ODRODZENIE Rai-Kirah #3 Odrodzenie CAROL BERG Tytul oryginalu: RESTORATION Copyright (C) 2002, 2006 Carol Berg. Projekt okladki: Gabriela Becla i Zbigniew Tomecki Wszystkie postacie wystepujace w tej ksiazce sa fikcyjne. Jakiekolwiek podobienstwo do osob prawdziwych, zyjacych lub nie, jest calkowicie przypadkowe. Wydanie I Wydawca: ISA Sp. z o.o. Tlumaczenie: Anna Studniarek Korekta: Aleksandra Gietka-Ostrowska Sklad: KOMPEJ Informacje dotyczace sprzedazyhurtowej, detalicznej i wysylkowej: ISA Sp. z o.o. Al. Krakowska 110/114 02-256 Warszawa tel./fax (0-22) 846 27 59 e-mail: isa@isa.plISBN: 83-7418-085-4 ISBN: 978-83-7418-085-6 Zapraszamy do odwiedzenia naszej stronyinternetowej: www.isa.pl Wszystkim prawdziwym bohaterom i bohaterkom Rozdzial pierwszy Przebywalem w krainie demonow, gdy po raz pierwszy uwierzylem, ze ezzarianskie historie o bogach sa prawdziwe. Jako Ezzarianin od kolyski slyszalem opowiesci o Verdonne i jej synu Valdisie, a moja wiara w ich znaczenie to rosla, to zanikala. Po tym jednak, jak przezylem szesnascie lat w niewoli i odzyskalem swoje zycie, zdobylem niezaprzeczalny dowod istnienia bogow. Widzialem feadnach, swiatlo przeznaczenia, plonace w duszy aroganckiego ksiecia Derzhich, co oznaczalo, ze dziedzicowi najbardziej wojowniczego z imperiow dane bedzie przeobrazic swiat. Jak, poznawszy taki cud, moglem watpic w swoje coraz silniejsze podejrzenia, ze mam odegrac jakas role w historii Bezimiennego Boga? * * * -Znasz sie na tym - powiedziala kobieta zza moich plecow. - Umiesz trzymacsadzonki. Wytarlem pot z czola wierzchem brudnej dloni i ruszylem z koszem sadzonek rista wzdluz pasa swiezo zaoranej ziemi. Choc wiosenne powietrze nadal bylo chlodne, poranne slonce palilo w plecy. -Moj ojciec pracowal na polach Ezzarii - wyjasnilem. - Dopoki nie zaczalem nauki, kazdego dnia zabieral mnie ze soba. Zerwalem dolne liscie rosliny, wykopalem dziure, wlozylem w nia delikatna sadzonke i ponownie otoczylem pierzaste korzenie i zdzblo czarna ziemia. Dodalem do tego proste zaklecia pewnego wzrostu i ochrony przed choroba. Sadzonki rista byly wrazliwe, lecz odpowiednio nawozone i wzmocnione odrobina czarow przynosily plon duzo wiekszy i pewniejszy niz pszenica. Bylem gosciem kobiety i jej meza i by odwdzieczyc sie za nocleg, pomagalem im w polu. Wiekszosc mojego zycia pelna byla przemocy i smierci, gdy walczylem w wojnie, ktora nie miala konca. Teraz kiedy zrobilem co moglem, by zmienic przebieg konfliktu, spokojny poranek i troche ziemi za paznokciami sprawialy, ze czulem sie niemal szczesliwy. Kobieta stanela po drugiej stronie podwojnego rzedu, postawila swoj koszyk i zabrala sie do pracy. Jej blyszczacy czarny warkocz zwieszal sie na ramieniu, a dlugie palce zrecznie sadzily rosliny. Elinor byla inteligentna i duzo wiedziala o swiecie, mimo ze teraz mieszkala na odludziu. Ale Ezzarian nie znala zbyt dobrze. -Czyli twoj ojciec nie byl wojownikiem tak jak ty, nie byl... jak to sie nazywa? -Straznikiem? Nie. Nie mial melyddy, wiec nie mogl wybrac sobie zawodu. Ezzarianie bez prawdziwej mocy musza robic to, co im nakazano. Ci, ktorzy mieli w sobie moc, mogli sie rozwijac, podlegali szkoleniu i sami okreslali sposob, w jaki beda brac udzial w wojnie z demonami. Az do chwili gdy poznawali nowe prawdy i zdradzali wszystko. Spojrzala na mnie, nie przerywajac pracy. -Przepraszam. Nie chcialam przywolywac bolesnych wspomnien. Usiadlem, by zlagodzic skurcz w prawym boku - noz o jeden raz za duzo wbity w te miesnie, ostatnia gleboka rana, nieumiejetnie wyleczona. Po osmiu miesiacach zaczalem sie obawiac, ze bolesne napiecie wywoluja wewnetrzne blizny i ze juz nigdy mnie nie opusci. Niemila to perspektywa dla wojownika - nawet takiego, ktory nie zamierza juz nigdy podniesc miecza. -We wspomnieniach ojca nie ma bolu, pani Elinor. Byl jednym z najlepszych ludzi, jakich znalem. Choc uprawianie roli nie bylo droga, jaka by sobie wybral, gdyby mogl, cieszyl sie zyciem. Od niego dowiedzialem sie wiecej o prawdziwych wartosciach niz od wszystkich uczonych mentorow razem wzietych. Wysoka kobieta przysiadla na pietach i przyjrzala mi sie dumnie jak krolowa. Zaczerwienione rece i prosta, znoszona tunika nie mogly ukryc jej dojrzalej urody. Ciemne, lekko skosne oczy i blyszczaca, czerwono-zlota skora swiadczyly ojej ezzarianskim pochodzeniu, choc dorastala z dala od naszych deszczowych wzgorz i lasow. -Chodzi o to, ze tak malo mowisz o Ezzarii, Seyonne, a ja wiem, jak Ezzarianie kochaja swoja ojczyzne. Pomyslalam, ze moze jest ci ciezko, gdy ktos o tym wspomina, bo teraz cie tam oczerniaja. - Elinor byla bardzo bezposrednia. Zwykle lubilem to u swoich przyjaciol. Oczywiscie, nazwanie Elinor przyjaciolka byloby zarozumialoscia. Spedzilismy kilka godzin w swoim towarzystwie, rozmawiajac o pogodzie i grupie banitow prowadzonej przez jej brata Blaise'a. Ale tak naprawde nie wiedzielismy o sobie nic poza kilkoma drobiazgami. Sama byla niegdys banitka i buntowala sie przeciwko cesarstwu Derzhich, ale teraz osiadla w tej pieknej dolinie, gdzie wraz z mezem wychowywala dwuletnie dziecko. Ja bylem czarodziejem, trzydziestoosmioletnim wojownikiem, obecnie w stanie spoczynku, a w mojej duszy mieszkal demon. -Gdybym chcial uniknac wszystkiego, co jest dla mnie ciezarem, nie mialbym o czym rozmawiac - odpowiedzialem. Znow ruszylem wzdluz rzedu i posadzilem kolejna rosline. Choc w towarzystwie Elinor czulem sie bardzo dobrze, w tej chwili chcialem znalezc zapomnienie w pocie, brudzie i bezmyslnej pracy. Czekaly mnie obowiazki, musialem stawic czola roznym prawdom, niektorym straszliwym i niebezpiecznym, innym bolesnym. Kazdy dzien jednak, gdy moglem odlozyc to na pozniej i nasiakac spokojem tej zielonej doliny, dawal mi czas na przygotowanie. -Brat mi powiedzial, ze jesli wrocisz do Ezzarii, zostaniesz stracony. -To niewazne. Tam juz nic dla mnie nie ma. - Chcialem, by zostawila ten temat. -Ale... Usmiechnalem sie do niej, pragnac przeprosic, ze nie jestem najmilszym towarzystwem. -Nie mozna stac sie czyms, czego ludzie sie bali i czym gardzili przez tysiac lat, i spodziewac sie, ze dzieki swojemu urokowi osobistemu i dobrym manierom zostanie sie przez nich natychmiast zaakceptowanym. - Zwlaszcza kiedy samemu nie potrafilo sie tego zaakceptowac. Przyciagnalem koszyk blizej i ostroznie rozdzielilem splatany klab korzeni i wilgotnej ziemi. Plugastwo, tak nazywal mnie moj lud. -Probowalam zdecydowac, jak ci podziekowac. Slowa wydaja mi sie takie nieodpowiednie. Uratowales rozsadek mojego brata... i naszego dziecka, i przyjaciol... ale tyle cie to kosztowalo... Skora zaczela mnie swedziec. Czulem, jak kobieta probuje zobaczyc demona, ktory teraz zyl wewnatrz mnie, niejako wrodzony element mojej natury, jak to bylo w przypadku demonicznych aspektow jej brata Blaise'a i dziecka, ktore wychowywala, lecz jako osobna, swiadoma istota, posiadajaca wlasny glos, uczucia i pomysly. -Nie czuje zalu - odpowiedzialem. Tylko niepokoj. Tylko strach. Tylko przerazajaca niepewnosc przyszlosci i swojego w niej miejsca. Elinor nie mogla wiedziec, jak dobrze mi odplacila za moje czyny z poprzedniego roku. Gdy ruszylem dalej wzdluz rzedu i skoncentrowalem sie na pracy, pragnac uniknac jej badawczego spojrzenia, uslyszalem dochodzaca z drugiego konca doliny cicha, pocieszajaca muzyke - smiech dziecka, radosny, wesoly, napelniajacy magia to zlote poludnie. Nie minelo wiele czasu, a na lace zabrzmialy uderzenia stop - malutkich, bosych stop na koncu krotkich, grubych nozek - a potem glosne uderzenia ciezkich butow kogos o wiele wyzszego, kogos, kto trzymal sie z tylu, by nie skonczyc zbyt wczesnie wesolej gonitwy. -Tata! - pisnal malec, biegnac przez pole do krytej darnia chaty wcisnietej miedzy pierwsze drzewa. W drzwiach chaty stal potezny mezczyzna o szerokich barach - niedzwiedziowaty Manganarczyk z kreconymi, ciemnobrazowymi wlosami i tylko jedna noga. Postawil ciezka beczulke i oparl kule o drzwi, by chwycic chlopca i uratowac go przed wysokim, ciemnowlosym mezczyzna, ktory go gonil. -Przechytrzyles wujka Blaise'a, Evandiarghu? - spytal, mierzwiac ciemne wlosy chlopca. - Udawales sprytnego lisa uciekajacego przed ogarem? -Rzeczywiscie - odpowiedzial goniacy, szczuply, grubokoscisty mezczyzna okolo trzydziestki. Poklepal chlopca po plecach. - Nie myslalem, ze taki malec tak szybko biega. Zwlaszcza po tym, jak spedzilismy caly ranek probujac zlapac tych kilka zalosnych pstragow. - Zdjal z grzbietu plocienny worek. - Tak czy inaczej, musze je oczyscic. Chlopiec zasypial na brzegu, wiec pomyslalem, ze lepiej zaprowadzic go do domu. -Zaloze sie, ze jest gotow cos przegryzc i odpoczac - odparl Manganarczyk, siegajac po kule. -W takim razie zatroszcze sie o kolacje i niedlugo wroce. - Blaise uklonil sie mnie i mojej towarzyszce, po czym z powrotem ruszyl przez ukwiecona lake w strone strumienia. Wybawca lekko tracil chlopca, ktory tulil sie do jego szyi. -Pomachaj mamie, dziecko. Chlopiec rozluznil chwyt na tyle, by pomachac do Elinor. Ciemne oczy chlopca migotaly wesolo nad ramieniem opiekuna, a ich blekitny ogien tlumila odleglosc. Obejmujac jedna reka dziecko, a druga wprawnie manewrujac kula, mezczyzna zaniosl chlopca do domu. Dziecko nie mogloby sobie wyobrazic bezpieczniejszego schronienia niz ramiona Gordaina. Wrocilem do pracy, przelykajac klab radosci i smutku, wdziecznosci i samotnosci, pojawiajacy sie w moim gardle, gdy patrzylem na Elinor, Gordaina i dziecko, ktore los oddal w ich opieke. -Na corke nocy. - Kobieta wpatrywala sie we mnie uwaznie. Jej dlonie opadly bezwladnie na kolana, a z pieknej twarzy odplynela krew. - Jak moglam byc taka slepa? Przez te wszystkie miesiace, gdy Blaise przyprowadzal cie w odwiedziny... zeby pomoc ci sie uleczyc, tak mowil. Widzialam, jak patrzysz na Evana... pozerasz go wzrokiem. Ale do tej chwili nie zauwazylam podobienstwa. On jest twoim synem, prawda? - Spojrzala na chatke. - Dlatego tu jestes? Potrzasnalem glowa, probujac wymyslic, co powiedziec. -Elinor... -Czemu ukrywales prawde? Ty i twoje przeklete, ohydne ezzarianskie zwyczaje... Zostawiles go na smierc, chciales zamordowac dziecko, poniewaz urodzilo sie inne. Poniewaz sie go bales. - Zaplotla ramiona na piersi i podniosla sie powoli, a jej oczy plonely. - A teraz dowiedziales sie, ze to bylo zle. Czy jestes tu, by uspokoic swoje sumienie? Czy chcesz mu wynagrodzic to, ze rzuciles go na pozarcie wilkom? A moze planowales go wykrasc? Nigdy go nawet nie dotknales. Jak smiesz sie do niego zblizac? -Pani Elinor, prosze... - Jak wyjasnic wszystkie powody, dla ktorych balem sie go dotknac, ze to byla najtrudniejsza rzecz, jaka kiedykolwiek zrobilem, i ze tylko dobroc jej i jej meza to umozliwiala? - Nie mam zamiaru... ty i Gordain... - Moje wahania i niemozliwosc sformulowania odpowiedzi szybko wyczerpaly jej cierpliwosc. -Nigdy go nie dostaniesz. Odejdz. - Obrocila sie na piecie i ruszyla w strone chaty, depczac swiezo posadzone rosliny. Zerwalem sie na rowne nogi, by za nia pobiec, i przeklalem nagly bol w boku, ktory pozbawil mnie tchu, jakby noz Ysanne nadal tkwil w moim ciele. Blask slonca oslepial moje oczy. Kustykajac przez pole rista, czulem pulsowanie w glowie. Pod szorstka lniana koszula splywal pot, a na horyzoncie mojego umyslu zaczely sie zbierac chmury. Nadchodzaca ciemnosc... Z coraz wiekszym niepokojem zatrzymalem sie przy ogrodzonej plotem zagrodzie dla koz, nie wazac sie zblizyc do domu. Gordain nadal stal w drzwiach chaty, a jego twarz byla zdecydowana i zawzieta. Zalosny... jakby jakis smiertelnik mogl zastapic mi droge, jesli zdecyduje sie wezwac moc. Zacisnalem zeby, odrzucajac te pelne nienawisci uczucia, ktore nie nalezaly do mnie, choc burzyly sie w mojej glowie niczym gotujaca sie smola. Zmusilem jezyk, by posluchal mojej woli, i jakajac sie, szukalem wlasciwych slow. -Wybaczcie mi te tajemnice. Nigdy nie chcialem... nigdy bym nie mogl... Nim jednak udalo mi sie wydusic wyjasnienia, w moim umysle wybuchla burza wscieklosci, grzmiaca furia, ktora grozila mi rozerwaniem czaszki. Poruszylem rekami, pragnac chwycic Gordaina za gruba szyje i skrecic ja, slyszec, jak krzyczy i krztusi sie, do chwili gdy zerwe miesnie i polamie kosci. Moje stopy byly gotowe przewrocic kaleke, rece chwycic siekiere ze sciany, oczy patrzec, jak jego twarz blednie, gdy odrabie jego jedyna noge. Moje dlonie drzaly, podobnie jak moje kolana, gdy chwycilem nimi slup ogrodzenia. -Prosze, sprowadz Blaise'a. Pospiesz sie. Przepraszam... przepraszam... - Tylko chwila wahania i minela mnie zielono-brazowa plama. Krzyki zagluszyla wscieklosc i szalejaca smierc. Odglos biegnacych stop. Zdenerwowane glosy. -Wchodz do domu, Linnie. Zaryglujcie drzwi! Wyjasnie ci to pozniej. Dudnienie... warczenie... ryk szalenstwa... slup znikl w plomieniach, a chmura ciemnosci zaslonila moj wzrok. Bylem stracony... * * * -...Posluchaj mnie, przyjacielu. Sluchaj mojego glosu. Nie zostawie cie. Sciagniemycie z powrotem, Seyonne, i bezpiecznie stad wyprowadzimy. Nie chce, zebys kogos skrzywdzil. Pamietaj, kim jestes: dobrym przyjacielem i nauczycielem, opiekunem ksiecia, najszlachetniejszym z wojownikow, kochajacym ojcem. Ta choroba nie jest toba. Zdecydowane rece chwycily mnie za ramiona, a ja chcialem je wyrwac ze slabych barkow. Zagryzlem wargi i poczulem krew, a to dodalo mi sil. Zabije go za to, ze mnie uwiezil. Tylko jego glos - ta ohydna niewola spokojnych slow i rozsadku - mnie hamowaly. Kiedy tylko przestanie mowic, udusze go. Zlamie mu kark. Wydlubie oczy. Wyrwe serce. -Widziales, jak biegnie? Biega jak ty, spokojnie, lekko i bardzo szybko. Spedzil ten poranek dlubiac w piasku przy strumieniu i zbierajac wode w dlonie, by napelnic otwory, ktore wykopal. Tak cierpliwie... Nie, posluchaj mnie, przyjacielu Seyonne. Nie skrzywdzisz mnie ani nikogo innego. Za kazdym razem gdy chlopiec nabieral wody w dlonie, wiekszosc sie rozlewala, zanim dotarl do otworow. Ale on kucal przy nich, wylewal odrobinke wody i patrzyl, jak wsiaka w piasek. Wtedy wzdychal i znow szedl do strumienia. Rozumiesz? Jest cierpliwy jak ty. Ile razy probowales mnie nauczyc, jak rzucic bariere przed robactwem? Jestem chyba najglupszym Ezzarianinem, jaki sie kiedykolwiek narodzil... A jednak bez wymowek, raz za razem probujesz mnie nauczyc tych najprostszych umiejetnosci. Ty, ktory widzisz wzory rzadzace swiatem, ktory mozesz rozwiklac tajemnice, jakich inni nie pojmuja. Nigdy nie znalem nikogo, kto widzialby tak wyraznie... Ten czlowiek byl glupcem. Nic nie widzialem. Gdziekolwiek sie obrocilem, wszedzie panowala ciemnosc. Groza zalewala ogien mojej zadzy krwi i wkrotce zmienila sie w powodz. W kazdej chwili moglem zrobic ten przerazajacy krok, gdy pod moimi stopami nic juz nie bedzie i wpadne w otchlan. Stane sie tym, czego sie obawialem... tym, ktory wladal moimi snami i wizjami. Ale mocne palce mnie nie puszczaly, a spokojny glos nie przestawal mowic. Nie minelo wiele czasu, a przyplyw strachu zaczal opadac, ja zas pozwolilem, by silne rece i spokojny glos poprowadzily mnie z powrotem do swiatla. -...Przepraszam. Myslalem, ze juz jestes gotow na dluzszy pobyt. Wydawalo sie, ze czujesz sie o wiele lepiej. W moim polu widzenia pojawil sie swiat... las, pierwsze zielone liscie na golych galeziach. Zapach wilgotnej ziemi i mlodych roslin. Ostry kat padajacych promieni slonecznych. Strumien szumiacy przy sciezce, na wpol ukryty za gestwa wierzb. -Tutaj. Zatrzymajmy sie i napijmy. Pewnie obu nam sie to przyda. Jestes gotowy? Tepo, bez slowa, opadlem na kolana w miejscu, ktore mi wskazal. Chlodna woda dotykala mojej pobliznionej, koscistej dloni, pobrudzonej ziemia z ogrodu Elinor i Gordaina. Nabralem zimnej, czystej wody i zaczalem szorowac rece. Pozwalalem, by - juz zablocona -splywala na swieza trawe. Wylalem troche na twarz, a pozniej kark, zmywajac pot wysilku i szalenstwa. Spojrzalem na wode w swojej dloni i wyobrazilem sobie malutka brazowa raczke tak ostroznie niosaca ja do dziecinnej budowli. Evandiargh - syn ognia. Z usmiechem wypilem wlasny skarb, a pozniej jeszcze trzy, po czym odchylilem sie do tylu i oparlem glowe o pien drzewa. -Jestes w tym coraz lepszy - powiedzialem ciemnowlosemu mezczyznie, ktory siedzial naprzeciwko mnie ze skrzyzowanymi nogami. On rowniez sie napil. - Ile jeszcze minie czasu, nim znudzisz sie p wstrzymywaniem szalonych Straznikow przed zniszczeniem swiata? Blaise usmiechnal sie krzywo. -Zrobie, co bedzie konieczne. Tak uczyl mnie moj mentor. -Nie moge tam wrocic. -Wrocisz. Nie bedzie dorastal, nie znajac cie. Juz ci to kiedys obiecalem. Po prostu musimy jeszcze nad tym popracowac. Co tym razem to wywolalo? Znow miales te sny? Przeciagnalem palcami przez wilgotne wlosy i zastanowilem sie nad jego pytaniem. -Te same sny przychodza kazdej nocy. Nic nowego. - Sny o zaczarowanym lesie i tajemnicy, ktora mnie przerazala. - Rozmawialem z Elinor o uprawie roslin. O moim ojcu. O Ezzarii. A potem przybyles ty z Evanem... -Bieglismy. Bales sie o niego? O to chodzi? -Nie. Wrecz przeciwnie. Bylem wdzieczny twojej siostrze i Gordainowi. Nie moglbym sobie wyobrazic dla niego lepszego domu. Nie. To musialo byc cos innego... - Nie znosilem swiadomosci, ze nigdy nie pamietalem, co wywolywalo te ataki... burze wscieklosci, ktore w ciagu ostatnich osmiu miesiecy dziesiec razy rozrywaly moja dusze. Po raz pierwszy w Yayapolu, gdy trzech zebrakow probowalo okrasc Farrola, przybranego brata Blaise'a. Niemal zabilem ich wszystkich, przyjaciol i bandytow, jakby jakims sposobem wszyscy na to zaslugiwali. Sadzilem, ze przyczyna jest moj demon. Wsciekly. Pelen zlosci. Uwieziony za barierami, ktore wybudowalem w proznej nadziei, ze moge panowac nad swoja dusza wystarczajaco dlugo, by zrozumiec swoje sny i stawic czola ich konsekwencjom. Bylem pewien, ze szalenstwo w ciagu dnia bylo oznaka wscieklosci mojego demona. Ale gdy przeszukiwalem wspomnienia, pragnac odnalezc klucz, odnalazlem cos jeszcze bardziej niepokojacego. -Na dziecko Verdonne! Elinor odkryla, ze jestem ojcem Evana. Mysli, ze chce go zabrac. Blaise, musisz tam wrocic. Probowalem ich uspokoic, a pozniej oszalalem na ich progu. Musza byc przerazeni. -Uparty Ezzarianin... chyba ci radzilem, zebys powiedzial im wszystko. - Blaise zerwal sie na rowne nogi i podal mi reke. - Wroce, jak tylko zasniesz. Ruszylismy sciezka, a Blaise rzucal zaklecia, ktore zabieraly nas dalej, niz sugerowalaby liczba krokow i geografia. Magia ukrywala przede mna miejsce pobytu mojego syna. Choc pragnalem byc ojcem Evandiargha, nie moglem sobie zaufac. A nawet gdybym byl na tyle okrutny, by odebrac mu jedyny dom, jaki znal, nie mialem go gdzie zabrac. Moje zycie Straznika Ezzarii, czarodzieja-wojownika walczacego w tysiacletniej wojnie, by uratowac ludzki swiat przed demonami, skonczylo sie, wlasciwie zanim sie na dobre zaczelo, gdy zostalem wziety w niewole przez Derzhich. Po szesnastu latach ich ksiaze zwrocil mi wolnosc i ojczyzne, a ja znow podjalem swoje powolanie, lecz wkrotce odkrylem, ze tajemna wojna, ktora Ezzarianie prowadzili przez ostatnie tysiac lat, byla w rzeczywistosci wojna przeciwko nam samym. Rai-kirah - demony - nie byly zlymi istotami pragnacymi zniszczyc ludzki rozsadek, lecz fragmentami naszych wlasnych dusz, wyrwanymi przez starozytne zaklecie i wygnanymi do lodowatej, okrutnej krainy zwanej Kir'Vagonoth. Narodziny mojego syna i spotkanie z Blaise'em przekonaly mnie, ze niezaleznie od powodow musimy naprawic ten blad. Moje dziecko urodzilo sie zlaczone z rai-kirah. Opetane. Poniewaz usuniecie demona z niemowlecia bylo niemozliwe, ezzarianskie prawo wymagalo, by takie dzieci zabijac. Nim jednak dowiedzialem sie o jego narodzinach, moja zona odeslala naszego syna, by dorosl z dala od nas i bysmy pozniej mogli go uleczyc. Poszukiwania dziecka doprowadzily mnie do Blaise'a, Ezzarianina rowniez od urodzenia zlaczonego z demonem, mlodego banity o wielkim sercu i wewnetrznym spokoju - a ta pelnia, ta doskonalosc pomogla mi pojac nasza nature i konsekwencje straszliwego podzialu, ktory nastapil przed wieloma stuleciami. Blaise nauczyl mnie, czym mialy byc moj narod i demony, wiec wyruszylem, by uwolnic demony z wygnania i otworzyc droge do naszej starozytnej ojczyzny zwanej Kir'Navarrin. By tego dokonac, musialem sprawdzic swoje nowe przekonania i polaczyc sie z poteznym demonem imieniem Denas. Ale moj lud nie potrafil przyjac tego, co probowalem przekazac. Opetany Straznik byl plugastwem, ostatecznym zepsuciem i niewyobrazalnym niebezpieczenstwem. Kiedy pojeli, ze zmiana, jakiej zostalem poddany, jest nieodwracalna, krolowa Ezzarian, a moja zona, Ysanne, wbila we mnie noz i zostawila na smierc. Kiedy lezalem i wykrwawialem sie powoli, dreczyly mnie wizje ciemnej fortecy w glebi Kir'Navarrin. Wspomnienia demonow i rozpadajace sie artefakty powiedzialy nam, ze jest tam uwieziony ktos potezny i niebezpieczny. Strach przed tym wiezniem sprawil, ze moi przodkowie rozerwali swoje dusze, zniszczyli wszystkie slady historii i zamkneli droge do Kir'Navarrin. Moje smiertelne wizje, tak zywe, ze sprawialy wrazenie prawdy, pokazaly mi twarz i postac wieznia - a nalezaly one do mnie. Niezglebiona tajemnica, a jednak wierzylem... obawialem sie... ze moje wizje sa prawdziwe. Jesli wiezien w fortecy stanowi zagrozenie dla ludzkich dusz, to moja przysiega Straznika, szkolenie i historia wymagaly, bym to ja stawil czola temu niebezpieczenstwu. Ale przez ostatnich osiem miesiecy sny mnie paralizowaly, a teraz najwyrazniej zaczalem popadac w szalenstwo. Rozdzial drugi Tuz po zachodzie slonca znalazlem sie wraz z Blaise'em na udeptanej drodze na ubogich przedmiesciach Karesh. W tym miescie na poludniu cesarstwa banici Yvora Lukasha pracowali w ogrodach i uczyli sie rzemiosla, czekajac, jakie beda wyniki ich rozejmu z ksieciem Derzhich.-Chcesz sie zatrzymac i umyc? - Blaise stanal przed miejscowa laznia, wilgotna i ponura szopa wybudowana wokol zrodla zadziwiajaco czystej i cieplej wody. Za miedziaka mozna bylo na pol godziny wejsc do sadzawki wylozonej popekanymi plytkami i skorzystac z recznika niepranego chyba od czasow, gdy Verdonne byla jeszcze smiertelna panna. Westchnalem, probujac zignorowac smrod harowki w polu i szalenstwa. -Byloby milo, ale musisz zaraz ruszac w droge. Dlatego tez pospieszylismy uliczka i wspielismy sie po zakurzonych drewnianych schodach na drugie pietro warsztatu slusarza. Tam usiadlem na jednym z dwoch siennikow i zaczalem jesc kwasny ser i chleb, zas Blaise przygotowal mi eliksir nasenny. Wolalem sam tego nie robic, jakby mieszkajacy we mnie demon mogl zmienic formule i uniemozliwic mi spokojny sen. Bylem czarodziejem o znacznej mocy i wojownikiem o duzym doswiadczeniu. Kiedy moj oblakany umysl chcial mordowac, nie bylo latwo temu zapobiec. Ale gdy po ataku udawalo mi sie spokojnie przespac noc, znow wracalem do siebie. Przynajmniej do nastepnego razu. -Kiedy udasz sie do Kir'Navarrin i sie tego pozbedziesz? - spytal Blaise, miazdzac kilka lisci i wrzucajac je do kubka z lyzka wina i kilkoma szczyptami bialego proszku. - Wiesz, jak ja wygladalem... belkoczacy, sliniacy sie idiota, bardziej zwierze niz czlowiek. Nawet nie moglem sam jesc, a po mniej niz dniu spedzonym tam... Na gwiazdy w niebiosach, nawet po wielu miesiacach nie umiem wyrazic roznicy. Znow byc jednoscia. Widziec wyraznie, jakby ktos wlozyl moje oczy z powrotem we wlasciwe oczodoly. Z pewnoscia ci to pomoze. Ezzarianie od urodzenia zwiazani z demonem, tacy jak Blaise, uwiezieni w swiecie ludzi, musieli dokonac straszliwego wyboru. Ich demoniczna natura pozwalala im dowolnie zmieniac postac - talent, ktorego istnienia pozostali z nas nawet sie nie domyslali. Ale po kilkunastu latach przemian ich cialom zaczynalo brakowac jakiegos podstawowego skladnika, ktory pozwalal ich umyslom zachowac stabilnosc. Nadchodzil dzien - dla niektorych wczesniej, dla innych pozniej - gdy zmieniali sie w swoja zwierzeca postac i nie byli w stanie powrocic do ludzkiego ciala. Wtedy szybko tracili inteligencje. Uwierzylem, ze Kir'Navarrin bedzie rozwiazaniem tego problemu i wlasnie dlatego - dla przyszlosci mojego dziecka i Blaise'a, bardziej niz dla czegokolwiek innego - polaczylem sie z Denasem, by otworzyc brame. Ale sam jeszcze przez nia nie przeszedlem. -Twoj problem byl czyms normalnym, naturalnym biegiem twojego zycia - odpowiedzialem. - Moj nie jest. Nie moge ryzykowac przejscia, poki nie dowiem sie, jakie ma plany ten przeklety Denas. -Demon juz jest czescia ciebie - odparl Blaise - polaczony tak, jak powinno byc. Na bogow nad nami, czlowieku, chodziles we wlasnej duszy i widziales te prawde... nie ma w tobie osobnej istoty. Piecdziesiat razy powtarzales, jak bardzo chcesz wejsc do Kir'Navarrin. Idz tam i ulecz sie, zanim zabijesz samego siebie albo kogos innego. Pociagnalem sie za wlosy, jakbym w ten sposob mogl dostarczyc troche powietrza i lekkosci swojej tepej czaszce. -On nie jest mna. Jeszcze nie. Siedzi w moim brzuchu i kreci sie, jakbym zjadl cos, co jeszcze zylo. Mysle, ze to on chce sie tam dostac. Zlocisty demon, ktory mowil o sobie Denas, i ja zrezygnowalismy z osobnego zycia dla wspolnego celu i przez kilka godzin potrzebnych, by ten cel osiagnac, dzialalismy w porozumieniu. Ale trudno byloby ocenic, ktory z nas byl temu bardziej niechetny. On przez tysiac lat cierpial na lodowatym pustkowiu, wierzac, ze moj lud zniszczyl jego lud. Mnie wyszkolono, bym wierzyl, ze demony pozeraja ludzkie dusze, gdyz nieustannie pragna zla. Ani rozsadek, ani pragmatyzm nie pomogly mi stlumic poczucia zbezczeszczenia, zepsucia i pewnosci, ze Denas tylko czeka na chwile mojej slabosci, by mnie zniewolic. Unioslem chleb z serem do ust i znow go odlozylem. Wcale nie bylem glodny. -Niezaleznie od tego, co wywoluje te wypadki, nie wolno mi sie odslonic. Jesli Denas juz teraz moze mnie doprowadzic do morderstwa, co sie stanie, kiedy zostaniemy w pelni polaczeni? Blaise podal mi gliniany kubek, a ja szybko wypilem fioletowo-szary plyn i popilem go woda, by zmyc paskudny smak. -Bedziesz tym czlowiekiem, ktorym zawsze byles. Rai-kirah dadza ci wspomnienia i pomysly, talent, moze nowe spojrzenie na swiat. Ale to nie moze byc tak proste, jak zepsucie ludzkiej duszy. Nie takiej jak twoja. - Usmiechnal sie i rzucil mi koc. - Jestes zbyt uparty. Nie bylem tego pewien. Choc odwazylem sie wejsc do krainy demonow, przejscie przez zaczarowana brame bylo ostatecznoscia - tak w kazdym razie mi powiedziano. Kiedy podejme ten krok, w pelni polacze sie z Denasem, a wszelkie bariery miedzy nami znikna. Moje wizje sugerowaly, ze w Tyrrad Nor kryje sie niebezpieczenstwo, grozace zniszczeniem swiata. Jesli nie zdolam zapanowac nad swoja reka, nad swoja dusza... Byc moze ta wlasnie okolicznosc stanowila zrodlo zagrozenia. Okresowe ataki szalenstwa mogly byc lepsze. Po krotkim czasie zaczalem odnosic wrazenie, ze moje konczyny naleza do kogos innego. Gdy zamglilo mi sie w oczach i swiat zaczal wirowac, Blaise wlozyl czarny plaszcz i zgasil swiece. -Dobrze zrobiles, ze polaczyles sie z rai-kirah. Dowiesz sie wszystkiego, co konieczne, by to rozwiklac. -Jeszcze jedno - powiedzialem sennie, gdy otworzyl drzwi. - Powiedz siostrze, ze nie zostawilismy Evana na smierc. Ja wtedy walczylem z demonami, a Ysanne... Ysanne wyslala go do ciebie. Nie chcielismy... zadne z nas nie chcialo... jego smierci. Ani przez chwile. Nigdy. -Powiem jej wszystko, Seyonne. Spij dobrze. * * * Niepokojacym skutkiem mojego stanu bylo to, ze wiekszosc ludzi Blaise'a - nawet tych kilku, ktorzy urodzili sie zlaczeni z demonem - troche sie mnie bala, a z pewnoscia wszyscy szanowali moja prywatnosc. Dlatego tez bylem zaskoczony, gdy ktos wpadl do mojej komnaty nie wiecej niz kwadrans po wyjsciu Blaise'a. Kiedy gosc niechcacy przewrocil pusty dzbanek z woda, zostalem na chwile wyrwany z otepienia. Na moja twarz padlo swiatlo.-Na cialo ducha! Dak mial racje. Nadal tu jestes. Myslalem, ze znow ruszyles z Blaise'em. Intruzem byl niski mezczyzna o okraglej twarzy. Farrol, najblizszy przyjaciel z dziecinstwa Blaise'a i jego przybrany brat. Farrol, mezczyzna niezbyt subtelny w dzialaniu i o bardzo zdecydowanych pogladach, rowniez stanowil jednosc z demonem. -Jeszcze chwila i zejde wam z drogi - wybelkotalem, pozwalajac, by opadly mi powieki. Mialem wrazenie, ze moje cialo jest mulem na dnie rzeki. -Ale to z toba chcial rozmawiac poslaniec. Powiedzial, ze to pilne. -Poslaniec? - Z trudem uchylilem bramy snu. -Powiedzial, ze przyslal go ksiaze Aleksander. Przeklety Derzhi... zachowywal sie, jakbysmy byli robactwem. Blaise wlasnie wyszedl, wiec poslalem go za nim... i za toba, jak sadzilem. -Od ksiecia? - Z trudem podnioslem sie do pozycji siedzacej. Mialem sie spotkac z Aleksandrem w dniu wiosennego zrownania dnia z noca. Ale pozniej ksiaze, dzwigajacy na ramionach ciezar cesarstwa swojego ojca, choc jeszcze nie nosil korony, przyslal wiesci, ze bedziemy musieli poczekac do letniego przesilenia. Czyli ponad dwa miesiace. Co dokladnie powiedzial? -Powiedzial, ze ma przekazac wiadomosc bezposrednio Ezzarianinowi, ktory byl niewolnikiem ksiecia, temu, ktory ma na twarzy pietno niewoli. Twierdzil, ze wiadomosc nie moze czekac i musi ja sam dostarczyc. -Niewolnik ksiecia... tak dokladnie to ujal? -Tak. To byl arogancki, dumny czlowiek. Aleksander nigdy nie okreslilby mnie mianem niewolnika. Juz nie. Nie powiedzialby tak poslancowi Derzhich, ktory powinien traktowac mnie z szacunkiem. -Opisz mi, jak wygladal, Farrolu. Jego barwy... szarfa, godlo na tarczy, mieczu albo gdzies na ubraniu... I opisz mi jego wlosy. Czy nosil warkocz? Siegnalem po kubek wody, ktory zostawil mi Blaise, i wylalem sobie jego zawartosc na glowe, by zmusic ociezaly umysl do przebudzenia. -Wygladal jak kazdy przeklety Derzhi. Uzbrojony po zeby. Jechal na pieknym gniadoszu, za ktorego Wyther i Dak byliby gotowi zabijac. Nie nosil szarfy, lecz plaszcz tef narzucony na koszule. Widnialo na nim zwierze... shengar albo kayeet. Nie wiem. Warkocz mial taki jak te wszystkie aroganckie sukinsyny. Dlugi. Jasny. Zwiazany niebieska... nie, fioletowa wstazka po lewej stronie glowy. Czemu pytasz? Czy cos sie stalo? Wcisnalem dlonie w oczy, probujac pomyslec. -Warkocz... po ktorej stronie glowy? Farrol kopnal pusty dzban z woda. -Nie wiem. Co to ma za...? -Mysl, Farrolu. Powiedziales, ze po lewej. Po ktorej stronie? Uniosl rece. -Po lewej, tak mysle... tak, po lewej. Dlatego zobaczylem kolor wstazki, bo ogien plonal po jego lewej stronie. Lewa... na duchy ciemnosci! Podnioslem sie z trudem i chwycilem Farrola za ramie. -Musimy ruszyc za nimi. Pospiesz sie. Pomoz mi sie obudzic i przynies miecz. -Co sie stalo? -To nie byl poslaniec. To namhir... skrytobojca. A Blaise prowadzil go prosto do mojego syna. * * * Nim Farrol wlal we mnie wystarczajaco duzo mocnej herbaty, bym nie spadl z konia, bylismy pol godziny za Blaise'em i skrytobojcami; namhirzy zawsze podrozowali we trzech. Gdy pedzilismy przez oswietlony ksiezycowym blaskiem las, a Farrol przemierzal zaczarowane sciezki tak samo jak Blaise, ja myslalem jedynie o tym, jak ci trzej mordercy daja upust swojej wscieklosci na Evanie, Elinor, Blaisie i Gordainie, kiedy uswiadomia sobie, ze nie zdolaja wypelnic przysiegi smierci, ktora zlozyli swojemu panu. Jesli Blaise ich nie zauwazy i nie zgubi, beda mogli podazac za nim po sciezkach czarow tak samo jak ja. A Blaise byl zmeczony i zmartwiony, zreszta nawet gdy byl wypoczety, brakowalo mu instynktu wojownika.Przez rzadki las debow i jesionow, w dol jarow zarosnietych wierzbami i olchami, przez skalisty grzbiet... Za kazdym razem droga byla odrobine inna, wystarczajaco, by nawet doswiadczony lowca nie mogl jej powtorzyc ani zauwazyc sladow wczesniejszego przejscia. Nim Farrol ostrzegawczo uniosl reke, zaczalem juz zgrzytac zebami. -Teraz juz jedziemy prosto - wyszeptal. - Kiedy przejdziesz przez ten grzbiet, znajdziesz sie z tylu domu. Jak chcesz to rozegrac? Lekko zeskoczylem z siodla i wyrwalem miecz z pochwy. -Zajdz z lewej i wejdz do domu przez zagrode dla koz. Twoim zadaniem... twoim jedynym zadaniem... jest wydostac rodzine. - Chwycilem go za noge. - Nie mysl, ze uda ci sie pokonac tych ludzi, Farrolu. Nie zdolasz tego uczynic ani ty, ani Blaise czy Gordain. Namhirzy sa doskonale wyszkoleni, a porazka jest dla nich gorsza od smierci. Sprobuje ich odciagnac. - A potem dowiem sie, co na mrok nocy tu robia. Ruszaj. Zostawilem konia na szczycie wzniesienia i zaczalem sie ostroznie skradac w dol ciemnego zbocza przez gesta kepe sosen. Kiedy znajdowalem sie w polowie drogi, w dolinie rozblysnal pomaranczowy plomien i zabrzmial krzyk bolu mezczyzny. Nastepnie rozlegl sie przerazony placz dziecka. Porzucajac ostroznosc, pobieglem. Na ziemi na granicy drzew lezala rozciagnieta postac. Blaise... a ja nie mialem nawet czasu sprawdzic, czy jeszcze zyje. Chata juz plonela, kiedy dotarlem do podstawy wzgorza, a jeden z Derzhich stal przed drzwiami z wyciagnietym mieczem. Krzyki Evana dochodzily zza mezczyzny. Na bogow nocy, nadal byl w srodku! Ale nie moglem zaatakowac straznika przy drzwiach, gdyz dwaj inni namhirzy rowniez znajdowali sie w moim polu widzenia. W cieniach przy ogniu stala mala grupka - jeden mezczyzna lezal skulony na ziemi, inny - drugi Derzhi - stojac za nim, odchylal mu glowe do tylu i trzymal noz przy jego gardle. Trzeci namhir, wysoki i chudy, z rekami splecionymi na piersi, stal przed ta dwojka, zadajac jakies pytanie. Mezczyzna na ziemi odpowiedzial ostrym przeklenstwem. Gordain umrze. Niezaleznie od tego, jaki czar bym rzucil lub jakich cudow z bronia dokonal, odleglosc miedzy nami byla zbyt wielka. Nie umialem poruszac sie tak szybko, by zatrzymac noz namhira. -Beda zyc, Gordainie! - krzyknalem, dajac Manganarczykowi jedyny mozliwy dar. Jednoczesnie rzucilem w mrok nozem, celujac w serce straznika przy drzwiach, po czym pobieglem morderczo dlugimi krokami, by wbic miecz w plecy drugiego namhira. Gdy wyrwalem ostrze z martwego Derzhiego, ujrzalem, jak Farrol wybiega z lasu w strone plonacego domu. Nie mialem innego wyboru, musialem ufac, ze zrobi to, co konieczne, gdyz trzeci skrytobojca wyciagnal miecz i mnie zaatakowal. -Sam niewolnik czarodziej! - wykrzyknal radosnie, odpowiadajac ciosem na moj cios. -Wykurzylismy cie jak glodnego kayeeta. W swojej karierze wojownika nie walczylem z wieloma ludzmi - moimi przeciwnikami byly zwykle potworne postacie demonow - lecz szybko odkrylem, ze namhir jest jednym z najlepszych w swoim zawodzie. Proste iluzje - swedzenie, odciski, pelzajace pajaki - nie zakloca koncentracji kogos takiego. Wiedzial, ze jestem czarodziejem. A przerazony placz mojego syna tak bardzo podsycal moj gniew, ze nie mialem czasu na bardziej skomplikowane i imponujace dzialania. Musialem polegac na mieczu i piesciach. Kiedys nie bylby to problem - w tym, co robilem, bylem naprawde dobry - lecz zle zaleczona rana w boku okazala sie zdradziecka. Za kazdym razem gdy unosilem miecz, mialem wrazenie, ze rozrywam sobie bok. Probowalem zmusic wojownika, by sie cofnal w strone zagrody dla koz, ale on najwyrazniej znal na pamiec rozklad gospodarstwa. Tuz przed tym, jak wpedzilem go w pulapke, uchylil sie, przetoczyl i zerwal na rowne nogi tuz za mna. Znow go przycisnalem, tym razem w strone plomieni, przeciagajac mieczem po jego piersi. Nie dosc gleboko, gdyz sie nie zawahal. Skierowal mnie bokiem w strone swiezo zaoranego pola, najwyrazniej liczac, ze nogi zapadna mi sie w miekka ziemie. Obrocilem sie i wbilem but w jego plecy. Potknal sie, ale nie przewrocil. Krzyki mojego syna zmienily sie we wrzask przerazenia, a ja wolalem nie myslec, dlaczego cien Farrola nadal krazy miedzy mna a ogniem. -Wydostan ich! - zawolalem i opuscilem miecz na ramie przeciwnika. Poplynela ciemna krew. Namhir nadal walczyl, unikal moich ciosow, kopnal mnie w kolano i uderzyl grubym drewnianym kijem w plecy. Cios sprawil, ze sie zatoczylem i jedynie rozpaczliwy unik uchronil mnie przed ostrzem miecza. Ale namhir byl czlowiekiem, a mnie szkolono do walki z demonami. Kolejnym ciosem roztrzaskalem jego bron. Wysoki Derzhi zatoczyl sie do tylu, trzymajac jedynie rekojesc i ulomek miecza. -Po mnie przyjda kolejni - warknal, gdy kopniakiem wyrzucilem zniszczony miecz z jego prawej reki i cios za ciosem przyciskalem go do ziemi. Mogl parowac jedynie kijem. - Juz nie bedziesz sie wtracal w sprawy lepszych od siebie, niewolniku. Kopnalem go w brzuch tak mocno, ze z jego ust poplynela krew, a pozniej postawilem mu but na piersi. -Kto cie przyslal? Ktory pan Hamrasch tak przejmuje sie wyzwolencem Aleksandra, ze najmuje namhirow? - Symbol wilka na jego za krwawionym plaszczu oznaczal, ze jest czlonkiem hegedu Hamrasch, jednego z dwudziestu najpotezniejszych rodow Derzhich. -Wszyscy moi panowie... kazdy z nich. - Zakaszlal i usmiechnal sie, szczerzac okrwawione zeby. - Zalosny Aleksander nigdy nie bedzie rzadzil cesarstwem. -Wszyscy... - Calkowita pewnosc w jego glosie mna wstrzasnela. Gdyby kazdy z panow hegedu bral udzial w skrytobojstwie... Pochylilem sie i wykrecilem jego zakrwawione ramie, a moj glos brzmial szorstko ze strachu i wscieklosci. - Powiedz mi, namhirze, czy wypowiedzieli kanavar? Nie skrzywil sie ani mi nie odpowiedzial. Tylko smial sie, az zaczal sie krztusic krwawa slina. Moja dlon opadla, podnioslem sie powoli. Kanavar... przysiega tak gleboka, tak przerazajaca, tak powazna, ze kazdy mezczyzna, kobieta i dziecko z calego hegedu Derzhich poswieciliby swoje zycie, by jej dotrzymac. Hamraschi byli gotowi poswiecic istnienie swojego rodu dla zniszczenia Aleksandra. Namhir cofnal sie niezgrabnie przez pole. -Ty rowniez zginiesz, niewolniku - wychrypial. - I wszyscy, ktorzy udziela ci schronienia... Unioslem miecz, by go wykonczyc, lecz migoczacy blask ognia zwiodl moje oczy, a moj umysl koncentrowal sie na jego slowach, wiec nie zauwazylem ruchu jego lewej reki. Kij wbil mi sie mocno w prawy bok. Stracilem oddech. W moim polu widzenia pojawily sie czerwone pasma, a bok przepelnil paralizujacy bol. Prawe ramie zwislo bezwladnie, a miecz wypadl ze zdretwialej dloni. Kolejny cios, tym razem w kostke. Ledwie go zauwazylem, gdyz rozpaczliwie probowalem zlapac oddech. Zgiety w pol, zatoczylem sie do tylu, szukajac upuszczonej broni. Glowa w gore, glupcze. Nastepny cios zmiazdzy ci czaszke. Namhir i tak byl trupem. Rany, jakie mu zadalem, doprowadza do tego, nawet jesli ja nie przezyje najblizszych chwil. Ale na jego nieszczescie - i moje - potknalem sie o cialo Gordaina i zobaczylem, co zrobili dobremu Manganarczykowi. Poderzneli mu gardlo, jak sie spodziewalem, ale wczesniej... nim przybylem... obcieli mu obie dlonie i przypalili kikuty, by nie umarl zbyt szybko. Niewyobrazalna groza dla kazdego, ale dla czlowieka, ktory juz musial zyc bez jednej nogi... -Skomlal jak kobieta - zabrzmial szorstki szept. - Myslalem, ze Manganarczycy sa twardsi. W moich zylach plynela ciemnosc. Pozostalosci szalenstwa tego dnia sie podniosly, i zapomnialem o kanavarze, zapomnialem o Gordainie i Aleksandrze, Blaisie i moim dziecku, zapomnialem o wszystkim. Jakims sposobem udalo mi sie znow podniesc miecz, ale nie zabilem namhira szybko. Ciosami precyzyjnymi jak ciecia jubilera szlifujacego klejnot i tak poteznymi, ze drzaly od nich moje wlasne kosci, odcialem prawa reke wrzeszczacego Derzhiego... i lewa... a pozniej cala reszte, kawalek po kawalku, az nie pozostalo juz nic. Rozdzial trzeci Stalem, zgiety z bolu w boku, i dyszalem ciezko. Nie wiedzialem, co teraz robic, ani nie przypominalem sobie, dlaczego cisza wydawala mi sie taka dziwna. Kiedy na moim ramieniu spoczela ciezka reka, niemal wyskoczylem ze skory.-Chlopiec jest caly, Seyonne. I Elinor tez. Sa bezpieczni. Wpatrywalem sie tepo w blada twarz Blaise'a. Na skroni mial potworny fioletowy siniec, a nawet jego szczera troska nie do konca ukrywala obrzydzenie. Moje dlonie byly umazane krwia, a ubranie przesiakniete i pokryte kawalkami miesa i wnetrznosci. To, co lezalo przede mna na ziemi, juz nie przypominalo czlowieka. Upuscilem miecz i opadlem na kolana, przyciskajac zakrwawiona dlon do ust. -Jestes ranny? Potrzasnalem glowa. Nie ranny. Zarazony. Jaskrawopomaranczowe plomienie juz dogasaly. Jedynie wyciagniety kamienny palec pieca i komina pozostal w miejscu, gdzie kiedys na krawedzi lasu byl dom. Niedaleko od niego stala Elinor, mocno przyciskajac czarna glowke Evana do szyi, tlumiac jego placz i nie pozwalajac mu ogladac rzezi. -Przepraszam - wyszeptalem. Choc mowilem do kobiety o zacietej twarzy i swojego placzacego syna, nie mogli mnie uslyszec. - Tak mi przykro. -Uratowales im zycie. - Nawet najblizszy z przyjaciol nie brzmial przekonujaco. Nie tej nocy. Trzeba przyznac Blaise'owi, ze nie cofnal sie ani nie uciekl. -Zabierz mnie z dala od nich - poprosilem. - Nigdy wiecej mnie do nich nie dopuszczaj. -Wkrotce. Na razie musza wrocic z nami. Nie moga tu zostac bez Gordaina. - Okryl moje ramiona plaszczem. Dym wirowal na nocnym wietrze, zaslaniajac gwiazdy i dziwnie spokojna doline. Plomienie skradaly sie w strone ogrodzenia i drzew pokrytych swiezym lisciem, lecz wilgoc je gasila. Farrol probowal powstrzymac Elinor, by nie podeszla do ciala Gordaina i tego czegos, co lezalo obok. Jego okragla twarz byla czarna od sadzy, koszula zweglona, a sposob, w jaki trzymal rece, swiadczyl, ze je poparzyl. -Powiedz mi, kim byli, Seyonne. Jakie jeszcze niebezpieczenstwa na nas czyhaja? Blaise ostroznie podniosl moj brudny miecz, sprobowal go troche oczyscic i schowal do pochwy. Pozniej pomogl mi sie podniesc i odciagnal od zmarlych. Gdy my sie cofalismy, Elinor odepchnela Farrola i uklekla na zakrwawionej ziemi obok Gordaina, wciaz trzymajac dziecko w ramionach. Nie krzyknela ani nie zaczela plakac na widok okaleczonego ciala meza, tylko delikatnie dotknela jego ramienia i pewna reka zamknela mu powieki. Kiedy w koncu sie podniosla, omiotla spojrzeniem otaczajace ja slady rzezi i spojrzala na mnie. Wpatrywala sie we mnie, jakby nie potrafila pojac, ze istoty takie jak namhirzy i ja moga dzielic te sama ziemie, a co gorsza te sama krew, co ci, ktorych kochala. Mocniej przytulila jeczace dziecko, odwrocila sie i ruszyla wraz z Farrolem w glab lasu. -To byli zabojcy - powiedzialem. - Przyslani przez wrogow Aleksandra. - Szczelniej otulilem sie plaszczem, jakby welna mogla ogrzac chlodna noc. - Wiedzieli, gdzie mnie szukac. - Juz to samo w sobie bylo ponura zagadka, gdyz sadzilem, ze tylko Aleksander i moja przyjaciolka Fiona znaja te tajemnice, a zadne z nich z wlasnej woli by jej nie wyjawilo. -Ale dlaczego? Co takiego... -Zabojca powiedzial, ze na Aleksandrze spoczywa kanavar... przysiega hegedu... ze nigdy nie bedzie rzadzic cesarstwem. Zlozyla ja rodzina Hamraschich. Moze inne hegedy rowniez. Tego nie wiem. - Wydawalo mi sie, ze gwiazdy stracily blask, a smierc w mojej duszy rozlala sie na caly wszechswiat. Byl tylko jeden sposob, by ktokolwiek powstrzymal Aleksandra przed odziedziczeniem tronu ojca. - Zabija go. - Nadzieja swiata. Przyjaciel, ktory dzielil ze mna dusze. Tak nieprawdopodobny brat. Ta swiadomosc byla tak bolesna, a wydarzenia tej nocy tak niepokojace, ze nie moglem myslec. -To w takim razie czemu probuja zabic ciebie? Potrzasnalem glowa. To nie mialo sensu. W ciagu ostatnich trzech lat widzialem ksiecia tylko kilka razy. -Ale jesli chca mojej smierci, nie zatrzymaja sie. Nie wiem, jak mnie znalezli, ale kiedy ci nie wroca, przysla kolejnych. Opuszcze Karesh, ale i tak... -Bedziemy musieli sie ukryc. Juz to robilismy. Chodzmy. * * * Opuscilem Karesh, nim Blaise zdazyl wyciagnac wszystkich swoich ludzi z lozek. Wepchnalem swoj zalosny dobytek do plociennej torby, a do kieszeni plaszcza wrzucilem kilka zenarow, jakie zarobilem czytajac i piszac dla miejscowych kupcow. Nie umiejac stanac przed tymi, ktorzy wkrotce dowiedza sie o moim okrucienstwie, pozegnalem sie tylko z Blaise'em. -Ustalmy jakis sposob, zebym mogl cie odnalezc - powiedzial, gdy wlozylem zapasowa koszule, otoczylem sie plaszczem i podalem mu skorzana sakiewke z reszta moich zarobkow, by przekazal je Evanowi i Elinor. - Nigdy nie otwieralem bramy do Kir'Navarrin bez twojej pomocy. A jesli ktorys z pozostalych bedzie musial przejsc, ja zas nie zdolam odnalezc drogi? -Nauczylem wszystkiego Fione. Nie jest zlaczona z demonem, wiec sama nie moze otworzyc drogi, ale przypomni ci wszystko, o czym zapomniales, i pomoze ci uzyc mocy. - Moja gorliwa mloda przyjaciolka wyruszyla kopac w ruinach, by odnalezc pozostalosci ezzarianskiej historii. -On cie potrzebuje, Seyonne. Zapewnie mu bezpieczenstwo, ale... -Nie potrzebuje kogos, kto jest zdolny uczynic to, co ja dzis w nocy. -Wiesz, ze tak nie jest. Znajdziesz odpowiedz. To choroba. To nie ty. I uratowales im zycie, jak wczesniej wielu innym. - Razem zeszlismy po schodach i wyszlismy na uliczke, gdzie czekal na mnie kon przywiazany do slupa. Za ciemnymi murami zaczely blyskac swiatla, niczym swietliki wyploszone z trawy. - Powinienem wiedziec, jak cie odnalezc. -Musze ostrzec Aleksandra - rzucilem, przypinajac bagaz do siodla. - Powiem mu o kanavarze i odejde, nim znow oszaleje. Kiedy zdecyduje, gdzie sie udac, przesle wiadomosc tutejszemu slusarzowi. -A jesli bedziesz mnie potrzebowal... -Nic mi nie mow! - Odwiazalem konia i wspialem sie na siodlo. Przymus odejscia dodawal sil moim zmeczonym konczynom. Obowiazkiem Straznika bylo chronic swiat przed zlem. Ja nawet nie potrafilem ochronic swojego dziecka przed samym soba. Ale Blaise nie pozwolil mi odjechac. -Jesli bedziesz mnie potrzebowal, zostaw wiadomosc w swiatyni Dolgara w Yayapolu. Powiedz mi, gdzie jestes, a ja do ciebie przyjde. Obiecuje ci, ze nie zdradze, gdzie sa inni, o ile nie uznam cie za zdrowego. Przytrzymywal mojego konia, poki nie pokiwalem glowa. - Zawdzieczam ci wiecej niz zycie, Seyonne. Chocbys byl w lochach Kir'Vagonoth, przyjde. Taka przyjazn nie wymagala odpowiedzi. Uscisnalem jego reke i odjechalem. * * * Czerwone palce switu wlasnie dotykaly nieba, kiedy po raz pierwszy zobaczylem iglice Zhagadu wznoszace sie z cieni morza wydm. Perla Azhakstanu. Siedziba cesarskiej wladzy, od kiedy jeden z przodkow Aleksandra uznal, ze jest zbyt wielki na pustynne krolestwo, i postanowil nagiac swiat do swoich kaprysow. Przez piec setek lat Derzhi udowadniali, ze potrafia zabijac, niewolic, palic, glodzic lub okaleczac kazdego, kto nie pasowal do ich wspanialego wzoru. Ich cesarstwo wypelnial niepewny dobrobyt oparty na drogach i handlu, wsparty na skalach tyranii i strachu, a utrzymywany w jednosci lancuchami niewolnictwa.Dlaczego powtarzalem, ze jeden zarozumialy ksiaze zmieni ponury krajobraz takiego swiata? Jakiz bylem arogancki, by ufac, ze blask, ktory widzialem w Aleksandrze, stanowi odpowiedz bogow na brutalnosc swiata? Ale wierzylem w to. Kiedy Aleksander kupil mnie na targu niewolnikow w Capharnie, z rezygnacja spodziewalem sie smierci w niewoli, pozbawiony nadziei i wiary po tym, jak pol zycia spedzilem w ponizeniu. Kiedy zobaczylem w nim feadnach, przeklalem swoja przysiege Straznika, ktora kazala mi chronic mego okrutnego i aroganckiego pana. Lecz nasza wspolna podroz zmienila nas obu. Dzielilem sile Aleksandra i napoilem swoja dusze u studni jego ducha. Byl nasza nadzieja. Nie moglem pozwolic, by zginal w jakims plemiennym konflikcie. Pociagnalem za wodze i ruszylem w dol kamienistego zbocza w strone zlocistych kopul migoczacych w blasku slonca. * * * Wyjatkowo wielu podroznych wedrowalo szeroka, brukowana droga od podroznej studni w