Remarque Erich - Noc w Lizbonie
Szczegóły |
Tytuł |
Remarque Erich - Noc w Lizbonie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Remarque Erich - Noc w Lizbonie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Remarque Erich - Noc w Lizbonie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Remarque Erich - Noc w Lizbonie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Erich Maria Remarque
Noc w Lizbonie
Przełożył Aleksander Matuszyn
Warszawa 1990
Erich Maria Remarque (1898-1970) w swoich poczytnych powieściach przedstawia losy ludzi
uwikłanych w wydarzenia dziejowe (pierwsza i druga wojna światowa, naro-dziny III Rzeszy). W
Polsce ukazały się jego powieści: „Na Zachodzie bez zmian”, „Łuk Triumfalny”, „Czas życia i czas
śmierci”, „Trzej towarzysze”, „Cienie w raju”, „Czarny obe-lisk”.
Tematem „Nocy w Lizbonie” jest dramat emigrantów niemieckich, przeciwników fa-szyzmu,
zmuszonych do opuszczenia Niemiec po dojściu Hitlera do władzy. Portugalia była ostatnim
schronieniem uchodźców. Kto nie mógł wyruszyć stąd za Ocean, „musiał się wykrwawić w sieci
przepisów paszportowych, zakazów pracy i ograniczeń pobytu, w atmosferze osamotnienia i okrutnej
powszechnej obojętności wobec losu poszczególnego człowieka, którą pociąga za sobą wojna, strach
i bieda”. Na tle tych bezlito-snych czasów ukazuje autor bezinteresowną, pełną wyrzeczeń miłość
dwojga ludzi, któ-
rych los dosięgnął w momencie, kiedy ostatni statek — niczym arka Noego — miał ich uchronić
przed ogarniającym już Europę potopem.
3
1.
Patrzałem na statek jak urzeczony. Rzęsiście oświetlony, stał o krok od nabrzeża basenu portowego.
Wciąż jeszcze nie mogłem przyzwyczaić się do beztroskich świateł
Strona 3
Lizbony, chociaż w tym mieście przebywałem już od tygodnia. W krajach, z których
przywędrowałem, miasta, niby kopalnie węgla, tonęły nocą w ciemnościach, a każdy błysk latarki w
mroku był bardziej niebezpieczny aniżeli morowe powietrze w średniowieczu. Przybyłem z Europy
dwudziestego stulecia.
Był to statek pasażerski. Trwały właśnie prace przy jego załadunku. Wiedziałem, że następnego
wieczoru odpłynie. W jaskrawym blasku nagich żarówek ładowano mięso, ryby, konserwy, chleb i
warzywa; robotnicy dźwigali na pokład bagaże, a żuraw portowy przenosił skrzynie i paki tak
bezszelestnie, jak gdyby wcale nie posiadały cięża-ru. Statek gotował się do drogi, niby arka Noego
w przeddzień potopu. Właściwie była to arka. Każdy statek opuszczający w tych miesiącach 1942
roku Europę, był czymś w rodzaju arki. Górę Ararat stanowiła Ameryka, a powódź przybierała z dnia
na dzień.
Zalała ona dawno Niemcy i Austrię; w jej odmętach pogrążyły się Polska i Praga, uto-nęły
Amsterdam, Bruksela, Kopenhaga, Oslo i Paryż; cuchnęły nią miasta włoskie, a i w Hiszpanii nie
było już bezpiecznie. Wybrzeża Portugalii były ostatnim schronieniem uchodźców, dla których
sprawiedliwość, wolność i tolerancja znaczyły więcej niż ojczyzna i egzystencja. Kto nie mógł stąd
wyruszyć do amerykańskiej ziemi obiecanej, był zgubiony. Musiał wykrwawić się w sieci przepisów
paszportowych, zakazów pracy i ograniczeń pobytu, obozów dla internowanych i biurokracji, w
atmosferze osamotnienia, obcości i okrutnej powszechnej obojętności wobec losu poszczególnego
człowieka, którą pociąga za sobą wojna, strach i bieda. W tych czasach człowiek był niczym, o
wszystkim decydował ważny paszport.
Po południu byłem w kasynie w Estoril — grałem. Miałem jeszcze przyzwoite ubranie, więc portier
nie robił mi trudności. Była to ostatnia, rozpaczliwa próba wyzwania losu. Za kilka dni upływał
termin naszego zezwolenia na pobyt w Portugalii, a nie mieliśmy z Ruth żadnej innej wizy. Ten okręt
na Tajo był ostatni, którym — jak przypusz-czaliśmy tam we Francji — mogłoby nam się jeszcze
udać odpłynąć do Nowego Jorku.
3
Niestety, bilety były już od miesięcy wyprzedane, a nam brakowało nie tylko wizy amerykańskiej,
lecz i trzystu dolarów na opłacenie podróży. Próbowałem zdobyć te pienią-
dze w grze, w jedyny dostępny tu jeszcze sposób. Było to szaleństwo. Gdybym nawet wygrał, to i
wtedy tylko jakiś cud mógł mi zapewnić miejsce na statku. Podczas ucieczki człowiek zaczyna jednak
wierzyć w cuda. W chwilach zwątpienia i niebezpieczeństwa tylko ta wiara ratuje go przed
ostatecznym załamaniem się.
Z sześćdziesięciu dwóch dolarów, jakie posiadaliśmy, pięćdziesiąt sześć zostawiłem w kasynie gry.
Nabrzeże o tak późnej porze było prawie puste. W pewnym momencie dostrzegłem jednak sylwetkę
jakiegoś mężczyzny; krążył bez celu, chwilami przystawał i podobnie jak ja długo przyglądał się
statkowi. Przypuszczając, że to również jeden z wielu rozbitków, przestałem zwracać na niego
uwagę. W pewnej chwili wyczułem jednak, że mnie obserwuje. Obawa przed policją nigdy nie
opuszcza uciekiniera, nawet gdy nie ma żadnych powodów do lęku, nawet wtedy, gdy śpi.
Strona 4
Zawróciłem więc niedbale i jak człowiek, który się nie ma czego obawiać, zacząłem powoli się
oddalać.
Posłyszałem za sobą jego kroki, ale szedłem dalej, unikając wszelkiego pośpiechu i zastanawiając
się, w jaki sposób zawiadomić Ruth, w razie gdyby mnie aresztowano.
Pastelowe domki, skupione przy końcu nabrzeża i wyglądające wśród nocy jak śpiące motyle, były
jeszcze zbyt daleko, bym mógł ryzykować ucieczkę i bez obawy, że zostanę postrzelony, dobiec do
nich i skryć się w wąskich uliczkach.
Mężczyzna zrównał się ze mną i szedł tuż obok. Był nieco niższy ode mnie.
— Czy pan jest Niemcem? — zapytał po niemiecku.
Pokręciłem przecząco głową i szedłem dalej.
