, znajomych i nieznajomych. Do tego jakiz humanistyczny patos! Jaka pompatycznosc! Nikomu nie jestescie potrzebni, poza samym soba, wybaczcie, pani Aldonzie owszem... Ktora jednak swoimi rekami na wiecznosc unieszczesliwicie! Zrobilo sie cicho i w tej ciszy slychac bylo, jak z glosnym mlaskaniem zajada smakolyki ze stolu Sancho Pansa. -"Jestem rycerzem... - Powoli powiedzial Alonso - i jesli taka bedzie wola Najwyzszego, umre rycerzem. Jedni ludzie ida po szerokim polu wynioslej ambicji, drudzy - po szlakach podlej i niewolniczej pieszczoty, inni - po drodze oszukanczej hipokryzji, a jeszcze inni - po sciezce szczerej wiary. Ja, wiedziony przez swoja gwiazde, ide po waskiej sciezynie wedrownego rycerstwa, dla ktorego wzgardzilem dobrami swiata, ale nie zdradzilem honoru. Mscilem sie za krzywdy, ustanawialem sprawiedliwosc, karalem arogancje, pokonywalem olbrzymy, deptalem potwory... Wszystkie moje dazenia zawsze byly ukierunkowane na szlachetne cele, to znaczy na to, zeby wszystkim czynic dobro i nikomu nie czynic zla". Z portretu patrzyl na niego, usmiechajac sie, Rycerz Smutnego Oblicza. Avellaneda, drwiaco zawolal: -Brawo... Brawo! Brawissimo! -"Niczego wiecej nie mowcie na swoje usprawiedliwienie, senor moj i panie - powiedzial nagle Sancho - bowiem niczego lepszego nie mozna ani powiedziec, ani wymyslic, ani zrobic. I czyz to, ze ten senor zapewnia, ze na swiecie nie bylo i nie ma wedrujacych rycerzy, nie dowodzi, ze nie rozumie niczego, co mowi?" -A wy, dobrodzieju, milczcie - z rozdraznieniem rzucil Avellaneda. - Senora Dziedzicznosc i o was powiedziala swoje slowo i zal mi was. Jak to jest: byc potomkiem pokolenia giermkow, ktorym pokolenia Don Kichotow juz od stuleci obiecuja... Podarowanie wyspy! -"Wciaz pozostaje taki sam - z niezmaconym spokojem zawolal Sancho - i na wyspe zasluzylem nie mniej niz na wszystko inne. Jestem z tych, o ktorych powiedziano: "Nasladuj dobrych ludzi, a sam staniesz sie dobry..." albo jeszcze: "Kto pod dobrym stanie drzewem, zostanie poblogoslawiony dobrym cieniem". Przystalem do dobrego gospodarza i, jezeli Bog da, stane sie taki jak on, i niech da Bog dlugie lata jemu i mnie!" Sancho podniosl puchar i wypil go w zupelnej ciszy; Avellaneda sapal, Alonso skierowal sie ku giermkowi: -Sancho... Sancho, posluchaj uwaznie, teraz ostatecznie wszystko ci wybaczylem! -Nie lykiem szytym - powiedzial zadowolony Sancho. - Przyznajcie, gospodarze, mysleliscie, ze wszyscy Pansa trzymaja "Don Kichota" na polce i nie czytaja! Mysleliscie, ze wszyscy Pansa jak ich dostojny prarodzic, zupelnie nie umieja czytac, a podpisywac sie swoim imieniem nauczyli sie, kiedy ogladali napisy na workach z ziarnem? A tu prosze! Cztery klasy ukonczylem, niby liche, a jednak wyksztalcenie!... Rycerz i jego giermek padli sobie w objecia. Sancho pomyslal, ze zna tego czlowieka nie dluzej niz tydzien i w tym czasie zdazyl juz raz go zdradzic i raz ocalic, i ze teraz gotowy jest oddac reke za jego szczescie, a co tam reke - glowe... Teraz z nowym strachem patrzy w przyszlosc, poniewaz jedna sprawa, chocby nawet troche nieprzyjemna, podroz z obcym czlowiekiem, a calkiem inna - byc swiadkiem niepowodzen, nieszczesc, upokorzen bliskiego przyjaciela. Avellaneda wstal, ledwie nie przewracajac ciezkiego stolu: -Panowie... Wybaczcie. Senoro Aldonzo... Wybaczcie! Nie moge byc swiadkiem tego wszystkiego. Byc obojetnym swiadkiem - znaczy byc wspoluczestnikiem... Aha, z zadowoleniem pomyslal Sancho. Nie wytrzymal. Zdradzily go wlasne slowa. Alonso usmiechnal sie: -Senor Avellaneda... W gniewie powiedzieliscie fraze godna samego Rycerza Smutnego Oblicza. "Byc obojetnym swiadkiem - to tak samo, jak byc wspoluczestnikiem". Przypomnijcie sobie, ile razy w zyciu przychodzilo wam byc takim wlasnie obojetnym swiadkiem! Jak mozecie spokojnie jesc i pic, kiedy teraz, w tym samym momencie, gdzies tam umieraja z glodu dzieci! I nie w dalekich krajach - obok, pol godziny spaceru stad! -Senor Alonso - odezwal sie milczacy dotad Carrasco. - Rozmawialismy z wami tysiac razy... Pomoc, o ktora nikt nie prosil - takze jest przestepstwem! Mieszanie sie do cudzych spraw, ktore was nie dotycza - to takze przestepstwo! -Daremna strata slow - machnal