Regalica Barnim - Trzeci Rzym, Drugie Hollywood

Szczegóły
Tytuł Regalica Barnim - Trzeci Rzym, Drugie Hollywood
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Regalica Barnim - Trzeci Rzym, Drugie Hollywood PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Regalica Barnim - Trzeci Rzym, Drugie Hollywood PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Regalica Barnim - Trzeci Rzym, Drugie Hollywood - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BARNIM REGALICA Trzeci Rzym, Drugie Hollywood Prospekt generała Korniłowa był jak na porę południową mniej ruchliwy niż zwykle. Na zalanych słońcem dwóch jezdniach po cztery pasy z rzadka można było zobaczyć pojedynczy samochód, co ułatwiało komendantowi dodatkowe sprawdzenie, że na pewno nie ciągnie za sobą ogona. Z majestatycznym dostojeństwem minął go tramwaj jadący w stronę widocznego w perspektywie ulicy soboru na placu Saskim. Komendant szedł niespiesznie w przeciwnym kierunku, gdzie w oddali majaczył zarys bramy wjazdowej Autonomii. To właśnie tam, wśród kafejek, barów, mniej lub bardziej podejrzanych lokali, nawet w słoneczne południe zapełnionych ludźmi załatwiającymi swoje sprawy, biznesy i geszefty - miał umówione spotkanie. Podążał bez pośpiechu nie tylko dlatego, że miał sporo czasu i nie groziła dekonspiracja. Po prostu nie był przekonany do tej rozmowy. Zgodził się na nią wyłącznie ze względu na Białego, który twierdził, że życzliwość paryskiego dziennikarza może być przydatna naszym we Francji. Biały trzymał kontakty francuskie, komendant w to nie wnikał bardziej niż było trzeba, choć w to, by dziennikarz z "Le Figaro" mógł w czymś tak bardzo pomóc, nie wierzył. Niemniej zgodził się i teraz trochę żałował. Wprawdzie pismak nie wiedział, z kim się dokładnie spotyka (a do ostatniej chwili - gdzie i kiedy), zaś ci w Ochranie chyba naprawdę wierzyli, że jest w Brazylii. Zieliński widział tam nawet portrety komendanta sprzed operacji plastycznej w konsulacie rosyjskim w Iquitos. Ale licho nie śpi. Zatrzymał się przy beczkowozie z kwasem chlebowym; zawsze uważał go za jeden z nielicznych pozytywnych wykwitów rosyjskiej cywilizacji. Nie był w tym odosobniony - w Europie Wschodniej kwas wygrywał nawet z coca colą. Zapłacił srebrnym rublem i sycąc się cudownie chłodnym smakiem z nawyku lustrował pustawą ulicę. Sprzedawca - młody chłopak w malinowej rubaszce wypuszczonej na spodnie - szukał drobnych na wydanie reszty. Komendant zamówił drugą szklankę. - Wkusnyj kwas? - ni to zapytał, ni stwierdził chłopak. - Tak, bardzo smaczny. - Nie wiedziałem, że jest pan stąd. - A pan? - Uśmiechnął się życzliwie. - Ja też, z Mokotowa. Ale tak towar lepiej schodzi przy turystach... Pokiwał głową ze zrozumieniem. Turyści chętnie fotografowali się na tle soboru z ulicznym sprzedawcą kwasu albo bubliczków; były też takie pocztówki - suwenir z Warszawy. Minął podziemne przejście pod skrzyżowaniem z prospektem Denikina i jakieś trzysta metrów przed bramą Autonomii skręcił w boczną ulicę, przez bramę i podwórze wychodząc na następną, a wprost przez nią i kolejną bramę na wewnętrzne podwórze kamienicy, gdzie nad jedną z pięciu klatek widniał napis: "Ozjasz Szechter - pokoje na godziny". Na portierni bez słowa wyciągnął blaszany numerek, zaś stojący za ladą pan Szechter (czy ktokolwiek to był) wziął z jego rąk tę blaszkę, podając klucz z miną pełną życzliwości i tolerancji. Tolerancja należała do cnót zawodowych w tej branży. Idąc schodami na górę do pokoju nr 11 - ilekroć mógł, brał ten numer; przynosił mu