Taine Amar do zewnetrznych bram krolewskiego miasta, stanowiaca ostatnia lige Cesarskiej Drogi rozciagajacej sie z Zhagadu na wschod i zachod po krawedzie cesarstwa. Mozna by pomyslec, ze to czas na Dar Heged, odbywajace sie dwa razy do roku spotkanie rodow Derzhich, ktore mogly wtedy przedstawic swoje skargi cesarzowi. Srodek drogi zajmowaly oddzialy ponurych wojownikow eskortujacych w strone miasta pieknie odzianych panow, zmuszajac wszystkich pozostalych do poruszania sie po krawedzi traktu. Wydawalo sie, ze procz nich wszyscy inni tego dnia opuszczaja Zhagad - potezne kupieckie karawany sunely wielkie niczym ruchome miasta, konie i chastou natezaly sie pod batem woznicow. Dziwne, ze tak wielu wyjezdzalo z miasta przed wieczornym targiem. Rzadko widzialem grupki ludzi dyskutujacych na poboczu drogi i przeszkadzajacych pasterzom, ktorzy pokrzykiwali na stada koz. Spieszacy sie podrozni biczem okladali zebrakow czepiajacych sie ich strzemion. Zgielk krzykow i uderzen kopyt, stukania kol, brzeku uderzajacych o siebie kociolkow, trzasku batow i beczenia zwierzat byl ogluszajacy. Nienawidzilem miast, a halas, smrod i tlumy tego zanieczyscily nawet pustynie. Minely trzy tygodnie pelne niepewnosci, nim dotarlem do Zhagadu. Samotnie podrozowalem przez surowa pustynie, wdzieczny za dobrze wyszkolony wzrok, ktory pozwalal mi bezpiecznie jechac w nocy i unikac zbojow i slonca. Kiedy oddalilem sie od Karesh, zaczelo mi brakowac Blaise'a. Z jego pomoca moglbym przebyc te odleglosc w jeden dzien. Ale on musial zapewnic bezpieczenstwo swoim ludziom, a ja nie moglem go zatrzymac nawet dla Aleksandra. Oddalbym wiele, zeby zmienic swiat, ale nie swojego syna. Nie jego. Mialem nadzieje, ze polaczenie z Denasem pozwoli mi podazac po magicznych sciezkach tak, jak to robil Blaise, ale jeszcze sie tego nie nauczylem. Blaise sugerowal, ze to moja wina. -Musisz opuscic materialne granice - mowil, kiedy narzekalem na swoja nieudolnosc. - Ale ty nie chcesz tego zrobic. Tak samo jest z twoim przeobrazeniem; dlatego masz takie klopoty z przemiana, ze zbyt mocno trzymasz sie samego siebie. Blaise nie zdobyl wielkiego wyksztalcenia, ale widzial jasno. Teraz gdy polaczylem sie z Denasem, moglbym sie zmienic w kazdej chwili, przeobrazajac sie w orla, chastou czy kayeeta, najszybszego biegacza na swiecie. Ale w przeciwienstwie do Blaise'a i jego towarzyszy bylo to dla mnie niewyobrazalnie trudne. Moze Blaise mial racje i wynikalo to z mojej niecheci do utraty panowania nad soba. A moze to dlatego, ze to, co sobie zrobilem -dzielilem cialo i dusze z rai-kirah, ktory nie byl ze mna spokrewniony - nie nadalo swiatu wlasciwego porzadku. W pierwszych dniach po tym, jak wrocilem do siebie, Blaise przekonal mnie, ze powinienem opuscic magiczne bariery, ktore zbudowalem, by oddzielic sie od demona. Powiedzial, ze lepiej porozmawiac z Denasem, uczyc sie od niego. Wiedza i zrozumienie z pewnoscia ulatwia nam wspolistnienie. Rai-kirah nie odezwal sie ani razu. Zaczalem sie zastanawiac, czy smierc, o ktora sie otarlem, przypadkiem go nie zniszczyla, a jego gniew byl jedynym, co po nim zostalo, niczym cichnace grzmoty po odejsciu burzy. Ale pozniej zaczalem atakowac ludzi i szybko odbudowalem bariery. Zajety rozmyslaniami, przepychalem konia przez tlum, korzystajac z obecnosci duzej grupy wycinajacej sobie sciezke do bram. Pieciu wojownikow jechalo klinem, otwierajac droge dla bogato odzianego arystokraty. Za nim galopowaly dwie kolumny zolnierzy, chroniac obciazone juczne zwierzeta. Zolnierze nalezeli do rodziny Hamraschich, bylo tez wsrod nich kilku ciemnoskorych thridzkich najemnikow, lecz szlachcic nie nosil zlotego plaszcza tef i wilka, godla rodu Hamrasch. Nie widzialem jego symbolu rodowego. -Oczysccie droge z tego smiecia - rozkazal pan, wiotki mezczyzna o cienkim blond warkoczu. - Porabcie ich, jesli sie nie odsuna. Grupa zatrzymala sie z winy kilku karawan, ktore probowaly wykorzystac te sama przestrzen do przepchniecia obciazonych san ciagnietych przez niewolnikow. Arystokrata wyjal z cylindra przytroczonego do siodla dluga na ramie laske z wypolerowanego drewna i uderzyl nia niewolnika, ktory upadl na kolana, gdy jego sanie zaczepily o kolo wozu jadacego w przeciwnym kierunku. Niewolnik krzyknal i przewrocil sie do tylu, a na jego czole pojawila sie krew. Zaplatal sie w skorzana uprzaz i jeszcze bardziej przekrecil sanie, a ich zle przywiazana zawartosc wysypala sie na droge. Oddzialy arystokraty wyciagnely miecze i zaczely zmuszac innych podroznych do usuniecia sie na bok. Czekajac na otwarcie drogi, dostojnik Derzhich jezdzil wokol niewolnika. Za kazdym razem gdy zaplatany mezczyzna probowal wstac i sie uwolnic, pan ze spokojna twarza uderzal go, rozmyslnie i mocno - w twarz, w lokcie, w ramiona otarte przez skorzana uprzaz. Z kazdym ciosem czulem bol w kosciach. Po latach takiego bezmyslnego okrucienstwa moje plecy nosily slady blizn i choc pamietalem o niebezpieczenstwie i naglacym pospiechu, nie potrafilem odejsc. Zeskoczylem z siodla, przywiazalem konia do porzuconego wozu kotlarza i przepchnalem sie przez tlum. Kulac sie, pochylajac glowe i wykorzystujac oslone w postaci przewroconych san, chwycilem splatana uprzaz i rozerwalem ja jednym zakleciem. Chwyciwszy zakrwawiona reke mezczyzny, pomoglem mu wstac. Gdy mu sie to udalo, wycofalem sie w tlum. -Tas vyetto - powiedzial zasapany glos zza san. Nie ma za co, pomyslalem. Bylem juz zbyt daleko, by mnie uslyszal. Gdybym tylko mogl zrobic wiecej. Zostawilbym mu swoj noz, ale jego nadzorcy byli zbyt blisko. Gdyby zostal schwytany z bronia, stracilby reke albo oko. Nie zobaczylem twarzy niewolnika, ale starannie przyjrzalem sie Derzhiemu, ktory juz wrocil pomiedzy swoich straznikow i jechal spokojnie w strone bram. Mial jakies piecdziesiat piec lat, byl wysoki i siedzial wyprostowany w siodle. Kobiety pewnie uwazaly go za atrakcyjnego mezczyzne, przystojnego jak na swoj wiek, bez blizn pozostawionych przez walki i zywioly. Ale ja uznalem jego delikatna twarz za zdeprawowana - szerokie czolo za puste, pelne wargi za zarloczne, a okragle oczy osadzone blisko waskiego nosa za pozbawione ludzkiego wspolczucia. A moze widzialem tylko bezmyslne okrucienstwo jego dloni i brak wyrazu na tej atrakcyjnej twarzy, gdy z nudow bil do krwi czlowieka, czekajac, az bedzie mogl ruszyc dalej. Gdy przepychalem sie przez tlum w strone swojego konia czekajacego cierpliwie przy wozie kotlarza, poczulem na plecach lekki dotyk. Obrocilem sie gwaltownie. Nikogo. Ale daleko po drugiej stronie tlumu stala kobieta i wpatrywala sie we mnie, a jej ciemne oczy byly tak przenikliwe, ze moglbym sie zalozyc, iz widziala blizny pod moja koszula. Jej suknia i welon byly jaskrawozielone. Wsrod morza brazow i szarosci wyrozniala sie niczym ped swiezej trawy na pustyni. Miedzy nami znalazla sie grupa jezdzcow, a ja wspialem sie na siodlo i ruszylem dalej. Nie chcialem, zeby ktokolwiek mnie zauwazyl. Dotarlem do zewnetrznych bram nadal zaniepokojony tym incydentem i pewien, ze powinienem byl zrobic wiecej, choc przeciez wiedzialem, ze moglbym wykorzystac kazda odrobine swojej mocy i umiejetnosci, a i tak nic by to nie zmienilo. I ja, i niewolnik skonczylibysmy martwi. -Zatrzymaj sie! Tak, ty. Zlaz z tego wora kosci. Podejdz tu i pozwol, bym ci sie przyjrzal. - Konny Derzhi, ktory patrolowal tlumy zebrakow, podroznych i zwierzat przy zewnetrznej bramie Zhagadu, machnal wlocznia w moja strone. Glupi. Glupi. Rozproszony wypadkiem z niewolnikiem, zapomnialem ukryc ezzarianskie rysy, gdy zblizalem sie do bram. Aleksander zniosl prawo nakazujace niewolenia Ezzarian, lecz czlonkowie mojego ludu nadal zwracali na siebie uwage zolnierzy, a pietna wypalone na twarzy i lewym ramieniu zawsze beda mnie zdradzac. Straznik bramy sie zblizyl, a ludzie zaczeli sie cofac, otwierajac mu droge. Pomacalem pod koszula w poszukiwaniu skorzanej paczuszki. Ufajac, ze papier Aleksandra wystarczy tak samo, jak w przeszlosci, zsiadlem z konia i podszedlem do straznika. Podobnie jak wszyscy straznicy Derzhich w Zhagadzie, tak i on chodzil bez koszuli ze wzgledu na goraco, ukazujac potezne, brazowe ramiona, jedno przeciete paskudna blizna. -Zakor! Tutaj! - zawolal do jednego ze swoich towarzyszy. - Chyba znalazlem uciekiniera. Czubek wloczni straznika dotknal mojej szyi, zmuszajac mnie, bym obrocil glowe i ukazal mu sokola i lwa wypalone na moim policzku w dniu, w ktorym sprzedano mnie Aleksandrowi. Derzhi usmiechnal sie i oblizal wargi, bez watpienia nie mogac sie doczekac przyjemnosci odrabania stopy uciekiniera i nagrody za przekazanie mnie cesarskiemu nadzorcy niewolnikow. Z trudem panujac nad wsciekloscia, jaka wywolala we mnie jego zadza krwi - i sciskajaca w zoladku niepewnoscia, ktora nie znikla przez te wszystkie lata od mojego uwolnienia - podnioslem prawa reke i chwycilem za drzewce wloczni, odsuwajac ja od gardla. Lewa reka wyciagnalem wytarty pergamin, upewniajac sie, ze cesarska pieczen jest dobrze widoczna. Moj glos pozostal spokojny. -Tak nie jest, panie. Jestem wolnym czlowiekiem z rozkazu ksiecia krwi. Znajdzcie skrybe, by wam to odczytal. Poznacie konsekwencje grozace tym, ktorzy mnie zatrzymaja. Straznik zmruzyl oczy i wpatrzyl sie w pergamin. -Ksiaze krwi... - Wzruszyl nagimi ramionami i wyrwal wlocznie z mojego chwytu, a jej czubkiem stuknal w pismo. - ...Chyba nadal nim jest. I na razie jego pieczec cie wybawi, lecz od jutrzejszego wieczora nie radze ci na niej polegac. Dwadziescia bedzie mialo cos do powiedzenia w tej kwestii. - Splunal na zakurzone kamienie i obrocil konia. W ciagu jednego uderzenia serca goraczkowe wedrowki tlumow nabraly nowego, zlowrogiego znaczenia: potajemne rozmowy, spieszace sie oddzialy, krzyki. Zza murow dochodzily ciagle jeki, ktore draznily uszy niczym dzwiek stali na szkle. Na kamiennych wiezach, gdzie czerwone flagi z lwem Derzhich wisialy wiotko w goracym powietrzu, czegos brakowalo - zlotych flag ze srebrnym sokolem, ktore zawsze wisialy obok zlotych flag rodu Denischkar, rodu Aleksandra. W ich miejscu widnialy jednobarwne czerwone flagi. Wszedzie jednobarwne czerwone flagi... flagi zalobne... slodka Verdonne! Przebilem sie przez tlum zebrakow i podazylem za konnym Derzhim. -Prosze, panie, powiedzcie mi, co sie stalo. Bylem gleboko na pustyni i nie slyszalem. Obejrzal sie przez pobliznione ramie i parsknal. -W takim razie jestes jedynym czlowiekiem w calym cesarstwie. Cesarz zginal od ciosu skrytobojcy. Dwadziescia rodow zbiera sie, by zajac sie sprawa sukcesji. - Mezczyzna wbil wlocznie w moj dowod wyzwolenia, ktory upadl na kamienie, i podal mi go z powrotem. -Slyszalem, ze zrobil to sam ksiaze Aleksander. Rozdzial czwarty Aleksander nie umarl. Krazaca po ulicach opowiesc, ze morderca cesarza - a raczej to, co z niego pozostalo - zostal powieszony na rynku, zmrozila mi serce. Ale to byl frythyjski niewolnik, ktorego znaleziono kleczacego na wielkim lozu cesarza, skapanego w krolewskiej krwi; teraz nieszczesnik karmil sepy w sercu Zhagadu.Frythia pewnie juz plonela. Wkrotce z malego, lecz godnego krolestwa w gorach nie pozostanie nic - zadna budowla, zaden przedmiot, zadne zwierze i z pewnoscia zaden czlowiek, w ktorym mozna sie dopatrzyc choc kropli frythyjskiej krwi. Ale to wszystko mieszkancow Zhagadu nie obchodzilo. Wszyscy mezczyzni i kobiety byli przekonani, ze niewolnik jedynie wykonywal polecenia Aleksandra. Z pewnoscia ci, ktorzy gapili sie na ponure szczatki zdrajcy, nie mieli watpliwosci, kogo za to winic...nie mogl sie doczekac, az bogowie go ukoronuja... slyszalem, ze sie klocili... padly grozby... Nie wystarczylo mu, ze ojciec pozwolil mu rzadzic... cesarz byl gotow odwolac jego namaszczenie... zaczynalem sadzic, ze wreszcie osiagnal dojrzalosc... Zadnych plotek o kanavarze, zadnych przypuszczen krazacych wsrod ludzi, ze moze Aleksander nie byl strzala, tylko celem. Najdoskonalsi cesarscy kaci wyciagneli z zabojcy tylko jedno slowo, tak twierdzili obserwatorzy. "Aleksander". Po siedmiu godzinach musieli przestac, gdyz inaczej niewolnik nie zdolalby odpowiednio glosno krzyczec, gdy go patroszono i cwiartowano na rynku. Musialem poleciec do cesarskiego palacu w Zhagadzie. By wejsc do otoczonego murem wewnetrznego kregu cesarskiego miasta, trzeba bylo miec derzhyjskiego opiekuna, a ja watpilem, by udalo mi sie skontaktowac z Aleksandrem. Mimo mej niecheci wobec obcych pragnien i uczucia niepewnosci, gdy szkolone przez trzydziesci osiem lat zmysly doznawaly przemiany, musialem przyznac, ze ptasia postac bywala uzyteczna. Dlatego tez ukrylem sie w pustej niszy - dusznym, obskurnym miejscu na koncu uliczki pelnej zebrakow - i rozpoczalem przemiane. Uspokoj sie, glupcze, myslalem. Znajdz go, ostrzez i odejdz, nim go zabijesz. Jak zwykle stworzylem w glowie ksztalt swoich pragnien, wezwalem melydde z glebi swej istoty i probowalem wyjsc poza fizyczne ograniczenia ciala. Przemiana powinna byc latwa - proste polaczenie moich konczyn i torsu z obrazem w umysle, dreszcz, gdy oddawalem cieplo, co bylo naturalnym efektem przemiany w mniejsza postac, przystosowanie kata spojrzenia i wrazliwosci wzroku i sluchu. A pozniej fala przyjemnosci, gdy dotykalem najprawdziwszej natury swojego ludu. Tak wlasnie Blaise i Farrol, i wszyscy im podobni, doznawali przemiany. Tak i ja sie czulem, gdy Denas i ja zerwalismy sie do lotu w burzliwej demonicznej krainie Kir'Vagonoth. Ale tego goracego ranka mialem wrazenie, jakby moje kosci pekaly, a oczy wypadaly z oczodolow, jakby obdzieral mnie ze skory kat Derzhich. Trzy szczury pospiesznie zagrzebaly sie w stertach odpadkow, a ja opadlem z jekiem na kolana i zmusilem sie do przybrania postaci ptaka. Milczacy demon kryl sie we mnie niczym robak w srodku dojrzalego owocu. * * * Cesarski palac wypelniala zlowieszcza cisza. Po jego wdziecznych kruzgankach i olbrzymich salach powinni krazyc obleczeni w zloto szambelani i odziane w skore grupy mysliwych, tlumy sluzacych i niewolnikow, wojownicy w bieli przybyli prosto z pustyni, zarzadcy i skrybowie z plecami zgarbionymi od ciezaru zarzadzania poteznym cesarstwem, platnerze i krawcy, muzycy i kaplani, piekne kobiety odziane w jedwabne szaty. Ale tego ranka, gdy frunalem przez dziedzince i cieniste altanki, siadalem na balustradach, podsluchiwalem przy oknach i drzwiach, widzialem tylko kilku przestraszonych niewolnikow zmywajacych slady butow na posadzce. Wszyscy mieli since i slady krwi na twarzach lub ramionach. Zdenerwowani nadzorcy maja ciezka reke.W katach zbieraly sie nieduze grupki dworzan i szeptaly, a wydany przez nie wyrok zgodny byl z osadem ulicy. Niewolnik nigdy by czegos takiego sam nie dokonal. Ktos odciagnal straznikow cesarza i wszechobecnych dworzan. Ktos zostawil sztylet w sypialni wladcy, gdzie wszelka bron byla zakazana, i powiedzial niewolnikowi, gdzie go znalezc. Ktos potezny, kto skorzystalby na tej smierci, a bylo przeciez jasne, kto korzystal najbardziej - ten sam, kto dwa dni wczesniej zostal wezwany, by odpowiedziec na zarzut spisku. Ten sam, z ktorego powodu cesarz dostal ataku szalu, gdy spotkal sie z nim przed posilkiem poprzedniego wieczora. Ten sam, ktory nie chcial siasc przy stole ojca zaledwie kilka godzin przed zbrodnia. Lopot moich skrzydel szybko uciszal te szepty. Sokol byl symbolem cesarskiego rodu Denischkar i ci, ktorzy mnie zauwazali, spogladali w niebo nade mna, jakby spodziewali sie, ze za mna pojawi sie sam Athos i wyda wyrok na zbrodniarza odpowiedzialnego za najohydniejsza ze zbrodni - krolobojstwo, zabicie ziemskiego glosu samego boga. Znalazlem Aleksandra w Sali Athosa, poswieconej bogu slonca poteznej swiatyni o sklepieniu wspartym na kolumnach, wybudowanej w sercu palacowych ogrodow. Kopula byla pokryta zlotem od wewnatrz i na zewnatrz i przecieta szczelinami i oknami w taki sposob, ze przez cala droge slonca na niebosklonie sloneczne promienie padajace na posadzke wygladaly niczym delikatna koronka. Grube kamienne mury utrzymywaly chlod nocy, a wysokie okna i szerokie drzwi wpuszczaly powietrze. Usiadlem na jednej ze szczelin w kopule. Daleko pode mna rozposcierala sie posadzka z blyszczacego bialego marmuru, wykladanego wzorami z malachitu. Na niej lezaly dwa ciala, jedno okryte zlotem, a jedno czerwienia, oba zupelnie nieruchome. Jak gdyby promienie Athosa nie wystarczaly do rozswietlenia dnia, te dwojke otaczal tysiac plonacych lamp ze zlota i srebra, ustawionych na posadzce, zawieszonych na podtrzymujacych sklepienie kolumnach lub wiszacych na lancuchach. Wsrod lamp znajdowaly sie trojnogi, na ktorych palily sie slodkie ziola i kadzidlo, a ich szarozielony dym zaslanial polaczony blask poranka i migoczacych plomieni. W wielkich hakowatych wejsciach otwierajacych sie na cesarskie ogrody stali straznicy, ich nagie plecy byly wyprostowane, a wlocznie skrzyzowane. Panowala calkowita cisza. Z sercem sokola walacym w piersi, opadlem w strone dwoch nieruchomych postaci i przyjrzalem sie im uwazniej. Instynkt drapieznika podpowiedzial mi, ze tylko jedna z nich nie zyla. Ivan zha Denischkar, ten w zlocie. Lezal na zlotych marach, ktorych rogi podtrzymywaly cztery stojace lwy o ametystowych oczach, a okrywala go tkanina ze zlotej nici ozdobiona srebrnym sokolem. Przerzucony przez prawe ramie dlugi siwy warkocz nie byl niczym zdobiony, a wspanialej roboty miecz, prosty i noszacy slady dlugiego uzywania, lezal plasko na ciele mezczyzny, rekojescia na piersi. Aleksander spoczywal twarza do ziemi na kamiennej posadzce, prostopadle do ciala ojca. Ramiona rozlozyl po obu bokach, a szkarlatna zalobna szata rozposcierala sie miedzy nimi niczym piora martwego ptaka. Dlugi rudy warkocz - zewnetrzna oznaka doroslosci wojownika Derzhich - zostal sciety, a pozostale rude wlosy ledwo dotykaly ziemi, niczym nierowna zaslona majaca ukryc osobista zalobe. Usadowilem sie na ziemi w poblizu mar, za olbrzymia brazowa rzezba przedstawiajaca rumaka slonecznego boga. Ukryty przed ludzkim wzrokiem przez potezny postument znow przybralem ludzka postac. Ponownie zabralo mi to stanowczo zbyt wiele czasu, a pozniej niemal padlem na ziemie i bylem spocony tak, jakbym przebiegl dziesiec mil. Moje zmysly przepelniala won aromatycznego dymu i perfum, a po powrocie do wlasnego wzroku i sluchu mialem wrazenie, jakby ktos nalozyl mi klapki na oczy i wepchnal welne do uszu. Oparlem sie o marmurowy blok i czekalem, probujac otrzasnac sie z niepokoju wywolanego przemiana. Ksiaze nie poruszyl sie od chwili, gdy zobaczylem go po raz pierwszy. Jak oplakiwal swojego zimnego i bezlitosnego ojca? Ojca, ktory spelnial kazdy jego chlopiecy kaprys, a pozniej oddal go na wychowanie surowemu wujowi. Ojca, ktory skazal swojego jedynego syna na smierc, gdy Aleksander nie mogl udowodnic, ze nie jest winien smierci wuja, i ktory dal mu tylko jeden uscisk, kiedy prawda w koncu wyszla na jaw i topor kata nie opadl. Ojca, ktory nie potrafil dluzej znosic ciezaru wladzy po tym, jak otarl sie o katastrofe, i zlozyl odpowiedzialnosc za losy cesarstwa na ramionach mlodzienca, ktory nie zdazyl jeszcze poznac siebie samego. Ten dzien bedzie bardzo ciezki dla Aleksandra, pomijajac juz zdrade, niebezpieczenstwo i oblude. Jesli rozstali sie w gniewie, jak chca plotki, wszystko bedzie jeszcze trudniejsze. -Czas nam nie poblaza, panie - odezwalem sie w koncu ze swojej kryjowki. - I dlatego musze przerwac twoja zalobe. Chcialbym, by nie bylo to konieczne. - Jego wrogowie dzialali. Minela dluzsza chwila, nim odpowiedzial, jakby musial przejsc daleka droge od miejsca, w ktore zabraly go mysli. Nie poruszyl sie ani odrobine, wiec jego glos byl na wpol stlumiony przez podloge. -Czy pragniesz umrzec tego dnia, Ezzarianinie? Mimo okolicznosci usmiechnalem sie. Choc obserwator widzialby w tych slowach grozbe, przeczyla jej nasza wspolna historia i ten szczegolny suchy ton, ktorym je wypowiedziano. Kiedy bylem niewolnikiem, a opetany przez demona Khelid rzucil na Aleksandra zaklecie bezsennosci, zdecydowalem sie udac do na wpol oszalalego ksiecia, by mu o tym opowiedziec. Tamtego dnia wypowiedzial te slowa serio... i niemal spelnil obietnice. Teraz byly symbolem darow, ktore dalismy sobie nawzajem. -Wydaje mi sie, ze cierpimy na nadmiar smierci - powiedzialem. Dlatego przybylem. -Nie moge stad odejsc przed zachodem slonca. - Jego cichy glos brzmial nieco ochryple. Dochodzilo poludnie, a on pewnie objal te straz o polnocy. -W takim razie poczekam do zachodu slonca. Choc nie mam powodu, by kochac zmarlego, ze wzgledu na zyjacego nie uczynie mu dyshonoru. -Na bogow, Seyonne - ciche slowa przebily sie przez duszace aromaty i dymy - jaki ja mam powod, by kochac zmarlego? A jednak nie rusze sie stad i nie zapragne, by godziny mijaly szybciej, gdyz pozniej splonie i juz nic z niego nie pozostanie. - Ksiaze nadal tkwil wyciagniety na ziemi, jakby przykuty do zimnego kamienia. Nie wiedzialem, co rzec, by zlagodzic jego cierpienie. Moj ukochany ojciec tak roznil sie od Ivana zha Denischkar jak zyzna, zielona Ezzaria od pustyni Azhaki. Jego smierc podczas najazdu Derzhich nadal napelniala mnie glebokim smutkiem. I dlatego nie umialem sie domyslic, ile ze smutku Aleksandra wynikalo z milosci, a ile z poczucia pustki. Ivan byl wladca calego znanego swiata przez trzydziesci cztery lata - lew, groza, dziki i oniesmielajacy wojownik, palace slonce na niebosklonie Aleksandra. Skradajaca sie ciemnosc poruszyla sie w mojej glowie niczym kot wytracony z popoludniowej drzemki. Nie. Nie. Nie. Przerazony, ze moje mordercze szalenstwo moze wybuchnac tak blisko ksiecia, wezwalem wszystkie znane mi umyslowe cwiczenia, by je stlumic. Wypowiedziano kanavar. Aleksander zginie, jesli nie znajdziemy jakiegos sposobu, by to powstrzymac. Nie trzeba darow proroka, by to wiedziec. Przez dlugie popoludnie ksiaze nie odezwal sie ani razu, i ja tez tego nie zrobilem do chwili, gdy mi pozwolil. Moze nawet wrogowie i smiertelne niebezpieczenstwo musialy poczekac, gdy w gre wchodzil smutek. Ale zostalem z nim i pilnowalem jego plecow. Moim obowiazkiem... i pragnieniem... bylo go chronic. Tak bardzo przerazala mnie mysl, ze najblizszym zagrozeniem dla niego moge byc ja sam. Na to rowniez uwazalem. Kiedy zniklo ostatnie swiatlo dnia i pozostaly tylko blade kregi blasku lamp wsrod dymu, Aleksander sie poruszyl. Podniosl sie na kolana, z cichym przeklenstwem rozprostowal ramiona i kark, ktore musialy byc sztywne jak niewygarbowana skora. Pozniej obrocil sie, usiadl oparty o mary ojca i spojrzal na mnie. Przeciagnal palcami przez obciete wlosy, a gest ten byl najblizszy zawstydzeniu ze wszystkiego, co u niego widzialem. Bez warkocza wojownika byl bardziej nagi niz bez ubrania. Choc instynkt kazal mi sie spieszyc, zaczekalem, az odezwie sie pierwszy. -Przybyles, by ostrzec mnie o kanavarze, prawda? Poczulem sie troche jak glupiec. -Wiesz o tym? -W ciagu ostatnich trzech miesiecy moich pieciu najbardziej zaufanych doradcow zmarlo... jeden po zjedzeniu zepsutego miesa, jeden od zakazonej rany, dwoch przewrocilo sie po pijaku, a jeden zginal z reki zony, ktora utrzymywala, ze nie wie nic o sztylecie w jego gardle, nawet kiedy ja wieszano. W tym samym czasie moich trzech najlepszych straznikow dalo sie zlapac na niewybaczalnych zaniedbaniach dyscypliny... spanie na sluzbie, gra w kosci, kradzieze. Dowodcy przydzielili im inne zadania. A sami dowodcy? Kasko powrocil do swoich posiadlosci w Capharnie, gdyz nagle ogluchl. Mersal poczul ostatnio pragnienie, by strzec granic zamiast swojego ksiecia. A kiedy wezwalem z Capharny Mikaela, czlowieka, ktory z radoscia oddalby za mnie zycie, ten wpadl w paraivo. Wyglada na to, ze zapomnial o lekcjach z dziecinstwa i rozbil namiot na drodze wydmy. Kiedy tej nocy nadeszla burza, zostal zywcem pogrzebany. Czyz to nie dziwny zbieg okolicznosci? Rod Hamrasch tak bardzo chce mnie pozbawic pomocy, ze az mnie to bawi. -Ale nie mozna udowodnic morderstwa i zadnej z tych smierci nie da sie powiazac z rodem Hamrasch. - Derzhi byli mistrzami takich intryg, Aleksander rowniez. -Sa sprytni, musze to przyznac. Usmiechaja sie, kiedy nikt nie widzi, jednoczesnie otwarcie wyrazajac troske, ze jestem zbyt kaprysni i okrutny wobec tych, ktorzy waza sie ze mna nie zgodzic. Wspieranie mnie oznacza wyrok smierci. -Co z twoja zona, panie? -Usunieta z drogi. Kiedy przejrzalem ich ohydna gre, wzialem do lozka corke barona Gematosa i niewolnice albo dwie... zadna z nich nie miala nic przeciwko, co cie pewnie ucieszy. Mozesz sobie wyobrazic, jak na to zareagowala Lydia. Ludzie mysleli, ze mury Zhagadu upadna. Pozniej sam dalem pokaz zlego humoru. Trzy lata malzenstwa bez dziedzica... wszyscy spodziewali sie go dawno temu. - Ktos zaplaci za to, co Aleksander musial zrobic. Tylko kilka razy slyszalem, by jego glos byl tak cichy i zimny. - Nazwalem moja zone jalowa przed obliczem polowy arystokracji Zhagadu i odeslalem ja do ojca w Avenkharze. -Na gwiazdy nocy... i nie powiedziales jej dlaczego? -Tak jest bezpieczniej. Ojciec ochroni ja lepiej niz ja. Kirilowi tez zapewnilem bezpieczenstwo. Moj glupiutki kuzyn otarl sie o zatruty sztylet i przezyl wypadek ze sploszonym koniem, nim uwierzyl w moje ostrzezenia i zainscenizowal publiczna utrate lask. Ja... przekonalem... Sovariego, by poszedl wraz z nim, a teraz sa goscmi jakiejs staruchy z rodu Fontezhich, ktora z przyjemnoscia slucha, jak narzekaja na moj paskudny temperament. Twoj glos jest pierwszym przyjaznym glosem, jaki slysze od miesiecy, a i ty nie brzmisz zbyt radosnie. -Mnie tez probowali dopasc. -Przeklety Athosie. Zostales ranny? -Zamiast mnie zginal dobry czlowiek. A inni... bylo blisko. Aleksander przyjrzal mi sie uwaznie. Zacisnal dlonie w piesci, a jego policzki przybraly odcien szat. -Twoj syn... na bogow, Seyonne. Nie twoj syn. - Zaden czlowiek nie umial odczytac niewypowiedzianych slow tak dobrze jak Aleksander. -Jest teraz bezpieczny, a namhirzy nie zyja. -Jak, na ognie Druyi, cie znalezli? Przysiegam, ze nie powiedzialem nikomu procz Lydii, a ona niezaleznie od tego, co teraz o mnie mysli, nigdy by cie nie zdradzila. -Nigdy nawet przez mysl mi to nie przeszlo. Wiem swoje o palacach i sluzacych, plotkach i szpiegach... goniec mogl podazyc za mna, gdy odebralem wiadomosc w Yayapolu... popelnilem wiele bledow. -Znajde go... ktokolwiek to byl. Zginie za to. -Co sie stalo, to sie nie odstanie. Blaise ukryl chlopca tak, ze nawet ja nie wiem, gdzie on jest. - Pochylilem sie blizej i sciszylem glos. - Ale ty... ta sprawa z twoim ojcem... czy to czesc intrygi? Zamknal oczy i potrzasnal glowa. -Nie. Nawet Hamraschi nie moga byc takimi glupcami. Czemu mieliby obwolac mnie cesarzem, skoro pragna odwrocic wszystko, co udalo mi sie osiagnac? Nie widzial najwiekszego niebezpieczenstwa. -Moj ksiaze, na ulicach mowia, ze nakazales zabic swojego ojca. Mowia, ze dwadziescia... -Takich decyzji nie podejmuje ulica. Jestem namaszczonym dziedzicem ojca. Chlopska gadanina tego nie zmieni. Nawet tej ponurej nocy ksiaze nie potrafil ukryc swojej natury. Od jego pogardy uschnalby potezny dab. -Ale sie poklociliscie. Aleksander sie skrzywil. -Miesiac temu bylem na granicy w Suzainie. Bandyci... przeklete lotry grozace zniszczeniem calego wschodniego cesarstwa. Zniszczyli juz dwadziescia wiosek, zlupili spichrze wzdluz calej granicy, kradli lub zabijali konie. Posrodku kampanii ojciec wzywa mnie tutaj, bym odpowiedzial na "pewne zarzuty". Gdybym wtedy wyjechal... -Nie posluchales cesarskiego wezwania? - Nic dziwnego, ze Ivan byl na niego wsciekly. Ksiaze mial w rekach oblamowanie swojej zalobnej szaty, dlugiego czerwonego plaszcza, spietego przy szyi srebrnym pasem. -Juz stracilismy dziewietnastu wojownikow, polujac na tych przekletych zbojow. Nie mialem zamiaru zmarnowac ich smierci, odpowiadajac na jakies zalosne oskarzenia, ktorych nikt nie chcial mi wyjasnic. A porzucenie misji oznaczaloby dla Suzainczykow smierc glodowa. Spichrze i konie byly dla nich wszystkim. W wieku dwudziestu dwoch lat Aleksander by o tym nie pomyslal. -Dlatego najpierw posprzatalem, a pozniej jechalem jak paraivo. Dotarlem tu wczoraj o swicie. Odkrylem, ze paraivo mnie wyprzedzilo. -Bez watpienia. - Wywolana przez bogow burza piaskowa byla niczym w porownaniu z wsciekloscia Ivana. Aleksander pochylil sie do mnie, jego twarz byla zaczerwieniona z gniewu. -1 ktoz przy nim byl, jak nie Leonid, drugi lord rodu Hamrasch, tak bardzo zatroskany bezczelnoscia i niesubordynacja mojego spoznienia, ten sam, ktory zwrocil uwage mojego ojca na "pewne sprawy"... Wszystkie glupie. Wymyslone. Wystarczylby jeden dzien, by to wyjasnic. Ale ksiaze byl zmeczony, wsciekly i uparty jak zwykle. -Nie dali ci dnia. Spojrzal na mnie ostro. -Nie. Oni pragna tylko mojej glowy. Rowniez smierc mojego ojca nic im nie da. My tak nie dzialamy. Dopoki nie urodzi mi sie syn, moim dziedzicem jest kuzyn ojca Edik, zalosny tchorz, przy ktorym wydaje sie uczony i rozwazny. Ale reszta Denischkarow i tak bedzie za niego walczyc, a inne hegedy nie pozwola staremu Hamraschowi decydowac, kto zasiadzie na tronie. To bedzie koniec Hamraschich; caly heged zginie. Ale na tym wlasnie polegal problem. Najwyrazniej Hamraschich nie obchodzilo, czy zgina. Coz takiego, na bogow, narobil Aleksander, by sklonic jedna z najpotezniejszych rodzin Derzhich do zlozenia kanavaru? Na zewnatrz zabrzmialo brzeczenie mellangharu i potezny meski glos intonujacy derzhyjska piesn zalobna, meandrujacy, pozbawiony slow lament, ktory doprowadzilby do lez nawet gore. Twarz ksiecia opuscila wscieklosc. Lekko potrzasnal glowa i zamachal reka, jakby chcial uciszyc wlasne mysli, a pozniej podniosl sie powoli i odwrocil do mnie plecami. -Bede zajety az do switu. Wtedy przyjdz do moich komnat, porozmawiamy. Badz dyskretny, Seyonne. Nie chce i ciebie stracic. -Panie, musze isc... Nie powiedzialem mu wszystkiego, czego sie dowiedzialem. Czy w ogole wiedzial, ze nawet Fryth go oskarzyl? Ale to nie byl wlasciwy czas, by z nim rozmawiac. Gdy Aleksander stanal przy ciele ojca, jego ramiona zesztywnialy. Zaciekawiony, przekradlem sie cicho do krawedzi marmurowego bloku, skad moglem zobaczyc, co go tak zaniepokoilo. To nie zadne niestosowne niepokoje czy najscie sprawily, ze Aleksander sie napial, lecz jego wlasne dzialanie. Pod czerwono-srebrnym plaszczem nosil czarne spodnie i koszule bez rekawow uszyta z czerwonego, haftowanego jedwabiu. Teraz za pomoca miecza ojca trzykrotnie nacial lewa reke. Na moich oczach zrobil to samo na prawej rece i wlasna krwia narysowal kregi wokol oczu i na policzkach. Juz zapomnial, ze tu jestem. Wycofalem sie do swojej kryjowki, probujac przekonac samego siebie, ze zdolam sie znow przeobrazic. Jesli mialem zostac na noc, rownie dobrze moglbym okazac sie uzyteczny i pelnic straz. A zaden nie-Derzhi nie zblizy sie do marow pogrzebowych Ivana. Gdy tak siedzialem w zadymionym polmroku, probujac zebrac wole konieczna do przemiany, ktos w cichych pantoflach przebiegl przez swiatynie. -Wasza wysokosc, procesja jest gotowa. - Odziany w zloto szambelan opadl na kolana za ksieciem i szeptal. - Niosacy czekaja na wasze rozkazy... Aleksander, wpatrujacy sie w cialo ojca, lekko skinal glowa. Ale szambelan nie odszedl. -...i, wasza wysokosc, wybaczcie mi, prosze, ze przynosze inna wiadomosc niz te niezbedne w tak smiertelnej... tak przerazajaco smutnej... i nie powiedzialbym tego, gdyby nie rozkaz samego wielkiego szambelana, ktoremu wydal rozkaz jego wysokosc, ktory czeka na zewnatrz... zadajac... nalegajac... choc jest najlepszym z panow... Skrzywilem sie. Unizone, zalosne jakania sluzacego nawet spokojnego czlowieka wyprowadzilyby z rownowagi. A Aleksander byl bardzo zdenerwowany. Ksiaze nie podniosl glosu, ale slowa brzmial tak, jakby wykuto je z kamienia. -Mow albo wyrwe ci ten bezuzyteczny jezyk. -Rozkazano mi przekazac, ze jego wysokosc ksiaze Edik przybyl do Zhagadu i utrzymuje, ze musi zobaczyc swojego ukochanego cesarza i kuzyna, zanim rozpoczna sie rytualy. Nim Aleksander zdazyl cos odpowiedziec, uswiecony spokoj swiatyni zaklocily lomot butow i donosne glosy. Tym razem nie sludzy. Slyszalem brzek zlotych lancuchow na ich szyjach i czulem stalowa grozbe ich broni. Powietrze przenosilo pewnosc krolewskich przywilejow. Przybysze staneli po drugiej stronie mar, gdzie nie moglem ich zobaczyc. -Na cienie Druyi, Aleksandrze. Wygladasz jak jakis barbarzynski kaplan wzywajacy bogow, by chronili jego wioske. Od trzystu lat nikt nie praktykowal tego glupiego znaczenia krwia. - Gosc mial spiewny glos, ktory sprawial wrazenie, jakby mezczyzna przez caly czas byl gotow wybuchnac szyderczym smiechem. - Mozna by pomyslec, ze rzeczywiscie oplakujesz odejscie starego diabla. -Czy przyszedles wylizac koryto, skoro on nie zyje, Ediku? Czy myslisz, ze zapomnialem, ze nie pozwolil ci wstawac i odzywac sie w jego obecnosci? -Ach, moj mlody kuzynie, to czas, by zaciesnic wiezy krwi, nie... -Na kolana, Ediku, i powstrzymaj tchorzliwy jezyk! W obecnosci swojego cesarza do chwili gdy zmieni sie w popiol, bedziesz wykonywal jego rozkazy. - Aleksander podszedl do mar. - Wprowadzic niosacych! Wszyscy w palacu musieli uslyszec, jak Aleksander laja swojego goscia. Lecz tylko ja, dzieki wyszkolonemu sluchowi Straznika, uslyszalem wyszeptana odpowiedz mezczyzny, choc zagluszal ja halas wywolywany przez tych, ktorzy mieli zaniesc Ivana na stos pogrzebowy. -A pozniej, drogi kuzynie Zanderze... kiedy moj kuzyn zostanie spalony i pozostaniesz tylko ty... co wtedy? Przekradlem sie blizej, by spojrzec na trojke po drugiej stronie pustych mar, a smrod niebezpieczenstwa byl tak silny, ze niemal zaczalem sie krztusic. Dwaj panowie z rodu Hamrasch usmiechali sie do plecow Aleksandra, a przed nimi na podlodze kleczal mezczyzna w srednim wieku. Cienki blond warkocz zwieszal sie z boku spokojnej twarzy. Warg mezczyzny nie wykrzywial gniew, szerokiego czola nie marszczyla uraza ani oburzenie, w jego blisko osadzonych oczach nie blyszczalo zadne uczucie. Ale wjechal do Zhagadu z oddzialem wojsk Hamraschich i opieral dlonie i brode na lasce z wypolerowanego drewna, ktora nadal plamila krew niezgrabnego niewolnika. Rozdzial piaty Derzhi dziedziczyli wylacznie w linii meskiej. Konie, ziemia i tytuly - a w wypadku hegedu Denischkar, Lwi Tron - przekazywane byly najstarszym synom. Na szczescie lub tez na nieszczescie, w ostatnich pokoleniach krolewskiej galezi licznego i poteznego rodu Denischkar rodzilo sie w ogole malo dzieci, nie tylko chlopcow. Aleksander byl jedynym dzieckiem Ivana. Jedyny brat Ivana, Dmitri, surowy i kochany likai Aleksandra, nie dochowal sie potomstwa i zginal zamordowany przez Khelidow. Najblizszy krewny Aleksandra, Kiril, wywodzil sie z linii zenskiej, byl synem Rahil, owdowialej siostry Ivana, i dlatego nie mogl po nim dziedziczyc. Jego pozycja i majatek zalezaly calkowicie od cesarza. I dlatego, by odnalezc czlowieka stojacego w kolejnosci sukcesji tuz za Aleksandrem, nalezalo sie cofnac o jedno pokolenie, do Yarata, mlodszego brata ojca Ivana. Sam Yarat od dawna nie zyl, podobnie jak jego najmlodszy brat Stefan, ale pozostawil po sobie jedynego syna, ksiecia Edika. Wygladalo na to, ze rod Hamrasch nie chce odebrac tronu rodzinie Aleksandra... tylko samemu Aleksandrowi.Choc przez piec miesiecy sluzylem w letnim palacu cesarza w Capharnie, niewiele wiedzialem o Ediku. Jeden z moich wczesniejszych panow, stary baron Derzhi, utrzymywal, ze Edik porzucil kiedys piecdziesieciu swoich wojownikow, ktorzy zostali zarznieci przez Basranczykow, i dlatego jako tchorz powinien zostac pozbawiony warkocza. Moze byla to prawda, moze nie - opowiesci barona nie zawsze byly precyzyjne. Ale wiedzialem, ze Edik nie zmienil wyrazu twarzy, gdy bil bezbronnego czlowieka. Tej nocy nie opuscilem Aleksandra. Na cesarskim dworze rzadko spotykalo sie ludzi honoru. Ja sam zaliczylbym do nich jedynie zone ksiecia, Lydie, kapitana jego osobistej strazy Sovariego i jego kuzyna Kirila, ktory rozumial Aleksandra wystarczajaco dobrze, by go kochac. Nikomu innemu ksiaze nie mogl zaufac. Zgodnie z derzhyjskimi zwyczajami cialo zmarlego nalezalo spalic nie wczesniej i nie pozniej niz dzien po smierci. Zycie na pustyni wymagalo szybkich decyzji, ale bogom rowniez nalezalo oddac hold. Gdy slonce wschodzilo nad cialem, bogowie widzieli, co sie wydarzylo. Byc moze mogli rowniez interweniowac, jesli mieli takie pragnienie. Tak szybki pogrzeb Ivana nie pozwalal wiekszosci z moznych wziac udzialu w obrzedach, gdyz podroz z ich posiadlosci zajeloby glowom hegedow wiele tygodni. Ale kazdy heged mial obowiazek utrzymywac dom w Zhagadzie, a w tym domu przez caly rok musial mieszkac przynajmniej jeden bliski krewny glowy rodu. Oczywiscie, nie byli to zakladnicy - dla Derzhich idea zakladnikow z ich wlasnych rodow byla odrazajaca. Byli informatorami, przekazujacymi zadowolenie cesarza swoim szacownym rodzinom. I kazdy dom mial swoj garnizon, rozmiarami odpowiadajacy roli rodu, gotow sluzyc na rozkaz cesarza. Niezaleznie od powodow, wszystkie rody Derzhich wystawily swoich przedstawicieli w procesji zalobnej. Gdy tylko znow przeistoczylem sie w sokola i przyzwyczailem do zmiany zmyslow, przelecialem przez opustoszaly palac w strone spiewow, polujac na tych, ktorych musialem poznac. Oswietlona blaskiem pochodni procesja przechodzila wolno przez ulice Zhagadu w strone pustyni. Za rzedem spiewakow i kaplanow jechali wojownicy Derzhich, od posiwialych panow do mlodzikow ze swiezymi warkoczami, a wszyscy nosili wzorzyste szale lub plaszcze tef w barwach swoich rodow. Niewielkie grupki odzianych w czerwien kobiet jechaly lub szly obok mezczyzn, zaleznie od zwyczaju hegedu. Z przodu procesji znajdowali sie przedstawiciele Dziesieciu - najszacowniejszych z dwoch setek rodow Derzhich - Fontezhi z kayeetem w herbie, bardzo konserwatywni Gorusche w niebieskich plaszczach, nikczemni Nyabozzi, kontrolujacy handel niewolnikami, rod Marag z dlugimi szalami w zielone pasy. Zona Aleksandra pochodzila z Maragow, a wojownikow tego rodu prowadzil jej szesnastoletni brat Damok. Za Dziesiecioma jechaly pozostale rody z Rady Dwudziestu, hegedy nie tak starozytne jak dziesiec hegedow, lecz czasem bardzo zamozne i potezne, jak Hamraschi. Rada nie miala zbyt wielkiej wladzy - w kazdym wypadku slowo cesarza bylo prawem. Ale kazdy z hegedow dysponowal wlasnymi wojownikami, a dla Derzhich sila byla wszystkim. Za Dwudziestoma maszerowalo piecdziesieciu, moze szescdziesieciu ludzi skutych razem - jeden dla kazdej z krain i ludow podbitych przez cesarstwo. Posepni wiezniowie -niektorzy mlodzi, niektorzy starzy, wszyscy wpatrzeni tepo w tlum - byli ludzmi bez znaczenia. Krolowie i szlachta, madre i wodzowie podbitych ludow zostali zamordowani, a ich szlachetne rody znikly w historii. Wiele dawno podbitych ludow, jak Suzainczycy, Manganarczycy i Thridowie, nie bylo juz niewolnikami i teraz stanowili wiekszosc sily roboczej cesarstwa. Ale cesarz trzymal jednego wieznia z kazdego ludu, wybranego losowo i przetrzymywanego az do smierci w lochach, jako symbol swojej dominacji. Przy roznych okazjach wyganiano ich na ulice. Cesarski heged, Denischkar, podazal za wiezniami. Obok Edika jechal niski, szeroki w barach Kiril, i niebrzydka, starsza kobieta - bez watpienia matka Kirila, ksiezniczka Rahil. Rahil wyszla za maz z milosci, tak mowil mi Aleksander, poslubiajac mlodszego syna posledniego rodu. Malzenstwo to bylo nieznosna obelga dla rodziny. W dniu narodzin Kirila brat Rahil, cesarz, poslal jego ojca na bitwe, w ktorej mlody szlachcic musial zginac. Rahil juz nigdy nie odezwala sie do Ivana, choc cesarz traktowal Kirila z ojcowska poblazliwoscia, jakiej nie otrzymywal Aleksander. Kirilowi pozwolono jechac z Denischkarami ze wzgledu na jego cesarska krew, zamiast skazac go na pobocza, jak innych czlonkow pomniejszych rodow. Za Denischkarami wieziono zwloki Ivana, ulozone na pokrytym zlota tkanina wozie ciagnietym przez dziesiec pieknych koni. Wierzchowiec cesarza, wspanialy gniadosz, truchtal za nimi bez jezdzca. Byl zdenerwowany, jakby wiedzial, ze zostanie zabity i spalony razem ze swoim panem. Za rumakiem szedl Aleksander, wysoki i dumny, a jego czerwony plaszcz unosil sie za nim, wydymany przez chlodny pustynny wiatr. Jego stopy byly bose, pomazana krwia twarz zimna i dumna, a spojrzenie nie umykalo na boki nawet na mezzit. Wygladal, jakby zszedl z rytowanych i malowanych kamiennych plyt, ktore zdobily sale Derzhich. Obok niego i za nim nie jechal zaden straznik, lecz watpilem, by ktos wazyl sie go bezposrednio zaatakowac. W tej chwili ksiaze nosil plaszcz cesarstwa, podarowany mu przez ojca. Poki Ivan istnial na oczach Derzhich, dloni, ktora wazylaby sie dotknac Aleksandra, z pewnoscia grozilby gniew niebios. Przelatywalem z jednego stanowiska na drugie, szukajac miejsca, z ktorego udaloby mi sie obserwowac Hamraschich. W koncu zdecydowalem sie na pomnik jakiegos od dawna niezyjacego cesarza i usiadlem miedzy kamiennymi sepami, ktore wyjadaly oczy powalonego wroga wladcy. Z tego miejsca moglem wpatrywac sie w blada twarz Zedeona, pierwszego lorda rodu Hamrasch, niskiego, pomarszczonego, siwowlosego weterana wojny z Basranem. Mial na sobie zloty plaszcz tef i zadnej koszuli, a pozbawiony rekawow stroj ukazywal szeroka piers i ramiona grube jak kuvaiskie deby. Na nagim lewym ramieniu zawiazal waski czerwony szal z czyms wcisnietym w wezel. To byla galazka nyamotu, drobnego bialego kwiatka, ktory wyrastal na pustyni po deszczu. Po obu stronach Zedeona stali mezczyzni w srednim wieku, jego synowie Dovat i Leonid. To oni towarzyszyli Edikowi w palacu. Ich zaciete twarze nie dawaly pocieszenia komus, kto troszczyl sie o Aleksandra. Mialem okazje obserwowac Leonida, kiedy bylem niewolnikiem. Inteligentny, za takiego go uwazalem, i elokwentny, co zawsze zaskakiwalo wsrod ludu wojownikow dumnych ze swojej nieumiejetnosci czytania i pisania. Bezwzgledny, jak to zwykle potezni Derzhi, ale nieszczegolnie okrutny. Dovata, mlodszego z braci, rownie przysadzistego jak ojciec, nie znalem wcale. Leonid i Dovat rowniez nosili czerwone szale z niepasujaca galazka nyamotu, podobnie jak wszyscy wojownicy ich hegedu. Dziwne. Symbolem rodziny byl zloty plaszcz tef z godlem wilka. Procesja wyszla poza bramy wewnetrznego kregu Zhagadu. Wewnatrz muru obserwatorzy, nalezacy do pomniejszych rodow, byli rownie powazni jak mozni, ktorzy ich mijali. Nie przepelniala ich zaloba, tak sadzilem, lecz raczej oceniali swoje szanse na przyszlosc. Konflikt o dziedzictwo byl przerazajaca perspektywa, tylko nieco mniej niepokojaca niz rzady syna, ktory zamordowal ojca. Kiedy cialo cesarza znalazlo sie w zewnetrznym kregu, tlumy po obu stronach drogi zaczely sie przepychac, kobiety wyly, mezczyzni trzymali dzieci na ramionach, by mogly cos zobaczyc. Halas stal sie ogluszajacy, a ja walczylem z pragnieniem, by przeniesc sie na pobliski dach. Gdy przelatywalem nad procesja, moja uwage zwrocilo migniecie jaskrawej zieleni wsrod tlumu - kobieta stojaca miedzy dwoma mezczyznami z pochodniami, ktorzy oswietlali droge, ta sama kobieta, ktora mnie obserwowala, gdy pomagalem powalonemu niewolnikowi na drodze do Zhagadu. Czy nie podazala za mna wzrokiem? Zblizylem sie, lecz ona juz znikla w tlumie. Nadal obserwowalem Hamraschich, az procesja znalazla sie za zewnetrznymi bramami i ruszyla Cesarska Droga miedzy kamiennymi lwami, ktore strzegly wejsc do miasta. Na pustej rowninie wznosil sie potezny stos pogrzebowy, zbudowany z drzew przyciagnietych przez chastou z rzadkich lasow wschodnich rownin. Cialo Ivana umieszczono na platformie na szczycie stosu, a potezny wojownik lidunni uniosl miecz, by zabic cesarskiego wierzchowca przy jego podstawie. Pochodniami przyniesionymi ze swiatyni Athosa akolici podpalili drewno. Rytualy zalobne Derzhich byly wspaniale - dzika muzyka i spiewy, ktore lamaly serce, widowiskowosc i zwyczaje opierajace sie na setkach lat tradycji. W przeciwienstwie do swoich krewnych Basranczykow, Derzhi nie opowiadali dlugich historii, lecz przedstawiali szlachetne czyny zmarlego tancem. Wywolujac pomruki zdziwienia wsrod zebranych, sam Aleksander zdjal zalobne szaty i okryty jedynie przepaska biodrowa i krwia wytanczyl opowiesc o podrozy swojego ojca do zycia po smierci. Z dzika gracja jego smukle cialo przedstawialo rytualna walke z bogiem slonca - pokaz sily i wartosci zmarlego wojownika - a pozniej ostateczne przyjecie miejsca po prawicy boga. Tance sie nie skonczyly, gdy ksiaze powrocil na miejsce. Stawaly sie coraz dziksze, gdy stos gorzal coraz bardziej, a tancerze dezrhila wirowali w holdzie dla starozytnych bostw niemal zapomnianych w chwale mlodego boga slonca Athosa. Latalem wsrod dymu, obserwujac Aleksandra, obserwujac tlumy, obserwujac Hamraschich. Hegedy siedzialy w kregu wokol stosu. Stary Zedeon usiadl ze skrzyzowanymi nogami przed setka wojownikow swego hegedu, polozywszy miecz na piasku przed soba, jak to bylo w zwyczaju w czasach wojny. Leonid i Dovat mu nie towarzyszyli, lecz siedzieli z przedstawicielami innych rodow. W miare uplywu nocy obaj Hamraschi przesuwali sie wokol kregu, zawsze pelni szacunku. W koncu odwiedzili kazdy z dwudziestu hegedow i szeptali cos z panami. Aleksander siedzial przed rodem Denischkar i wpatrywal sie w stos, ale przypuszczalem, ze rowniez zauwazyl braci. Ksiaze Edik zajal miejsce za Aleksandrem, a jego twarz pozostawala bez wyrazu. Kiedy stos sie zapadl, wyrzucajac iskry tak, ze zdawalo sie, iz na niebie pojawily sie nowe gwiazdy, Edik sie usmiechnal. A gdy tlum zaczal sennie wracac w strone Zhagadu, Edik, Leonid i Dovat jechali razem. * * * -Na rogi byka, Seyonne, co ty sobie zrobiles?Kleczalem w rogu ozdobionego kwiatami balkonu, wymiotujac do kamiennej donicy i sciskajac glowe. Modlilem sie, by moja czaszka nie pekla, zanim zdaze oproznic zoladek. -Jeszcze nie do konca opanowalem te przemiany - powiedzialem i oparlem sie o sciane balkonu, drzac z zimna. - Uzyteczna umiejetnosc, ale obecnie malo przyjemna. - Kolejny element mojego problemu... im dluzej pozostawalem przemieniony, tym gorszy byl powrot. -Czyli to rzeczywiscie ty krazyles wokol nas przez cala noc. - Ksiaze stanal w otwartych drzwiach, rozowy blask ukazywal jego wynedzniala, zakrwawiona i nieogolona twarz. Obaj wygladalismy pewnie zalosnie. -Uznalem, ze powinienem miec na wszystko oko. Aleksander na chwile znikl w mrocznej komnacie, a po chwili powrocil na balkon z krysztalowa karafka i dwoma srebrnymi kielichami. Rzucil mi jeden kielich, po czym opadl ciezko na kamienna podloge i nalal nam wina. -Czyli widziales wilki Hamraschich na polowaniu. Patrzac na Edika bezpiecznego w ich uscisku, musze ci przyznac racje. Najwyrazniej uznali, ze to inna galaz rodu musi rzadzic cesarstwem. -Jaki maja do ciebie zal, panie? - Pociagnalem lyk wina. Choc bardziej pragnalem wody, nie moglem odmowic goscinnosci ksiecia, zwlaszcza gdy zadawalem tak niewygodne pytanie. -Czy mnie opuscisz, jesli sprawa ci sie nie spodoba? - Aleksander wypil wino jednym haustem, po czym rzucil delikatny kielich w rog balkonu. Nie w ten, w ktorym siedzialem, co z pewnoscia moglem uznac za szczescie. Jego gniew nie kierowal sie przeciwko mnie. -Jesli zdolam pomoc, zrobie to. Plomien jego gniewu zgasl szybko. Opierajac lokcie na kolanach, zaczal masowac czolo. -W ubieglym roku powiedzialem ci, ze musze przywolac Hamraschich do porzadku. Sprzeciwili sie mojemu autorytetowi. W poprzednim roku, gdy tkwilem uwieziony w krainie demonow, w cesarstwie zapanowal niepokoj. Prowadzeni przez Blaise'a banici do zywego dopiekli