— Austriakiem?
Nie odpowiedziałem. Patrzyłem przed siebie na kolorowe domki. Stanowczo zbyt wolno zbliżały się
do mnie. Wiedziałem, że niektórzy portugalscy policjanci znają bardzo dobrze język niemiecki.
— Nie jestem z policji — powiedział mężczyzna.
Nie wierzyłem mu. Nie był w uniformie, ale już z sześć razy aresztowali mnie w Europie żandarmi
ubrani po cywilnemu. Miałem wprawdzie przy sobie dokumenty wy-konane nie najgorzej w Paryżu
przez pewnego profesora matematyki z Pragi, mimo wszystko były one jednak fałszywe.
— Widziałem, jak pan wpatrywał się w statek — ciągnął nieznajomy. — Więc pomy-
ślałem sobie...
Zmierzyłem go obojętnym wzrokiem. Nie wyglądał na policjanta, ale ostatni żandarm, który zatrzymał
mnie w Bordeaux miał wygląd żałosny niczym Łazarz, gdy po trzech dniach wyszedł z grobu. A
przecież właśnie ten policjant okazał się najbardziej bezwzględny ze wszystkich. Aresztował mnie,
chociaż wiedział, że nazajutrz oddziały 4
5
niemieckie wkroczą do miasta. Oczywiście byłbym zginął, gdyby nie litościwy dyrektor więzienia,
który mnie w kilka godzin później zwolnił.
— Czy chciałby pan pojechać do Nowego Jorku?
Nie odpowiedziałem. Jeszcze dwadzieścia metrów i jeżeli okaże się to konieczne, zwalę go z nóg i
ucieknę.
— Mam dwa bilety na statek — powiedział sięgając do kieszeni.
Strona 5
Zobaczyłem kwity. W nikłym świetle nie mogłem ich przeczytać. Odeszliśmy dość daleko.
Postanowiłem zaryzykować i zatrzymałem się w miejscu.
— Co to wszystko ma znaczyć? — spytałem po portugalsku. Kilka słów w tym ję-
zyku umiałem.
— Mogę je panu oddać. Mnie nie są potrzebne.
— Nie są panu potrzebne? Jak to?
— Nie, nie są mi już potrzebne.
Przez chwilę przyglądałem mu się nie rozumiejąc, co ma na myśli. Czynił wrażenie, jak gdyby
rzeczywiście nie był policjantem. Ostatecznie po to, żeby mnie aresztować, nie musiał uciekać się do
tak dziwacznych chwytów. Ale jeżeli bilety są prawdziwe, dlaczego nie skorzysta z nich sam?
Dlaczego mi je proponuje? Czyżby chciał je odprzedać?
Czułem, jak serce zaczęło drżeć we mnie.
— Źle pan trafił — powiedziałem wreszcie po niemiecku. — Jestem bez grosza. Te bilety warte są
majątek. W Lizbonie jest podobno sporo bogatych emigrantów, którzy zapłacą za nie każdą żądaną
przez pana sumę.
— Nie chcę pieniędzy...
Znów rzuciłem okiem na karty.
— To są naprawdę bilety?
Nieznajomy podał mi je bez słowa. Zaszeleściły w moim ręku. Były prawdziwe.
Posiadanie tych biletów rozstrzygało o moim ratunku lub zgubie. Nawet brak wizy amerykańskiej nie
obniżał ich wartości. Zresztą mając je w ręku, można było ubiegać się jeszcze jutro o wizę, a w
ostateczności przynajmniej sprzedać i przedłużyć w ten sposób życie o sześć miesięcy. Nie, nie
mogłem tego pojąć.
— Nie rozumiem pana — powiedziałem.
— Może je pan zatrzymać — odrzekł nieznajomy. — I nie zapłacić ani grosza.
Wyjeżdżam z Lizbony jutro przed południem. Stawiam tylko jeden warunek.
Opuściłem ręce zniechęcony. Wiedziałem, że to nie może być prawda.
— Jaki warunek? — spytałem.
Strona 6
— Nie mogę tej nocy być sam.
— Chciałby pan, żebyśmy spędzili ją razem?
— Tak. Do jutra rano.
— To wszystko?
4
5
— To wszystko.
— I nic więcej?
— Nic więcej.
Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. Przyzwyczaiłem się wprawdzie do załamań ludzi, których
los był podobny do mojego.
Wiedziałem, że często nie mogli znieść samotności, że trapił ich lęk przestrzeni, któ-
rej im wszędzie odmawiano. Wiedziałem, że w jedną z takich nocy nawet przygodny towarzysz może
uratować od samobójstwa. Ale udzielenie pomocy w takiej chwili jest sprawą zupełnie normalną. I
za to nie żąda się wynagrodzenia. Tym bardziej takiego.
— Gdzie pan mieszka? — spytałem.
Pokręcił przecząco głową.
— Nie chcę tam iść. Czy nie ma w pobliżu jakiegoś lokalu, w którym moglibyśmy posiedzieć? Coś
takiego dla emigrantów, jak „Cafe de la Rose” w Paryżu?
Znałem „Cafe de la Rose”. Ruth i ja nocowaliśmy tam przez dwa tygodnie. Właściciel zezwalał na
to, jeżeli zamawiało się kawę. Rozpościerało się dwie gazety i spało na pod-
łodze. Nigdy nie kładłem się na stole; tak było bezpieczniej, z podłogi nie spadało się niżej.
— Nie mam pojęcia, nie znam żadnego.
Wiedziałem o takim lokalu, ale nie chciałem zaprowadzić człowieka, który miał do zaofiarowania
dwie karty okrętowe, tam gdzie wielu ludzi zapłaciłoby za nie chętnie nawet utratą oka.
— Znam tu jeden tylko lokal — odpowiedział nieznajomy. — Jedźmy, może będzie jeszcze otwarty.
— Skinął na samotnie stojącą taksówkę i popatrzał na mnie.
— Dobrze — odpowiedziałem.
Strona 7
Gdy wsiadaliśmy do auta, podał szoferowi adres. Najchętniej zawiadomiłbym Ruth, że nie wrócę tej
nocy. Ale gdy wsiadałem do nieprzyjemnie pachnącej, ciemnej taksówki, opanowała mnie taka dzika,
niepohamowana nadzieja, że czułem się całkowicie oszołomiony. Może rzeczywiście wszystko to
jest prawda, może pozostaniemy przy życiu i niemożliwe stanie się faktem — będziemy uratowani.
Nie ważyłem się już ani na chwilę pozostawić tego człowieka samego.