reka Avellaneda. - Temu panu zdaje sie, ze ma swoj rozum... Coz, nie bede wam przeszkadzac. Wybaczcie! -Jedna minute - powiedzial Sancho, kiedy Avellaneda byl juz przy drzwiach. - Jedna minute... Chcialbym oddac wam wasze pieniadze. Avellaneda podniosl brwi: -Co takiego, drogi Panso? -Wasze pieniadze - glosno powtorzyl Sancho i wzial ze stolu tace. - Te same, ktore anonimowo zaplaciliscie mi za to, zeby Don Kichot nigdy nie wyszedl na droge. Tutaj sa wszystkie, zabierajcie, zabierajcie. I, pokloniwszy sie jak lokaj w zajezdzie, wyciagnal do Avellanedy tace. Avellaneda dlugo patrzyl na paczke pieniedzy, na list, a wszyscy patrzyli na Avellanede. Ten wzburzyl sie, stajac sie podobnym do buklaka z winem, do jednego z tych fatalnych buklakow, z ktorymi walczyl jeszcze Rycerz Smutnego Oblicza. -Jako czlowiek oszczedny - z zimna krwia kontynuowal Sancho - mowie wam: zabierzcie pieniadze, w gospodarstwie sie przydadza. Kto monety nie chwyta, ten sam ni pesety nie jest wart. Bierzcie. I znowu milczenie. Nadety i czerwony sasiad stal jak na arenie cyrku - pod gradem spojrzen. Wreszcie Avellaneda zasyczal. Zasyczal, zaswistal jak przekluty balon i dopiero potem odzyskal zdolnosc do wyraznej mowy: -Wy... Wy! Idioci! Durnie! Zebym ja! Swoje pieniadze! Tracil na niego! Na to! Swoje pieniadze! Wyscie tu wszyscy powariowali! To zniewaga, mam prawo, jako uczciwy hidalgo wymagac piecset escudo za obraze! Tak, jesli jakis idiota jest zainteresowany strata swoich pieniedzy, zeby ten - wskazal palcem w kierunku Alonsa - zeby ten szaleniec, zeby ten Don Duren zostal w domu... Dla Boga! Ale zeby placic pieniadze temu Sancho, trzeba byc podwojnym idiota, poniewaz jesli za tym - znowu wskazal palcem w strone Alonsa - stoja pokolenia szalonych idealistow, to za tym - tknal palcem w piers Sancho - stoja pokolenia kompletnych debili, ktorzy ryzykowali skora, nie dla idei nawet - a dla "gubernatorstwa na wyspie"... Wy, beztalencia, przywlaszczajacy sobie podstepna droga cudza slawe! Slawe dobrych i uczciwych ludzi, ktorzy w pocie czola trudzili sie na chwale spoleczenstwa... A nie walesali sie po drogach! Wy, ktorzy wypaczyliscie umysly na jednej, nudnej, klamliwej i do tego jeszcze zle napisanej ksiazce! "Zmyslny hidalgo Don Kichot"! I ja mialem placic, zeby was zatrzymac?! A krzyz na droge! I niech na was spadna wszystkie ciegi, wszystkie ponizenia, caly brud, caly obornik, ktore tak czesto byly udzialem Rycerza Smutnego Oblicza podczas jego wedrowek! Dziesieciokrotnie wiecej! I Avellaneda wyszedl. Sancho popatrzyl na tace w swojej rece. Popatrzyl w slad za Avellaneda. Jesli uznac, ze listu nie napisal senor Avellaneda... A sadzac po jego reakcji, tak wlasnie bylo... Chyba, ze jest dobrym aktorem? Kto go tam wie? Ale jesli listu nie napisal jednak senor Avellaneda... Sancho popatrzyl na Carrasco. I Alonso zwrocil wzrok na Carrasco. I Aldonza patrzyla na Carrasco, i Feliza, przyczajona u drzwi, patrzyla na Carrasco. Minela minuta, druga, Carrasco plonal pod tymi spojrzeniami, jakby na wolnym ogniu, ale udawal, ze niczego nie zauwaza. Bohatersko wpychal sobie w gardlo kes za kesem... Zakrztusil sie. Zakaszlal. Wstal. Obejrzal sie jak zagnana do kata mysz, szybko wydyszal: -Alonso? Alonso?! Znaliscie przeciez mojego ojca! Znacie mnie przeciez od dziecinstwa! Przeciez mnie znacie... A patrzycie teraz tak, jakbym... Jak wam nie wstyd! Niechby ten Sancho, ktory zna mnie zaledwie tydzien... Niechby senor Aldonza, ktora scierpiec mnie nie moze... Ale wy?! Jak mogliscie... Pomyslec?! O mnie?! Co mam teraz zrobic, po tym jak padlo na mnie takie podejrzenie? Czy mam sie powiesic? Tak, nie chcialem, zebyscie wyjezdzali! Teraz tez nie chce! I uczciwie moge powiedziec wam to prosto w oczy: lepiej by bylo dla was, zebyscie nigdzie nie jechali! Nie mowicie glosno o tym micie, legendzie waszego rodu, ale wiem, ze w nia odrobine wierzycie... Jak naiwny Pansa troszke wierzy w swoje gubernatorstwo. Wmawiacie sobie: to nic, ze wszyscy moi przodkowie poniesli kleske. To nic, ze historie Don Kichota nazywaja: "blyskotliwym i szczegolowym sprawozdaniem o klesce iluzji". To nic, myslicie, sprobuje, mozliwe, ze mnie sie powiedzie... Ale to takze iluzja. Byc