Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Rai-Kirah #3 Odrodzenie - BERG CAROL PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
ODRODZENIE
Rai-Kirah #3 Odrodzenie
CAROL BERG
Tytul oryginalu: RESTORATION
Copyright (C) 2002, 2006 Carol
Berg.
Projekt okladki: Gabriela Becla i
Zbigniew Tomecki
Wszystkie postacie wystepujace w tej ksiazce sa fikcyjne. Jakiekolwiek podobienstwo do osob prawdziwych, zyjacych lub nie, jest calkowicie przypadkowe.
Wydanie I
Wydawca: ISA Sp. z o.o.
Tlumaczenie: Anna Studniarek
Korekta: Aleksandra Gietka-Ostrowska
Sklad: KOMPEJ
Informacje dotyczace sprzedazyhurtowej, detalicznej i wysylkowej:
ISA Sp. z o.o. Al. Krakowska
110/114
02-256 Warszawa
tel./fax (0-22) 846 27 59
e-mail:
[email protected]: 83-7418-085-4
ISBN: 978-83-7418-085-6
Zapraszamy do odwiedzenia naszej stronyinternetowej: www.isa.pl
Wszystkim prawdziwym bohaterom i bohaterkom
Rozdzial pierwszy
Przebywalem w krainie demonow, gdy po raz pierwszy uwierzylem, ze ezzarianskie historie o bogach sa prawdziwe. Jako Ezzarianin od kolyski slyszalem opowiesci o Verdonne i jej synu Valdisie, a moja wiara w ich znaczenie to rosla, to zanikala. Po tym jednak, jak przezylem szesnascie lat w niewoli i odzyskalem swoje zycie, zdobylem niezaprzeczalny dowod istnienia bogow. Widzialem feadnach, swiatlo przeznaczenia, plonace w duszy aroganckiego ksiecia Derzhich, co oznaczalo, ze dziedzicowi najbardziej wojowniczego z imperiow dane bedzie przeobrazic swiat. Jak, poznawszy taki cud, moglem watpic w swoje coraz silniejsze podejrzenia, ze mam odegrac jakas role w historii Bezimiennego Boga?
* * *
-Znasz sie na tym - powiedziala kobieta zza moich plecow. - Umiesz trzymacsadzonki.
Wytarlem pot z czola wierzchem brudnej dloni i ruszylem z koszem sadzonek rista wzdluz pasa swiezo zaoranej ziemi. Choc wiosenne powietrze nadal bylo chlodne, poranne slonce palilo w plecy.
-Moj ojciec pracowal na polach Ezzarii - wyjasnilem. - Dopoki nie zaczalem nauki,
kazdego dnia zabieral mnie ze soba.
Zerwalem dolne liscie rosliny, wykopalem dziure, wlozylem w nia delikatna sadzonke i ponownie otoczylem pierzaste korzenie i zdzblo czarna ziemia. Dodalem do tego proste zaklecia pewnego wzrostu i ochrony przed choroba. Sadzonki rista byly wrazliwe, lecz odpowiednio nawozone i wzmocnione odrobina czarow przynosily plon duzo wiekszy i pewniejszy niz pszenica.
Bylem gosciem kobiety i jej meza i by odwdzieczyc sie za nocleg, pomagalem im w polu. Wiekszosc mojego zycia pelna byla przemocy i smierci, gdy walczylem w wojnie, ktora nie miala konca. Teraz kiedy zrobilem co moglem, by zmienic przebieg konfliktu, spokojny poranek i troche ziemi za paznokciami sprawialy, ze czulem sie niemal szczesliwy.
Kobieta stanela po drugiej stronie podwojnego rzedu, postawila swoj koszyk i zabrala sie do pracy. Jej blyszczacy czarny warkocz zwieszal sie na ramieniu, a dlugie palce zrecznie sadzily rosliny. Elinor byla inteligentna i duzo wiedziala o swiecie, mimo ze teraz mieszkala na odludziu. Ale Ezzarian nie znala zbyt dobrze.
-Czyli twoj ojciec nie byl wojownikiem tak jak ty, nie byl... jak to sie nazywa?
-Straznikiem? Nie. Nie mial melyddy, wiec nie mogl wybrac sobie zawodu.
Ezzarianie bez prawdziwej mocy musza robic to, co im nakazano. Ci, ktorzy mieli w sobie
moc, mogli sie rozwijac, podlegali szkoleniu i sami okreslali sposob, w jaki beda brac udzial
w wojnie z demonami. Az do chwili gdy poznawali nowe prawdy i zdradzali wszystko.
Spojrzala na mnie, nie przerywajac pracy.
-Przepraszam. Nie chcialam przywolywac bolesnych wspomnien.
Usiadlem, by zlagodzic skurcz w prawym boku - noz o jeden raz za duzo wbity w te miesnie, ostatnia gleboka rana, nieumiejetnie wyleczona. Po osmiu miesiacach zaczalem sie obawiac, ze bolesne napiecie wywoluja wewnetrzne blizny i ze juz nigdy mnie nie opusci. Niemila to perspektywa dla wojownika - nawet takiego, ktory nie zamierza juz nigdy podniesc miecza.
-We wspomnieniach ojca nie ma bolu, pani Elinor. Byl jednym z najlepszych ludzi,
jakich znalem. Choc uprawianie roli nie bylo droga, jaka by sobie wybral, gdyby mogl,
cieszyl sie zyciem. Od niego dowiedzialem sie wiecej o prawdziwych wartosciach niz od
wszystkich uczonych mentorow razem wzietych.
Wysoka kobieta przysiadla na pietach i przyjrzala mi sie dumnie jak krolowa. Zaczerwienione rece i prosta, znoszona tunika nie mogly ukryc jej dojrzalej urody. Ciemne, lekko skosne oczy i blyszczaca, czerwono-zlota skora swiadczyly ojej ezzarianskim pochodzeniu, choc dorastala z dala od naszych deszczowych wzgorz i lasow.
-Chodzi o to, ze tak malo mowisz o Ezzarii, Seyonne, a ja wiem, jak Ezzarianie
kochaja swoja ojczyzne. Pomyslalam, ze moze jest ci ciezko, gdy ktos o tym wspomina, bo
teraz cie tam oczerniaja. - Elinor byla bardzo bezposrednia. Zwykle lubilem to u swoich
przyjaciol.
Oczywiscie, nazwanie Elinor przyjaciolka byloby zarozumialoscia. Spedzilismy kilka godzin w swoim towarzystwie, rozmawiajac o pogodzie i grupie banitow prowadzonej przez jej brata Blaise'a. Ale tak naprawde nie wiedzielismy o sobie nic poza kilkoma drobiazgami. Sama byla niegdys banitka i buntowala sie przeciwko cesarstwu Derzhich, ale teraz osiadla w tej pieknej dolinie, gdzie wraz z mezem wychowywala dwuletnie dziecko. Ja bylem czarodziejem, trzydziestoosmioletnim wojownikiem, obecnie w stanie spoczynku, a w mojej
duszy mieszkal demon.
-Gdybym chcial uniknac wszystkiego, co jest dla mnie ciezarem, nie mialbym o czym rozmawiac - odpowiedzialem. Znow ruszylem wzdluz rzedu i posadzilem kolejna rosline. Choc w towarzystwie Elinor czulem sie bardzo dobrze, w tej chwili chcialem znalezc zapomnienie w pocie, brudzie i bezmyslnej pracy. Czekaly mnie obowiazki, musialem stawic czola roznym prawdom, niektorym straszliwym i niebezpiecznym, innym bolesnym. Kazdy dzien jednak, gdy moglem odlozyc to na pozniej i nasiakac spokojem tej zielonej doliny, dawal mi czas na przygotowanie.
-Brat mi powiedzial, ze jesli wrocisz do Ezzarii, zostaniesz stracony.
-To niewazne. Tam juz nic dla mnie nie ma. - Chcialem, by zostawila ten temat.
-Ale...
Usmiechnalem sie do niej, pragnac przeprosic, ze nie jestem najmilszym towarzystwem.