Minęliśmy teatralną scenerię Praca do Comercio i za chwilę znaleźliśmy się w labi-ryncie schodów i
wąskich, pnących się w górę uliczek. Nie znałem tej części miasta. Jak zwykle odwiedzałem przede
wszystkim kościoły i muzea. Nie dlatego, żebym tak żarli-wie kochał Boga czy sztukę, lecz po prostu
dlatego, że w kościołach i muzeach nikt nikogo nie pytał o dokumenty. Wobec Ukrzyżowanego i dzieł
sztuki czułem, że jestem jeszcze człowiekiem — nie podejrzanym osobnikiem z wątpliwymi
dowodami tożsa-mości.
Wysiedliśmy z taksówki i zaczęliśmy się wspinać po schodach jakiejś krętej uliczki.
6
7
Pachniało rybami, czosnkiem, nocnym kwieciem, wystygłym słońcem i snem. W blasku
wschodzącego księżyca wyłaniał się z ciemności zamek St. George, a światła niby lawina wodna
spływały w kaskadach po schodach.
Odwróciłem się i spojrzałem na port z góry. Tam płynęła rzeka, która oznaczała wolność i życie;
wpadała do morza, a morze to już prawie Ameryka.
— Sądzę, że pan nie stroi ze mnie żartów — powiedziałem przystając.
— Nie — odrzekł nieznajomy.
— Mam na myśli karty okrętowe — powiedziałem. Nieznajomy jeszcze na nabrzeżu schował je z
powrotem do kieszeni.
— Niech się pan nie obawia. Ja nie żartuję. — Wskazał na niewielki placyk wysa-dzony dookoła
drzewami. — Tu właśnie jest lokal, o którym mówiłem. Jeszcze jest otwarty. Nikt nie zwróci na nas
uwagi, bo przychodzą tu przeważnie cudzoziemcy.
Będą brać nas za tych, którzy jutro udają się w podróż. Za tych, którzy przychodzą tu, aby uczcić
ostatnią swoją noc w Portugalii.
Był to bar z niewielkim parkietem do tańca i tarasem, przeznaczonym dla turystów.
Słychać było dźwięki gitary, a w głębi dojrzeliśmy zawodzącą ckliwie pieśniarkę. Na tarasie stało
kilka stolików zajętych przez cudzoziemców, wśród nich jakaś kobieta w wieczorowej sukni i
mężczyzna w białym smokingu. Znaleźliśmy miejsce na skraju tarasu, skąd mogliśmy oglądać
Lizbonę, kościoły w bladej poświacie, oświetlone ulice, port, doki i statek, który był arką.
Strona 8
— Czy wierzy pan w ciągłość życia po śmierci? — zapytał nagle nieznajomy.
Spojrzałem zdziwiony. Wszystkiego oczekiwałem, tylko nie tego. Pytanie było zaskakujące.
— Nie mam pojęcia — odpowiedziałem wreszcie. — W ostatnich latach interesowało mnie przede
wszystkim zachowanie ciągłości życia przed śmiercią. — Gdy znajdę się w Ameryce, chętnie będę
się nad tym zastanawiał — dodałem przypominając mu w ten sposób o przyrzeczonych biletach.
— Ja w to nie wierzę — oświadczył.
Odetchnąłem. Byłem przygotowany do wysłuchania człowieka nieszczęśliwego, ale nie miałem
ochoty z nim dyskutować. Zanadto byłem wzburzony. W dole stał statek.
Mężczyzna siedział przez chwilę w milczeniu, jak gdyby śpiąc z otwartymi oczami.
Wreszcie, gdy na tarasie zjawił się gitarzysta, ocknął się.
— Nazywam się Schwarz — powiedział. — Nie jest to moje prawdziwe nazwisko.
Na to nazwisko wystawiony jest mój paszport. Ale przyzwyczaiłem się do niego. Będę z niego przez
dzisiejszą noc jeszcze korzystał. Długo przebywał pan we Francji?
— Jak długo się dało.
— Internowany?
— Zaraz po wybuchu wojny, jak wszyscy inni.
6
7
Schwarz pokiwał głową.
— My również. Byłem szczęśliwy — rzekł nagle cicho, pośpiesznie, z pochyloną głową i
spuszczonymi oczami. — Byłem bardzo szczęśliwy. Szczęśliwszy, aniżeli mógł-
bym to sobie kiedykolwiek wyobrazić.
Spojrzałem na niego zdumiony. Doprawdy, nie wyglądał na to. Robił wrażenie przeciętnego, trochę
nieśmiałego człowieka.
— Kiedy? — spytałem. — Chyba nie w obozie?
— Podczas ostatniego lata.
— W 1939 roku? We Francji?
Strona 9
— Tak. Było to ostatnie lato przed wojną. Nie mogę jeszcze pojąć, jak do tego doszło.
Pragnę więc z kimś o tym pomówić. Nikogo tu nie znam, ale moja rozmowa z kimkol-wiek sprawi, że
to wszystko jeszcze raz ożyje i stanie się dla mnie bardziej zrozumiałe.
I w ten sposób zachowa się w pamięci. Muszę tylko jeszcze raz... — urwał. — Czy pan to rozumie?
— zapytał po chwili.
— Tak — odpowiedziałem i dodałem ostrożnie: — To nietrudno zrozumieć, panie Schwarz.
— Tego w ogóle nie można zrozumieć! — rzekł nagle z mocą, namiętnie. — Ona leży tam na dole, w
pokoju z zamkniętymi oknami, w ohydnej drewnianej trumnie, martwa, już nie istnieje! Tego nikt nie
jest zdolny pojąć! Ani pan, ani ja, ani nikt inny... I jeśli ktoś twierdzi, że to rozumie, ten kłamie!
Czekałem w milczeniu. Niejednokrotnie zdarzało mi się już tak z kimś siedzieć.
Utrata najbliższych była tym trudniejsza do zniesienia, że nie miało się już i własnej ojczyzny. Nie
było się na kim oprzeć, obcy stawali się straszliwie obojętni. Przeżyłem to w Szwajcarii po
otrzymaniu wiadomości, że moi rodzice zostali zamordowani i spaleni w niemieckim obozie
koncentracyjnym. W myślach widziałem nieustannie oczy mojej matki w płomieniach pieca
krematoryjnego. Prześladuje to mnie jeszcze dotychczas.
— Przypuszczam, że pan wie, co to jest obłęd emigracyjny — odezwał się Schwarz spokojniej.
Skinąłem głową. Kelner przyniósł zamówione krewetki. Poczułem naraz, że jestem bardzo głodny, i
przypomniałem sobie, że od obiadu nie miałem nic w ustach.
Niezdecydowany spojrzałem na Schwarza.
— Proszę, niech pan je, ja zaczekam — powiedział i poprosił kelnerkę o wino i papierosy.
Zabrałem się żywo do jedzenia. Krewetki były świeże i soczyste.
— Bardzo przepraszam — powiedziałem — ale jestem bardzo głodny.
Jedząc obserwowałem Schwarza. Siedział spokojnie i spoglądał w dół na teatralną panoramę miasta.
