Rice Anne - Posiadłość Blackwood
Szczegóły |
Tytuł |
Rice Anne - Posiadłość Blackwood |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Rice Anne - Posiadłość Blackwood PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Rice Anne - Posiadłość Blackwood PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Rice Anne - Posiadłość Blackwood - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
ANNE RICE
POSIADŁOŚĆ BLACKWOOD
Blackwod Farm
Przekład Paweł Korombeł
Poświęcam mojemu synowi,
Christopherowi Rice’owi
„Minęło już życie, z nim plany
i dążenia mojego serca.
Noc chcą zamienić w dzień:
«światło jest bliżej niż ciemność».
Mam ufać? Szeol moim domem,
w ciemności rozłożę swe łoże,
grobowi powiem: Mój ojcze,
matko ma, siostro - robactwu.
Właściwie, po cóż nadzieja,
Kto przedmiot ufności zobaczy?
Czy zejdzie do królestwa Szeolu?
Czy razem do ziemi pójdziemy?”
Job 17, 11 - 16
Strona 3
1
Lestacie,
Gdy tylko znajdziesz ten list w swoim domu przy rue Royale - a
szczerze wierzę, że go znajdziesz - zdasz sobie sprawę, że złamałem Twoje
zasady.
Wiem, że Nowy Orlean to ziemia zakazana łowców krwi i że
zniszczysz każdego, kogo tam znajdziesz. I w przeciwieństwie do całej
hołoty, której już się pozbyłeś, rozumiem Twoje powody. Nie chcesz, aby
wytropili nas członkowie Talamaski. Nie chcesz wojny z czcigodnym
Zakonem Śledczych Zjawisk Nadprzyrodzonych, zarówno ze względu na
zakon, jak i na nas.
Ale proszę Cię, błagam, zanim zaczniesz mnie ścigać, przeczytaj to, co
mam do powiedzenia.
Nazywam się Quinn. Mam dwadzieścia dwa lata i niecały rok jestem
łowcą krwi, jak nazywał tę kondycję mój stwórca. Że tak powiem, stałem
się sierotą i dlatego zwracam się do Ciebie o pomoc.
Zanim jednak przedstawię moją sprawę, proszę, zrozum, że wiem o
Talamasce, że wiedziałem o niej, zanim w ogóle otrzymałem mroczną
krew, że wiem o wrodzonej dobroci i legendarnej neutralności członków
Zakonu w sprawach zjawisk nadnaturalnych i zadam sobie wiele trudu,
aby mnie nie zauważyli, gdy będę Ci dostarczał ten list.
Nie wątpię, że twoje telepatyczne umiejętności pozwalają Ci
sprawować straż nad Nowym Orleanem. Nie wątpię, że znajdziesz to
Strona 4
pismo.
Jeśli faktycznie przybędziesz wymierzyć mi sprawiedliwość,
bezzwłocznie ukarzesz mnie za nieposłuszeństwo, daj słowo, że zrobisz
wszystko, co w Twojej mocy, aby zniszczyć ducha, który od dziecka był
moim towarzyszem. Ten stwór, ten mój duplikat, który rósł ze mną od
poczęcia, teraz zagraża nie tylko mnie. Ludziom również.
Pozwól, że wytłumaczę, o co mi chodzi.
Jako chłopiec nazwałem go „Goblin”, chrzcząc go tym imieniem dużo
wcześniej, nim zaczęto czytać mi wiersze czy bajki, w których występują
takie postaci. Czy sam się tak nazywał, tego nie wiem. Jednakże
wystarczyło mi pomyśleć, powiedzieć, zawołać: „Goblin!”, a pojawiał się
przy mnie. Wiele razy czynił to z własnej woli i nie dał się odpędzić. Często
bywał moim jedynym przyjacielem. Z biegiem czasu stał się nieodłącznym
towarzyszem, dojrzewając wraz ze mną, i nauczył się wyrażać swoje
życzenia. Można powiedzieć, że przydałem mu sił i ciała, niechcący
tworząc potwora.
Prawdę mówiąc, nie wyobrażam sobie życia bez niego. Ale muszę.
Muszę z nim skończyć, zanim całkowicie wymknie się spod kontroli.