szczęście, sam urodził się 11 XI - z uznaniem pomyślał o Gabrielu. Najprawdopodobniej to on zorganizował ten lokal jak niemal zawsze, gdy w Warszawie należało załatwić coś z człowiekiem z Autonomii. Działał tu po prostu rewelacyjnie dobry wygląd Gabriela, a gdy jeszcze dodać zdolności językowe (jidysz perfekt, bo że rosyjski, było jakby oczywiste) - to zrozumiałe, dlaczego nikt z jego rozmówców nigdy nie wpadł na to, że rozmawia z polskim nacjonalistą pochodzenia ormiańskiego. Punkt też był dobry - wiadomo, że konspiratorzy raczej nie spotykaliby się u Żyda, zaś charakter miejsca wyjaśniał nie tylko obecność tam osób z różnych stanów, ale też ich zdecydowane pragnienie dyskrecji. Zamknął drzwi jedenastki, zaparzył kawę w dzbanku i wyciągnąwszy się w fotelu czekał na gościa. Dziennikarz pojawił się wprowadzony przez Laurę, która po krótkim "Sprawdziłam go, jest czysty" - co znaczyło, że nie ma broni - zamknęła za sobą drzwi przedpokoju. Laską, stojącą dotąd przy ramie fotela, komendant wskazał gościowi miejsce po przeciwnej stronie ciężkiego stołu, wystarczająco daleko, by przybysz nie mógł go dosięgnąć jednym ruchem. Rozmówca nie wyglądał wprawdzie na zawodowca, ale reguły bhp stały się już dla niego nawykiem. Nalał dwie kawy do filiżanek, podczas gdy gość ustawił i włączył dyktafon. - Nazywam się Jacques Mornard i reprezentuję... - Wiem, kim pan jest i co oficjalnie reprezentuje. To, co nieoficjalnie, nic mnie nie obchodzi, jeśli nie jest Ochraną lub Abwehrą. - Ta sugestia akurat była blefem, Biały nie wspominał o możliwości współpracy Mornarda ze służbami francuskimi, choć było to prawdopodobne. - Więc przejdźmy do rzeczy, Panie Komendancie - ten niedekonspirujący tytuł przysługiwał wielu, w Organizacji Komendantów było jak psów. Nazywano tak członków Sztabu Głównego, szefów obszarów, okręgów, piątek i każdorazowo dowódców akcji, w której zaangażowany był więcej niż jeden bojowiec. - Naszych czytelników interesuje, co jest celem Polskiej Organizacji Wojskowej i pod jakimi warunkami zaprzestałaby swojej działalności? - Cel POW pozostaje taki sam od 1920 roku: wyzwolenie Polski spod władzy zaborców, to jest Cesarstwa Rosyjskiego i IV Rzeszy. Powrót do granic gwarantowanych przez Traktat Wersalski na zachodzie i linię Curzona na wschodzie z autonomią językową dla polskich skupisk na Wileńszczyźnie, Nowogródczyźnie i w Galicji Wschodniej. Niepodległa Rzeczpospolita będzie państwem demokratycznym - jesteśmy gotowi poddać pierwsze wolne wybory kontroli obserwatorów międzynarodowych. Deklarujemy też zagwarantowanie w konstytucji praw dla mniejszości narodowych w ogóle, a w szczególności że zostaną utrzymane prawa Autonomii Hebrajskiej w kształcie istniejącym obecnie. W części dotyczącej Autonomii jesteśmy gotowi zachować porządek prawny Imperium Rosyjskiego, a w szczególności Proklamację Lorda Protektora Rosji gen. Denikina oraz "Statut Hebrajski" imperatora Cyryla I. Zamilkł wypijając mikroskopijny łyk kawy. Ten tekst umiałby bezbłędnie wyrecytować chyba nawet wyrwany z łóżka w środku nocy. Wywiady z ludźmi podziemia były z natury rzeczy rzadkie, a ukazywała się najczęściej drobna część tego, co było nagrane, toteż ich forma musiała przekazywać maksimum treści, a nawet uprzedzać pewne pytania, aby dziennikarz mógł zadać inne. A o antysemityzm pytali zawsze. - Jak określiłby pan skalę poparcia dla celów i metod POW w społeczeństwie polskim? Liczące się organizacje polskie, i to zarówno w Imperium jak i w IV Rzeszy, odrzucają terror, biorąc udział w wyborach