Nie zdradzał rozdrażnienia ani zniecierpliwienia. Poczułem do niego coś w rodzaju sympatii. Było
widoczne, że pojęcie fałszywej godności jest mu obce.
8
9
Rozumiał, że niekoniecznie trzeba być wyzutym z wszelkiego współczucia, jeśli się za-spokaja głód
w towarzystwie człowieka, który cierpi. Jeżeli mu w niczym nie można pomóc, a jest się głodnym,
można bez ujmy dla siebie nasycić się jego chlebem, zanim odejmą go nam od ust. Nigdy przecie nie
wiadomo, kiedy go nam odejmą.
Strona 10
Odsunąłem talerz na bok i wziąłem papierosa. Dawno już nie paliłem. Oszczędzałem, by mieć dzisiaj
więcej pieniędzy na grę.
— Opętało mnie to wiosną trzydziestego dziewiątego roku — podjął na nowo Schwarz. — Byłem już
od przeszło pięciu lat na emigracji... Gdzie pan był jesienią trzydziestego ósmego roku?
— W Paryżu.
— Ja również. Popadłem wówczas w depresję. Był to okres przedmonachijski.
Przeszła wtedy fala śmiertelnego strachu. Co prawda ukrywałem się jeszcze i broniłem, ale byłem już
skończony. Wybuchnie wojna, przyjdą Niemcy i mnie zabiorą. Taki był
mój los. Pogodziłem się z nim.
— To był okres samobójstw — wtrąciłem. — Dziwna rzecz, gdy w półtora roku póź-
niej Niemcy rzeczywiście przyszli, wypadki samobójstw zdarzały się rzadziej.
— Potem nastąpił okres paktu monachijskiego — powiedział Schwarz. — Jesienią 1938 roku nagle
po raz drugi darowano nam życie! Odczuwało się taką lekkość, że się zapominało o ostrożności.
Nawet kasztany w Paryżu zakwitły powtórnie, przypomina pan sobie? Byłem tak lekkomyślny, że
znów poczułem się człowiekiem, i niestety też się tak zachowywałem. Zostałem ujęty przez policję i
za ponowny niedozwolony wjazd do Francji skazany na cztery tygodnie aresztu. Stara zabawa zaczęła
się od nowa. Po odby-ciu kary przerzucono mnie przez szwajcarską granicę koło Bazylei. Szwajcarzy
odesłali mnie znów do Francji, a Francuzi przerzucili z powrotem przez inny punkt graniczny, znowu
mnie zamknięto... Zna pan zresztą tę zabawę z przerzucaniem ludzi...
— Znam to wszystko. To nie były żarty, zwłaszcza zimą. Szwajcarskie więzienia były najlepsze.
Ciepło jak w hotelach.
Zabrałem się znowu do jedzenia. Nieprzyjemne wspomnienia mają coś dobrego: udowadniają, że się
jest szczęśliwym, nawet jeżeli przed chwilą sądziło się, że jest inaczej. Szczęście polega na gradacji.
Kto zdaje sobie z tego sprawę, rzadko poddaje się uczuciu całkowitego nieszczęścia. Czułem się
szczęśliwy w więzieniach szwajcarskich, ponieważ nie było tam Niemców. Ale oto siedzi przede
mną człowiek, który utrzymuje, że był szczęśliwy, mimo że gdzieś w Lizbonie, w dusznym pokoju stoi
drewniana trumna.
— W końcu zapowiedziano mi — kontynuował swoją opowieść Schwarz — że w razie ponownego
zatrzymania mnie bez dokumentów zostanę odesłany do Niemiec. Były to tylko pogróżki, ale
przeraziłem się. Zacząłem się zastanawiać, co zrobić, jeśli się to 8
9
naprawdę zdarzy. Potem śniło mi się po nocach, że jestem po tamtej stronie i że SS jest na moim
tropie. Nawiedzało mnie to tak często, że w końcu ogarniał mnie lęk przed za-
Strona 11
śnięciem. Czy pan doznawał czegoś podobnego?
— Niestety — odpowiedziałem. — Mógłbym na ten temat napisać pracę doktorską.
— Pewnej nocy przyśniło mi się, że jestem w Osnabrück, w mieście, w którym mieszkałem i w
którym dotychczas mieszkała moja żona. Znajdowałem się w jej pokoju i wiedziałem, że jest chora.
Była bardzo wymizerowana i płakała. Obudziłem się zupełnie rozstrojony. Nie widziałem jej już od
przeszło pięciu lat i nic o niej nie słysza-
łem. Nie pisałem do żony, ponieważ nie byłem pewny, czy jej korespondencja nie jest kontrolowana.
Przed moją ucieczką przyrzekła mi, że się ze mną rozwiedzie. To zaoszczędziłoby jej przykrości.
Przez kilka lat sądziłem, że tak postąpiła...
Schwarz zamilkł na chwilę. Nie pytałem, dlaczego opuścił Niemcy. Różne mogły być przyczyny, ale
żadna z nich nie budziła szczególniejszego zainteresowania. Wszystkie były jednakowo absurdalne i
nieludzkie. Rola ofiary nie należy do atrakcyjnych.
Schwarz mógł być Żydem lub członkiem jakiejś partii politycznej, wrogiej obecnemu reżimowi.
Możliwe, że miał wrogów, którzy stali się potem wpływowymi osobistościami. Istniało w
Niemczech aż nadto powodów wystarczających do zamordowania człowieka lub osadzenia go w
obozie koncentracyjnym.
— Wreszcie udało mi się znowu dostać do Paryża — rzekł Schwarz.
— Ale sen uporczywie powracał. W owym czasie rozwiała się również iluzja paktu monachijskiego.
Na wiosnę wiedziano już, że wojna jest nieunikniona. Wyczuwało się ją, podobnie jak wyczuwa się
swąd pożaru, mimo że go jeszcze nie widać. Jedynie dyplo-macja światowa bezradnie przymykała
oczy i roiła sny o drugim i trzecim Monachium, nie dopuszczając myśli o wojnie. Nigdy nie okazano
tyle wiary w cuda, jak w naszych czasach, kiedy nie ma już żadnych cudów.
— Czasem się jednak zdarzają — wtrąciłem. — W przeciwnym razie nikt z nas nie pozostałby przy
życiu.
Schwarz skinął głową.
— Tak, ma pan słuszność. Indywidualne cuda. Mnie samemu coś takiego się przydarzyło. Zaczęło się
w Paryżu. Odziedziczyłem nagle ważny paszport. To jest właśnie paszport wystawiony na nazwisko
Schwarz. Należał do pewnego Austriaka, którego pozna-
łem w „Cafe de la Rose”. Człowiek ten umarł, pozostawiając mi swoje dokumenty i pieniądze.