optymista w naszych czasach - to takie ponizajace... Senor Alonso, bedzie mi przykro, jesli was zdepcze jakies stado swin! Lubie was... A za przyjazn, za wspolczucie... Prosze, jaka zaplata... A moze to Sancho wszystko wymyslil, sam napisal list i miesza wam w glowie! A wy... Wybaczcie. Szybko, prawie biegiem, wyszedl. Alonso dopiero teraz poczul, do jakiego stopnia zmeczyl sie przez te dni. Urazil dzisiaj przyjaciol. Nie trzeba bylo przygotowywac tej uczty; poddal sie slabosci. Zachcialo mu sie zobaczyc zdemaskowanego anonima. A moze przecenil swoje mozliwosci, poniewaz poddawszy sie euforii, uwierzyl, ze moze przekonac nawet ich - Avellanede, Carrasco - o tym, ze jego wedrowka ma sens, jego decyzja jest wlasciwa. Z zalozenia niewykonalne zadanie. Nawet nie powinni zrozumiec Don Kichota. Don Kichotowi sadzone jest byc niezrozumianym... A teraz jeszcze i zdrada, ktora, odchodzac, zostawia za plecami. Czyzby naprawde zdrajca byl jednak Sancho? -Nie - powiedzial przygwozdzony jego spojrzeniem Pansa. - Senor Alonso... Przeciez nigdy nie widzialem tylu pieniedzy naraz. Moglbym zostawic je sobie... Nic wam nie mowic... Senor Alonso, klne sie na mojego ojczulka, ktory dal mi imie Sancho, klne sie na moja wyspe, ktorej nigdy nie bede mial... Klne sie na moje chlopaczyska, ktore zostaly w domu... ze nie sklamalem. Nie napisalem tego listu... Alonso milczal. -Na Boga, panie i gospodarzu moj... Naprawde mogliscie pomyslec... -To nie ty napisales list - przez zeby powiedzial Alonso - ale jesliby pominac podlosc i przekupstwo... Wszyscy jestescie gotowi podpisac sie pod tym listem. Wszyscy nie chcecie, zebym szedl. Ty, Sancho - idziesz ze mna bez radosci - tylko dlatego, ze jestes wierny... Avellaneda zazdrosci, Carrasco wspolczuje... Nikt nie rozumie, po co Don Kichot wyrusza na wedrowke. Miseczka do golenia na glowe - smieszne? Smieszne... "On podszedl do Don Kichota, wyrwal mu kopie, polamal ja na kawalki i jednym z nich zabral sie za okladanie rycerza, ze pomimo zbroi, zmell go, jak ziarno w mlynie. Bral do reki jeden kawalek kopii za drugim i lamal je na plecach nieszczesnego lezacego na ziemi rycerza..." -Felizo - przymilnie zapytal Sancho - a tobie nigdy nie przyszlo na mysl zatrzymac tak bardzo kochanego przez ciebie gospodarza? Feliza rzucila bystre spojrzenie na Aldonze. -Nigdy nie mialam takich pieniedzy, najmilszy Sancho. Tak, ze ja tutaj nie mam nic do rzeczy i nie myslcie... -"Ogromne, chrzakajace stado nadeszlo i - nie okazujac zadnego zainteresowania ani Don Kichotem, ani Rancho - przeszlo nogami po obydwu... Swoim gwaltownym najazdem zastep swin wywolal poploch u Siwego i Rosynanta, podeptal siodlo i zbroje Sancho Pansy i Don Kichota..." - nieglosno przemowil Alonso. -Przestancie, gospodarzu - Sancho skulil sie. - Nie warto... Ostatecznie, wcale nie jest pewne, ze beda nas deptac swinie. Mozliwe, ze na paru kopniakach sprawa sie zakonczy... -"Czyz nie lepiej jednak siedziec spokojnie w domu, niz wloczyc sie po swiecie w poszukiwaniu ptasiego mleka, przeciez wiecie - bywa i tak, ze zbierasz sie obstrzyc owce, patrzysz - a tu ciebie samego obstrzygli..." - Kontynuowal Alonso. - Aldonzo... Powiedz, ty takze nie rozumiesz - po co to wszystko? Powiedz... Powiedziala. -Kocham go. Czy wszyscy slyszeli? Milczenie. Przycichla w katku Feliza. -Kocham go... Takim, jakim jest. Kocham Alonsa, a nie Don Kichota! A on wyrusza na wedrowke, zeby zaswiadczyc milosc do Dulcynei, ktora nie istnieje. Dostrzegla jak Alonso spial sie w sobie. Doskonale wiedziala, ze ma teraz nad nim... Tak. Mozliwe, ze wlasnie teraz, pierwszy raz w zyciu, ma nad nim realna wladze. -Dulcynea nie istnieje - glosno powtorzyla Aldonza. -Dulcynea jest mitem... "Uroda jej nadludzka, bowiem wszystkie niemozliwe i chimeryczne atrybuty piekna, ktorymi poeci obdarzaja swoje damy, w niej staly sie rzeczywistoscia: jej wlosy - zloto, czolo - pola Elizejskie, brwi - niebianskie tecze, oczy - slonca, policzki - roze, usta - korale, zeby - perly, szyja - alabaster, piersi - marmur, rece - kosc sloniowa, biel skory - snieg..." - Aldonza zaczerpnela tchu. - Przez przekleta Dulcynee nam - Aldonzom, Teresom, Lucynom - sadzone jest byc kiedys pokonanymi. To niesprawiedliwe, ale