Dlaczego nazywam go potworem - to stworzenie, które kiedyś było
moim najbliższym towarzyszem? To proste. Od kiedy zrobiono mnie łowcą
krwi - a zrozum, nie miałem w tej sprawie żadnego wyboru - Goblin sam
zasmakował we krwi. Po każdym karmieniu bierze mnie w objęcia i
wysysa ze mnie krew tysiącem drobniutkich ranek, stając się bardziej
widoczny i wydzielając łagodną woń, której nigdy wcześniej nie miał.
Strona 5
Nabiera sił z każdym miesiącem i przysysa się do mnie na coraz dłużej.
Już nie potrafię go odpędzić.
Chyba nie zdziwi Cię informacja, że jego napaści dostarczają mi
nieuchwytnej przyjemności, chociaż nie tak wielkiej jak spożywanie
ludzkiej krwi, i nie zaprzeczam, że czuję wtedy dreszcz słodki jak orgazm.
Teraz jednak nie o siebie się boję, nie przeraża mnie własna
bezbronność. Boję się przemiany, która w nim zachodzi.
Tak się składa, że przeczytałem od deski do deski Twoje „Kroniki
wampirów”. Zostały mi przekazane przez mojego stwórcę, wiekowego
łowcę krwi, który przekazał mi również, jak sam twierdzi, ogromną siłę.
W swoich opowieściach mówisz o powstaniu wampirów, cytując
egipskiego krwiopijcę sprzed tysięcy lat, Starszego, który opowiedział tę
historię mędrcowi, Mariusowi, który z kolei przed wiekami przekazał ją
tobie.
Nie wiem, czy Ty i Marius wpletliście zmyślenia w swoje historie. Być
może Ty i Twoi towarzysze, Sabat Wymownych,” jak się teraz nazywacie,
faktycznie macie skłonność do folgowania wyobraźni.
Ale nie sądzę. Jestem żywym dowodem, że łowcy krwi istnieją - bez
względu na to, czy nazwie się ich krwiopijcami, wampirami, dziećmi nocy
czy dziećmi milenium - a sposób, w jaki zostałem stworzony, potwierdza
Wasze opisy.
Więcej, chociaż mój stwórca nazywał nas częściej łowcami krwi niż
wampirami, używał określeń, które pojawiły się w Twoich opowieściach.
Przekazał mi umiejętność swobodnego przemieszczania się w powietrzu i
Strona 6
nazwał ją darem chmur, umiejętność telepatycznego wynajdywania
grzesznych ofiar i nazwał ją darem umysłu, umiejętność rozpalania ognia
w żelaznym piecu, który zapewnia mi ciepło, i nazwał ją darem ognia.
Tak więc wierzę, że Wasze opowieści są prawdziwe. Wierzę, że
faktycznie istniejecie.
Wierzę, gdy mówisz, że Akasza, pierwszy z wampirów, została
stworzona, gdy zły duch przeniknął każdą jej tkankę, i że zanim ją
zaatakował, zasmakował w ludzkiej krwi.
Wierzę, gdy mówisz, że ten duch, Amel, jak nazywały i go dwie
czarownice - Maharet i Mekare - które miały moc widzenia i słyszenia tego
rodzaju istot, egzystuje teraz w nas wszystkich, gdy jego niewidzialne
ciało, jeśli można je tak nazwać, rozrosło się niczym bujne pnącze i
rozkwitło w każdym, kolejno stwarzanym łowcy krwi, aż do obecnych
czasów.
Wiem również z Waszych opowieści, że gdy Mekare i Maharet stały
się łowcami krwi, straciły umiejętność widzenia duchów i rozmawiania z
nimi. I co więcej, mój stwórca powiedział mi, że i ja stracę tę moc.
Zapewniam Cię jednak - nic takiego się nie stało. Nadal przyciągam
duchy jak magnes. I to być może ta moja zdolność, ten rodzaj wrażliwości i
wcześniejszy pociąg do Goblina dały mu dręczycielską siłę, z którą teraz
mnie prześladuje, wysysając moją wampirzą krew.
Lestacie, jeśli ta kreatura nabierze jeszcze większej siły, a wygląda
na to, że nic jej przed tym nie powstrzyma, czy zdoła wejść w człowieka,
jak przed tysiącami lat zrobił to Amel? Czy to możliwe, że z wampirzego
Strona 7
pnia powstanie kolejny gatunek, a z tego pnia kolejne pnącze?