-Nie mozna stac sie czyms, czego ludzie sie bali i czym gardzili przez tysiac lat, i
spodziewac sie, ze dzieki swojemu urokowi osobistemu i dobrym manierom zostanie sie
przez nich natychmiast zaakceptowanym. - Zwlaszcza kiedy samemu nie potrafilo sie tego
zaakceptowac. Przyciagnalem koszyk blizej i ostroznie rozdzielilem splatany klab korzeni i
wilgotnej ziemi. Plugastwo, tak nazywal mnie moj lud.
-Probowalam zdecydowac, jak ci podziekowac. Slowa wydaja mi sie takie
nieodpowiednie. Uratowales rozsadek mojego brata... i naszego dziecka, i przyjaciol... ale tyle
cie to kosztowalo...
Skora zaczela mnie swedziec. Czulem, jak kobieta probuje zobaczyc demona, ktory teraz zyl wewnatrz mnie, niejako wrodzony element mojej natury, jak to bylo w przypadku demonicznych aspektow jej brata Blaise'a i dziecka, ktore wychowywala, lecz jako osobna, swiadoma istota, posiadajaca wlasny glos, uczucia i pomysly.
-Nie czuje zalu - odpowiedzialem. Tylko niepokoj. Tylko strach. Tylko przerazajaca
niepewnosc przyszlosci i swojego w niej miejsca.
Elinor nie mogla wiedziec, jak dobrze mi odplacila za moje czyny z poprzedniego roku. Gdy ruszylem dalej wzdluz rzedu i skoncentrowalem sie na pracy, pragnac uniknac jej badawczego spojrzenia, uslyszalem dochodzaca z drugiego konca doliny cicha, pocieszajaca muzyke - smiech dziecka, radosny, wesoly, napelniajacy magia to zlote poludnie. Nie minelo wiele czasu, a na lace zabrzmialy uderzenia stop - malutkich, bosych stop na koncu krotkich, grubych nozek - a potem glosne uderzenia ciezkich butow kogos o wiele wyzszego, kogos, kto trzymal sie z tylu, by nie skonczyc zbyt wczesnie wesolej gonitwy.
-Tata! - pisnal malec, biegnac przez pole do krytej darnia chaty wcisnietej miedzy
pierwsze drzewa.
W drzwiach chaty stal potezny mezczyzna o szerokich barach - niedzwiedziowaty Manganarczyk z kreconymi, ciemnobrazowymi wlosami i tylko jedna noga. Postawil ciezka beczulke i oparl kule o drzwi, by chwycic chlopca i uratowac go przed wysokim, ciemnowlosym mezczyzna, ktory go gonil.
-Przechytrzyles wujka Blaise'a, Evandiarghu? - spytal, mierzwiac ciemne wlosy chlopca. - Udawales sprytnego lisa uciekajacego przed ogarem?
-Rzeczywiscie - odpowiedzial goniacy, szczuply, grubokoscisty mezczyzna okolo trzydziestki. Poklepal chlopca po plecach. - Nie myslalem, ze taki malec tak szybko biega. Zwlaszcza po tym, jak spedzilismy caly ranek probujac zlapac tych kilka zalosnych pstragow. - Zdjal z grzbietu plocienny worek. - Tak czy inaczej, musze je oczyscic. Chlopiec zasypial na brzegu, wiec pomyslalem, ze lepiej zaprowadzic go do domu.
-Zaloze sie, ze jest gotow cos przegryzc i odpoczac - odparl Manganarczyk, siegajac po kule.
-W takim razie zatroszcze sie o kolacje i niedlugo wroce. - Blaise uklonil sie mnie i mojej towarzyszce, po czym z powrotem ruszyl przez ukwiecona lake w strone strumienia.
Wybawca lekko tracil chlopca, ktory tulil sie do jego szyi.
-Pomachaj mamie, dziecko.
Chlopiec rozluznil chwyt na tyle, by pomachac do Elinor. Ciemne oczy chlopca
migotaly wesolo nad ramieniem opiekuna, a ich blekitny ogien tlumila odleglosc. Obejmujac jedna reka dziecko, a druga wprawnie manewrujac kula, mezczyzna zaniosl chlopca do domu. Dziecko nie mogloby sobie wyobrazic bezpieczniejszego schronienia niz ramiona Gordaina.
Wrocilem do pracy, przelykajac klab radosci i smutku, wdziecznosci i samotnosci, pojawiajacy sie w moim gardle, gdy patrzylem na Elinor, Gordaina i dziecko, ktore los oddal w ich opieke.
-Na corke nocy. - Kobieta wpatrywala sie we mnie uwaznie. Jej dlonie opadly
bezwladnie na kolana, a z pieknej twarzy odplynela krew. - Jak moglam byc taka slepa? Przez
te wszystkie miesiace, gdy Blaise przyprowadzal cie w odwiedziny... zeby pomoc ci sie
uleczyc, tak mowil. Widzialam, jak patrzysz na Evana... pozerasz go wzrokiem. Ale do tej
chwili nie zauwazylam podobienstwa. On jest twoim synem, prawda? - Spojrzala na chatke. -
Dlatego tu jestes?
Potrzasnalem glowa, probujac wymyslic, co powiedziec.
-Elinor...
-Czemu ukrywales prawde? Ty i twoje przeklete, ohydne ezzarianskie zwyczaje... Zostawiles go na smierc, chciales zamordowac dziecko, poniewaz urodzilo sie inne. Poniewaz sie go bales. - Zaplotla ramiona na piersi i podniosla sie powoli, a jej oczy plonely. - A teraz dowiedziales sie, ze to bylo zle. Czy jestes tu, by uspokoic swoje sumienie? Czy chcesz mu wynagrodzic to, ze rzuciles go na pozarcie wilkom? A moze planowales go wykrasc? Nigdy go nawet nie dotknales. Jak smiesz sie do niego zblizac?
-Pani Elinor, prosze... - Jak wyjasnic wszystkie powody, dla ktorych balem sie go dotknac, ze to byla najtrudniejsza rzecz, jaka kiedykolwiek zrobilem, i ze tylko dobroc jej i jej meza to umozliwiala? - Nie mam zamiaru... ty i Gordain... - Moje wahania i niemozliwosc sformulowania odpowiedzi szybko wyczerpaly jej cierpliwosc.
-Nigdy go nie dostaniesz. Odejdz. - Obrocila sie na piecie i ruszyla w strone chaty, depczac swiezo posadzone rosliny.
Zerwalem sie na rowne nogi, by za nia pobiec, i przeklalem nagly bol w boku, ktory pozbawil mnie tchu, jakby noz Ysanne nadal tkwil w moim ciele. Blask slonca oslepial moje oczy. Kustykajac przez pole rista, czulem pulsowanie w glowie. Pod szorstka lniana koszula splywal pot, a na horyzoncie mojego umyslu zaczely sie zbierac chmury. Nadchodzaca ciemnosc... Z coraz wiekszym niepokojem zatrzymalem sie przy ogrodzonej plotem zagrodzie dla koz, nie wazac sie zblizyc do domu. Gordain nadal stal w drzwiach chaty, a jego twarz byla zdecydowana i zawzieta. Zalosny... jakby jakis smiertelnik mogl zastapic mi droge, jesli zdecyduje sie wezwac moc. Zacisnalem zeby, odrzucajac te pelne nienawisci uczucia, ktore nie nalezaly do mnie, choc burzyly sie w mojej glowie niczym gotujaca sie smola. Zmusilem jezyk, by posluchal mojej woli, i jakajac sie, szukalem wlasciwych slow.
-Wybaczcie mi te tajemnice. Nigdy nie chcialem... nigdy bym nie mogl...
Nim jednak udalo mi sie wydusic wyjasnienia, w moim umysle wybuchla burza wscieklosci, grzmiaca furia, ktora grozila mi rozerwaniem czaszki. Poruszylem rekami, pragnac chwycic Gordaina za gruba szyje i skrecic ja, slyszec, jak krzyczy i krztusi sie, do chwili gdy zerwe miesnie i polamie kosci. Moje stopy byly gotowe przewrocic kaleke, rece chwycic siekiere ze sciany, oczy patrzec, jak jego twarz blednie, gdy odrabie jego jedyna noge.