mozliwe, ze tak powinno byc. My - to my, a Dulcynea - uosobienie tesknoty za nieosiagalnym... Nabrala powietrza ponownie. Alonso czekal. -Oni wszyscy - Aldonza ogarnela szerokim gestem portrety - wszyscy pamietali o Dulcynei. Ktorej nie ma. Donkichoteria... Czlowiek z kopia, wedrujacy po drodze... Tak, to wlasnie ta Dulcynea dla ludzkosci... To niedorzeczne... Czasami piekne, az do naiwnosci... Bez ktorej nie moze istniec czlowiek, jesli, oczywiscie, nie jest bydlakiem... Alonso, jesli nie wrocisz, nie bede miala po co zyc... Wlasciwie to wszystko, co chcialam powiedziec. Sa jeszcze pytania? Wszyscy milczeli. -A skoro nie ma pytan - powiedziala zwyczajnie Aldonza - to proponuje rozejsc sie do lozek. Juz pozno, jutro trzeba wczesnie wstac... Sancho, razem sprawdzimy ekwipunek. Felizo, sprzatnij ze stolu. Tak, zywiej... Widocznie nie jest nam sadzone poznac zagadki listu, ktory skusil naszego Sancho,. Uznajmy, ze napisal go zly czarownik zazdroszczacy naszemu rycerzowi. - Aldonza usmiechnela sie ze zmeczeniem. Jutro... Nie, juz dzisiaj. Czy nie czuje dreszczu niepokoju? Tak, ciut, ciut. Jak powinno odczuwac sie przed wielkim przedsiewzieciem. Jego przodkowie patrzyli na niego z portretow. Szalony Kristobal Kechani, nasladowca Alonso Kechani Drugi, zadny zaszczytow i slawy Miguel Kechani, wieczny rewolucjonista Celestyn Kechani, rozsadny Alonso Kechani Trzeci... Twarze, twarze... Jego wlasny ojciec patrzyl takze. Tylko Kechani Odstepca, zdrajca i parszywa owca, patrzyl w podloge, przybity gwozdziami do spodniej strony stolowego blatu. Alonso usmiechal sie. Dzisiaj - jego ostatnia noc z Aldonza. Dzisiaj powie jej to wszystko, o czym milczal przez wszystkie te dni... O czym nigdy nie mowil jej tak prosto w oczy. O czym, mial nadzieje, i tak sama wie, ale teraz odchodzi, a odchodzac - nie mozna zostawiac niedopowiedzen... Goracy oddech. Drobna postac w polmroku salonu. -Senor Alonso... Zabijcie mnie. Zabijcie. Jestem winna... Jestem ostatnia lajdaczka. Jestem bydleciem... -Czego chcesz? - Wyburczal z niezadowoleniem. Nie podobalo mu sie, ze jego wzniosle rozmyslania zostaly przerwane czyms takim nieoczekiwanym... Gorace piersi ciezko legly mu na kolanach. Feliza byla prawie naga - i rozpalona jakby wyszla z lazni. -Senor Alonso... Przynioslam bicz - mozecie mnie obic. Chodzcie do mojego pokoju, obijcie mnie, zeby moja dusza wiecej nie cierpiala... No, chodzcie. Prosze. Zasluzylam. Oto bicz... No chodzcie. Do mnie do pokoju... Mamrotala i ciagnela go za reke i wreszcie podniosl sie ze swojego krzesla; oczy Felizy swiecily, zdawalo sie, w ciemnosci, a zapach na wpol obnazonego ciala zatykal nozdrza. -Senor Alonso... Senor Alonso, panie i gospodarzu moj... Przeciez to ostatnia szansa... Jutro odjedziecie i co? A co z waszymi nasladowcami? Potrzebujecie syna, potrzebujecie, potrzebujecie... Gorace usta, zeby dosiegnac twarzy Alonso, przyszlo jej zawisnac na jego ramionach. -Wasz synek... Chce, zebysmy go poczeli... No dalej, chodzcie, chodzcie... Chcialo mu sie krzyczec na cale gardlo, chcialo mu sie zadusic to male scierwo, ale przedtem rozlozyc tutaj, na stole... I rozerwac na pol, zmiazdzyc soba. Na sekunde sie zatrzymala, zadrzala jak motylek na szpilce. Bezden czasu zawarla sie w przestrzeni miedzy dwoma oddechami... -Nie tak szybko, Felizo - dal sie slyszec ze schodow lodowaty glos Aldonzy. I diabelstwo przepadlo. Pozostal wstyd. Aldonza szla bez pospiechu, stapala, jakby niosla na glowie wysoki dzban z winem. Kiedys, kiedy mieszkala jeszcze w domu ojca, bogatego wytworcy win, nieraz zdarzalo sie jej nosic... Zatrzymala sie przed Feliza. Wladczo wyciagnela reke, dziewka, jak zahipnotyzowana podala jej bicz, ktory, jak sie okazalo, rzeczywiscie miala przy sobie. Aldonza krotko sie zamachnela, Feliza zaskomlala, chwytajac sie za twarz. -Won - rzucila Aldonza. I uderzyla jeszcze raz. -Jesli zobacze cie jeszcze chocby raz w zyciu, zakopie cie zywcem, moja panno... Krowo jedna. Poszla precz, ladacznico. Natychmiast, tak jak stoisz. Jutro wyrzuce za drzwi twoje szmatki. Feliza odstapila na krok. Wyszczerzyla sie bardziej zalosnie, niz groznie i powiedziala hardo: -Nie tak szybko, moja pani... Nie tak szybko! Senora