Nie wyobrażam sobie, że mógłbyś pozostać obojętny na ten problem,
na tę możliwość, że Goblin stanie się zabójcą ludzi, chociaż teraz jeszcze
jest na to o wiele za słaby.
Myślę, że mnie zrozumiesz, kiedy powiem, że lękam się o tych,
których otaczam miłością i troską - o moją śmiertelną rodzinę - jak
również o każdego obcego, którego Goblin mógłby zaatakować.
Niełatwo mi pisać te słowa. Przez całe życie kochałem Goblina i
pogardzałem każdym, kto z niego kpił, mówiąc, że to tylko „zmyślony
towarzysz zabaw” albo „niemądra obsesja”. Ale on i ja, długo ukryte przed
światem bliźniacze dusze, jesteśmy teraz wrogami i panicznie boję się jego
napaści, bo czuję jego rosnącą siłę.
Goblin wychodzi ze mnie, gdy nie poluję, i pojawia się tylko wtedy,
kiedy mam w żyłach świeżą krew. Nasz duchowy związek runął. Spala go
zazdrość o to, że stałem się łowcą krwi. Jego infantylny umysł odrzucił
wszystko, czego kiedyś się nauczył.
To wszystko jest dla mnie męczarnią.
Pozwól, że powtórzę; nie piszę ze strachu o siebie. Boję się tego, w co
Goblin może się przemienić.
Oczywiście, że chcę Cię zobaczyć na własne oczy. Chcę z Tobą
porozmawiać. Chcę zostać przyjęty, jeśli to możliwe, do grona
wymownych. Chcę, żebyś Ty, istota zdolna złamać wszelkie zasady,
wybaczył mi to, że złamałem Twoje.
Chcę, abyś Ty, porwany i stworzony wampirem wbrew woli, spojrzał
Strona 8
na mnie łaskawie, ponieważ mnie spotkało to samo.
Chcę, abyś wybaczył mi włamanie do twojego domu przy rue Royale,
gdzie, mam nadzieję, ukryję ten list. Chcę, abyś również wiedział, że nie
polowałem w Nowym Orleanie i nigdy nie będę tam polować.
A skoro mowa o polowaniu, to wiedz, mnie również nauczono
polować na złoczyńców i chociaż moja lista osiągnięć nie jest doskonała,
uczę się z każdym karmieniem. Opanowałem również sztukę drobnych
łyczków, jak to elegancko nazywasz, i bywam na hałaśliwych zabawach
śmiertelnych, i nikt nie widzi, jak szybko i zręcznie siorbię z jednego po
drugim.
Przeważnie jednak wiodę samotną, gorzką egzystencję. Gdyby nie
moi śmiertelni krewni, byłaby nie do zniesienia. Co się tyczy mojego
stwórcy, unikam go i jego otoczenia. I nie bez powodu.
Oto, co chciałbym Ci opowiedzieć. Prawdę mówiąc, chciałbym Ci
opowiedzieć o wiele więcej. Modlę się, aby moje opowieści wstrzymały
Twoją karzącą dłoń. Wiesz, chętnie podjąłbym pewne ryzyko.
Spotkalibyśmy się, zacząłbym mówić, i, trrrach!, zabiłbyś mnie, gdybym
tylko Cię czymś obraził.
Ale poważnie, Goblin mnie martwi.
Pozwól, że zanim skończę, dodam, iż czytając od roku Twoje
„Kroniki” i ucząc się z nich, często czułem pokusę, by udać się do
Macierzystego Domu Talamaski w Oak Heaven pod Nowym Orleanem. Dla
takiego nieopierzonego łowcy krwi jak ja to pokusa nie lada. Często
korciło mnie, by poprosić Talamaskę o radę i pomoc.
Strona 9
Kiedy byłem chłopcem - czyli prawie wczoraj - znalazł się członek
Talamaski, który widział Goblina tak wyraźnie jak ja - łagodny,
wyrozumiały Anglik, Oliver Stirling; radził mi względem moich mocy i
sygnalizował, że mogą mnie przerosnąć, że nie zdołam nad nimi
zapanować. Nie minęło wiele czasu, a pokochałem Stirlinga.