hegedom, wywolujac chaos swoimi dazeniami do zapewnienia sprawiedliwosci wszystkim mieszkancom cesarstwa. Kilka hegedow oglosilo wlasna wojne przeciwko banitom - i Aleksandrowi, gdyby stanal im na drodze. Derzhi balansowali na krawedzi wojny domowej. Znalezlismy rozwiazanie, ale wiedzielismy, ze jest tylko tymczasowe. -Planowalem polaczyc ich dzieci z potomkami rodow lojalnych wobec mnie - mowil dalej Aleksander. - Tak sie u nas robi... wiesz o tym. Dlatego wydalem najstarsza corke Leonida za Bohdana, syna pierwszego lorda rodu Rhyzka. Malzenstwo bylo odpowiednie. Rhyzka to szacowny rod. Za narzeczona odpowiednio zaplacono... wspaniale konie, zloto. Zadnego wstydu czy nieslawy, procz tego, ze to ja dokonalem wyboru, a nie Leonid. - Ksiaze oparl sie o sciane. - Ale nie znalem Bohdana. To brutal. Najgorszy... na przekletego Athosa, rai-kirah bylby lepszy. A dziewczynka... miala tylko dziesiec lat. Bohdan nie czekal. Dziecko zmarlo w ciagu miesiaca. Rod Hamrasch zwykle grzebie swoje kobiety, wiec Leonid przyjechal po jej cialo i zobaczyl, co jej zrobiono. Na imie miala Nyamot. Stad delikatne kwiatki na ramionach Hamraschich. Ukochana corka poteznego rodu. -Jestes najwyzszym sedzia, panie. Nawet dla Derzhich wyznaczono granice. -Na tym polegal problem z moja pozycja. Moj ojciec nie chcial rzadzic wlasnym cesarstwem, a jednak wszystko, co robilem, on mu sial zatwierdzic. Publicznie wspolczul Hamraschim i zalowal, ze dokonalem nieodpowiedniego wyboru. Prywatnie zabronil mi karac Bohdana, gdyz Rhyzka pilnuja granicy za Karn'Hegeth, najniebezpieczniejszej granicy w calym cesarstwie. Moglem pozbawic go tytulow, obciazyc go podatkami i kontrybucja z koni... to drobne uciazliwosci... ale nie wolno mi bylo dotknac czlowieka, ktory skrzywdzil dziecko. Nie mialem prawa oddac go Hamraschim. Nie moglem pozwolic, by zostal skrzywdzony. - Karafka podazyla za kielichem, szklo rozpadlo sie na migoczace kawalki. - Sprzeciwialem sie ojcu w wielu sprawach, lecz bezpieczenstwo granicy... to bylaby zdrada, choc zgodna z prawem. - Aleksander spogladal na mnie z gorycza. - Najgorsze jest to, ze chyba mial racje. Moim obowiazkiem jest strzec bezpieczenstwa cesarstwa. I tak oto Ivan zebral plon swojej decyzji, a za nim Aleksander i tysiace innych. Nie wiedzialem, co powiedziec. -A teraz rod Hamrasch zabiega o wzgledy ksiecia Edika - zauwazylem. -Nic dziwnego. Szakale zawsze wyszukuja najslabszego w stadzie. Ze srodka komnaty zabrzmialy glosy. Ksiaze sie zerwal i wszedl do srodka, gestem kazac mi pozostac na balkonie. -Tak, jeszcze nie spie - powiedzial. - I pewnie nie zasne, skoro tak sie krecicie po moich komnatach. -Wasza wysokosc, przyszly wiadomosci. -Poslij je na gore i powiedz Hessio, zeby przygotowal mi goraca kapiel. -Tak, panie, i cos do jedzenia...? -Cos... tak... cokolwiek... Dla dwoch. Znow wyszedl i znizyl glos. -Zostaniesz? Moge dzis potrzebowac silnego ramienia. Ruszam na Hamraschich. - Powiedzial to niepewnie... a jednak poprosil. Musial byc naprawde zmartwiony. Ale popelnilby powazny blad, gdyby na mnie polegal. -Dzisiaj owszem, zostane. Ale nie moge... -Po dzisiejszym dniu, tak czy inaczej, to juz raczej nie bedzie mialo znaczenia. Mozesz znow zmienic sie w ptaka i poleciec do swoich przyjaciol. Wyznanie, ze na moim ramieniu nie mozna juz polegac, nie nalezaloby do najprostszych, a proba wyjasnienia mojego szalenstwa bylaby jeszcze trudniejsza. Probowalem zaczac, ale Aleksander nie dal mi skonczyc. Myslal, ze probuje sie sprzeciwic jego decyzji. -Panie, nie moge... -Hamraschi zamordowali cesarza Derzhich. Nie mam watpliwosci co do ich winy; Zedeon podarowal mi frythyjski sztylet jako dar pogrzebowy. Niezaleznie od tego, czy ktokolwiek inny wierzy w moje oskarzenia, musze ich pokonac, i to szybko, przed negocjacjami, przed badaniem, zanim Rada Dwudziestu zdecyduje sie koronowac mnie... albo kogos innego. Jesli nic nie zrobie, bedzie to oznaczalo przyznanie sie do winy albo slabosc, co w praktyce jest tym samym. Nic dziwnego, ze potrzebowal silnego ramienia. -Czy wystarczy ci ludzi, by to zrobic? Wzruszyl ramionami i przeciagnal palcami przez zmierzwione wlosy. -Stary Zedeon moze liczyc pewnie na cos wiecej niz symboliczny garnizon w Zhagadzie. By go pokonac, potrzebuje przynajmniej tysiaca wojownikow. Wiekszosc moich oddzialow nadal stacjonuje na pustyni miedzy Zhagadem a Suzainem... czy zaczynasz pojmowac piekno ich planu? Dlatego musialem wezwac inne hegedy, ktore utrzymuja garnizony w miescie. Wyslalem do nich wszystkich rozkazy, nim wrocilem z pogrzebu. Wejdziemy do srodka i odkryjemy, kto uznal za stosowne poprzec nastepce tronu. Byloby wyjatkowo dogodne, gdybym umial zmienic sie w mysz, rosline albo jednego z setek kotow, ktore krecily sie po cesarskim palacu. A tak musialem znosic zaciekawione spojrzenia adiutantow Aleksandra i dworzan, gdy wszedlem do bogato wyposazonej komnaty. Podloge wylozono piaskowymi plytkami, poprzecinanymi blekitem lapisu. Cala duza sale wypelnialy jedwabne poduszki i niebieskie oraz czerwone sofy, a lampy z mosiadzu i krysztalu staly na niskich, okraglych stolikach z egzotycznego drewna. Na scianach wisialy tradycyjne derzhyjskie malowidla piaskowe niezwyklej urody, a przy otwartych oknach umieszczono srebrne dzwonki. Lecz najpiekniejsza ozdoba byly same okna. Komnaty Aleksandra znajdowaly sie na szczycie pomocnej wiezy palacu, gdzie trafialy nawet najlzejsze wietrzyki, a z salonu i sypialni rozciagal sie widok na wszystkie strony swiata. Okna ukazywaly wdzieczne luki Zhagadu, a dalej fioletowo-zloty przestwor pustyni. Na polnocy mozna bylo ujrzec osniezone szczyty gor, gdzie lezala Capharna, letnia stolica cesarstwa i gdzie przed pieciu laty, w zimowy dzien Aleksander kupil mnie za dwadziescia zenarow. -Skryba jest juz w drodze, wasza wysokosc - powiedzial pozbawiony brody i mowiacy piskliwym glosem dworzanin, ktory trzymal w dloniach srebrna tace ze zwojami pergaminu. Aleksander, ktory pozwalal, by drobny, jasnowlosy niewolnik zdjal jego czerwony plaszcz, wskazal glowa na mnie i uniosl brwi. -Nie, nie bedzie potrzebny. - Gestem odprawil osobistego niewolnika, ktory probowal rozpiac mu koszule. - Zatrudnilem nowego skrybe. Slyszalem, ze jest zdolny, choc niezbyt wytworny. Musimy go sklonic do umycia sie albo zarzadcy uznaja go za niewolnika i kaza zamknac. - Rzeczywiscie bylem brudny i smierdzialem. - Czy zgadzasz sie przyjac te pozycje, jak tam sie nazywasz? Sklonilem sie nisko, potrzasajac glowa tak, by wlosy zaslonily pietno na policzku. -Dajcie mu listy i pokazcie, gdzie sa przybory do pisania. I przyniescie mu podplomyk i troche fig. Nie moge zniesc widoku sluzacego, ktory wyglada, jakby byl gotow zjesc nawet dywan. Nim zlamalem pierwsza pieczec, ksiaze byl nagi, spoczywal na niebieskich jedwabnych poduszkach i jadl daktyle, podczas gdy jasnowlosy Hessio, jego dlugoletni osobisty niewolnik, opatrywal mu rany na ramionach. Inny mlodzieniec myl jego twarz, dlonie i stopy. Jego pozycja byla tak znajoma, ze odruchowo dotknalem nadgarstkow sprawdzajac, czy pod moja nieuwage ktos nie zakul mnie w lancuchy. -Powiedz mi, jakie sa wiesci, skrybo. Czas nam nie poblaza, jak powiedzial mi niedawno pewien madry czlowiek. Malver czeka, by za niesc wiadomosc swoim kapitanom... czy bedziemy miec tysiac wojownikow czy dwustu, by zniszczyc to gniazdo mordercow? Za ksieciem stalo na bacznosc trzech powaznych wojownikow. Jeden z nich, niski, zylasty mezczyzna z blizna na brodzie, lekko uklonil sie Aleksandrowi. Nie potrafilem sie domyslic, skad pochodzi - jego twarz miala barwe starej skory, a krotko przyciete wlosy i broda byly czarno-siwe. Brak warkocza, prosty stroj bez znaku hegedu i otaczajaca go aura spokojnej kompetencji sugerowaly, ze jest zawodowym zolnierzem - nisko urodzonym mezczyzna, ktory doszedl do odpowiedzialnego stanowiska dzieki ciezkiej pracy, a nie urodzeniu. Jego towarzysze wygladali na typowych wojownikow Derzhich - rumiane twarze, pelne brody, dlugie warkocze i spalone sloncem ramiona wystajace ze skorzanych kamizel ozdobionych sokolem Denischkarow. Przy drzwiach krecila sie grupa zarzadcow i goncow, stanowiacych wyposazenie krolewskiej komnaty na rowni z poduszkami i stolami. A za nimi, w cieniu wysokiego, hakowatego wejscia, stala wysoka kobieta w jaskrawozielonym stroju. Jej wlosy skrywal welon, lecz oczy byly ciemne jak polnoc na pustyni i wpatrywaly sie we mnie uwaznie. Jej wargi tworzyly slowa, ktorych nie moglem uslyszec. -Czyzbys stracil glos? - Aleksander spogladal na mnie wyczekuja co. - Przeczytaj odpowiedzi. Podskoczylem i opuscilem glowe nad sztywny arkusz. Pierwsza wiadomosc byla zwiezla. "Dwudziestu wojownikow z garnizonu Fontezhich stawi sie na rozkaz ksiecia Aleksandra". -Dwudziestu! - ryknal jeden z brodaczy. - Garnizon Fontezhich liczy trzy setki. Panie... -Nastepny, skrybo. - Aleksander zjadl kolejnego daktyla i pozwolil, by Hessio zaczal go golic. Rozwinalem kolejny arkusz, spogladajac szybko w strone drzwi. Kobieta w zieleni znikla. "Rod Rhyzka odda ksieciu stu i siedemdziesieciu pieciu wojownikow. Koniuszy dostarczy rowniez dwadziescia piec dodatkowych koni, trzech zbrojmistrzow i dwoch chirurgow". -Ach, moj lojalny Rhyzka. Jakiz ksiaze wazylby sie urazic takiego sojusznika? Aleksander usiadl gwaltownie, zmuszajac jasnowlosego Hessio do gwaltownego uniesienia brzytwy. Mloda twarz niewolnika zbladla jeszcze bardziej. Wszyscy osobisci sluzacy cesarskiego rodu byli kastrowani i nadzorca niewolnikow w Capharnie powiedzial mi, ze w rzeczywistosci Hessio ma prawie czterdziesci lat. Ksiaze skrzywil sie i gestem kazal mu wrocic do pracy. A moze mnie. Nastepna wiadomosc byla dluzsza. Moj panie Aleksandrze Otrzymalem Wasz rozkaz, by do poludnia dostarczyc Wam odpowiedni oddzial wojownikow, aby ukarac odpowiedzialnych za przedwczesna smierc Waszego szanownego i wspanialego Ojca. Nim wysle zolnierzy rodu Gorusch, musze blagac o wyrozumialosc i pozwolenie, bym pojawil sie przed Waszym obliczem i zadal pytania, na ktore odpowiedz pragnalby poznac nasz pierwszy lord, zanim zdecyduje sie wziac udzial w tak straszliwym przedsiewzieciu. Mowiac krotko, pojawily sie niepokojace oskarzenia zwiazane z honorem i slusznoscia tej sprawy... -Przeczytaj nastepne. - Aleksander byl czerwony jak poduszka pod jego stopami, a delikatna dlon Hessio drzala, gdy szybko konczyl prace z brzytwa. Pokiwalem glowa i zlamalem kolejna pieczec. Wszystkie odpowiedzi byly podobne. Symboliczna propozycja, z pewnoscia najgorsi z legionow, stajenni albo pozbawieni warkoczy mlodzicy. Albo usprawiedliwienie... nagly atak biegunki w garnizonie lub tez jego pozalowania godna nieobecnosc w tym wlasnie czasie - lub tez rozkazy glowy hegedu, by w tym wlasnie dniu oddzialy skierowac gdzie indziej. Dla niektorych, podobnie jak dla rozmilowanego w tradycji rodu Gorusch, konieczna byla wczesniej odpowiedz na jakies pytanie. Niewypowiedziana pozostala prawdziwa watpliwosc - czy Aleksander rzeczywiscie zamordowal swojego ojca, jak twierdzily wiarygodne raporty? Szwagier Aleksandra, mlody Marag, przyslal krotkie "zadnych", bez usprawiedliwien czy wyjasnien. Odwazny chlopak. Gdy skonczylem czytac odpowiedzi, Aleksander wstal, na wpol odziany w skorzane spodnie, biala koszule i gruba skorzana kamizele. Piesci mial zacisniete, a na jego twarzy malowalo sie upokorzenie i wscieklosc. Ale kiedy sie odezwal, jego glos byl opanowany i plamila go jedynie gorzka ironia. -Musimy zalozyc, ze oddzialy Denischkarow nie dotra na czas z Suzainu. Wedle mojej oceny mamy okolo dwustu szescdziesieciu wojownikow. Jesli ogolocimy palacowy garnizon i wykorzystamy przekletych thridzkich najemnikow, moze uda nam sie zebrac pieciuset siedemdziesieciu ludzi. Utrzymuj ich w gotowosci, Malver. Zylasty mezczyzna niemal wybuchnal. -Alez panie, to nic w porownaniu... -Nie sprzeciwiaj mi sie, dowodco! Powiedzialem, bys ich przygotowal. W ciagu godziny ruszamy na twierdze Hamraschich. Cesarz dopelni sprawiedliwosci, niezaleznie od tego, co sadza o tym jego poddani. Niewolnicy czekali z butami Aleksandra, jego mieczem i bialym, wyszywanym zlotem plaszczem. Ksiaze Derzhich nie nosil haffai, obszernej pustynnej szaty, by wrogowie nie uznali go za zwyklego czlowieka i nie powstrzymali sie od naleznego mu ataku. Malver uklonil sie i wycofal. Za plecami, gdzie tylko ja moglem to zobaczyc, wykonal wiejski znak ochrony przed zlem. Dwoch brodatych wojownikow i reszta adiutantow krazyla wokol Aleksandra. -Wynoscie sie, wszyscy, i zajmijcie sie swoimi obowiazkami. Zejde, kiedy tylko wloze buty. Dzis zabojcy nie zwycieza. Krecilem sie tak dlugo, sprzatajac polamany wosk i ukladajac papiery, az pozostal tylko Hessio. Aleksander stal sztywno i w milczeniu, podczas gdy niewolnik zapinal jego pas i mocowal plaszcz do mosieznych pierscieni na ramionach kamizeli. Kiedy skonczyl prace, uklakl i pochylil glowe do plytek. Aleksander dotknal ramienia niewolnika, konczac jego uklon, nim zostal zlozony do konca. -Dobrze mi sluzyles, Hessio. Chyba od moich dziesiatych urodzin. -To dla mnie zaszczyt wam sluzyc, wasza wysokosc. Miekki, wysoki glos pelen zaskoczenia. Do osobistych niewolnikow rzadko sie odzywano. W milczeniu przezywali swoje niekonczace sie upokorzenie, zawsze byli lagodni i uprzejmi, musieli wiedziec, co nalezy zrobic i jak najmniej przy tym przeszkadzac... zawsze sie bali, gdyz tak osobista sluzba byla niebezpieczna. Nadzy wladcy latwo wpadali w gniew. -Pamietasz Seyonne'a, prawda? - W zdawkowych slowach ksiecia dzwieczala niepokojaca nuta. -Tak, panie. - Niewolnik na mnie spojrzal, a jego twarde spojrzenie niemal zrzucilo mnie ze stolka. Nienawisc. Gorzka, nieustajaca nienawisc kogos, kto wciaz nosil kajdany, do tego, ktory ich nie mial. Aleksander tez to zauwazyl i lekko pokiwal glowa. Nie zrozumialem. -Czy wiesz, ze jestes jedynym czlowiekiem w palacu, ktory sluzyl mi rowniez w Capharnie trzy lata temu? - spytal ksiaze. - Jedynym czlowiekiem w Zhagadzie, poza moim kuzynem Kirilem i kapitanem Sovarim, znajacym imie ezzarianskiego niewolnika, ktory uratowal mi zycie, i moglbys go opisac innym. Jedynym czlowiekiem na calym swiecie, ktory mogl podsluchac, jak mowie zonie, gdzie znajdzie naszego przyjaciela Seyonne'a, gdyby go potrzebowala... a ja nigdy nie zdradzilem tego sekretu nikomu innemu i ona tez. - Reka na ramieniu Hessio zacisnela sie mocniej. Blady niewolnik skrzywil sie i probowal skulic, ale sila ksiecia na to nie pozwolila. - To dzien sprawiedliwosci, Hessio. A zacznie sie tutaj. Niewyobrazalnie szybkim ruchem ksiaze rozcial nozem gardlo niewolnika, a potem zrecznie odepchnal cialo, by krew zbierajaca sie na piaskowych plytkach nie poplamila jego bialego plaszcza. Wytarl noz w ubranie Hessio, schowal go do pochwy i nie patrzac na mnie, podszedl do okna. -Nie pochwalasz tego. Znow zaczalem oddychac i starannie dobieralem slowa. -Czlowiek, ktory za mnie zginal, mial tylko jedna noge. Zabojcy Hamraschich obcieli mu obie rece, by powiedzial, gdzie jestem. Znam sprawiedliwosc i milosierdzie, a kiedy mysle o Gordainie, widze tylko jedno z nich. - Oczywiscie, nic z tego nie mialo zwiazku z niewolnikiem, ktoremu meskosc zostala odebrana razem z wolnoscia. Slodki smak sprawiedliwosci czesto kwasnieje w zemste. Wolalbym, zeby Aleksander tego nie zrobil, a on to wiedzial, i nie musialem nic mowic. -To pewnie jedyna bitwa, ktora wygramy tego dnia. Zalosne, co? -Bogowie takze maja cos do powiedzenia, panie. -Wiesz, ze w Zhagadzie ostatni raz padalo w dniu moich narodzin? - Aleksander obrocil sie i spojrzal ponuro w moje oczy, szukajac odpowiedzi, ktorych nie umialem mu udzielic. - Ojciec powiedzial to raz wujowi, w dniu kiedy chwalilem sie przed nim umiejetnosciami szermierczymi i przypadkowo zabilem towarzysza cwiczen. Kazali mnie rozebrac i wybatozyc za brak opanowania. Uslyszalem, jak Dmitri mowi: "Mysle, ze bogowie plakali tego dnia nad cesarstwem. Powiedz mi, bracie, jak myslisz, czy byly to lzy smutku, czy radosci?". -A co odpowiedzial twoj ojciec? Aleksander znow odwrocil sie do okna, kryjac twarz w cieniu. -Mialem pietnascie lat i bylem wsciekly. Nie sluchalem jego odpowiedzi. Rozdzial szosty Bitwa zostala przegrana, zanim jeszcze sie rozpoczela. Gdy Aleksander dotarl do fortecy rodu Hamrasch, poteznej twierdzy zbudowanej na kamienistym wzniesieniu godzine drogi od Zhagadu, mial nie wiecej niz trzystu piecdziesieciu wojownikow, z czego polowe stanowili pogardzani thridzcy najemnicy. Niektore z obiecanych przez hegedy oddzialow wcale sie nie pojawily. Niektore rozmywaly sie w poludniowym upale - grupki pieciu lub dziesieciu mezczyzn, ktorzy kierowali sie na zachod albo wschod, nie zas na poludnie, gdzie czekala bitwa. Niektorzy maruderzy narzekali na zmeczone konie, brak wody lub niewystarczajacy czas na przygotowanie, i wracali do Zhagadu, gdy tylko glowne sily ruszyly dalej. Cale szczescie byla wiosna, gdyz inaczej pustynia rowniez zebralaby swoje zniwo.Aleksander nie przybyl oblegac fortecy. Zatrzymal sie spory kawal przed bramami i poslal wyzwanie panom hegedu, nazywajac ich winnymi zbrodni krolobojstwa i nie proponujac zadnego porozumienia poza mozliwoscia wyboru smierci w walce lub egzekucji. Przyjecie jego warunkow oznaczalo, ze tylko wojownicy hegedu beda walczyc i zgina - dal im te laske ze wzgledu na przedwczesna smierc ich ukochanej corki Nyamot. Odrzucenie wyzwania ksiecia bylo rownoznaczne z przyznaniem sie do winy i udzialu w morderstwie cesarza, a wtedy kazdy czlonek hegedu musial odpowiedziec za te zbrodnie - a to pociagalo za soba utrate calego majatku oraz stracenie lub zniewolenie kazdego mezczyzny, kobiety i dziecka. Bardzo dumne wyzwanie jak na kogos, kto dysponowal jednym wojownikiem na pieciu zolnierzy przeciwnika. Goniec wrocil z bukietem nyamotow przewiazanych czerwona wstazka. Ksiaze zawrocil konia i pogalopowal do swoich dowodcow, by w palacym sloncu cierpliwie czekac na wycieczke z twierdzy. * * * Nie pojechalem z Aleksandrem. Wyszlismy razem z jego komnat na ruchliwy dziedziniec, gdzie palacowy garnizon przygotowywal sie do wymarszu, a wtedy on wskazal na przysadzistego Manganarczyka dowodzacego oddzialem zbrojmistrzow. -Fredovar da ci miecz. Kaze mu znalezc taki, ktory cie zadowoli. I wybierz sobie konia. Nie wiem, na jakiej szkapie teraz jezdzisz, ale watpie, by byla wystarczajaco dobra. -Panie. - Zatrzymalem sie na ostatnim stopniu, zmuszajac ksiecia, by sie do mnie odwrocil. - Probowalem ci to powiedziec. Nie moge dzis z toba wyruszyc. Poza tym... -Domyslalem sie, co sie stanie z kontyngentami, i on rowniez, nie mialem tez watpliwosci, ze uzna moja odmowe za pierwsza z szeregu zdrad tego dnia. Twarz Aleksandra poczerwieniala. Upokorzyl sie na tyle, by poprosic mnie o pomoc, ale nie uznal za sluszne wysluchac mojej odpowiedzi. -Ach, tak. Zapomnialem. Ezzarianscy Straznicy walcza jedynie z demonami... a ty nawet tego juz nie robisz. Zle zrozumialem twoja propozycje. - Ksiaze ruszyl w strone stajennego, ktory trzymal wodze jego wspanialego wierzchowca, Musy. Nie moglem pozwolic, by Aleksander ruszyl do walki myslac, ze go opuscilem. -Panie, prosze, posluchaj mnie. Bede tam. - Ale nie u jego boku. Ksiaze nie zwolnil, nawet nie odwrocil glowy w moja strone. -W takim razie opiszesz wszystko dla potomnych. Aleksander nie dal mi czasu, bym powiedzial mu o niezaleczonej ranie, mowilem sobie. A o ile dluzej zajeloby mi wyjasnienie, ze nie jestem juz czlowiekiem, ktory na jego oczach pokonal wladce demonow? Ze nie moge walczyc u jego boku, gdyz boje sie, ze moja slabosc bedzie dla niego niebezpieczna? Nie ma slow trudniejszych dla wojownika, a nim zdolalem zmusic sie do ich wypowiedzenia, morze wojownikow Derzhi rozstapilo sie, by go przepuscic, a pozniej znow za nim zamknelo. -Bede tam, panie! - zawolalem, ale nie umialem ocenic, czy to uslyszal. Obserwowalem musztre oddzialow, wcale ich nie widzac, pragnalem pobiec za ksieciem i zapewnic go, ze oczywiscie, bede stal u jego boku, a jednoczesnie rozpaczliwie probowalem wymyslic jakas sensowna alternatywe. Gdy jednak omiotlem spojrzeniem zebrany tlum, z rozmyslan wyrwala mnie plama jaskrawej zieleni - znow kobieta w zielonych szatach, wyspa spokoju posrodku piecdziesieciu wojownikow, ktorzy sprawdzali popregi, przywiazywali buklaki do siodel, wsuwali bron do pochew i zakladali skorznie pod haffai. Zeskoczylem ze schodow jak zaczarowany i pospieszylem w jej strone, zdecydowany dowiedziec sie, kim jest i dlaczego mnie obserwuje. Nim zdolalem do niej dotrzec, pieciu wojownikow przejechalo przez brame dziedzinca, wznoszac czerwony pyl, i zatrzymalo sie zaledwie dwadziescia krokow ode mnie. Czekali, az ksiaze wyda im rozkazy. Ich przywodca byl niski, ale szeroki w ramionach i muskularny. Mial jasny warkocz i twarz upstrzona piegami, przez co mimo ponurej miny wcale nie wygladal na swoje dwadziescia siedem lat. Lord Kiril Rahilezar Danileschi zha Ramiell, uroczy i honorowy kuzyn Aleksandra. Aleksander bez slowa minal mlodzienca i na chwile zatrzymal sie przy Malverze. Pozniej przeszedl wsrod zolnierzy stojacych przy koniach i sprawdzil ich bron. Gdy z aprobata kiwal glowa, na konie wsiadali kolejni wojownicy. Malver podjechal do Kirila i z szacunkiem pochylil glowe. -Przyprowadzilem kontyngent swoich osobistych straznikow - powiedzial Kiril zimno - choc wezwania ksiecia najwyrazniej zgubily sie po drodze. Nie pozwole, by mowiono, ze nie dochowalem lojalnosci swemu zamordowanemu cesarzowi. -Twoi wojownicy nie sa potrzebni, lordzie Kirile - odparl Malver. -Nie sa potrzebni? - wyrzucil z siebie Kiril. - Czy ksiaze Aleksander ma tak wielu zolnierzy, ze moze ich sobie wybierac? Bede walczyl za honor wuja. - Spial konia ostrogami, jakby chcial podjechac na czolo kolumny Derzhich, lecz Malver stanal mu na drodze. -Nie zrobisz tego, panie. Ksiaze powiedzial, ze najpierw pozwoli kobietom siegnac po miecze i walczyc u jego boku, nim skorzysta z twojej pomocy. Twarz Kirila przybrala barwe wschodu slonca na pustyni. Zacisnal zeby, szarpnal wodze i wypowiedzial jedno ostre slowo do swoich ludzi. Oddzial ruszyl w strone bram. Przekradlem sie wokol dziedzinca i chwycilem Kirila za kostke, nim zdolal wyjechac za brame. Gwaltownie obrocil glowe, siegajac jednoczesnie po noz. -Nie zatrzymuj sie, panie - mruknalem. - I nie patrz na mnie. -Na glowe Athosa! Seyonne! - Mimo zaskoczenia Kiril mowil cicho i szybko odwrocil wzrok, koncentrujac sie na plecach swoich wojownikow. Jechal stepa, a ja poruszalem sie razem z nim, ukryty miedzy jego koniem a murem. -Przegra dzisiaj, panie. Wiesz o tym. -Przeklety dumny osiol. - Glos mlodzienca niemal sie zalamal. - Nie pozwolil mi pojsc razem z nim. Skoro i tak ma zginac... -Ksiaze Aleksander nie zginie - obiecalem. - Zatroszcze sie o to. Ale jego ludzie... ci, ktorzy pozostana... bedzie im potrzebny ktos, kto zajmie sie negocjacjami. On musi wiedziec, ze nie zostali porzuceni. Rozumiesz mnie? Kiril spojrzal na mnie szeroko otwartymi niebieskimi oczami. -Tak sadze. -Przysle wiesci, kiedy bede mogl. Kiril z namyslem pokiwal glowa; widzialem, ze juz opracowuje strategie. -Kto z nim jest? Szybko przekazalem mu informacje o odpowiedziach, jakie nadeszly na wezwanie Aleksandra. -Nie jestem pewien jednego - powiedzialem, spogladajac na kobiete w zieleni, ktora pozostawala wyspa spokoju wsrod zmieniajacego sie tlumu. - Kim jest ta kobieta stojaca przy wojownikach Fontezhich? Ta niebrzydka, w zielonym welonie? Wydaje mi sie, ze dzisiaj jest wszedzie. -Nie widze zadnych kobiet poza tymi, ktore nosza wode. Zadnej w zieleni i zadnej w poblizu Fontezhich. Nie spodziewalbym sie tego; nie pozwalaja kobietom zblizac sie do koni. Spojrzalem na Kirila, ktory przygladal sie tlumowi z malujacym sie na twarzy zmieszaniem, a pozniej znow na Fontezhich. Kobieta znikla, nigdzie na dziedzincu nie bylo nawet sladu zieleni. Przeszedl mnie dreszcz niepokoju. -Powiedz Zanderowi, ze po dzisiejszym dniu dowiem sie, kto zachowal wobec niego lojalnosc. I bede czekac na wiesci od niego. Idz z Athosem, Seyonne. Uscisnawszy moja reke, Kiril spial konia i wyjechal z dziedzinca. Aleksander skonczyl inspekcje. Gestem kazal mlodzikowi bez warkocza uniesc sztandar cesarza, po czym wskoczyl na konia i z ogluszajacym wojennym okrzykiem poprowadzil swoja zalosna armie na pustynie. Wyrzucilem tajemnicza kobiete ze swoich mysli. Wydarzenia toczyly sie bardzo szybko. Rozwazylem mozliwosc przemiany w ptaka i uniesienia sie nad polem bitwy, by zobaczyc, co sie dzieje. Ale wynik tej walki nie bedzie zalezal od pozycji, manewrow oskrzydlajacych i odpowiedniego wsparcia. Ptak nie zdolalby zrobic tego, co konieczne. Potrzebowalem wiekszej postaci, a poniewaz przemiana byla zbyt powolna i zbyt oglupiajaca, nie moglem pozwolic sobie na zmiane dwa razy. Kiedy tylko oddzialy opuscily dziedziniec, zmusilem zbrojmistrza do dostarczenia mi konia i broni, ktore obiecal mi Aleksander, i pospieszylem za wojownikami. * * * Podczas gdy Derzhi stali przed brama fortecy Hamraschich, oczekujac na odpowiedz, a powietrze nad nimi migotalo od upalu, ja siedzialem na pobliskich skalach, probujac uspokoic umysl i zoladek, gdy tworzylem skrzydla. Tym razem nie skrzydla sokola, ale wlasne.Kiedy mialem osiemnascie lat i bralem udzial w najgorszej bitwie w swojej krotkiej karierze Straznika, znalazlem sie na krawedzi przepasci. Ranny, zdesperowany, pewien porazki, podjalem najwieksze ryzyko w swoim zyciu i skoczylem ze skal. Przez wiele miesiecy czulem w sobie cos dziwnego, nieustajace palenie w ramionach i nieracjonalne przekonanie, ze moge spasc z urwiska i nie zginac. Nie bylem na tyle glupi, by sprobowac tego w swiecie ludzi. Ale tamtego dnia w duszy opetanego czlowieka, stawiajac czola potwornej istocie, ktora byla gotowa pozrec moje serce, udalo mi sie stworzyc skrzydla z szarego jedwabiu. Od tamtego dnia walczylem uskrzydlony, radujac sie tym cudem. Nie mialem pojecia, ze to tylko slad mojego prawdziwego dziedzictwa. Nawet gdy po polaczeniu z Denasem moglem przemieniac sie w dowolna postac, pragnalem jedynie skrzydel. Wylonilem sie z trudnej przemiany swiadom odleglych odglosow bitwy - krzykow i wrzaskow, tetentu kopyt, uderzen stali o stal. Wsrod wszystkich dzwiekow nieustannie wznosily sie glosy smierci. Goracy, suchy wiatr, ktory napelnial moje skrzydla, smakowal krwia, a pyl unoszony przez tysiace kopyt zacmil blask slonca. Wiele razy powtarzalem Aleksandrowi, ze moim celem nie byla ochrona jego cesarstwa, lecz tylko jego zycia i duszy. Nie zamierzalem tez pomscic jego ojca, tyrana. Jednak gdybym czul, ze moj miecz cos by zmienil, tego dnia walczylbym za mojego przyjaciela - bez wzgledu na obowiazki, cierpienie, smierc i szalenstwo. Ale on prowadzil kilkuset niechetnych wojownikow przeciwko hegedowi, ktory przysiagl kanavar. Musial przegrac, a ja musialem byc gotow, by go uratowac, niezaleznie od jego opinii na ten temat. Oderwalem spojrzenie od pola walki, odsuwajac od siebie halas, smrod i wlasny strach o tych, ktorych pochlonal krwawy chaos. Miast tego zatopilem sie w niesamowitej ciszy piasku i skal, ktore rozciagaly sie przede mna az po horyzont. Czarodziej nie moze tkac zaklec z pustki, lecz musi zwijac, wiazac i przeplatac materie otaczajacego go swiata. Wkrotce moje serce bilo powolnym pulsem pustyni, a zmysly przyjmowaly jej spokojny dotyk. Usadowiony na skalach zabralem sie do pracy i podnioslem wzrok dopiero wtedy, gdy zaklecie znalazlo sie na krawedzi mojego umyslu. Czas bedzie wszystkim. Jak zakladal ksiaze, rod Hamrasch byl doskonale przygotowany. Nie mniej niz dwanascie setek wojownikow wylalo sie zza murow i teraz otaczalo krolewskie oddzialy z trzech stron. Plan bitwy, jaki wymyslil Aleksander, juz zostal zniszczony, walka odbywala sie z bliska i w zamieszaniu, nie umialem ocenic, gdzie koncza sie linie Aleksandra. Jedynie Thridowie na flankach trzymali sie mocno, nie pozwalajac, by atakujacy calkowicie otoczyli ludzi ksiecia. Wkrotce nawet flanki nic nie beda znaczyc, gdyz Hamraschi przebija sie przez srodek, az na tyly cesarskiej armii. Lecz w samym sercu walki znajdowal sie twardy rdzen, klab unoszacych sie ostrzy i koni, ktory nie poruszal sie, podczas gdy wokol klebila sie bitwa. Tam byl Aleksander. Nie moglem wyruszyc zbyt wczesnie. Tchorze juz uciekli lub sie poddali. Ci, ktorzy nadal walczyli, i ci, ktorzy juz zgineli, zaslugiwali na swoja szanse zwyciestwa bez wzgledu na to, jak byla mala. A wynik juz byl przypieczetowany, gdyz inaczej Aleksandra wiecznie dreczylyby mysli "co by bylo, gdyby". Przezycie porazki i tak bedzie dla niego wystarczajaco ciezkie. Dlatego tez musialem siedziec na swojej skale i obserwowac, jak ludzie umieraja, ich ciala sa tratowane, a krew wsiaka w piasek. To byla jedna z najtrudniejszych rzeczy w moim zyciu. Rdzen w srodku malal. Wojska Hamraschich zaciskaly sie wokol cesarskich oddzialow jak zwiniety waz z lbem uniesionym do ataku. Tu i tam niewielkie grupki ludzi Aleksandra, otoczonych przez zolnierzy Hamraschich, zmuszano do zejscia z koni i uklekniecia na ziemi, podczas gdy zwyciezcy odprowadzali ich wierzchowce. Na moich oczach przez armie przeszla nowa fala poddawania sie. Nawet wojownicy Derzhich nie byli sklonni umierac za ksiecia, ktoremu nie ufali. Chorazy Aleksandra upadl, wlocznia zrzucila go z konia, gdy jego obroncy zgineli, a przewracajacy sie sokol Denischkarow zostal wsrod triumfalnych okrzykow pochwycony przez jezdzca Hamraschich. Zdobywca zaniosl go z powrotem w strone fortecy i rzucil na ziemie u stop Zedeona, ktory siedzial samotnie na koniu przed bramami i patrzyl, jaki owoc przynosi jego zemsta. Mialem nadzieje, ze Kiril jest w poblizu, gotow zrobic to, co konieczne. Wezwalem wiatr i unioslem sie w strone walki, z zakleciem na koncu jezyka. Aleksander toczyl zaciekly pojedynek z przysadzistym wojownikiem w barwach Hamraschich. Bialy plaszcz ksiecia byl podarty i poplamiony krwia, a gdy unosil miecz, zlote naramienniki blyszczaly w sloncu. Okrwawiony Hamrasch, ktorego lewe ramie zwisalo bezwladnie, cofnal sie, parujac cios, ale nie upadl. Wyraz twarzy mezczyzny powiedzial mi, ze duzo zniesie, by zwyciezyc. Dovat zha Hamrasch, wuj zmarlej dziewczynki. Pieciu wojownikow, wsrod nich zylasty Malver i dwaj brodaci Derzhi z komnat Aleksandra, stalo wokol ksiecia, zapewniajac wystarczajaco duzo przestrzeni, by Aleksander mogl manewrowac, i odpychajac tych, ktorzy probowali go zaatakowac. Lecz ich ochronny krag sie zalamywal, gdy kolejni cesarscy zolnierze zostawali rozbrojeni, przez co wiecej wojownikow Hamraschich koncentrowalo sie na ksieciu. Gdy sie zblizylem, kolejny z pieciu obroncow, potezny Derzhi krzyczacy glosno z kazdym ciosem swojego olbrzymiego miecza, zesztywnial z wlocznia wbita w plecy. Leniwie zamachnal sie mieczem i spadl z wierzchowca, kiedy trafily go cztery kolejne wlocznie. Wysoki wojownik Hamraschich przepychal sie w strone ksiecia wsrod rzacych koni i tloczacych sie zolnierzy. Leonid. Ojciec zmarlej dziewczynki zatrzymal sie na krawedzi chaosu, obserwujac, jak Dovat atakuje Aleksandra, gotow, by brat oddal mu ostateczny cios. Mialem tylko kilka chwil, by wydostac stamtad Aleksandra. Wypowiedzialem pierwsze slowo zaklecia, wyciagnalem miecz i zatoczylem krag wokol obroncow ksiecia, pozostawiajac za soba sciane srebrnego ognia. Starannie tkalem esencje poludnia na pustyni - nie iluzje, lecz prawdziwy ogien - wokol tych, ktorzy chronili Aleksandra, probujac nie zranic tych, ktorych mialem uratowac, a jednoczesnie utrzymac na zewnatrz jak najwieksza liczbe Hamraschich, gdyz tymi pozostalymi w srodku musielismy sie zajac. Gdy sciana ognia rosla, pole bitwy przepelnilo zadziwienie, zmieniajac bitewny halas w okrzyki przerazenia. Kilku dzielnych wojownikow probowalo przejechac przez ogien, lecz szybko uswiadomili sobie, ze to nie oszustwo tworzone przez derzhyjskich nadwornych magow. Mezczyzni krzyczeli plonac, a ich przerazone konie stawaly deba i wywolywaly wsrod oddzialow jeszcze wiekszy chaos. Kiedy zatoczylem pelen krag, zanurkowalem do srodka. Bylo niemal za pozno. Ukochany Musa Aleksandra lezal martwy posrodku kregu, a sam ksiaze pelzal po ziemi, probujac wyrwac noge spod ciala konia, jednoczesnie rozpaczliwie parujac ciosy Dovata. Posrodku kregu, procz Dovata i Leonida pozostalo co najmniej dziesieciu Hamraschich. Tylko ich oszolomienie wywolane przez srebrny ogien i moje pojawienie sie uchronilo nas przed katastrofa, gdyz ksiecia chronili jedynie Malver i jeszcze jeden wojownik. W tej chwili oni rowniez sciskali wodze wierzchowcow i gapili sie na mnie, jakby bogowie zatrzymali czas. -Popatrz na moja twarz, Malver! - ryknalem ponad rykiem plomieni, modlac sie, by zolnierz przypomnial sobie, ze widzial mnie w komnatach ksiecia. Dwoma ciosami unieszkodliwilem dwoch oszolomionych Hamraschich. - Wsadz Aleksandra na konia. Wydostaniemy go stad. -Na rogi Druyi, to Ezzarianin! Drugi obronca, odziany w czerwien i zloto cesarskiej strazy, zerwal sie pierwszy i ustawil swojego konia miedzy ksieciem a oszolomionym Leonidem. Zrecznie zablokowal cios w plecy, jednoczesnie zachecajac lorda Hamrasch, by go zaatakowal. Gdy wpychalem kolejnego wojownika w plomienie, zauwazylem twarz straznika - pomarszczona, inteligentna, znajoma. W tej chwili zaczynala sie na niej malowac nadzieja. Wojownikiem tym byl Sovari, wieloletni kapitan osobistej strazy Aleksandra. Skuteczny i doswiadczony Derzhi byl oddany ksieciu, a ja moglem sobie tylko wyobrazac, jakich grozb Aleksander musial uzyc, by zmusic lojalnego straznika, by udal sie na bezpieczne wygnanie razem z Kirilem. Bylem niezwykle wdzieczny Sovariemu, ze tego dnia uznal za swoj obowiazek trwac przy Aleksandrze. -Czy umarlem?! - ryknal, rzucajac sztyletem w poteznego, czarnobrodego Hamrascha, ktory celowal wlocznia w ksiecia. - A moze mam wizje?! Rozesmialem sie i wykopalem wlocznie z reki zagapionego wojownika, po czym machnieciem skrzydla zrzucilem go z konia. -Wizje. Jak na trupa masz zbyt dobre oko. - Czarnobrody Hamrasch spadl z konia ze sztyletem Sovariego wbitym w serce. Slowa kapitana Sovariego wyrwaly Malvera z oszolomienia. Gdy ja cialem jednego z napastnikow, Malver zsunal sie zrecznie z siodla i pospieszyl do boku ksiecia. Odbil cios Dovata, ktory mial roztrzaskac czaszke Aleksandra. Wsrod rykow plomieni i krzykow grozy slyszalem mamrotanie Malvera. -Swieta bogini matko, chron nas... swieta bogini... swieta matko... Leonid, ktoremu pewna zemsta nagle wymykala sie z rak, otrzasnal sie z oszolomienia, ryknal na swoich wojownikow i zaatakowal Sovariego. Podczas gdy Malver probowal oswobodzic Aleksandra, ja dotknalem ziemi i odwrocilem uwage Dovata ciosem w nogi. Za moimi plecami nieustajacy ciag modlitw Malvera zastapil potok przeklenstw i ostry rozkaz: -Podnies mnie i zejdz mi z drogi. - Bol zmienil glos ksiecia tak, ze trudno go bylo rozpoznac. - Nie umre jeczac. -Wsadz go na konia! - ryknalem przez ramie. - Jesli nie da sie inaczej, przerzuc go przez siodlo! Licze do dwudziestu! Moja sciana ognia nie wytrzyma dlugo. Czulem, jak opuszcza mnie melydda, bol w prawym boku grozil rozerwaniem ciala, a najgorsza czesc zaklecia dopiero miala nadejsc. Rozbroilem upartego Dovata, a on upadl na ziemie, jakby tylko miecz utrzymywal go na nogach. Za moimi plecami rozlegl sie jek cierpienia, a pozniej ochryple przeklenstwo. -Zaraza na twoje oczy. Powiedzialem, postaw mnie. -Podnioslem go! - krzyknal Malver. Rany Aleksandra ulatwialy sprawe. Nie mialem czasu sie z nim klocic. -Malver, za mna. Sovari, trzymaj sie blisko i pilnuj jego plecow. Odetchnalem gleboko, sparowalem dwa ciosy i wezwalem wiatr. Czekal na horyzoncie na granicy morza wydm lige od nas, potworna moc, ktora mogla obedrzec czlowieka ze skory. Z poczatku, w naglej pustce pozostalej po zniknieciu srebrnych plomieni, brzmial niczym najnizszy ton mellangharu, ciche drzenie wyczuwane gleboko w brzuchu. Po chwili jednak pochlonal zachodnie niebo, a drzenie stalo sie ryczacym grzmotem, wstrzasajacym ziemia pod moimi stopami. -Paraivo! - Piec setek glosow krzyknelo jednym tonem, a gdy pierwsze ziarna piasku uderzyly w twarze wojownikow, na polu walki zapanowalo szalenstwo. Musielismy poruszac sie szybko. Utrzymywanie takiego zaklecia dluzej niz przez chwile zmieniloby mnie w wysuszona skorupe. Myslalem, ze uniose Aleksandra w ramionach, ale nie moglem porzucic jego dwoch dzielnych obroncow. Nie przezyja wscieklosci Leonida wystarczajaco dlugo, by upomnial sie o nich Kiril, gdy bedzie negocjowal warunki poddania sie, jak go o to prosilem. Zbyt wielu ludzi zginelo tego dnia. I dlatego ze skrzydlami rozlozonymi szeroko dla tych, ktorzy podazali za mna, przebijalem sie przez szalejacy wicher. Piasek przecinal ubrania i cialo jak odlamki szkla i grozil uduszeniem. Moje ubranie wkrotce bylo w strzepach, z haffai pozostal pasek chroniacy nos i usta. Mruzylem zalzawione oczy, a resztki melyddy wykorzystywalem, by chronic pozostalych. Planowalem skierowac sie na poludniowy zachod, gdyz dzieki temu najszybciej znalezlibysmy sie poza sercem burzy, a ostry piach oddzielilby nas od Hamraschich, lecz walczac o oddech, wkrotce zapomnialem o takich szczegolach i kierunki przestaly mnie obchodzic. Na bogow dnia i nocy, nie mogles wpasc na lepszy pomysl? - lajalem sie, gdy wiatr przebil niewielki otwor w jednym skrzydle, pozostawiajac bolesne rozdarcie. Lecz tak naprawde, co innego mogloby odwrocic uwage dwoch armii? Uznalem, ze poradzilem sobie calkiem niezle. Wydawalo sie, ze szybko znalazlem sie na krawedzi wytrzymalosci. Moje pluca plonely, a skrzydla sprawialy wrazenie, jakby mialy zaraz odpasc od obolalych ramion. Czerwone blyskawice grozily rozerwaniem czaszki od wewnatrz, gdy przebijalem sie przez wiatr i jednoczesnie utrzymywalem zaklecie. Potrzebowalismy odleglosci. Kazdy mezzit byl cenny. Jeszcze kilka krokow w wiatr. Jeszcze kilka machniec skrzydlami. Jeszcze kilka krokow dla bestii z tylu. Z poczatku dostrzegalem ciemne sylwetki przerazonych ludzi i koni na krawedzi pola widzenia, lecz albo wirujacy piasek je ukryl, albo wydostalismy sie poza granice pola walki. Wystarczy. Niech juz wystarczy. Jeszcze jeden oddech i zatrzymam sie. Jeszcze jeden. Jeszcze raz zaczerpnalem powietrza, az w koncu juz nic nie pozostalo. Dotknalem stopami ziemi i uwolnilem wiatr, pozostawiajac swiat przepelniony gleboka cisza. Rozdzial siodmy -Co z nim? - wychrypialem.Siedzialem na pagorku goracego piasku, ramiona oparlem na kolanach, bezwladnie zwieszajac dlonie, a glowe pochylilem do przodu tak, by zachodzace slonce dotykalo obtartej skory twarzy. Pozostawalem w tej pozycji od co najmniej dwoch godzin, zmuszony sluchac stlumionych okrzykow bolu Aleksandra, gdy Sovari i Malver pracowali nad jego zmiazdzona noga. Nie umialem im pomoc, obserwowac, udzielac rad, gdyz nie zdolalbym sie poruszyc, myslec czy mowic. Teraz na naszym malym skrawku pustyni zapadla cisza, a ja troche odpoczalem i chcialem poznac wyniki ich dzialania. -Dwa zlamania, o ile mozemy stwierdzic, z tego jedno otwarte. Staralismy sie, ale nie wiem, czy... niech to wszystko... niech to wszystko... - Zdenerwowany mezczyzna kleczacy na piasku tuz przede mna, Sovari, milczal do chwili, gdy udalo mu sie opanowac glos. Musial zaczynac kilka razy, nim udalo mu sie udzielic odpowiedzi. - Jest nieprzytomny. Moze i dobrze, bo musimy zrobic mu lepsze lubki, jesli nam sie uda. Mielismy tylko pochwy naszych mieczy. To nie najlepsze rozwiazanie. Domyslalem sie tego. Slyszalem ocierajace sie o siebie kosci, gdy dwaj wojownicy naciagali je i przekrecali, by ulozyc je na swoim miejscu. -I nie mielismy nic do opatrzenia rany. Malver widzial, jak w taka rane wlewano rozgrzany olej, by uratowac konczyne, ale ze go nie mamy, musielismy to tak zostawic... -Nie dacie rady zrobic nic ponad swoje mozliwosci. - Bezskutecznie probowalem zwilzyc wargi. Przypominaly kore drzewa, a moj jezyk lupek. W moim ciele zawsze brakowalo wilgoci. Poczulem nagla ulge cienia, gdy potezny mezczyzna kucnal przy mnie i wcisnal pasek czegos cieplego, wilgotnego i miekkiego do moich ust. -Carroc - wyjasnil. - Powinienes go ssac. Zostalo tylko troche wody, wiec Malver wyruszyl na jej poszukiwanie. Uda sie. Znalezlismy carroc, a w tego rodzaju wasilach zwykle sa zrodla. -Dziekuje. Gdzie jestesmy? -Nie jestem pewien. Oceniajac po sloncu, jechalismy ze spora predkoscia przez prawie godzine, co oznacza, ze mozemy znajdowac sie jakies osiem-dziewiec lig od Zhagadu. Ale nie mam pojecia, w jakim kierunku. Burza zatarla nasze slady. Jestesmy w wasilu, bardziej piaszczystym niz kamienistym, i otaczaja nas wydmy. - Zawahal sie. - Liczylismy, ze ty bedziesz wiedzial. Mojej wdziecznosci za slodki, zyciodajny miazsz pustynnej rosliny dorownywal jedynie podziw dla kapitana Sovariego. Drzal jedynie odrobine, zblizajac sie do czlowieka, ktory wlasnie wywolal burze, jaka wedlug Derzhich oznaczala gniew bogow. Na gwiazdy w niebiosach, wytrzymalem godzine. Nic dziwnego, ze sam czulem sie jak gniew bogow. -Zrobilismy troche cienia nad ksieciem. Oczywiscie, mozesz z niego skorzystac i ze wszystkiego, co... wszystkiego. -Jeszcze nie. Dziekuje. - Dobrze, ze w ogole istnialem. Poruszenie sie bylo niemozliwe. -Czy jeszcze cos moge dla ciebie zrobic? -Daj mi nowe ramiona - wyszeptalem. - Albo pozycz mi swoja skore. - Skrzydla znikly wraz z resztkami melyddy, wiec na szczescie nie musialem sie przemieniac z powrotem, ale podtrzymujace je miesnie nadal drzaly. - Albo odrobine czasu. - Jakis rok. -Nigdy nie wiedzialem... krag ognia... burza... nawet nie wiem, jak to powiedziec... -Jego gleboki glos drzal nieco. -Wiesz, nie wszyscy byli niewolnicy umieja cos takiego. - Sam nie bylem pewien, jak mi sie to wszystko udalo. - Nawet od tych, ktorzy potrafia, wymaga to sporo wysilku. Rozesmial sie smutno. -Ksiaze bedzie zly jak zapedzony w pulapke kayeet, ze wyciagnelismy go z walki. Wyglada na to, ze umiesz o siebie zadbac, ale mam nadzieje, ze ochronisz tez mnie i Malvera. Zdolalem uniesc glowe tak, by ujrzec wysokiego mezczyzne lezacego bez ruchu na piasku, okrytego cieniem rzucanym przez zakrwawiony bialy plaszcz rozpiety na dwoch mieczach. -Ucieszylbym sie, gdybym uslyszal jego przeklenstwa. Sovari szybko spowaznial. -Ja rowniez, ja rowniez. Tylko zyjacy czlowiek potrafil ryczec tak, jak spodziewalismy sie tego po Aleksandrze. Kapitan poszedl sprawdzic stan ksiecia, a ja znow zapadlem w sen. Kiedy sie obudzilem, drzalem w zimnie pustynnej nocy. Ktos zarzucil na mnie haffai, ale wiatr zsunal plaszcz, ktory teraz zakrywal jedynie jedno ramie. Zastanawialem sie, czy warto zmusic sie do poruszenia, by znow sie nim okryc, kiedy uslyszalem glosy. -...tam konie o brzasku, by przyniosly wode. Moglyby tez przyciagnac drewno, ale nie mam pojecia, jak odetniemy kawalek na dobre lubki. Gdybym nie stracil tego cholernego topora... Przekleci Hamraschi. - Pelen napiecia, zmeczony glos nalezal do Malvera. -Moze Seyonne'owi uda sie go odciac - stwierdzil Sovari. - On nie potrzebuje narzedzi. -Niech nas chronia bogowie ciemnosci, kapitanie. - Malver sciszyl glos. - Kim on jest? -Mysle, ze wlasnie to powiedziales, przyjacielu. Bog musi w nim byc. Nigdy w cos takiego nie wierzylem... nie naprawde... ale znalem tego czlowieka jako niewolnika w Capharnie. Powiadaja, ze Ezzarianie to czarodzieje, ale w tamtych czasach nie umial sie nawet uchronic przed batem starego Durgana. -Ogien byl rzeczywisty... i burza. Nigdy nie spotkalem magika, ktory potrafilby cos takiego. A skrzydla... zawsze oddawalem czesc Druyi, ale wtedy myslalem, ze patrze na samego Athosa. -Po Capharnie krazyly plotki, po tym jak lord Dmitri zostal zamordowany, a ksiecia oskarzono... plotki o mezczyznie zmieniajacym sie w shengara, o kims, kto pomogl ksieciu wydostac sie przez zakratowane okienko za waskie dla wrobla. Ten tutaj, choc niewolnik, znikl w tym samym czasie co ksiaze. A ostatniego roku, tej nocy, gdy dogonilismy Hamraschich w poludniowym Manganarze, tej nocy grozy, gdy wszystkie oddzialy oszalaly, widzialem cos... Od czasu Capharny ksiaze nie byl juz taki sam, a ja sie zastanawialem... Jesli bogowie chca przemienic czlowieka, uczynic go lepszym... -Ciszej - syknal nerwowo Malver. - Uwazaj na slowa, kapitanie. Ale kapitan nie dal sie powstrzymac. -...moga wyslac kogos, by go obserwowal... nauczal... kogos ze swoich. Dwaj mezczyzni zamilkli, a ja lezalem z palaca skora i obolalymi koscmi i myslalem sobie, ze gdybym byl bogiem, na pewno wszystko bym lepiej urzadzil. Wiatr smagal moja skore, przez co drzalem i z trudem lapalem oddech, co z kolei sprowadzilo na mnie atak kaszlu. Czujac sie zalosnie, uznalem, ze jednak powinienem sie ruszyc i zapewnic sobie wiecej wygody, a moze nawet przyniesc cos do picia, jesli zolnierzom udalo sie odnalezc to blogoslawienstwo. Dlatego tez podnioslem sie z trudem i powloklem sie w strone ich niewielkiego ogniska z ciernistych krzewow. Nikt, kto przygladalby sie, jak kustykam przez piasek i skaly, kaszlac i plujac piachem, z podartym ubraniem lopoczacym na wietrze, nie pomylilby mnie z bogiem. * * * Aleksander obudzil sie pozniej tamtego wieczora, gdy Malver opowiadal mi o niecce, ktora znalazl - zaglebieniu na pustkowiu skal i piasku, gdzie rzadkie deszcze i zrodlo utrzymywaly kilka drzew nagera, pare palm daktylowych i dobre zrodlo wody. Powiedzialem, ze po kilku godzinach odpoczynku powinienem utrzymac sie w siodle i moze nawet uda mi sie wymyslic sposob, by naciac drewna na lubki dla Aleksandra. Malver wbil spojrzenie w okolice moich butow, a jego lewa reka caly czas bawila sie kawalkiem kosci zawieszonym na szyi - jak sie domyslalem, amuletem. Ciekawe, ze nazywal sie wyznawca Druyi, ale w czasie bitwy wzywal boginie matke.Sovari pilnowal Aleksandra. Wlasnie wypilem kubek nazrheelu, gorzkiej i smierdzacej herbaty, ktora Derzhi tak cenili, i poczulem sie o wiele lepiej, kiedy ksiaze zaczal belkotac. -Trupy... zabije was za to... - Chwila poruszenia, potezny jek, i juz razem z Sovarim przyszpililismy go do ziemi tak, ze nie mogl nawet drgnac. -Musisz pozostac bez ruchu, panie - powiedzialem. - Jesli sprobujesz sie poruszyc, konsekwencje ci sie nie spodobaja. Jego wargi byly pozbawione krwi, a miesnie sztywne. -Zdrajcy - wyszeptal przez zacisniete zeby. - Wszyscy trzej. -Nie mamy nic na zlagodzenie bolu, panie, a wiesz, ze brakuje mi talentu do leczenia. Zaluje, ze nie moge powiedziec ci nic innego. Ale Galadon podczas szkolenia nauczyl mnie kilku rzeczy... -Chodzilo o honor mojego ojca. - Bol i wscieklosc sprawily, ze zaczal drzec. - Moj honor. -Przegrales, i wiedziales, ze tak bedzie. Twoja smierc nic by nie zmienila, a tylko to ci wtedy pozostalo. Nie byl gotow tego sluchac. -Moi wojownicy... niech bogowie mnie pomszcza... porzuceni. Jak mogliscie to zrobic? Wtedy opowiedzialem mu o Kirile, choc wiedzialem, jak wielka gorycz wywola w nim swiadomosc, ze zaplanowalismy jego porazke. Powiedzialem mu, co widzialem z bitwy, kazdy szczegol, ktory zapamietalem, a ktory moglby mu ukazac, jak beznadziejna to byla sytuacja. Mialem nadzieje, ze bedzie sie ze mna klocil, wyrzuci z siebie zolc tak, ze nic nie pozostanie, lecz on tylko zacisnal zeby i odwrocil glowe. Sovari zaryzykowal jego gniew, by dac mu wode, i udalo nam sie wlac w niego tyle, ze nawet kiedy czesc wyplul, i tak cos na tym skorzystal. Widzialem, jak przez dluzszy czas Aleksander probuje sie zmusic do utrzymania otwartych powiek, jakby odmowienie sobie snu bylo wlasciwa kara za zachowanie zycia. Ale wkrotce pokonaly go rana i wyczerpanie po dlugiej drodze z Suzainu, dwoch nocach bez snu i bitwie. Bol wypelnial jego sny; pilnowalem go na zmiane z wojownikami, by rzucajac sie, nie zrobil sobie wiekszej krzywdy. Do switu udalo mi sie jeszcze zlapac troche snu, a po porcji carroca i kolejnym kubku smierdzacego nazrheelu - ktory jakims sposobem zawsze byl dostepny w obozie Derzhich, niezaleznie od okolicznosci - poczulem sie wystarczajaco dobrze, by razem z Malverem pojechac do niecki. Byc otoczonym przez nieskonczony piasek i zwir - wasil, tak nazywali Derzhi ten szczegolny rodzaj pustki - a pozniej wjechac na niewielkie wzniesienie i ujrzec nieduza kotlinke pelna zieleni... to zadziwiajace uczucie. Cisze pustyni przerywal swiergot tysiaca ptakow - swiergotkow, siewek i zieb o zoltych ogonach - a zapach wilgoci upajal. Trawa byla krotka - w ciagu ostatnich kilku dni musialy sie tu pasc kozy - a drzewa rzadkie, kilka kolczastych akacji posrod palm daktylowych, dum i klujacego jalowca. Mimo to trawiasta kotlinka stanowil najpiekniejszy widok, jaki rozciagal sie przed moimi oczami od ostatnich kilku tygodni. Malver napelnil buklaki i powiedzial, ze zapoluje na obiad, a ja ruszylem miedzy drzewa i zabralem sie za ciecie odpowiednich lubkow. Moj stary przyjaciel Garen zawsze umial ksztaltowac drewno bez narzedzi, a ja probowalem sobie przypomniec, jak to robil. Potrzeba do tego sznura, skojarzylem, i usiadlem na chlodnej trawie, bawiac sie bezmyslnie zwojem liny z siodla Malvera. Minelo tak wiele lat... Garen byl synem mlynarza, ktory wyruszyl w swiat jako Poszukiwacz, wyszukujacy opetane dusze, ktore mielismy uleczyc. Kiedy jego ojciec umarl, Garen wrocil do domu, by zajac sie mlynem, lecz zaledwie dwa dni po jego powrocie Derzhi najechali Ezzarie. Co za pech. Ale on przezyl, uciekl na wygnanie z krolowa i innymi, a po szesnastu latach odnalazl dom, gdy przynioslem im dar Aleksandra - nasza ojczyzne. Garen nadal mieszkal w Ezzarii, podobnie jak moja zona, Ysanne, ktora probowala mnie stracic, moja przyjaciolka Catrin, inteligentna mloda kobieta, ktora zajela miejsce swojego dziadka jako mentor Straznikow, i tak wielu innych. Jak sobie radzili? Czy demony Gastai nadal polowaly, przez co straz Ezzarian byla konieczna? Otworzylem droge do Kir'Navarrin, lecz nie mialem pojecia, co sie dzialo z rai-kirah - czy ich obecnosc w starozytnej krainie zlagodzila ich zadze materialnego zycia, czy tez wszystkie moje wysilki spelzly na niczym. Ale tego slodkiego ranka, gdy slonce dopiero barwilo rozem niebo, moje mysli nie chcialy opuszczac Ezzarii, jedynego prawdziwego domu, jaki mialem. Probowalem wyrzucic je z umyslu - moja piekna, deszczowa kraina lasow i moi uparci, szlachetni, slepi rodacy, ktorzy zabiliby mnie, gdybym znow postawil noge wsrod debow. Coz takiego bylo w tej zielonej wyspie na pustyni, ze wywolala atak tesknoty za domem, ktory z trudem zdolalem powstrzymac? Szarpnalem lina, zmuszajac sie do rozwazan nad swoim obecnym problemem. Ogien. Garen owijal line wokol drzewa i kazal mu sie palic bez pochlaniania liny, a pozniej zaciskal petle i znow ja zapalal, powoli przecinajac sie przez drewno. To jakis poczatek. Gdy Malver powrocil, slonce stalo wysoko i palilo morderczo. Trzymal kilka piaskowych kuropatw zwiazanych za szyje, a ja bylem skapany w pocie i wpatrywalem sie w sterte szorstkich, pelnych drzazg kawalkow drewna nagery. -Na kosci ziemi! - powiedzial mrugajac. Pozniej obejrzal mnie od stop do glow, bo najwyrazniej zdziwienie pokonalo jego niesmialosc. - Nigdy nie myslalem, ze boska magia bedzie oznaczala tak duzo roboty. Jak udalo im sie w ogole stworzyc swiat? Wtedy zaczalem sie smiac, podnioslem kilka z moich nieudanych dziel i wepchnalem mu je w ramiona. -Od zawsze probowalem znalezc odpowiedz na to pytanie, Malverze. Ale coraz bardziej sie od niej oddalam. * * * Kiedy Malver zdjal zakrwawione bandaze z nogi Aleksandra, by sie jej przyjrzec, nim zalozymy lubki, ogarnelo mnie przerazenie. Byla spuchnieta, fioletowa, a z poszarpanej rany tuz pod kolanem, gdzie kosc przebila cialo, nadal saczyla sie krew. Nie przypominala ludzkiej konczyny. Och, moj ksiaze, pomyslalem. Co my narobilismy, utrzymujac cie przy zyciu? Po raz pierwszy zaczalem watpic w to, na co sie porwalismy. Nie wiedzialem, jak uratowac taka noge, a mysl o Aleksandrze okaleczonym, kustykajacym o kuli jak Gordain, niezdolnym do konnej jazdy... Wczesniej rzucilby sie na swoj miecz. A bol... Nic dziwnego, ze jego twarz miala barwe starych plocien.