Moje dlonie drzaly, podobnie jak moje kolana, gdy chwycilem nimi slup ogrodzenia.
-Prosze, sprowadz Blaise'a. Pospiesz sie. Przepraszam... przepraszam... - Tylko
chwila wahania i minela mnie zielono-brazowa plama. Krzyki zagluszyla wscieklosc i
szalejaca smierc.
Odglos biegnacych stop. Zdenerwowane glosy.
-Wchodz do domu, Linnie. Zaryglujcie drzwi! Wyjasnie ci to pozniej. Dudnienie...
warczenie... ryk szalenstwa... slup znikl w plomieniach, a chmura ciemnosci zaslonila moj
wzrok. Bylem stracony...
* * *
-...Posluchaj mnie, przyjacielu. Sluchaj mojego glosu. Nie zostawie cie. Sciagniemycie z powrotem, Seyonne, i bezpiecznie stad wyprowadzimy. Nie chce, zebys kogos
skrzywdzil. Pamietaj, kim jestes: dobrym przyjacielem i nauczycielem, opiekunem ksiecia,
najszlachetniejszym z wojownikow, kochajacym ojcem. Ta choroba nie jest toba.
Zdecydowane rece chwycily mnie za ramiona, a ja chcialem je wyrwac ze slabych barkow. Zagryzlem wargi i poczulem krew, a to dodalo mi sil. Zabije go za to, ze mnie uwiezil. Tylko jego glos - ta ohydna niewola spokojnych slow i rozsadku - mnie hamowaly. Kiedy tylko przestanie mowic, udusze go. Zlamie mu kark. Wydlubie oczy. Wyrwe serce.
-Widziales, jak biegnie? Biega jak ty, spokojnie, lekko i bardzo szybko. Spedzil ten
poranek dlubiac w piasku przy strumieniu i zbierajac wode w dlonie, by napelnic otwory,
ktore wykopal. Tak cierpliwie... Nie, posluchaj mnie, przyjacielu Seyonne. Nie skrzywdzisz
mnie ani nikogo innego. Za kazdym razem gdy chlopiec nabieral wody w dlonie, wiekszosc
sie rozlewala, zanim dotarl do otworow. Ale on kucal przy nich, wylewal odrobinke wody i
patrzyl, jak wsiaka w piasek. Wtedy wzdychal i znow szedl do strumienia. Rozumiesz? Jest
cierpliwy jak ty. Ile razy probowales mnie nauczyc, jak rzucic bariere przed robactwem?
Jestem chyba najglupszym Ezzarianinem, jaki sie kiedykolwiek narodzil... A jednak bez
wymowek, raz za razem probujesz mnie nauczyc tych najprostszych umiejetnosci. Ty, ktory
widzisz wzory rzadzace swiatem, ktory mozesz rozwiklac tajemnice, jakich inni nie pojmuja.
Nigdy nie znalem nikogo, kto widzialby tak wyraznie...
Ten czlowiek byl glupcem. Nic nie widzialem. Gdziekolwiek sie obrocilem, wszedzie panowala ciemnosc. Groza zalewala ogien mojej zadzy krwi i wkrotce zmienila sie w powodz. W kazdej chwili moglem zrobic ten przerazajacy krok, gdy pod moimi stopami nic juz nie bedzie i wpadne w otchlan. Stane sie tym, czego sie obawialem... tym, ktory wladal moimi snami i wizjami.
Ale mocne palce mnie nie puszczaly, a spokojny glos nie przestawal mowic. Nie minelo wiele czasu, a przyplyw strachu zaczal opadac, ja zas pozwolilem, by silne rece i spokojny glos poprowadzily mnie z powrotem do swiatla.
-...Przepraszam. Myslalem, ze juz jestes gotow na dluzszy pobyt. Wydawalo sie, ze
czujesz sie o wiele lepiej.
W moim polu widzenia pojawil sie swiat... las, pierwsze zielone liscie na golych galeziach. Zapach wilgotnej ziemi i mlodych roslin. Ostry kat padajacych promieni slonecznych. Strumien szumiacy przy sciezce, na wpol ukryty za gestwa wierzb.
-Tutaj. Zatrzymajmy sie i napijmy. Pewnie obu nam sie to przyda. Jestes gotowy?
Tepo, bez slowa, opadlem na kolana w miejscu, ktore mi wskazal. Chlodna woda
dotykala mojej pobliznionej, koscistej dloni, pobrudzonej ziemia z ogrodu Elinor i Gordaina. Nabralem zimnej, czystej wody i zaczalem szorowac rece. Pozwalalem, by - juz zablocona -splywala na swieza trawe. Wylalem troche na twarz, a pozniej kark, zmywajac pot wysilku i szalenstwa. Spojrzalem na wode w swojej dloni i wyobrazilem sobie malutka brazowa raczke tak ostroznie niosaca ja do dziecinnej budowli. Evandiargh - syn ognia. Z usmiechem wypilem wlasny skarb, a pozniej jeszcze trzy, po czym odchylilem sie do tylu i oparlem glowe o pien drzewa.
-Jestes w tym coraz lepszy - powiedzialem ciemnowlosemu mezczyznie, ktory
siedzial naprzeciwko mnie ze skrzyzowanymi nogami. On rowniez sie napil. - Ile jeszcze
minie czasu, nim znudzisz sie p wstrzymywaniem szalonych Straznikow przed zniszczeniem
swiata?
Blaise usmiechnal sie krzywo.
-Zrobie, co bedzie konieczne. Tak uczyl mnie moj mentor.
-Nie moge tam wrocic.
-Wrocisz. Nie bedzie dorastal, nie znajac cie. Juz ci to kiedys obiecalem. Po prostu musimy jeszcze nad tym popracowac. Co tym razem to wywolalo? Znow miales te sny?
Przeciagnalem palcami przez wilgotne wlosy i zastanowilem sie nad jego pytaniem.
-Te same sny przychodza kazdej nocy. Nic nowego. - Sny o zaczarowanym lesie i tajemnicy, ktora mnie przerazala. - Rozmawialem z Elinor o uprawie roslin. O moim ojcu. O Ezzarii. A potem przybyles ty z Evanem...
-Bieglismy. Bales sie o niego? O to chodzi?
-Nie. Wrecz przeciwnie. Bylem wdzieczny twojej siostrze i Gordainowi. Nie
moglbym sobie wyobrazic dla niego lepszego domu. Nie. To musialo byc cos innego... - Nie
znosilem swiadomosci, ze nigdy nie pamietalem, co wywolywalo te ataki... burze wscieklosci,
ktore w ciagu ostatnich osmiu miesiecy dziesiec razy rozrywaly moja dusze. Po raz pierwszy
w Yayapolu, gdy trzech zebrakow probowalo okrasc Farrola, przybranego brata Blaise'a.
Niemal zabilem ich wszystkich, przyjaciol i bandytow, jakby jakims sposobem wszyscy na to
zaslugiwali.
Sadzilem, ze przyczyna jest moj demon. Wsciekly. Pelen zlosci. Uwieziony za barierami, ktore wybudowalem w proznej nadziei, ze moge panowac nad swoja dusza wystarczajaco dlugo, by zrozumiec swoje sny i stawic czola ich konsekwencjom. Bylem pewien, ze szalenstwo w ciagu dnia bylo oznaka wscieklosci mojego demona.
Ale gdy przeszukiwalem wspomnienia, pragnac odnalezc klucz, odnalazlem cos jeszcze bardziej niepokojacego.
-Na dziecko Verdonne! Elinor odkryla, ze jestem ojcem Evana. Mysli, ze chce go zabrac. Blaise, musisz tam wrocic. Probowalem ich uspokoic, a pozniej oszalalem na ich progu. Musza byc przerazeni.
-Uparty Ezzarianin... chyba ci radzilem, zebys powiedzial im wszystko. - Blaise zerwal sie na rowne nogi i podal mi reke. - Wroce, jak tylko zasniesz.