Bardzo pokochałem również dziewczynę, jego znajomą, rudą
piękność o wybitnych paranormalnych zdolnościach. Ona także widziała
Goblina. Talamaska otworzyła przed nią swoje szczodre serce.
Ta dziewczyna jest teraz poza moim zasięgiem. Pochodzi z rodu
Mayfair, co chyba ci coś mówi, chociaż ona zapewne do dzisiaj nie ma
pojęcia o twojej przyjaciółce i towarzyszce, Merrick Mayfair.
Niewątpliwie pochodzi z tej rodziny potężnych mediów, której
kobiety uwielbiają nazywać siebie czarownicami, i przysiągłem nigdy
więcej nie oglądać jej na oczy. Zbyt wiele widzi, aby nie dostrzec, że
spotkała mnie katastrofa. A nie mogę pozwolić, aby zło, które mi
towarzyszy, wyrządziło jej krzywdę.
Kiedy czytałem Twoje „Kroniki”, byłem nieco zaskoczony tym, że
Talamaska zwróciła się przeciwko łowcom krwi. Mój stwórca mi o tym
powiedział, ale mu nie wierzyłem, dopóki nie przeczytałem tego w Twoich
książkach.
Nadal trudno mi sobie wyobrazić, że ci łagodni ludzie odrzucili swoją
tysiącletnią neutralność i teraz ostrzegają przed wszystkimi osobnikami
naszego gatunku. Wydawali się tak dumni ze swojej wieloletniej
życzliwości, tak przywiązani do swojej świeckiej, pełnej wyrozumiałości
Strona 10
postawy.
Oczywiście, teraz nie mogę się udać do Talamaski. Gdyby mnie
rozpoznali, staliby się moimi zaprzysięgłymi wrogami. S ą moimi
zaprzysięgłymi wrogami! I z racji moich dawnych kontaktów, wiedzą
dokładnie, gdzie mieszkam. Ale co ważniejsze, nie mogę szukać ich
pomocy, ponieważ Ty tego nie chcesz.
Ty i inni członkowie Sabatu Wymownych nie chcecie, aby ktokolwiek
z nas wpadł w ręce śledczych, którzy aż się palą, - żeby nas wziąć pod lupę.
Co do mojej ukochanej rudowłosej Mayfair, to pozwól mi powtórzyć,
że nie śmiem się do niej zbliżyć, chociaż czasem się zastanawiałem, czyjej
niezwykłe zdolności nie pomogłyby mi skończyć raz na zawsze z Goblinem.
To jednak kosztowałoby ją zbyt wiele strachu i wprawiło w zbyt wielką
konsternację. Poza tym nie zamierzam przerywać jej ludzkiego bytu, jak
przerwano mój. Wydaje mi się jeszcze bardziej niedosiężna niż kiedyś.
Tak więc, nie licząc moich kontaktów ze śmiertelnymi, jestem
samotny.
To nie powód, abym oczekiwał Twojej litości. Ale może zrozumiesz
moją sytuację i nie zlikwidujesz natychmiast mnie i Goblina.
Nie wątpię, że możesz nas znaleźć. Jeśli „Kromki” są prawdziwe
choćby w połowie, to jest jasne, że twój dar umysłu nie ma granic.
Niemniej jednak pozwól, że ci powiem, gdzie przebywam.
Moim prawdziwym domem jest drewniana Samotnia na Wyspie
Słodkiego Czarta, głęboko na Bagnach Słodkiego Czarta w północno -
wschodniej Luizjanie, niedaleko brzegów Missisipi. Bagna Słodkiego
Strona 11
Czarta żywi zachodnia odnoga rzeki Ruby, odchodząca w Rubyville.
Te rozległe, głębokie cyprysowe trzęsawiska należą od pokoleń do
mojej rodziny i żaden śmiertelnik nie znalazł nigdy drogi do wyspy, jestem
tego pewien, na której mój praprapradziadek Manfred Blackwood
zbudował dom, w którym teraz siedzę, pisząc do ciebie.
Naszym rodzinnym gniazdem jest dwór Blackwood, majestatyczny,
jeśli nie przesadnie wielki dom w klasycystycznym stylu, wsparty na wielu
ogromnych, olśniewających korynckich kolumnach, niebywała budowla
na wzgórzu.