-Musimy zmienic opatrunek, panie - powiedzial ponuro Sovari. I lepiej to usztywnic, zeby potem cie poruszyc. -Do roboty - wyszeptal ksiaze przez zacisniete zeby. Sovari podal mi pochwe noza ksiecia. Widnialy na niej slady zebow. Kiedy podalem ja Aleksandrowi, zamknal oczy i szarpnal glowa, a ja wsunalem pochwe miedzy jego wargi. Uklaklem za jego glowa i polozylem mu dlonie na ramionach, po czym skinalem na Sovariego. -Posluchaj mnie, panie - zaczalem, gdy dwaj wojownicy zaczeli mocowac nowe lubki, a ja musialem przycisnac jego ramiona, by nie podniosl sie z piasku. - Pamietasz, jak robilismy, gdy zmieniles sie w shengara? Jak trzymales sie mojego glosu i wychodziles z ciala, pozwalajac mu sie przeobrazac? Zrob to teraz. Chwyc sie mnie i pozwol mi sie odciagnac. Ostatnio sam tego doswiadczylem. Blaise byl moim duchem opiekunczym, jak ty mowiles o mnie... Sovari i Malver starali sie jak najdelikatniej opatrzyc noge ksiecia, lecz zajmowalo to duzo czasu. Przez te niekonczaca sie godzine opowiadalem ksieciu o swoim szalenstwie i strachu przed Denasem i Kir'Navarrin, nie dlatego, by sobie pofolgowac, ani w nadziei, ze Aleksander mi pomoze, czy ze powinien sie tym martwic. W rzeczywistosci wolalbym to wszystko zachowac dla siebie. Ale wiedzialem, ze jesli podejme jakis inny wazny dla niego temat, to nieuchronnie doprowadzi nas to do jego ojca, bitwy, porazki i rany, a on musial myslec o czyms innym. Najprawdopodobniej nawet nie bedzie pamietac tego, co powiedzialem. Pod koniec Aleksander byl szary na twarzy i niemal stracil przytomnosc. Wyjalem pochwe noza z jego ust. Prawie ja przegryzl. Gdy wytarlem mu twarz i nalalem troche wody na jego wargi, mial zamkniete oczy i z trudem lapal oddech. Musielismy okreslic, gdzie jestesmy, rozwazyc swoja pozycje i przejrzec zapasy, a potem zaplanowac, co robic dalej, ale wszyscy bylismy niewyobrazalnie zmeczeni, a okrutne slonce odbieralo nam sily niczym ogien kowala zmiekczajacy zelazo. Wcisnelismy sie w odrobine cienia, jaka udalo nam sie stworzyc za pomoca haffai i mieczy, i przespalismy poludnie. Lece... nad zielonymi wzgorzami oswietlonymi przez skosne promienie, nad meandrujacymi rzekami blyszczacymi niczym braz, nad kepami drzew, zielonych i zlotych... zlociste, wspaniale swiatlo... obietnica ognistej wspanialosci kryjacej sie tuz za zachodnim horyzontem. Dlaczego lecialem od swiatla? Jakie piekno lezalo w cieniach na wschodzie, ze tak rozpaczliwie kierowalem sie w jego strone? Lecz oczywiscie to nie piekno mnie przyciagalo... las, owszem, splecione, zolte pnie gamarandow, najpiekniejszych ze wszystkich drzew, lecz za nim... Choc lecialem bezblednie, chcialem odwrocic wzrok. Gdybym jednak nawet zacisnal oczy, zapieczetowal je zakleciami, by nie spojrzaly poza gamarandowy las, oslepil je na wiecznosc... i tak bym zobaczyl. Dymiace krawedzie lasu. Glebokie do kolan popioly i szkielety drzew. Ponury, zlowrogi mur, wyplyw krwi zatrzymany jedynie na chwile. Za nastepnym wylomem z fortecy na skale znow poplynie krew, rzeka krwi podpalajaca wszystko, czego dotknie. Las splonie pierwszy, a pozniej wzgorza i rzeki, i wszystkie swiaty za jego swietymi granicami. Lecialem dalej... poza wdzieczne mury z szarego kamienia... poza ogrody i dziedzince pelne kwiatow i fontann... poza krysztalowe okna, gdyz forteca byla rownie piekna co straszliwa... i dalej, na zacienione blanki, gdzie czekal wiezien, gotow wywolac chaos na swiecie... -Nie odwracaj sie - blagalem, gdy dotknalem stopami kamienia. Nie odwracaj sie... nie chce widziec... - Ale jak zawsze sie odwrocil i jak zawsze mial moja twarz. Blask zachodzacego pustynnego slonca wlasnie dogasal, gdy obudzilem sie zlany potem. Szybko odrzucilem groze wywolana przez koszmar. Choc moimi snami rzadzil strach, nie pozwolilem mu wladac jawa. Znajde inna droge. Musze. Malver skubal upolowane ptaki, przygotowujac je do upieczenia na dymiacym ognisku. Z miejsca, w ktorym lezalem rozciagniety na cieplym piasku, wyszeptalem zaklecie, ktore podgrzeje wegle, nie zwiekszajac szybkosci spalania ciernistych galezi. Po kilku minutach Malver zamrugal i przyjrzal sie ognisku, a pozniej niepewnie rozejrzal sie wokolo. Nie slyszalem, co mruczal pod nosem, gdy nabijal ptaki na dlugi sztylet, przez caly czas potrzasajac glowa. Usmiechnalem sie do siebie. Nie znosilem surowego drobiu. Przetoczylem sie do pozycji siedzacej, ziewnalem i rozprostowalem ramiona. Malver pochylil glowe w moja strone, przekrecajac ptaki nad ogniem i probujac sie na mnie nie gapic. Bez watpienia sie zastanawial, czy w najblizszym czasie znow wyrosna mi skrzydla. Wstalem i sprawdzilem stan Aleksandra. Ksiaze jeczal cicho przez sen, a jego skora byla sucha i goraca. Nie umialem powiedziec, czy mial goraczke, czy tez byl rozgrzany od upalu. -Dalem mu troche wody i carroca, ale sie nie obudzil - rzekl Malver. - Kapitan Sovari pojechal po wiecej wody. Pomyslal, ze najlepiej, bysmy dzisiejszej nocy wyruszyli w poszukiwaniu schronienia, chyba ze... chyba ze masz inny plan. -Powiedz mi, co mozemy znalezc osiem lig od Zhagadu, Malverze - poprosilem, wracajac do ognia. Ucialem sobie kawalek carroca i zaczalem go ssac. - W kazdym kierunku. Pustynia Azhaki nie byla goscinnym miejscem dla zgubionych podroznych. To prawda, musielismy znalezc schronienie - nie tylko przed zywiolami, ale tez przez Hamraschimi i cesarzem, ktorego wybiora. Nie wiedzialem, gdzie Aleksander moglby byc bezpieczny. -Rozmawialismy o tym troche z kapitanem. Raczej nie trafilismy na polnoc od Zhagadu. Na polnoc od miasta wzdluz drogi do Capharny widzielibysmy tylko wasile, az dotarlibysmy do trawiastych rownin i rzeki. Po drugiej stronie drogi, gdzie odbija na wschod w strone Avenkharu, znalezlibysmy sie posrodku Srif Polnar, ale Srif Polnar nie jest tak rozlegly jak to, co widzimy tutaj. A poza tym nie sadze, bysmy mogli w tej burzy minac Zhagad... - Spojrzal na mnie, jakby chcial spytac, czy rzucilem jakies czary, ktore by to umozliwily. -Nie. To malo prawdopodobne. Malver umiescil na piasku kamien oznaczajacy Zhagad, a pozniej palcem narysowal wokol niego krag oznaczajacy odleglosc, jaka przebylismy od fortecy Hamraschich. Gdy mowil o miastach, drogach i charakterystycznych cechach pustyni, zaznaczal je na rysunku. -Prosto na poludnie biegnie droga do Manganaru wychodzaca z Zhagadu. W odleglosci osmiu lig patrzylbys na Srif Balat, najwieksze morze wydm w calym Azhakstanie. Kawalek na zachod znajduje sie Merat Sale... Morze Soli. W okolicy jest troche wzniesien... dwie wielkie fortece Fontezhich strzegace soli... i kilka obszarow wasilu. Mozemy byc gdzies tutaj albo tutaj. - Brzmial niepewnie, gdy wepchnal palec w piach. -Nie chcielibysmy teraz wpasc na Fontezhich. Sa spowinowaceni z Hamraschimi. Dalej na zachod znow ciagna sie wyzyny i Srif Naj, ziemie ksiecia Aleksandra. Nie wydaje mi sie jednak, bysmy byli w Srif Naj. Jezdzilem tam wystarczajaco czesto, a kapitan jeszcze czesciej, i on tez tak sadzi. Domyslalem sie, ze Hamraschi beda obserwowac wszystkie posiadlosci Aleksandra. Tam nie znajdziemy schronienia. Wynegocjowane przez Kirila warunki poddania sie zmusily resztki lojalnych oddzialow do pozostania w Zhagadzie, zas wiekszosc osobistych wojsk Aleksandra nadal wracala z Suzainu, wiec ksiecia nie mialby kto bronic. -A jesli jestesmy na wschod od drogi do Manganaru? -Osiem lig od Zhagadu, w poblizu drogi, znajdowalibysmy sie na ziemiach hegedow: Ramiell... posiadlosc lorda Kirila... Fozhet i podobnych pomniejszych rodow. - Kazdy heged mial swoje tradycyjne ziemie na pustyni, jak rowniez bogatsze lenna w zyznych podbitych krainach. - Za nimi, dalej na wschod, znalezlibysmy sie w Srif Anar, zdradzieckiej krainie, nawiedzonej, jak mowia niektorzy... - Malver na mnie spojrzal, lecz zaraz znow pochylil glowe nad rysunkiem -...gdyz tam lezy Drafa. - Drafa, ruiny starozytnego miasta, ktore powstalo i zginelo na dlugo przed tym, nim cesarstwo wyroslo z serca Zhagadu. - Jesli poszlismy prosto na wschod od Zhagadu, znajdujemy sie na szlakach handlowych do wschodnich prowincji... - Poruszal palcem po okregu, mowiac mi o miastach i wioskach, drogach, wasilach i srifach, pustych morzach wydm, niemal pozbawionych zycia. Podziekowalem mu za lekcje i jeszcze bardziej za pieczone ptaki - te kilka kesow, ktore przypadly mi w udziale, smakowalo wybornie. Zolnierze mieli racje - nie moglismy tutaj zostac. Niezaleznie od tego, gdzie wewnatrz kregu sie znajdowalismy, zyzna niecka musiala przyciagac pasterzy i podroznych, ktorzy rozniosa plotki o ludziach obozujacych w okolicy. Wycialem z drzew dwa dlugie prety, z ktorych mielismy zamiar stworzyc nosze i niesc Aleksandra. Bedziemy sie poruszac przerazajaco wolno. Kiedy Sovari wrocil z konmi i pelnymi buklakami, powiedzialem, ze wybieram sie rozejrzec po okolicy, a potem wyruszymy. Wygladali na zdziwionych, ale nie pytali, jak mam zamiar tego dokonac w ciemnosciach. Stwierdzili tylko, ze sprobuja sklonic ksiecia do jedzenia i picia, by nabral sil przed droga. Ruszylem w mrok w strone niecki, wystarczajaco daleko, by nie mogli mnie zobaczyc. Pozniej oparlem sie o kamien wciaz rozgrzany sloncem i zabralem sie za przeobrazenie w postac nocnego ptaka, bym mogl z gory przyjrzec sie okolicy. Ale nawet nie zaczalem przemiany, gdy moje spojrzenie przyciagnelo poruszenie w ciemnosciach. Przycisnalem sie do piasku przy kamieniach, spodziewajac sie ujrzec skoczka pustynnego albo moze gazele czy antylope wyploszona z niecki przez zapach czlowieka lub zdenerwowana obecnoscia kayeeta. Lecz postac, ktora wyszla z ciemnosci, byla wysoka i szczupla, a gdyby swiatlo gwiazd swiecilo jasniej, jej szata bylaby jaskrawozielona. Wstalem i poczekalem, az do mnie podejdzie, nasluchujac slow, ktore probowala mi przekazac przez tak wiele dni. Czulem mrowienie. Kim byla ta, ktora potrafila znikac i pojawiac wsrod tlumow i palacow, ktora zjawila sie posrodku nocnej pustyni bez widocznego srodka transportu? Jej piekno nie bylo eteryczna doskonaloscia Yallyne, rai-kirah, ktora probowala skrasc moja dusze w Kir'Vagonoth, ani tez chlodna elegancja mojej zony Ysanne. Ta kobieta przypominala mi raczej Elinor - jej uroda kryla sie bardziej w sposobie poruszania i duchu niz pieknych rysach. Zatrzymala sie kilka krokow ode mnie i obejrzawszy mnie od stop do glow, usmiechnela sie tak promiennie, ze az ogrzala noc. -Piekna postac, moj drogi. - Jej miekki glos piescil moja dusze niczym slodkie wiatry Ezzarii. - Sila i wdziek zawsze byly twoja szata. Krok blizej i poglaskala blizne na moim policzku. - A to... ach, drogi przyjacielu... to tylko jeden slad tak wielu smutkow. Spuscilem wzrok i opadlem na kolana. Nie mialem sil patrzec na taka glebie zalu, jaka widzialam w jej swietlistej twarzy. -Pani, czego ode mnie chcesz? - W moich oczach zebraly sie lzy. Pragnienie... oddanie... bardzo, bardzo stary smutek... choc nie potrafilem nic z tego wyjasnic. -Musisz pamietac, moj drogi. On siega do ciebie, myslac, ze zapomniales. Ryczenie chastou przebilo nocna cisze za moimi plecami, halasliwe pustynne zwierze zagluszylo ciche slowa kobiety, przerywajac zaklecie, ktore na mnie rzucila. Zerwalem sie na rowne nogi, wyciagajac miecz, by jej bronic, i niemal oslepil mnie blask pochodni. -Tu jestes! - zabrzmial glos starszego mezczyzny. - Wiedzialem, ze znajdziemy cie przy zrodle. Co ci mowilem, chlopcze? - Jakies dwadziescia krokow ode mnie starzec trzymal za ramie szczuplego chlopca, w wieku okolo dwunastu-trzynastu lat. Wlosy starca byly biale i splecione w dwa warkocze siegajace do pasa, po jednym z kazdej strony glowy. Bez watpienia byl Derzhim. Choc promienie slonca wyrysowaly na jego twarzy tysiace zmarszczek, wiek nie pochylil go ani nie zgial, ani tez nie zmiekczyl miesni wylaniajacych sie spod tuniki bez rekawow. Nos mial dlugi i lekko sklepiony, a z jego uszu zwisaly zlote kolczyki. W blasku plomieni jego oczy lsnily bursztynowo, lecz od razu zauwazylem, ze nie widzi nic ze swiata. Nie nosil laski, jak zwykle slepcy, tylko trzymal chlopca za ramie. -Nie stoi przy zrodle, Gasparze - powiedzial cicho chlopiec, pochylajac sie w strone starca, jakby chcial zachowac te uwage tylko dla nich dwoch. - Jestesmy nadal piecset krokow od niego. Chlopak byl szczuply i zylasty, poruszal sie szybko i zwinnie. Mial dlugie jasne wlosy, niesplecione w warkocze, i byl wlasciwie nagi, poza przepaska biodrowa, srebrnymi bransoletami na ramionach i srebrnymi kolkami w uszach. Ani starzec, ani chlopiec nie nosili butow. Starzec prychnal. -Chlopcy! Kiedy sie naucza? Powiedzialem, ze z calego Srif Anar znajdziemy ich przy Taine Het, a Qeb poprawia mnie o piecset krokow. - Gdzies za nimi chastou rykiem wyrazilo swoje niezadowolenie. Moja glowe wypelnialy pajeczyny zielonego zaklecia, pelne milosci slowa, ktore przelatywaly przez nocy niczym swietliki, ciemne oczy wypelnione smutkiem swiata. Z trudem przyjalem do wiadomosci obecnosc dziwnych przybyszow, ich halas i jaskrawe swiatlo. -Pani - powiedzialem, obracajac sie, by potwierdzic jej bezpieczenstwo... ale ona znow znikla, a ja mialem ochote sie rozplakac. -Nie mielismy zamiaru przerywac ci modlow, panie - rzekl bardzo powaznie chlopiec. - Gaspar bardzo sie spieszyl, wierzac, ze twoj ranny towarzysz jest w smiertelnym niebezpieczenstwie. -Modlitwy... nie - mruknalem niezgrabnie. Raczej szalenstwo. Nie widzieli jej. Zadrzalem. - Po prostu... kim jestescie i kogo szukacie? -Ciebie i twojego towarzysza - odpowiedzial starzec. - Tego z mroku i tego ze swiatla. Przybylismy, by zabrac was do Drafy i przygotowac do ostatniej bitwy. Rozdzial osmy Drafa. Czy bogowie kiedykolwiek stworzyli rownie nieprawdopodobne schronienie? Tak przerazliwie goraca i ponura blizne na majestatycznej pustyni? Swiete miasto, powiedzial Gaspar, ukochane przez bogow, ktorzy byli starzy, nim jeszcze Athos wyruszyl, by zamieszkac wsrod gwiazd, bogow, ktorzy wybudowali swiat z piasku, wody i ognia.Samo miasto bez watpienia zostalo wybudowane z piasku i wody - suszonych cegiel -w starozytnych czasach, kiedy wody nie brakowalo. Starzec mowil, ze niegdys zylo tu dziesiec tysiecy ludzi, ze Drafa byla prawdziwym sercem Azhakstanu, gdy krol Derzhich mieszkal jeszcze w namiocie, setki lat przed tym, jak jeden z cesarzy Derzhich wymarzyl sobie rozane luki Zhagadu. Wowczas cytryny, migdalowce, granatowce i leszczyny zakwitaly bujnie, a tysiace owiec paslo sie na wzgorzach porosnietych slodka trawa, otoczonych przez niekonczaca sie pustynie. Wszystkie palace i chaty, ktore wyrastaly w sercu Azhakstanu, teraz wygladaly tak samo, rozpadly sie i zmienily w labirynt powalonych murow i polamanych plyt. Kilka smuklych kopul i przewrocona rzezba lwa znaczyly niewielkie wzniesienie w srodku miasta. Cytrynowe i migdalowe gaje znikly, podobnie jak slodka trawa. Pozostal jedynie nieustajacy szum wiatru, ciche i puste wycie, ktore poruszalo piasek, zakrywajac i odkrywajac fragmenty murow i wiez, za kazdym przejsciem zabierajac ze soba nieco kosci miasta. Zakurzone drzewo cytrynowe wyrastalo samotnie na otoczonym murami dziedzincu, gdzie zamknelismy konie i chude chastou Gaspara, by ochronic je przed krazacymi po pustyni zhaidegami i kayeetami. Wzdluz wschodniej drogi do osady wyrastal rzad zielononiebieskich tamaryszkow, ktore niegdys zapewnialy cien wszystkim zblizajacym sie do swietego miasta. Teraz powstrzymywaly wydmy, nie pozwalajac pustyni pochlonac ruin. A za oslonietym rogiem zniszczonych murow, gdzie polozylismy Aleksandra, stal gaj wszechobecnych i bardzo uzytecznych palm nagera. Trudno bylo uwierzyc, ze jacys ludzie w ogole zamieszkali na takim pustkowiu. Tu mozna sie bylo spodziewac skorpionow wiekszych od mojej dloni, jaszczurek, szakali wyjacych nocami za kregiem ognisk i sepow krazacych nad wydmami. Ale starzec Gaspar i mlody Qeb byli dwojka z piatki ludzi, ktorzy utrzymywali sie przy zyciu dzieki zrodlu, drzewom i kilku kozom. Poza nimi mieszkaly tam tez trzy kobiety - Sarya, Manot i Fessa -ktore wygladaly na jeszcze starsze od Gaspara. Ciekawil mnie status chlopca. Jesli byl niewolnikiem, to byla bardzo lagodna niewola, gdyz nie mial pietna i nie nosil kajdan. Czworka starych ludzi wyraznie sie o niego troszczyla. Jego rysy twarzy i cera sugerowaly derzhyjskie lub basranskie pochodzenie. Podroz z naszej czesci wasilu trwala bardzo dlugo. Niewygody drogi musialy przysporzyc Aleksandrowi ogromnych cierpien, i gdy dotarlismy do Drafy, mial szkliste oczy i goraczke. Gdy tylko ulozylismy go w cieniu nager, trzy kobiety zaczely krazyc wokol nas niczym muchy nad tezejaca krwia. -Odejdz od niego - warknal Sovari na wysuszona staruszke, ktora Gaspar nazwal Sarya. Kobieta miala skore barwy wysuszonej gliny, pelno zmarszczek na twarzy i najwyrazniej tylko trzy zeby. - Pustynne robactwo go nie dotknie. Przez cala dluga wedrowke tej nocy obserwowalem, jak kapitan strazy siega reka do ciezkiego miecza u pasa, a po chwili cofa ja gwaltownie. Doswiadczony wojownik, jakim byl Sovari, wiedzial, jak niebezpiecznie jest pozwolic na martwice konczyny. Przygotowywal sie do uratowania zycia Aleksandrowi. Modlilem sie do kazdego boga, jakiego znalem, by nie okazalo sie to konieczne. -Macie jakies lekarstwa? - spytalem cicho Sarye, gdy Sovari obmywal twarz ksiecia i probowal mu wlac do ust troche wody. - My nie mamy nic, a wszystkie leki, ktore znam, mozna znalezc w krainie lasow. - Tu brakowalo debow, ziol i korzeni, ktorych Ezzarianie uzywali do opatrywania ran. -Manot duzo wie o leczeniu. A Fessa jeszcze wiecej - odpowiedziala staruszka, wskazujac glowa na towarzyszki. Wysoka, koscista kobieta o splatanych siwych wlosach wpatrywala sie w Aleksandra. Jej nozdrza sie rozszerzyly; jak sie domyslalem, probowala wyczuc won zgnilizny. Trzecia kobieta, okragla na twarzy i nerwowa, krazyla wokol Sovariego i Aleksandra, cmokajac. - Ale musza zobaczyc rane i ja przemyc, by sie czysto zagoila. Musimy sie pospieszyc. Gaspar i chlopiec szli powoli piaszczysta sciezka. -Twoj drugi przyjaciel zajmuje sie konmi - wyjasnil starzec. - Jak sie ma wojownik? -Bardzo zle - odparlem, odciagajac mezczyzne. - Te kobiety...? -Wiedza, co robia. Pustynia moze uleczyc... - mrugnal do mnie i usmiechnal sie porozumiewawczo -...wszelkie rany. - Mialem przedziwne wrazenie, ze jego slepe oczy widza rowniez rzeczy niewygodne dla mnie. Nie zapomnialem jego powitania "...tego z mroku i tego ze swiatla... ostatnia bitwa...". I jak zdolal powiedziec kobietom o ranie Aleksandra, nim wyruszyl, by odnalezc nas na pustyni? Gdy slonce wylonilo sie zza krawedzi wydm, kucnalem obok Sovariego. Zolnierz siedzial z broda oparta na piesciach i wpatrywal sie bez nadziei w spiacego ksiecia. -Musimy pozwolic tym kobietom go obejrzec, kapitanie - szepnalem. - Nie sa krolewskimi medykami, ale wiedza, jakie lekarstwa da sie znalezc w okolicy. Ty i ja mozemy mu podarowac tylko jedno, ale on nie bedzie tym ucieszony. Sovari spojrzal na mnie ostro, po czym odwrocil wzrok. -Moim obowiazkiem jest chronic jego zycie - mruknal. - Kto wie, jakie trucizny potrafia uwarzyc ci ludzie? - Fessa znow podeszla do nas na palcach, lecz kapitan odgonil ja machnieciem reki. - Co ci tepi zebracy wiedza o leczeniu? Rownie dobrze moglibysmy dopuscic do niego szakale albo jakas thridzka wiedzme. Umrze, jesli pozostawimy zainfekowana rane. Bylem gotow sie z nim poklocic, lecz pelen cierpienia szept uciszyl dyspute, nim sie jeszcze zaczela. -Nie odetniecie jej. Nie zrobicie tego. - Oczy Aleksandra pozostaly zamkniete, lecz piesci byly zacisniete, jakby zamierzal nas zaatakowac. -Oczywiscie, ze nie, panie - odparl Sovari. - Tylko gdyby to bylo absolutnie... -Nie... zrobicie... tego... - W slowach Aleksandra dzwieczala stal. - ...nigdy. -Jak sobie zyczysz, panie. Oczywiscie. Unioslem brwi, a kapitan wzruszyl ramionami. Choc Sovari wlasciwie sie nie poruszyl, kobiety do nas podeszly i stopniowo odsunely nas na bok. Nim sie zorientowalismy, rozpalily niewielki ogien z lajna, rozwinely tkane maty i rozlozyly kosze z roznymi korzeniami i suszonymi liscmi. Szybko rozciely nasze prymitywne bandaze, by odslonic noge Aleksandra - ktora wygladala teraz duzo gorzej niz poprzedniego dnia. Myslalem, ze to juz niemozliwe. Ksiaze tego nie zauwazyl, jakby wysilek mowienia pozbawil go resztek sil. -Qeb! - zawolala Sarya. - Potrzebujemy swiezego chosoni. - Chlopak pokiwal glowa i odbiegl, pozostawiajac Gaspara siedzacego pod murem. Starzec wkrotce sie zdrzemnal. Sarya zmielila wysuszone korzenie lepkiej trojesci, ktora wyrastala w peknieciach murow, zagotowala szary proszek, ostudzila go, wycisnela przez grube plotno i znow zagotowala. Podczas gdy Manot za pomoca parujacego plynu zmywala brud i krew z rany Aleksandra, Fessa podgrzala w nieduzym kamionkowym naczyniu olej nagery i dodala zmielone liscie krzewu smolowego. Przez dwie godziny mieszala mase, wachajac ostre opary i jezykiem smakujac krople, ktore wylewala sobie na dlon. Slonce podnioslo sie wyzej, wypalajac chlod nocy. Qeb przyniosl Saryi garsc szarych chwastow, po czym kucnal przy Gasparze i powiedzial starcowi, ze pomoze mu wrocic do lozka, by dokonczyl drzemke. Gaspar sprzeciwil sie sennie i probowal usiasc prosto. -Minelo zbyt wiele czasu, od kiedy mielismy gosci. Jak tylko skonczy sie leczenie, chce porozmawiac. Odepchnal koze, ktora zbytnio sie do nich zblizyla, zainteresowana kepa ostow za plecami Gaspara. -Jak tylko skonczymy, Qeb przyprowadzi cie z powrotem - obiecala Sarya, podnoszac wzrok znad trzech galezi sosny, ktore obierala z kory. - Bedziecie mieli czas na pogaduszki. - Jej otoczone zmarszczkami oczy sie usmiechaly. -Niezbyt wiele czasu. - Starzec podrapal sie po brodzie. - Nie, nie zbyt wiele czasu. Usmiech Saryi znikl, przeniosla spojrzenie na chlopca. Qeb pomogl starcowi sie podniesc i ostroznie poprowadzil go po nierownej ziemi. Powrocil po chwili i w milczeniu obserwowal kobiety, pomagajac im, gdy bylo to konieczne. Staruszki rowniez i mnie zatrudnily do pomocy. Posiekalem dwie cebule z koszyka Manot, podczas gdy Fessa przeciskala swoja tlusta miksture przez plotno do innego kamionkowego naczynia. Sovari i Malver wrocili od koni, a wtedy Fessa poprosila mezczyzn, by trzymali Aleksandra za ramiona. I dobrze, ze to zrobili, gdyz Fessa wylala swoja miksture prosto na otwarta rane. Krzyk Aleksandra przebil noc. -Przekleta wiedzma! - ryknal Sovari. - Ezzarianinie, powinnismy poslac po prawdziwego med... -Bol jest konieczny - powiedziala Sarya, kladac wysuszona dlon na moim ramieniu. - Musimy zabic trucizny, zeby rana mogla sie zaczac leczyc. Derzhi wypaliliby taka rane goracym zelazem, a pozniej zawiazali ja i zaczekali, az zaczelaby sie jatrzyc lub leczyc. Nawet w najlepszych wypadkach ofiara pozniej kulala. Z pewnoscia to leczenie nie bylo bardziej ryzykowne. Znow odetchnalem i powrocilem do siekania. -On jest bardzo wazny - rzucilem. -Wiemy. Szybko podnioslem wzrok, lecz Sarya odwrocila sie do ognia, ustawila na nim nieduze naczynie z woda i zaczela przygotowywac przyniesione przez Qeba chosoni. Jeszcze godzina, i umiescila cebulowy oklad na ranie, a potem pokryla go liscmi. Chosoni bulgotalo w garnku, a zywica z kory obranej przez Sarye zostala ugotowana i wymieszana z olejem nagery, tworzac lepka, smierdzaca mieszanke. Teraz czekalismy. Manot obserwowala ksiecia jako pierwsza, jej jasne oczy niemal nie mrugaly. Po kilku godzinach zmienila ja Sarya, podczas gdy niezmozona Fessa przyniosla cos do jedzenia -kilka owocow nagery o czerwonym miazszu, kubki koziego mleka i podplomyki wypieczone ze zmielonych migdalow i slodkiego masla nagery. Podzieliwszy sie tym hojnym posilkiem -trzej zdrowi mezczyzni narusza ich skromne zapasy - Malver i Sovari ruszyli sie rozejrzec twierdzac, ze musza poznac miasto i wybrac najlepsze miejsce na ustawienie strazy. Przez nastepne dwie godziny siedzialem w dusznym cieniu i obserwowalem, jak goraczka Aleksandra rosnie. Jego policzki byly zarumienione, oddech szybki i plytki, do tego stal sie niespokojny, wiec ta kobieta, ktora akurat przy nim czuwala, musiala trzymac reke na jego piersi, by utrzymac go bez ruchu. Kiedy nadejdzie zimna noc, nie bedziemy potrzebowac ognia, by go ogrzac. Straz objela Fessa. Nie moglem dluzej wysiedziec. Gdy bezwzgledne slonce podrozowalo po niebie, ja spacerowalem po piasku i wpatrywalem sie w wydmy, ktore Aleksander tak cenil. Zmiany na pustyni byly dyskretne. Niebieskie cienie przesuwaly sie powoli. Odrobina piasku drgnela na wietrze. Dorastalem w glebokim lesie i niewiele rzeczy kochalem bardziej od zapachu deszczu na wiosennej ziemi czy dotyku jesiennego slonca na policzku, gdy czerwone i zolte liscie plonely nad moja glowa i pod stopami. Jednak gdy wpatrywalem sie w wieczorna pustynie, nie potrafilem przywolac obrazu swojej ojczyzny ani tez skoncentrowac sie na zdradzieckich demonach i zawiedzionej milosci. Spokojna pustke przyjalem z ulga. -To swiete miejsce. - Glos Gaspara byl rownie suchy jak pustynia. Qeb i starzec przybyli sciezka, gdy slonce zniklo na zachodzie, rozposcierajac nad pustynia noc niczym plaszcz. -Czuje to - odpowiedzialem. -Niegdys wszyscy wojownicy Derzhich odbywali pielgrzymke do Drafy - podjal Gaspar. - Kiedy zdobyli warkocze, przybywali tutaj, szukajac wizji. Mlody wojownik skapany swieza krwia musi znalezc rownowage. -Czasem i starsi tego potrzebuja - odparlem. Starzec stal obok mnie, niemal rowno ze mna, a obok niego smukly i wdzieczny chlopiec, ktorego kolczyki odbijaly ostatnie promienie slonca. Otaczal ich slodki aromat dymu i nieznanych ziol. -Mozemy ci pomoc, wojowniku. Niewielu pamieta, ze tu jestesmy, ale nie wyszlismy z wprawy. -To dlatego zostajecie w tych ruinach? -Tacy jak my byli w Drafie od dnia, gdy wzniesiono ja z piasku. Poki zyja wojownicy, bedziemy na nich czekac. Czyli Gaspar byl jakims plemiennym mistykiem. Kazdy narod ich mial - madrych mezczyzn lub kobiety, ktorzy obserwowali gwiazdy, twierdzili, ze otrzymuja wizje, albo znajdowali objawienia w chmurach, wnetrznosciach zwierzat czy odchodach robakow. To wyjasnialo obecnosc chlopca. Gaspar pewnie znalazl go w jakiejs zacofanej wiosce i zabral do Drafy, by zostal jego akolita. Szkolil chlopca, by ten spelnial kaplanskie funkcje dla Derzhich, ktorzy juz nie przybywali do Drafy. Nim jednak dowiedzialem sie wiecej, uslyszalem ochryply krzyk od strony schronienia. Pospieszylem z powrotem i zobaczylem, jak Sarya zdejmuje kociolek z herbata z chosoni, podczas gdy Manot i Fessa trzymaja Aleksandra za ramiona. Bursztynowe oczy ksiecia byly szeroko otwarte i plonely w blasku ognia, choc nie widzialy ani kobiet, ani mnie. -Opusc mnie, demonie! Nie przyjme cie! Och, potezny Athosie... plonie... - Jego wizje byly fragmentami wspomnien: klotnie z ojcem, milosc i pragnienie zony, czasy, gdy wladca demonow zniszczyl jego dusze, by uczynic z niej swoj dom, zmieszanie i niepewnosc, ktore tak dlugo utrzymywal w tajemnicy. -Podnies mu glowe i przytrzymaj go - rozkazala Sarya, obejmujac dlonmi parujacy kubek. - Mialysmy nadzieje, ze goraczka wypali sie sama, ale jest zbyt silna. Ostroznie, by goracy plyn nie wylal sie na naga piers Aleksandra, zmusila go do wypicia smierdzacej herbaty chosoni. Krztusil sie, walczyl i szalal, nazywajac nas demonami i zdrajcami, grozac wszelkiego rodzaju karami. Kiedy oproznil kubek, kobieta przyniosla kolejny, i ten tez w niego wmusilismy. I kolejny, i znow, az kociolek Saryi zostal osuszony. Ksiaze byl cichy i bezwladny, gdy polozylismy go z powrotem na plaszczu, i wkrotce zaczal sie pocic. Sarya z zadowoleniem pokiwala glowa i zaczela delikatnie ocierac jego twarz, piers i konczyny, zas Manot nalozyla nowy oklad na noge. Przez dwa kolejne dni goraczka ksiecia rosla i znow wywolywalismy poty. Sovari i ja na zmiane przy nim siedzielismy, gdy kobiety poily go herbatkami i eliksirami. Z Malverem pelnilem straz, opiekowalem sie konmi i chodzilem na polowania, by uzupelnic zapasy zywnosci. Spalismy po godzinie. O swicie trzeciego dnia w Drafie wszyscy bylismy zdenerwowani, a ja mialem wrazenie, ze ktos wtarl w moje oczy piach. Po frustrujacym poranku, gdy bezskutecznie probowalem ustrzelic cos jadalnego, rzucilem pechowy luk Malvera na piasek i opadlem na ziemie obok Sovariego, nim pusty zoladek zaczal sie upominac o posilek. Malver pelnil straz. * * * Promienie slonca przeszyly moje oczy, gdy zrobilem w nich szparke. Szpara byla odpowiednim slowem, pomyslalem, moze nawet pekniecie glowy. A zabojcze slonce ciezko wisialo na moich ramionach. Niebezpieczne. Glupi. Co ze mnie za glupiec, ze polozylem sie spac bez schronienia? A jednak bylem pewien, ze kladlem sie na macie pod drzewem nagera, trzy kroki od Sovariego i ksiecia.-...Zostawilem go tutaj. Nie spodziewalem sie, ze sznury go utrzymaja, ale cios dobrze go uziemil. - Odwazne slowa mowiacego nie maskowaly jego niepewnego tonu. - Nie wiedzialem, czy da sie go zabic... i czy to madre. To nie ma sensu po tym wszystkim, co zrobil wczesniej. -Niech kobiety zajma sie twoim ramieniem. Ja dowiem sie, co ma do powiedzenia. - Obaj mowiacy byli zdenerwowani. -Badz ostrozny, kapitanie. Dopiero gdy probowalem sie odczolgac z okrutnego slonca i odkrylem, ze to niemozliwe, pojalem, ze slowa o sznurach i ciosach dotyczyly mnie... i ze migniecie stali bylo mieczem Sovariego uniesionym do mojej szyi. Lezalem na boku, rece mialem zwiazane za plecami i przywiazane do kostek zbyt krotkimi sznurami. Przy plecach wygietych w taki luk, moj prawy bok zaczynal pulsowac w rym samym rytmie co glowa. Ale zadna z tych niewygod nie byla tak bolesna jak zrozumienie, ktore mnie przepelnilo. -Juz wszystko dobrze - powiedzialem, z trudem wyduszajac z siebie slowa. - Nie skrzywdze cie. -Powiedz to Malverowi. -Co sie stalo? Naprawde tego nie wiem. - Coz, w ogolnym zarysie oczywiscie wiedzialem, co sie wydarzylo. Nie znalem tylko szczegolow. -Malver mowi, ze zaczales szalec i przysiegales, ze "zabijesz przekletych ludzi". Miales w rece noz i wygladalo, jakby cie nie obchodzilo, kogo nim przebijesz. Ukryl sie za jedna z kolumn. Kiedy sie zblizyles, uderzyl cie cegla w glowe. Kiedy probowal cie zwiazac, niemal odciales mu reke, wiec musial cie znow uderzyc. -Na bogow... - Niezaleznie od tego, jak bardzo niespokojne byly moje sny, sen zawsze stanowil ucieczke od tego szalenstwa. - Przepraszam. Powiedz Malverowi... -Powiedz mu co? Zeby sie nie bal? - ...Naprawde przepraszam. - Zalosnie niewystarczajace slowa. - Prosze, cofnij sie, kapitanie. Musze sie uwolnic, ale obiecuje, ze cie nie skrzywdze. Po krotkiej chwili wahania Sovari cofnal sie tak, by nie grozilo mi niebezpieczenstwo, ze przetnie mi szyje w chwili, gdy bede sie wyplatywal. Nie opuscil jednak miecza. Rozumialem jego niechec. Chrzaknalem, gdy sznury wiazace moje nadgarstki i kostki pekly, pozwalajac mi sie wyprostowac. -Inni... nie skrzywdzilem nikogo innego, prawda? - Usiadlem powoli, przycisnalem reke do obolalego boku i bardzo staralem sie wygladac niegroznie. Sovari potrzasnal glowa, wpatrujac sie w zweglone konce sznura, ktore spalilem slowem. Jego odpowiedz dala mi wieksza ulge niz zerwane wiezy. Potarlem nadgarstki i obolala glowe, oddychajac plytko, podczas gdy bol w boku znikal. -To cos, nad czym wyraznie nie panuje - wyjasnilem spokojnie, choc targal mna niepokoj. - Choroba umyslu, ktora nie ma nic wspolne go z Malverem, toba czy kimkolwiek tutaj. Powinienem byl was ostrzec. Powinienem byl trzymac sie z dala od ludzi. "Ludzie", powiedzialem. Czy to o to chodzilo? Nigdy w zyciu nie myslalem o Ezzarianach inaczej niz o ludziach. A jednak prawda bylo, ze moja mordercza, niewyjasniona wscieklosc nigdy nie kierowala sie przeciwko Ezzarianinowi, nigdy przeciwko zlaczonemu z demonem. Gordain, trzech pierwszych zebrakow w Yayapolu, przyjaciel Blaise'a Dian, namhir... wszyscy byli ludzmi. -Moj jedyny cel to zapewnic ksieciu bezpieczenstwo - powiedzialem Sovariemu. - A do tego nadal jestem potrzebny. Ale odejde, jak tylko on zacznie jezdzic konno. Do tego czasu, jesli ty lub Malver zobaczycie, ze to znow sie powtarza, macie moja pelna zgode na to, zebyscie zrobili wszystko, co konieczne. -Zajmiemy sie tym. Podnioslem wzrok i zobaczylem, ze sie zastanawia. Nie uwazal juz, ze jestem poslancem Athosa, jak sie domyslalem, chyba ze bogowie byli czyms zupelnie innym, niz go uczono. Czubek jego miecza opadl do ziemi. -Nie probuj traktowac mnie lagodnie, jesli to znow sie zdarzy, Sovari. Jestem dobry w tym, co robie. Widziales to. -Tak, widzialem, co potrafisz. - Wyciagnal reke i pomogl mi wstac. Powoli pokustykalem w dol lagodnego zbocza. Kiedy dotarlismy do zrodla i jego towarzysza, samotnego granatowca, zatrzymalem sie, by sie napic i ochlodzic w cieniu. Pozwolilem, by Sovari ruszyl przodem i porozmawial o mnie z Malverem i innymi. Posmakowalem kilku lykow cieplej, ciemnej wody, zmuszajac sie, by nie wypic na raz calej zawartosci powoli napelniajacej sie niecki, po czym polozylem sie pod zielonymi liscmi starego drzewa i probowalem nie myslec. Nie udalo sie. Musialem odejsc, nie umialem nawet ochronic Aleksandra przed samym soba. Zamknalem oczy i zaslonilem twarz spoconymi rekami. Gdybym tylko umial odzyskac spokoj wieczoru na pustyni. Jakby w odpowiedzi na moje pragnienie uslyszalem zblizajace sie powolne kroki Gaspara. Zatrzymal sie tuz przy mnie. Chlopca z nim nie bylo. -Nie boisz sie? - spytalem, kiedy poczulem, ze siada obok mnie. Liscie zaszumialy zmeczone w goracym wietrze. -Nie tak bardzo jak ty. - Glos starca brzmial inaczej niz wczesniej. Nie zlosliwie, nie marudnie, nie z szacunkiem, ale ostro. Dzwieczal autorytetem. - W moich rekach nie spoczywa zycie i smierc swiata. Usiadlem i spojrzalem na niego. W jednej chwili dzien pochlonela gwiazdzista noc, tak zimna, ze zatesknilem za ostrym blaskiem slonca. -Kim jestes, Gasparze? - spytalem. -Ja moglbym ci zadac to samo pytanie. - Jego slepe, zlote oczy wpatrywaly sie we mnie uwaznie. Choc jego glos nie drzal, to, co widzial w dziedzinie niedostepnej dla ludzkiego wzroku, musialo go rzeczywiscie przerazac. - Ale ty przeciez juz wiesz, kim jestes. Tak cie nazwalem. -Ten z mroku. Nie potwierdzil ani nie zaprzeczyl, tylko mowil dalej, jakby spieszno mu bylo wypowiedziec slowa. -Musi byc ciezko wzbudzac groze w sercach tych, ktorych sie kocha. To jedna z wielu trudnych rzeczy. Ale najtrudniej jest przyjac ciemnosc swoich snow. Dac imie bezimiennemu i stanac po drugiej stronie od swiatla, na krawedzi bezdennej przepasci. -To nie ja - powiedzialem, czujac, jak upada we mnie serce. Nie pytalem, skad wiedzial, nie kwestionowalem jego pewnosci, nawet nie myslalem, jak glupio blagac wszechswiat, by zmienil to, co wiedzialem przez te wszystkie miesiace. - Prosze, to nie ja. -To twoja prawdziwa sciezka, ta, ktora wybrales. Na dobre czy na zle, na smierc czy zycie. -Nie. Powiedz cos innego. - Jakby slowa mogly cos zmienic. -Nie moge odwrocic tego, co powiedzialem, ani przywolac klamstwa, ktore brzmialoby przyjemniej. Chroniac dusze przed chwila zla czesto skazujemy ja na wieczna ciemnosc. Ale jesli nie moglem ochronic tych, ktorych kochalem, tych, ktorych przysiegalem chronic, to jaki to wszystko mialo sens? Jesli moim przeznaczeniem bylo zniszczyc swiat, to moze lepiej najpierw skonczyc wlasne zycie? A jednak ze wszystkiego najbardziej brzydzilem sie samobojstwem - ostatecznym odrzuceniem sensu zycia. -Pomoz mi zrozumiec - poprosilem. - Nie wiem, co robic. -Musisz isc sciezka, ktora wybrales. Zeby swiatlo zatriumfowalo, musi istniec mrok. I w koncu ta chwila tajemnicy nie dala mi nic nowego. Niezaleznie od tego, skad braly sie jego slowa - od bogow, proroctw czy tylko belkotu starca, ktory przypadkiem dotknal nabrzmialej rany - wszystko nadal sprowadzalo sie do tego, ze musialem zrzec sie kontroli nad wlasna przyszloscia, postawic stopy na sciezce i podazac nia. Ale ja wiedzialem, gdzie prowadzila. Przez brame z kolumn do fortecy, ktora krwawila, do miejsca, gdzie mezczyzna ze skrzydlami... mezczyzna z moja twarza... szalal i przysiegal zniszczyc swiat. -Mozemy pomoc ci odnalezc rownowage, wojowniku. Nim zaczniesz ostatnia bitwe, musisz zakonczyc wojne wewnatrz siebie. Ale ja juz nie chcialem tego sluchac. Schowalem glowe w ramionach i wzmocnilem bariery, ktore wznioslem, by zatrzymac swojego demona, duszac go zakleciami i czarami, zamykajac go w fortecy swojej mocy. Z pewnoscia, jesli uda mi sie pozostac soba, powstrzymac demona i pozostac po tej stronie portalu, sprzeciwic sie jego pragnieniu powrotu do Kir'Navarrin, nic z tego sie nie wydarzy. To nie ja. Nie zrobie tego. To nie ja. Kiedy znow podnioslem wzrok, zapadl wczesny wieczor, a ja bylem sam. Wonny dym unosil sie w powietrzu. Musialem usnac albo dostac udaru slonecznego, pomyslalem. Gaspar byl tylko slepym starcem. Nikt czytajacy w kosciach czy gwiazdach nie da mi odpowiedzi. -Chce cie widziec, Ezzarianinie! - To wolal Sovari z zagajnika nager. W odpowiedzi zamachalem reka i pospieszylem w dol sciezki. Rozdzial dziewiaty Aleksander opieral sie o jedno z derzhyjskich siodel i krzywil sie, gdy Sarya drewniana lyzka karmila go jakims gestym, brazowym plynem.