Przyjechał dopiero przed trzema miesiącami. Poznaliśmy się w Luwrze — przed obrazami
impresjonistów. Szukając wytchnienia i spokoju spędzałem tam wiele godzin popołudniowych. Gdy
się oglądało te przesycone słońcem, tchnące ciszą pejzaże, nie chciało się wierzyć, że pewien
gatunek zwierząt, który potrafił coś takiego stworzyć, mógł jednocześnie przygotowywać tak
zbrodniczą wojnę — ulegało się iluzji, pod któ-
rej wpływem tętno przez jakiś czas biło nieco wolniej.
Strona 12
10
11
Człowiek z paszportem opiewającym na nazwisko Schwarz przesiadywał często przed „Nenufarami”
i „Katedrami” Moneta. Zaczęliśmy rozmawiać. Opowiadał mi, jak po zamachu stanu w Austrii udało
mu się ujść z życiem i opuścić kraj rezygnując z ma-jątku. Majątek ten, kolekcję impresjonistycznych
obrazów, zarekwirowało mu państwo.
Nie wydawał się tym zmartwiony. Dopóki obrazy są wystawione w muzeach — mówił
— może je traktować jak swoje własne, bez obawy, że porwie je złodziej, czy zniszczy ogień. Poza
tym obrazy w muzeach francuskich są nieporównanie lepsze niż te, które kiedykolwiek posiadał.
Zamiast skąpej kolekcji własnej i przywiązania do niej, niczym ojciec do rodziny, zamiast obowiązku
faworyzowania tej swojej własności i pozostawa-nia pod jej wpływem, posiada teraz wszystkie
obrazy znajdujące się w zbiorach publicz-nych, a przy tym nie musi się o nie troszczyć.
Był to człowiek, jakich niewielu dziś można spotkać — cichy, delikatny i na przekór wszystkiemu, co
go spotkało, zawsze pogodny. Nie pozwolono mu, poza drobną kwotą, zabrać ze sobą pieniędzy.
Uratował jednak pewną ilość znaczków pocztowych. Znaczki są lepsze od brylantów, bo są mniejsze
i łatwiej je ukryć. Z brylantami można brzydko wpaść, jeżeli ukrywa się je na przykład w bucie i
trzeba iść na przesłuchanie. Sprzedać je można tylko z dużą stratą, a przy tym człowiek narażony jest
na rozmaite pytania.
Znaczki kupują zbieracze, a ci nie pytają za wiele.
— Jak on je przewiózł? — spytałem z właściwym każdemu emigrantowi zainteresowaniem.
— Zabrał ze sobą stare listy. Znaczki powsadzał między koperty i ich podszewkę.
Celnicy nie rewidowali kopert, tylko listy.
— Pięknie — powiedziałem.
— Prócz tego udało mu się przewieźć dwa małe portrety Ingresa. Szkice ołówko-we. Oprawił je w
passe partout i złocone, tandetne ramy i twierdził, że są to portrety jego rodziców. Na odwrotnej
stronie passe partout przylepił tak zręcznie dwa rysunki Degasa, że nikt ich tam nie dostrzegł.
— Pięknie — powiedziałem znowu.
— W kwietniu miał atak serca. Oddał mi wtedy swój paszport, znaczki, które mu jeszcze pozostały, i
rysunki. Podał mi też adresy osób, którym mógłbym sprzedać znaczki. Kiedy odwiedziłem go
nazajutrz rano, leżał martwy w łóżku. Ledwo go poznałem, tak śmierć zmieniła jego rysy. Wziąłem
pieniądze, które jeszcze miał, ubranie i coś niecoś z bielizny. Poprzedniego dnia w rozmowie ze mną
nalegał, bym tak zrobił. „Niech się to lepiej dostanie towarzyszowi niedoli — mówił — aniżeli
miałby z tego skorzystać gospodarz.”
Strona 13
— Czy dokonał pan jakichś zmian w paszporcie? — spytałem.
— Zmieniłem tylko fotografię i rok urodzenia. Schwarz był starszy ode mnie o dwadzieścia pięć lat.
Imiona mieliśmy te same.
10
11
— Kto to zrobił? Brunner?
— Ktoś z Wiednia.
— To Brunner. Robił to po mistrzowsku.
Brunner był znany ze świetnych fałszerstw. Pomógł wielu emigrantom, ale kiedy go schwytano, nie
miał żadnego dowodu. Był przesądny, wierzył, że dopóki ze swych umiejętności nie będzie korzystał
sam, dopóty nie może mu się przytrafić nic złego. Przed wyemigrowaniem posiadał niewielką
drukarenkę w Monachium.
— A gdzie jest teraz? — spytałem.
— Czy nie ma go w Lizbonie?
Nie wiedziałem. Ale jeżeli żył, bardzo możliwe, że tu mieszkał.
— Czułem się jakoś dziwnie z tym paszportem — ciągnął Schwarz. — Nie ważyłem się z niego
korzystać. Minęło kilka dni, zanim przyzwyczaiłem się do nowego nazwiska. Wciąż je sobie
powtarzałem. Szedłem przez Pola Elizejskie i mruczałem półgłosem nowe nazwisko i datę urodzenia.
Przesiadywałem w muzeum przed obrazami Renoira i gdy nikogo w pobliżu nie było, prowadziłem
wyimaginowany dialog. Wołałem ostro:
„Schwarz!” — po czym podrywałem się i odpowiadałem: „Jestem!” Innym razem wo-
łałem: „Nazwisko!” i natychmiast recytowałem: „Józef Schwarz, urodzony 22 czerwca 1898 roku w
Wiener Neustadt.” Ćwiczyłem także wieczorem przed udaniem się na spo-czynek. Chodziło mi o to,
by nawet w półśnie móc odpowiedzieć bezbłędnie, kiedy mnie zbudzi nagle policja. Musiałem
wyrugować z pamięci moje poprzednie nazwisko.
Między nieposiadaniem dowodu i posiadaniem fałszywego jest jednak wielka różnica.
To drugie jest niebezpieczne.
Sprzedałem oba rysunki Ingresa. Otrzymałem za nie mniej, niż się spodziewałem, mimo to znalazłem
się w posiadaniu takiej sumy pieniędzy, jakiej od dawna nie mia-
łem w ręku.
Strona 14
I wtedy właśnie przyszła mi do głowy myśl, której już się nie mogłem pozbyć: czy nie mógłbym na
podstawie tego paszportu przedostać się do Niemiec? Był przecie niemal autentyczny, z jakiego więc
powodu miałby ktoś na granicy powziąć podejrzenia?
A zatem mogłem zobaczyć się z żoną. Mogłem pozbyć się obaw o jej życie. Mogłem...
Schwarz popatrzył na mnie.
— Pan zna to zapewne! Obłęd emigracyjny w swej najczystszej formie. Ściskanie w żołądku, w
gardle, gdzieś za oczami. To, co w ciągu pięciu długich lat usiłowało się za-trzeć w pamięci, czego
unikało się jak zarazy, naraz pojawia się znowu: tragiczna tęsk-nota, która jak rak zżera duszę
emigranta!