Z racji pyszałkowatej urody brak mu wdzięku i godności
nowoorleańskich domów, za to jest doprawdy pretensjonalnym
pomnikiem chciwości i marzeń Manfreda Blackwooda. Wzniesiony w
latach osiemdziesiątych XIX wieku i pozbawiony towarzystwa plantacji,
która uzasadniałaby jego obecność, miał jedynie sprawiać przyjemność
tym, którzy w nim mieszkali. Cała własność, bagna, ziemia i monstrualnej
wielkości dom, jest znana jako posiadłość Blackwood.
Dom i ziemie wokół niego są nawiedzane przez duchy, to nie legenda,
to fakt. Goblin niewątpliwie jest z nich najpotężniejszy, ale nie jedyny.
Czy pożądają mojej mrocznej krwi? Przeważnie wydają się zbyt
słabe, aby w ogóle móc o tym myśleć, ale kto powiedział, że duchy nie
widzą i się nie uczą? Bóg wie, że mam jakąś przeklętą zdolność
przyciągania ich uwagi i obdarzam je witalnością. Zawsze tak było.
Nadwyrężyłem twoją cierpliwość? Na Boga, mam nadzieję, że nie.
Ten list to moja jedyna szansa nawiązania kontaktu z Tobą. Tak więc
Strona 12
powiedziałem to, co dla mnie ważne.
A gdy dostanę się do Twojego domu przy rue Royale, zrobię
wszystko, co w mojej mocy, aby ukryć ten list w takim miejscu, w którym
tylko Ty go znajdziesz.
Wierząc, że mi się to uda, składam swój podpis
Tarquin Blackwood, znany zawsze jako
Quinn
PS Pamiętaj, że mam ledwie dwadzieścia dwa lata i jestem trochę
nieporadny. Nie mogę się jednak powstrzymać, aby nie poprosić Cię o
jeden drobiazg. Jeśli faktycznie zdecydujesz się mnie odnaleźć i zniszczyć,
czy mógłbyś uprzedzić mnie godzinę wcześniej, tak żebym zdążył się
pożegnać z jedną jedyną śmiertelną krewną, którą kocham?
W części „Kronik wampirów” zatytułowanej Merrick napisano, że
nosisz okrycie z kameami zamiast guzików. Czy to prawda, czy literacka
fantazja?
Jeśli nosisz te kamee - a więcej, jeśli wybrałeś je starannie i z
miłością - to przez wzgląd na nie pozwól mi, zanim zostanę zniszczony,
pożegnać się ze starszą panią o niewiarygodnym wdzięku i dobroci, która
uwielbia każdego wieczoru rozkładać setki kamei na marmurowym
stoliku i ogląda je w świetle lampy. To moja cioteczna babka i
nauczycielka we wszystkich dziedzinach życia, kobieta, która obdarzyła
mnie wszystkim, co niezbędne i cenne.
Teraz nie jestem godzien jej miłości. Nie jestem istotą żyjącą. Ale ona
o tym nie wie. Moje nocne wizyty u niej wymagają wielkiej ostrożności,
Strona 13
bez nich poczułaby się jednak nieszczęśliwa i opuszczona. I gdybym został
jej odebrany bez ostrzeżenia i słowa wyjaśnienia, byłoby to okrucieństwo,
na które nie zasługuje.
Ach, mógłbym ci opowiedzieć dużo więcej o jej kameach - i roli, którą
odegrały w moim życiu.
Na razie pozwól mi tylko przedłożyć Ci to błaganie. Pozwól mi żyć i
pomóż mi zniszczyć Goblina. Lub połóż kres istnieniu nas obu.
Twój Quinn
Strona 14
2
Skończyłem list i długo trwałem bez ruchu. Siedziałem, wsłuchany w
odgłosy wiecznie żywych Bagien Słodkiego Czarta, bezwiednie rejestrując
wzrokiem moje nijakie, regularne pismo. Mdłe światło lamp odbijało się w
marmurach podłogi, uchylone okiennice przepuszczały nocny powiew.
W moim piccolo palazzo na bagnach panował wzorowy porządek.