Aldonza, corka handlarza winem, dziewica chamskiego pochodzenia, a do tego jeszcze puste lono! Nowe uderzenie, tym razem Feliza zgiela sie pod biczem i uciekla w odlegly kat komnaty, tupiac golymi pietami. -Puste lono! Pusty klos! A teraz powiem panu Alonsowi, skad wziela sie blekitna karteczka, ten wlasnie list... Powiedziec? Ze swieczka w rece wbiegl Sancho. -Co sie tutaj dzieje... Ach! Mala lisico! -Felizo - glucho powiedziala Aldonza. - Zabieraj sie migiem, a to... -A to - co? I tak bym nie zostala! I tak... Tylko ze przemilczalabym o niebieskim liscie, bo was, senoro Aldonzo, bardzo szanuje... A teraz nie przemilcze. -Zamknij sie! - Warknela Aldonza glosem, jakiego Alonso nigdy u niej nie slyszal. -Nie zamkne sie! Senor Alonso, sluchajcie... Akurat przed tym, jak szanowny Sancho raczyl przybyc, senora Aldonza poslala mnie do sklepu... Po papier! A poniewaz bialego papieru nie bylo, kupilam drogi, niebiesciutki, z wodnymi znakami! Sklepikarz jeszcze sie chwalil, jaki to rzadki papier, odkad go przywiozl to nikt do tej pory go nie bral, dlatego ze byl taki drogi! A teraz popatrzcie na ta karteczke... Popatrzcie! Jeszcze mozecie sklepikarza zapytac, czy to jego papier, komu sprzedawal i dla kogo... Albo nie pytajcie, popatrzcie tylko na senore Aldonze? Na jej twarz? Czemu to pokryla sie plamami, rowniutko jak leopard? Ha? Aldonza nieruchomo stala posrodku komnaty - prosta jak iglica wrzeciona. -A jeszcze zapytajcie, gdzie podzial sie wisiorek z kamyczkiem? Jedyna drogocenna rzecz senory Aldonzy, podarunek od babci? Gdzie przepadl? Do jubilera poszedl, inaczej, skad senora Aldonza mialaby takie pieniadze... Tak, tak - babcinego podarunku, ulubionego cacka senora Aldonza nie pozalowala! I wtedy Alonso wycharczal Felizie w twarz jedno, jedyne ciezkie slowo: -Wynocha. Wisiorek z kamyczkiem byl jej jedyna drogocenna rzecza. Przyszla do domu Alonso w jednej kretonowej sukience - z wisiorem na piersi. Kiedy byla mala, ten wisior byl dla niej niedostepny - i przez to stal sie najulubiensza zabawka, a potem ozdoba. Babcia ja rozpieszczala. Kiedy ojciec powiedzial, ze moze odejsc do domu "tego szalonego Kechaniego" nawet od razu, w tym w czym stoi i nie dostanie ani pesety w posagu, a zamiast blogoslawienstwa rzucil jej fige na droge - wtedy wisior byl jedyna rzecza, ktora ze soba zabrala. Babci wtedy nie bylo juz wsrod zywych, a wisior nalezal do niej, Aldonzy, a nie do ojca... Wisiorek z kamyczkiem - czy to zbyt duza zaplata, zeby uratowac kochanego czlowieka? Wszystko jedno za jaka cene? Wszyscy patrzyli na nia. Jesli teraz rozesmieje sie i powie, ze mala suka klamie -Alonso uwierzy, oczywiscie jej, a nie tej... lajdaczce. Za Feliza dawno zamknely sie drzwi, zdawalo sie, ze minelo juz wiele czasu, a nikt do tej pory nie uronil nawet slowa. Milczy, wbijajac sie w kat, Sancho. I milczy, stojac posrodku komnaty, Alonso. -Alonso... - Glos wydal sie jej obcym. - Nie oklamywalam ciebie. Milczenie. -Alonso... Nie jestem Dulcynea. Jestem po prostu baba. Tak... Teraz juz znasz cala prawde o mnie. Razem tyle przezylismy. Ale teraz wiesz juz o mnie wszystko. Balam sie ciebie stracic. Teraz to wszystko nie ma juz znaczenia, poniewaz i tak ciebie stracilam. Nie prosze cie o wybaczenie... Chociaz, oczywiscie, nie wiedzialam, ze to bedzie takie okropne... Ta rozgrywka z twoim rzekomym szalenstwem. Myslalam, ze Sancho bedzie umial cie przekonac, albo zasiac w tobie strach przed podroza lub zawstydzic brakiem troski o rodzine, albo ukradnie Rosynanta... Albo chociazby sam zrezygnuje z wedrowki... Czy to malo okropienstw z rozpaczy moglo przyjsc mi do glowy, a przeciez stracilam nadzieje, ze cie zatrzymam... Ale nie prosze o wybaczenie. Gdyby sie wszystko znowu powtorzylo - znowu postapilabym tak samo jak teraz. Ot i wszystko. To moja prawda. Teraz mnie osadz... I usmiechnela sie. Po domu hulal przeciag, gdzies zapomniano zamknac okno. Nasilal sie wiatr, kolysaly sie story i chwialy sie, blyskajac oczami, portrety przekletych Kechanich. Chwialy sie portrety, Alonso zdawalo sie, ze slyszy ni to zgielk na dalekim placu, ni to szuranie tysiaca idacych nog, ni to oklaski... Nie, nie bal sie utraty zmyslow. Teraz cale zycie - cale pozostale