-Na demoniczny ogien, kobieto, nie mozesz przyniesc czegos, co nie smakowaloby jak nawoz? Jesli mam zyc na tym przekletym swiecie, przyzwoite jedzenie byloby mila odmiana. -Cassiva cie odzywi, wojowniku. Dla rannych jest lepsza od miesa. Leczy kosci. - Staruszka wepchnela mu do ust kolejna lyzke plynu, nim zdolal zaprotestowac. Mimo wojowniczego nastroju, najwyrazniej nie mial nawet tyle sily, by odepchnac jej reke. Spojrzal na mnie wsciekle nad glowa kobiety. Usiadlem obok jednej ze scian, ktora tworzyla zacieniony rog, i czekalem. Sovari zniknal po tym, jak mnie wezwal, a Malvera nigdzie nie widzialem. Najpewniej milczacy zolnierz postanowil sie trzymac z dala ode mnie, poki nie upewni sie, ze nie mam zamiaru go zabic przy najblizszej okazji. Po oproznieniu kubka Sarya odstawila go na bok i wskazala na gliniana miske obok ksiecia. -Mam ci z tym pomoc, wojowniku, skoro juz sie obudziles, czy tez wolisz, by zrobil to twoj przyjaciel? A moze chcesz lezec w kaluzy? -Sikalem samodzielnie przez sporo lat. Nie potrzebuje paskudnej wiedzmy ani tchorzliwego Ezzarianina do pomocy. -Mysle, ze krew znow krazy w jego zylach - powiedziala Sarya, ukazujac w usmiechu trzy brazowe zeby. - Nigdy nie nazywaja mnie paskudna wiedzma, jesli jeszcze maja goraczke. Manot za jakis czas przyjdzie sprawdzic oklad. Aleksander zamruczal za nia: -Jaki uzdrowiciel sprawia, ze zdrowiejacy czlowiek smierdzi jak chalupa zebraka? Zaraz zaczna mnie okladac kozia watroba albo gnijacymi liscmi kapusty. - Zaczal gmerac przy misie i swojej brudnej, zakrwawionej koszuli, lecz przy okazji tego manewru szarpnal noga, unieruchomiona od uda po stope. Jego glowa opadla znow na siodlo, przymknal oczy. - Przeklety Athosie - wyszeptal, a jego twarz stracila nawet slad zdrowego rumienca. -Chciales mnie zobaczyc? - spytalem i przeszedlem do miejsca, gdzie moglem podtrzymac jego unieruchomiona noge i przetoczyc go gladko na bok, by mogl dobrze wycelowac w mise Saryi. Nawet w tej malo godnej pozycji, ze szczeka zacisnieta z wysilku, brzmial jak prawdziwy ksiaze Derzhich. -Chcialem ci powiedziec, ze mozesz odejsc. Wypusc skrzydla, odlec, rob, co chcesz. -Odwazne slowa jak na kogos, kto w tej chwili nie moze sie nawet samodzielnie odlac. -Wypelniles swoj obowiazek. Zawsze mi mowiles, ze twoim obowiazkiem nie jest ochrona mojego cesarstwa. I w porzadku. Byc moze zajmie mi troche czasu, nim odzyskam zaufanie szlachty po tym, jak ucieklem niczym chlop. - Wykrzywil sie i zaklal, gdy przetoczylem go z powrotem i poprawilem siodlo, by bylo mu wygodnie. -Zginalbys. To rowniez nie wzbudziloby w nich wielkiego zaufania. Cierpienie w jego oczach swiadczylo o czyms wiecej niz tylko rannym ciele. -Zlozyles na mnie ten przeklety ciezar... zobaczyc swiat tak, jak ty go widzisz. Probowalem i widzisz, gdzie sie znalazlem? Kiedy odzyskam to, co moje, jak myslisz, czy bede mogl sobie pozwolic na najmniejszy slad slabosci? Czy wiesz, ile bede musial oddac, by zyskac sojusznikow? Nie znalem odpowiedzi na jego pytania, o czym doskonale wiedzial. Po co spierac sie o inne rozwiazania, skoro ich nie bylo? Dlatego pozwolilem mu wrzeszczec na siebie tak dlugo, jak dlugo mial sily, delektowac sie wypominaniem mi, jak malo wiedzialem o wojennej sztuce Derzhich i jakim bylem idiota, jesli sadzilem, ze skoro Hamraschi otoczyli jego ludzi i wybili ich polowe, byl skazany na przegrana. Pozniej opowiedzial mi ze wszystkimi drastycznymi szczegolami, jak ukarze zdrajcow, ktorzy zawiedli swojego cesarza. Dopiero gdy w koncu sie uspokoil i przymknal oczy, odezwalem sie ponownie. -Co teraz zrobisz, panie? -Zaczne zebrac. Ukorze sie przed Goruschami i przysiegne, ze nie zabilem ojca. Ukorze sie przed Fontezhimi i powiem im, ze dostana polowe moich koni, ziemi i mojego pierworodnego, jesli wypelnia swoj obowiazek. Powiem Nyabozzim, ze sie pomylilem... znow moga niewolic, kogokolwiek zechca, wylupiac biedakom oczy i sprzedawac ich dzieci, jesli tylko zadowoli to ich pierwszego lorda. A potem moze uda mi sie przekonac ich do zabicia Edika, nim ten uzna, ze moze zabrac sobie moje cesarstwo. Ale ja leze tutaj jak kayeet w jamie, podczas gdy waz spi w moim lozu. Na rogi Druyi, czyz to nie najgorsze tarapaty, w jakich moze znalezc sie czlowiek? -Powinienes jeszcze sie przespac, zanim zaczniesz sie korzyc. - Naciagnalem mu na nogi poplamiony bialy plaszcz. -Tygodnie... mina przeklete tygodnie, nim bede mogl jezdzic konno. -Jesli chcesz, zeby noga byla prosta, musisz ja oszczedzac do chwili, gdy sie zrosnie. -W Zhagadzie jest czlowiek, ktory robi buty do konnej jazdy dla zlamanych konczyn... sa w nich zelazne prety, od piety po udo. Wysle Malvera, zeby zamowil dla mnie jeden. Moze wziac moj stary but do miary. -Ale panie, nie mozesz pozwolic... -Malver umie byc ostrozny. A on i Sovari beda musieli przekazywac moje wiadomosci do chwili, gdy zdolam sie ruszyc. Podczas naszej rozmowy zapadla noc. Ksiezyc byl w nowiu i wschodzil pozno, i wkrotce twarz Aleksandra stala sie tylko blada plama w ciemnosci. Nasza rozmowa zamilkla, a moje wspomnienia powrocily do dziwnej nocy, jakiej doswiadczylem tego popoludnia, gdy Gaspar mowil o swietle i mroku, przeznaczeniu i wyborach. Obserwujac migoczace niebo nad ostrymi sylwetkami drzew nagera, pragnalem znalezc sie wsrod gwiazd, zimnych i dalekich od bolu. Musialem odejsc. Ale dreczyly mnie zmartwienia i nie wiedzialem, jak zaczac. Jesli Aleksander wysle Sovariego i Malvera z poleceniami, nie zostanie nikt, by go chronic... -Malver mi powiedzial, co sie z toba stalo tego popoludnia - zabrzmial w mroku cichy glos Aleksandra. - Czy to bylo to, o czym mi opowiadales, ta choroba umyslu, ktora cie tak martwila? Demon? Powinienem byl wiedziec, ze zapamieta wszystko, co mu opowiadalem, gdy Sovari i Malver nastawiali mu noge. -Musze wydostac sie z Drafy, nim sie zdrzemne i poderzne ci gardlo - mruknalem, a gorycz wylewala sie ze mnie niczym smrodliwy oktar z pustynnych skal. -Czy to dlatego nie walczyles przy mnie? Czy bales sie, ze zabijesz niewlasciwych ludzi? -Bylo kilka powodow. -Powiedz mi, Seyonne. Wierzylem, ze staniesz u mojego boku, jesli cie o to poprosze. Dla mnie, nie dla ojca. Dlaczego nie chciales mi pomoc az do chwili, gdy wszystko bylo stracone? Pytanie to zrodzilo sie z milosci, gdyz duma nigdy nie pozwolilaby mu go zadac. I dlatego ujarzmilem swoja dume i odpowiedzialem mu. Powiedzialem mu to, czego nie chcialem i nie moglem powiedziec nikomu innemu na swiecie. -Tak, martwilem sie przekletym demonem i moim denerwujacym zwyczajem atakowania kazdego, kto znajdzie sie w zasiegu wzroku. Ale nawet i bez tego... juz nie potrafie bez bolu uniesc miecza. Dobrze wycelowany cios w prawy bok, i nie jestem w stanie nawet podniesc reki, nie wspominajac o broni. - Wojownikowi trudno cos takiego wyjawic, zwlaszcza przyjacielowi, dla ktorego sila jest wszystkim. -Ach, przekleta... rana od noza. - Aleksander widzial dzielo Ysanne. On, Blaise i Fiona uratowali mnie tamtego dnia znad krawedzi smierci. -Namhir niemal zabil mnie palka. Na cale szczescie juz prawie nie zyl, kiedy udalo mu sie trafic. Mozesz uznac, ze to szalenstwo mnie uratowalo; kiedy rozrabuje ciala na kawalki, nie czuje bolu. Ale gdybys polegal na mnie w walce, moglbys za to drogo zaplacic. Musialem czekac i byc gotowym uratowac ci zycie. -Nie obrazisz sie, jesli ci za to nie podziekuje. -Nie spodziewalem sie wdziecznosci. -Jestem tego pewien. - Rozesmial sie, lecz gdy odezwal sie ponownie, byl bardzo powazny. - Zostaniesz teraz przy mnie? Inni beda ostrozni... i tak nie wiedza, co o tobie myslec... a ja od miesiecy nie spalem bez noza w rece. Ale nie sadze, bys mnie kiedykolwiek skrzywdzil, nawet gdybys oszalal. Jego zaufanie bylo dla mnie lekcja pokory, ale na miejscu utrzymalo mnie tylko przeswiadczenie, ze inaczej bylby trupem. -Jesli jestes gotow zaryzykowac - powiedzialem - zostane, chyba ze mi sie pogorszy. * * * Dni w Drafie byly bardzo dlugie i bardzo gorace. Nadchodzilo lato, kiedy nawet skoczki pustynne i antylopy wychodzily dopiero po zmroku. W ciagu dnia duzo spalismy, szczegolnie Aleksander, gdyz kobiety wmuszaly w niego napary i herbatki, zeby zlagodzic bol i przyspieszyc leczenie. W dniach po moim ataku na Malvera opuchlizna na nodze ksiecia zaczela sie zmniejszac, a straszliwa rana zasklepiac. Nie pojawily sie dalsze oznaki zakazenia, a Manot zastapila swoj oklad mascia z sosnowej kory.Zgodnie ze swoim planem Aleksander wyslal Sovariego i Malvera ze starannie sformulowanymi wiadomosciami do panow kilku poteznych hegedow. Przekonalem go, zeby dwaj mezczyzni najpierw porozmawiali z Kirilem. To, ze tak dlugo sie przed tym wzbranial, bylo swiadectwem jego niewypowiedzianego pesymizmu. -Twoj kuzyn czeka na wiesci od ciebie, panie - argumentowalem po raz dziesiaty. - Pewnie juz zebral informacje, ktorych szukasz. Nie masz potezniejszego sojusznika. -Nie chce, zeby Kiril zginal. Jesli stary Hamrasch zweszy choc... -Zawstydzasz lorda Kirila, nie przyjmujac tego, co chce ci zaofiarowac. Nawet ja wiem wystarczajaco wiele o honorze Derzhich, by to pojac. Z wielkimi obawami w koncu ustapil i wyslal Sovariego do Kirila, a Malvera do szewca. Malver zostawil mi swoj luk, a ja przyjalem wszystkie mysliwskie obowiazki, zabijajac chude chukary, ktore pozywialy sie przy zrodle - nie wiecej niz jednego na dziesiec, powiedzial mi Gaspar, albo ptaki przestana przylatywac - i antylopy. Starcy nie mogli juz polowac, a Qeb nie opuszczal Gaspara. Przynajmniej moglismy sie im odwdzieczyc za troske, zaopatrujac ich spizarnie. Staruszki krecily sie wokol nas dniem i noca, oczyszczajac i opatrujac rane Aleksandra, i na nowo przymocowujac lubki w miare zmniejszania sie opuchlizny. Starannie otaczaly drewno liscmi i balsamami, by nie powstaly rany. Poza codziennymi sprawami, nie rozmawialy z nami, przez co obowiazek zabawiania Aleksandra spoczal na mnie. Po jednym dniu ostrza naszych jezykow niemal znikly od nadmiernego ostrzenia. Krecil sie, klal i narzekal, gdy probowalem odwrocic jego uwage, opowiadajac o geografii i pogodzie, niedawnym zatrudnieniu w charakterze skryby w Karesh, i o tym, jak trudno jest uprawiac ziemie, gdy wlasciciele nie daja dzierzawcom zadnych narzedzi. Temat chlopow wymagal najwiekszej odwagi. Ezzarianska sztuka kucia mieczy i roznice miedzy walka z demonami a walka z ludzmi zaciekawily go nieco bardziej. Ale tak naprawde zainteresowala go jedynie opowiesc o moim wygnaniu z Ezzarii - poszukiwaniach syna, ktore doprowadzily mnie do Blaise'a, dlugim pobycie w Kir'Vagonoth, krainie lodu, Strazniku Merrycie, wieloletnim wiezniu w krainie demonow, i zbieraniu dowodow, przez ktore uwierzylem, ze moj lud i demony zostali rozdzieleni z obawy przed czyms lub kims uwiezionym w Kir'Navarrin. -A ty nie wiesz, co jest wewnatrz tego Tyrrad Nor? - spytal pewnej bezsennej nocy. -Moim zdaniem w fortecy przebywa raczej wiezien niz jakies bezksztaltne niebezpieczenstwo - powiedzialem. - Merryt z pewnoscia w to wierzyl i nazywal go "Bezimiennym", co odnosi sie do Bezimiennego Boga, postaci z ezzarianskich mitow. Mozliwe, ze nasza opowiesc o bogach wiaze sie z jakims prawdziwym wydarzeniem z naszej historii. I tak oto musialem opowiedziec Aleksandrowi historie Verdonne, smiertelnej panny ukochanej przez boga, i o tym, jak bog stal sie zazdrosny o jej pol-ludzkiego, pol-boskiego syna Valdisa i probowal zabic jego oraz ludzi, ktorzy go kochali. Wbrew wscieklosci malzonka, Verdonne stala niewzruszenie miedzy bogiem a swiatem smiertelnych, chroniac swoje dziecko i lud. -Kiedy Valdis dorosl do wieku meskiego - podjalem - pokonal boga w walce jeden na jednego, ale nie mogl sie zmusic do zabicia ojca. Dlatego tez uwiezil go w magicznej fortecy i zabral mu imie, by nikt nie mogl juz oddawac mu czci. Opowiesc konczy sie ostrzezeniem: "Lecz biada czlowiekowi, ktory otworzy wiezienie Bezimiennego Boga, gdyz wowczas na ziemie spadnie ogien i zniszczenie, ktorych zaden smiertelnik nie potrafi sobie wyobrazic. I nazwa to Dniem Konca, ostatnim dniem swiata". Takiego ostrzezenia lepiej nie lekcewazyc. Aleksander przestal pozerac kawalek udzca antylopy. -I ty myslisz, ze to bog siedzi w tej fortecy zwanej Tyrrad Nor, czekajac, by zniszczyc swiat. I wierzysz, ze jakims sposobem on jest toba. -Nie jest bogiem. Nie. Ani rai-kirah. Wie, jak wykorzystywac sny, a rai-kirah nie snia. Moze jest czarodziejem, jednym z mojego ludu... polaczeniem rai-kirah i czlowieka. - Bezmyslnie postukalem nozem w kosc z udzca. - Czasem mysle, ze ze mnie szydzi... pokazuje mi, ze to, co juz zrobilem, pozwoli mu sie uwolnic... albo ze jakims sposobem zdola mnie zmusic, bym za niego wykonal jego dzielo. Nie wiem. -Czyjego dzielo... zniszczy swiat? Nie uwierze w to. - Znow zaczal jesc. Jesli apetyt mozna uznac za oznake zdrowia, Aleksander za miesiac bedzie jezdzic konno. - To twoja przekleta troska o caly swiat niszczy moje zycie. Mimo wszystkiego, co zrobili ci Derzhi, nie wyrzekles sie siebie, a pozniej przetrwales tortury i oparles sie czarom w Kir'Vagonoth. Co mogloby cie zmusic do zmiany natury twojej duszy? Nic. Zamachal w moja strone kawalkiem podplomyka, jakby chcial podkreslic wage tych slow. - Jak juz mowiles, najpewniej z ciebie szydzi, probuje sprawic, bys w siebie zwatpil. Moze wie, ze jestes jedynym, ktory da rade go zniszczyc. Ale ja oczywiscie zmienilem juz nature swojej duszy. Nie przypomnialem o tym ksieciu ani nie powiedzialem mu o dziwnym spotkaniu z Gasparem przy strumieniu. Wciaz probowalem przekonac samego siebie, ze wizje Gaspara byly belkotem starca, a moje dziwne wrazenia efektem nadmiaru slonca. -Posluchaj - rzekl. - Obiecam ci to, co i ty mi przyrzekles w dniu, gdy rozcialem twoje kajdany. Jesli kiedykolwiek staniesz sie potworem, rusze za toba. Zginiesz z mojej reki i niczyjej innej. Czy czujesz sie teraz lepiej? Rozesmialem sie. -O wiele lepiej. Nie wspomnialem, ze jesli stane sie tym, czego sie balem, ani ksiaze, ani wojownik, ani czarodziej nie zdolaja stawic mi czola. * * * Starzec i Qeb dolaczali do nas kazdego wieczora i rozwijali swoje maty, gdy nieznosny upal dnia zmienial sie w zimna noc. Gaspar wypijal niezliczone kubki nazrheelu i opowiadal niekonczace sie historie o Drafie i o czasach, gdy Derzhi byli wedrownymi wojownikami, ktorzy chronili inne ludy pustyni przed napasciami barbarzyncow.-Dzicy ludzie szukali naszych koni i owiec, naszej soli i kobiet powiedzial, z zadowoleniem wdychajac smrodliwe opary swojej herbaty. - Ale wojownicy odegnali ich i wedrujac przez te kraine, pelnili straz. Pustynni ludzie nazwali Derzhich wladcami, dziekujac im za ochrone, a najwiekszego z nich nazwali krolem ich krainy, ktorej nadali miano Azhakstanu. -Czy Seyonne przekupil cie, zebys opowiedzial mi te bajeczke? - spytal zirytowany Aleksander. - Bardzo do niego pasuje. Ale ja nie jestem wedrownym nomadem, ktory dostal tron od pasterzy owiec. Jestem prawowitym cesarzem wszystkich ziem, ktore podbili moi przodkowie, wlaczajac w to Azhakstan, i odzyskam swoje dziedzictwo, nawet jesli bede musial zabic wszystkich Hamraschich. - Podczas gdy Gaspar mowil dalej, nieporuszony tym wybuchem, ksiaze zakryl twarz rekami i udawal, ze spi. -Krolestwo roslo, a wojownicy pamietali o Drafie i pielgrzymowali do niej na siffaru... rytualy rownowagi. Kazdy krol Azhakstanu przybywal tu w dniu swego namaszczenia w poszukiwaniu wizji. Od dawna nie widzielismy tu krola, a cesarza nigdy, ale sa tacy, ktorzy wciaz tu sciagaja... -Lidunni - wtracil niewyraznie Aleksander. - Postawilbym na to swoja dusze. Cholernie sprawni w walce, ale zbyt mocno zwiazani z tradycja. Cos jak ten tutaj, moj przyjaciel Ezzarianin. Lidunni byli najpotezniejszymi wojownikami wsrod Derzhich - czlonkami sekty laczacej religie i sztuke walki wrecz. Nie nosili broni, lecz ponoc mogli jedna reka zlamac czlowiekowi kark albo zlapac wlocznie w locie. Gaspar westchnal. -Nie powiem, kto nas odnajduje... nie ma ich az tak wielu... ale powiem, ze czesto przybywaja nadzy i zlamani, a odchodza w pelni sil. Probowalem przekonac twojego udreczonego przyjaciela, by przeszedl przez siffaru, ale on woli walczyc bez pomocy. Moze ty na niego wplyniesz. Aleksander zdjal reke z twarzy i zmarszczyl czolo. -Moze powinienes sprobowac. Lubisz rozne mistyczne sprawy, a niezaleznie od tego, jakie bzdury belkocza, ci ludzie najwyrazniej znaja sie na leczeniu. Jesli lidunni widza wartosc ich gusel, tobie tez to powinno pomoc. Potrzasnalem glowa. Juz nie chcialem wizji. * * * Sovari wrocil po dziesieciu dniach. Przyjechal o swicie, niosac juki pelne kocow, buklakow z winem, suszonego miesa, podplomykow, jakie Derzhi zabierali na dlugie kampanie, cudownie czystych ubran. Glowe mial pelna wiesci, przewaznie zlych.-Lord Kiril niemal oszalal ze zmartwienia, panie - powiedzial, zeskakujac z siodla i klekajac przed ksieciem. Trzymal glowe opuszczona, nawet gdy ksiaze gestem kazal mu sie podniesc. - Prosze o wybaczenie, wasza wysokosc, ze przynosze zle wiesci, lecz lord Kiril prosil, bym wypowiedzial wszystko bez zaczerpniecia oddechu i przerw, i tak tez zrobie. Zostales ogloszony ojcobojca i krolobojca, panie, pozbawiony wszystkich tytulow i ziem, skazany przez Dwadziescia na wybatozenie, powieszenie na rynku w Zhagadzie, wyciagniecie i podpalenie wnetrznosci, kiedy jeszcze bedziesz zyl... -Na bogow, kapitanie, uwazaj na slowa! - ostrzeglem. Zaden czlowiek, ktory odzyskiwal zdrowie po tak powaznej ranie, nie powinien sluchac tak groteskowo szczegolowego opisu. Aleksander wiedzial, do czego zdolny jest jego lud. -Jak juz mowilem, Ezzarianinie, lord Kiril prosil mnie, bym przekazal to ksieciu bez wahania, by moj pan zrozumial swoja sytuacje. W cesarstwie, moj ksiaze, nigdzie nie jestes bezpieczny. - Sovari przelknal sline. - Wyznaczyli nagrode za twoja glowe. Nagrode... jak za pospolitego zlodzieja. Aleksander milczal tak dlugo, ze balem sie, iz jego serce przestalo bic. Kiedy w koncu sie odezwal, jego slowa mogly rozciac cialo. -Mam nadzieje, ze nagroda jest przynajmniej odpowiednio duza. Powiedz mi, na ile oceniaja moje wnetrznosci? -Dziesiec tysiecy zenarow, panie. -Dziesiec tysiecy... Niezly zrobilem na tobie interes, Seyonne. Zaplacilem za ciebie tylko dwadziescia zenarow i nigdy nie podpalilem ci wnetrznosci. - Oparl sie o sterte piasku, ktora dla niego usypalismy, ale nadal drzal z wscieklosci. - I ukoronowali mojego kuzyna? Sovari zawahal sie, a jego wahanie potwierdzilo to, czego nie wazyl sie jezyk. -Moj panie... -Rozumiem. - Rzadko czulem tak morderczy chlod. - A kto za to zginal? -Siva, Walthar, Demtari... wszyscy twoi osobisci doradcy, straznicy i sluzacy zostali straceni w dniu koronacji. Okolo siedemdziesieciu ludzi. Przy zyciu pozostalo tych kilku, ktorzy sa krewnymi Fontezhich albo byli gotowi swiadczyc przeciwko tobie. Niektorzy opowiadali o twoich klotniach z ojcem i sugerowali spisek; inni twierdzili, ze twoje dekrety lagodzace handel niewolnikami i zmieniajace zasady sluzby mialy oslabic nielubiane przez ciebie hegedy. Rozkazano, by twoje oddzialy zostaly przejete, a kapitanowie zabici, ale lord Kiril poslal gonca do Stepoka, by ominal Zhagad i zabral twoich ludzi do Srif Naj. Kiedy sprawy sie skomplikowaly, kazal Stepokowi rozproszyc wojska, ukryc sie na wsi i czekac na twoje rozkazy. Aleksander byl blady, a jego rece drzaly. -A moj a zona... co z nia? Nie spodziewalem sie, ze ogorzala twarz Sovariego moze sie jeszcze bardziej zaczerwienic. -Na razie bezpieczna, panie. Jej ojciec, lord Marag, publicznie potepil zabojce cesarza, choc nie podal twojego imienia. Powrocil do Zhagadu, by chronic mlodego Damoka; to zbyt niebezpieczne czasy, by zostawic chlopca w stolicy. Moja pani powrocila do Zhagadu z lordem Maragiem, ale pozostaje w odosobnieniu w domu ojca i dala wszystkim do zrozumienia, ze nie chce, by w jej obecnosci wypowiadano twoje imie. -Dobrze, ze nie mielismy dziecka. Tylko dlatego jeszcze zyje. Jak Kiril zapewnil sobie bezpieczenstwo? -Jego matka, ksiezniczka Rahil, zachowala milczenie w dniu, gdy lord Edik wstapil na tron, co bardzo martwi lorda Edika. Lord Edik bardzo sie staral otrzymac blogoslawienstwo ksiezniczki, twierdzac, ze tylko troska o honor Denischkarow zmusila go do trudnych wyborow, a jego wladza nie bedzie pelna do chwili, gdy jego wlasny heged zewrze za nim szeregi. Mimo to lord Kiril zostal publicznym swiadkiem twojej glupoty, jaka byl atak na Hamraschich. Blagal, bys zrozumial, ze pali to jego jezyk, ale tylko w taki sposob moze troszczyc sie o twoj interes. Wynegocjowal poddanie sie twojego legionu po bitwie i udalo mu sie uzyskac korzystne warunki, gdyz twierdzil, ze wiekszosc to niechetni poborowi. Ale utrzymuje rowniez kontakt z kilkoma rodami, ktore wyraznie brzydza sie lordem Edikiem i nieprzystojnym pospiechem, z jakim postepowal. Aleksander pochylil sie do przodu. -Czy mnie popra? Ktore rody? Sovari pochylil sie jeszcze bardziej. -Ach, moj panie... -Dalej, powiedz mi. Jesli tylko trzy lub cztery, niech tak sie stanie, jesli naleza do Dwudziestu. Kazdy potezny heged ma swoje sojusze, ktore mozna wykorzystac. Ktore sie do mnie przylacza? -Zaden z nich, panie. Lord Kiril mowi... -Zaden! Jak, na swietych bogow, to mozliwe, ze zaden heged nie poprze swojego prawowitego cesarza? Co z przekletymi Rhyzkami, najbardziej lojalnymi ze wszystkich? Sovari zadrzal, jakby slowa ksiecia byly okute zelazem. -Ksiaze Edik oddal Rhyzce zarzad nad twoimi osobistymi posiadlosciami, panie, bys nie wykorzystal ich jako bazy dla rebelii. -Wynoscie sie. Wszyscy. Wynoscie sie! - Aleksander trzasl sie z wscieklosci. Pomyslalem, ze gdyby Sovari lub ja powiedzielibysmy jeszcze jedno slowo, skonczylibysmy z nozem miedzy oczami. Dlatego go zostawilismy, a ja ostrzeglem Sarye, ze ksieciu nie nalezy przeszkadzac do chwili, gdy ja na to pozwole. -Moze on rowniez potrzebuje siffaru - powiedziala, wpatrujac sie w ostrym blasku slonca w postac skulona w cieniu. -By przywrocic rownowage jego zyciu, potrzeba wiecej niz wizji odparlem. - A ja nie wiem, gdzie znalezc to, co potrzebne. -Gaspar szukal odpowiedzi dla wojownika swiatla, lecz wlasnie teraz, gdy czuje te potrzebe, jego wzrok jest zacmiony. - Przepelniajacy Sarye smutek odwrocil moja uwage od klopotow Aleksandra. - Czas Gaspara sie konczy. Nie wiem, czy to laska, czy ciezar, ze on o tym wie. -Wzrok Gaspara... - Dotknalem okraglego ramienia Saryi, gdy sie odwracala. - Opowiedz mi o wzroku slepca, Saryo. W jej zaczerwienionych oczach zalsnily lzy. -Gaspar mial pietnascie lat, kiedy nadszedl jego czas i spojrzal w dym. Widziano w nim znaki juz od dziecinstwa, oczywiscie, i zostal przyprowadzony do Drafy, by tu czekac na swoj czas. Dyomed mial tylko piecdziesiat lat, wiec Gaspar myslal, ze dlugo poczeka. Ale Dyomeda ukasil cycnid, jadowity skorpion, i zmarl w ciagu jednego dnia. Wowczas Gaspar zostal avocarem Drafy. Przez szescdziesiat lat poznal niemal wszystkie odpowiedzi, ale niewielu przybywalo, by zadac pytania. A teraz jest juz za pozno. Avocar. Wyrocznia. Rozdzial dziesiaty Ezzarianie nie byli jedynymi czarodziejami na swiecie. Choc wierzylismy, ze tylko my posiadamy dostateczna wiedze o melyddzie i posiadamy jej wystarczajaco duzo, by walczyc w wojnie z demonami, wiedzielismy, ze kazdy lud i plemie ma swoich wieszczow czy prorokow, albo tych, ktorzy tkali zaklecia milosne, leczace i chroniace przed zlem. Zdawalismy tez sobie sprawe, ze z rzadka ci ludzie umieli naprawde tkac.Pewnego upalnego poranka kilka dni po powrocie Sovariego zapytalem Aleksandra, czy w ogole slyszal o avocarze Drafy. Pomoglem ksieciu zmienic pozycje i oprzec sie na stercie piasku i zwinietych kocow. Noga wciaz go bolala, choc nie tak bardzo jak raport Sovariego. W ciagu ostatnich kilku dni wypowiedzial nie wiecej niz dziesiec slow, poza rozmowami z kapitanem, ktorego bez konca wypytywal o losy i publiczne i prywatne opinie kazdego pana z dwudziestu najwazniejszych hegedow. Tego wieczora Sovari mial sie znow udac do Zhagadu, by znalezc odpowiedzi na te pytania, na ktore nie umial ich udzielic od razu. -Wyrocznia? Nie pamietam, bym o niej slyszal. Moglaby mi oszczedzic duzo problemow, prawda? Moglaby mi poradzic, bym nie przejmowal sie niektorymi rzeczami. - Bolala mnie gorycz w glosie Aleksandra. -Z pewnoscia slyszales jakies wzmianki o Drafie. Uczyli cie ludzie, ktorzy powazali tradycje Derzhich... twoj wuj... -Dmitri zabilby kazdego, kto sprobowalby przepowiedziec mu przyszlosc. Powiedzialby, ze spiskuja przeciw niemu i jedynym sposobem, by upewnic sie, ze im sie to nie uda, jest sie ich pozbyc. Jedna z wielu lekcji, ktorych powinienem sie od niego nauczyc. -Wyrocznie nie przepowiadaja przyszlosci - powiedzialem. - Nie twierdza, ze potrafia zobaczyc prawdziwe wydarzenia, zinterpretowac je lub wplynac na to, co powinienes zrobic. One tylko przekazuja to, co zobaczyly w wizjach, a kazdy musi sam zdecydowac, co one oznaczaja. Sarya mowi, ze Gaspar zwany jest avocarem Drafy. -Powiedz starcowi, zeby nie gadal wiecej bzdur. Nasza przyszlosc zapisana jest jedynie w naszych czynach. - Aleksander zakryl twarz reka dla ochrony przed sloncem. Jak sie nauczylem, ten gest oznaczal odprawienie. -Byc moze - odpowiedzialem i zostawilem go, by mogl pojsc spac... albo rozmyslac. Nie umialem otrzasnac sie z niepokoju. Moje zycie splatalo sie z proroctwem. Za kazdym razem kiedy mu sie sprzeciwialem i ruszalem w przeciwna strone, i tak ladowalem w samym jego srodku. Proroctwo sprawilo, ze moi przodkowie zapieczetowali droge do Kir'Navarrin, a ja ocenilem, ze zrobili zle. Nie pojmowali konsekwencji swoich czynow -powstania rai-kirah i wygnania demonow, ktore doprowadzilo do niekonczacej sie wojny. To samo proroctwo, zapisane w starozytnej mozaice, przedstawialo skrzydlatego mezczyzne idacego do fortecy Tyrrad Nor z kluczem w dloni i ostrzegalo przed wielka tragedia, jaka byla jedna z mozliwych konsekwencji jego czynu. Zrobilem to, co uznalem za sluszne, znalazlem interpretacje, ktora usprawiedliwiala ponowne otwarcie przeze mnie bramy, ale nie moglem uciec przed watpliwosciami, zwlaszcza gdy sny pokazaly mi, ze twarz zaglady nalezy do mnie. Dlatego tez trudno mi bylo odrzucic slowa Gaspara, skoro dowiedzialem sie, ze byl avocarem. Zabralem niepokoj ze soba, gdy wspialem sie na punkt obserwacyjny i poslalem Sovariego, by sie przespal przed nocna podroza. Sarya czuwala przy spiacym ksieciu, gdyz Malver jeszcze nie wrocil z Zhagadu. Dzien byl morderczo upalny. Siedzialem pod samotna nagera, od czasu do czasu pociagalem lyk wody z buklaka i obserwowalem, jak jaszczurki przebiegaja z jednej plamy cienia do kolejnej. Przekonanie samego siebie, by opuscic cien i raz na godzine okrazac wzniesienie, by sprawdzic wszystkie kierunki, czy nie widac poscigu, kosztowalo mnie mnostwo wysilku. Kiril ostrzegl, ze Edik nie zasiadzie spokojnie na tronie, poki nie dostanie dowodu, ze Aleksander stal sie pokarmem dla sepow, lecz trudno mi bylo sobie wyobrazic, ze Derzhi zaczna szukac ksiecia wlasnie w Drafie. Powietrze pulsowalo goracem. Czulem, ze zaczynam zasypiac. Od mojego ostatniego obchodu nie minelo wiele czasu, ale unioslem szal bialego haffai, ktore przywiozl mi Sovari, i podnioslem sie. Wyjalem kilka soczystych nasion z granatu, ktory wlasnie rozcialem, i wrzucilem slodkie kulki do ust, po czym znow ruszylem piaszczysta sciezka. Swiatlo w poludnie wydawalo sie plaskie, a niebo mialo odcien srebrnego blekitu. Ciszy nie przerywal glos zadnego ptaka, owada ani szmer wiatru. A jednak na polnocy, gdzie lezal Zhagad, ujrzalem zdradziecka chmure kurzu. Zatrzymalem sie i zmruzylem oczy. Kurz sie poruszal... na poludnie w strone Drafy. -Jezdzcy! - ryknalem i pobieglem sciezka w strone naszej kryjowki. Jak nauczylo mnie bolesne doswiadczenie, nawet czarodziej nie poradzi sobie z wielka liczba przeciwnikow. Niezaleznie od tego, jakie czary bym wymyslil, Sovari i ja sami nie zabijemy piecdziesieciu Derzhich, a pozostawienie choc jednego z nich przy zyciu, by zdradzil pozycje Aleksandra, byloby kleska. Nie mialem czasu sie przeobrazic. Nie moglismy tez uciekac, przynajmniej do chwili gdy Aleksander nie bedzie zdolny do jazdy, co oznaczalo, ze musielismy pozwolic, by jezdzcy przeszukali Drafe. Kobiety powiedzialy nam, ze maja dla nas kryjowke, jesli nadejdzie taki czas, ale nie zgodzily sie jej wyjawic, poki nie bedzie potrzebna. Nie majac rozsadnej alternatywy, modlilem sie, by okazala sie bezpieczna. Derzhi pojawia sie za chwile, nie za godzine. -Qeb! - krzyknalem. - Potrzebujemy kryjowki. Stojacy na sciezce chlopak wpatrywal sie w pustynie na polnocy. -Sarya wam pokaze - mruknal cicho, splatajac ramiona na chudej piersi. - Powiadomie Gaspara. My sie tym zajmiemy. -Powiedz Gasparowi, ze to wojownicy Derzhich - polecilem. - Nie szukaja rownowagi. Poluja na mojego rannego przyjaciela. On jest dziedzicem... Qeb zbyl mnie machnieciem reki. -Wiemy, kim jest. Nie musisz sie martwic. Zabierzcie go w bezpieczne miejsce. Chcialem potrzasnac chlopakiem, wyrwac go ze stanu dziwnego odretwienia. Rozdarty miedzy pragnieniem zabrania Aleksandra, a pewnoscia, ze ten cichy chlopiec i starzec zrobia cos glupiego, stalem bezczynnie. Ale potem Sarya przywolala mnie spod muru i musialem sie ruszyc. -Oni nie okaza litosci, Qeb! - zawolalem za chlopakiem. - Bardzo chca go dostac. Idac powoli w strone domu Gaspara, chlopak spokojnie pokiwal glowa. -Wiemy. Sovari ustawil nasze prymitywne nosze przy chrapiacym Aleksandrze i teraz potrzasal ramieniem ksiecia. -Panie - powiedzial. - Panie, musimy cie przeniesc. Aleksander zamruczal cos sennie, ale sie nie obudzil. -Nie mozemy czekac na jego pozwolenie - stwierdzilem. Chwycilem ksiecia w pasie i przetoczylem go w swoja strone, zas Sovari wsunal pod niego nosze. Aleksander chrzaknal, gdy go ulozylismy, a pozniej, gdy ostroznie unioslem jego noge i umiescilem ja na noszach, zbladl i gwaltownie otworzyl oczy. -Na demoniczny ogien, co wy wlasciwie robicie? -Jezdzcy, panie. Nie jestesmy pewni, kim sa, ale jest ich sporo. Musimy cie ukryc. -Znow musze uciekac. -Nie mamy czasu na klotnie - powiedzialem i rzucilem na Aleksandra jego miecz, sztylet i koce. Skinalem na Sovariego i razem podnieslismy nosze. Manot dolaczyla do nas, zbierajac lekarstwa, buklaki i koce rozrzucone wokol naszego schronienia. Rozrzucila piasek i krzaki, i po chwili kat przy kepie nager wygladal jak cala reszta ruin. W tym czasie Sarya odsunela na bok splatane zielsko i cegly, ukazujac niskie drzwi w scianie wielkiej sterty gruzu, gdzie kilka domow i murow zwalilo sie na siebie. Musielismy sie schylic, gdy szlismy ciemnym przejsciem. Powietrze pachnialo dymnie i slodko, a sciany i sklepienie wydawaly sie o wiele bardziej stabilne, niz sugerowalaby to sterta cegiel nad nami. Sciezka, ktora widzialem, prowadzila ostro w dol i znikala w ciemnosciach. Wyszeptalem zaklecie, by podtrzymac swiatlo pochodni Saryi. Gdybysmy sie potkneli i upuscili Aleksandra, nie poprawiloby to naszej sytuacji. To, co znalezlismy na drugim koncu przejscia, bylo zadziwiajace - chlodne, suche pomieszczenie ze scianami z litego kamienia - jaskinia, od dawna zagrzebana pod pustynia i miastem. Gdy postawilismy nosze ksiecia i zaczelismy rozgladac sie z podziwem, wydawalo sie, ze czas sie cofnal. To miejsce nie bylo czescia Drafy, lecz czyms o wiele starszym. Na kazdej powierzchni pomieszczenia widnialy obrazy, nie wyszukane, abstrakcyjne twarze i postacie z piaskowych obrazow Derzhich, ani tez szczegolowe przedstawienia zycia i mitow, jakie znalem z innych kultur cesarstwa. To byly o wiele prostsze dziela, stworzone przez rece wierzace w moc tego, co rysowaly. Kayeety, antylopy, stada gazeli - istoty pustyni - a wszystkie w ruchu, biegnace, skaczace, namalowane w glebokich czerwieniach, ochrze, brazie i czerni, barwach pustyni. I wszedzie byly konie, wdzieczne konie, prawdziwa dusza Derzhich. Komnata byla pelna ich mocy. -Na swietego Athosa... - Ksiaze wpatrywal sie we wszechogarniajacy majestat, a ja rowniez sie przez chwile nad tym zastanowilem, ale tylko przez chwile, gdyz konie przypominaly mi o kopytach pedzacych przez pustynie. Manot podazyla za nami sciezka, lecz nie widzialem Fessy, Gaspara i Qeba. Pobieglem z powrotem przejsciem, by ich sprowadzic, lecz Sarya, ktora stala w jasnym prostokacie drzwi, chwycila mnie za ramie. -Zostan tutaj. Qeb zamknie drzwi, kiedy bedzie wchodzil. - Slonce rozswietlalo jej wysuszona twarz. Plakala. -Co oni chca zrobic, Saryo? -Gaspar wierzy, ze nie wszyscy zdolaja sie ukryc. Mysliwi beda wiedziec, ze ktos zyje w Drafie. Lepiej niech kogos znajda. Starzec oczywiscie mial racje. Choc bardzo chcialem wciagnac ich wszystkich do ukrytej komnaty, nieobecnosc mieszkancow w miejscu, ktore pelne bylo sladow niedawnego zamieszkania, skloniloby pogon do jeszcze uwazniejszego przeszukania. -On wie, co ci ludzie zrobia? Sarya pokiwala glowa. -Wiedzial to przez pol zycia. Tylko dzien byl nieznany. Musielismy uszanowac wybor Gaspara i Fessy. Mogli decydowac o swoim zyciu, a odtracenie tego daru byloby okrutne, gdyz nie uratowaloby zadnego z nas. Para staruszkow siedziala pod kepa nager. Qeb kleczal przy nich z pochylona glowa, a usmiechnieta Fessa glaskala jego blyszczace wlosy. Gaspar polozyl rece na chudych ramionach chlopca i ucalowal go, a pozniej gestem kazal mu sie pospieszyc. Chmura kurzu wznosila sie juz nad tamaryszkami. Qeb powoli odszedl od pary starcow, zatrzymal sie kilka razy, by spojrzec na pustynie i na niebo. W pewnym miejscu uklakl, nabral garsc piasku i patrzyl, jak przecieka mu przez palce. Prawie wyskoczylem ze skory, ze tak sie ociagal. Gaspar zawolal do chlopca. -Idz, dziecko! Nie zapomnisz! Qeb znow wstal i zamachal do Fessy, po czym lekko pobiegl w strone naszej kryjowki. Nim odsunalem sie na bok, by pozwolic mu przejsc, wywolalem niewielka trabe powietrzna, by zatarla slady naszych stop. Pod kepa nager Gaspar rozesmial sie i uniosl do mnie kubek. Moze slepiec poczul wiatr i wiedzial, ze to nie dzielo pustyni. Pomoglem Qebowi przyciagnac cegly i ustawic je na swoim miejscu, a pozniej wycofalismy sie w glab przejscia i siedzielismy. Czekalismy. * * * Grube warstwy piasku i gruzow dzielily nas od tego, co dzialo sie w Drafie tego popoludnia. Zwykle uszy nie mogly uslyszec krzykow i przeklenstw sfrustrowanych poszukiwaczy ani pelnych cierpienia jekow dwojki staruszkow, ktorzy zgineli okrutna smiercia, by nas ochronic. Choc wolalbym raczej pozostac gluchy jak pozostali, zdecydowalem sie sluchac. Dzielenie tych wydarzen, nawet tylko w taki sposob, wydawalo mi sie oznaka szacunku dla ofiary Fessy i Gaspara. Mialem nadzieje, ze staruszkowie domyslali sie moich umiejetnosci i wiedzieli, ze nie sa zupelnie sami.Inni mnie obserwowali, ale nie pytali, co slysze. Najpewniej moje zacisniete piesci i szeptane przeklenstwa wystarczyly, by upewnic ich, ze nie chca wiedziec. Sarya i Manot trzymaly sie za rece, opierajac siwe glowy na swoich ramionach. Powazny Qeb siedzial w rogu malowanej komnaty, otaczajac kolana rekami, a jego jasnobrazowe oczy wpatrywaly sie w starozytne obrazy. Wydawalo sie, ze jego opalona skora swieci wewnetrznym swiatlem. W jakis przedziwny sposob pasowal do komnaty. To bylo swiete miejsce. Jego miejsce. W koncu uslyszalem, jak grupa poszukiwaczy odjezdza, szepczac, jak nierozwaznie byloby pozostac na noc w "nawiedzonej" Drafie. Ich kapitan twierdzil, ze jest zadowolony z wynikow poszukiwan. Starzy ludzie wytrzymali dluzej, niz wydawalo mu sie to mozliwe, lecz w koncu wyjawili swoja tajemnice - ksiaze Aleksander schronil sie w Drafie wystarczajaco dlugo, by wyleczyc skrecona kostke, ale przed dziesiecioma dniami znikl na pustyni. Kiedy mordercy wyjechali, zapadla absolutna cisza, a po kolejnej godzinie nasluchiwania uznalem, ze jesli w miescie pozostawiono na strazy zolnierzy, bylo ich tak niewielu, ze sam moglbym ich zabic. Cieszyla mnie taka mozliwosc. -Zostancie tu, poki nie pozwole wam wyjsc - powiedzialem. - Upewnie sie, ze nie rozstawili czujek. -Starcy? - spytal Aleksander. -Nie zyja - odparlem. - Opowiedzieli dobra historie i trzymali sie jej do konca. Ostroznie odepchnalem gruz przy wejsciu i wyslizgnalem sie na zewnatrz. Bylo pozne popoludnie. Skradalem sie po sciezkach martwego miasta, nasluchujac szmeru buta, kaszlu albo stlumionego brzeku broni, wygladajac blysku metalu tam, gdzie go byc nie powinno, lub zbyt glebokiego cienia. Chcialem ukarac kogos za to, co sie stalo, pragnalem derzhyjskiej szyi, zeby ja ukrecic, zadowolonej z siebie szczeki, zeby ja zmiazdzyc, tlustego brzucha, ktory moglbym przebic. Ale dokladne ogledziny miasta przekonaly mnie, ze kazdy kon, ktory tego popoludnia wjechal do Drafy, juz ja opuscil, a jedynymi istotami w miescie byly szczury, skorpiony i jedna sploszona antylopa przy zrodle. Nim zawolalem innych z kryjowki, przez chwile zastanawialem sie, czy zdjac Gaspara i Fesse z nager, na ktorych zostali powieszeni i torturowani. Choc bylby to mily gest wobec Manot i Saryi, ja nie czulem sie zbyt mily, a instynkt kazal mi pozostawic ciala na miejscu, bysmy wszyscy mogli byc swiadkami okrucienstwa, do jakiego jest zdolny jeden czlowiek wobec innego. I dlatego kiedy z Sovarim wynieslismy Aleksandra z malowanej komnaty, ksiaze zobaczyl, co poswiecono, by go uratowac. Nie odwrocil wzroku, ale nic nie powiedzial, co bylo najglebszym wyrazem jego przerazenia. Sovari zaproponowal, bysmy zostawili ciala na miejscu, by ich nieobecnosc nie wydala naszej obecnosci na wypadek powrotu poszukiwaczy. Ale kobiety nie chcialy o tym slyszec, upierajac sie, ze dusze nie moga opuscic udreczonego ciala do chwili, gdy spocznie na piasku. Dlatego kiedy ulozylismy Aleksandra, razem z Sovarim zdjelismy Gaspara i Fesse, a Manot i Sarya zajely sie umeczonymi zwlokami. Sovari ruszyl w strone Zhagadu godzine po zachodzie slonca, pieszo, gdyz Derzhi zabrali jego konia i zabili chastou. -...i chce wiedziec, kto tu dzisiaj wjechal - powiedzial ksiaze, powtorzywszy dluga liste wiadomosci i pytan. - Kazdego, po imieniu. -Tak, panie. Sam bym sie tego dowiedzial, nawet gdybys mi tego nie rozkazal. Pomoglem Sovariemu napelnic buklaki i odprowadzilem go kawalek. Kiedy Sarya byla gotowa, wynioslem dwa oczyszczone ciala na pustynie. W blasku slonca bogowie dostali swoja czesc, a teraz zlozylem ciala na wydmach dla szakali. Na pustyni nie bylo wiele drewna. Tylko cesarze mogli sobie pozwolic na spalenie. Kiedy zrobilem to wszystko, zaczalem szukac sobie innej pracy. Zaproponowalem, ze bede towarzyszyl Manot i Saryi w nocnym czuwaniu, lecz one nie przyjely mojej propozycji. Qeb jeszcze nie wyszedl z jaskini. Moze chlopiec bal sie zobaczyc, co sie stalo z jego przyjaciolmi. Byl bardzo mlody. Wrocilem do Aleksandra. Ksiaze stwierdzil, ze chce spac, ale ja wyczuwalem, ze potrzebuje samotnosci. Rozumialem to. Zawsze musialem spedzic troche czasu w samotnosci po walce z demonami, by odzyskac rownowage i odpowiedni dystans. Ale tej nocy balem sie zostac sam. Ciemnosc i gwalt burzyly sie we mnie, karmione groza tego dnia, i nie bylem pewien, czy uda mi sieje powstrzymac. Ostrzeglem Aleksandra, by nie zasypial zbyt mocno, a potem pozbylem sie broni i ruszylem wsrod ruin, probujac nie myslec, probujac nie wpatrywac sie w pusta noc, obawiajac sie, ze ujrze kobiete w zieleni rozrywajaca moja rozdarta dusze smutkiem, ktorego nie pojmowalem. W poszukiwaniu pewnosci sprobowalem wzmocnic bariery - zaklecia ochrony przed opetaniem przez demona, ktore poznalem w mlodosci - ale odkrylem, ze nie umiem ksztaltowac melyddy. Bylem na krawedzi wybuchu, gotow wyrzucic z siebie okrucienstwo, niebezpieczenstwo i szalenstwo na te milczace ruiny. W koncu, niedlugo po wschodzie ksiezyca, opadlem na kolana na piasek, chowajac glowe w drzacych dloniach. Czulem sie poszarpany, okaleczony i przerazony. -Moge ci pomoc, wojowniku. - Zapach pelnego ziol dymu i cichy glos, tuz na krawedzi meskosci, powiedzialy mi, kto przyszedl. Bose stopy chlopca nie wydawaly dzwieku. -Jesli nie mozesz stanac u mego boku w miejscu, dokad boje sie udac, nie sadze, by to bylo mozliwe. -Siffaru to podroz ducha. Bogowie zabiora cie, gdzie zechca, naucza cie, czego sie boisz, jednoczesnie przypominajac ci o twej sile, bys stawil temu czola. Juz znasz wartosc widzenia tego, co bolesne. Teraz musisz sie przygotowac do zadania, ktore wybrales. Nie pozwolisz, bysmy ci pomogli? -Nie moge teraz pofolgowac swoim obawom. Ksiaze... takie niebezpieczenstwo... on jest wszystkim... -Gaspar i Fessa dali mu czas. Poszukiwacze tu nie powroca, a Sarya i Manot zatroszcza sie o twojego ksiecia. Teraz najwieksze niebezpieczenstwo grozi mu z twojej reki. Zadrzalem, slyszac to dziwne echo wlasnych mysli. -Skad wiesz takie rzeczy... ty, dziecko, ktore mieszkalo na tym pustkowiu od zawsze? -Wiedza to moj dar. Dziwny ton glosu Qeba sprawil, ze gwaltownie poderwalem glowe, lecz chlopiec juz odchodzil ode mnie w strone ciemnych drzwi ziejacych w stercie gruzow. Jego kroki byly powolne i niepewne, ostrozne, zupelnie niepodobne do jego wczesniejszej zwinnosci i szybkosci. Potknal sie na kawalku cegly, a sposob, w jaki wyciagnal rece, by odzyskac rownowage, wywolal bol w moim sercu. Kiedy bylem w niewoli u Derzhich, stara niewolnica radzila mi, bym zadowolil sie swoim losem, twierdzac, ze ci, ktorzy wspinaja sie na najwieksze wysokosci, musza tez najwiecej zaplacic. Oto widzialem kolejny dowod jej madrosci. Jaka jest cena za to, by patrzec w krainy tajemnic, szukac wizji i trzymac je w gotowosci dla tych, ktorzy przybywali nadzy i zlamani? Wstalem i ruszylem sciezka, podazajac za slepym chlopcem w mrok. Rozdzial jedenasty Ile dni zylem w jaskini? Kiedy juz przekonalem samego siebie, by porzucic obowiazki, i zdecydowalem sie na podroz, zmusilem sie rowniez do odrzucenia dreczacego kazdego wieznia przymusu liczenia dni niewoli. Moglbym rachowac okresy snu, lecz zatracony w mgle dymu i tajemnicy nie mialem pewnosci, ze spalem jedynie raz dziennie lub ze w ogole spalem. Owoce albo chleb i kozie mleko pojawialy sie na plaskim kamieniu przy wejsciu, gdy nie patrzylem. Wystarczaly, by zaspokoic fizyczny glod, lecz nie glod duchowy. Oczywiscie nie bylem wiezniem. W kazdej chwili moglbym wyjsc z jaskini. Ale znajdowalem sie na krawedzi dezintegracji i modlilem sie, by tajemnica pomogla mi utrzymac sie w jednym kawalku.Od pierwszej godziny, gdy Qeb wprowadzil mnie do pustej wewnetrznej sali, usadzil na klepisku i nakazal mi zapomniec podczas siffaru o mowie oraz wszelkich zwiazkach z rzeczywistoscia, nigdy nie bylem pewien, co sie wlasciwie dzieje. Za kazdym razem, gdy rozjasnialo mi sie w glowie, mrugalem i widzialem Qeba siedzacego obok mnie ze skrzyzowanymi nogami. Chlopak sie usmiechal, wrzucal garsc suszonych lisci do mosieznej misy i podpalal je stoczkiem, przytrzymujac naczynie szczuplymi palcami. Kiedy ostry, szaro-niebieski dym zaczynal unosic sie z misy, chwytal mnie za rece i zmuszal, bym spojrzal w jego slepe oczy, wciaz zaczerwienione i zalzawione od tego, co zrobil, by je zniszczyc. Zerwanie zwiazkow ze swiatem bylo trudne. Dreczyl mnie niejasny niepokoj: o Aleksandra, o Sovariego, o Malvera, ktory jeszcze nie powrocil z Zhagadu, o moja zone i Ezzarian, slepo zaprzeczajacych prawdzie, o Blaise'a, jego siostre i moje dziecko, ukrytych gdzies na coraz niebezpieczniejszym swiecie. Kiedy jadlem, smak potraw palil moj jezyk jak kwas i przepelnialy mnie wspomnienia - lyk wina z kubka ojca... dojrzala brzoskwinia, ktora podzielilismy sie z Ysanne, gdy zostalismy polaczeni, kiedy mialem pietnascie lat i kochalem ja mlodziencza namietnoscia... suchy, pelen robactwa chleb, ktorym sie krztusilem, gdy jako niewolnik po raz pierwszy poddalem sie glodowi. Czasem odkrywalem, ze klecze posrodku niemal okraglej komnaty, moje kolana bola, a miesnie sa sztywne, jakbym siedzial tam przez dlugie godziny, zas cialo domaga sie zainteresowania, przypominajac ciezka historie wojownika, niewolnika i wieznia. Stopniowo jednak, gdy coraz bardziej zanurzalem sie w ciszy, samotnosci i dymie, zgielk tych rzeczy - pragnien i niepokoju, cierpienia i wspomnien - stal sie szmerem nie glosniejszym od bicia mojego serca. Moj umysl zaczal unosic sie swobodnie... w ogromnej pustce, tak mi sie zdawalo. Dopiero wtedy tak naprawde rozpoczalem podroz. * * * Jak zawsze siedzialem ze skrzyzowanymi nogami posrodku okraglej komnaty. Moje dlonie spoczywaly spokojnie na kolanach. Przyjalem pozycje, ktora Straznicy przybierali, przygotowujac sie do walki z demonem, i odczuwalem spokoj znakomicie pasujacy do tego dziwnego cwiczenia. Nieruchome powietrze podziemnej komnaty pachnialo ziolami Qeba. Spojrzenie koncentrowalem na plamie swiatla, plomieniu swiecy, i bylem tak senny, ze moje serce ledwo bilo.Swiatlo pociemnialo, zastapione przez znajoma szaro-niebieska pustke. Ale tym razem bylo inaczej... zgestnienie... faktura wirujacej chmury... niewyrazne postacie... drzewa... ...kraina duchow. Zaskrzeczal kos... slaby zapach popiolu na cieplym wietrze... metaliczny posmak na jezyku... Zamrugalem, dlugo i powoli, i oto Qeb siedzial obok mnie ze swoja mosiezna misa i stoczkiem. Slepy mlodzik juz bez usmiechu pokiwal glowa i podpalil suche liscie w misie, a ja zatonalem jeszcze glebiej... * * * Krople deszczu uderzaly o zwirowa sciezke, migoczac na bialych kamykach jak male krysztaly i splywajac strumykami do ogrodu. Pod ich naporem liscie rozrosnietego wiciokrzewu sie pochylily, a kwiaty liliowcow sie zamknely, jakby chcialy ochronic delikatne platki. Bylo zielono, waskie pasy trawy otaczaly wybujale rabaty zoltych, bialych i niebieskich kwiatow. Posrodku zaglebienia wyrastala potezna wierzba, a jej wdzieczne galezie dotykaly trawy. Czy jest dzwiek piekniejszy od delikatnego deszczu, kwintesencji zycia, tak szczodrze dawanego ziemi przez niebiosa? Zatopiony w kontemplacji deszczowego ogrodu wedrowalem biala sciezka, niemal nie zauwazajac, ze sam nie mokne.Coz to za miejsce? Zatrzymalem sie, zmieszany, i probowalem sobie przypomniec, skad przybylem i dokad sie udaje. Za tym polem kwiatow, niemal niewidoczny przez zaslone deszczu, wylanial sie ciemny mur. Niczym brzek zerwanej struny przerywa piekna melodie, tak widok tego muru napelnil piekny dzien przeszywajacym smutkiem. -W koncu zdecydowales sie na odwiedziny. Wybrales sobie ciekawy sposob. - Dziwny komentarz zabrzmial zza moich plecow. Obrocilem sie na piecie i niemal przestalem oddychac. Wysoki, szczuply, starszy mezczyzna, odziany w sliwkowa koszule, zielone spodnie i buty do kolan stal miedzy dwoma rozanymi krzewami na krawedzi sciezki i wpatrywal sie we mnie. U jego pasa wisiala podniszczona sakiewka, a na jedno ramie narzucil szara peleryne. Jego ubranie i siwe wlosy byly przemoczone, co jeszcze bardziej kontrastowalo z moja suchoscia. Jednak tchu nie pozbawilo mnie nagle przybycie mezczyzny ani jego wyglad, w ktorym nie bylo nic niezwyklego. Chodzilo raczej o to, co zobaczylem za nim. Ogrod byl czescia otoczonego murem parku przed zamkiem z szarego kamienia, palacem pelnym wiezyczek, wybudowanym na szerokim, lagodnym zboczu skalistego wzniesienia. Za czarnymi murami ziemia opadala gwaltownie, ukazujac mgliscie odlegle lancuchy gorskie. W zamku palilo sie swiatlo, przez co w szarym swietle dnia witrazowe okna swiecily niczym klejnoty. A wysoko nade mna, gdzie wdzieczne wiezyczki wznosily sie do chmur razem ze szczytami gor, znajdowaly sie samotne blanki... przejscia, po ktorych spacerowal wiezien, pelen wscieklosci na swiat. O tak, wiedzialem, gdzie jestem. -Nie jest tak, jak sie spodziewales, co? - Powrocilem spojrzeniem do szczuplego mezczyzny, ktory zdazyl odwrocic sie do mnie plecami. - Coz, ja nie mam zamiaru stac na deszczu, podczas gdy ty bedziesz podejmowal decyzje, czy wolisz sie gapic, czy tez rozmawiac. Jesli chcesz, chodz ze mna. - Szybko ruszyl sciezka w strone zamku. -Zaczekaj! - zawolalem. Mezczyzna znajdowal sie juz niemal przy szerokich stopniach i portyku, kiedy go dogonilem. Nawet wtedy sie nie zatrzymal, lecz wspial sie po schodach do szerokiego przedsionka, gdzie stlumiony blask z wysokich okien padal na gladkie kolumny i marmurowe rzezby. Jak zaczac? Spytac go, czy ten, ktory jest tu uwieziony, naprawde pragnie zniszczyc swiat? Zmusic go, by mi wyjasnil, co mnie laczy ze straszliwym planem wieznia? Nie przeszedlem przez brame Dasiet Homol, wiec jak to mozliwe, ze znalazlem sie w Kir'Navarrin? Kiedys dotknalem namalowanego obrazu, ktory przekonal mnie, ze ta forteca jest zrodlem glebokiej ciemnosci; dlaczego nie czulem tego teraz? Czy ten szczuply mezczyzna byl straznikiem gniewnego boga? -Chcialbym z toba porozmawiac - powiedzialem, pospieszajac obok niego. -Jesli nie masz nic przeciwko, wolalbym najpierw przebrac sie w cos suchego. Nie wszyscy mielismy tyle szczescia, by uniknac przemoczenia. Wszedl do doskonale wyposazonej komnaty - dywany w ciemnozielone i czerwone wzory, wysokie okna otwierajace sie na portyk i ogrod, marmurowy piec trzy razy wyzszy od czlowieka, rzezbiony tak, ze wydawalo sie, iz smukle, wysokie postacie mezczyzny i kobiety, ktore spogladaly spokojnie z gory na pokoj, wylaniaja sie z kamienia. Na scianach wisialy lampy z krysztalu i barwnego szkla, dajace przyjemne swiatlo. Na malym stoliku obok pieca znajdowala sie plansza do gry z czarnego i szarego szkla, a na niej rzezbione piony. -Kasparianie, gdzie jestes? - zawolal poirytowany mezczyzna, rzucajac plaszcz na tapicerowana lawke, i pospieszyl do ognia. Po drodze zdjal przemoczona sliwkowa koszule, ukazujac szeroka piers porosnieta siwymi wlosami. Wlasciwie nim skonczyl wolac, do srodka wpadli mezczyzna i kobieta. Mezczyzna niosl recznik, zielona koszule i ciemnozielony plaszcz, zas kobieta ustawila na stole tace z porcelanowymi kubkami i imbryczkami, krysztalowymi kielichami i karafkami. Sluzacy - tak w kazdym razie wygladal - wzial mokra koszule i zaczal krecic sie z recznikiem wokol swojego pana. Starszy mezczyzna chwycil recznik i rzucil go na podloge, gestem zadajac suchej koszuli i zielonej szaty. -Nie jestem dzieckiem, zeby mnie wycierac - narzekal. Sluzacy jakby nie uslyszal uwagi, gdyz pochylil sie, podniosl recznik i zaczal wycierac buty pana. Kobieta nalala goracy napoj z imbryczka do kubka, a pozniej dodala do niego cukier i aromatyczne ziola. -Nie, nie. Chce wina - zazadal starszy mezczyzna. Moj gospodarz - nie wiedzialem, jak inaczej go nazwac - juz wysuszony i przebrany, zaczal przytupywac, lecz sluzaca ignorowala go i nie przerywala przygotowan. Dopiero kiedy przykryla parujacy kubek cienkim szklanym talerzykiem, nalala wina - trzy rozne gatunki do trzech kielichow - a cos, co wygladalo na ciemne ale, do srebrnego kufla. Gdy dwoje sluzacych sie wycofalo, starszy mezczyzna westchnal i chwycil kielich ze stolu, po czym odezwal sie tak do siebie, jak i do mnie. -Mozna by pomyslec, ze przyzwyczaje sie do takich drobnych niedogodnosci. Tak bardzo przywyklem do sytuacji, ze wlasciwie chetnie pozostalbym na miejscu, czego pragnie tak wielu, ale to wlasnie trywialne drobiazgi sa dla mnie najwiekszym ciezarem. A Kasparian, ktory poswieca sie lagodzeniu tych ciezarow, nie pojmuje, dlaczego mnie tak irytuja. - Pociagnal lyk bladego wina i spojrzal na mnie z ukosa. - Nie jestes tak duzy, jak sie spodziewalem. Nigdy az tak bardzo nie brakowalo mi slow. Mezczyzna potrzasnal glowa, jakby wracal do siebie. -Jest ci niewygodnie. Nie chcialem byc niegrzeczny. - Gestem wskazal na krzeslo obok ognia. - Chodz, usiadz. Chciales porozmawiac. Porzucajac wszelkie oczekiwania, wyrzucilem z siebie szalona mysl, ktora nabrala ksztaltu, gdy go sluchalem. -Jestes wiezniem. Jego ciemne oczy rozszerzyly sie w udawanym zaskoczeniu. -Dzien pelen niespodzianek. Uczcilbym to, gdybym pamietal, jak to sie robi. Mial przystojne rysy - wysokie kosci policzkowe, szczeke i czolo niczym wyrzezbione z tego samego granitu, z ktorego stworzono jego wiezienie, krotko przyciete, geste siwe wlosy i brode. Otaczala go pelna godnosci aura, lecz nie widzialem w nim sladow zlej natury, poza zgryzliwoscia. W jego rysach nie bylo nienawisci ani okrucienstwa, choc bardzo staralem sie je znalezc. A jego ciemne, inteligentne oczy mowily to samo. Byly glebokie i czyste, niczym gorskie jeziora w ksiezycowa noc, i zdawaly sie mlodsze od jego ciala. Nie zmienilem wzroku, by spojrzec glebiej. Nie sadzilem, by jego dusze dalo sie badac bez konsekwencji. Usiadl przy piecu na krzesle z wysokim oparciem, owinal sie mocniej zielonym plaszczem i wyciagnal nogi w strone ognia. Ten mezczyzna i to miejsce mogli stanowic tylko wytwor mojego chorego umyslu. To doswiadczenie z pewnoscia przypominalo swego rodzaju sen... tylko w snach i wizjach mozna przejsc przez deszcz i pozostac suchym. Nie wierzylem jednak, by jakikolwiek sen mogl byc tak sprzeczny z przekonaniami sniacego. -Kim jestes? - spytalem, jakby prosta odpowiedz wszystko wyjasnila. -Jestes bezposrednim gosciem. - Znow gestem wskazal mi krzeslo. - Coz, ja ostatnio tez, jak widac. Ale przynajmniej badz mily i udawaj uprzejmosc. Pozwol mi pokazac, ze przypominam sobie, jak nalezy sie zachowywac w cywilizowany sposob. Jak we snie przenioslem sie na twarde krzeslo naprzeciw niego. Miedzy nami znajdowal sie stolik z plansza do gry. Okolo polowy pionkow w obu kolorach - bialym i czarnym - stalo z boku, jakby gre przerwano w polowie. -Grasz? - Proste pytanie zostalo wypowiedziane burkliwie, jak wszystkie jego slowa. -Znam zasady, ale nie jestem w tym dobry. - Nie odpowiedzial na moje pytanie, ale nie wiedzialem, co innego moglbym rzec. Bawil sie czarnymi pionkami - obsydian, czarne szklo znajdowane w poblizu starych