do instytucji autonomicznych Królestwa oraz Wielkiego Księstwa Poznańskiego. - Odróżnijmy dwie rzeczy: poparcie dla celów POW od poparcia dla jej metod. Z odzyskania niepodległości nigdy nie zrezygnował żaden świadomy narodowo Polak, żaden poważny kierunek polityczny ani środowisko. Możliwe są oczywiście taktyczne deklaracje i zachowania odsuwające ten ostateczny cel na plan dalszy. Istnieją natomiast spory o metody dojścia do niepodległości, które zaczęły się w naszej publicystyce jeszcze w XIX wieku. Jednym z nich jest spór o taktykę walki zbrojnej. Sądzę, że takie sprawy rozstrzyga praktyka - gdyby nie siedemdziesiąt lat działalności POW, a zwłaszcza jej ostatnie akcje związane z siedemdziesiątą rocznicą Bitwy Warszawskiej 1920 r., nie byłoby pana tutaj. Ani wielu pana kolegów po fachu. - Ale rozmawiam także ze zwolennikami ugody mającymi, nie zaprzeczy pan, realne poparcie społeczne. Rozmawiałem też z Olbromskim po jego ostatnim sukcesie w Cannes - czy nie uważa pan, że on jako Polak (czego przecież nie ukrywa) robi więcej dla sprawy polskiej grając w filmach niż pan podkładając bomby. Proszę mi wierzyć, że Złota Palma (a niechby tylko nagroda FIPRESCI) jest bardziej medialna niż kolejny strącony samolot. A ludziom kojarzy się zdecydowanie lepiej. - To prawda. Ale sukcesy Olbromskiego czy całej plejady polskich emigrantów - artystów, naukowców, inżynierów, przedsiębiorców - nie unieważniają potrzeby rzucania bomb. Podobnie jak osiągnięcia Moliera nie unieważniły potrzeby toczenia wojen przez Ludwika XIV. Polak - artysta, naukowiec czy pisarz jest w stanie wzruszyć, zaciekawić czy przekazać pewną wiedzę, to wszystko ma znaczenie dla naszej sprawy. Nie jest w stanie natomiast zrobić jednego - przestraszyć. Zaś strach dowodzi posiadania siły przez tego, który strach wzbudza, a zatem - istnienia problemu politycznego. Nie istnieje bowiem władza bez możliwości odwoływania się do siły, owej ultima ratio regum. Jeżeli pierwszym pytaniem politycznym, określającym w ogóle, czy z polityką mamy do czynienia, jest pytanie o wrogów (co przecież nie ja wymyśliłem), to drugim pytaniem musi być - jaką mamy siłę - bo gdy jej nie mamy, nie możemy niczego stanowić o przyjaciołach i wrogach. Budzimy strach, mamy więc jakąś siłę - a zatem istniejemy jako problem polityczny. Drogi panie redaktorze, ja w pewnym sensie robię to, co ów aktor - przekonuję, że jeszcze Polska nie zginęła. Tylko, że ja robię to podkładając bomby, a on - deklamując monolog Hamleta po francusku. To taki społeczny podział ról. - Walczycie o niepodległe państwo dla swojego narodu - brzmiało to raczej jak stwierdzenie niż pytanie, ale Komendant przytaknął ruchem głowy. - A co będzie jeśli się okaże, iż pański naród tej niepodległości nie chce? Nie mówię o elitach, nawet ugodowych - co do nich zgoda. Ale weźmy masy szarych ludzi... - Nikt ich nie pytał od 1920 roku, czy chcą niepodległości, czy nie. Właśnie po to działamy, by mogli sobie na to pytanie odpowiedzieć. W wolnych wyborach. - To prawda, ale w pewnym sensie zadano im kiedyś inne, ważniejsze pytanie: czy chcą być Polakami, czy nie. Pan przecież wie lepiej ode mnie, co się stało po edykcie tolerancyjnym Aleksandra IV. Unici z Białorusi, Wołynia i Galicji, o których tak zabiegaliście, w 85 procentach pozostali przy prawosławiu. Nawet w Galicji Wschodniej, gdzie przecież za powrotem do unii agitowało także podziemie ukraińskie, w niewielu powiatach odsetek powrotów przekraczał 30 procent. A pan wie, że na tamtych obszarach religia to narodowość. Nawet