Ruszylismy sciezka, a Blaise rzucal zaklecia, ktore zabieraly nas dalej, niz sugerowalaby liczba krokow i geografia. Magia ukrywala przede mna miejsce pobytu mojego syna. Choc pragnalem byc ojcem Evandiargha, nie moglem sobie zaufac. A nawet gdybym byl na tyle okrutny, by odebrac mu jedyny dom, jaki znal, nie mialem go gdzie zabrac.
Moje zycie Straznika Ezzarii, czarodzieja-wojownika walczacego w tysiacletniej wojnie, by uratowac ludzki swiat przed demonami, skonczylo sie, wlasciwie zanim sie na dobre zaczelo, gdy zostalem wziety w niewole przez Derzhich. Po szesnastu latach ich ksiaze zwrocil mi wolnosc i ojczyzne, a ja znow podjalem swoje powolanie, lecz wkrotce odkrylem, ze tajemna wojna, ktora Ezzarianie prowadzili przez ostatnie tysiac lat, byla w rzeczywistosci wojna przeciwko nam samym. Rai-kirah - demony - nie byly zlymi istotami pragnacymi zniszczyc ludzki rozsadek, lecz fragmentami naszych wlasnych dusz, wyrwanymi przez starozytne zaklecie i wygnanymi do lodowatej, okrutnej krainy zwanej Kir'Vagonoth. Narodziny mojego syna i spotkanie z Blaise'em przekonaly mnie, ze niezaleznie od powodow musimy naprawic ten blad.
Moje dziecko urodzilo sie zlaczone z rai-kirah. Opetane. Poniewaz usuniecie demona z niemowlecia bylo niemozliwe, ezzarianskie prawo wymagalo, by takie dzieci zabijac. Nim jednak dowiedzialem sie o jego narodzinach, moja zona odeslala naszego syna, by dorosl z dala od nas i bysmy pozniej mogli go uleczyc. Poszukiwania dziecka doprowadzily mnie do Blaise'a, Ezzarianina rowniez od urodzenia zlaczonego z demonem, mlodego banity o wielkim sercu i wewnetrznym spokoju - a ta pelnia, ta doskonalosc pomogla mi pojac nasza nature i konsekwencje straszliwego podzialu, ktory nastapil przed wieloma stuleciami. Blaise nauczyl mnie, czym mialy byc moj narod i demony, wiec wyruszylem, by uwolnic demony z
wygnania i otworzyc droge do naszej starozytnej ojczyzny zwanej Kir'Navarrin. By tego dokonac, musialem sprawdzic swoje nowe przekonania i polaczyc sie z poteznym demonem imieniem Denas.
Ale moj lud nie potrafil przyjac tego, co probowalem przekazac. Opetany Straznik byl plugastwem, ostatecznym zepsuciem i niewyobrazalnym niebezpieczenstwem. Kiedy pojeli, ze zmiana, jakiej zostalem poddany, jest nieodwracalna, krolowa Ezzarian, a moja zona, Ysanne, wbila we mnie noz i zostawila na smierc.
Kiedy lezalem i wykrwawialem sie powoli, dreczyly mnie wizje ciemnej fortecy w glebi Kir'Navarrin. Wspomnienia demonow i rozpadajace sie artefakty powiedzialy nam, ze jest tam uwieziony ktos potezny i niebezpieczny. Strach przed tym wiezniem sprawil, ze moi przodkowie rozerwali swoje dusze, zniszczyli wszystkie slady historii i zamkneli droge do Kir'Navarrin. Moje smiertelne wizje, tak zywe, ze sprawialy wrazenie prawdy, pokazaly mi twarz i postac wieznia - a nalezaly one do mnie. Niezglebiona tajemnica, a jednak wierzylem... obawialem sie... ze moje wizje sa prawdziwe.
Jesli wiezien w fortecy stanowi zagrozenie dla ludzkich dusz, to moja przysiega Straznika, szkolenie i historia wymagaly, bym to ja stawil czola temu niebezpieczenstwu. Ale przez ostatnich osiem miesiecy sny mnie paralizowaly, a teraz najwyrazniej zaczalem popadac w szalenstwo.
Rozdzial drugi
Tuz po zachodzie slonca znalazlem sie wraz z Blaise'em na udeptanej drodze na ubogich przedmiesciach Karesh. W tym miescie na poludniu cesarstwa banici Yvora Lukasha pracowali w ogrodach i uczyli sie rzemiosla, czekajac, jakie beda wyniki ich rozejmu z ksieciem Derzhich.-Chcesz sie zatrzymac i umyc? - Blaise stanal przed miejscowa laznia, wilgotna i
ponura szopa wybudowana wokol zrodla zadziwiajaco czystej i cieplej wody. Za miedziaka
mozna bylo na pol godziny wejsc do sadzawki wylozonej popekanymi plytkami i skorzystac z
recznika niepranego chyba od czasow, gdy Verdonne byla jeszcze smiertelna panna.
Westchnalem, probujac zignorowac smrod harowki w polu i szalenstwa.
-Byloby milo, ale musisz zaraz ruszac w droge.
Dlatego tez pospieszylismy uliczka i wspielismy sie po zakurzonych drewnianych schodach na drugie pietro warsztatu slusarza. Tam usiadlem na jednym z dwoch siennikow i zaczalem jesc kwasny ser i chleb, zas Blaise przygotowal mi eliksir nasenny. Wolalem sam tego nie robic, jakby mieszkajacy we mnie demon mogl zmienic formule i uniemozliwic mi spokojny sen. Bylem czarodziejem o znacznej mocy i wojownikiem o duzym doswiadczeniu. Kiedy moj oblakany umysl chcial mordowac, nie bylo latwo temu zapobiec. Ale gdy po ataku udawalo mi sie spokojnie przespac noc, znow wracalem do siebie. Przynajmniej do nastepnego razu.
-Kiedy udasz sie do Kir'Navarrin i sie tego pozbedziesz? - spytal Blaise, miazdzac
kilka lisci i wrzucajac je do kubka z lyzka wina i kilkoma szczyptami bialego proszku. -
Wiesz, jak ja wygladalem... belkoczacy, sliniacy sie idiota, bardziej zwierze niz czlowiek.
Nawet nie moglem sam jesc, a po mniej niz dniu spedzonym tam... Na gwiazdy w niebiosach,
nawet po wielu miesiacach nie umiem wyrazic roznicy. Znow byc jednoscia. Widziec
wyraznie, jakby ktos wlozyl moje oczy z powrotem we wlasciwe oczodoly. Z pewnoscia ci to
pomoze.
Ezzarianie od urodzenia zwiazani z demonem, tacy jak Blaise, uwiezieni w swiecie ludzi, musieli dokonac straszliwego wyboru. Ich demoniczna natura pozwalala im dowolnie zmieniac postac - talent, ktorego istnienia pozostali z nas nawet sie nie domyslali. Ale po
kilkunastu latach przemian ich cialom zaczynalo brakowac jakiegos podstawowego skladnika, ktory pozwalal ich umyslom zachowac stabilnosc. Nadchodzil dzien - dla niektorych wczesniej, dla innych pozniej - gdy zmieniali sie w swoja zwierzeca postac i nie byli w stanie powrocic do ludzkiego ciala. Wtedy szybko tracili inteligencje. Uwierzylem, ze Kir'Navarrin bedzie rozwiazaniem tego problemu i wlasnie dlatego - dla przyszlosci mojego dziecka i Blaise'a, bardziej niz dla czegokolwiek innego - polaczylem sie z Denasem, by otworzyc brame. Ale sam jeszcze przez nia nie przeszedlem.
-Twoj problem byl czyms normalnym, naturalnym biegiem twojego zycia -
odpowiedzialem. - Moj nie jest. Nie moge ryzykowac przejscia, poki nie dowiem sie, jakie
ma plany ten przeklety Denas.
-Demon juz jest czescia ciebie - odparl Blaise - polaczony tak, jak powinno byc. Na
bogow nad nami, czlowieku, chodziles we wlasnej duszy i widziales te prawde... nie ma w
tobie osobnej istoty. Piecdziesiat razy powtarzales, jak bardzo chcesz wejsc do Kir'Navarrin.