wulkanow. Biale wykonano z alabastru. -Naklonilem Kaspariana, by sie nauczyl, ale on gry traktuje z podobna niechecia, jak rozmowy. Co kilka dni zmusza sie, by zaproponowac mi partyjke, lecz ja dziekuje mu i odmawiam. Dreczenie go nie sprawia mi przyjemnosci. Czesto zastanawiam sie, czy dobrze pamietam reguly. -Zagram, jesli chcesz. Gwaltownie podniosl wzrok i po raz pierwszy spojrzal mi prosto w twarz. -To milo z twojej strony. Bardzo milo. - Zadziwiajace oczy. Przysunelismy krzesla blizej do stolika i ustawilismy pionki na odpowiednich miejscach. Ja, jako bialy, zaczalem. Po kilku ruchach znow sie odezwal. -Mozesz nazywac mnie Nyel. Nyel. W jezyku rai-kirah slowo to oznaczalo "zapomniany". -Wyglada na to, ze mnie juz znasz - powiedzialem i popchnalem jeden z zamkow dwa pola do przodu. Potwierdzil skinieniem glowy i rozwazyl moj ruch. Po chwili przesunal czarnego jezdzca i wzial w niewole jednego z moich wojownikow. -Nie chcialem cie przerazic. -Nie chciales przerazic... nie wierze w to. Jego stwierdzenie bylo tak absurdalne, ze wyrwalo mnie z ostroznej powsciagliwosci. Myslalem o snach, ktorych dotknal - smiertelnych wizjach tej wlasnie fortecy, ktore nawiedzaly moje koszmary, i snach, ktore sprowadzily mnie do krainy demonow - obraz wojownika w czerni i srebrze, ktorego moc napelniala mnie rozpacza i przerazeniem. Obie wizje sugerowaly, ze sprowadze zniszczenie na wszystko, co dla mnie wazne. Jaki czlowiek nie bylby przerazony? -Moc jest przerazajaca - powiedzial. - Wielka moc wyjatkowo. Ale nie zamierzalem cie straszyc. -W takim razie sie przeliczyles. -Twoj strach w niczym nie umniejsza mojej opinii na twoj temat. Wiem, jak jestem postrzegany w obu swiatach. Nawet najmezniejsze serce musi zblednac w obliczu najglebszego zla. - Rownie dobrze moglby mowic o wyzszosci cebuli nad rzepa. Ta sucha ironia wobec samego siebie nie pomogla mi odzyskac rownowagi, z ktorej wytracila mnie ta dziwna wizyta. Przez chwile przygladalem sie sytuacji na planszy i zbieralem mysli. Polozylem palec na jednym z wojownikow... i cofnalem go, widzac niebezpieczenstwo ruchu. Miast tego przesunalem jednego z kaplanow, by chronil krolowa. -Jesli nie chciales mnie zastraszyc, to po co to wszystko? Bez wahania wykorzystal jezdzca, by uwiezic kolejnego bialego wojownika. -Poniewaz chce sie uwolnic. Nie jestem niesmiertelny, wbrew temu, co twierdza opowiesci. Moje bardzo dlugie zycie zbliza sie do konca, a wiekszosc z niego spedzilem uwieziony w tym miejscu. To bardzo przyjemne miejsce, ale jednak wiezienie. Dlatego... to nie jest zbyt skomplikowana koncepcja... przed smiercia chce zrobic kilka rzeczy. Moze przespacerowac sie za tymi murami. Przesunalem swojego jezdzca, by mu zagrozic. -Probowales uciec. Wykorzystywales innych, manipulowales nimi... za pomoca snow, tak sadze, jak teraz mna. - Nie moglem nawet zaczac wyliczac imion tych, do ktorych smierci doprowadzil... rai-kirah, Ezzarian, Khelidow, niezliczonych ofiar wojny z demonami... lecz umarli zdawali sie odlegli w obliczu wszechogarniajacej realnosci tej chwili. -Kazdy wiezien ma prawo pragnac wolnosci. W niewoli ogarnia szalenstwo... znasz je. Zmusza do kompromisow, ktorymi w innych okolicznosciach bysmy sie brzydzili. Niepokojace, ze tak wiele o mnie wiedzial, a ja tak malo o nim. Moj demon i ja zawieralismy kompromisy, zeby sie uwolnic, a nasze wybory nie byly bez skazy. Z pewnoscia jednak zbrodnie Nyela musza byc ciezsze od moich - moi przodkowie ze strachu przed nimi rozerwali swoje dusze. Co zrobil? I co takiego widzial, ze uznal, iz zostane jego narzedziem? Nie moglem pozwolic, by oszolomila mnie jego rozbrajajaca szczerosc i przyjazna gra. -Dlaczego ja? Wpatrzyl sie w pionki i przesunal obsydianowego kaplana na skos, by zagrozic mojemu krolowi. -Oczywiscie przez twoja moc. To wlasnie chcialem ci powiedziec. Ze wszystkich istot we wszystkich swiatach, ty masz moc, by mnie uwolnic. Masz wystarczajaco wiele mocy, by zrobic mnostwo roznych rzeczy. To bylo pierwsze klamstwo, ktore od niego uslyszalem. Nie chodzi o to, ze jego slowa byly nieprawdziwe. Teraz gdy to powiedzial, stalo sie jasne, ze moje sny zostaly stworzone w tym wlasnie celu - by pokazac mi, ze mam niezmierzona moc. Ale wyczulem rowniez, ze jego slowa nie stanowily prawdziwej odpowiedzi na moje pytanie. Gdy zastanawialem sie nad sytuacja na planszy i ta dziwna rozmowa, powrocila sluzaca, niosac goraca wode do dopelnienia imbryczka, talerz z lukrowanymi ciastkami i mise dorodnych czerwonych winogron. Nyel zerwal sie z krzesla i podszedl do okna, wygladajac na mgliste popoludnie. -Gdzie jest ten przeklety Kasparian? Nie mam ochoty na slodycze i lakocie. Wspialem sie dzisiaj sciezka w gore i chcialbym wczesniej zjesc kolacje. Kobieta nie odpowiedziala. Opuscila komnate i wrocila ze srebrna taca pelna kandyzowanych daktyli. Sluzacy podsycil ogien, zwiekszyl plomien lamp i zaslonil zaslony. Nyela rownie dobrze moglo nie byc w srodku, tak malo zwracali na niego uwage. Swoje obowiazki wypelniali bez slowa i szacunku. Kiedy poslugacz przyniosl miekkie pantofle, nie zblizyl sie do Nyela ani nie spytal, czy ten jest gotow, lecz uklakl przed jego pustym krzeslem. Czekal tam bez ruchu, az starszy mezczyzna westchnal zirytowany, usiadl i pozwolil, by sluga zdjal jego wilgotne buty i zmienil je na wygodniejsze obuwie. Gdy dwoje sluzacych wyszlo z komnaty, inny mezczyzna wpadl przed drzwi, zapinajac wysoki kolnierz na szyi grubej jak moja talia. W przeciwienstwie do pokojowcow zwracal sie bezposrednio do Nyela, klaniajac sie z pelna szacunku zazyloscia. -Jestem zawstydzony, panie. Jak moglem nie zauwazyc jego przybycia? Jego ramiona i piers pasowaly do szyi - mezczyzna byl olbrzymem. Jego wilgotne brazowe wlosy, dlugie i geste, przetykala siwizna. Stroj, najwyrazniej narzucony od niechcenia, mial prosty - ciemnobrazowa kamizela i spodnie, biala koszula i znoszone buty. Nie spieszyl sie jednak tak bardzo, by zapomniec o broni, przerazajacym mieczu w zuzytej pochwie. Patrzac na jego surowa twarz ocenialem, ze bron jest ostatnia rzecza, o ktorej by zapomnial. -Jego przybycie bylo niekonwencjonalne, podobnie jak jego ciagla obecnosc - stwierdzil Nyel, lekkim skinieniem glowy odpowiadajac na pelne szacunku powitanie. - Najwyrazniej nie potrzebowal pozwolenia na wejscie do naszej uroczej fortecy. Szerokie rece mezczyzny, pozbawione teraz zajecia, gdyz juz zapial kolnierz, spoczely na jego biodrach. Otwarcie sie we mnie wpatrywal. Po chwili jego oczy sie rozszerzyly. -Tak naprawde wcale go tu nie ma! Nyel oparl brode na rece i uniosl brwi. -Moze blizsze prawdzie byloby stwierdzenie, ze jest tu tylko duchowo. Musi jeszcze podjac ostateczna decyzje i przejsc przez ostatni wylom. -Czyli nadal jest czlowiekiem. - Pelna pogardy nienawisc, z jaka przybysz wyrzucil z siebie to oskarzenie, umiescila przyjacielskie slowa Nyela w bardziej ponurym kontekscie. -Nie - warknal Nyel. - Nigdy nim nie byl. Uwazaj, co mowisz. Mezczyzna sklonil glowe. -Jak zawsze sie roznimy, panie. Ja mowie tylko to, co widze. -Zanim zaczniemy sie znowu klocic, czy powiesz swoim przekletym slugom, ze jestem gotow zjesc kolacje? Wspinalem sie dzisiaj i bez pozywienia oslabne. Mezczyzna uklonil sie i wycofal. Nyel opadl na krzeslo i wpatrzyl sie w plansze. Nie sadzilem, by myslal o grze... a w kazdym razie nie tej, ktora rozgrywalismy bialymi i czarnymi pionkami. -Nie spodziewalem sie, ze spotkam tu kogos jeszcze - powiedzialem. - Kim oni sa? Nyel podniosl wzrok. -Sluzacy to... twory... nie sa ludzmi ani nikim innym. Stworzono ich, by zapewniali mi wygode, choc, jak widziales, nie moge im rozkazywac. Ani tez nie dalbym rady ich zabic. - Skrzywil sie z zalem. Musze przyznac, ze czasem mialem ochote sprobowac. Kiedy umre, znikna, jakby ich nigdy nie bylo. -Ale ten drugi mezczyzna... -Kasparian. Podobnie jak ja, jest wiezniem w tym pieknym domu. Choc w przeciwienstwie do mnie sam sie na to zdecydowal. -Chcial zostac uwieziony? -Wyjatkowa, czyz nie, taka gleboka lojalnosc? I nadal nic jej nie zgasilo, gdyz to szlachetny duch. Czy ty zrobilbys to dla kogokolwiek? Nie sadze. - Starszy mezczyzna westchnal. - To nie jego wina, ze ma tak ograniczony umysl. Rzeczywiscie, wyjatkowe. Komus tak zalezalo na Nyelu, by przez niezliczone lata dzielic jego uwiezienie - duzo ponad tysiac lat, gdyz to przed tysiacem lat ezzarianski Wieszcz przepowiedzial uwolnienie wieznia Tyrrad Nor i katastrofe, jaka z tego wyniknie. -To twoj krewny? -Byl moim attelle... synem bliskiego przyjaciela, ktory zostal przyslany, by ze mna mieszkac i uczyc sie ode mnie, choc nawet wtedy nie wychodzilo mu to zbyt dobrze. -Twoj uczen. -Duzo wiecej. Jaki uczen zdecyduje sie rozchorowac, gdy jego mistrz choruje? -W takim razie bardziej jak syn. I tutaj zdawalo mi sie, ze przypadkiem trafilem w sedno, gdyz choc Nyel siedzial bardzo spokojnie i nie okazywal gniewu, jego ciemne oczy wpatrywaly sie we mnie z takim naciskiem, ze niemal zaczalem sie dusic. -Nie. Nie syn. Nigdy. Nawet Kasparian nie mogl dorownac Nyelowi jako zrodlo zadziwienia. Spodziewalem sie spotkac krewnego wladcy demonow, ohydnego i okrutnego rai-kirah, z ktorym walczylem w duszy Aleksandra, a co znalazlem? Zmeczonego starego mezczyzne - zgryzliwego, samotnego, obdarzonego gorzkim poczuciem humoru, zranionego. Choc nie widzialem zadnych jej przejawow, nie ignorowalem jego mocy. Dalem sie poniesc fascynacji. -Czy opowiesz mi swoja historie, Nyelu? Chcialbym zrozumiec. Odruchowo potarl czolo. -A co mi z tego przyjdzie? Wyrok na mnie wydales dawno temu. Sadzisz, ze ci, ktorzy mnie tu umiescili, musieli miec dobre powody, by to zrobic, a rozgrywka w wojownikow i zamki nic nie zmieni. -Nie boje sie sluchac. - Bylem ostrozny, ale juz nie czulem strachu. Zerknal na druga strone komnaty, gdzie sluzacy wlasnie przyniosl obiad. Podniosl sie i spojrzal na mnie z gory. -Musze cos zjesc i odpoczac. Ty mozesz przemyslec swoje przeklete oczekiwania i zdecydowac, czy rzeczywiscie wierzysz w to, co mowisz. Jesli nadal tu bedziesz o wschodzie slonca, moze ci opowiem. Rozdzial dwunasty Spacerowalem w ogrodzie Nyela pod dwa razy wiekszym ksiezycem, wiszacym wsrod nieznanych mi konstelacji. Bylem niczym duch, nie pozostawialem sladow stop na mokrej trawie, nie czulem tez wilgotnego powietrza ani zapachu wiciokrzewu. Gdzies w glebi mojego umyslu, niczym malutki, wyrazny obraz w lunecie, tkwil slepy, polnagi chlopak i mosiezna misa. Sadzilem, ze wystarczy siegnac do nich, bym powrocil. Tam czekalo na mnie prawdziwe zycie, a tutaj... co bylo tutaj?Na pewno niebezpieczenstwo. Niczym w czasach gdy wchodzilem przez portale do ludzkich dusz, udalem sie daleko poza granice rozumu i doswiadczenia. Ale ze wzgledu na demona w moim wnetrzu nie moglem juz ufac instynktowi Straznika. Czulem sie wrazliwy. Wystawiony na ciosy. Historia, legendy i podejrzenia mowily o zle tego tajemniczego czlowieka, a jednak przyciagal mnie w sposob, ktorego nie potrafilem opisac. Byl odpowiedzia na pytania, ktorych nie zadalem. Byl wspomnieniem, ktorego nie potrafilem pochwycic, slowem na koncu jezyka, gotowym, by je wypowiedziec. Podczas pobytu w Kir'Vagonoth zostalem oczarowany, zwiazany zakleciem uczucia do pieknej rai-kirah Yallyne. Wykorzystujac moje zmieszanie i skradzione wspomnienia, Yallyne i jej uroczy towarzysz Vyx probowali sklonic mnie do oddania duszy Denasowi, gdyz nie pojmowali, ze jestem gotow zrobic to z wlasnych powodow. Ale moja fascynacja Nyelem byla czyms o wiele glebszym - zwiazkiem, ktory sie wytworzyl, gdy bylem zupelnie przytomny - i dlatego niepokoila mnie jeszcze bardziej. Denas nie mogl mi pomoc. W chwili gdy zostalismy zlaczeni, Denas wiedzial o Tyrrad Nor tyle samo co ja. Przypominajac sobie kazde slowo dziwnej rozmowy z Nyelem, badajac je w poszukiwaniu pulapek i oznak zdrady, spacerowalem godzinami. Nie patrzylem, gdzie ide, wiec kiedy cien zaslonil ukosne promienie ksiezyca, z zaskoczeniem podnioslem wzrok i odkrylem, ze prawie wpadlem na mur. Byl dwa razy wyzszy od mnie i wybudowany z gladkiego, czarnego kamienia, polaczonego tak doskonale, ze z trudem zauwazalem miejsca zlaczen. Wygladal przy tym, jakby ktos potraktowal go mlotem. Odlamki kamienia lezaly na ziemi, a plaszczyzne muru przecinaly glebokie pekniecia. W kilku miejscach krawedz zaczela sie kruszyc. Kiedy wykrwawialem sie na smierc na wzgorzach poludniowego Manganaru, w smiertelnych wizjach ujrzalem ten wlasnie mur, a z wylomu saczyla sie krew, morderczy strumien grozacy swiatu Kir'Navarrin pograzeniem w plomieniach. W tej samej wizji Vyx wnikal w wylom, by go zamknac. Uwierzylem w ten obraz - nie sadzilem co prawda, ze sympatyczny rai-kirah stal sie czescia kamienia, lecz ze poswiecil swoje zycie, by zabezpieczyc fortece. Przeciagnalem palcami po czarnym kamieniu, probujac wyczuc cos z zaklecia, poznac los Vyxa lub dowiedziec sie, co zrobil, by zasklepic wylom. Ale moja widmowa reka czula tylko twarda powierzchnie. -Szkoda, ze nie mozesz mi nic doradzic, rai-kirah - powiedzialem, przeciagajac dlonia po kamieniach. - Nie tego sie spodziewalem. Idac wzdluz muru, dotarlem do miejsca, gdzie plynnie laczyl sie ze zboczem gory, a pozniej wrocilem, minalem punkt wyjscia, i dotarlem do drugiego konca. W odleglosci piecdziesieciu krokow od muru nie rosly zadne drzewa, nie widzialem tez zadnych bram ani innych otworow w czarnym kamieniu. Nie wyobrazalem sobie rowniez, jak czlowiek, nawet czarodziej, zdolalby sie nan wspiac lub go naruszyc. Godziny mijaly szybko. Gdy po zachodzie ksiezyca ciemnosc ustapila szarosci switu, pospieszylem przez ogrod do zamku, gdzie ujrzalem odzianego w zielen Nyela; siedzial na szerokich schodach i przygladal sie wschodowi slonca. Pokiwal glowa - z zadowoleniem, tak sadzilem - kiedy mnie zauwazyl. -Ogrody nie sa tak wielkie, jakby sie wydawalo, prawda? - oznajmil, wskazujac na swoje krolestwo. - Nie mialbys nic przeciwko kolejnemu spacerowi? Troche zesztywnialem od wilgoci. -Jesli tylko masz ochote - odparlem. - Dobrze odpoczales? -Owszem. Koniecznosc snu bardzo mnie drazni. Kiedy bylem mlodszy, wytrzymywalem bez snu wiele por roku. Tyle mialem wtedy do zrobienia... gry i rozmowy, budowanie, tworzenie tego, co wy nazywacie magia, podziwianie swiata... swiatow, jak odkrylismy. Spacerowalismy tymi samymi sciezkami, ktorymi chodzilem tej nocy, lecz tym razem nie podziwialem widokow, a uwaznie sluchalem i zadawalem pytania. -Kiedy mowisz "my"... -Okreslalismy siebie Madonaiami i zylismy w tym swiecie, ktory nazwalismy Kir'Navarrin, przez siedem er... tysiace lat dla tych, ktorzy licza czas. Nie potrafie opisac chwaly swojego ludu, ich piekna, rozumu i dobroci serca. Patrzec na upadek moj i Kaspariana... pomyslec, ze jestesmy ostatni... to gorzkie zakonczenie. Sadzilem, ze tu przerwie, gdyz jego glos drzal. Ale choc jego kroki zwolnily, nie zatrzymal sie, i wkrotce znow zaczal mowic. -Jak juz wiesz, nie jestesmy niesmiertelni, ale zyjemy bardzo dlugo w porownaniu do ludzi czy twojego rodzaju. Nie splunal ani nie zaklal, kiedy wypowiedzial slowo "ludzie", jak to zrobil Kasparian, ale od poczatku tej historii wyczuwalem jego niechec do rodzaju ludzkiego. -Podobnie jak ze wszystkim w naturze, tu rowniez konieczne bylo utrzymywanie rownowagi - ciagnal. - Dotyczylo to rowniez naszej dlugowiecznosci. Rzadko rodzilismy dzieci. Zaden Madonai nie mogl miec wiecej niz jednego potomka, a gdy ja osiagnalem wiek dojrzaly, minelo bardzo wiele lat od narodzin ostatniego naszego dziecka. To bylo dla nas zrodlo wielkiego smutku, gdyz bardzo tesknilismy za dzieleniem sie swoja wiedza i przygodami z dziecmi. Nadszedl czas, kiedy wraz z moim dobrym przyjacielem Hyrdonem stworzylismy wielkie zaklecie... sposob podrozowania, ktory zaniosl nas do miejsca, o ktorego istnieniu nie wiedzielismy. Do innego swiata, gdzie zyly istoty calkiem podobne do nas, choc slabe, delikatne i skore do konfliktow. - Spojrzal w moja strone. - Nazwali nas bogami, Hyrdona i mnie. -Znalezliscie swiat ludzi - powiedzialem. Wedrowalismy przez ogrod i dzika trawe na jego krawedzi, lecz nie zblizalismy sie do muru. Gdy natrafialismy na sciezke prowadzaca w jego strone, Nyel zmienial droge. -Hyrdon nie czul sie dobrze na tym nowym swiecie i wkrotce powrocil do domu, lecz ja dalej go odkrywalem i wkrotce natrafilem na kraine tak cudowna... ciepla, lesista, pelna zdrowych drzew i slodkiego deszczu... lagodnych wzgorz i lisci, ktore jesienia nabieraly barwy ognia... Ezzaria. Zakochal sie w mojej ojczyznie. Zamilkl, a ja podjalem watek, recytujac historie z taka gorliwoscia, jakbym odpowiadal przed ulubionym nauczycielem. -Pomagales ludziom dbac o las. Uczyles ich, jak w nim mieszkac, jak sie o niego troszczyc i kochac go tak, jak ty go kochales. A w koncu poznales ludzka kobiete, zakochales sie w niej, a ona urodzila ci dziecko. Nyel rozesmial sie, ale bez prawdziwej wesolosci. -Dobrze sie nauczyles. Tak. To wszystko sie wydarzylo. Ale nigdy nie bylem zazdrosny o chlopca. Bylem dumny. Wszyscy Madonaiowie sie radowali. Kiedy pozostali sie dowiedzieli, ze splodzilem dziecko w tak krotkim czasie, rowniez zaczeli szukac sobie ludzkich partnerow. Mezczyzni, ktorzy splodzili dziecko Madonai, mogli rowniez splodzic dziecko z ludzka kobieta. Madonai, ktorej jedyny potomek dorosl przed wielu laty, mogla urodzic jeszcze trojke, jesli zwiazala sie z ludzkim mezczyzna. A dzieci byly tak piekne i cudowne... nazwalismy je "rekkonarre"... -Dzieci radosci - szepnalem. Rekkonarre... rai-kirah... chcialem, zeby przestal. Chcialem smakowac to objawienie, odpowiedz na zagadke pochodzenia mojego ludu. Kawalki i odlamki prawdy, ktore widzialem, teraz znalazly sie na swoich miejscach w mozaice historii. - Mogli zmieniac postac - powiedzialem. - Te dzieci mialy moc podobna do Madonaiow. -Na swoj sposob wieksza - odparl Nyel, gdy wspinalismy sie waska sciezka prowadzaca w gore skalistego zbocza za zamkiem. - Bez trudu zyli w obu swiatach. W rzeczy samej, musieli spedzac czas w obu z nich, gdyz z obu pochodzili. Mogli miec wiele wlasnych dzieci, a starzeli sie wolniej niz ludzie, choc szybciej niz my. Bardzo smucila nas mysl, ze bedziemy swiadkami ich smierci. Wspinalismy sie coraz szybciej, a sciezka stawala sie coraz wezsza i bardziej stroma, zas po jednej stronie rozciagalo sie urwisko. -Ale zdarzylo sie cos innego. Cos strasznego. To Madonaiowie zaczeli umierac, duzo, duzo przed swoim czasem. Ci, ktorzy zbyt dlugo pozostawali w swiecie ludzi, slabli, az nie byli w stanie oddychac, jakby cos odebralo im serce. Probowalismy znalezc przyczyne... jakas chorobe, tak sadzilismy. Ale to nie byla choroba... nie w twoim rozumieniu. Odkrylismy, ze najszybciej umierali ci z naszego ludu, ktorzy splodzili z ludzmi wiele dzieci. Im wiecej bylo dzieci, tym szybciej slabl Madonai. I oto nadeszlo. Przyczyna wszystkiego. -Wznioslem sie wysoko wsrod naszego ludu i powiedzialem innym, co odkrylem. Musimy przestac, mowilem, albo zakonczy sie nasze istnienie. Nikt nie sluchal. Nikt nie chcial slyszec, ze nasza radosc nas zabija. Dotarlismy do skalnej polki i nie moglismy juz isc dalej. Za nami wyrastalo strome urwisko, wznoszace sie do niebios i konczace skalistym szczytem, zas przed nami otwierala sie przepasc. Nyel dyszal ciezko. Stalem obok niego i spogladalem na lezaca daleko przed nami zielona kraine, skapana w promieniach porannego slonca. Na odleglej nizinie migotala tafla wody. Blizej nas ciagnela sie otoczona murem zielona rownina, wiezienie Nyela, za murami przepasc, a daleko ponizej, u stop gory, wstega jasnej zieleni i jaskrawej zolci. Drzewa gamarandowe - drzewa z blizniaczymi zoltymi pniami, ktore owijaly sie wokol siebie jak kochankowie. Denas mi powiedzial, ze las gamarandow byl swietym miejscem dla tych, ktorzy zyli w Kir'Navarrin, ze w jakis sposob pomagal chronic ich przed niebezpieczenstwem uwiezionym w Tyrrad Nor. -Probowalem zamknac droge do swiata ludzi - podjal Nyel. - To byla moja zbrodnia. Powiedzialem, ze musimy zostawic swoich partnerow, porzucic nasze dzieci z ludzkim rodzajem i zniszczyc przejscia, nim zniszczymy sami siebie. Blagalem, by mnie posluchali, by pozwolili mi sie uratowac. - Rzucil kamien w olbrzymia pustke, ktora nas otaczala. - Niektorzy sie ze mna zgodzili. Wiekszosc nie. Nazywali mnie morderca, potworem, dzieciobojca, gdyz wiedzielismy, ze nasze dzieci potrzebuja obu swiatow, by przezyc. Konflikt byl dlugi i straszliwy. Przegralem. -I ze swojego wiezienia patrzyles, jak twoj lud umiera. Wiatr, ktorego nie czulem, pochwycil zielony plaszcz Nyela i zaczal nim szarpac. -Ten, kto nie jest Madonaiem, nie moze pojac wiezi, jaka nas laczyla. Przez te wszystkie lata czulem ich radosci i smutki, a za kazdym razem, gdy ktores z nich umieralo, umierala tez czesc mnie. - Splotl rece na piersiach. - Gdy nadszedl czas straszliwego proroctwa, dzieci naszych dzieci nie pamietaly juz swojej historii. Nazywaly Madonaiow "bogami" lub "mitami" i pamietaly jedynie, ze wiezien w fortecy jest przeklenstwem. Przerazeni swoimi wizjami, zniszczyli samych siebie, opuscili te kraine i zamkneli droge powrotna, nieswiadomi ceny, jaka przyjdzie im zaplacic za uwiezienie w krainie ludzi. Czyz to nie gorzka ironia losu? Ale nie mogl byc tak niewinny, jak wynikalo z jego opowiesci. -A jednak nawiedzasz nasze sny i wywolujesz chaos - powiedzialem. - Wykorzystales rai-kirah... demony... sklaniajac je, by dreczyly swiat. W twoim imieniu Tasgeddyr, wladca demonow, probowal zdobyc wladze w swiecie ludzi. Moze chcesz sie zemscic na potomkach, ktorzy spowodowali smierc twojego ludu. Jak cie uwolnic? -Mialbym pragnac zniszczyc nasze dzieci? Twoj lud... rekkonarre... jest jedynym, co pozostalo z mojego. Poza tym sami uczyniliscie sobie cos o wiele gorszego, niz ja bym wam zrobil. Po co mi zemsta? - Nyel ruszyl w dol sciezki. Ale to nie Ezzarian nienawidzil. -Chodzi o ludzi, prawda? - zawolalem za nim. - Nie rai-kirah, ktorzy sa "madonaiska" czescia nas, ani nie Ezzarian, ktorzy powinni byc z nimi zjednoczeni... wasze dzieci. To ludzmi gardzisz. Na jego twarzy malowalo sie absolutne obrzydzenie, gdy zawolal w moja strone: -Tak, otwarcie sie do tego przyznaje. Ludzie wypaczaja i niszcza wszystko, czego dotkna. Zabijaja siebie nawzajem jak szalone bestie. Przeklinam dzien, w ktorym postawilem stope w ich swiecie. Ale ty rowniez nie musisz sie nimi przejmowac. - Wzruszyl ramionami i ruszyl dalej, tym razem wolniej, pozwalajac, bym go dogonil. - To ich wlasna gwaltownosc i brak harmonii powoduja chaos, o ktory mnie obwiniasz. Ty jeden sposrod wszystkich rekkonarre zyles w ich swiecie i widziales ich okrucienstwo. -Swiat ludzi jest moim swiatem. Jak mozesz sie spodziewac, ze uwolnie kogos, kto zagraza tym wlasnie ludziom, ktorych przez cale zycie chronilem? -Ludzie to choroba; w koncu sie pozabijaja. Nie musze tego przyspieszac. Pragne tylko spacerowac po lesie i siedziec na brzegu rzeki, sluchac piesni o szlachetnych czynach i rozmawiac z ludzmi, ktorzy beda chcieli ze mna rozmawiac o czyms innym niz tylko wybor owocow na kolacje. By zyskac wolnosc, nie bede przepraszac za to, co zrobilem. Jesli masz watpliwosci, niech i tak bedzie. Umre tutaj. Schodzilismy szybko i cicho sciezka, jakbysmy pospieszali w strone jakiegos ostatecznego rozwiazania, skoro historia juz zostala opowiedziana. Ja jednak chcialem sie jeszcze ociagac, rozwazyc jego opowiesc, odkryc w niej luki... znalezc rozwiazanie. Granice jego krainy byly tak ciasne, a rozlegle i piekne krainy poza nimi tak bliskie, ze niemal mozna ich bylo dotknac, puste i pozbawione tych, ktorych znal i kochal. Byc moze lepiej byc wiezniem w mrocznych lochach Gastaiow albo niewolnikiem Derzhich, gdyz tam przynajmniej nie widac tak wyraznie tego, co sie utracilo. -Co wiesz o moim zyciu, Nyelu? Zatrzymal sie w ogrodzie i zawahal przez chwile. -Dotknalem twojego umyslu, kiedy byles umierajacy. Nie moge odczytac twoich mysli, lecz wizje umierajacego daja niezly obraz jego zycia. -W takim razie wiesz, ze kiedy bylem niewolnikiem, gardzilem ludzmi niemal tak samo jak ty, choc wierzylem, ze jestem jednym z nich. -Tak. Widzialem to. Dlatego myslalem, ze mnie zrozumiesz. -Ale dowiedzialem sie, ze nawet w sercu, ktorego z pozoru nie da sie uratowac, kryja sie cuda... - Opowiedzialem mu krotko o Aleksandrze i naszej wspolnej podrozy. A choc Nyel cierpliwie sluchal opowiesci, kiedy skonczylem, odezwal sie z pogarda. -Ze wszystkiego, co w tobie widzialem, tego jednego nie potrafilem pojac. Twoj szacunek dla tego slabego czlowieka... prymitywnego, okrutnego... jest dla mnie niepojety. Jestes rekkonarre, dzieckiem Madonaiow, o wiele wartosciowszym od zalosnych ludzkich zwierzat. Twierdzisz, ze czeka go wielkie przeznaczenie, lecz najmniejszy z naszej krwi wypelni kazde przeznaczenie lepiej od dowolnego czlowieka. Przyjdz do Kir'Navarrin we wlasnej postaci. Przejdz przez kraine, ktora jest nasza, i poczuj moc plynaca w twoich zylach. Twoje dziedzictwo. A potem stan przede mna i opowiedz mi o ludzkim przeznaczeniu. -Ich moc jest inna od naszej - powiedzialem. - Pragne sprawic, bys ja zobaczyl. Zatoczylismy pelny krag w naszej wedrowce. Nyel stal na szczycie palacowych schodow, a ja znow stalem na bialej drozce ponizej. -Znow tu przybedziesz? - spytal. Zastanawialem sie, czy juz nie zna odpowiedzi, gdyz moje pragnienie bylo tak silne. -Musimy skonczyc rozgrywke - odparlem i uklonilem sie lekko. Mowilem sobie, ze nie zrobilem tego z uleglosci, lecz z szacunku dla wieku i smutku. Po raz pierwszy od chwili, gdy znalazlem sie w Tyrrad Nor, Nyel sie usmiechnal... i to go przeobrazilo. Przez jedna cudowna chwile widzialem pana Madonaia, wysokiego, ciemnowlosego, wladczego, przepelnionego melydda, ktora brzeczala w powietrzu wokol niego. Jego fizycznej urodzie dorownywala jedynie ta kryjaca sie w jego ciemnych oczach, glebokich, czystych oczach pelnych mocy, dobroci i radosci. Opadlem na kolano i spuscilem wzrok. Taka istote latwo pomylic z bogiem. * * * Z wizji ocknalem sie w pelni przytomny, glodny i samotny. Kiedy wytoczylem sie na ostre slonce, chwiejnie z powodu skromnych posilkow i sztywno ze wzgledu na brak ruchu, Aleksander, Sovari i dwie kobiety przerwali to, co robili, jakbym byl widmem, ktore moze ich zabic.-Wszystko w porzadku! - zawolalem. - Wszystko w porzadku. Choc Aleksander w ciagu pierwszej godziny az trzy razy stwierdzil, ze wydaje sie o wiele spokojniejszy niz kiedykolwiek od przybycia do Zhagadu, i choc zachecajaco unosil brwi, nie wspomnialem o Nyelu i jego dziwnej opowiesci. Rozwazanie takich spraw w jaskrawym swietle dnia i zastanawianie sie nad ich wymowa w zwyczajnej rozmowie wydawalo mi sie profanacja. Powiedzialem tylko, ze siffaru ukazalo mi niespodziewane wizje, nad ktorych znaczeniem bede sie musial zastanowic. Ale zgodzilem sie, ze po tej podrozy czuje wieksza rownowage. Rzeczywiscie, po raz pierwszy od miesiecy zaczalem odczuwac nadzieje. Wiezien Tyrrad Nor byl bardzo niebezpieczny. Choc nie umialem wymienic jego zdolnosci, widzialem jego moc. Mogl wejsc w moje sny. Jednak zanim jeszcze poznalem prawde o rai-kirah, moj lud wierzyl, ze zabicie demona umniejsza wszechswiat. Kiedy Straznik walczyl w bitwie z tym stworzeniem, przede wszystkim staral sie wygnac rai-kirah z opetanej duszy i uniemozliwic mu czynienia zla, a nie go zabic. Nawet krotkie migniecie chwaly Nyela powiedzialo mi, ze jego smierc bylaby niezmierna strata - wiedzy, piekna i mocy, ktorych nic nie zastapi. Kazde wydarzenie mojego zycia prowadzilo mnie do tego punktu, uksztaltowalo we mnie kogos, kto mogl zrozumiec te dziwna i wspaniala istote, a ja nie potrafilem uwierzyc, ze to przypadek. Jak tylko Aleksander bedzie bezpieczny, odwaze sie wejsc do Kir'Navarrin. Aby nie dopuscic, by Nyel dreczyl swiat swoja nienawiscia, musialem go uleczyc albo zabic. Tak, bede ostrozny, ale mialem nadzieje... modlilem sie... ze zdolam go uleczyc. Rozdzial trzynasty -Jutro - powiedzial Aleksander, kustykajac do miejsca, w ktorym ja pochlanialem kolejna pieczona kuropatwe i garsc daktyli. - Jutro jedzie my do Karn'Hegeth. Kiril przyslal wiesci, ze pierwszy lord rodu Mardek jest sklonny mnie wysluchac. "Sklonny"... bezczelny sukinsyn.-Mardekowie nie naleza do Dwudziestu - powiedzialem z ustami pelnymi zylastego miesa. Moj zoladek burczal z zadowoleniem. Podczas gdy ja przebywalem w jaskini - przez trzy tygodnie, jak sie dowiedzialem -rana Aleksandra goila sie szybko. Gdy wyszedlem na swiat, Aleksander zmuszal sie do chodzenia o kulach, ktore Sovari wycial z drewnianych pretow noszy. Dzien pozniej przybyl Malver z butem do jazdy konnej. Ciezki but, namoczony i wysuszony zgodnie z instrukcjami szewca, dokladnie obejmowal noge Aleksandra az po udo. Mocne sznurowadla pozwalaly go swobodnie zakladac i zdejmowac, a stalowe prety utrzymywaly konczyne wyprostowana, by kosci odpowiednio sie zrastaly. Sovari przyprowadzil nowe konie od Kirila, a po dwoch tygodniach noszenia buta i kilku dniach cwiczenia jazdy Aleksander byl gotow pozegnac Drafe. Nastepnego ranka wyruszylismy, by zebrac dla niego wsparcie, ktore pozwoli mu odzyskac tron. -Nikt z Dwudziestu nie chce mnie wysluchac. - Aleksander oparl sie o popekany mur, kula odepchnal na bok kilka workow z ubraniami, bronia i jedzeniem i niezgrabnie opadl na piasek. - Pozostaje mi zbudowac armie slabeuszy. -Slabosc bedzie twoja sila. Choc slonce juz dawno zaszlo nad wydmami, noc sie zmienila, kiedy Qeb nagle przylaczyl sie do naszej rozmowy. Ostry blask gwiazd zlagodnial, niebo pociemnialo, a powietrze znieruchomialo, jakby wiatr wycofal sie miedzy wydmy. Chlopiec wyszedl z nagerowego zagajnika, a jego srebrne kolczyki odbijaly blask naszego ogniska. -Slabosc bedzie moja smiercia - odparl Aleksander, wbijajac noz w ostatnia pozostala kuropatwe. - Jesli pomaszeruje na Zhagad z wlekacym sie legionem pomniejszych rodow, zostane nabity na pal jak ten przeklety ptak, a kuzyn mojego ojca bedzie sie mogl zabawic moimi wnetrznosciami. -W Zhagadzie nie znajdziesz krolestwa - powiedzial chlopak, a w jego glosie byla sila niepasujaca do jego mlodego wieku.- Cesarstwo Lwiego Tronu jest zgnile. Chore. - Obrecze otaczajace jego wyciagnieta reke i palce wskazywaly na wydmy Srif Anar niczym srebrna strzala. Aleksander przerwal jedzenie i wpatrzyl sie w mlodzika. -Czy mam byc cesarzem niczego? Czy to jakies twoje "widzenie"? -Szlachetny wojownik musi rozebrac sie do naga, nim wyruszy na pole bitwy, oddac wszystko, co dla niego wazne. Szlachetny krol musi byc gotow odciac czesc wlasnego ciala i zniszczyc ja, nawet jesli to bedzie jego serce. Ksiaze wzruszyl ramionami i odkroil kolejny kawalek miesa. -Wyglada na to, ze zostane okaleczony, niezaleznie od tego, jaki wybiore kierunek. Dlatego wybacz mi, jesli bede realizowal raczej swoje plany niz twoje. -Panie... Chcialem mu powiedziec, by wysluchal chlopca, ktory wiedzial wiecej, niz sie wydawalo. Ale gdybym naklanial Aleksandra, by uwierzyl w slowa Qeba, ksiaze mialby prawo mnie spytac, co Gaspar powiedzial mi ciemnego popoludnia przy blotnistym zrodle Drafy. Nie chcialem o tym myslec. Ukrylem belkot starca pod nowa nadzieja, przekonywalem samego siebie, ze wszystko sie zmienilo, kiedy stawilem czola swojemu wrogowi. Dlatego jedynie z niewielkim poczuciem winy zachowalem milczenie, podczas gdy Aleksander nie przestawal narzekac. * * * W chlodnej godzinie przed switem wyruszylismy z Drafy. Dwie staruszki pozegnaly nas modlitwami, upomnieniami i klepaniem po kostkach. Powiedzialy tez, jak mamy sie dalej opiekowac Aleksandrem. Kiedy skonczyly, Aleksander sie pochylil i w dloniach Saryi umiescil niewielki woreczek, zwiazany paskiem wyszywanego zlotem materialu, ktory odcial ze swojego zniszczonego plaszcza.-Na sale vinkaye viterre - powiedzial. "Sol nadaje zyciu smak". Zwyczaj byl rownie stary jak sami Derzhi, i nawet Manot sie rozpromienila. Kiedy odjezdzalismy, ogladalem sie za siebie. Qeb stal obok przewroconego lwa na szczycie wzniesienia, a wiatr poruszal jego blyszczacymi warkoczami, gdy chlopak niewidzacym wzrokiem wpatrywal sie w pustke pustyni. * * * Jedna z najwiekszych przyjemnosci w zyciu jest przygladac sie, jak ktos inny robi cos, do czego sie urodzil - obserwowac, jak doskonaly platnerz kuje i ksztaltuje goraca stal, patrzec, jak harfiarka dotyka palcami strun, tworzac poruszajaca melodie, wpatrywac sie w artyste, ktory trzema pociagnieciami wegla rysuje ptaka. Aleksander urodzil sie do jazdy konnej.-Przekleta chabeta - narzekal ksiaze, po raz kolejny zmieniajac ulozenie ciala na grzbiecie krnabrnego kasztana, probujac jakos umiescic sztywny but, niemal idealnie prosty z wyjatkiem niewielkiego zgiecia w kolanie. - Jak to mozliwe, na Athosa, ze Kiril sie spodziewa, iz wzbudze szacunek, skoro jezdze na koniu z lbem jak cegla i nogami jak slupy? Jakby nie wystarczylo, ze musze nosic te przekleta pulapke na noge. Zarowno ksiaze jak i kon wygladali raczej zalosnie, kiedy Malver pomagal ksieciu przelozyc usztywniona noge przez grzbiet zwierzecia. Znalazlszy sie w siodle, Aleksander przeklinal i narzekal, jak to nie da sie wlasciwie kierowac koniem tylko z jednej strony. A jednak tego ranka, siedemnascie dni po opuszczeniu przez nas Drafy, jak kazdego ranka naszej podrozy, przygladalem sie, jak ksiaze sie pochyla i zaczyna mowic do wierzchowca, uklada dlonie na jego grubym karku i przyciska prawe kolano do boku, w ten sposob narzucajac mu dyscypline niczym muzyk strojacy instrument. Od tej chwili czlowiek i kon stawali sie jednoscia. Sovari sie wyszczerzyl, na tle opalonej twarzy jego zeby wydawaly sie bardzo biale. Na kamiennej twarzy Malvera malowal sie cien usmiechu. Trzej Derzhi krzykneli glosno i popedzili przez wydmy Srif Anar pod czerwonym niebem. Westchnalem i porzucilem odpoczynek przy studni, gotow zniesc kolejny niekonczacy sie dzien podrozy i postojow, gdy kierowalismy sie przez pustynie na zachod, w strone Karn'Hegeth i spotkania z pierwszym lordem rodu Mardek. Mardekowie byli pomniejszym rodem, posiadajacym tylko jeden powod do szacunku. Lord Mardek byl zawsze pierwszym denissarem cesarskiego skarbca i nadzorowal pobor podatkow w Zhagadzie oraz pewne okreslone kontrybucje na wojny i przyjemnosci cesarza. Choc takie stanowiska w administracji byly zbyt przyziemne jak dla narodu wojownikow, ta mogla sie okazac dosc zyskowna. Zawsze otwierala szanse na lapowki, oplaty za zbiorke -ktore naturalnie przechowywalo sie we wlasnym skarbcu - i wydawanie wyrokow, ktore mogly sprawic przykrosc i wywolac irytacje potezniejszych rodow. Ale Mardekowie chlubili sie - a duma byla niemal rownie wazna cecha charakteru Derzhich co doswiadczenie w walce - swoja uczciwoscia. Od ponad stu dwudziestu lat zaden urzednik z rodu Mardek nie wzbogacil swojego skarbca nieuczciwie zdobytymi pieniedzmi, nie przyjal lapowki za opoznienie poboru podatkow ani tez nie wydal wyroku, ktory nie bylyby w interesie cesarza. Mimo to w pierwszym tygodniu po objeciu tronu Edik oddal to stanowisko niejakiemu Yagnetiemu zha Juran, rozwiazlemu szwagrowi Leonida zha Hamrasch. Kiril przekazywal, ze Mardekowie sa gotowi do buntu. Oczywiscie szlachetnego buntu. W poludnie Malver powrocil ze zwiadu. -Droga do Karn'Hegeth zaczyna sie tuz za nastepnym wzniesieniem, wasza wysokosc. Stad musimy ruszyc traktem, inaczej bedziemy wygladac dziwnie. Maja czujki wszedzie na murach, do tego otwarte sa tylko glowne bramy, a przy nich czeka przynajmniej piecdziesieciu zolnierzy. Spytalem jednego wozaka, po co taka straz, a on powiedzial, ze handlarze przynosza wiesci o napasciach zbojcow i ze zostali ostrzezeni, by wypatrywac... ach... pewnych szczegolnych banitow. -W takim razie ruszajmy - powiedzial Aleksander, sciskajac wierzchowca kolanami. - Nie mamy czasu do stracenia. Choc duszny upal sprawial, ze z trudem podnosilem powieki, zauwazylem wahanie w raporcie zolnierza. -Zaczekaj - poradzilem, mruzac oczy przed sloncem. - Ci "szczegolni banici"... wypatruja ksiecia Aleksandra, prawda, Malverze? Malver w odpowiedzi pokiwal glowa. Nadal nie chcial patrzec mi w oczy. -Panie, nie mozesz zostac rozpoznany - dodalem. -Te szmaty nie nadawalyby sie nawet dla niewolnika, a ja sam od dwoch miesiecy nie umylem sie do czysta. Szambelani, sluzacy i legiony wojownikow, ktorzy zawsze krecili sie obok mnie, znikli. Nie mam tez sztandaru ani herolda, ktory oglaszalby moje nadejscie, a do tego jade na tej chabecie. Nikt nie pomyli mnie z cesarzem. Rzeczywiscie, Kiril bardzo rozwaznie przyslal nam poslednie konie, dolaczajac do nich przeprosiny razem ze stwierdzeniem, iz konie odpowiednie dla Aleksandra za bardzo rzucalyby sie w oczy. Ale szaty, konie i sluzacy stanowili jedynie dodatek do ksiazecej godnosci. Aleksander nie pojmowal, ze nawet jego irytacja go zdradza. -Musicie rozplesc wlosy - polecilem - ty i Sovari. I, panie, powinienes zdjac pierscien i zakryc rekojesc miecza. Kapitanie Sovari... -Rozplesc wlosy? - Aleksander gwaltownie sciagnal wodze. - Zartujesz. Mowilem dalej, majac nadzieje, ze szybko zrozumie, o co mi chodzi, zebysmy mogli ruszyc dalej, znalezc troche cienia i cos chlodnego do picia. Resztki wody z naszych buklakow poparzylyby nam jezyki. -Kapitanie Sovari, musisz zdjac cesarska szarfe. Nie zdradzila cie w Zhagadzie, bo tam cesarskie wojska sa powszechne, ale tu wszyscy znaja kapitanow z miejscowego garnizonu. Mezczyzna ze zlamana noga nie moze wygladac na kogos, kto mialby jakikolwiek zwiazek z cesarzem, i nosic zadnych rodowych symboli. Najlepiej, gdybyscie wszyscy w ogole nie wygladali na Derzhich. Nie dajcie im powodow, by skojarzyli ten but z ksieciem Aleksandrem. Rozumiecie mnie? Sovari sie skrzywil i zdjal przez glowe haftowana szarfe zdobiona lwem Derzhich i symbolem jego rangi. Wepchnal ja do jukow, a potem rozwiazal rzemien przytrzymujacy dlugi warkocz. Malver w milczeniu przygladal sie ksieciu, ktory wpatrywal sie we mnie ze zloscia. Musial to uslyszec. -Wyznaczono nagrode za twoja glowe, panie. Musisz zaczac sie odpowiednio zachowywac albo zaplacisz za swoja glupote. Zaplacimy wszyscy. Rude wlosy Aleksandra odrosly na tyle, ze mogl zaplesc krotki warkoczyk po prawej stronie glowy. Cale jego zachowanie zmienilo sie w dniu, gdy po raz pierwszy udalo mu sie splesc wlosy w cos, co nie rozpadalo sie po chwili - byl niczym czlowiek, ktory po dlugiej podrozy stawia stope w swojej ojczyznie. Nie spodoba mu sie fakt, ze zostal uciekinierem. Westchnalem i na prozno probowalem zetrzec pot bezustannie splywajacy mi po karku. -Pozostaja jeszcze inne kwestie. Musimy wymyslic jakas historyjke... powiedz mu, Malverze. Wiesz, jak zachowuja sie derzhyjscy straznicy i co pewnie beda robic podczas polowania na krolobojce. Malver powoli pokiwal glowa. -Nie mozemy jechac w grupach wiekszych niz dwoch na raz. Straznicy najprawdopodobniej beda przepytywac kazdego mezczyzne zdolnego do walki, podobnie jak miejscowi wojownicy, ktorych przypadkiem napotkamy na ulicy. Jesli zobacza nas razem, najpierw wyciagna miecze... -Tak, jak powinni - wtracil sie Aleksander. - Nie chcialbym, zeby moi wojownicy zaniedbywali swoje obowiazki. Malver rzucil mi krotkie spojrzenie i mowil dalej. -W okolicy najwieksze posiadlosci naleza do Fontezhich. Ich wojownikow jest najwiecej... Moga cie zaatakowac w kazdej chwili, panie, jesli nie spodobaja im sie twoje odpowiedzi albo sposob, w jaki je wypowiedziales, a jesli chocby krzywo na nich spojrzysz, potna cie na kawalki albo pozwola ci posmakowac bata. -A jesli ja zrobie cos niewlasciwego, rownie dobrze moglbym wcisnac ci korone na glowe i wykrzyczec na glos twoje imie - uzupelnilem. -Bede musial zamaskowac swoje rysy... przynajmniej sprobuje. Nie moga cie zobaczyc z Ezzarianinem. Jesli rozpoznaja ktoregokolwiek z nas, bedziemy martwi. Aleksander mocno pociagnal za wodze konia, jakby chcial ruszyc z powrotem, lecz wkrotce zatrzymal sie, odwrocony do nas plecami. Po dluzszej chwili wyciagnal reke i zerwal rzemien przytrzymujacy warkocz. -Chcecie pozbawic mnie meskosci. -Chcemy uratowac ci zycie, panie. * * * Karn'Hegeth bylo rozleglym miastem, wybudowanym na stromych zboczach szerokiego i jalowego lancucha gorskiego na terytorium Basranu, tuz za zachodnia granica Azhakstanu. Basranczycy byli spokrewnieni z Derzhimi, wiazaly ich malzenstwa, kultura i dlugoletni sojusz. Przed trzydziestu laty jednak nieprzemyslane zabojstwo skazalo basranskie miasta i wsie na zniszczenie, a mieszkancow na niewole. Karn'Hegeth przetrwalo zniszczenie Basranu, gdyz w okolicach bylo zbyt wiele bogactwa - kopalnie zlota i srebra, zloza soli, glowne szlaki handlowe prowadzace w glab zachodniego cesarstwa - a Derzhi i tak musieliby je odbudowac. Wuj Aleksandra, Dmitri, zburzyl do golej ziemi palac basranskiego watazki, nabil glowy miejscowej szlachty na piki przy bramach miasta, wzial Basranczykow w niewole i stwierdzil, ze to wystarczy.Wylonilismy sie zza wydmy w chwili, gdy dluga karawana znikla nam z pola widzenia na szerokiej drodze do Karn'Hegeth, popularnym szlaku prowadzacym przez cala pustynie do spowitych mgla gor, ledwo widocznych na zachodnim horyzoncie. Podczas gdy moj kon poslusznie maszerowal za pozostalymi, ja opuscilem szal haffai na twarz i zastanowilem sie nad przeobrazeniem. Po pierwsze oczy - Ezzarian na pierwszy rzut oka wyroznialy powieki, przez ktore nasze oczy zdawaly sie skosne. A pozniej odcien skory - nawet w miescie posrodku pustyni miedziany odcien naszej skory i brak brody byly niezwykle, a do tego musialem ukryc cesarskie pietno na lewym policzku. Narysowalem w umysle obraz ezzarianskich oczu i opracowalem zmiany konieczne, by przypominaly oczy innych ras - zwezic powieke, wyciagnac zewnetrzna krawedz do gory i do srodka, zmniejszyc wystajace kosci policzkowe i brwi, ktore jeszcze podkreslaly zarys oczu. Postanowiwszy nie poddawac sie sklonnosci do zbyt dlugiego namyslu, szybko rozwazylem konieczna zmiane odcienia skory, wezwalem melydde i rozluznilem krawedzie ciala. Zimne mrowienie przeszlo po mojej twarzy i skorze, rozlewajac sie szybko na piers i konczyny, zmieniajac krawedzie mojej fizycznosci, gdy dotykalo powietrza lub tkaniny... spokojnie... nic gorszego od rumienca wysilku na zimnym powietrzu. Usmiechajac sie z ulga po tak niespodziewanie przyjemnej zmianie postaci, ponaglilem konia. Chcialem dogonic Aleksandra, zeby powiedzial mi, czy to wystarczy. Ruszaj do bramy...Szept dochodzil z mojego wnetrza razem z naglym przyplywem zlosci i frustracji. Jedna z moich rak ostro sciagnela wodze, a do tego przepelnilo mnie takie przeczucie nieuchronnej katastrofy, ze druga natychmiast pofrunela do noza, poglaskala jego rekojesc i ocenila wywazenie. Moje ramie i oko przygotowaly sie, by ocenic odleglosc, predkosc i kat. Byly to instynktowne zachowania wojownika w obliczu niebezpieczenstwa, ale nie nalezaly do mnie. Podczas gdy ty bawisz sie z tymi bezuzytecznymi towarzyszami, marnujesz czas... niebezpieczenstwo wzrasta... Rozpoznalem ten glos, choc nie slyszalem go od chwili, gdy lezalem umierajacy w Dasiet Homol. Zmusilem dlon, by puscila rekojesc noza i nie poddalem sie pragnieniu, by pogalopowac w strone wejscia do Kir'Navarrin. -To powiedz mi, demonie - mruknalem, zaciskajac zeby - jakie nie bezpieczenstwo mi grozi? Powiedz mi, jak sie nazywa, jesli to nie ty nim jestes. Pochodzi z przeszlosci, powiedzial. I twojego wnetrza. To przyczyna wszystkiego. -Czemu teraz? Przez te wszystkie tygodnie cie nasluchiwalem. Probowalem rozmawiac, znalezc jakies rozwiazanie... - otworzylem sie, bylem wrazliwy na zepsucie, az niemal sie rozchorowalem -...ale ty nie znizyles sie do odpowiedzi. Powiedzialem ci, ze wygrasz. Masz dusze. Co jeszcze mialem ci rzec? Ale teraz, po tym, jak zobaczylem wieznia... wysluchalem go. Posluchaj mnie. Kiedy przejdziesz przez brame, musisz oddac mi wladze nad tym cialem. Pozwolic, bym cie poprowadzil. Jego pospieszne slowa stawaly sie glosniejsze, coraz bardziej zdesperowane, strumyk zmienial sie w powodz. To cos z wiezieniem... jest tak blisko... pozwol mi sobie przypomniec... juz raz sie poddales... Kiedy tak rozmawialismy, czulem rodzaca sie burze, paraivo na horyzoncie mojego umyslu, gotowe obedrzec ze skory kazdego czlowieka, ktory znajdzie sie w moim zasiegu. -Chcesz, zebym ci zaufal, poddal ci sie, choc doprowadziles mnie do morderstwa? - Z trudem wydusilem z siebie te slowa, gdyz w moim umysle szalala wscieklosc, ogluszajac mnie, popychajac mnie do przemocy i szalenstwa. ...marnujesz czas... nie przeprosze za to... slabosc twojego umyslu... Zgielk stawal sie coraz glosniejszy. Moje spojrzenie padlo na plecy Aleksandra, a wtedy poczulem nagly przyplyw wrogosci. Ludzie byli tacy glupi, tacy bezmyslni. Wiezniowie wlasnych cial. Posluchaj mnie! Moja dlon skierowala sie do rekojesci noza. Musialem pozbyc sie tego, co odwracalo moja uwage. Goracy gniew gotowal sie i wzrastal... upal pulsowal... blask piasku i slonca oslepial... zmieszanie... zas zimny mrok pozeral moja dusze... -Nie! Nie dostaniesz mnie - wydusilem przez zacisniete zeby. Przerazony tym, co zamierzalem zrobic, rzucilem wszystkie znane mi zaklecia ochronne miedzy swoja dusze i przebudzonego demona, zmuszajac go do milczenia, uciszajac kakofonie w glowie. W koncu pojalem i w tej chwili jasnosci moja nowo narodzona nadzieja umarla. Gniew Denasa podsycal moje szalenstwo. Jego oburzenie doprowadzalo mnie do rozlewu krwi, a wscieklosc niszczyla samokontrole. Ale z pewnoscia to Nyel dobieral ofiary. Dluga zaloba Madonaia zmienila sie w jadowita trucizne, ktora kalala wszystko, czego dotknela. Zarazil moje sny, a jego nienawisc do rasy ludzkiej stala sie krzesiwem w mojej dloni, niczym suchy cedr podczas burzy. Karmilem sie jego nienawiscia - kiedy patrzylem na ciala Gaspara i Fessy, kiedy przygladalem sie, jak Edik bije niewolnika, kiedy zobaczylem, jak namhir okaleczyl Gordaina. Jatrzyla sie we mnie, gdy patrzylem, jak Aleksander cierpi z powodu glupoty i niesprawiedliwosci swojego ludu, az pekla niczym nabrzmialy czyrak, by skazic moj sen. Pozerajaca mnie ciemnosc. Twoja sila bedzie twoim upadkiem, glupcze, zawolal demon. -Nie zapomnialem juz, co sadzisz o tych, ktorzy nosza cialo - mruknalem za zaslona szala. Schowalem na wpol wyciagniety noz do pochwy i zmusilem drzace rece, by sie uspokoily. - Kiedy zdecydowalismy sie na polaczenie, twierdziles, ze niebezpieczenstwo w Tyrrad Nor jest twoim wrogiem. Ale nawet jesli nie macie wspolnych celow, twoj gniew tylko zwieksza jego moc. Zlapales mnie dzis na drzemce, Denasie, ale nigdy wiecej. Panuje nad swoja dusza i reka. Ani ty, ani ten w Tyrrad Nor nie bedziecie ksztaltowac mojej przyszlosci. - Teraz wiedzialem juz, ze to oni dwaj walcza w mojej duszy i kazdy manipulacja probuje nagiac mnie do wypelniania swojej woli. Nie poddam sie zadnemu z nich, ani teraz, ani w Kir'Navarrin, jesli kiedykolwiek zdecyduje sie tam udac. -Seyonne? - Otworzylem oczy i ujrzalem Aleksandra mniej niz trzy kroki ode mnie, z reka od niechcenia wzniesiona nad rekojescia sztyletu. Malver i Sovari stali tuz za nim i wygladali na zdziwionych. -Wszystko w porzadku - powiedzialem. - Robilem tylko to, czego wymagalem od ciebie. - Odrzucilem kaptur i spojrzalem ksieciu w twarz, wysuwajac blade rece z rekawow zakurzonego haffai. - Dobrze? Zaskoczony, zaczal mi sie przygladac niczym derzhyjski handlarz konmi sprawdzajacy swoj najnowszy nabytek. -Udalo ci sie - burknal w koncu. - Ale chyba niezbyt dobrze. Wygladasz, jakbys zjadl cos nieswiezego. Przez jakis czas jechalismy w milczeniu. Czulem, jak moje serce zaczyna bic normalnie. Pot wysychal szybko. Kiedy dwaj zolnierze sie przed nas wysforowali, Aleksander odezwal sie cicho. -Czy to rai-kirah, Seyonne? -To nic. -Zawsze malo o sobie mowiles, Seyonne. Szanuje to. - Zmarszczyl twarz. - To nowosc, niedawno zaczalem nad tym pracowac. Ale to, co sie z toba dzieje... Kiedy lezales chory po wydarzeniach w Dasiet Homol, poprosiles mnie, zebym spojrzal na ciebie i powiedzial ci, co widze, jakby moje slowa mialy jakas wage. Zapewnilem cie, ze mimo polaczenia z demonem widze jedynie czlowieka, ktorego znam, a ktory walczyl ze wsparciem bogow, by uratowac moja dusze. Mimo upalu poludnia poczulem dreszcze. Chcialem, zeby przestal. -Siffaru cie zmienilo. Wydawalo mi sie, ze jestes zdrowszy i spokojniejszy niz po przybyciu do Zhagadu, i cieszy mnie to. Ale uswiadomilem sobie, ze od kiedy wyszedles z jaskini, widze tylko pozory, a nie prawde. Spedziles w jaskini trzy tygodnie i nie powiedziales o tym ani slowa. Juz nie umiem cie odczytac. -Pozory to prawda - odpowiedzialem. - Denas milczy i tak pozostanie. Wiezien jest uwieziony. Moj problem... zostal opanowany. Kiedy bedziesz bezpieczny, rozwiaze go ostatecznie. - Co prawda, nie wiedzialem jeszcze jak. Nie moglem mowic o siffaru. Nyel i uczucia, jakie we mnie wywolal, moje przekonanie, ze w jakis sposob zostalem przeznaczony nie do zniszczenia, lecz do uratowania czegos cudownego... ukrylem je gleboko. Juz nie ufalem swoim uczuciom i mialem inne sprawy na glowie. Z wejsciem do Karn'Hegeth poczekalismy do zachodu slonca. Choc krecilismy sie przy bramach przez cale popoludnie, jakbysmy mieli zamiar rozbic tam oboz na noc, jak dziesiatki innych, ktorzy gardzili domami albo nie mogli sobie pozwolic na gospode, gdy tylko cienie staly sie dluzsze, wtopilismy sie w tlum na drodze. Mrok nocy lepiej ukrylby nasze rysy, ale ryzykowalismy uwazniejsze sprawdzanie przez oddzialy Derzhich, ktore patrolowaly bramy i ulice. Mniej ryzykowalismy, probujac wmieszac sie w spoznione karawany pod koniec dnia. Malver i Sovari ruszyli przodem, prowadzac nasze cztery konie. Sniada skora Malvera bez trudu wtapiala sie w tlo, gdy dwaj zolnierze przepychali sie przez halasliwy tlum. Ale choc Sovari szedl pieszo - malo prawdopodobne dla Derzhiego - jego wzrost, jasne wlosy i pewny krok wyroznialy go w tlumie chlopow i kupcow, konnych i niewolnikow, chastou, koz, kurczakow, zebrakow i wszelkiego rodzaju wozow. Malver tez musial to zauwazyc, gdyz zatrzymal sie, porozmawial przez chwile z obszarpanym pasterzem, a potem rzucil meczaca koze na ramiona kapitana. Dwaj zolnierze powoli poruszali sie w tlumie i znikli w bramie. Nie zauwazylismy zadnego poruszenia wsrod straznikow, ktorzy stali wyprostowani i czujni na wiezach i blankach po obu stronach, ani tez zadnego gestu niepokoju u konnych wojownikow, ktorzy przepychali sie przez klebiacy sie tlum, patrzyli ludziom w twarze i wbijali wlocznie w wozy. -Czas ruszac, panie. -Czy ja tez musze nosic koze? Moze moglbym ja zaniesc Mardekom jako lapowke? -Choc koza dodalaby ci pewnego uroku - powiedzialem, nie mogac stlumic usmiechu na te mysl - wystarcza ci kule. Pochyl sie nad nimi, jakbys do tego byl garbaty. I pamietaj, zeby spuscic wzrok. Nigdy nie patrz Derzhiemu w oczy, szczegolnie jesli sie do ciebie odezwie. Trzymaj rece z dala od broni, jak ci radzil Malver. Pamietaj nasza historie i pozwol mi mowic. -Czy moje szkolenie juz sie zakonczylo? - Ksiaze wepchnal kule pod pachy. Podnioslem z ziemi dwa brudne worki z ubraniami i zalozylem mu je na szyje, obwiazalem stara szmate Saryi wokol jego glowy, by ukryc rude wlosy, i pociagnalem za brudne haffai, by dlugie zwoje tkaniny ukryly niezwykly but. Pozniej gestem kazalem mu ruszyc w strone bramy, mruczac do siebie. -Sadze, ze jeszcze go nie zaczelismy. Rozdzial czternasty Chuda, dlugonoga dziewczynka miala nie wiecej niz siedem albo osiem lat, blyszczace oczy, brazowe loki i gole nogi - brudne, obszarpane, tanczace dziecko zagubione we wlasnej fantazji. Szla razem z mezczyzna tuz przed Aleksandrem i mna - chudym Manganarczykiem, ktory ciagnal przez brame dwukolowy wozek, jednoczesnie poganiajac piec malych dziewczynek i trzy kozy. Na wozku lezaly dwie wychudzone swinie, beczka z maka, zelazny kociolek i sterta brudnych wezelkow, z ktorych jeden wydawal z siebie slabe jeki.