Śladu Goblina. Śladu jego zachcianek ani wrogości. Do moich
czujnych uszu wampira docierały same naturalne, dalekie dźwięki, słabe
odgłosy z dworu Blackwood, gdzie ciotka Queen właśnie wstawała z łóżka
przy czułej pomocy Jasmine, naszej gospodyni, przed nocą wypełnioną nie
wymagającymi wysiłku wydarzeniami. Wkrótce w telewizji pojawią się
czarujące czarno - białe filmy. Dragonwyck lub Laura, Rebeka lub
Wichrowe wzgórza. Może za jakąś godzinę ciotka Queen spyta Jasmine:
„Gdzie mój syneczek?”
Na razie był czas dla odważnych. Czas kontynuacji tego, co się już
rozpoczęło.
Wyjąłem z kieszeni i obejrzałem kameę. Rok temu, gdy byłem jeszcze
śmiertelnikiem - żywą istotą - musiałbym przysunąć ją do lampy, ale teraz
nie. Widziałem ją wyraźnie.
To był wizerunek mojej głowy, półprofil zręcznie wyrzeźbiony w
kawałku dobrego dwuwarstwowego sardoniksu, precyzyjna miniatura w
bieli. Tło lśniło czernią bez skazy.
To była ciężka kamea, znakomity okaz sztuki grawerskiej. Kiedyś
Strona 15
podarowałbym ją mojej ukochanej cioci Queen, bardziej dla żartu niż z
jakiegoś innego powodu, ale zanim nadarzył się właściwy moment,
przekazano mi mroczną krew. Teraz ten moment należał bezpowrotnie do
przeszłości.
Co widziałem? Smutną, owalną twarz i zbyt delikatne rysy - zbyt
wąski nos, okrągłe oczy i półkoliste brwi, buźkę w ciup jak u
dwunastolatki. Nie miałem dużych oczu, wysokich kości policzkowych,
twardej szczęki. Wszystko bardzo ładne, tak, za ładne i to dlatego na
większości fotografii mam naburmuszoną minę; ale ten artysta nie
pokazał mojego naburmuszenia. Przeciwnie, obdarzył mnie lekkim
uśmiechem. Krótkie kręcone włosy ułożył w gęste kędziory, rozrzuconą
czuprynkę olimpijskich bogów. Z taką samą gracją wyrzeźbił kołnierzyk
koszuli, połę marynarki i węzeł krawata.
Oczywiście kamea nie mówiła nic o moim wzroście, sięgającym
sześciu stóp i czterech cali, kruczoczarnych włosach, niebieskich oczach
ani delikatnej budowie. Mam długie szczupłe palce pianisty i czasem
użytkuję je do gry na tym instrumencie. A mój wzrost mówił ludziom, że
mimo zbyt delikatnej twarzy i kobiecych rąk w rzeczywistości jestem
młodym mężczyzną.
Taka więc była ta enigmatyczna postać, oddana jak najwierniej.
Postać prosząca o sympatię. Postać mówiąca z przekorą: „No, pomyśl o
tym, Lestacie. Jestem młody, jestem głupi. I jestem przystojny. Popatrz na
kameę. Jestem przystojny. Daj mi szansę”.
Umieściłbym te słowa maczkiem na odwrocie, ale tam znajdowała
Strona 16
się owalna oprawka na fotografię i mój wizerunek, także czarno - biały,
potwierdzający dokładność awersu. Na złotym brzeżku, tuż pod kameą,
wyryto „Quinn”; wiernie imitując ten bezpłciowy charakter pisma,
którego zawsze nie cierpiałem do szpiku kości - ja, mańkut udający
normalnego, medium mówiące: „Jestem zdyscyplinowany i przy zdrowych
zmysłach”.
Zebrałem zapisane kartki, przeczytałem je szybko, krzywiąc się
kolejny raz z powodu mojego nijakiego charakteru pisma, potem złożyłem
je i razem z kameą włożyłem do wąskiej koperty, którą zakleiłem.
Wsunąłem kopertę do wewnętrznej kieszeni czarnej luźnej kurtki.
Zapiąłem kołnierzyk białej garniturowej koszuli i poprawiłem węzeł
gładkiego krawata z czerwonego jedwabiu. Quinn dandys. Quinn materiał
na bohatera „Kronik wampirów”. Quinn, który tak się wystroił, że
wyżebrze wpuszczenie go za próg.
Siadłem wygodniej, nasłuchując. Ani śladu Goblina. Gdzie był
Goblin? Jego nieobecność podkreślała moją samotność i sprawiała mi ból.