Idz tam i ulecz sie, zanim zabijesz samego siebie albo kogos innego.
Pociagnalem sie za wlosy, jakbym w ten sposob mogl dostarczyc troche powietrza i lekkosci swojej tepej czaszce.
-On nie jest mna. Jeszcze nie. Siedzi w moim brzuchu i kreci sie, jakbym zjadl cos, co
jeszcze zylo. Mysle, ze to on chce sie tam dostac.
Zlocisty demon, ktory mowil o sobie Denas, i ja zrezygnowalismy z osobnego zycia dla wspolnego celu i przez kilka godzin potrzebnych, by ten cel osiagnac, dzialalismy w porozumieniu. Ale trudno byloby ocenic, ktory z nas byl temu bardziej niechetny. On przez tysiac lat cierpial na lodowatym pustkowiu, wierzac, ze moj lud zniszczyl jego lud. Mnie wyszkolono, bym wierzyl, ze demony pozeraja ludzkie dusze, gdyz nieustannie pragna zla. Ani rozsadek, ani pragmatyzm nie pomogly mi stlumic poczucia zbezczeszczenia, zepsucia i pewnosci, ze Denas tylko czeka na chwile mojej slabosci, by mnie zniewolic.
Unioslem chleb z serem do ust i znow go odlozylem. Wcale nie bylem glodny.
-Niezaleznie od tego, co wywoluje te wypadki, nie wolno mi sie odslonic. Jesli Denas
juz teraz moze mnie doprowadzic do morderstwa, co sie stanie, kiedy zostaniemy w pelni
polaczeni?
Blaise podal mi gliniany kubek, a ja szybko wypilem fioletowo-szary plyn i popilem go woda, by zmyc paskudny smak.
-Bedziesz tym czlowiekiem, ktorym zawsze byles. Rai-kirah dadza ci wspomnienia i
pomysly, talent, moze nowe spojrzenie na swiat. Ale to nie moze byc tak proste, jak zepsucie
ludzkiej duszy. Nie takiej jak twoja. - Usmiechnal sie i rzucil mi koc. - Jestes zbyt uparty.
Nie bylem tego pewien. Choc odwazylem sie wejsc do krainy demonow, przejscie przez zaczarowana brame bylo ostatecznoscia - tak w kazdym razie mi powiedziano. Kiedy podejme ten krok, w pelni polacze sie z Denasem, a wszelkie bariery miedzy nami znikna. Moje wizje sugerowaly, ze w Tyrrad Nor kryje sie niebezpieczenstwo, grozace zniszczeniem swiata. Jesli nie zdolam zapanowac nad swoja reka, nad swoja dusza... Byc moze ta wlasnie okolicznosc stanowila zrodlo zagrozenia. Okresowe ataki szalenstwa mogly byc lepsze.
Po krotkim czasie zaczalem odnosic wrazenie, ze moje konczyny naleza do kogos innego. Gdy zamglilo mi sie w oczach i swiat zaczal wirowac, Blaise wlozyl czarny plaszcz i zgasil swiece.
-Dobrze zrobiles, ze polaczyles sie z rai-kirah. Dowiesz sie wszystkiego, co
konieczne, by to rozwiklac.
-Jeszcze jedno - powiedzialem sennie, gdy otworzyl drzwi. - Powiedz siostrze, ze nie zostawilismy Evana na smierc. Ja wtedy walczylem z demonami, a Ysanne... Ysanne wyslala go do ciebie. Nie chcielismy... zadne z nas nie chcialo... jego smierci. Ani przez chwile. Nigdy.
-Powiem jej wszystko, Seyonne. Spij dobrze.
* * *
Niepokojacym skutkiem mojego stanu bylo to, ze wiekszosc ludzi Blaise'a - nawet tych kilku, ktorzy urodzili sie zlaczeni z demonem - troche sie mnie bala, a z pewnoscia wszyscy szanowali moja prywatnosc. Dlatego tez bylem zaskoczony, gdy ktos wpadl do mojej komnaty nie wiecej niz kwadrans po wyjsciu Blaise'a. Kiedy gosc niechcacy przewrocil pusty dzbanek z woda, zostalem na chwile wyrwany z otepienia. Na moja twarz padlo swiatlo.-Na cialo ducha! Dak mial racje. Nadal tu jestes. Myslalem, ze znow ruszyles z
Blaise'em.
Intruzem byl niski mezczyzna o okraglej twarzy. Farrol, najblizszy przyjaciel z dziecinstwa Blaise'a i jego przybrany brat. Farrol, mezczyzna niezbyt subtelny w dzialaniu i o bardzo zdecydowanych pogladach, rowniez stanowil jednosc z demonem.
-Jeszcze chwila i zejde wam z drogi - wybelkotalem, pozwalajac, by opadly mi
powieki. Mialem wrazenie, ze moje cialo jest mulem na dnie rzeki.
-Ale to z toba chcial rozmawiac poslaniec. Powiedzial, ze to pilne.
-Poslaniec? - Z trudem uchylilem bramy snu.
-Powiedzial, ze przyslal go ksiaze Aleksander. Przeklety Derzhi... zachowywal sie, jakbysmy byli robactwem. Blaise wlasnie wyszedl, wiec poslalem go za nim... i za toba, jak sadzilem.
-Od ksiecia? - Z trudem podnioslem sie do pozycji siedzacej. Mialem sie spotkac z Aleksandrem w dniu wiosennego zrownania dnia z noca. Ale pozniej ksiaze, dzwigajacy na ramionach ciezar cesarstwa swojego ojca, choc jeszcze nie nosil korony, przyslal wiesci, ze bedziemy musieli poczekac do letniego przesilenia. Czyli ponad dwa miesiace. Co dokladnie powiedzial?
-Powiedzial, ze ma przekazac wiadomosc bezposrednio Ezzarianinowi, ktory byl
niewolnikiem ksiecia, temu, ktory ma na twarzy pietno niewoli. Twierdzil, ze wiadomosc nie
moze czekac i musi ja sam dostarczyc.
-Niewolnik ksiecia... tak dokladnie to ujal?
-Tak. To byl arogancki, dumny czlowiek.
Aleksander nigdy nie okreslilby mnie mianem niewolnika. Juz nie. Nie powiedzialby tak poslancowi Derzhich, ktory powinien traktowac mnie z szacunkiem.
-Opisz mi, jak wygladal, Farrolu. Jego barwy... szarfa, godlo na tarczy, mieczu albo
gdzies na ubraniu... I opisz mi jego wlosy. Czy nosil warkocz?
Siegnalem po kubek wody, ktory zostawil mi Blaise, i wylalem sobie jego zawartosc na glowe, by zmusic ociezaly umysl do przebudzenia.
-Wygladal jak kazdy przeklety Derzhi. Uzbrojony po zeby. Jechal na pieknym
gniadoszu, za ktorego Wyther i Dak byliby gotowi zabijac. Nie nosil szarfy, lecz plaszcz tef
narzucony na koszule. Widnialo na nim zwierze... shengar albo kayeet. Nie wiem. Warkocz
mial taki jak te wszystkie aroganckie sukinsyny. Dlugi. Jasny. Zwiazany niebieska... nie,
fioletowa wstazka po lewej stronie glowy. Czemu pytasz? Czy cos sie stalo?
Wcisnalem dlonie w oczy, probujac pomyslec.
-Warkocz... po ktorej stronie glowy? Farrol kopnal pusty dzban z woda.
-Nie wiem. Co to ma za...?
-Mysl, Farrolu. Powiedziales, ze po lewej. Po ktorej stronie? Uniosl rece.
-Po lewej, tak mysle... tak, po lewej. Dlatego zobaczylem kolor wstazki, bo ogien
plonal po jego lewej stronie.
Lewa... na duchy ciemnosci! Podnioslem sie z trudem i chwycilem Farrola za ramie.
-Musimy ruszyc za nimi. Pospiesz sie. Pomoz mi sie obudzic i przynies miecz.
-Co sie stalo?