zycie! - Nawet napic sie, jak nalezy nie moze. Bedzie abstynentem, bedzie zrownowazony. Bedzie mowil cichym, spokojnym glosem, nigdy nie krzyknie, nigdy sie nie rozesmieje. Jak to powiedzial Carrasco, "blyskotliwe i szczegolowe sprawozdanie o klesce iluzji"? Lepiej powiedziec nie mozna. Podloga w jego domu jest zawalona trupami iluzji, gnijacymi trupami. Zdechle fantazje, postrzelone chimery, na wpol rozkladajaca sie wiara i, oczywiscie, ten zalosny dzieciecy optymizm, zesztywnialy w wyschnietej kaluzy. Ten tajemniczy dom zmienia sie w oczach. Spelzaja pokrycia tajemnicy, kawalkami jak tlace sie cialo, odpada aksamit i zlocenia, i oto mamy juz po prostu stary dom, od dawna wymagajacy remontu, zalosna maska nieudacznika, ktory lepiej zajalby sie gospodarzeniem, zarabianiem pieniedzy, a nie mysleniem o upokorzonych i zniewazonych calego swiata... Stanal przed podwyzszeniem, na ktorym, tak jak polozono ja w noc przed wyprawa, lezala wciaz zbroja. Wzial do rak rodzinny helm. Popatrzyl na odbijajace sie w jego stalowym boku wykrzywione oblicze. -Sancho, te rupiecie... Wrzucisz do worka i... Sprzedasz handlarzowi starzyzna. Pieniadze wezmiesz sobie w charakterze wynagrodzenia... Zasluzyles. A teraz... I zaczal zdejmowac ze scian portrety. Szalony Kristobal, zadny zaszczytow i slawy Miguel, szlachetny Diego... -Dulcynea jest martwa. A jesli nie ma Dulcynei - po co to wszystko? Po co? Bloto dla blota? Ponizenie dla ponizenia? Poszukajcie innego durnia, dobrzy panowie i niech on, ten duren, wyrusza ze szczenieca radoscia w swoj farce voyage. Ja, Alonso Kechani, nie jestem szalony. Mam zdrowy rozsadek i dobra pamiec... Zostaje w domu, panowie! Nasladowca Alonso Drugi i rozsadny Alonso Trzeci, i rewolucjonista Celestyn... Po to, zeby zdjac jego portret, przydalaby sie bardzo duza drabinka... -Don Kichota wiecej nie bedzie, Don Kichot to tylko obrazek w starym podreczniku... Boze, jaki jestem teraz szczesliwy, ze nie mam syna. To dobrze, tak jest sprawiedliwie... Gruchnal na bok stol. Oblamujac nogi, Alonso zerwal z drugiej strony stolowego blatu portret Federico Odstepcy. -Co bym powiedzial swojemu synowi? Ze jego ojciec byl zalosnym glupcem? Ze za nim stoja pokolenia przodkow nieudacznikow? Niee... Przekonano mnie. Dlugo i rozmaicie mnie przekonywano, ale teraz juz... Skrzywil sie od ostrego bolu. Bolalo, chociaz bardzo dziwnie, ale nie serce. Bol byl w kregoslupie - kiedys widzial, jak lamia grzbiet ogromnej ryby. Szczupaka... Teraz bedzie pelzal jak na wpol sparalizowany pies, wlokacy za soba ciezkie tylne lapy. Osunal sie na podloge. Gestem zatrzymal Sancho, ktory rzucil mu sie na pomoc, Aldonza nie ruszyla sie z miejsca, chociaz twarz jej byla... Lepiej nie patrzec. Wszystko jest na wlasciwym miejscu. Don Kichot z przebitym kregoslupem, Don Kichot - przerabany lopata robak... Skrzypnely drzwi. Alonso przerwal, na progu stala pobladla, niepodobna do siebie Feliza. Milczenie. Jak? Jak ona smiala tutaj wrocic? Nie godzi sie kleczec przed sluzaca, na kolanach, powstrzymujac jek, Alonso podniosl sie... Dziewczyna zaczerpnela tchu: -Senor... Alonso. Przyszlam, zeby powiedziec... Zaraz ide. Rzecz w tym, ze Panchita tyle co... Ojczym znowu ja zbil... I Panchita tyle co... Tyle co powiesila sie. Wstawal swit. Rano dwudziestego osmego czerwca - swiateczny dla Kechanich dzien. Panchity juz wrocic nie mozna. Jasnowlosej, piegowatej dwunastoletniej dziewczynki, z koscistymi ramionami, spierzchnietymi wargami i niepewnym, przestraszonym usmiechem. Dziecka, ktore zdazylo poznac glod, bicie, troszeczke laski od cioci Aldonzy, goraca milosc do wlasnorecznie wykonanej kukly - i ostatnie minuty w zaciskajacej sie, niezdarnie wykonanej petli. Gdziezes byl, Don Kichocie?! -Senor, panie moj - zdlawionym szeptem powiedzial Sancho. - Alez... Pojedzmy. Ranek, slysze jak przyzywajaco rzy w stajni moj Siwy... Pojedzmy! Bierzcie kopie, nakladajcie pancerz... Wszystko gotowe. W droge... Wyruszymy w chlodzie poranka, potem wstanie slonce... I zobaczycie - jeszcze do wieczora zdazymy kogos ocalic. Uratujemy! Wszystkich uratujemy! Wiecej nikomu nie damy zginac! Pojedzmy, moj Don Kichocie... Dalej, ubierajcie sie... No!! I Alonso, stapajac niczym lunatyk, ledwie