Poczułem pustkę nocy. Czekał na moje łowy, czekał na świeżą krew. Ale nie
miałem zamiaru dziś polować, chociaż dokuczał mi lekki głód. Wybierałem
się do Nowego Orleanu. Wybierałem się, być może, na śmierć.
Goblin nie mógł odgadnąć, co się dzieje. Goblin zawsze był
niedorostkiem. Goblin wyglądał jak ja, to prawda, na każdym etapie
mojego życia, ale był wiecznym niedorostkiem. Kiedy usiłując pisać,
prowadził moją lewą rękę swoją prawą, wychodziły dziecięce bazgroły.
Pochyliłem się i dotknąłem pilota na marmurowym blacie. Światło
Strona 17
kinkietów osłabło i z wolna zgasło. Ciemność przyszła do Samotni. Dźwięki
jakby stały się głośniejsze; nocny krzyk czapli, delikatny szmer zgniłych
mrocznych wód, chrobot małych zwierząt w splątanych koronach
cyprysów i eukaliptusów. Czułem woń aligatorów, które obawiały się
wyspy tak samo jak ludzie. Czułem gnilny żar.
Księżyc był w pełni i stopniowo dostrzegłem kawałek nieba, jasną,
metaliczną, niebieską półkulę.
Bagna wokół wyspy były najgęstsze - tysiącletnie cyprysy otaczały
sękatymi korzeniami brzeg, hiszpański mech zwisał z kalekich konarów.
Można by pomyśleć, że chciały ukryć Samotnię, i niewykluczone, iż taki
był ich cel.
Tylko pioruny ośmielały się atakować tych starych wartowników.
Tylko pioruny nie bały się legend, które głosiły, że jakieś zło zamieszkuje
na Wyspie Słodkiego Czarta; wylądujesz na niej i nigdy nie wrócisz.
Opowiadano mi te legendy, gdy miałem piętnaście lat. I mając ich
dwadzieścia jeden, słyszałem je w kółko, ale próżność i fascynacja zwabiły
mnie do Samotni, skusiła jej tajemniczość - potężnego jednopiętrowego
domu, będącego jakimś tajemnym mauzoleum - ale teraz nie było
prawdziwego „potem”. Była tylko nieśmiertelność, ta kipiąca we mnie
moc, odgradzająca mnie od teraźniejszości lub od czasu.
Człowiek w pirodze potrzebowałby dobrej godziny, by się stąd
wydostać, przedzierając się między korzeniami drzew do pomostu przy
wzgórzu, na którym stał dwór Blackwood, nieskończenie arogancki i
wyniosły.
Strona 18
Nie przepadam za Samotnią, chociaż jej potrzebuję. Nie przepadam
za ponurym mauzoleum ze złota i granitu o dziwnych łacińskich napisach,
chociaż muszę się w nim ukrywać przed słońcem dnia. Uwielbiam za to
dwór Blackwood, darząc go irracjonalną i zachłanną miłością, którą tylko
wielkie domy potrafią w nas wzbudzić - domy, które powiadają: „Byłem
tu, zanim ty się urodziłeś, i będę tu, po tym kiedy ty odejdziesz”; domy,
które w równej mierze narzucają nam obowiązki i sycą marzeniami.
Historia dworu i jego arogancka, przesadna uroda wywarły na mnie
potężny wpływ. Spędziłem tu całe życie, nie licząc cudownych chwil za
granicą.
Nie wiem, jak różnym stryjom i ciotkom udało się przez lata opuścić
Blackwood, ale ci nieznajomi nie liczyli się w moim życiu, odjechali na
północ i tylko od czasu do czasu spotykałem ich na pogrzebach.
Poddawałem się przemożnemu urokowi tego domu.
Rozmyślałem. Czy uda mi się powrócić, aby znów zwyczajnie przejść
amfiladą pokojów? Czy uda mi się powrócić i odnaleźć wielką sypialnię na
tyłach parteru, w której moja ukochana ciotka właśnie zasiadała w swoim
ulubionym fotelu? Przecież nadal miałem kameę w kieszeni kurtki, kameę
kupioną z myślą o niej zaledwie kilka nocy temu w Nowym Jorku, i
powinienem ją jej dać, prawda? To był cudowny egzemplarz, jeden z
najwspanialszych...