Próbowałem się z tego wyzwolić. Jak przedtem odwiedzałem muzea i godzinami przesiadywałem
przed obrazami emanującymi spokój i ciszę, przed Sisleyem, Pissaro, Renoirem. Jednakże moje
doznania były teraz krańcowo inne. Obrazy już nie działały na mnie kojąco, przeciwnie, zaczęły
nawoływać, żądać, przypominać... o kraju nie spu-12
13
stoszonym jeszcze przez brunatną zarazę, o wieczorach w uliczkach ze zwisającym nad murami bzem,
o złotym zmierzchu starego miasta, o jaskółczych lotach wokół zielonych wież katedry... i o mojej
żonie.
Jestem przeciętnym człowiekiem, bez jakichś szczególniejszych przymiotów. Przez cztery lata
prowadziliśmy z żoną zwyczajne życie: przyjemne, bez większych trudności, ale i bez większych
wzlotów. Po kilku miesiącach związek nasz stał się tym, co się zwykło nazywać dobranym
małżeństwem. Był to stosunek dwojga ludzi oparty na zasadzie, że wzajemne okazywanie sobie
względów jest podstawą harmonijnego współżycia. Nie ulegaliśmy złudzeniom. Tak przynajmniej
mnie się zdawało. Byliśmy ludźmi rozsądny-mi, okazywaliśmy sobie wiele serdeczności.
Teraz wszystko to widziałem w innej płaszczyźnie. Zacząłem sobie wyrzucać, że marnowałem życie
żony i własne, że wszystko zaniedbałem. Po co żyłem? Co robię teraz? Ukrywam się i nędznie
wegetuję. Jak długo to tak jeszcze będzie trwało? I jak się to skończy? Wojna wybuchnie na pewno i
Niemcy muszą zwyciężyć. To był jedyny kraj uzbrojony po zęby. A co potem? Gdzie się ukryję, jeżeli
mi czas i zdrowie na to pozwolą? W jakim obozie zginę z głodu? Przy jakiej ścianie wykończą mnie
strzałem w tył
głowy, jeśli mi się poszczęści?
Zamiast przynieść mi spokój paszport doprowadzał mnie tylko do rozpaczy.
Biegałem po ulicach tak długo, aż się zataczałem ze zmęczenia. Ale nie mogłem spać, a jeżeli
zasnąłem, budziły mnie wkrótce koszmarne sny. Widziałem moją żonę w lochach gestapo. Z
podwórza, na tyłach hotelu, dochodziły mnie jej wołania o pomoc.
Pewnego dnia przy wejściu do „Cafe de la Rose” nagle wydało mi się, że w lustrze widzę jej twarz
Strona 15
przez moment odwróconą do mnie — bladą, o smutnych oczach — i znikającą za chwilę. Wrażenie
było tak silne, że przeświadczony o jej obecności pobiegłem za nią na koniec sali. Lokal jak zawsze
był pełen ludzi, lecz jej wśród nich nie było.
W ciągu kilku dni prześladowała mnie idee fixe, że żona przyjechała i że mnie szuka.
Widziałem ją setki razy — to znikającą za rogiem ulicy, to siedzącą na ławce w Ogrodzie
Luksemburskim, a kiedy podchodziłem bliżej, zwracało się ku mnie obce, zdu-mione oblicze; to
znowu przechodziła przez Place de la Concorde, nieosiągalna, bo od-grodzona ode mnie strumieniem
pędzących samochodów. Nie miałem wątpliwości, to była ona. Ten sam chód, sposób trzymania
ramion, zdawało mi się nawet, że rozpoznaję jej sukienkę. Lecz kiedy po zatrzymaniu przez policjanta
sznura samochodów mogłem za nią pośpieszyć, nagle znikała mi w czeluściach kolejki podziemnej.
Biegłem na dół
ku peronom, by dojrzeć już tylko szydercze światło latarń umykającego w ciemność po-ciągu.
Zwierzyłem się jednemu ze znajomych. Nazywał się Loser i handlował pończochami.
Przedtem był lekarzem we Wrocławiu.
Poradził mi unikać samotności.
12
13
— Niech pan znajdzie sobie jakąś kobietę — powiedział.
Nie pomogło. Zna pan te znajomości wynikłe z biedy osamotnienia, strachu, tę ucieczkę do odrobiny
ciepła, do czyjegoś głosu, ciała — przebudzenie się w jakimś nędznym pomieszczeniu w obcym
kraju, niby strącony w przepaść, i gorzką wdzięcz-ność za to, że się słyszy czyjś oddech obok siebie.
Czymże to jest jednak wobec przemożnej wyobraźni, która wysysa z nas krew, aż pewnego razu
człowiek wstaje z uczuciem obrzydzenia do własnego postępowania.
Teraz, gdy o tym opowiadam, wszystko wydaje się niedorzeczne i pełne sprzeczno-
ści. Wtedy tak nie było. Z tych zmagań pozostawało zawsze jedno: muszę wracać! Muszę jeszcze raz
zobaczyć żonę. Możliwe, że od dawna żyje z kimś innym. To było nieważne.
Musiałem ją zobaczyć. Moje rozumowanie wydawało mi się logiczne.
Wieści o zbliżającej się wojnie stawały się coraz uporczywsze. Każdy zdawał sobie sprawę, że
Hitler, który bez namysłu złamał przyrzeczenie, iż zajmie tylko Sudety, a nie całą Czechosłowację,
obecnie chce to samo uczynić z Polską. Wojna musiała wybuchnąć. Przymierze Francji i Anglii z
Polską nie oznaczało nic innego. To już sprawa nie miesięcy, lecz tygodni. Chodziło tu również o
mnie i moje życie. Musiałem się zdecydować. I zdecydowałem się. Postanowiłem wyjechać. Nie
zastanawiałem się, co będzie potem. Było mi wszystko jedno. Jeśli wybuchnie wojna, i tak będę
Strona 16
zgubiony. Równie dobrze więc mogłem pozwolić sobie na szaleństwo.
W ostatnich dniach opanował mnie dziwnie pogodny nastrój. Był maj, rabaty przy Rond Point mieniły
się od tulipanów. Wczesne wieczory tchnęły nastrojem impresjonistycznych obrazów; w osnuwającej
wszystko srebrzystej pomroce błąkały się niebieskawe cienie, a dalekie jasno-szmaragdowe niebo
wisiało nad zimnymi światłami ulicznych latarń gazowych i nad ruchliwymi czerwonymi wstęgami
gazetek świetlnych, zain-stalowanych na dachach budynków prasowych. Gazetki świetlne
zapowiadały wojnę.
Mój paszport nie budził we mnie zbytniej ufności, toteż przed wyjazdem do Niemiec postanowiłem
go wypróbować. Pojechałem więc najpierw do Szwajcarii.