-To nie byl poslaniec. To namhir... skrytobojca. A Blaise prowadzil go prosto do
mojego syna.
* * *
Nim Farrol wlal we mnie wystarczajaco duzo mocnej herbaty, bym nie spadl z konia, bylismy pol godziny za Blaise'em i skrytobojcami; namhirzy zawsze podrozowali we trzech. Gdy pedzilismy przez oswietlony ksiezycowym blaskiem las, a Farrol przemierzal zaczarowane sciezki tak samo jak Blaise, ja myslalem jedynie o tym, jak ci trzej mordercy daja upust swojej wscieklosci na Evanie, Elinor, Blaisie i Gordainie, kiedy uswiadomia sobie, ze nie zdolaja wypelnic przysiegi smierci, ktora zlozyli swojemu panu. Jesli Blaise ich nie zauwazy i nie zgubi, beda mogli podazac za nim po sciezkach czarow tak samo jak ja. A Blaise byl zmeczony i zmartwiony, zreszta nawet gdy byl wypoczety, brakowalo mu instynktu wojownika.Przez rzadki las debow i jesionow, w dol jarow zarosnietych wierzbami i olchami, przez skalisty grzbiet... Za kazdym razem droga byla odrobine inna, wystarczajaco, by nawet doswiadczony lowca nie mogl jej powtorzyc ani zauwazyc sladow wczesniejszego przejscia. Nim Farrol ostrzegawczo uniosl reke, zaczalem juz zgrzytac zebami.
-Teraz juz jedziemy prosto - wyszeptal. - Kiedy przejdziesz przez ten grzbiet,
znajdziesz sie z tylu domu. Jak chcesz to rozegrac?
Lekko zeskoczylem z siodla i wyrwalem miecz z pochwy.
-Zajdz z lewej i wejdz do domu przez zagrode dla koz. Twoim zadaniem... twoim
jedynym zadaniem... jest wydostac rodzine. - Chwycilem go za noge. - Nie mysl, ze uda ci sie
pokonac tych ludzi, Farrolu. Nie zdolasz tego uczynic ani ty, ani Blaise czy Gordain.
Namhirzy sa doskonale wyszkoleni, a porazka jest dla nich gorsza od smierci. Sprobuje ich
odciagnac. - A potem dowiem sie, co na mrok nocy tu robia. Ruszaj.
Zostawilem konia na szczycie wzniesienia i zaczalem sie ostroznie skradac w dol ciemnego zbocza przez gesta kepe sosen. Kiedy znajdowalem sie w polowie drogi, w dolinie rozblysnal pomaranczowy plomien i zabrzmial krzyk bolu mezczyzny. Nastepnie rozlegl sie przerazony placz dziecka. Porzucajac ostroznosc, pobieglem. Na ziemi na granicy drzew lezala rozciagnieta postac. Blaise... a ja nie mialem nawet czasu sprawdzic, czy jeszcze zyje.
Chata juz plonela, kiedy dotarlem do podstawy wzgorza, a jeden z Derzhich stal przed drzwiami z wyciagnietym mieczem. Krzyki Evana dochodzily zza mezczyzny. Na bogow nocy, nadal byl w srodku! Ale nie moglem zaatakowac straznika przy drzwiach, gdyz dwaj inni namhirzy rowniez znajdowali sie w moim polu widzenia. W cieniach przy ogniu stala mala grupka - jeden mezczyzna lezal skulony na ziemi, inny - drugi Derzhi - stojac za nim, odchylal mu glowe do tylu i trzymal noz przy jego gardle. Trzeci namhir, wysoki i chudy, z rekami splecionymi na piersi, stal przed ta dwojka, zadajac jakies pytanie. Mezczyzna na ziemi odpowiedzial ostrym przeklenstwem.
Gordain umrze. Niezaleznie od tego, jaki czar bym rzucil lub jakich cudow z bronia dokonal, odleglosc miedzy nami byla zbyt wielka. Nie umialem poruszac sie tak szybko, by zatrzymac noz namhira.
-Beda zyc, Gordainie! - krzyknalem, dajac Manganarczykowi jedyny mozliwy dar.
Jednoczesnie rzucilem w mrok nozem, celujac w serce straznika przy drzwiach, po
czym pobieglem morderczo dlugimi krokami, by wbic miecz w plecy drugiego namhira. Gdy wyrwalem ostrze z martwego Derzhiego, ujrzalem, jak Farrol wybiega z lasu w strone plonacego domu. Nie mialem innego wyboru, musialem ufac, ze zrobi to, co konieczne, gdyz trzeci skrytobojca wyciagnal miecz i mnie zaatakowal.
-Sam niewolnik czarodziej! - wykrzyknal radosnie, odpowiadajac ciosem na moj cios.
-Wykurzylismy cie jak glodnego kayeeta.
W swojej karierze wojownika nie walczylem z wieloma ludzmi - moimi przeciwnikami byly zwykle potworne postacie demonow - lecz szybko odkrylem, ze namhir jest jednym z najlepszych w swoim zawodzie. Proste iluzje - swedzenie, odciski, pelzajace pajaki - nie zakloca koncentracji kogos takiego. Wiedzial, ze jestem czarodziejem. A przerazony placz mojego syna tak bardzo podsycal moj gniew, ze nie mialem czasu na bardziej skomplikowane i imponujace dzialania. Musialem polegac na mieczu i piesciach. Kiedys nie bylby to problem - w tym, co robilem, bylem naprawde dobry - lecz zle zaleczona rana w boku okazala sie zdradziecka. Za kazdym razem gdy unosilem miecz, mialem wrazenie, ze rozrywam sobie bok.
Probowalem zmusic wojownika, by sie cofnal w strone zagrody dla koz, ale on najwyrazniej znal na pamiec rozklad gospodarstwa. Tuz przed tym, jak wpedzilem go w pulapke, uchylil sie, przetoczyl i zerwal na rowne nogi tuz za mna. Znow go przycisnalem, tym razem w strone plomieni, przeciagajac mieczem po jego piersi. Nie dosc gleboko, gdyz sie nie zawahal. Skierowal mnie bokiem w strone swiezo zaoranego pola, najwyrazniej liczac, ze nogi zapadna mi sie w miekka ziemie. Obrocilem sie i wbilem but w jego plecy. Potknal
sie, ale nie przewrocil. Krzyki mojego syna zmienily sie we wrzask przerazenia, a ja wolalem nie myslec, dlaczego cien Farrola nadal krazy miedzy mna a ogniem.
-Wydostan ich! - zawolalem i opuscilem miecz na ramie przeciwnika. Poplynela
ciemna krew.
Namhir nadal walczyl, unikal moich ciosow, kopnal mnie w kolano i uderzyl grubym drewnianym kijem w plecy. Cios sprawil, ze sie zatoczylem i jedynie rozpaczliwy unik uchronil mnie przed ostrzem miecza. Ale namhir byl czlowiekiem, a mnie szkolono do walki z demonami. Kolejnym ciosem roztrzaskalem jego bron. Wysoki Derzhi zatoczyl sie do tylu, trzymajac jedynie rekojesc i ulomek miecza.
-Po mnie przyjda kolejni - warknal, gdy kopniakiem wyrzucilem zniszczony miecz z
jego prawej reki i cios za ciosem przyciskalem go do ziemi. Mogl parowac jedynie kijem. -
Juz nie bedziesz sie wtracal w sprawy lepszych od siebie, niewolniku.
Kopnalem go w brzuch tak mocno, ze z jego ust poplynela krew, a pozniej postawilem mu but na piersi.
-Kto cie przyslal? Ktory pan Hamrasch tak przejmuje sie wyzwolencem Aleksandra,
ze najmuje namhirow? - Symbol wilka na jego za krwawionym plaszczu oznaczal, ze jest
czlonkiem hegedu Hamrasch, jednego z dwudziestu najpotezniejszych rodow Derzhich.
-Wszyscy moi panowie... kazdy z nich. - Zakaszlal i usmiechnal sie, szczerzac okrwawione zeby. - Zalosny Aleksander nigdy nie bedzie rzadzil cesarstwem.