-Nie stac mnie na taka oplate, wasza milosc - powiedzial mezczyzna krepemu derzhyjskiemu poborcy podatkowemu, ktory przygladal sie jego ladunkowi. - Mama dzieciaczkow zmarla w pologu, a ja przyprowadzilem je do jej rodziny. Jej krewni nie przyjma dzieciaczkow bez koz. Moje swinie prawie nie zyja, ale jesli wezmiecie jedna... Dwaj cesarscy urzednicy pobierali myto od wszystkich wozow i inwentarza przekraczajacego bramy, oceniajac wartosc dobr i zadajac oplaty lub odpowiedniej czesci towaru. To bylo bardzo zyskowne stanowisko dla poborcy podatkow, ale poniewaz pozostale dziewiec bram Karn'Hegeth zostalo zamkniete z obawy przez zbojami, a coraz wiecej ludzi probowalo sie dostac do miasta przed zamknieciem bram na noc, dwaj Derzhi byli wiec zmeczeni i nerwowi. Przeklinalem swoje wyczucie czasu. Sovari i Malver przeszli szybko przez bramy, lecz ksiaze i ja zostalismy uwiezieni w rozgrzanym, smierdzacym tlumie, wcisnieci miedzy biednego Manganarczyka i podniecone konie druzyny barona Fontezhi. Po nuzacym godzinnym oczekiwaniu, podczas gdy urzednicy oceniali potezna karawane, a jej gonaj wyklocal sie o kazdego zenara, dopiero zblizalismy sie do bram. Sluzacy zirytowanego barona przepchnal sie do przodu, by porozmawiac ze straznikami, i wkrotce druzyna zostala przepuszczona. -Fontezhi szostej rangi - mruknal Aleksander, nie podnoszac glowy ani glosu. - Pewnie idiota. Fontezhi tak sie wyrodzili, ze kazdy moze sobie zajrzec do tylka. Nie chca stracic ani odrobiny ziemi w posagu dla corek, wiec poslubiaja wlasne siostry. Miejsce barona szybko zajal wygladajacy na zamoznego i bardzo zniecierpliwiony suzainski jezdziec oraz dwoch kuvaiskich lutnistow, ktorzy postanowili nie marnowac czasu i pocwiczyc wyjatkowo monotonny fragment znanej sagi. Przez jakis czas sadzilem, ze to lutnisci wpedza nas w klopoty, gdyz Aleksander zaczal burczec cos o zmiazdzeniu ich instrumentow i wpychaniu roznych malych odlamkow w uszy, nosy i inne otwory muzykow. Ale to bylo jeszcze, zanim krepy poborca zaczal spogladac na dziewczynke. Jego szyja dorownywala szerokoscia jej glowie, a owlosiony brzuch wylewal sie spod haftowanej kamizeli i cesarskiej szarfy. Nie mial warkocza. -Jak myslisz, Yallot? - zawolal do towarzysza, cichego mezczyzny o okraglej twarzy, ktory przygladal sie wezelkom na wozku. - Moglibysmy zabrac jednego z bachorow i go sprzedac. Ta bylaby calkiem przyjemna, gdyby ja podtuczyc. Lepsza niz prawie zdechla swinia. Potezny mezczyzna chwycil obracajaca sie dziewczynke za ramie i przyciagnal ja blisko, przeciagajac tlustym palcem po jej ramieniu. Choc opalona skora dziewczynki byla brudna, bezlitosne slonce i bieda nie odebraly jej jeszcze gladkosci. Dziewczynka skrzywila sie i probowala sie wyrwac. Aleksander uniosl glowe, by sie przyjrzec. Stanalem przed nim. Ojciec dziewczynki potrzasnal glowa, zmeczenie bylo niczym kolejny towarzysz u jego boku. -Bierzcie ja, jesli chcecie, wasze milosci. Sam bym ja sprzedal, ale powiedziano mi, ze jest za mala, zeby sie do czegos przydac. Rok albo dwa i bedzie sporo warta... jesli przezyje. Do tego czasu bedziecie musieli ja karmic. - Wyciagnal pojedyncza srebrna monete, ktora starannie odwinal ze szmaty. - To moja jedyna moneta. Czy jest warta wiecej niz glodne dziecko? Drugi, mlodszy poborca podatkowy imieniem Yallot wlasnie pozwolil suzainskiemu jezdzcowi przejechac, wczesniej schowawszy do kieszeni wypchana sakiewke. Spojrzal na niespokojny tlum, halasliwy i tloczacy sie. -Mysle, ze mamy dla cesarza korzystniejsze perspektywy niz zaglodzony dzieciak. Do tego pewnie jest zawszona. - Chwycil monete Manganarczyka. - Ruszaj. Rzucil monete asystentowi o niezdrowej, zoltej cerze, ktory stal zaraz za ta dwojka i w obitym plotnem rejestrze notowal oficjalne wyniki poboru podatkow - nie majace nic wspolnego z rzeczywista suma. Yallot gestem kazal podejsc mnie i Aleksandrowi. Wszystko mogloby skonczyc sie dobrze, ale krepy urzednik wzruszyl ramionami, oblizal wargi i wlozyl reke pod tunike dziewczynki. Ta chwycila go za druga reke i ugryzla. Mezczyzna ryknal i odepchnal ja, oblizujac krwawiacy palec. -Glupia dziewucha! - Zdenerwowany ojciec pchnal dziecko na ziemie w chwili, gdy ranny Derzhi oprzytomnial na tyle, by uniesc piesc. Poniewaz dziewczynka znalazla sie poza jego zasiegiem, mocny cios powalil ojca, a ciezki but poborcy przewrocil wozek, rozrzucajac wezelki i placzace dzieci. Wszystko skonczylo sie szybko. Yallot odepchnal placzace dzieci na bok i niecierpliwie kazal nam podejsc. -Zajmij sie swoimi obowiazkami, Felics. Czeka na mnie kolacja. Przygotowalem sztuke srebra, by wsunac ja w dlon Derzhiego. Poslawszy konie z Malverem, nie mielismy dobr ani zwierzat, ale to nigdy nie powstrzymywalo poborcy podatkowego przed wyznaczeniem oplaty. -Nazywam sie Arago - powiedzialem, z szacunkiem spuszczajac wzrok. - Pomocnik kowala z Avenkharu do pracy w kopalniach. To moj kuzyn Wat. Urzednik o okraglej twarzy przyjrzal nam sie tylko pobieznie. Bylismy brudni, obszarpani i staralismy sie wygladac na nieuzbrojonych. Sovari przywiazal miecz ksiecia do jego plecow pod luznym haffai, a ja zrobilem to samo z moim. Nie bylo to niczym niezwyklym na pustyni, ale Yallot nie mial czasu nas rozbierac. -Kulawy? - Yallot spojrzal na Aleksandra. -Wpadl jako dzieciak do studni - wyjasnilem, wyczuwajac setki nieszczesliwych odpowiedzi przepelniajacych Aleksandra. Na lewo od nas krwawiacy ojciec prostowal swoj wozek, cicho poganiajac dzieci, by szybciej zbieraly pakunki. Wsciekly Felics rozprostowywal ranna dlon i spogladal z ukosa na rodzine, jednoczesnie ryczac na lutnistow i grozac, ze w ogole zamknie bramy, jesli wszyscy nie przestana sie tloczyc. -Czy Wat nie moze sam mowic? - spytal Yallot, a jego male oczka spogladaly podejrzliwie na Aleksandra, jakby on rowniez wyczuwal jego wrogosc. -Upadl na glowe - odparlem, probujac koncentrowac sie jednoczesnie na naszych sprawach i nadchodzacej katastrofie. -Nazywam sie Wat - warknal Aleksander. Pod obszarpanym haffai byl sztywny jak struna. -Jestes bezczelny, kaleko? - Derzhi wbil miesisty palec w piers Aleksandra, zmuszajac ksiecia do przesuniecia kuli. -Ani troche - zapewnilem pospiesznie. - Prawda, Wacie? Aleksander odsunal sie nieco. Poniewaz stalem na prawo od niego, znaczylo to, ze wspiera sie na zdrowej nodze. Balem sie, ze przygotowuje sie do zadania ciosu. Chwycilem go za ramie, jakbym chcial podeprzec niezgrabnego kaleke, ale trzymalem go tak mocno, ze musialby zlamac sobie reke, by sie wyrwac. -Moj kuzyn z najwiekszym szacunkiem traktuje ludzi cesarza, wykonujacych jego polecenia, co jest ich obowiazkiem. Prawda, Wacie? Odpowiedz jego milosci i mow z szacunkiem. On po prostu jest tepy, wasza milosc. - Odsunalem sie na bok i popchnalem Aleksandra do przodu, jakbym chcial, zeby mowil za siebie. Dzieki temu stanalem bezposrednio miedzy brutalnym Felicsem a Manganarczykiem. Jednoczesnie upuscilem na ziemie dziesiec srebrnych monet. -Prawda, tylko najwyzszy szacunek dla prawdziwego cesarza i jego wiernych slug -powiedzial ksiaze, szarpiac glowa w gescie, ktory mozna bylo zinterpretowac jako oznake szacunku... albo udawane spluniecie. -Czy to wasze, panie? - Pochylilem sie w strone Felicsa, wskazujac na srebro. Udawalem, ze szepce, ale mowilem na tyle glosno, by i nasz poborca mogl uslyszec. - Nie wiem, kto je upuscil. - Potezny mezczyzna oderwal spojrzenie od Manganarczyka i powoli przeniosl je ze mnie na ziemie. Nim zdazyl chwycic monety, glosna druzyna mlodych Derzhich przejechala obok nas, smiejac sie i zartujac o wieczornym wyscigu konnym. Wypili juz sporo wina, a poborcy podatkow i straznicy ich niecierpliwili. -Moj pan Mardek wyrwie wam zeby za te opoznienia! - zawolal jasnowlosy mlodzik z rzadka broda. - Obstawial ten wyscig i chce poznac wynik. Odsuncie te niedolegi. Wierzgajace konie zepchnely poborcow podatkowych na bok, podobnie jak mnie i ksiecia, az wpadlismy na siebie. Ogon konia mlodego panicza uderzyl Aleksandra w twarz. Za druzyna jechala duza karawana, chastou ryczaly i szarpaly uprzeze, jakby wyczuly wode za murami. Wozacy krzyczeli i strzelali z bata, by uspokoic zwierzeta. -Mozemy odejsc, panie? - spytalem. Yallot niecierpliwym gestem kazal nam przejsc. -Ruszaj i naucz kaleke wiecej szacunku albo wrzuce go do studni bez dna. Yallot odepchnal na bok swojego towarzysza, zabral dla siebie upuszczone przeze mnie srebro i zajal sie pilna - i pewnie zyskowna - sprawa mlodego szlachcica. Felics, czerwony i opuchniety na twarzy, cofnal sie, wpadajac na skrybe z rejestrem. Tlusty poborca mruknal cos do pomocnika i ruchem glowy wskazal na brame. Nie puszczajac ramienia Aleksandra ani nie zwalniajac, pociagnalem go w strone przejscia pod wiezami strazniczymi. Gdy ostatni raz widzialem poborcow, klocili sie ze soba. -Przeklete, bezczelne robactwo! - mruknal ksiaze, probujac wyrwac ramie z mojego uscisku. Udalo mu sie jedynie potknac o cos na drodze. W glebokich cieniach pod wiezami trudno bylo cokolwiek zobaczyc. Zlapalem Aleksandra, zanim upadl, jednak zaraz musialem go przycisnac do sciany, gdy druzyna Derzhich przegalopowala przez brame. Jasnowlosy panicz rzucil w nas pustym buklakiem, oblewajac resztkami wina. -Na bogow ziemi i nieba! - Aleksander sie trzasl. -Uspokoj sie - warknalem mu do ucha, nie wiedzac, kto moze kryc sie w ciemnosciach. - I badz cicho. Musimy stad odejsc. -Zabije ich za to. Nie wiedzialem, o jakim "to" mowi ani tez o ktorych "ich". -To musi poczekac - powiedzialem. - Musimy isc. -O ile nie chcesz zlamac mi reki - warknal Aleksander przez zacisniete zeby - bylbym wdzieczny, gdybys ja puscil. Moje palce zacisnely sie niemal do kosci. -Przepraszam. - Nie bylem wcale spokojniejszy od niego. Musielismy zaczekac, az minie nas woz, a za nim dwoch jezdzcow w pasiastych szatach, poganiajacych trzech niewolnikow ciagnacych sanie wyladowane kamiennymi blokami. Przed nami, za lukowatym przejsciem, rozposcieralo sie miasto. Za nami, przy otwartych bramach, niewolnicy umieszczali pochodnie w wysokich uchwytach. Gdy moj wzrok przyzwyczail sie do cienia, podnioslem to, o co ksiaze sie potknal - jeden z wezelkow z wozu Manganarczyka, skorzany fartuch owiniety wokol kilofa, niewielkiej pily, mlota i kilku dlut roznych rozmiarow. Jego utrzymanie. Zawiazalem wezelek i zawiesilem go sobie na ramieniu. -Chodzmy - ponaglilem. Pospieszylismy przez zewnetrzny krag Karn'Hegeth, ciasna ulice pelna stajni, magazynow i czworakow, wyrosla miedzy zewnetrznymi a wewnetrznymi umocnieniami. Zebracy zaczepiali kazdego podroznego, ktory przeszedl przez brame, a dzieci o obwislych ustach i martwych oczach krecily sie w tlumie z uniesionymi zebraczymi miseczkami. Wychudzona kobieta w nieokreslonym wieku, z pomarszczonymi piersiami wysuwajacymi sie z luznego gorsetu, usmiechnela sie i otarla o mnie koscistym biodrem. -Dwa miedziaki, podrozny, a do tego kaleka za darmo. - Odepchnalem ja i przeszlismy przez wewnetrzna brame na brukowane ulice. Nigdzie nie widzielismy Sovariego i Malvera. Nie martwilem sie tym, gdyz mielismy sie spotkac na rynku, jak tylko sie upewnimy, ze nikt za nami nie idzie. Ale tuz przed nami w bocznej uliczce znikala dwukolka, a wsrod tlumu skradal sie za nia zolty na twarzy skryba. Malostkowa zemsta bywa najgorsza. -Chodz - powiedzialem. - Musimy to oddac Manganarczykowi. Bez narzedzi umrze z glodu. Aleksander pochylil sie do przodu, wsparty na kulach. -Niech tchorzliwy lotr zdechnie. - Splunal na zakurzony chodnik. Mial zamiar sprzedac te dziewczynke... wlasne dziecko... albo ja zabic. Nawet zwierzeta chronia swoje mlode. Slabeusze zasluguja na swoj los. -A Derzhi, ktory to zaczal? -Nawet brutale maja swoje obowiazki. - Jeszcze nie widzial calosci obrazu, nie wiedzial tez, jak urzednik planowal wykonac swoje "obowiazki". -Czy to obowiazek wlasnie teraz odciagnal tego urzednika od bram? - spytalem, wciagajac Aleksandra w ciemna uliczke. - A moze dobry Felics postanowil odebrac danine, ktorej od poczatku pragnal? - Zatrzymalem sie tuz za zakretem, w miejscu, w ktorym nikt nie mogl zobaczyc nas z ulicy, i wskazalem na mezczyzne przepychajacego sie przez tlum. Aleksander pozostal sceptyczny do chwili, gdy skryba wpadl w uliczke. -Sukinsyn! Nim zdolalem sie wszystkim zajac, Aleksander wbil kule w brzuch urzednika, popychajac mezczyzne w moja strone. -Kradziez dzieci jest niezgodna z prawem cesarstwa, ty poroniony szakalu! Niestety, nie zauwazylem, ze skradajacy sie skryba prowadzil za soba przyjaciela - duzego, i skutecznego, ale poza tym niewyrozniajacego sie z tlumu zbira. Krzepki osobnik uderzyl Aleksandra piescia w brode, po czym kopnal jedna z jego kul. Aleksander zamachal rekami i polecial na ziemie. Nim ciezki but zbira trafil go w glowe, popchnalem skrybe na ziemie i zaatakowalem jego wiekszego towarzysza. Aleksander zachowal wystarczajaco duzo rozsadku, by zakryc glowe i odtoczyc sie do sciany, wyrzucajac z siebie strumien przeklenstw wyjatkowo odpowiednich do tej okazji. Bez problemow zalatwilem zbira. Pozostawilem go rozciagnietego na stercie odpadkow z takim metlikiem w glowie, ze nie bedzie pamietal, jak sie tam znalazl. Niestety urzednik uciekl, nim zdazylem go nauczyc tego samego. -Cholerna, przekleta zaraza swiata... - Sila przemowy Aleksandra nie pozostawiala zadnych watpliwosci co do jego stanu. Podnioslem jego kule i pomoglem mu sie podniesc. -Mysle, ze nasz pobyt w Karn'Hegeth wlasnie zostal skrocony warknalem. - Ktos bedzie nas szukal. Ksiaze przetarl krwawiace otarcie na brodzie i wytarl palce o brudne haffai. -Nie uciekne. Ale nie mam zamiaru zostac tu dluzej, niz wymagaja tego moje sprawy. Ruszylismy dalej smierdzaca uliczka, na ktorej juz zapadla noc, na dlugo przed tym, nim dotarla na szersze ulice. Zebrak tylko z polowa twarzy i bez jezyka chrzaknal i zlapal mnie za nogi, gdy omijalem kobiete o zoltej twarzy, ktora siedziala oparta o ceglana sciane ze spodnica zadarta do pasa. Aleksander zakaszlal i splunal, a ja oslonilem twarz szalem. Smrod yarethy - otepiajacego umysl ziela, od ktorego kobiety takie jak ta umieraly przed dwudziestka - i towarzyszaca mu won odchodow i wymiocin byly przytlaczajace. Nieco dalej znalezlismy Manganarczyka i jego dzieci, siedzacych na stercie smieci zawierajacych miedzy innymi napuchniete scierwo, ktore kiedys bylo kotem. Chudy mezczyzna siedzial oparty o sciane, trzymajac na rekach swoja coreczke, uciszajac jej placz i glaszczac niewielki siniec na czole. -To przejdzie, dziecko. To przejdzie. Teraz kiedy juz troszke wypoczelismy, zostal tylko kawalek. - Jego wymeczona, zakrwawiona twarz nadawala mu wyglad piecdziesieciolatka, choc pewnie nie mial wiecej niz dwadziescia piec lat. Podczas gdy kozy meczaly slabo i szukaly czegos wsrod odpadkow, inne dzieci kulily sie przy mezczyznie, a ich oczy byly rozszerzone z przerazenia. Jedna z dziewczynek przyciskala do siebie szary wezelek niemal tak duzy jak ona sama. Wpatrywala sie w niego i potrzasala nim lekko. Ojciec spojrzal na nia, a na jego twarzy malowal sie gleboki bol. - To nie ma sensu, Daggi - powiedzial cicho. - Zostaw go, poki jeszcze nie dotarlismy na Ulice Garncarzy. On... spi. Nie potrafilem pojac, jakim cudem ten mezczyzna mial jeszcze sily na smutek. -Dzien dobry, panie - zawolalem. - Zostawiles to przy bramie. Mezczyzna zerwal sie na rowne nogi i wepchnal dzieci za siebie, sam zas niezgrabnie wyjal duzy noz, ktorym zamachal bez wprawy. -Kto tam? -Znalezlismy to przy bramie. Pomyslelismy, ze moze ci sie przyda. - Rzucilem mu wezelek do nog, zachowujac jednak pelna szacunku odleglosc. Nie chcialem go wbijac w ziemie. Wpatrywal sie w pakunek, jakby ten na wlasnych nogach do niego wrocil, a pozniej ze zdziwieniem popatrzyl na mnie. Zmruzyl oczy i wyciagnal szyje, spogladajac na Aleksandra, ktory opieral sie ciezko o mur. -Dobry gest w dniu, gdy nikt inny, poza... zastanawialem sie... to ty upusciles monety, ktore odciagnely od nas spojrzenie lotra. -Wezel sakiewki mi sie rozluznil - powiedzialem. -Oby Panfeya obdarzyla cie zdrowymi dziecmi, dobry czlowieku. -A Dolgar dal ci solidne sciany - odpowiedzialem. Pomniejsi bogowie Manganarczykow dawali swoim wyznawcom uzyteczne dary. - A moga ci sie przydac. Ktos podazal za wami od bram. Ten chudy o zoltej twarzy dostal zlecenie... rozumiesz? Manganarczyk schowal noz i znow podniosl corke, delikatnie ukladajac jej glowe na swoim ramieniu. -W takim razie bede sie pilnowal. Gdybym mial ci sie odwdzieczyc... Powiedz mi, jak cie nazywaja, bym mogl cie przynajmniej wymieniac w swoich modlitwach. -Arago z Avenkharu, a to moj kuzyn Wat. Jesli bedziemy mieli szczescie, nie bedziemy nic od ciebie potrzebowac. -Jestem Yanko z Eleuthry, wkrotce z Ulicy Garncarzy ze szwagrem Borianem. Moje rece pozostaja w twojej sluzbie, Arago, i rece calej mojej rodziny. Uklonilem sie. -Niech cie Dolgar strzeze, panie, i pocieszy dziecko. Mezczyzna uklonil sie w odpowiedzi, zebral dzieci i kozy i chwycil wozek. Ja wraz z Aleksandrem powrocilem tam, skad przyszlismy. Pochodnie nasaczone oktarem - smolista substancja znajdowana wsrod pustynnych skal - juz wypelnialy ulice smierdzacym zoltym dymem. Nigdzie nie widzielismy skryby o niezdrowej cerze. -Nie bedzie nam potrzebny Yanko ani zaden chlop - powiedzial Aleksander, gdy powoli szlismy ulicami. Jego ruchy stawaly sie coraz bardziej znuzone i musial zatrzymywac sie po kazdych kilku krokach. Moj wuj dal Mardekowi dom w miescie i przynajmniej dwie kopalnie srebra. A moj miejscowy dennissar Tosya i ja spedzilismy trzy tygodnie otwierajac srebrne szlaki z Karn'Hegeth, gdy twoj przyjaciel Yvor Lukash dwa lata temu otoczyl miasto. Tosya nas przyjmie, jesli Mardek bedzie sie bal. - Znow sie zatrzymalismy, a Aleksander wsparl sie ciezko na kulach i skrzywil. - Na rogi Druyi, dobrze znow bylo jechac konno. Przeprosze tego przekletego konia za wszystko, co o nim mowilem. -Nie liczylbym na niczyja lojalnosc - odparlem. Nie bylem wcale taki pewien, ze lojalnosc Mardeka bedzie sie rozciagac na czlowieka, za ktorego glowe wyznaczono nagrode. - Yanko moze sie okazac bardziej uzytecznym przyjacielem. Caly czas rozgladalem sie wsrod tlumu, szukajac spojrzen, ktore na dluzej spoczywaly na Aleksandrze. Nie kazdy moglby go rozpoznac - malo kto z pospolstwa ma okazje choc przez chwile widziec wladce. Ale derzhyjski poborca podatkow nie bedzie szczesliwy, ze jego plan udaremnil czlowiek o kulach. -Czy twoje niewolnicze uszy sa gluche? Ten bijacy dzieci tchorz mowil o sprzedazy dziewczynki. Pewnie nawet w tej uliczce ubilby interes. Wcisnalem ksiecia w ciemne przejscie i stanalem za nim, podczas gdy dwaj konni Derzhi przejezdzali obok, wpatrujac sie uwaznie w przechodniow. -Twoja glowa jest tepa, Wacie - powiedzialem - a twoje oczy slepe. Uratowal jej zycie jedyna bronia, jaka posiadal. Siniec na jej twarzy boli go pewnie bardziej niz krew na jego wlasnej. - A choc nie powiedzialem tego na glos, wiedzialem, ze posiniaczona twarz dziecka boli takze Aleksandra. Nie zapomnial Nyamot. Rozdzial pietnasty Nawet jesli Aleksander mial jakies watpliwosci co do intencji cesarza, wszystkie znikly, gdy dotarlismy do wielkiego rynku Karn'Hegeth. Z poczatku nie pojmowalismy, dlaczego typowe wieczorne zajecia w rodzaju jedzenia, picia, kupowania i sprzedawania wydawaly sie ograniczone do wschodniej czesci brukowanego placu... az znalezlismy sie na krawedzi tlumow, by moc wypatrywac Malvera i Sovariego, i zobaczylismy ciala.Na rzedzie szubienic ustawionych wzdluz zachodniej krawedzi rynku wisialo co najmniej dwudziestu mezczyzn. Trzech z nich wygladalo na opryszkow - napietnowani, wybatozeni i powieszeni za szyje, co bylo kara dla zlodziei. Ale reszte stanowili Derzhi, niektorzy ubrani w kosztowne szaty, jakby zostali zabrani z uczty lub swiatyni, i wszystkich powieszono za nogi. Ich wargi i nosy zostaly obciete, a warkocze zgolone i przywiazane do napuchnietych jezykow - kara za zdrade. Wiekszosc nie zyla - glodne szczury juz dotarly do nich po lancuchach. Ale gdy Aleksander ruszyl niezgrabnie wzdluz rzedu, z chorobliwa fascynacja przyciagany do ohydnego widoku, uslyszelismy zalosne jeki wydawane przez kilka poczernialych cial, choc juz karmily sie nimi szczury. -Tosya - wyszeptal Aleksander, nie zwracajac uwagi na cesarskich straznikow, ktorzy pelnili straz po obu stronach rzedu, by sie upewnic, ze nikt nie pomoze umierajacym. - I Jov, i Laurent... o swiety Athosie... - Odwrocil sie do mnie, a jego sciagnieta twarz wydawala sie zolta w niezdrowym swietle pochodni. - Jesli kiedykolwiek mialbys cos dla mnie zrobic, Seyonne... Nie wiem, jakie znasz czary, ale blagam cie, bys ich dobil. To ludzie pelni honoru, szlachetni wojownicy, ktorych jedyna zbrodnia byla sluzba mnie. -Ach, moj panie, nie pros... - Przyspieszanie smierci nie bylo ezzarianskim zwyczajem. Zacisnal mi palce na ramieniu niczym imadlo. -Sluchales Fessy i Gaspara, pozostales z nimi przez cala meke w jedyny mozliwy sposob. Nie moge zrobic mniej dla moich wojownikow. Nie zostawie ich tak. Cala moja istota pragnela mu odmowic. Wtracenie sie, nawet w tak przerazajacej sytuacji, oznaczaloby pozbawienie czlowieka jego ostatniego oddechu, ostatniej mysli, ostatniej nadziei, chocby niemozliwej. Musialem jednak uwierzyc Aleksandrowi, ze nie odejdzie. Samotni w opustoszalej czesci rynku i gapiacy sie jak dwaj ulicznicy, rzucalismy sie w oczy niczym jedwab na zebraku. Moja przysiega... moje pragnienia... moja nadzieja... zadaly, bym utrzymal Aleksandra przy zyciu. -Oni pragna smierci, Seyonne. Tesknia za nia. To nasza droga. Paskudny, pogardy godny sposob na zlagodzenie cierpienia - morderstwo. Ale nie mialem umiejetnosci koniecznych, by uleczyc umierajacych Derzhich, ani czarow, ktore zlagodzilyby ich cierpienia, a nikt nie mogl ich uratowac. Ze wszystkich smierci, za ktore ponosilem odpowiedzialnosc, tych kilka... z pewnoscia ich ciezar bedzie bardzo lekki. -Bogowie, wybaczcie mi - wyszeptalem i zebralem melydde. * * * -Dennissar powiedzial, ze masz przejsc przez tylna brame i zaczekac w gaju oliwnym,az ktos wyjdzie ci na spotkanie. - Sovari nie podnosil wzroku, gdy opowiadal o wycieczce do posiadlosci hegedu Mardek. -Tylna brama? Na zewnatrz? Powiedziales im, ze to ich suweren, a nie jakis pomniejszy wyslannik? Przez prawie godzine czekalismy na dolnym koncu stromej, wijacej sie drogi, podczas gdy Sovari informowal Mardekow, ze ich ksiaze przybyl na spotkanie z pierwszym lordem Vassile'em. Kapitan wyjatkowo taktownie przekonal Aleksandra, ze rozsadnie byloby wczesniej porozmawiac z lordem. -W rzeczy samej, panie - powiedzial kapitan - troche czasu zabralo, zanim tak pozno wieczorem w ogole udalo mi sie przekazac wiadomosc. Myslalem, ze zarzadca polknie jezyk, kiedy mu obwiescilem, ze przynosze wiesci od prawowitego cesarza. Po tym, co zobaczylismy na rynku, nie bylem zaskoczony. -Ale przyjal wiadomosc, a pozniej ktos o wyzszej pozycji wyszedl, by z toba porozmawiac? - spytal Aleksander. -Tak, panie. -Chyba powinienem byc wdzieczny, ze nie pozostawiono mnie zarzadcy. - Aleksander wiedzial, ze czeka go upokarzajace spotkanie, a jednak po tym, jak zobaczyl dzielo Edika i jego zakonczenie przeze mnie, trzymal swoj temperament na wodzy. Podczas oczekiwania przypominal sobie kazdy szczegol pozycji Mardekow w cesarstwie, ich posiadlosci i historii, az do bizuterii i perfum ulubionej naloznicy szostego lorda. Jego pamiec do takich szczegolow byla zaskakujaca. - Posrednikiem, jak przypuszczam, byl mlody, nerwowy dennissar. Sovari pokiwal glowa. -On rowniez bardzo sie bal. Panie, mysle, ze duzo znaczy, iz w ogole zostaniesz przyjety. Aleksander parsknal i tracil swojego wierzchowca. -Coz, w takim razie sprawdzmy, czy odpowiednie pochlebstwa zwieksza nasze zyski. Po takim dniu moze byc juz tylko lepiej. - Choc mowil to lekkim tonem, w jego glosie nie slyszalo sie wesolosci. Aleksander musial wejsc przez tylna brame, ale nie chcial wkradac sie w przebraniu. Ponownie zaplotl warkocz, wsunal na palec sygnet i zdjal haffai, ukazujac miecz i ranna noge. -Zobacza, ze jestem wobec nich szczery - powiedzial, gdy Sovari probowal go przekonac do ukrycia rany. - I ze nic mnie nie powstrzyma. Nie moglismy nic zrobic z posiniaczona broda, poslednim koniem, poplamiona koszula i spodniami rozcietymi tak, by zmiescil sie but, ale i tak nikt nie pomylilby go ze zwyklym wyslannikiem. Zostawilismy Malvera na poczatku drogi, a Sovariego przy waskiej tylnej bramie, ktora zostala pozostawiona bez straznikow. -Uwazaja mnie za starego, bezzebnego psa, ktorego mozna wpuszczac i wypuszczac - burknal Aleksander, gdy jechalismy miedzy drzewami do rozstaju sciezek, gdzie mielismy zaczekac. Gaj oliwny pachnal letnimi kwiatami, ich wonne grona byly ledwo widoczne pod ciemnymi liscmi. Miedzy galeziami migotaly swiatla w kamiennym domu wznoszacym sie na zboczu nad miastem, gdzie wietrzyki chlodzily jego dziedzince. Wydawalo sie, ze czekamy cala wiecznosc, ale Aleksander bez trudu utrzymywal swojego wierzchowca bez ruchu. Ja mialem problemy z powstrzymaniem swojego przed ucieczka - nigdy nie uwazalem sie za dobrego jezdzca, a zwierze najwyrazniej poczulo cos, co podobalo mu sie bardziej niz drzewa oliwne. W koncu kilka swiatel zaczelo sie poruszac w nasza strone. -Bede w poblizu - szepnalem, gotow wycofac sie miedzy drzewa. - Mam sluchac? -Nie mam przed toba nic do ukrycia. Jego odpowiedz zabolala, ale staralem sie nad nia nie rozmyslac. U bram miasta, w smierdzacych uliczkach i na przekletym rynku rzeczywiscie czulem wzbierajaca we mnie znajoma wscieklosc - pobudzona przez ludzkie okrucienstwo, sklaniala do gwaltownych czynow i mordu, grozac wypaczeniem moich darow. Nie potrafilem wyzbyc sie ciemnosci, ktora narastala we mnie tej nocy, gdyz oczywiscie podzielalem gniew Denasa i obrzydzenie Nyela. Ale moje mysli pozostaly jasne, a dlonie opanowane. Juz wiedzialem, co robie. Najdrozszy... musisz pamietac... oszukany... Wyszeptane slowa unosily sie w moim umysle niczym wonny wietrzyk. Przechylilem glowe na bok i wpatrywalem sie miedzy ciemne galezie... spodziewajac sie... bojac sie... ze ujrze migniecie zieleni. Ale jedynymi istotami w gaju oliwnym byli dwaj mezczyzni, ktorzy przejechali miedzy drzewami od strony domu. Droge oswietlal im biegnacy obok nich chlopak z pochodnia. Prowadzil wyprostowany, przysadzisty wojownik, ktorego nos, policzki i wydatny brzuch swiadczyly o zbyt wielu buklakach wina wypitych od chwili, gdy ostatni raz wyruszyl na wojne. Jego koszula bez rekawow i kofat - krotka peleryna spieta na ramieniu srebrna brosza byly doskonalej roboty, zas odsloniete ramie ozdabial srebrny naramiennik wysadzany szmaragdami. Zatrzymal sie na krawedzi drogi i przyjrzal sie Aleksandrowi, gestem kazac mlodemu niewolnikowi podniesc swiatlo. Drugi jezdziec pozostal poza moim polem widzenia, z boku mezczyzny i troche za nim. -Wasza wysokosc - powiedzial wojownik w pelerynie, lekko unoszac brwi. Nie zasalutowal mieczem, nie uklonil sie, ani nawet nie pochylil glowy. Jego powitanie nie do konca bylo pytaniem. -Mardek. - Aleksander utrzymal konia bez ruchu, wyciagajac lewa reke, by sygnet zamigotal w swietle pochodni. Pelne wargi lorda Vassile'a wykrzywil niezadowolony grymas. Brak reakcji na wyciagnieta reke ksiecia - i pierscien, ktory byl symbolem samego cesarstwa - bylby o wiele wieksza obelga niz chlodne przyjecie. Starszy mezczyzna powoli podjechal do przodu, az mogl dotknac palcow Aleksandra, a wtedy pochylil sie sztywno i ucalowal pierscien. -Moj syn Hadeon - przedstawil cofajac sie i machnal reka na drugiego jezdzca. Aleksander zesztywnial - mezczyzna, ktory pojawil sie w swietle pochodni, byl mlody szlachcic, ktory wczesniej tego wieczora oblal nas resztkami wina. Moja dlon opadla na rekojesc miecza, znow sprawdzilem okolice zmienionymi zmyslami. W gaju nie bylo nikogo innego. Hadeon, elegancko odziany w fioletowa jedwabna koszule i haftowany zlotem kofat, postapil za przykladem ojca i ucalowal pierscien, lecz kiedy uniosl glowe, z namyslem spojrzal na ranna noge ksiecia. Na szczescie dla mlodego Hadeona, Aleksander zdecydowal sie skoncentrowac na interesach. Po zalatwieniu formalnosci ksiaze stal sie uprzejmy. -Moj panie Vassile'u, przybylem, by potwierdzic silne zwiazki miedzy naszymi rodzinami. Zarowno moj ojciec jak i moj wuj glebokim szacunkiem darzyli rod Mardek i ich sluzbe dla cesarstwa. Honor waszego rodu znany jest w calej krainie. Dlatego przychodze do was w najtrudniejszej godzinie ufajac, ze uznacie za sluszne przylaczyc sie do naszych wysilkow, by nie pozwolic uzurpatorowi zasiasc na tronie, na ktorym chca go osadzic mordercy mojego ojca. Przysadzisty Vassile byl ostrozny. -Piekne slowa, lordzie Aleksandrze. Slyszymy wiele slow. Mardekowie nie czuja sympatii do Edika ani do psow Hamraschich, ktorzy rozsiadaja sie na dywanach innych ludzi... ale ty, panie... - przyjrzal sie Aleksandrowi od stop do glow -...co myslec o tobie? -Jestem waszym prawowitym nastepca tronu, ogloszonym nim w dniu narodzin i namaszczonym przez waszego suwerena w roku osiagniecia dojrzalosci. Zaden godny szacunku Derzhi nie moglby mnie uznac za nikogo innego. -Ale nasz cesarz zostal zamordowany. Slyszelismy o klotniach miedzy wami, dlugotrwalych nieporozumieniach. Twoja niecierpliwosc jest dobrze znana... twoja niepohamowana reka rowniez. A teraz przychodzisz do nas w takim stanie... Lord Vassile polozyl dlon na szyi konia, by uspokoic nerwowe zwierze. Tylko niewielkie poruszenie, lecz Aleksander i jego wierzchowiec pozostali absolutnie bez ruchu, idealnie opanowani. -W dniu namaszczenia cesarz nazwal mnie swoim glosem i reka. Przez ponad dwa lata wypowiadalem sie w jego imieniu i sprawowalem wladze, jak tego pragnal. Kazdy czlowiek, lordzie Vassile'u... nawet cesarz... czasem sie kloci. Jesli chodzi o smierc mojego ojca, oto jest prawda: Hamraschi zbuntowali sie przeciwko mojej prawowitej wladzy. Kiedy nadszedl czas, by poniesli konsekwencje swojej przewrotnosci, zawiazali spisek przeciwko waszemu cesarzowi i jego synowi w obawie, ze moja "niepohamowana reka" wyniesie szlachetne rody takie jak Mardek kosztem ich terytoriow. Czy chcialbys, bym zachowal umiarkowanie i pozwolil im dopuscic sie takiej zbrodni? A jesli chodzi o moj stan... tchorze i uzurpatorzy boja sie odwaznego wojownika. Strategia Aleksandra byla ryzykowna. Pomniejsze rody od lat narzekaly na nadmierne wplywy Dwudziestu, lecz oczywiscie, jesli kaprys cesarza mogl wyniesc rod, jego nastepny kaprys mogl go umniejszyc. Vassile sie zawahal, przygladajac sie Aleksandrowi, jakby chcial po jego wygladzie ocenic prawdziwosc jego slow. -Jaki odwazny wojownik porzuca swoje oddzialy, a pozniej wazy sie szczycic swoja porazka? - wtracil Hadeon, waska broda wskazujac na but Aleksandra. - I czy jeden morderca jest lepszy od innego? -Jaki odwazny wojownik bawi sie w wyscigi konne, gdy jego bracia Derzhi wisza zywcem powieszeni w jego miescie? - odparl Aleksander, wyzwalajac zebrana wscieklosc. Moglem sobie wyobrazic, jak kamienie pod gajem oliwnym poruszaja sie w odpowiedzi na jego slowa. - Bracia, ktorych jedyna zbrodnia byla sluzba namaszczonemu cesarzowi i ktorych krew wola o pomste, jak wczesniej krew mojego ojca. Nosze pietno mojej sluzby w imie honoru. Gdzie jest twoje, chlopcze? Czerwony na twarzy Hadeon siegnal do rekojesci miecza, lecz szybko cofnal reke, gdy lord Vassile uniosl dlon i odezwal sie ostro. -Prosze, prosze, lordzie Aleksandrze. Moj syn martwi sie jedynie o resztki bezpieczenstwa naszej rodziny. Kazdy, kto wazy sie sprzeciwic Edikowi, zostaje, jak juz widziales, szybko uciszony. W rzeczy samej zadne dowody ani sprawiedliwy wyrok nie skazaly naszych braci, lecz rozkaz tego falszywego wladcy. Twoj widok i slowa stanowia wazne potwierdzenie ich prawdy. Ale slyszelismy rowniez, ze nikt z Dwudziestu nie chce cie poprzec. Maly rod ryzykuje swoje istnienie, wspierajac sprawe skazana na porazke... -Edik kupuje sobie Dwudziestu fortunami innych rodow - powiedzial Aleksander. Z zimnym spokojem szczegolowo opowiedzial historie o przekupstwie i zdradzie, jakie zebral dla niego Kiril: konfiskowane ziemie, konie rekwirowane dla sluzby cesarza, ktore znajdowaly sie potem w stadach innego hegedu, dlugoletnie prawa do kopalni i monopole handlowe odbierane i przekazywane potezniejszemu rywalowi. - Myslisz, ze uzurpator pozwoli wam zachowac kopalnie, jesli Fontezhi zechca powiekszyc swoje posiadlosci? Kogo ochronisz swoja powsciagliwoscia? -Ale czy to, co proponujesz, jest inne, panie? By odzyskac pozycje, musisz zdobyc poparcie Dwudziestu, i znow bedziemy wdychac ich pyl. -Nigdy wiecej, Mardeku - zapewnil Aleksander cicho, lecz z naciskiem. - Juz nigdy Dwudziestu nie bedzie miec mnie za zakladnika, ani tez nie beda traktowac moich sojusznikow jako gorszych ludzi. Powiedz lordom rodow Fozhet i Kandavar, Naddasine i Bek, i wszystkim wartosciowym rodom, ktore zbyt dlugo byly ignorowane... ze znajde inna droge. Na krew mojego ojca i miecz, na moich martwych wojownikow na rynku Karn'Hegeth, przysiegam, ze ja znajde. Przytakniecie starego lorda bylo niemal niedostrzegalne, jednak sygnalizowalo, ze Aleksander odniosl potezne zwyciestwo. Niestety, to zwyciestwo niewiele mu przynioslo. Wbrew swemu wygladowi, stary Mardek byl twardy jak skaliste podstawy Karn'Hegeth. -Oplakujemy odejscie twojego ojca, lordzie Aleksandrze, i uszanowalibysmy jego wole, bys zostal ukoronowany. Wroc do nas z dowodami, ze inni ufaja twoim slowom i mozliwosciom, a rod Mardek wyruszy wraz z nimi i toba na Zhagad. Do tego czasu nie zrobimy nic, a ty nie bedziesz tu mile widziany. Twoja obecnosc w miescie zagraza nam wszystkim, a moja rodzina jest najwazniejsza. - Pierwszy lord pozegnal sie z glebokim uklonem. - Bezpiecznej podrozy, wasza wysokosc. Zupelnie, jakby Aleksander mogl wyjechac z Karn'Hegeth otwarcie i zgodnie z pozycja, do ktorej sie urodzil. Stary wojownik zacmokal na swojego konia i wrocil tam, skad przyjechal. Mlody Hadeon podazyl za przykladem ojca, choc z mniejsza uprzejmoscia i bez slowa. Krotki uklon, i on rowniez odjechal. Aleksander zerwal sygnet z palca i rzemien z warkocza, owinal sie brudnym haffai od glowy po buty, a pozniej zawrocil konia i bez slowa przejechal obok mnie. Ja scisnalem swojego niespokojnego wierzchowca kolanami i pojechalem za ksieciem. Choc udalo mu sie oczyscic, ja rowniez zachowalem milczenie. Nie umialem wymyslic slow, ktore chcialby uslyszec. * * * Aleksander nie chcial przyjac propozycji gosciny u Vanka i jego krewnych, twierdzac, ze wolalby raczej spac w bocznej uliczce, niz pozostac pod jednym dachem z zalosnym tchorzem, lecz ja przekonalem go, ze z dala od ulic bedziemy bezpieczniejsi. Nie chcialem narazac manganarskiej rodziny na niebezpieczenstwo, ale musielismy odpoczac i obejrzec noge Aleksandra. Balem sie tego, co mozemy zobaczyc. Po tygodniach ciaglej poprawy z trudem nia poruszal.Tak naprawde niczego nie pragnalem bardziej, jak opuscic Karn'Hegeth jeszcze tej nocy, ale jeden z mlodszych Fontezhich mieszkajacych w miescie walczyl u boku Aleksandra w swojej pierwszej bitwie i ksiaze postanowil odwiedzic go przed switem. Gdyby szlachcic zdecydowal sie go wysluchac, byc moze ksieciu udaloby sie wywolac rozlam w jednym z Dwudziestu hegedow. Strategia ta nie byla bardzo obiecujaca, ale mimo odwaznych slow do lorda Vassile'a, Aleksander byl przekonany, ze nie zdola pokonac polaczonych sil Dwudziestu z pomoca samych pomniejszych hegedow. W ciagu godziny od naszego pojawienia sie u drzwi szwagra, Yanko i jego dzieci przeniesli sie do szopy dla owiec za warsztatem garncarskim, pozostawiajac niewielki balkonik tuz obok pokojow rodziny na pierwszym pietrze - najlepsze pokoje goscinne w calym domu - do uzytku Aleksandra i mojego. Sprzeciwilem sie, ze kuzyn i ja chetnie pojdziemy spac do szopy - jesli chodzi o mnie, moglbym spac nawet na ciernistym krzaku. Ale Yanko sie upieral, ze na chlodnym balkonie i tak nie ma wystarczajaco duzo miejsca dla wszystkich jego dzieci. -Daggi nadal cale noce placze za mama, a Olia chodzi we snie. Jeszcze by spadla z balkonu - powiedzial. - Lepiej zostaniemy wszyscy razem na parterze, blisko wygodki. Wolalbym po raz drugi tej nocy nie odwiedzac grabarzy. - Zlowrozbnie cichy wezelek w ramionach corki byl malutkim synem Manganarczyka. Malver oznajmil, ze spedzi noc w dzielnicy handlowej. Podobno mial znajomych wsrod handlarzy i wozakow, ktorzy odwiedzali Karn'Hegeth, a na rynku, gdzie ladowali towar, rozladowywali go i przepijali zyski, znajdzie jakis sposob, by wydostac Aleksandra z miasta. Sovari pozostal na Ulicy Garncarzy, by pelnic straz do chwili, gdy go zmienie. Ksiaze i ja wkrotce siedzielismy w malym, goracym pokoju nad warsztatem garncarza i jedlismy pozna kolacje. W dusznym pomieszczeniu znajdowal sie dlugi stol z desek, rozgrzany piec i szesnascie osob - wiekszosc z nich sie krecila, a przynajmniej polowa gadala na raz. Obok Yanka i jego piatki byl jeszcze zylasty garncarz Borian, jego pulchna zona Lavra i co najmniej szescioro ich dzieci, w wieku od dwoch do pietnastu lat. -Przykro mi z powodu twojej straty, Yanko - powiedzialem, probujac nie polykac zbyt lapczywie cienkiej zupy Lavry. Choc przyjechalismy pozno, udreczona kobieta uparla sie, ze i tak nas nakarmi. My dolaczylismy do wspolnego posilku resztki naszych zapasow -gomolke koziego sera, bardziej niz dojrzalego, garsc daktyli i paczke podplomykow. Ja siedzialem posrodku dlugiej lawy, wcisniety miedzy Yanka a jednego z synow Boriana, pryszczatego pietnastolatka, ktory jak mi sie zdawalo, mial nadmiar lokci i kolan. -Na mleku Lavry wyrastaja wspaniali synowie, jak widzisz - zagail Yanko, na prozno probujac uniesc nieduza zielona miske do ust, gdy dwie male dziewczynki wiercily mu sie na kolanach, jedna trzymala go za lokiec, a kolejna siedziala mu na ramionach. - Mialem nadzieje, ze doniose jej dziecko do piersi, zanim zachorowal. Nie nauczyl sie ssac od zadnej z kobiet ze wsi. Ale dzieci tak male i slabe nie znosza dobrze podrozy. Osiem dni wedrowalismy z Eleuthry. Ale moje dziewczynki dobrze sobie poradzily. - Yanko poglaskal krecone wlosy corki, choc nie mogl ukryc smutku. W koncu byl Manganarczykiem, a ich bogowie zapewniali ludziom miejsce w zyciu po zyciu, oceniajac ich po liczbie synow. - Gdyby nie Derzhi przy bramie... -Ten bydlak bez warkocza tylko dokonczyl to, co juz sie stalo - wtracil Aleksander. - Kazdy musi nosic wlasna wine. - Ksiaze siedzial na stolku w kacie, gdzie jego niezgrabna noga nie przeszkadzala spoconej Lavrze i jej rumianej corce, ktore krecily sie miedzy paleniskiem a stolem, napelniajac kolorowe miski. Aleksander nie mowil wiele od chwili, gdy zapukalismy do drzwi warsztatu garncarza i spytalem, czy Yanko rzeczywiscie chcial nam pomoc. -To ten przeklety baron Derzhich zabil chlopca - burknal Borian. Niesmialy, nerwowy garncarz odezwal sie po raz pierwszy. - Powiedz im to, co mnie, Yanko. Wina spada na tego bydlaka Rhyzke, ktory nie pozwolil mojej siostrze odpoczac, kiedy uznal, ze mezczyzni Eleuthry nie wystarcza, by zasiac jego pola tego roku. Od switu do zachodu slonca przez siedem dni zmuszal ja i inne kobiety do kleczenia w sloncu i zasiewania pol. Kiedy poprosila o chwile odpoczynku i mozliwosc odwiedzenia dzieci, nadzorca za kare nie pozwolil jej pic caly dzien. I tak kazdego dnia do chwili, gdy skonczyli siac. Choc dawali jej wode kazdej nocy po zmroku, dziecko w niej wyschlo. Na oko Dolgara, to zabilo ich oboje. - Borian sie zaczerwienil i pochylil nad miska. -Zaden baron Rhyzka nie ma chlopow panszczyznianych w Eleuthrze - powiedzial z pogarda Aleksander. - To ziemie Bekow, otrzymane przez nich z mojego... z cesarskiego nadania. Yanko spojrzal na Aleksandra, jakby kulawy gosc rzeczywiscie kiedys upadl na glowe. -A czy Derzhich kiedykolwiek obchodzilo, czy chlop jest panszczyzniany, czy nie, kiedy chcieli go zmusic do pracy? Ksiaze przelknal resztke zupy i potrzasnal glowa. -Prawo cesarstwa stanowi... -Czy twoja glowe wepchnieto w tylek kozy, przyjacielu Wacie? - spytal chudy Manganarczyk. - Jesli pan nie chce ci sprzedac pszenicy i nie pozwala przewozic pszenicy innego pana przez swoje ziemie, to musisz dla niego pracowac albo umierasz z glodu. Choc zadnego Derzhiego nie nazwalbym przyzwoitym, Bek przynajmniej placil za wymuszona prace. Bekowie nadal maja posiadlosc w Gan Hyffir, ale nowy cesarz... przekleci niech beda wszyscy Derzhi teraz i na zawsze... oddal wszystkie ziemie w polnocnym Manganarze tym Rhyzkom, a oni nie odrozniaja prawa od gowna na butach. -Przeklety zlodziej! - Aleksander rzucil miske na ziemie, kawalki niebieskiej porcelany polecialy na wszystkie strony. - Obetne mu za to jaja. - Gdy siegal po swoje kule, Lavra i jej corka spojrzaly zaniepokojone na ksiecia i zaczely odganiac mlodsze dzieci, by nie rozciely sobie bosych nog. -Spokojnie, Wacie - powiedzialem, probujac powstrzymac Aleksandra, lecz nagle otoczyly mnie cieple konczyny dwuletniego chlopca. -Wat tez nie kocha tego nowego cesarza. Jego rana... Nie mialem jednak czasu opowiedziec im calej historii, gdyz uslyszelismy glosne uderzenia w drzwi warsztatu ponizej, a pozniej kroki na schodach. Na szczycie schodow pojawil sie Sovari, zarumieniony i zdyszany. -Cesarski oddzial kieruje sie w te strone... pieciu wojownikow. A ty - skinal na Yanka - pewnie chcialbys wiedziec, ze jest z nimi urzednik z bramy i tlusty poborca podatkow. -Cesarski oddzial? - powtorzyl Borian, spogladajac w moja strone. - Dlaczego? Kim jestescie? Nim zdolalem odpowiedziec, jego spojrzenie przesunelo sie na Aleksandra i miecz, ktory ksiaze wlasnie przypasywal - doskonalej roboty miecz z prosta rekojescia, zdobiony sokolem i lwem. Garncarz zbladl. -Moj kuzyn popadl w smiertelny konflikt ze slugami nowego cesarza - wyjasnilem, zrywajac sie na rowne nogi i ustawiajac chlopczyka na stole. - Tak mi przykro, Borianie, nie sadzilismy, ze podaza za nami az tutaj. Odejdziemy. A ty, Yanko, przekaz im... - Na bogow. Co im powiedziec... -Predzej wszyscy zginiemy, nim pozwolimy im zabrac Olie - przerwal mi Borian glosem cichym, lecz pelnym gniewu. - A teraz ruszajcie. Yanko zawdziecza wam swoje narzedzia... a dla Manganarczyka w cesarstwie to tyle, co zycie. Kazdy, kto ma konflikt z nowym cesarzem, niezaleznie od tego, kim jest, zasluguje, by oddac mu zycie za zycie. Ale my swoimi problemami zajmiemy sie tak jak zawsze. -Nie zapomnimy - zapewnilem i uklonilem sie szybko. - Neftar, pokaz im tylne wyjscie. - Borian popchnal pryszczatego chlopca w nasza strone. Sovari juz pomagal Aleksandrowi schodzic po tylnych schodach. Dziedziniec garncarza smierdzial kozami i popiolem, a wszedzie lezaly popekane lub znieksztalcone dzbany na oliwe i wode, garnce z czerwona farba i barylki piasku. Szopa dla koz byla wlasciwie jama kryta ziemia, wygrzebana w zboczu pagorka. Sovari po drodze przyprowadzil konie i razem wepchnelismy Aleksandra na grzbiet jego wierzchowca. Uslyszalem trzask, gdy ktos kopnieciem otworzyl drzwi garncarza. -Ruszajcie - polecilem Aleksandrowi i Sovariemu. - Znajdzcie Malvera i wydostancie sie z miasta. Wezcie mojego konia. Ja was dogonie. Polece, jesli to bedzie konieczne. - Nie moglem zostawic dwoch rodzin w takim niebezpieczenstwie. Nie rozumieli, w jakie wpadli tarapaty. -Gdzie jest kaleka?! - Ryk wojownika zagluszyly placze i krzyki dzieci. - Zabierzcie