Celnik francuski zwrócił mi dokument z obojętną miną. Tego się spodziewałem.
Prawdziwy niepokój ogarnął mnie dopiero wtedy, gdy zjawił się urzędnik szwajcarski.
Usiłowałem co prawda nie dawać tego poznać po sobie, ale jednocześnie zdawało mi się, że w
piersi mej drży coś tak, jak niekiedy w bezwietrzny dzień drży liść na drzewie.
Urzędnik sprawdzał paszport. Był to rosły, barczysty mężczyzna, cały przesiąknięty zapachem
fajkowego tytoniu. Jego masywna postać przesłoniła okno w przedziale. Na chwilę opanowała mnie
panika: zdawało mi się, że człowiek ten zabiera mi nie tylko niebo, lecz i wolność, doznałem
uczucia, jakbym już siedział w ciemnej celi więziennej.
Szwajcar jednak obejrzał paszport i zwrócił mi go bez żadnych komentarzy.
Doznałem ogromnej ulgi i niemal odruchowo zawołałem:
— Zapomniał pan podstemplować!
14
15
Urzędnik uśmiechnął się.
— Mogę przyłożyć stempel. Zależy panu na tym?
— Nie! Po prostu będzie to swego rodzaju pamiątka z podróży.
Celnik ostemplował paszport i opuścił przedział. Zagryzłem wargi. Jakiż stałem się nerwowy!
Później pomyślałem sobie, że paszport ostemplowany wygląda bardziej au-tentycznie.
W Szwajcarii przez cały dzień zastanawiałem się, czy do Niemiec mam również udać się pociągiem,
zabrakło mi jednak odwagi. Nie wiedziałem też, czy powracający do ojczyzny, nawet jeżeli
pochodzą z Austrii, nie są kontrolowani bardziej dokładnie.
Strona 17
Prawdopodobnie tak nie było, ale na wszelki wypadek postanowiłem iść przez zieloną granicę.
Po przyjeździe do Zurychu, jak zwykle poszedłem przede wszystkim na główną pocztę.
Przy okienku z napisem „Poste Restante” najczęściej spotyka się znajomych, takich samych tułaczy
jak my, nie posiadających zezwolenia na pobyt, u których można zasię-
gnąć informacji. Po wyjściu z gmachu poczty udałem się do „Cafe Greif”, będącej cał-
kowitym przeciwieństwem „Cafe de la Rose”. Spotkałem tu wielu ludzi dobrze zorien-towanych we
wszystkich możliwych przejściach granicznych. Nikt z nich nie znał jednak dokładnie przejścia do
Niemiec. I to było zrozumiałe. Któż poza mną chciałby się w owym czasie dostać do Niemiec?
Początkowo patrzano na mnie podejrzliwie, a potem zaczęto mnie wyraźnie unikać. Każdy, kto
wracał z powrotem, stawał się renegatem. Czyż powrót nie był rów-noznaczny z akceptowaniem
istniejącego reżimu? I czego powracający mógł szukać w Niemczech? Chciał kogoś zdradzić?
Ujawnić jakieś tajemnice?
Zostałem nagle zupełnie sam; unikano mnie, jakbym kogoś zamordował. Nie próbo-wałem się
usprawiedliwiać. Kiedy zastanawiałem się nad swoją decyzją, ogarniała mnie panika, a w głowie
czułem jakiś okropny zamęt. Jakże mogłem wyjaśnić to innym?
Trzeciego dnia po moim przyjeździe, o godzinie szóstej rano, przyszli policjanci i wyciągnęli mnie z
łóżka. Z ich szczegółowych pytań nietrudno było wywnioskować, że zostałem zadenuncjowany przez
któregoś z moich znajomych. Po podejrzliwym obejrzeniu paszportu policjanci zabrali mnie na
przesłuchanie. Na szczęście paszport był ostemplowany przez szwajcarskiego urzędnika. Mogłem
więc udowodnić, że przyjechałem legalnie i od trzech dni zaledwie przebywam w tym kraju.
Dokładnie pamiętam ten ranek, gdy w towarzystwie policjanta szedłem ulicami. Był
piękny dzień. Na tle nieba wieże i dachy miasta odcinały się ostro, jakby wycięte z me-talu. Z
pobliskiej piekarni dolatywał zapach świeżego chleba. Wydawało się, że cała ra-dość życia jest
skupiona w tym zapachu. Czy pan zna to uczucie?
— Tak — odrzekłem. — Świat nigdy nie wydaje się tak piękny jak wówczas, kiedy 14
15
idzie się do więzienia, kiedy musimy się z nim rozstać. Gdybyż można było zawsze go tak odczuwać!
Może nie pozwala nam na to brak czasu, brak spokoju.
Schwarz pokręcił głową.
— To nie jest zależne od spokoju. Sam to tak odczuwałem.
— Mógłby pan zachować świeżość tych odczuć? — spytałem.
Strona 18
— Tego nie wiem — odpowiedział powoli Schwarz. — To właśnie musiałbym wy-jaśnić.
Wyśliznęło mi się jakoś z rąk, ale czy wtedy, gdy istniało, posiadałem je w peł-
ni? Czy mógłbym je odzyskać, zatrzymać teraz mocniej, na zawsze? Teraz, kiedy już nie może się
zmienić? Czy nie tracimy bezustannie tego, co jak się nam wydaje — trzy-mamy mocno, ciągle
bowiem jest w ruchu? I czy nie uspokaja się dopiero wtedy, kiedy już nie istnieje i nie może się
więcej zmieniać? Czyż dopiero wówczas nie należy ono do nas?
Źrenice Schwarza były szeroko otwarte, a oczy po raz pierwszy z taką mocą i tak uporczywie
wpatrywały się we mnie.
„To fanatyk albo obłąkany” — pomyślałem nagle.
— Nie znam tych stanów — odpowiedziałem. — Ale czyż każdy tego nie pragnie?
Zatrzymać coś, co nie jest możliwe do utrzymania, i pozbyć się czegoś, co nie chce nas opuścić?
Obok przy sąsiednim stole kobieta w wieczorowej sukni wstała. Przez chwilę spoglą-
dała z werandy na miasto i port.
— Darling, dlaczego musimy już wracać? — zwróciła się do stojącego obok mężczyzny w białym
smokingu. — Tak bym chciała, byśmy mogli tu jeszcze pozostać! Wcale nie mam ochoty wracać
znów do Ameryki.
17
2.
— Policja trzymała mnie w areszcie tylko jeden dzień — powiedział Schwarz — ale to był dla mnie
ciężki dzień. Bałem się, że zechcą sprawdzić autentyczność mojego paszportu. Dla ujawnienia
fałszerstwa wystarczał jeden telefon do Wiednia, a podrobienie daty mógł stwierdzić każdy
specjalista.