ateista jest albo katolicki, albo prawosławny, polski albo "ruski". Więc co to było, jeśli nie plebiscyt? Żabojad nieźle się przygotował, pomyślał upijając kolejny łyk kawy. To prawda, liczyli w POW otwarcie na to, że powtórzy się sytuacja 1905 roku z Kongresówki. Czyli że unici białoruscy i ukraińscy z Wołynia staną się Polakami - a skrycie liczyli na to, że coś podobnego stanie się z większością tych z Galicji, dlatego popierali tam postulaty Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów w kwestii swobód religijnych. Po prostu wierzyli, że silniejsza kultura polska przyciągnie większość Ukraińców galicyjskich, a ci ostatni liczyli na siłę swojego zakorzenienia na wsi. Przeliczyły się obie strony. Jeszcze jako szeregowy członek POW Komendant liczył powracających w księgach parafialnych na plebanii w Bielsku Podlaskim, gdzie przebywał na objeździe naukowym. Studiował wtedy historię i było to znakomitym powodem, aby prosić o dostęp do ksiąg nie budząc podejrzeń. POW prowadziła wtedy własny monitoring powrotów nie dowierzając oficjalnym statystykom, ale w tym wypadku one rzeczywiście nie kłamały. Był to zresztą jeden z czynników, który przyczynił się do odejścia starego Józefskiego z funkcji Komendanta Naczelnego POW na honorową emeryturę, jaką w organizacji było szefostwo Instytutu Niepodległości w Nowym Jorku. Tego oczywiście nie mógł powiedzieć Mornardowi, wszystko, co dotyczyło Komendy Naczelnej, otaczali najściślejszą tajemnicą. Prawdę mówiąc, ówczesne kierownictwo organizacji nic tu nie było winne. Wiele lat później analizowali porażkę, wcześniej robili to emigracyjni publicyści. Niezależnie od opcji politycznej zdania się pokrywały - to przede wszystkim rosyjski cud gospodarczy lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych (choć jego początki były widoczne już w okresie odprężenia po konferencji monachijskiej) zaważył na samookreśleniu byłych unitów. Sukces gospodarczy ubezpieczał liberalizację w kulturze i łagodzenie systemu policyjnego - to się zaczęło już za Mikołaja III, zaś Aleksander IV tylko podsumował to, co tamten zaczął. Naturalnie carat za liberalizację musiał zapłacić pewne koszty - a to amnestia dla bojowców (sprytnie połączona z pięćdziesiątą rocznicą śmierci cara męczennika św. Mikołaja II) albo wolność religijna dla unitów - ale per saldo straty były mniejsze niż zyski. Dla Imperium, ma się rozumieć. Do tego doszła atrakcyjność kulturowa Rosji - jedna szósta globu zamieszkana przez miliard ludzi. Ten sprzedawca kwasu nie był wyjątkiem w Warszawie, należało rzecz wyjaśnić. - Unici, o których mowa, dokonali swojego wyboru w kilka miesięcy po edykcie, który zakończył lata prześladowań. I to w warunkach panowania tej samej administracji, która jeszcze niedawno ich gnębiła. Trzeba to wziąć pod uwagę przy ocenie wyników tego - to pańskie określenie, którego nie podzielam - plebiscytu. A nie podzielam tego, że POW stoi na stanowisku rozdzielenia kwestii narodowości od sprawy wyznania. Tak, jak mamy Polaków protestantów na Śląsku Cieszyńskim czy Mazurach, tak możemy sobie zupełnie swobodnie wyobrazić Polaków prawosławnych. Zaręczam panu, że przyjmując do POW nie pytamy o wiarę czy jej brak. - Rzeczywiście nie pytali - sprawdzali to wcześniej jak wiele innych rzeczy. W ogóle w końcu XX wieku trudno uzależniać przynależność do narodu samookreśleniem religijnym, które powinno pozostać sprawą prywatną jednostki. Rozumiem, że rodak Woltera się ze mną zgadza? Przez twarz Mornarda przeleciał cień kwaśnego uśmiechu. Komendant