-Wszyscy... - Calkowita pewnosc w jego glosie mna wstrzasnela. Gdyby kazdy z panow hegedu bral udzial w skrytobojstwie... Pochylilem sie i wykrecilem jego zakrwawione ramie, a moj glos brzmial szorstko ze strachu i wscieklosci. - Powiedz mi, namhirze, czy wypowiedzieli kanavar?
Nie skrzywil sie ani mi nie odpowiedzial. Tylko smial sie, az zaczal sie krztusic krwawa slina.
Moja dlon opadla, podnioslem sie powoli. Kanavar... przysiega tak gleboka, tak przerazajaca, tak powazna, ze kazdy mezczyzna, kobieta i dziecko z calego hegedu Derzhich poswieciliby swoje zycie, by jej dotrzymac. Hamraschi byli gotowi poswiecic istnienie swojego rodu dla zniszczenia Aleksandra.
Namhir cofnal sie niezgrabnie przez pole.
-Ty rowniez zginiesz, niewolniku - wychrypial. - I wszyscy, ktorzy udziela ci
schronienia...
Unioslem miecz, by go wykonczyc, lecz migoczacy blask ognia zwiodl moje oczy, a moj umysl koncentrowal sie na jego slowach, wiec nie zauwazylem ruchu jego lewej reki. Kij
wbil mi sie mocno w prawy bok.
Stracilem oddech. W moim polu widzenia pojawily sie czerwone pasma, a bok przepelnil paralizujacy bol. Prawe ramie zwislo bezwladnie, a miecz wypadl ze zdretwialej dloni. Kolejny cios, tym razem w kostke. Ledwie go zauwazylem, gdyz rozpaczliwie probowalem zlapac oddech. Zgiety w pol, zatoczylem sie do tylu, szukajac upuszczonej broni. Glowa w gore, glupcze. Nastepny cios zmiazdzy ci czaszke.
Namhir i tak byl trupem. Rany, jakie mu zadalem, doprowadza do tego, nawet jesli ja nie przezyje najblizszych chwil. Ale na jego nieszczescie - i moje - potknalem sie o cialo Gordaina i zobaczylem, co zrobili dobremu Manganarczykowi. Poderzneli mu gardlo, jak sie spodziewalem, ale wczesniej... nim przybylem... obcieli mu obie dlonie i przypalili kikuty, by nie umarl zbyt szybko. Niewyobrazalna groza dla kazdego, ale dla czlowieka, ktory juz musial zyc bez jednej nogi...
-Skomlal jak kobieta - zabrzmial szorstki szept. - Myslalem, ze Manganarczycy sa twardsi.
W moich zylach plynela ciemnosc. Pozostalosci szalenstwa tego dnia sie podniosly, i zapomnialem o kanavarze, zapomnialem o Gordainie i Aleksandrze, Blaisie i moim dziecku, zapomnialem o wszystkim. Jakims sposobem udalo mi sie znow podniesc miecz, ale nie zabilem namhira szybko. Ciosami precyzyjnymi jak ciecia jubilera szlifujacego klejnot i tak poteznymi, ze drzaly od nich moje wlasne kosci, odcialem prawa reke wrzeszczacego Derzhiego... i lewa... a pozniej cala reszte, kawalek po kawalku, az nie pozostalo juz nic.
Rozdzial trzeci
Stalem, zgiety z bolu w boku, i dyszalem ciezko. Nie wiedzialem, co teraz robic, ani nie przypominalem sobie, dlaczego cisza wydawala mi sie taka dziwna. Kiedy na moim ramieniu spoczela ciezka reka, niemal wyskoczylem ze skory.-Chlopiec jest caly, Seyonne. I Elinor tez. Sa bezpieczni.
Wpatrywalem sie tepo w blada twarz Blaise'a. Na skroni mial potworny fioletowy siniec, a nawet jego szczera troska nie do konca ukrywala obrzydzenie. Moje dlonie byly umazane krwia, a ubranie przesiakniete i pokryte kawalkami miesa i wnetrznosci. To, co lezalo przede mna na ziemi, juz nie przypominalo czlowieka. Upuscilem miecz i opadlem na kolana, przyciskajac zakrwawiona dlon do ust.
-Jestes ranny?
Potrzasnalem glowa. Nie ranny. Zarazony.
Jaskrawopomaranczowe plomienie juz dogasaly. Jedynie wyciagniety kamienny palec pieca i komina pozostal w miejscu, gdzie kiedys na krawedzi lasu byl dom. Niedaleko od niego stala Elinor, mocno przyciskajac czarna glowke Evana do szyi, tlumiac jego placz i nie pozwalajac mu ogladac rzezi.
-Przepraszam - wyszeptalem. Choc mowilem do kobiety o zacietej twarzy i swojego placzacego syna, nie mogli mnie uslyszec. - Tak mi przykro.
-Uratowales im zycie. - Nawet najblizszy z przyjaciol nie brzmial przekonujaco. Nie tej nocy.
Trzeba przyznac Blaise'owi, ze nie cofnal sie ani nie uciekl.
-Zabierz mnie z dala od nich - poprosilem. - Nigdy wiecej mnie do nich nie
dopuszczaj.
-Wkrotce. Na razie musza wrocic z nami. Nie moga tu zostac bez Gordaina. - Okryl
moje ramiona plaszczem.
Dym wirowal na nocnym wietrze, zaslaniajac gwiazdy i dziwnie spokojna doline. Plomienie skradaly sie w strone ogrodzenia i drzew pokrytych swiezym lisciem, lecz wilgoc je gasila. Farrol probowal powstrzymac Elinor, by nie podeszla do ciala Gordaina i tego czegos, co lezalo obok. Jego okragla twarz byla czarna od sadzy, koszula zweglona, a sposob,
w jaki trzymal rece, swiadczyl, ze je poparzyl.
-Powiedz mi, kim byli, Seyonne. Jakie jeszcze niebezpieczenstwa na nas czyhaja?
Blaise ostroznie podniosl moj brudny miecz, sprobowal go troche oczyscic i schowal
do pochwy. Pozniej pomogl mi sie podniesc i odciagnal od zmarlych. Gdy my sie cofalismy, Elinor odepchnela Farrola i uklekla na zakrwawionej ziemi obok Gordaina, wciaz trzymajac dziecko w ramionach. Nie krzyknela ani nie zaczela plakac na widok okaleczonego ciala meza, tylko delikatnie dotknela jego ramienia i pewna reka zamknela mu powieki. Kiedy w koncu sie podniosla, omiotla spojrzeniem otaczajace ja slady rzezi i spojrzala na mnie. Wpatrywala sie we mnie, jakby nie potrafila pojac, ze istoty takie jak namhirzy i ja moga dzielic te sama ziemie, a co gorsza te sama krew, co ci, ktorych kochala. Mocniej przytulila jeczace dziecko, odwrocila sie i ruszyla wraz z Farrolem w glab lasu.
-To byli zabojcy - powiedzialem. - Przyslani przez wrogow Aleksandra. - Szczelniej otulilem sie plaszczem, jakby welna mogla ogrzac chlodna noc. - Wiedzieli, gdzie mnie szukac. - Juz to samo w sobie bylo ponura zagadka, gdyz sadzilem, ze tylko Aleksander i moja przyjaciolka Fiona znaja te tajemnice, a zadne z nich z wlasnej woli by jej nie wyjawilo.
-Ale dlaczego? Co takiego...
-Zabojca powiedzial, ze na Aleksandrze spoczywa kanavar... przysiega hegedu... ze nigdy nie bedzie rzadzic cesarstwem. Zlozyla ja rodzina Hamraschich. Moze inne hegedy rowniez. Tego nie wiem. - Wydawalo mi sie, ze gwiazdy stracily blask, a smierc w mojej duszy rozlala sie na caly wszechswiat. Byl tylko jeden sposob, by ktokolwiek powstrzymal Aleksandra przed odziedziczeniem tronu ojca. - Zabija go. - Nadzieja swiata. Przyjaciel, ktory dzielil ze mna dusze. Tak nieprawdopodobny brat. Ta swiadomosc byla tak bolesna, a wydarzenia tej nocy tak niepokojace, ze nie moglem myslec.