unoszac nogi, zblizyl sie niepewnie do rozlozonej na podwyzszeniu zbroi. -Dalej! - Mowil Sancho - No! Don Kichot powinien istniec! Wszystko to glupstwa, cale to zamieszanie, zakladajcie swoj helm... Kto moze nas zatrzymac, jakie przeszkody, jacy czarownicy, jacy wrogowie... Nikt nas nie zatrzyma! Zakladajcie helm! Bierzcie kopie! Alonso na sekunde stracil rownowage. Chwycil sie rekami za skraj podwyzszenia, pogrozil niebu piescia... Wyciagnal reke, chcac wziac kopie... Cofnal ja. Wyciagnal w kierunku helmu... Potrzymal go w rekach... Upuscil. -Toz to nie helm - powiedzial ze zdziwieniem. - To miseczka do golenia. Jakze ja zaloze? Do kogo bede podobny? Do stracha na wroble?! Sancho chcial jeszcze cos powiedziec, ale zamilkl, jakby ktos mu zatkal usta. -Nie wierze - z przerazeniem powiedzial Alonso. - Jakby zabrali mi wiare. Wycieli jak migdalki. Nie moge! Wszystko... I upadl twarza w stos rynsztunku i zaplakal. Stala i patrzyla na dzielo rak swoich. Ten nowy, nieznajomy, zlamany czlowiek, nie mogl zrobic ani kroku, Sancho prawie na rekach zataszczyl go na fotel. Cos tam mamrotal, obwieszczajac, naklaniajac, powtarzajac zacne klamstwo o tym, ze wszystko minie, ze wyjada pozniej, trzeba odpoczac i dojsc do siebie, ze wszystko bedzie dobrze... I oto teraz wszystko, co mowil, stalo sie prawda. Teraz, i tylko teraz, Don Kichot rzeczywiscie jest martwy... Don Kichot jest martwy i pokonany. Don Kichot nigdy nie wyjdzie na droge. Nie bedzie wyglaszal rozwleklych przemowien o sprawiedliwosci, nie bedzie smieszyl swoimi wystapieniami pastuchow i poganiaczy mulow, nie bedzie prowokowal dzierzacych wladze do okropnych mistyfikacji... I, co zrozumiale, nikt juz nie bedzie mogl liczyc na pomoc Don Kichota. I tak bylo jej tyle, co kot naplakal, tej pomocy... Swiat bez Don Kichota. Pustynia. Goracy wiatr, pekajaca ziemia. Biale kosci... I scierwniki, scierwniki na niebie, hordy scierwnikow, dla wszystkich nie starczy zdobyczy... Ten czlowiek, skurczony w fotelu. Ten nowy, zalosny czlowiek... Wszystko, co zostalo z jej Alonso. I co, teraz nic juz nie mozna zrobic? Poprzedniego Alonso nie da sie wskrzesic, jak nie da sie wskrzesic Panchity?! Aldonza zobaczyla, ze stoi przed podwyzszeniem, na ktorym byla rozlozona zbroja. A obok walala sie miseczka do golenia... Ktora tak dlugo byla slawnym helmem, ze grzech zostawic ja po prostu na podlodze. Popatrzyla w oczy wlasnemu odbiciu, ktore spojrzalo na nia z lustra polerowanej stali. I kiedy helm legl na jej glowie, prawie nie odczula jego ciezaru. Napiersnik... "Wierze". Naramienniki... Myslicie, ze to smieszne? Smiejcie sie. Glupia baba wyrusza w bohaterska wedrowke? Wierzchem na Rosynancie? W rycerskiej zbroi?! W droge, ktora i dla zdrowego mezczyzny jest ponad sily? Niedorzecznosc?! Odwrocila glowe - i spotkala sie ze spojrzeniem Sancho. Tak, giermek zupelnie oszalal, mial taki glupi wyraz twarzy, ze nie wytrzymala i rozesmiala sie. Wziela do reki kopie... Przymierzyla sie do niej... Niczego sobie, ujdzie. Rozniesc pare, trojke olbrzymow - w sam raz. Podniosla przylbice: -Alonso... Wroce. Rozumiesz... Cokolwiek by sie tam dzialo, ale Don Kichot... Wybacz. Do zobaczenia, Alonso. Sancho patrzyl, jak Aldonza odchodzi... Sancho patrzyl, jak odchodzi na wedrowke slawny rycerz Don Kichot. Co to? Tragedia? Farsa? Alonso takze patrzyl za nia. Patrzyl, wstrzymal oddech. Don Kichot odchodzi bez Sancho Pansy?! Wygodnie usadziwszy w fotelu swojego biednego gospodarza, Sancho pospieszyl do okna. Wyjrzal akurat w tym momencie, zeby zobaczyc, jak Aldonza wskakuje na siodlo... Wskakuje lekko, nie zwazajac na wage zbroi... -Eh! - Wyrwalo mu sie. - A przeciez taka baba z niej... Wybaczcie, gospodarzu, ale nie najlepiej prowadzi konia! Jej ojciec nie byl dobrym jezdzcem? Alonso milczal. Sancho w pospiechu wytarl czolo rekawem: -No tak... Uch... Ruszyl w kierunku drzwi. Zawrocil jednak. Opadl przed fotelem na kolana. -No, jak wam, senor Alonso? Lepiej? Alonso kiwnal glowa. -Senor Alonso... Ja... Baby sa niekonsekwentne jak... Nie ma takiego stworzenia na swiecie, zeby mozna bylo je z nim porownac. Wiosenny wiatr w porownaniu z kobieta jest pedantem, jest wzorem konsekwencji... Wiatromierz na dachu w