zgrabnie odbił piłeczkę, choć w to, co mówił, nie wierzył do końca. Rzeczywiście, było tak na Kresach, że religia prawie zawsze oznaczała narodowość, ale wiedział też, że poprawność polityczna obywatela laickiej III Republiki nie pozwoli dziennikarzowi się przy tym upierać. - A propos Oświecenia przywołanego przez Pana, Komendancie, jakie są źródła waszej antymasońskiej obsesji? Tym razem to Mornard go zaskoczył. Od jakichś piętnastu lat bardzo rzadko o to pytali, znacznie częściej o feminizm - z taką ukrytą tezą, że przewaga mężczyzn wśród działaczy POW dowodzi mizoginizmu i seksizmu, zgodnie z zaściankową kulturą Polaków. Ciekawe, co by pisali, gdyby na jego miejscu była kobieta. - Nie mamy antymasońskiej obsesji. Walcząc, bierzemy pod uwagę fakty, a nie fobie. Ale przyznaję, że dyskusja nad masonerią zajmuje w naszej publicystyce więcej miejsca niż w wielu innych krajach. Wynika to jednak ze znaczącego faktu - otóż punktem wyjścia każdego przedstawienia najnowszej historii Polski jest nie tyle klęska w Bitwie Warszawskiej w 1920 roku, ile o rok wcześniejsza decyzja ówczesnego Naczelnika Państwa, Józefa Piłsudskiego, aby wszystkimi siłami uderzyć na pozycje bolszewickie, atakowane właśnie przez Siły Zbrojne Południa Rosji genenerała Denikina. Ani czerwoni, ani biali nie mieli dostatecznie dużo sił, aby sami zwyciężyć, wojska polskie były tu języczkiem u wagi. Także zachodni historycy przyznają, że to zdecydowane uderzenie Polaków umożliwiło w 1919 roku Denikinowi zwycięstwo pod Orłem, a w konsekwencji zajęcie Moskwy i, wspólnie z generałem Judeniczem, Petersburga. Następnie już jako Lord Protektor Rosji generał Denikin dobija resztki partyzantki bolszewickiej i anarchistycznej, a także narodowej na Ukrainie i w 1920 roku przeprowadza restaurację Romanowów w osobie imperatora Cyryla I. Ten zaś ogłasza, że wszelkie zobowiązania podjęte przez Denikina, które naruszałyby terytorium jedinoj i niedilimoj Rosji, jako podjęte pod przymusem chwili są nieważne. I po uzyskaniu poparcia Francji, dla której Rosja jest znacznie cenniejszym antyniemieckim sojusznikiem niż Polska, rusza na Warszawę. Anglia godzi się z tym pod warunkiem powrotu Niemiec do granic z 1914 roku na wschodzie w imię równowagi europejskiej, z tym, że Wielkie Księstwo Poznańskie otrzyma dwujęzyczność i własny sejmik, zaś car rezygnuje z Finlandii, by zrównoważyć zajęcie Galicji. Jednoczesne uderzenie Rosji i Niemiec w 1920 roku stworzyło sytuację obecną, ale jej źródła tkwią w fatalnej decyzji Piłsudskiego z 1919 roku. Jej motywów nigdy do końca nie poznano - także dlatego, że poległy w 1920 roku. Naczelnik zabrał ze sobą tajemnicę do grobu, co dało pole najróżniejszym spekulacjom. Także i takim, że Piłsudski pomógł białej Rosji bez gwarancji, dlatego, że był omotany przez masonerię francuską, której potrzebny był silny rosyjski sojusznik. Teorii jest więcej, niektóre całkiem absurdalne, ot choćby taka, że pochodzący z Litwy Piłsudski był w gruncie rzeczy zafascynowany Rosją i nie chciał dopuścić do zagłady tego świata. Niejaki Giertych napisał całą książkę na ten temat. To waga decyzji z 1919 roku wywołuje popularność tematu masońskiego, a nie sam temat. Zwłaszcza że emigracyjny KC partii bolszewickiej do końca swojego istnienia deklarował poparcie dla niepodległości Polski, podobnie jak dla Ukrainy, Białorusi oraz państw bałtyckich. Mornard zmieniał kasetę, a Komendant przypomniał sobie dawną wizytę w Paryżu, jeszcze w czasach studenckich, i półkonspiracyjne spotkanie z jednym z ostatnich