-To w takim razie czemu probuja zabic ciebie?
Potrzasnalem glowa. To nie mialo sensu. W ciagu ostatnich trzech lat widzialem ksiecia tylko kilka razy.
-Ale jesli chca mojej smierci, nie zatrzymaja sie. Nie wiem, jak mnie znalezli, ale
kiedy ci nie wroca, przysla kolejnych. Opuszcze Karesh, ale i tak...
-Bedziemy musieli sie ukryc. Juz to robilismy. Chodzmy.
* * * Opuscilem Karesh, nim Blaise zdazyl wyciagnac wszystkich swoich ludzi z lozek.
Wepchnalem swoj zalosny dobytek do plociennej torby, a do kieszeni plaszcza wrzucilem kilka zenarow, jakie zarobilem czytajac i piszac dla miejscowych kupcow. Nie umiejac stanac przed tymi, ktorzy wkrotce dowiedza sie o moim okrucienstwie, pozegnalem sie tylko z Blaise'em.
-Ustalmy jakis sposob, zebym mogl cie odnalezc - powiedzial, gdy wlozylem
zapasowa koszule, otoczylem sie plaszczem i podalem mu skorzana sakiewke z reszta moich
zarobkow, by przekazal je Evanowi i Elinor. - Nigdy nie otwieralem bramy do Kir'Navarrin
bez twojej pomocy. A jesli ktorys z pozostalych bedzie musial przejsc, ja zas nie zdolam
odnalezc drogi?
-Nauczylem wszystkiego Fione. Nie jest zlaczona z demonem, wiec sama nie moze otworzyc drogi, ale przypomni ci wszystko, o czym zapomniales, i pomoze ci uzyc mocy. - Moja gorliwa mloda przyjaciolka wyruszyla kopac w ruinach, by odnalezc pozostalosci ezzarianskiej historii.
-On cie potrzebuje, Seyonne. Zapewnie mu bezpieczenstwo, ale...
-Nie potrzebuje kogos, kto jest zdolny uczynic to, co ja dzis w nocy.
-Wiesz, ze tak nie jest. Znajdziesz odpowiedz. To choroba. To nie ty. I uratowales im zycie, jak wczesniej wielu innym. - Razem zeszlismy po schodach i wyszlismy na uliczke, gdzie czekal na mnie kon przywiazany do slupa. Za ciemnymi murami zaczely blyskac swiatla, niczym swietliki wyploszone z trawy. - Powinienem wiedziec, jak cie odnalezc.
-Musze ostrzec Aleksandra - rzucilem, przypinajac bagaz do siodla. - Powiem mu o kanavarze i odejde, nim znow oszaleje. Kiedy zdecyduje, gdzie sie udac, przesle wiadomosc tutejszemu slusarzowi.
-A jesli bedziesz mnie potrzebowal...
-Nic mi nie mow! - Odwiazalem konia i wspialem sie na siodlo. Przymus odejscia dodawal sil moim zmeczonym konczynom. Obowiazkiem Straznika bylo chronic swiat przed zlem. Ja nawet nie potrafilem ochronic swojego dziecka przed samym soba.
Ale Blaise nie pozwolil mi odjechac.
-Jesli bedziesz mnie potrzebowal, zostaw wiadomosc w swiatyni Dolgara w
Yayapolu. Powiedz mi, gdzie jestes, a ja do ciebie przyjde. Obiecuje ci, ze nie zdradze, gdzie
sa inni, o ile nie uznam cie za zdrowego. Przytrzymywal mojego konia, poki nie pokiwalem
glowa. - Zawdzieczam ci wiecej niz zycie, Seyonne. Chocbys byl w lochach Kir'Vagonoth,
przyjde.
Taka przyjazn nie wymagala odpowiedzi. Uscisnalem jego reke i odjechalem.
* * *
Czerwone palce switu wlasnie dotykaly nieba, kiedy po raz pierwszy zobaczylem iglice Zhagadu wznoszace sie z cieni morza wydm. Perla Azhakstanu. Siedziba cesarskiej wladzy, od kiedy jeden z przodkow Aleksandra uznal, ze jest zbyt wielki na pustynne krolestwo, i postanowil nagiac swiat do swoich kaprysow. Przez piec setek lat Derzhi udowadniali, ze potrafia zabijac, niewolic, palic, glodzic lub okaleczac kazdego, kto nie pasowal do ich wspanialego wzoru. Ich cesarstwo wypelnial niepewny dobrobyt oparty na drogach i handlu, wsparty na skalach tyranii i strachu, a utrzymywany w jednosci lancuchami niewolnictwa.Dlaczego powtarzalem, ze jeden zarozumialy ksiaze zmieni ponury krajobraz takiego swiata? Jakiz bylem arogancki, by ufac, ze blask, ktory widzialem w Aleksandrze, stanowi odpowiedz bogow na brutalnosc swiata? Ale wierzylem w to. Kiedy Aleksander kupil mnie na targu niewolnikow w Capharnie, z rezygnacja spodziewalem sie smierci w niewoli, pozbawiony nadziei i wiary po tym, jak pol zycia spedzilem w ponizeniu. Kiedy zobaczylem w nim feadnach, przeklalem swoja przysiege Straznika, ktora kazala mi chronic mego okrutnego i aroganckiego pana. Lecz nasza wspolna podroz zmienila nas obu. Dzielilem sile Aleksandra i napoilem swoja dusze u studni jego ducha. Byl nasza nadzieja. Nie moglem pozwolic, by zginal w jakims plemiennym konflikcie. Pociagnalem za wodze i ruszylem w dol kamienistego zbocza w strone zlocistych kopul migoczacych w blasku slonca.
* * *
Wyjatkowo wielu podroznych wedrowalo szeroka, brukowana droga od podroznej studni w Taine Amar do zewnetrznych bram krolewskiego miasta, stanowiaca ostatnia lige Cesarskiej Drogi rozciagajacej sie z Zhagadu na wschod i zachod po krawedzie cesarstwa. Mozna by pomyslec, ze to czas na Dar Heged, odbywajace sie dwa razy do roku spotkanie rodow Derzhich, ktore mogly wtedy przedstawic swoje skargi cesarzowi. Srodek drogi zajmowaly oddzialy ponurych wojownikow eskortujacych w strone miasta pieknie odzianych panow, zmuszajac wszystkich pozostalych do poruszania sie po krawedzi traktu. Wydawalo sie, ze procz nich wszyscy inni tego dnia opuszczaja Zhagad - potezne kupieckie karawany sunely wielkie niczym ruchome miasta, konie i chastou natezaly sie pod batem woznicow. Dziwne, ze tak wielu wyjezdzalo z miasta przed wieczornym targiem. Rzadko widzialem
grupki ludzi dyskutujacych na poboczu drogi i przeszkadzajacych pasterzom, ktorzy pokrzykiwali na stada koz. Spieszacy sie podrozni biczem okladali zebrakow czepiajacych sie ich strzemion. Zgielk krzykow i uderzen kopyt, stukania kol, brzeku uderzajacych o siebie kociolkow, trzasku batow i beczenia zwierzat byl ogluszajacy. Nienawidzilem miast, a halas, smrod i tlumy tego zanieczyscily nawet pustynie.
Minely trzy tygodnie pelne niepewnosci, nim dotarlem do Zhagadu. Samotnie podrozowalem przez surowa pustynie, wdzieczny za dobrze wyszkolony wzrok, ktory pozwalal mi bezpiecznie jechac w nocy i unikac zbojow i slonca. Kiedy oddalilem sie od Karesh, zaczelo mi brakowac Blaise'a. Z jego pomoca moglbym przebyc te odleglosc w jeden dzien. Ale on musial zapewnic bezpieczenstwo swoim ludziom, a ja nie moglem go zatrzymac nawet dla Aleksandra. Oddalbym wiele, zeby zmienic swiat, ale nie swojego syna. Nie jego.
Mialem nadzieje, ze polaczenie z Denasem pozwoli mi podazac po magi