porownaniu z kobieta - nudziarstwo. Honor gotowa jest poswiecic, zeby meza przy sobie zatrzymac... A kiedy maz zostaje - to tak, jakby, wybaczcie, nie byl jej wart... To zawisnie kotwica, to nadyma sie zaglem - oto ona, kobieta... Gdzie tam tej Dulcynei do niej, wybaczcie mi te slowa, panie Alonso, ale wasza senora Aldonza milej Dulcynei to by mogla prztyczka w nos dac... Mowia, gdzie diabel nie moze, tam babe posle! Sancho podniosl sie z kolan. Poklonil sie, przycisnal reke do serca: -Nie wspominajcie mnie zle, senor Alonso... Wszystko bedzie... Wszystko bedzie dobrze. My szybko... Podbiegl do okna. Rozepchnal ciezka rame, zawisnawszy brzuchem na parapecie, krzyknal na spotkanie slonca: -Pani moja! Seno-ora! Zaczekajcie! Giermka zapomnieliscie-e! Hej! Machnal reka i podchwyciwszy w biegu podrozny worek pospieszyl siodlac Siwego. Bol w kregoslupie stepil sie. Szybko wszystko przejdzie. To nerwobol. Udalo mu sie podniesc. Pokustykal do okna... Daleko, daleko na drodze majaczyly dwie, oddalajace sie figurki. Jedna wyzsza, wierzchem na chudej szkapie. Druga bardziej krepa na brzuchatym osle. Nad ich glowami majaczylo, nadziewajac na siebie nisko stojace slonce, ostrze dlugiej kopii. Wyciagnal reke. Zdawalo mu sie, ze dlon jego rosnie i rosnie. Ze zawisa nad wedrowcami - daszkiem, chroniacym ich od deszczu i gradu, i od ludzkiej podlosci... Wedrowcy oddalali sie, i oto juz dwa czarne punkciki widnieja na horyzoncie, a slonce nabiera sily, bije blaskiem po oczach. -Kiedy przyszlas do mojego domu - szeptem powiedzial Alonso. - Kiedy nie przestraszylas sie ani gniewu rodziny, ani kpin, ani poglosek... Kiedy mi uwierzylas, kiedy mi zaufalas... Kiedy dowiedzielismy sie, ze nie bedziemy miec dzieci, jednak podtrzymywalismy sie nawzajem... Pamietasz? Aldonzo. Wiesz... Wykupie u jubilera twoj wisiorek i bedzie czekal na ciebie. Aldonzo... Jezeli nawet milej iluzji wczesniej czy pozniej nadejdzie koniec, a dobrymi checiami wybrukowana jest droga w pie... Jednak nie znaczy to, ze nie trzeba wierzyc w nic na swiecie i nie zyczyc nikomu pomyslnosci, ze nie warto sie nawet starac?! Niech nie bedzie mozliwosci, zeby zmienic nasz swiat na lepsze, ale jesli nie bedziemy sie starac tego zrobic - nie jestesmy warci tego niedoskonalego swiata! A poki Don Kichot idzie po drodze... Jest nadzieja. Zamknal oczy. Ciemnych punkcikow juz nie bylo widac, tylko droga, wiodaca za horyzont, niekonczaca sie pusta droga... Wzeszlo slonce - i zaszlo slonce. I znowu wzeszlo, cienie sie skrocily i wzrosly znowu, i pozolkla trawa, i znowu sie zazielenila, i znowu pozolkla pod deszczem... -Ludzie - powiedzial Alonso szeptem. - Jesli kiedykolwiek spotkacie Don Kichota... Kurtyna * Plomien slodki gardlo rozpiera, Niczym przypadkiem stracony kielich, Ziemia wymyka sie. (Wszystkie przypisy tlumaczki). * Nakrycie glowy pochodzenia tureckiego - czapka, obrzezona futrem, z aksamitna glowka, niekiedy przybierala ksztalt cylindryczny, zakonczony spiczasto. * Szczerzy sie widmo moich strat, Sam sobie lekarz, I sam - kat. * Poludniowe powietrze drzy. Morze wsrod skal ziewa. Witaj, tesknoto. * Meska odziez wierzchnia starozytnych Grekow i Rzymian, krotki plaszcz z klamerka na ramieniu lub piersiach. * Obszerny plocienny podrozny plaszcz z kapturem. * Slonce - pasterz bez stada. Rano - zloto, wieczorem - miedz. I zdaje sie, ze nie trzeba ani wspominac ani zalu miec. * Rodzi sie ksiezyc - zakrzywiony pazur, Pierwszego w swiecie smoka. Noc nienasycona. Niebo bezdenne. * Zebate skaly - grzebien Prajaszczura. Oslepiajace slonce - gardlo Prajaszczura. Zamek - jego korona. * Tam, gdzie slonce, zadne istoty w swietle dnia nie wzlatuja. Skrzydla zmeczone. W dole juz mnie oczekuja. * Probowalem pragnienie piaskiem ugasic, I morze staralem sie spalic. Pragnalem o tobie zapomniec. * Przez setki nocy do ostatniego ranka szedlem. Nie wolaj mnie. Ja bez wezwania sie zjawie. * Plotno rozpinane nad pokladem statku, stanowiace dach chroniacy przed sloncem lub deszczem. * Ja - motyl w ciasnej sieci Rytualow, Zrodzony wolnym, wolny nie bylem bez ciebie. Pokaz mi, gdzie jest niebo. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-16 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/