żyjących członków rządu bolszewickiego. Małe mieszkanie wypełnione książkami po rosyjsku i gruzińsku i skupiona twarz gospodarza taksującego grupę Polaków uważnym, niezmąconym mimo wieku spojrzeniem znad pykającej fajki. "Nasza partia zawsze stała na stanowisku prawa narodów do samostanowienia aż do oderwania się włącznie. Jest to jedynie słuszne, marksistowsko-leninowskie podejście do kwestii narodowościowej, którą, nawiasem mówiąc, zajmowałem się w Radzie Komisarzy Ludowych. Gdybyśmy wtedy, w 1919 roku, zwyciężyli, wasz i nasz kraj byłyby na całkiem innym etapie dziejów". Głos starego bolszewika znowu zabrzmiał mu w uszach. "Boże, jak się właściwie nazywał ten Gruzin?". Mornard szczęknął dyktafonem. - Czy zastanawiał się pan kiedyś nad skutkami waszej niepodległości dla kultury europejskiej? Nie dla polityki, ale właśnie dla kultury? Komendant przesączył resztę kawy z fusów zaległych w filiżance. O co właściwie chodzi żabojadowi? Zdecydował, że lepiej być oficjalnym. - POW nie ma osobnego programu kulturalnego poza ogólną deklaracją pełnej wolności twórczej. Nie sądzimy, aby organizacja narodowo-wyzwoleńcza musiała opracowywać program polityki kulturalnej, którego przecież, nie sprawując władzy, nie mogłaby realizować. Jak w znanym dowcipie o Radiu Erewań była to prawda, ale niezupełna. W istocie nie mieli odrębnego programu polityki kulturalnej jako dokumentu, zdawali sobie jednak sprawę z zależności między stanem kultury a stanem narodu - w sytuacji narodu bez państwa była to zależność wręcz oczywista. Toteż życia kulturalnego nie można było traktować w oderwaniu od życia całej wspólnoty narodowej, a że dużą częścią tego życia była walka, to i szeroko rozumiana kultura musiała być jej polem. I tak ją traktowali, na przykład inspirując niektóre grupy poetyckie czy zespoły muzyczne. Ale powiedzieć tego głośno nie mógł, zwłaszcza zachodniemu dziennikarzowi. Wiedział, że dla przeciętnego przeżuwacza medialnej papki na zawsze pozostanie szowinistycznym watażką, za którego plecami dyszy czarnosecinny tłum ksenofobicznych Polaków. Ale przynajmniej nie należało pogarszać tego obrazu, zaś wyjaśnianie faktu, że dla organizacji walczącej o przetrwanie narodu nie może być obojętne, jakie treści płyną z głośników, ekranów i stronic kształtując naród, brzmiałoby dla czytelników "Le Figaro" tylko w jeden sposób: szowiniści polscy zapowiadają czystki w kulturze po swoim zwycięstwie. Mornard zdecydowany był drążyć temat. - Panie Komendancie, spróbuję skonkretyzować. Weźmy obecnie panującego imperatora Piotra IV. Podstawową edukację odebrał tradycyjnie w Carskim Siole, ale liceum skończył już w Eton, a studia w Oksfordzie i na Sorbonie. Tam zapoznał się z dorobkiem Derridy, Foucaulta, Poppera, Rorty'ego, teoretykami feminizmu i dekonstrukcji, jednym słowem przyswoił sobie esencję umysłowej kultury Zachodu. I po objęciu tronu jasno zadeklarował, że przyczyni się do przyswojenia tego dorobku przez swoją ojczyznę. Pamięta pan - Rosja będzie syntezą Trzeciego Rzymu i Drugiego Hollywood. I obietnicy dotrzymał mimo oporu ze strony elementów konserwatywnych i reakcyjnych, który przezwyciężono, no cóż, energicznie. Wie pan, niedawno zakupiłem rosyjskie tłumaczenie "Historii szaleństwa" Foucault. Nic w tym nadzwyczajnego, ale wydawca był z Kisłowodska. Małe, prowincjonalne miasto na krańcach Europy. To przecież nie jest tak, że przekonali się sami z siebie. Oczywiście, przekonali się dobrowolnie, ale trzeba było dopomóc. Rozumie pan, programy stypendialne, granty, dotacje... Dyskretne