Po południu odzyskałem spokój. Cokolwiek by się stało, uważałbym to za wyrok boski. Widocznie
nie do mnie należało rozstrzyganie o własnym losie. Gdyby mnie osa-dzono w więzieniu, nie
próbowałbym już przedostać się do Niemiec. Ale wieczorem zwolniono mnie, polecając jak
najszybciej opuścić Szwajcarię.
Postanowiłem pojechać przez Austrię. Granicę austriacką znałem trochę i przypuszczałem, że nie jest
tak czujnie strzeżona jak granica niemiecka. Po co zresztą miałyby być obydwie tak pilnie strzeżone?
Któż by chciał się tam przedostać? Ale prawdopodobnie wiele ludzi chciałoby ten kraj opuścić.
Pojechałem w kierunku na Oberriet z zamiarem przekroczenia granicy gdzieś w tamtej okolicy.
Najchętniej zaczekałbym, aż zacznie padać deszcz, ale w ciągu dwóch dni pogoda była piękna.
Dłużej czekać nie było bezpiecznie i trzeciego dnia nocą ruszyłem ku granicy.
Strona 19
Noc była jasna. Na niebie świeciły wszystkie gwiazdy. Było tak cicho, że słyszałem najlżejszy
szelest zarośli. Pan wie, że w chwili niebezpieczeństwa zaczynamy widzieć inaczej. Zwłaszcza w
nocy... Widzimy nie tylko oczyma, ale całą swoją istotą, wszystkimi nerwami i wszystkimi fibrami
ciała. Wydaje się nam, że widzimy nawet szmery, że nawet nasze usta słyszą i widzą.
Ta noc upamiętniła mi się na zawsze. Cała moja uwaga była napięta do ostateczności, a zmysły
działały precyzyjnie jak nigdy dotąd. Byłem przygotowany na wszystko i zu-pełnie nie czułem
strachu. Zdawało mi się, że przechodzę przez wysoki most wiodący z jednej strony życia na drugą.
Wiedziałem, że most ten rozpłynie się za mną jak sre-brzysta mgła i że już nigdy nie będę mógł
zawrócić. Wyrzekałem się rozsądku dla uczucia, bezpieczeństwa dla przygody, rzeczywistości dla
marzenia. Byłem zupełnie sam, ale tym razem samotność nie działała przygnębiająco, miała w sobie
coś niemal mistycz-17
nego.
Znalazłem się wreszcie nad Renem, który w tym miejscu jest jeszcze młody i nie bardzo szeroki.
Rozebrałem się i z moich rzeczy zrobiłem tłumoczek, aby go móc umie-
ścić na głowie. Ogarnęło mnie szczególne uczucie, gdy nagi zanurzyłem się w wodzie.
Była czarna, lodowata i obca, jakbym pogrążył się w rzece Lete, aby uzyskać zapomnienie. Również
w nagości swojej dopatrywałem się symbolu — pozostawiałem wszystko za sobą.
Wytarłem się i ostrożnie ruszyłem przed siebie. Mijając jakąś wieś usłyszałem szcze-kanie psa. Nie
orientowałem się w terenie i nie wiedziałem dokładnie, którędy przebiega granica. Postanowiłem
maszerować trzymając się drogi ciągnącej się wzdłuż lasu.
Przez długi czas nie spotykałem żywej duszy. Szedłem tak aż do świtu.
Nagle spadła silna rosa. Na skraju polany stanęła sarenka. Posuwałem się dalej naprzód, aż
usłyszałem turkot pierwszych chłopskich furmanek. Wtedy wyszukałem sobie kryjówkę w pobliżu
drogi, by nie wydać się podejrzanym, że tak wcześnie idę od strony granicy.
Wkrótce ukazało się dwóch rowerzystów i po ich uniformach poznałem, że są to au-striaccy
strażnicy.
Byłem więc w Austrii, a Austria od roku należała wówczas do Niemiec.
Dama w wieczorowej sukni oraz jej partner opuścili taras. Zauważyłem, że miała ciemne, opalone
ramiona i była wyższa od towarzyszącego jej mężczyzny. Również kilku innych turystów schodziło
powoli po schodach. Wszyscy zachowywali się jak ludzie, którzy nigdy nie byli tropieni. Nie
odwracali się.
— Miałem chleb z masłem, a w pobliżu znalazłem strumyk — mówił Schwarz.
— W południe ruszyłem dalej. Moim celem było Feldkirch, o którym wiedziałem, że latem jest
licznie odwiedzane przez turystów: obcy ludzie nie budzili tu większego zainteresowania.
Strona 20
Zatrzymywały się tam również pociągi. Gdy dotarłem do Feldkirch, wsiadłem do pierwszego
pociągu, aby jak najszybciej oddalić się od granicy i zostawić za sobą strefę najbardziej
niebezpieczną. W przedziale, do którego wszedłem, siedziało dwóch umundurowanych SS-manów.
Sądzę, że w tym momencie przyszło mi z pomocą moje doświadczenie z policją eu-ropejską, inaczej
chyba rzuciłbym się do ucieczki. Tak więc wszedłem i usiadłem w ką-
cie obok człowieka w lodenowym płaszczu, który miał ze sobą dubeltówkę.
Po pięciu latach było to pierwsze spotkanie z tym wszystkim, co stanowiło dla mnie ucieleśnienie
ohydy. W ciągu ubiegłych tygodni wyobrażałem to sobie często, rzeczywistość wyglądała jednak
inaczej. Zareagował nie mój umysł, lecz ciało. Poczułem suchość w gardle i gwałtowny skurcz
żołądka. Myśliwi i SS-mani rozmawiali o jakiejś wdowie Pfundner. Była zapewne bardzo wesoła,
gdyż rozmowa toczyła się głównie wokół jej ko-18
19
chanków. Potem zaczęli jeść. Mieli z sobą kanapki z szynką.
— A pan sąsiad dokąd? — zapytał mnie myśliwy.
— Wracam do Bregenzy — odpowiedziałem.
— To pan nietutejszy?
— Nie. Spędzałem tu tylko urlop.
— A gdzie pan mieszka?
Na chwilę zawahałem się. Gdybym wymienił Wiedeń, tak jak wskazywał mój paszport, mogliby
zwrócić uwagę na to, że nie mówię miękkim akcentem wiedeńskim.
— W Hanowerze — odpowiedziałem. — Mieszkam tam już od trzydziestu lat.
— W Hanowerze! Ależ to bardzo daleko.
— Istotnie. Ale kiedy ma się urlop, nie można przecież siedzieć w domu.
Myśliwy roześmiał się.
— To racja. Pogodę miał pan piękną.
Poczułem, że koszula przylepia mi się do ciała.
— Owszem, piękną — odpowiedziałem — tylko ten upał, jak w środku lata.
Cała trójka zaczęła dalej plotkować na temat wdowy Pfundner. Po przejechaniu kilku stacji wysiedli.