Nie. Nie dla mnie zdawkowe pożegnanie. Nie potrafiłem ot tak sobie
dać do zrozumienia, że coś może mi się przydarzyć. Nie potrafiłem wstąpić
ze złośliwą radością w tajemnicę, w której już byłem pogrążony po uszy;
Strona 19
Quinn, nocny gość, Quinn, który teraz lubi przyciemnione pokoje i unika
światła lamp, jakby cierpiał na jakąś egzotyczną chorobę. Co dobrego
przyniosłoby zdawkowe pożegnanie mojej ukochanej, łagodnej ciotce
Queen?
Gdybym przegrał tej nocy, powstałaby kolejna legenda: „Ten
niepoprawny Quinn. Wyprawił się na sam środek Bagien Słodkiego
Czarta, chociaż wszyscy mu odradzali; pewnej nocy popłynął na tę
przeklętą wyspę, do Samotni, i nigdy więcej nie wrócił”.
Prawdę mówiąc, nie wierzyłem, że Lestat zdmuchnie płomyk mojej
egzystencji. Nie wierzyłem, że to zrobi, nie pozwoliwszy mi przedstawić
mojej opowieści, całej lub przynajmniej w części. Może po prostu byłem
zbyt młody, aby w to uwierzyć. Może zbyt mocno przeżyłem lekturę
„Kronik” i gdy Lestat stał się mi bliski, uznałem, że ja mogę stać się bliski
jemu.
Najpewniej oszalałem. Obsesyjnie pragnąłem znaleźć się jak
najbliżej Lestata. Nie wiedziałem, z którego miejsca i jak pilnuje Nowego
Orleanu. Nie wiedziałem również, kiedy i jak często odwiedza swój dom w
dzielnicy francuskiej. Ale list i mój onyksowy wizerunek miały tam
dotrzeć.
W końcu podniosłem się z krzesła ze złota i skóry.
Wyszedłem z domu o cudownych marmurowych posadzkach i
wystarczyło mi pomyśleć, a uniosłem się powoli z ciepłej ziemi,
doświadczając rozkosznej lekkości, aż z chłodnych wyżyn dostrzegłem
ogromną, długą, czarną plątaninę mokradeł i światła wielkiego domu,
Strona 20
lśniące jak latarnia na gładkich trawnikach.
Siłą woli skierowałem się do Nowego Orleanu. Używając najbardziej
niesamowitej mocy, daru chmur, przebyłem wody jeziora Pontchartrain i
udałem się ku osławionej rezydencji przy rue Royale, która, jak wiedzieli
łowcy krwi, była domem niezwyciężonego Lestata. „Diabeł z niego jakich
mało - powiedział o nim mój stwórca. - Zachował nieruchomości na swoje
nazwisko, chociaż Tałamaska za nim węszy. Zamierza ich przetrwać. Jest
litościwszy ode mnie”.
Oto, na co liczyłem. Na litość. Lestacie, gdziekolwiek jesteś, bądź
litościwy. Nie kieruje mną brak szacunku. Potrzebuję cię; przekonasz się,
czytając mój list.
Opadłem powoli w dół, w dół, znów w balsamiczne powietrze, ulotny
cień dla wścibskich oczu, jeśliby takie się znalazły, aż stanąłem na tylnym
dziedzińcu rezydencji, blisko mruczącej fontanny. Uniosłem wzrok ku
krętym żelaznym schodom, prowadzącym do tylnych drzwi.
W porządku. Jestem tu. Zasady zostały więc złamane. Jestem więc
na dziedzińcu samego smarkatego księcia. Przed oczy napłynęły mi opisy z
„Kronik”, bogate jak pędy bugenwilli, wspinające się wykutymi w żelazie
kolumnami podtrzymującymi schody. Poczułem się jak w świątyni.
Wszędzie wokół słyszałem gwar dzielnicy francuskiej; brzęki z
restauracyjnych kuchni, rozweselone głosy turystów na chodnikach.
Słyszałem najdelikatniejsze dźwięki jazzowych zespołów, wysnuwające się
z knajp przy Bourbon Street. Słyszałem pełzający, głuchy łoskot
samochodów, sunących leniwie przed rezydencją.