wsparcie administracji też. Komendant ze zrozumieniem pokiwał głową. Głośna była afera z rewizorem sprawdzającym politykę zakupów w bibliotekach guberni ołonieckiej. Okazał się fałszywy, a w dodatku kradł starodruki. - A zatem - kontynuował dziennikarz - teraz następuje osmoza, przenikanie osiągnięć naszego organizmu do drugiego, znacznie większego. Jest to zgodne z kierunkiem postępu ludzkości, ale też, postawmy rzecz jasno, z interesem Europy. Rosja może się stać największą demokracją świata, co na trwałe zapewni pokój jego większej części. Czy byłoby to możliwe, gdyby między Rosją a Europą stał trudno przepuszczalny filtr kulturowy w postaci tak zwanej niepodległej Polski? Po raz pierwszy w ciągu tej rozmowy Mornard zaskoczył starego Peowiaka. Przyzwyczaił się do różnych argumentów zachodnich polityków, naukowców i dziennikarzy udowadniających, dlaczego odzyskanie przez Polskę niepodległości jest niemożliwe i do jakich to nieszczęść doprowadzi, gdyby jednak możliwe się okazało. Wysuwano racje geopolityczne, gospodarcze, różne - pamiętał do dziś, jak pewien dziennikarz z Luksemburga przekonywał, że małe państwa nie mają racji bytu. Ale opinię, że niepodległa Polska zaszkodzi kulturowemu promieniowaniu Europy, usłyszał po raz pierwszy. - Dlaczego w dobie faksu, telewizji satelitarnej oraz Internetu nasz niepodległy kraj miałby się stać taką barierą? - Ależ oczywiście wiem, że nie cięlibyście światłowodów. Chodzi o coś innego - powstanie niepodległej Polski oznaczałoby triumf nacjonalizmu, nawet gdyby rządzili nią sami liberałowie i masoni. Byłby to triumf zasady państwa budowanego przez jedną grupę etniczną, niezrozumiały krok do tyłu w pochodzie ludzkości, który jest przecież postępem, a więc pochodem naprzód. Nie mam na myśli szowinizmu, rzecz jasna, wierzę w wasze zapewnienia. Ale takiego zwyczajnego, codziennego nacjonalizmu, że jest flaga na urzędzie, orzeł na monecie i język miejscowy w szkole. Oczywiście, ma pan to na Zachodzie i jakoś jednoczeniu się Europy nie przeszkadza. Sprawa w tym, że w takiej Francji tricolore coraz mniej znaczy i właśnie dlatego może sobie swobodnie wszędzie wisieć. A już dla nowych Francuzów z Maroka czy Senegalu to znaczy naprawdę niewiele. "Za to zielony sztandar Proroka znaczy dla nich wiele i możesz się, głupcze, na tym kiedyś przejechać" - pomyślał Komendant, ale tego nie powiedział, wolał słuchać. - ...Nie przeszkadza jednoczącej się Europie taka sobie pamiątka z przeszłości. To samo z czasem będzie dotyczyło Rosji, jeśli tylko procesy uruchomione przez Piotra IV będą postępowały. Wyobraźmy sobie teraz, że powstaje państwo polskie. Ilu Rosjan zapyta: przecież nie cały Zachód idzie z postępem, Polsza niet. A skoro ktoś nie idzie z postępem, to może w ogóle nie trzeba? A jak nie trzeba, kiedy właśnie trzeba, Panie Komendancie? - Co więcej - wywodził Mornard z coraz większym ogniem - powiedzmy, że Imperium, chcąc się pozbyć ogniska zapalnego, zgodzi się na rezygnację z kłopotliwej prowincji; w końcu ma z czego tracić. Co jednak z IV Rzeszą? Nawet utrata samej tylko Prowincji Poznańskiej ożywi niewygasłe tam nastroje nacjonalistyczne. Niekoniecznie w tym sensie, żeby od razu konflikt zbrojny, myślę raczej o renacjonalizacji polityki zagranicznej Niemiec. Jednoczenie Europy jest przecież oparte na zastępowaniu identyfikacji narodowej identyfikacją europejską, a z czasem globalną. Pan pamięta, "ma być jeden pasterz i jedna owczarnia" i my wszyscy nad tym pracujemy. Komendant nie zapytał dziennikarza, jacy "my", choć z tyrady gościa mógł się domyślać. Jeśli facet ma oparcie w Wielkim Wschodzie Francji, to nic dziwnego, że Białemu tak zależało, żeby doszło do tej rozmowy. - ...Dotychczas było tak, że dochodzenie do identyfikacji europejskiej odbywało się w miarę zgodnie, bo wszyscy z czegoś rezygnowali po trochu. I nagle pojawiłby się nowy czynnik, afirmujący swoją tożsamość zamiast ją zacierać. I wywołuje reakcję łańcuchową w Niemczech i Rosji, a to znaczy, że proces zjednoczenia diabli biorą. Wstrzymany jest też proces oddziaływania Europy na Imperium będący gwarancją pokoju, a przez to także postępu ludzkości. Panie Komendancie, niepodległość Polski oznaczałaby, że inteligenci w Kisłowodsku przestaną czytać Foucaulta i Rorty'ego, a wrócą do jakichś antysemickich czarnosecińców. W imię postępu ludzkości nie można do tego dopuścić. Zamilkł popijając kawę pobudzony chyba bardziej swoim przemówieniem niż kofeiną. A jednak odsłonił się, na moment przestał być dziennikarzem, pomyślał Komendant odcedzając z fusów ostatnie odrobiny wilgoci. Pokazał prawdziwą twarz idealisty nienawidzącego nas, bo mu psujemy schemat rozumienia świata. Żadne wyjaśnienia tu nie pomogą - jesteśmy skazani na wieczny pobyt w szufladzie z napisem "niebezpieczny szowinizm" albo jakoś podobnie, bo to wynika z jego rozumowań dotyczących postępu ludzkości. Od czasów Woltera prawie się nie zmienili. Ciekawe, czy był kiedyś w tym Kisłowodsku? - To było pytanie czy własna pana opinia? - Oczywiście własna opinia, ale ciekaw jestem pańskiej. - Stanowisko POW już wyjaśniałem. A jeżeli interesuje pana mój jak najbardziej prywatny i niezobowiązujący nikogo pogląd... - Ależ proszę - Mornard uśmiechnął się zachęcająco. - To powiem tak: interesuje mnie mój kraj, za który czuję się odpowiedzialny. Losy czytelnictwa Derridy i Rorty'ego na obszarze Eurazji zwisają mi kalafiorem. Przez następną chwilę czynił wysiłki, by się nie roześmiać. A kiedy dziennikarz wyszedł, pożegnawszy się zimno, przypomniał sobie, jak nazywał się tamten Gruzin dawno zmarły w Paryżu. Cóż, gdyby wtedy wygrali tamci, przynajmniej nie musiałbym gościć takich Mornardów, pomyślał zamykając pusty pokój nr 11. lato 2001 Barnim Regalica BARNIM REGALICA Urodzony w 1964 roku w Szczecinie (prawdziwe nazwisko Tomasz Szczepański), absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, historyk i działacz polityczny, publicysta (m.in. "Najwyższego Czasu", "Gazety Polskiej KPN", "Nowego Państwa", "Frondy", "Mać Pariadki"). U nas opublikował "Spotkanie z Dagną" i "Listopad" (oba "NF" 3/98) - opowiadania weszły potem do tomiku "Bunt" (Rekonkwista 1999). Zebraliśmy za nie trochę antyfaszystowskich, antyantysemickich cięgów w "Gazecie Wyborczej" od Wojciecha Orlińskiego. Dwa lata później Paweł Dunin Wąsowicz pokazał, że można w "Wyborczej" ("Magazyn z książkami" 16.08.2001) i w książce krytycznej ("Oko smoka", Lampa i Iskra Boża 2000) pisać o literackiej propozycji Regalicy bez zgrozy, podobnie spokojnie jak o Dębskim, Redlińskim (!), Dukaju, Ziemkiewiczu, Lewandowskim, Kołodziejczaku. Orliński wybiegł po prostu przed szereg ("Lewą nogą"), ale niczego nie odwołał - myśmy też się nie odwoływali, bo w przypadku "Wyborczej" z reguły nie ma to sensu. W drukowanym obecnie opowiadaniu "Trzeci Rzym, Drugie Hollywood" bada Regalica to samo, co w "Buncie": alternatywne przebiegi historii oraz złudzenia, slogany, kompleksy, umysłowe mody i skrywane interesy, rządzące sceną globalną - zawsze ze szkodą dla słabszych, mniejszych, nie dopuszczanych do głosu. (mp)