mi z drogi te bachory! -Ruszajcie. Pryszczaty Neftar otworzyl czesc drewnianego plotu, odslaniajac zarosnieta chwastami uliczke, ktora prowadzila w ciemnosc za szopa dla koz i wzgorzem. Chlopak rozpaczliwie machal rekami, zebysmy przechodzili. Sovari sie zawahal, lecz Aleksander pokiwal glowa i znikl szybko w uliczce, nie odwracajac sie. -Jesli chcesz uratowac swoja rodzine, chodz ze mna do szopy - rzucilem do chlopaka, kiedy juz popchnal plot i rozpedzil kozy, by biegajac dookola, ukryly slady kopyt. - I sluchaj uwaznie wszystkiego, co ci powiem. - Nie uspokoilem go, by sie nie bal. Potrzebowalem wiarygodnego przerazenia. Wkradlismy sie do cieplej szopy dla koz. W jednym z rogow, niemal niewidoczna w ciemnosci, lezala sterta wezelkow - caly dobytek Yanka. Zdjalem haffai, koszule, nogawice i buty i wepchnalem je za wezelki razem z pasem. Odziany tylko w spodnie, z nozem w reku, odetchnalem gleboko. -Daj mi chwile. Ostroznie i z namyslem uwolnilem czar, ktory nosilem na sobie przez caly dlugi wieczor. Choc nie widzialem zmiany ksztaltu oczu ani tez zmienionego koloru skory, czulem, jak dreczacy ucisk podtrzymywanego zaklecia znika - taka ulge musial odczuwac waz, kiedy zrzucal swoja papierowa skore. Ale nie mialem czasu cieszyc sie swoboda ani faktem, ze podczas zmiany udalo mi sie utrzymac bariere chroniaca mnie przed gniewnym demonem, gdyz musialem stworzyc iluzje - bardzo prosta, gdyz jej elementy byly niepokojaco znajome. Chwila koncentracji, i pelen wspolczucia dla przerazenia mlodego Neftara pociagnalem go w rog szopy, wykrecilem mu rece za plecami i przycisnalem noz do gardla. Kiedy poszukiwacze weszli do srodka ze swoimi pochodniami, kajdany na moich nadgarstkach i kostkach blyszczaly niczym zle talizmany, ktore natychmiast ich do mnie przyciagnely. Rozdzial szesnasty -Gdzie dziewczynka? - warknalem. - Powiedzialem ci, ze chce ciemnowlosejdziewczynki, a nie tego pryszczatego tepaka, z ktorym nawet robak nie chcialby sie parzyc. -I co my tu mamy? - zahuczal ktos zza plecow wytrzeszczonego Boriana, ktory wlasnie wpadl do szopy dla koz. Jedno z oczu garncarza bylo podbite, do tego mezczyzna mocno przyciskal lewa reke do rozdartej koszuli. Mocniej scisnalem drzacego Neftara i upewnilem sie, ze moje dlonie rowniez widocznie drza. -Ten Felics chcial dziwki, a nie chloptasia. Chodzi o moja wolnosc... - Wtedy, zupelnie jakbym dopiero zauwazyl trzech mezczyzn tloczacych sie za oszolomionym Borianem, wrzasnalem: - Sukinsyn! Oszczedzilem was. Oszczedzilem wasze dzieci. Chcialem tylko tej jednej dziewczynki, zeby kupic sobie wolnosc. Obiecal mi. - Zranilem nozem policzek chlopaka; byla to elegancka ranka, z ktorej pocieknie duzo krwi, a po zostanie tylko niewielka, dodajaca meskosci blizna. - Cofnijcie sie albo go zabije. -Prosze, wasze milosci, moj syn... - Glos Boriana sie zalamal. -Nic nas nie obchodzi twoj chudy dzieciak. - Kapitan wojownikow popchnal Boriana na kolana, a jego dwaj towarzysze staneli po obu stronach mnie, czekajac na jego slowo, by mnie zaatakowac. Sovari powiedzial o pieciu Derzhich, lecz moje uszy mowily mi, ze jeden mezczyzna stoi tuz za drzwiami, przynajmniej czterech jest na dziedzincu, w tym dwoch z wyciagnietymi mieczami, a dwoch wspina sie po zboczu za szopa dla koz. - Chodz tu, skrybo! - ryknal kapitan. Urzednik o ziemistej cerze wszedl bokiem do szopy, trzymajac rece w kieszeniach. -W co ty grasz, szczurzy tylku? - spytal kapitan, nie odrywajac ode mnie wzroku. - Szukalismy ksiecia ojcobojcy, a ty sciagnales nas tutaj ze strazy, zebysmy zlapali niewolnika uciekiniera, ktory i tak nie uszedl by nawet pieciu krokow za murami. -Ale to nie ten - powiedzial urzednik, a wyraz zadowolenia na jego twarzy szybko zmienil sie w zmieszanie. - Bylo ich dwoch, kaleka z warkoczem i pierscieniem, ktory jechal jak pan, i drugi, ktory wygladal na Kuvaiczyka. I spotkali sie z dwoma innymi... przynajmniej jednym Derzhim... na zewnatrz posiadlosci Mardekow. Tak jak wam powiedzialem. -To ten brudny lotr, co zawarl umowe! - ryknalem, wskazujac na urzednika, jednoczesnie zas wciagnalem chlopca glebiej w kat. - Jego pan obiecal mi wolnosc za dziewczynke. Czy chciales upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, lotrze? Zebrac i pieniadze za dziewczynke, i nagrode za uciekiniera?! Twoj pan pewnie juz sam podszczypuje te mala. Jestes zbyt glupi, zeby odroznic prawde od gowna na butach. Borian szarpnal glowa w moim kierunku i wpatrzyl sie we mnie, ignorujac szesc koz, ktore krecily sie wokol niego. Pozniej juz niewiele widzialem. Skinieniem glowy kapitan wojownikow nakazal swoim porucznikom wyjac Neftara z moich rak i rzucic mnie na slome. Tam pokazalem kolekcje blizn i pietno niewolnika wypalone na ramieniu. Dosc dlugo traktowali mnie buciorami, az w koncu jedna ciezka noga spoczela na moich plecach. Kapitan podszedl, a jego doskonalej roboty buty znalazly sie niebezpiecznie blisko mojej twarzy. Kucnal i chwycil mnie za wlosy, by przyciagnac moje ucho do swoich ust. -A teraz powiedz mi, o co chodzi z tym Felicsem - powiedzial. Nim udalo mi sie zlapac oddech, by rozpoczac opowiesc, Borian wy rzucil z siebie: -Ten niewolnik wkradl sie tu wczesniej tej nocy i uwiezil mojego syna. Powiedzial, ze poborca podatkow obiecal przepuscic go przez bramy, jesli ukradnie dla niego dziecko mojej siostry. Ten Felics pozada dziecka, powiedzial, ale sam nie moze jej wziac, bo to wbrew prawu i moglby stracic stanowisko. - Kapitan wepchnal moja twarz w ziemie i odsunal sie, podczas gdy Borian gadal dalej: - Nie wiedzialem, co robic, wasze milosci. Niewolnik powiedzial, ze zabije mojego syna, jesli zglosze go strazy, a nas wszystkich w lozkach, jesli nie oddamy mu dziecka. - Brudna sloma ukrywala moj usmiech. Nie byla to historia bez wad, ale wystarczy. Skryba zareagowal rownie szybko jak Borian. -Felics szaleje za ta dziewczynka, wasza milosc. Spytajcie Yallota, ktory byl dzisiaj z nim w bramie. Tlusty lajdak kazal mi ganiac przez cala noc po miescie, zeby ja odnalezc. Jest takim tchorzem, ze zmusil mnie do klamstwa, ze jest tu ksiaze ojcobojca. Pewnie myslal, ze jesli przyjdzie tu ze straza, uda mu sie w zamieszaniu ukrasc dziewczynke. Balem sie mu sprzeciwic, tak oszalal na jej punkcie. -Sprowadzcie mi tego Felicsa - polecil zirytowany kapitan, ktory wydawal sie gotow zmieknac pod naporem tylu opowiesci. Felicsa znaleziono wewnatrz domu Boriana, gdzie probowal zabic dzielnego Yanka, ktory chronil mala Olie przed lapami poborcy podatkow. Gdy wyciagnieto go na podworko i przepytano, gwaltownie zaprzeczal oskarzeniom skryby. Jego sprzeciw brzmial wiarygodnie, gdyz najwyrazniej byl zaskoczony moim wygladem i przebiegiem wypadkow. Niestety, dosc dokladnie opisal Derzhim Aleksandra. Rozwiklanie calej sprawy zajelo kapitanowi strazy ponad godzine. Jakims sposobem wszyscy sasiedzi dowiedzieli sie o tym, ze w szopie Boriana rzekomo znaleziono ksiecia Aleksandra, i calkiem spora ich liczba wystapila, by opowiedziec kapitanowi, jak to widziala ksiecia w innych czesciach miasta. Choc ich opisy nie byly tak dokladne jak ten poborcy podatkowego, wszyscy wspominali, ze ksiaze kuleje. Wszyscy przysiegali, ze Borian kazal im wezwac straze, by nie oskarzono go o udzielanie schronienia zbieglemu niewolnikowi. Garncarz nie mogl sam poszukac straznikow, gdyz wszyscy Manganarczycy szaleli na punkcie swoich synow. W koncu zirytowany i skonfundowany kapitan odeslal wszystkich do domow, grozac im gniewem, jesli znow zostanie wezwany, czy to do falszywych opowiesci o ksiazetach uciekinierach, czy tez prawdziwych o kradziezy dziecka. Nim wyslal dwoch swoich podwladnych, by sprawdzili, komu w miescie uciekl niewolnik, tlum sie rozproszyl. Nikt nie chcial byc swiadkiem smutnego odejscia zbiega, ktorego czekala noc batozenia i pewne okaleczenie. Gdyz mnie oczywiscie nie odeslano do domu, lecz przywiazano do siodla kapitana sznurem przymocowanym do rak, a do jego reki lina zamotana na szyi. Moje wiezy nie utrzymaja sie dlugo - jeszcze kawalek w dol ulicy, z dala od domu Manganarczyka, w ciemnych uliczkach, gdzie Derzhi sie rozluznia, kajdany na nadgarstkach i kostkach znikna, a sznury pekna. Mialem tylko nadzieje, ze nie bede musial podczas ucieczki zabic zadnego ze straznikow, gdyz to odbiloby sie na wszystkich niewolnikach w Karn'Hegeth. Gdy kapitan i jego ludzie wsiedli na konie, ja stanalem boso w blocie, zgiety, by zlagodzic pulsowanie w boku, gdzie but wojownika trafil zbyt blisko starej rany, i czekalem na szarpniecie za nadgarstki i szyje, ktore oznaczalo, ze musze biec albo zostane pociagniety. Przez otwarte drzwi warsztatu widzialem, jak obserwuje mnie Yanko, trzymajac na rekach corke. To Yanko i Borian beda musieli uchronic dziewczynke przed lubieznym poborca podatkow. Nie mialem zbyt wielkiej nadziei. Ale tez nie uwzglednilem Aleksandra. Mniej wiecej w chwili, gdy kapitan spial konia ostrogami, a ja zaczalem potykac sie do przodu, w Ulicy Garncarzy zabrzmial znajomy smiech. -Ach, Vanye, czyz wino nie bylo dzis slodkie? A milosc tak pelna uroku! Nie macie chyba takich dorodnych roz na pomocy. Nadstawilem uszu. Vanye bylo imieniem niezyjacego juz mezczyzny, ktorego spotkalismy u poczatkow naszej wspolnej historii z ksieciem. Juz raz wykorzystalismy to imie, planujac podstep. -Czy widziales twarz jej ojca, kiedy zobaczyl, ze jestes Derzhim? Slyszalem, ze chastouainowie zamykaja swoje corki w klatkach, jesli pokladaja sie z Derzhimi. - Nigdy bym sie nie domyslil, ze Sovari jest tak dobrym aktorem. - A skoro juz mowa o ojcach, musimy wrocic do domu, zanim twoj nas stlucze. Ostrzegal nas po wyscigach. -Moj ojciec jest arystokratycznym oslem. - Nieco belkotliwy baryton zaczal spiewac z pijackim rozmachem. - Pustynna roza najlepszym jest kwieciem; zadna z ogrodu niech sie z nia nie rowna. Zwazcie, co mowie, bo kto mi zaprzeczy; Naprawde kocham, choczem pelen... wina! Jak to idzie dalej, moj drogi Vanye? Zapomnialem przekletego tekstu. Wszystkie procz jednej pochodnie zabrali poslancy Derzhich, a senni sasiedzi wrocili do lozek, wiec tylko jeden migoczacy plomien i kilka okien oswietlalo ciemnosc, gdzie dwaj odziani w haffai mezczyzni jechali powoli wzdluz Ulicy Garncarzy. -Coz to, kapitanie? - Aleksander zatrzymal sie gwaltownie, mniej wiecej w chwili, gdy zaczalem sie podnosic po tym, jak potknalem sie o koleine. Nie pomylilbym z nikim figury ani glosu, choc ksiaze owinal szal haffai wokol glowy. - Czy twoj kon wlasnie wysral Ezzarianina? Ksiaze i Sovari wybuchneli glosnym smiechem. - Co robisz z niewolnikiem lorda Vanye? Z trudem tlumiac irytacje, kapitan opowiedzial skrocona wersje wydarzen tego wieczora. -Dziewczynka! - Sovari kopnal mnie w ramie, a ja rozciagnalem sie w blocie. - No, no, zarazo. Myslalem, ze Ezzarianie pozadaja jedynie swin. - Gdy Sovari pochylil sie do kapitana, podajac mu swoj buklak z winem, jego haffai sie rozsunelo, ukazujac cesarska szarfe. - Mojemu niewolnikowi nie podoba sie tu na pustyni, bo swinie w upale za bardzo smierdza. -Czyli to twoj niewolnik, lordzie... Vanye, tak? -Rod Mezzrah, z Capharny. - Sovari podczas uklonu niemal wypadl z siodla. - Odwiedzam krewnych Fontezhich. I owszem, ten robak to niewolnik, ktorego moj ojciec wyslal, by mnie nianczyl. Rozkazalem mu czekac przy bramach, az wroce z... -Cii - przerwal mu Aleksander, okraszajac slowa przesadzonymi gestami. - Nie mozemy powiedziec kapitanowi, gdzie znalezc roze. Jego haffai bylo udrapowane tak, ze zaslanialo but, ale odslanialo wyszywany zlotem plaszcz tef z kayeetem Fontezhich. - To gdzie jest ta dziewczynka? -W warsztacie garncarza tuz za moimi plecami. - Glos kapitana byl zduszony. Kazdego zirytowalaby ich pijacka gadanina. -Jest ladna? -Dosc ladna jak na manganarskiego bachora. Maja ja dla was wyprowadzic? Jesli nie, to... -Czy chcesz jeszcze jedna roze, Vanye? - spytal Aleksander, zaciskajac reke na ramieniu Sovariego. - A moze tej nocy juz zostales wystarczajaco pokluty? -Mysle, ze to my zajmowalismy sie kluciem! - Kolejny wybuch smiechu. - Moj niewolnik mi wystarczy. Zanim odrabie mu stope, kaze mu przygotowac kapiel z platkami roz. Sovari rzucil monete w strone straznika, lecz ta spadla na ziemie poza zasiegiem Derzhiego. Oficer musial albo sie pochylic, zeby ja podniesc, ryzykujac, ze zostanie uznany za chciwego, albo zignorowac ja, ryzykujac gniewem "szlachcica" za swoja niewdziecznosc. Moglbym przysiac, ze slyszalem stlumione przeklenstwo. Ukloniwszy sie z wysilona grzecznoscia, kapitan przywiazal moje sznury do siodla Sovariego, a potem spytal, czy moze cos jeszcze zrobic dla dwoch panow. -Ta ladna dziewuszka... - zaczal Aleksander, unoszac palec. - Nie mozemy pozwolic, zeby nasze roze zrywali niewolnicy albo poborcy podatkow. Rozglos, ze kazdy czlowiek, ktory dotknie tego domu, zostanie powieszony na rynku bez jaj... tuz obok zdrajcow. Rozumiesz mnie, kapitanie? Na honor rodu mojego ojca, rozkazuje ci sie tym zajac. I nie mysl, ze jestem zbyt pijany, by o tym pamietac. Zrozumiano? - Rozkaz, choc wypowiedziany pijackim glosem, byl jasny. Derzhi szlachetnego rodu mieli specyficzny sposob mowienia, a kapitanowie Derzhich umieli go rozpoznac. Kapitan pochylil glowe. -Zrozumiano, moj panie... nie uslyszalem twojego imienia... Ale Aleksander i Sovari juz spieli konie ostrogami i znow zaczeli spiewac. Ja bieglem za nimi w ciemnosciach. * * * -Wiedzialem, ze zrobisz cos glupiego - powiedzial ksiaze, gdy Sovari odwiazalsznury od siodla i wciagnal mnie za soba na konia. - Kiedy wreszcie zrezygnujesz z tego przekletego aktorstwa? Chcesz znow byc niewolnikiem? Koncem szala Sovariego wytarlem rozciecie na czole, gdyz plynaca z niego krew zalewala mi prawe oko. -Nigdy nie potrafie wymyslic nic innego - przyznalem, obiecujac sobie, ze powieksze repertuar przebran, jak tylko zdolam zebrac mysli. - Rezultaty sa zawsze przewidywalne, a ludzie zauwazaja kajdany, zanim dostrzega twarz. Daje mi to czas na zastanowienie sie nad tym, co robie. Skad, na bogow, wzieliscie plaszcz Fontezhich? -Po tym, jak obejrzalem twoje przedstawienie... -Ogladales? -Oczywiscie, ze tak. Przypomnialem sobie odglosy za szopa dla koz. Nic dziwnego, ze odszedl bez sprzeciwu. Przeklety, uparty Derzhi. -Jak powiedzialem, wiedzialem, ze zrobisz cos glupiego. Tyl tej szopy jest wkopany w pagorek. Latwo sie wspiac i zajrzec do srodka. Pomyslalem, ze bede musial wejsc za toba. Nie miales najmniejszych szans przekonac ich do swojej opowiesci... -Poki Borian jej nie potwierdzil. -Garncarz dobrze sobie poradzil. To fakt. - Aleksander wzruszyl ramionami. - Tak czy inaczej, kiedy zobaczylem, ze straznik slyszy od kazdego inna opowiesc, wiedzialem, ze musimy uchronic cie przed koniecznoscia korzystania z magii. -Obudziles sasiadow! -To latwe. Dalo nam czas na polowanie. Swego czasu dobrze sie bawilem w Karn'Hegeth. Wiedzialem, gdzie szukac glupiego mlodzika, ktory wypil za duzo i weszy za przyjemnosciami tam, gdzie nie powinien. I znalazlem go. Sovari walnal go w glowe i zostawil w bocznej uliczce. Obudzi sie nie wiedzac, gdzie sie podzialo jego ubranie. - Mowiac to, Aleksander zdjal plaszcz tef i rzucil go w bloto. -Radzilbym ci jednak zakrywac noge, panie - powiedzialem. - Beda cie szukac. * * * Pospiesznie pojechalismy do dzielnicy karawan, szukajac Malvera wsrod wozow i chastou, skrzynek, beczulek i pudel, niewolnikow i san.Przemknelismy ostroznie miedzy dwoma grupami gorskich wolow, ktorych ostre rogi byly dluzsze niz meskie ramie, ale zatrzymalo nas stado swin. Zwierzeta kwiczaly, gdy popychano je w strone oswietlonej pochodniami rzezni, gdzie zostana porabane na kawalki albo zmielone na kielbasy, ktore rano zawisna w kramach kupcow. -Gdzie on jest? - spytal Aleksander, spogladajac w tlumy kupcow i handlarzy kazdej rasy, ktorzy targowali sie o rachunki i miejsca oraz wrzeszczeli na swoich niewolnikow i slugi, ladujacych i rozladowujacych towar. - Jak znalezc kogos w takim chaosie? - Zaklal, gdy dwaj przysadzisci mezczyzni, niosacy na ramionach drewniana lektyke, uderzyli go w noge. -A jak wojownik rozpoznaje swoich wrogow w ogniu bitwy? - odpowiedzialem. - Musi tylko wiedziec, gdzie sie ich spodziewa. Poza tym, Malver powiedzial, ze zna paru kupcow blawatnych. Wskazalem na grupke mezczyzn i kobiet klocacych sie i gestykulujacych nad otwarta skrzynia. Wysoka kobieta z wlosami zaplecionymi w warkocze, o skorze barwy hebanu, stala posrodku tego tlumu. Miala na sobie fioletowa loobah - wdzieczna thridzka szate z jednego kawalka materialu udrapowanego na ciele - i naszyjnik z polaczonych pierscieni z kosci sloniowej lub zwyklej. Raz na jakis czas wskazywala na jednego z podekscytowanych klientow, a wowczas ten wyciagal ze skrzyni jakas kolorowa tkanine i rzucal monety na szczupla dlon kobiety, ktora przenosila je w faldy swojej szaty. Z siedzenia dlugiego wozu obserwowal to Malver. Sovari uniosl dlon i Malver zeskoczyl z wozu, niepewnie przygladajac sie tlumowi, po czym gestem kazal nam objechac grupe kupcow. -Nie spodziewalem sie ciebie tu dzis zobaczyc, panie - powiedzial, wciagajac nasze konie w ciemny zakatek. - Cos poszlo nie tak? -Musimy gdzies sie zatrzymac na kilka godzin - odparl Aleksander. - Nadal chce sie zobaczyc z Kestorem, zanim opuscimy miasto. Nie moglem wymienic wielu gorszych pomyslow niz ten, by Aleksander spotykal sie z arystokrata z rodu Fontezhi, nawet jesli laczyla ich krew pierwszej bitwy. Gdybym tylko mogl wymyslic jakies czary, by wydostac ksiecia z Karn'Hegeth w tej godzinie, zrobilbym to. Ale tego nie umialem. Trzymalem sie pasa Sovariego lewa reka, gdyz z trudem poruszalem prawa, a co gorsza odretwienie obejmowalo nie tylko moje ramie. Kiedy spojrzalem w dol, ziemia wydawala sie bardzo odlegla. Sovari zrecznie zeskoczyl z konia, zas ja siedzialem i zastanawialem sie, jak sam mam to zrobic. -W'Assani was przewiezie, panie - szepnal Malver, podchodzac blizej. - Dolaczyla do karawany, ktora odjezdza po jutrzejszym wieczornym targu. Powiedzialem jej tylko, ze moj przyjaciel... prosze mi wybaczyc, panie... musi dyskretnie wydostac sie z miasta. W przeszlosci transportowala towary, ktore... nie zostaly odpowiednio oclone. -Jaki glupiec powierzylby zycie ksiecia thridzkiemu przemytnikowi... i to do tego kobiecie? - spytal Sovari. - Myslalem, ze masz troche rozumu. Thridowie wybieraja tych, ktorzy najlepiej placa, a teraz uzurpator moze zaoferowac wiecej niz my. Malvera to nie poruszylo. -Przez pol zycia walczylem u boku Thridow. Dotrzymuja umow. Kiedy juz sie im zaplaci, nikt nie jest bardziej godny zaufania. Ona... Nie slyszalem juz wiecej o zaletach Thridow, gdyz wtedy wlasnie przez tlumy na ulicach przeszla fala niepokoju - tu i tam spojrzenie z ukosa rzucone w strone centrum miasta, halasliwa rozmowa, ktora zmienila sie w szept, reka siegajaca do przyjaciol lub dzieci i wyciagajaca ich z centrum uwagi. Przeciagnalem dlonia przed oczami, budzac drugie zmysly. Zrodlem niepokoju byla odlegla grupka wojownikow Derzhich, ktora poruszala sie powoli przez cizbe w nasza strone. Druga grupa wyszla zza rogu nad drugim koncu dlugiej ulicy. Nieco dalej konie galopowaly glownymi ulicami miasta. -Nie mozemy czekac na wieczorny targ - powiedzialem, czujac, jak dretwieje mi jezyk. - Ani na spotkanie z Fontezhim. Odjezdzamy. - Noc sie zblizala. - Z Thridka lub bez niej. Aleksander przyjrzal mi sie uwaznie od posiniaczonej glowy po bose stopy. -Moze zrobilismy tu wszystko, co sie dalo. Malver podbiegl do kobiety, zas Sovari pomogl Aleksandrowi zsiasc z konia. Ja lewa reka chwycilem lek siodla i przelozylem noge, lecz kon byl bardzo wysoki, mnie bardzo krecilo sie w glowie, a ziemia okazala sie bardzo twarda, gdy uderzylem w nia twarza. Rozdzial siedemnasty Nie poznalem W'Assani do chwili, gdy upuszczona przez nia skrzynia obudzila mnie gwaltownie z goracym pragnieniem, by zamordowac tego, kto to zrobil.-Przez caly ranek korzystales z mojego domu. Nie bede przepraszac za to, ze chcialam odzyskac jego fragment. Wyciagnalem prawa reke spod obitej skora skrzyni i z ulga stwierdzilem, ze konczyna jest cala. Nastepnie probowalem podniesc glowe ze sterty tkanin. Ledwie zauwazylem blask poludnia na pustyni, kiedy trafil mnie w twarz klab szorstkiego, szarego lnu. -Zaloz to. - Kobieta nie byla w dobrym humorze. Latwiej jej przyszlo wypowiedziec ten rozkaz, niz mnie go wypelnic, gdyz najpierw musialem wyplatac sie z niekonczacych sie faldow ubrania, a jedna z moich rak sprawiala wrazenie, jakby mocno ja do czegos przywiazano. Do tego glowa bolala mnie tak koszmarnie, ze ledwo widzialem na oczy. Ktos uwolnil moja nieruchoma reke - to znaczy rozplatal sznury, ktorymi byla zwiazana. Podobne poczynania w okolicach kostek uswiadomily mi, ze skrepowano mi rowniez nogi - niepokojace odkrycie. -Przepraszam za wiezy. Powiedzielismy, ze jestes nowym niewolnikiem W'Assani i byles nieposluszny. - Ciemna twarz Malvera pojawila sie jako plama na tle promieni slonca i szarej tkaniny. - Nie mielismy czasu sie toba zajac. Masz. - Wcisnal mi w reke buklak z woda. -W'Assani opatrzy ci glowe. -Gdzie pozostali? - Z trudem przypominalem sobie upadek, szepty i pospieszna krzatanine. Ktos powiedzial mi, ze mam sie zamknac albo zaszyje mi usta. -Kapitan Sovari zostal wyslany do Tanzire, by przygotowac grunt na spotkanie z Bekami. Ksiaze jest z przodu. Na razie bezpieczny. Malver wycofal sie w oslepiajace slonce. Nie bylem pewien, czy chce, by ktokolwiek zajmowal sie moja glowa, a juz szczegolnie kobieta, ktora zrzucila na mnie skrzynie. Ale kiedy usiadlem i zaczalem oceniac uszkodzenia, jednoczesnie probujac oprzec sie pragnieniu wypicia resztek wody, uswiadomilem sobie, ze problemy z widzeniem w duzej mierze powoduje krew zakrzepla nad lewym okiem. Obmacujac reszte twarzy, stwierdzilem, ze z krwia musialo byc zmieszane sporo ziemi. Oraz nawozu i innego brudu. Smierdzialem. -Na cholernego Athosa, kobieto, czy w sztuce uzdrawiania szkolil cie shengar? - Ryk Aleksandra brzmial, jakby ksiaze byl juz zdrowy. Nalalem odrobine wody na rog szarego haffai i przetarlem oko, bardziej niz kiedykolwiek przekonany, ze sam musze sie zajac swoimi problemami. Przede mna widniala polowa duzego, glebokiego wozu, otwarta na bezlitosnie prazace slonce, w przeciwienstwie do polcienia zapewnianego przez dach z resztek tkanin nad moja glowa. Kiedy udalo mi sie rozkleic powieke, zaczalem czolgac sie w strone slonca, ostroznie wybierajac droge miedzy barylkami, skrzyniami i koszami tkanin. Od upalu, bolu glowy i smrodu czulem lekkie mdlosci. Woz sie nie poruszal. Zdawalo sie, ze znajdujemy sie na krawedzi niczego - po lewej, jak okiem siegnac, widzialem tylko kamienie i wydmy. Po prawej cztery osly przywiazane do wozu zagladaly do blotnistej dziury, gdzie wyschniete koryto strumienia przecinalo ten kamienisty fragment pustyni. Spomiedzy kamieni na prawo od spekanego blota wyrastaly zakurzone tamaryszki i kepa brazowych, kruchych chwastow. Nie dostrzeglem Malvera. Aleksander siedzial tuz za kozlem z plecami przycisnietymi do boku wozu i rekami rozciagnietymi wzdluz jego krawedzi. But do konnej jazdy zostal rzucony na sterte sznurow i uprzezy, a postac w bialym haffai kleczala obok niego, schylona nad noga ksiecia. Jej dlugie ciemne wlosy zostaly zaplecione w setki malutkich warkoczykow, kazdy mocno zawiazany niebieska i fioletowa nitka. -Popatrz... - zagail Aleksander, odwracajac glowe w moja strone -...oto ktos tak ranny, ze spada z konia prosto na twarz. Czemu nim sie nie zajmiesz? Kobieta sie wyprostowala i dlugim palcem wskazala na ksiecia. -Jesli ktorys z was powie jeszcze choc slowo, wyrzuce was z mojego wozu. - Jej brazowe oczy migotaly jak krzesiwo w nocy. Gdy slonce opromienilo delikatne rysy jej waskiej twarzy, nie moglem nie pomyslec o misternie rzezbionych obsydianowych figurkach na szachownicy Nyela. - Kosztowaliscie mnie calodniowe zyski na jednym z najlepszych targow na zachod od Zhagadu, a teraz zamiast jechac sobie spokojnie do Khessidy, gdzie kobiety doceniaja piekne tkaniny, siedze posrodku Srif Naj, w drodze do Manganaru, gdzie ludzie uwazaja sie za poblogoslawionych, jesli moga nosic kozleca skore. I ktoz mnie goni, jesli nie kazdy krwawy Derzhi w sluzbie waszego przekletego cesarstwa? Nawet dotkniecie skrzydel cmy na plecach moze mnie przekonac, zebym wbila w te rany ciernie bakza, zamiast smarowac je mascia, ktora kosztowala mnie piecdziesiat zenarow za pudelko. Dlatego tez, moj przyjacielu Derzhi, lepiej pohamuj swoj dumny jezyk. - Wycelowala we mnie palec i znow zabrala sie do pracy. Na twarzy Aleksandra malowalo sie takie zaskoczenie, ze wyszczerzylem sie myslac, iz moze jednak polubie te kobiete. -Czy z nim wszystko w porzadku? - spytalem, podczolgawszy sie do przodu, zeby widziec, co robi kobieta. Owijala pas czystego bialego lnu tuz nad kostka ksiecia. Dwa inne paski juz znalazly sie na miejscu obok paskudnej, czerwono-fioletowej blizny tuz pod kolanem. -Otarcia od buta - wyjasnila. - Przebily sie przez delikatna ksiazeca skore. Jedno az do kosci. Czy on w ogole nie ma rozumu? -Jego rozum zawsze stal pod znakiem zapytania - odparlem. - Ale nikt nie moze go oskarzac o brak wytrwalosci. Kobieta podniosla wzrok. Hamowala usmiech, ktory pojawil sie jedynie w jej duzych, ciemnych oczach, gdzie wydawal sie na miejscu. -Jestem W'Assani. Jak tam twoja glowa? -Seyonne - odpowiedzialem. Nie moglem jej nie uznac za goscia-przyjaciela, wiec swobodnie podalem jej swoje imie. - Czuje, jakby skopaly ja twoje osly. -I tak tez wyglada - mruknal Aleksander, zaslaniajac twarz haffai. -Nie wkladaj buta, poki sie nie zagoja, panie ksiaze, albo juz w ogole nie bedziesz potrzebowal butow. - Szybkim pociagnieciem noza W'Assani odciela koniec bandaza i odwrocila sie do mnie. Skrzywienie jej warg od razu mi powiedzialo, ze nie aprobuje faktu, ze uzylem szarego haffai, by umyc oko. - Myslalam, ze Ezzarianie sa czysci - burknela. Nim jednak zdolala zaczac kolejna przemowe, odglos kopyt i fontanna czerwonego piasku oglosily powrot Malvera. -Karawana! - krzyknal, zsuwajac sie z siodla. W'Assani klepnela dlonia w drewniana skrzynie. -Wiedzialam, ze Kavel bedzie tedy jechac. - Wepchnela mi do reki obszarpany, lecz czysty kawalek lnianej tkaniny i nieduze mosiezne pudeleczko. - Tym sie oczysc. Potem naloz na rane odrobine masci. Pamietaj, odrobine, albo wydre z ciebie zaplate. Kiedy sie znow zatrzymamy, przygotuje mavroa na zlagodzenie bolu glowy. Zeskoczyla z wozu, chwycila uprzaz oslow i odciagnela je od blotnistej dziury, przeklinajac je w mieszance thridzkiego i aseolu, wspolnego jezyka cesarstwa. Malver wskoczyl na koziol i chwycil za wodze w chwili, gdy wozem szarpnelo do przodu. -Ja wszystko zalatwie! - ryknela W'Assani do Malvera. - Ty wyprowadz woz na droge. Chwycila luzny fald fioletowej loobah, podniosla go i wepchnela gdzies miedzy inne faldy. Chwile pozniej siedziala na koniu Malvera i jechala w strone, z ktorej wlasnie przybyl. Jej warkoczyki podskakiwaly, a haffai unosilo sie za nia niczym biale skrzydla. Podczolgalem sie do ksiecia, oparlem plecami o bok wozu i zamknalem oczy z nadzieja, ze nie bede musial czekac, az herbata W'Assani zlagodzi bol glowy. W tej chwili cieszylem sie mozliwoscia podziwiania pod powiekami jej uderzajacej urody. -Czy od opuszczenia Ezzarii miales kobiete? - Myslalem, ze usnal. Mimo zaschlej krwi i brudu czulem, ze sie rumienie. -Tak myslalem. -A ja myslalem, ze juz nie potrafisz mnie przejrzec. -Nawet osiol zdolalby to zobaczyc. -Mam zone... -...ktora probowala cie zamordowac i jeszcze raz sprobuje, jesli staniesz jej na drodze. Porzadne zony nie wrzucaja slubnych darow w kaluze krwi meza. Fiona musiala mu powiedziec o Ysanne i pierscionku. -Skladalem przysiege, ze bede jej wierny az do smierci - odparlem. - To, co zrobila, nie ma znaczenia. Aleksander opuscil nizej szal i ulozyl sie jakby do snu. -Coz, gdybys kiedykolwiek zmienil zdanie, na twoim miejscu z ta bym nie zaczynal. Pozarlaby cie, jak kayeet pozera krolika. * * * Godzine pozniej siedzialem z tylu podskakujacego wozu, marzac o kapieli. Przetarlem twarz i probowalem znalezc czyste miejsce na kawalku lnu, zeby oczyscic dlonie. Niestety, nic nie udalo mi sie poradzic na smrod, ktory zdawal sie coraz gorszy. Na mysl przychodzilo mi wiele rzeczy, ktore moglem sobie wymarzyc - jedzenie, deszcz, buty - i inne nonsensowne pragnienia, ktore jak sie wydawalo, malowaly sie na mojej twarzy, lecz kazda z nich oddalbym za kawalek mydla i godzine w wannie, stawie albo rzece.Aleksander rowniez przesunal sie w cien barwnych tkanin, ale najwyrazniej nie mial ochoty na rozmowe. Siedzial naprzeciwko mnie i palcami przesuwal po grawerunkach na rekojesci miecza. Jego mysli pewnie nie byly przyjemne. -Powiedzialam Pujatowi Kavelowi, ze jestescie moimi nowymi slugami - oznajmila W'Assani, jadac obok wozu z szybkoscia dostosowana do marszu oslow. - Mysli, ze M'Alver jest moim nowym partnerem, a was... kaleke i wyzwolonego niewolnika... nabylam do oczyszczania tych kosci. Musicie okazac pracowitosc albo mi nie uwierzy. Kiedy za trzymamy sie w poludnie, mozecie zaczac od tych w koszu. Spiela konia ostrogami i obsypala nas piachem, ale wczesniej ujrzalem blysk w kacikach jej oczu. Aleksander tez to zobaczyl. -Przekleta, wyszczerzona thridzka wiedzma. Predzej pozwole Edikowi zrobic ze mna, co zechce, niz wykonam jej polecenie. -Kosci? - powtorzylem. Glowa bolala mnie juz mniej, ale nadal bylem oszolomiony. Aleksander sie skrzywil i wepchnal pas z mieczem z powrotem pod debowa skrzynie. -Rzuc okiem czarodzieja na ten kosz. Nie, tamten dlugi tuz za toba. Przedmiot, o ktorym wspominal, mial dlugosc i szerokosc trumny, ale byl dwa razy glebszy i zrobiony z trzciny, z raczkami ze sznura. W chwili gdy podnioslem wieko, uswiadomilem sobie, ze straszliwy smrod, ktory uznawalem za wlasny, pochodzil z zupelnie innego zrodla - dwoch martwych zwierzat. -Lisy? W'Assani wydostala nas z Karn'Hegeth przez jedna z zamknietych bram, tak mi powiedzial Aleksander. Najwyrazniej regularnie po cichu opuszczala miasto i znala kilku straznikow, ktorzy byli sklonni ja przepuscic w zamian za udzial w zyskach. Tym razem zaplacila mezczyznie koniem Aleksandra i moim. Straznik rozejrzal sie po wozie, by sprawdzic, co bylo warte tak solidnej lapowki, lecz znalazl jedynie jednego pobitego, nieprzytomnego niewolnika, rzekomo nabytego na wymiane, jej kosze i skrzynie z tkaninami, i duzy, smierdzacy kosz, w ktorym znajdowaly sie dwa lisie truchla. Lisy stanowily wystarczajace wyjasnienie. Ozdoby z lisiej kosci cenilo sobie wielu mezczyzn w calym cesarstwie, gdyz wierzono, ze dodaja meskosci. Derzhi z tych hegedow, ktore pozwalaly na wielozenstwo, i Suzainczycy, ktorzy czesto mieli po trzy zony albo wiecej, sporo placili za naramienniki, pierscienie, wisiorki, bransolety albo brosze z lisiej kosci. Szczegolnie cenne byly kosci rzadkiego czerwonego lisa z Azhaki. A poniewaz jeden z Fontezhich mial wlasny zapas tych zwierzat, trzymanych w niewoli, straznik nie dziwil sie pospiechowi W'Assani. Nie mial najmniejszego zamiaru macac wokol smierdzacego kosza, wiec nie zauwazyl, ze pod szybko gnijacymi truchlami znajdowalo sie falszywe dno i jego namaszczony cesarz. -Myslalem, ze ugotuje sie we wlasnych wymiocinach - powiedzial ksiaze. - Jesli ona mysli, ze bede udawal... Alez oczywiscie, ze tak myslala. I my tez. W'Assani byla bardzo madra. * * * Jechalismy w karawanie niejakiego Pujata Kavela, hellenskiego handlarza oliwa, przyprawami i suszona ryba. Choc oliwa i przyprawy byly niezwykle zyskownymi towarami, handel nimi kontrolowaly hegedy Derzhich - Jurranowie przyprawy, a Gorushowie oliwe. Kiedy Kavel zaplacil cesarskie podatki, wymagane udzialy dla hegedow i lapowki, zarabial zaledwie tyle, by wystarczalo na utrzymanie wlasnego handlu suszona ryba. I wiedzial, ze gdyby kupczenie suszona ryba kiedykolwiek stalo sie naprawde zyskowne, jeden z rodow Derzhi od razu by sie tym zajal, najprawdopodobniej zabijajac go przy okazji. Choc nie mial jeszcze trzydziestki, twarda rzeczywistosc juz pozbawila go nadziei, i caly czas byl ponury. Nawet jego ciemne wasy opadaly.Na pierwszym postoju Malver - M'Alver, jak nazwala go W'Assani w jezyku Thridow - pomogl mi wyniesc z wozu kosz ze scierwem lisow. W chwili gdy go zostawilismy, by pomoc Aleksandrowi wyjsc z wozu, psy z karawany rzucily sie do kosza. W'Assani wrzeszczala na nie i rzucala kamieniami, a w koncu chwycila jedna z kul Aleksandra i odepchnela je. Zaproponowalem, zebysmy zostawili psom obrzydliwa robote oczyszczenia z gnijacego miesa cennych kosci, lecz W'Assani powiedziala, ze nie moze ryzykowac, iz jej cenny material zniszcza slady klow albo pekniecia. I tak zle, ze nasz pospieszny wyjazd nie pozwolil jej od razu sprawic lisow. Opoznienie najprawdopodobniej zniszczylo futra. Gdy juz futro zostanie zdjete, mielismy ostroznie odciac mieso i chrzastki. To powinno odwrocic uwage psow i sepow, podczas gdy my mielismy dokonczyc oczyszczania kosci. Po rozbiciu obozu na noc powinnismy zagotowac w kamionkowym garze hali - gorzki proszek, ktory pojawial sie obok zlych zrodel wody - i oczyscic z resztek wszystkie kosci z tego dnia. W upale poludnia taka praca nie byla przyjemna, lecz ja doswiadczylem juz gorszych rzeczy. W'Assani bedzie nas karmic, chronic i przewozic przez zaledwie kilka dni, ale jeszcze dlugo po naszym odejsciu bedzie wedrowac po tych drogach i miastach, gdzie znajda sie donosiciele gotowi ja sprzedac za kilka zenarow. Podtrzymanie naszego oszustwa wydawalo sie uczciwa wymiana za jej ryzyko. Aleksander wlasciwie nie mial nic przeciwko pracy - polowal na pustyni, od kiedy nauczyl sie naciagac cieciwe, a nawet ksiazeta Derzhich oprawiali wlasna zwierzyne. Przykrosc wynikajaca z faktu, ze lisy trzy dni gnily w koszu W'Assani, byla jedynie kwestia natezenia smrodu. Ale przyjmowac rozkazy od kobiety... i to Thridki, najbardziej pogardzanej z wszystkich nacji... pracowac na jej rozkaz, podczas gdy inni odpoczywali, i przypuszczac, jak bardzo ja cieszy chwilowa dominacja nad nastepca tronu Derzhich... to doprowadzalo go do szalu. -To diablica. - Jego noz zrecznie przesunal sie wzdluz lap lisa i po srodku brzucha, oddzielajac miekka skore od gnijacych miesni. Odnosilem wrazenie, ze dla niego martwy lis ma w tej chwili twarz Thridki. -Jest bystra. -Co teraz robi? - Aleksander siedzial plecami do wozu z noga wyciagnieta sztywno przed soba. Zmiana pozycji, by mogl obserwowac swoja dreczycielke, bylaby niewygodna i ostentacyjna. -Pije ale z Malverem. -Na bogow. Kaze go za to wybatozyc. Smieje sie, prawda? -Nie, wcale. Pokazuje mu niektore ze swoich tkanin. W towarzystwie W'Assani Malver czul sie swobodniej niz przy innych ludziach. Uwazalem go za malomownego, ale ta dwojka najwyrazniej miala duzo wspolnych tematow. Bylem zaskoczony, ze mezczyzna wyjawil handlarce tozsamosc Aleksandra, ale najwyrazniej wyszlo nam to na dobre. Bardzo powaznie traktowala swoje zlecenie. -Podoba ci sie to. - Spojrzenie ksiecia bylo goretsze niz slonce. -Jest sporo rzeczy, ktore wolalbym teraz robic. Pujat Kavel podszedl do nas, rece trzymal za plecami. Skinal na W'Assani. -Jeszcze godzina i ruszamy w droge, mezonna. - "Mezonna" bylo grzecznosciowym okresleniem na kobiete zajmujaca sie handlem. Choc ponury Hollenni bez slowa sprzeciwu przyjal pieniadze W'Assani i jej historyjke o umowie niedotrzymanej przez inna karawane, upewnial sie, ze Thridka jest tym, za kogo sie podaje. Kiedy karawana dziewieciu wozow i dwudziestu chastou zatrzymala sie, by odpoczac, zjesc i przespac sie w najgoretszej czesci dnia, co najmniej cztery razy na godzine do nas podchodzil. -Wysle Malvera na polowanie, zeby przyniosl nam wiecej trupow do zabawy, prawda? - spytal Aleksander, gdy Kavel odszedl. -Spodziewam sie tego. Kosci gazeli czy kayeeta nie maja takiej wartosci, ale ktos kupi je na ozdoby. Przynajmniej bedziemy sobie mogli ugotowac swieze mieso i je zjesc. - Choc w tej chwili, po lokcie w gnijacych lisich scierwach, nie mialem najmniejszej ochoty na jedzenie miesa. * * * Podrozujac z W'Assani, starannie trzymalismy sie rol. Aleksander i ja jechalismy na wozie i pracowalismy, gdy tylko karawana sie zatrzymala. W'Assani jechala konno, smiala sie i gawedzila z Malverem, ktory powozil. Nie rozmawiala z ksieciem ani ze mna, jedynie wydawala nam rozkazy tak, zeby wszyscy mogli uslyszec. Czasem w ciagu dnia galopowala obok Pujata Kavela i spedzala kazdy wieczor przy jego ognisku. Jej dojrzaly smiech odbijal sie echem w obozie, podczas gdy my oprawialismy skory, oczyszczalismy kosci, gotowalismy i jedlismy jej ofiary, i pocilismy sie nad kociolkami.Moje spojrzenie nie opuszczalo jej wdziecznej postaci - gdy chodzila i gdy jezdzila konno, byla pelna zycia. Wpatrywalem sie w jej piekna ciemna skore i wyobrazalem sobie, jakby to bylo rozpuscic jej geste wlosy i pozwolic, by spadly na jej ramiona... albo moje. Podczas gdy Aleksander chmurzyl sie i obmyslal strategie, ja usmiechalem sie do siebie, slyszac jej dowcipy, podziwialem jej inteligencje i zastanawialem sie, czy historie o przemytniczych wyczynach, ktore opowiadala Kavelowi, byly prawdziwe. Ale kiedy robilo sie pozno i konczylem prace, lezalem pod gwiazdami i probowalem oczyscic glowe z tej kobiety, ktora nie miala prawa tam przebywac. Mialem zone. Ysanne byla moim sercem, od kiedy skonczylem pietnascie lat, byla wszystkim, czego pragnalem i czego mialem prawo pragnac. Jak moglem myslec o bliskosci z kimkolwiek innym? Jednak jedynym wspomnieniem, jakie mnie nawiedzalo, byly ostatnie slowa, ktore slyszalem z jej ust. "Znajdzcie demona... wykrwawcie go na smierc". Te slowa ranily bardziej niz blizna na boku. Rozdzial osiemnasty Karawana wlokla sie wzdluz Szlaku Yayapolskiego, popularnej drogi prowadzacej z Karn'Hegeth na poludniowy zachod, przez Srif Naj, az do odleglego miasta, gdzie poznalem Blaise'a. Na dlugo przed tym, nim dotrzemy do Yayapolu, W'Assani planowala jednak skrecic na poludnie i skierowac sie w strone zyznych manganarskich pol pszenicy i jeczmienia, ziem, ktore Aleksander niegdys nazywal swoimi. W dniu namaszczenia ksiaze podarowal kilka posiadlosci hegedowi Bek, podobnie jak to zrobil dla kazdego rodu Derzhich. Swiadomosc, ze teraz to znienawidzony Rhyzka kontrolowal te rozlegle tereny, byla wystarczajaco wstretna, ale wiesc, ze Edik odebral jego dary, niemal doprowadzila Aleksandra do szalenstwa. Widzial w tym wszystkim tylko jeden jasny punkt. Z pewnoscia Bek i inne hegedy poddane takiemu upokorzeniu dolacza do niego, by obalic Edika.Pewnego dnia przypomne mu, ze ani Rhyzka, ani Bekowie, ani Denischkarowie nie posiadali prawdziwych praw do tych ziem. Manganar mial kiedys wlasnego krola. Trzeciego dnia drogi uslyszelismy wiesci z Karn'Hegeth. Dogonila nas szybko poruszajaca sie grupka Senigaranczykow i, jak to bylo w zwyczaju, jechala razem z karawana wystarczajaco dlugo, by wymienic informacje. Domyslalem sie, ze tych trzech sluzylo jako najemnicy, gdyz odwazyli sie podrozowac samotnie. A do tego ich bron byla lepsza od ich ubran. -Mielismy szczescie, ze wydostalismy sie z Karn'Hegeth - powiedzial sniady mezczyzna, wypowiadajacy sie w imieniu calej trojki. - Zamkneli bramy i nie pozwalaja nikomu wejsc ani wyjsc. -Jak to? - spytal Kavel. -Widziano tam ksiecia Aleksandra... w calym miescie, mozna by pomyslec... w dzielnicy bogaczy, w dzielnicy rzemieslnikow, w dzielnicy kupieckiej. Powiadaja, ze przybyl, zeby pomscic smierc przyjaciol, ktorzy zostali straceni przez cesarskiego zarzadce. Chcial ratowac pospolstwo przed nowym cesarzem. Podobno zamierzal zabic drugiego lorda Fontezhich. Zaden czlowiek nie dalby rady dokonac tylu czynow, jakie mu przypisywano, ani byc w tylu miejscach na raz. Slyszeliscie historie o jego bitwie z Hamraschimi? O tym, jak skrzydlaty bog przybyl i go wyciagnal? A jakby to nie wystarczylo, teraz powiadaja, ze sam ksiaze moze zmieniac postac. Fontezhich takie plotki doprowadzaja do szalu, przeszukuja kazdy dom. Przysiegli, ze wypatrosza Ojcobojce na rynku w Zhagadzie i zobacza, czy jakis bog przyjdzie mu z pomoca. Powtorzylem te rozmowe Aleksandrowi. -Wszyscy byliby bardzo rozczarowani, gdyby poznali prawde, co? - powiedzial. Rzeczywiscie wygladalismy malo imponujaco, umazani piaskiem i potem, z ubraniami pobrudzonymi krwia i czyms jeszcze gorszym. Nadal nie mialem koszuli ani butow, a moja skora byla zielona i czarna od blaknacych sincow. Noga Aleksandra wygladala groteskowo - otarcia, gojaca sie rana i kawalki bladej, wysuszonej skory. Pozniej tego samego dnia obserwowalem, jak probuje obciazyc ranna konczyne, myslac, ze nikt go nie widzi. Natychmiast sie ugiela, a on z trudem utrzymal rownowage, chwytajac sie wozu. Wbil kule w piasek i oparl czolo o burte, uderzajac piescia w twardy dab. * * * Piatego dnia od opuszczenia przez nas Karn'Hegeth przybyli mysliwi. Karawana zatrzymala sie przy Taine Dabu, niecce wypelnionej bujna zielenia, gdzie wody bylo tak duzo, ze oplacalo sie zatrzymac na dluzej, choc bylo jeszcze dosc wczesnie. Wraz z Aleksandrem bylismy za to wdzieczni, gdyz nie tylko nasza krwawa praca zaczela sie w nieco chlodniejszej godzinie dnia - tym razem musielismy oprawic antylope - ale tez mielismy dla siebie troche cienia. A ja, niezaleznie od naszego przebrania i pustynnych zwyczajow, postanowilem sie umyc.Wiekszosc karawany zatrzymala sie przy studni, by latwiej napoic zwierzeta i napelnic beczki. Ale my ustawilismy woz W'Assani z dala od innych i rozlozylismy sie pod rozrosnietym tamaryszkiem za zielona krawedzia niecki, by nasza praca nie zatrula studni. Gdy wbilem noz w antylope i rzucilem drobne zaklecie, by powstrzymac psy i sepy, poki nie skonczymy, jednoczesnie wyostrzylem sluch, by podsluchac plotki w karawanie. Nabralem takiego zwyczaju, by sie upewnic, ze nikt o nic nie podejrzewa W'Assani i jej sluzacych. Jak zwykle chastouainowie przeklinali swoje uparte zwierzeta. Kupiec skorzany bil niewolnika, ktory rozlal nazrheel na jego haffai. W'Assani opowiadala Kavelowi, jak w ramach zakladu przeszmuglowala nieoclony ladunek nazrheelu przez bramy samego Zhagadu. Tych dwoje siedzialo przy studni w zagajniku nager, a ja pozwolilem sobie posluchac ich jeszcze przez chwile. Stara Talar, strazniczka ezzarianskiej czystosci, bylaby przerazona sposobem, w jaki wykorzystywalem swoje zdolnosci. Ale dzieki temu uslyszalem zblizajacych sie Derzhich, zanim dotarli do Taine Dabu. -Jezdzcy! - powiedzialem Aleksandrowi, po czym gwizdnalem dlugo i glosno, co bylo umowionym wczesniej sygnalem, by ostrzec W'Assani i Malvera o nadciagajacym niebezpieczenstwie. Wskoczylem na woz i upewnilem sie, ze miecz, sygnet i zdradziecki but Aleksandra leza ukryte w falszywym dnie wozu W'Assani, po czym wrocilem do ksiecia. Aleksander otoczyl glowe haffai, ja zrobilem podobnie, upewniajac sie, ze zakrywa rowniez blizne na mojej twarzy. Nic wiecej nie moglismy zrobic. Wrocilismy do pracy. -Kto jest tu gonajem? - spytal oficer Derzhich, gdy pieciu wojownikow podjechalo blizej, a piasek wzbity przez kopyta koni zasypal nasze swieze mieso. Opuscilem glowe i wskazalem w strone studni. -Pujat Kavel z Hollemi, wasza milosc. Aleksander wpatrywal sie w antylope, ale jego dlonie, zakrwawione po lokcie i trzymajace noz, byly niepokojaco nieruchome. Jezdzcy ruszyli sciezka przez niecke. -Ktory heged...? Gestem kazalem Aleksandrowi zamilknac, a sam przysluchiwalem sie temu, co dzialo sie przy studni. Derzhi powiedzial, ze Ojcobojca wydostal sie z Karn'Hegeth. Wszystkie drogi byly patrolowane. "Kazdy woz i wozek musi zostac przeszukany. Ksiaze renegat przebywa podobno w towarzystwie trzech mezczyzn, jednego Derzhiego i dwoch nieznanego pochodzenia. Pierwszy lord Fontezhich dodal piec tysiecy zenarow do nagrody za pojmanie mordercy - ale tylko jesli zostanie wziety zywcem. A tak, ksiaze zostal ranny. Na nodze nosi gruby skorzany but, jaki szlachetnie urodzeni zakladaja po zlamaniu". -Nic nowego - mruknalem. - Przeszukaja karawane. - Naciagnalem skore antylopy na poblizniona noge Aleksandra, przeklinajac sie, ze nie pomyslalem o tym wczesniej. A jesli zolnierze to zauwazyli? - Lepiej, zeby nikt sie nad tym nie zastanawial. Aleksander poruszyl sie niespokojnie. -Nie podoba mi sie to. Ja czulem sie podobnie. Siedzielismy z odslonietymi plecami. Niezdolni do ucieczki. Niezdolni do walki. Byc moze udaloby mi sie pokonac pieciu Derzhich, gdybym mial w reku miecz - pod warunkiem ze zaden z nich nie trafilby mnie w prawy bok. Ale w karawanie bylo przynajmniej dwudziestu mezczyzn zdolnych do walki, a pietnascie tysiecy zenarow pozwoliloby rodzinie na dostatnie zycie. Nawet gdybym postanowil poswiecic W'Assani i Malvera i odlecialbym z Aleksandrem, nie moglbym go uniesc wystarczajaco daleko, by byl bezpieczny. Kradziez konia tez by nam nie pomogla, gdyz jemu trudno bylo jechac, a zaden z koni w karawanie nie zdolalby przegonic wierzchowcow Derzhich. Dlatego tez siedzielismy. Czekalismy. Odcinalismy krwawe miesnie od kosci, jakby najwazniejsze bylo to, ze robimy to wlasciwie. Minelo pol godziny. Rozwazalem zaklecia. Paraiva i sciany ognia wymagaly czasu i koncentracji, wiec probowalem wymyslic cos mniejszego, ale skutecznego. Nie wazylem sie uczynic niczego, co mogloby sciagnac na nas uwage, chyba ze nie byloby juz innego wyboru. Lepiej niech burza przejdzie nad nami. -Niszczysz moja tkanine, pchli mozdzku! - ryknela W'Assani, podbiegajac do wozu, gdy potezny Derzhi wlazl do srodka i zaczal wyrzucac jej kosze i skrzynie. Odglos mocnego ciosu byl bardzo charakte rystyczny. Upuscilem na wpol oczyszczona kosc udowa i zerwalem sie na rowne nogi. Aleksander zacisnal reke na mojej kostce. -Siadaj - syknal przez zacisniete zeby. -Ty jestes wiedzma? - Derzhi uniosl garsc kosci kayeeta. - Panie! Barbarzynska Thridka ma w wozie kosz krwawych zwierzecych kosci! Do wozu zblizyl sie jezdziec. -Ktos zaplacil ci za diabelska magie? -Robie ozdoby z kosci, dobry panie, nie tylko tkam materialy - wyjasnila W'Assani, przecierajac posiniaczona twarz. Pokazala im wisiorki, bransoletki i pierscienie. Ladnie udawala pokonana dume... poki znow nie otworzyla ust. - Moi sludzy oczyszczaja kosci, ale nawet tacy glupcy jak oni wiedza, ze nie nalezy brudzic tkanin krwia. -Nie obchodza nas twoje ozdoby, thridzka wiedzmo - zawolal jezdziec, arystokrata, na co wskazywal kroj jego ubran. - Polujemy na tchorza Aleksandra i oczyscimy twoje kosci z czarnego miesa, jesli go znajdziemy. - W glosie szlachcica bylo cos znajomego, ale patrzylem w slonce i nie moglem go rozpoznac. -Jesli te kosci naleza do waszego krolewskiego ojcobojcy, mozecie je sobie zabrac, i jeszcze wam podziekuje - stwierdzila W'Assani. Nawet barbarzynscy Thridowie nie zabijaja wlasnych ojcow. Derzhi w wozie chwycil W'Assani za wlosy, przyciagnal jej glowe blisko swoich ust i warknal: -Pilnuj swojego barbarzynskiego jezyka, wiedzmo. Szlachcic sciagnal wodze. -Ruszajmy, Durn. W tej zalosnej karawanie nic nie znajdziemy. Konni Derzhi w drodze powrotnej przegalopowali obok mnie i Aleksandra. Bylem juz gotow znow odetchnac, kiedy ostatni jezdziec zwolnil, zmienil kierunek jazdy i przejechal powoli wokol nas. Trzymalem glowe opuszczona i pracowalem nozem, podobnie jak Aleksander. Po chwili jezdziec, jasnowlosy mlodzieniec, dolaczyl do pozostalych, a my spojrzelismy za nim. Teraz widzielismy go wyraznie. -Hadeon - powiedzielismy jednoczesnie. * * * -Musimy odlaczyc sie od karawany - oznajmilem. - Ten mlody panicz nie jest glupi. Widzial noge ksiecia i jego kule, zanim je zakrylem. Kiedy sie nad tym zastanowi, wroci. Wtedy zginiesz, W'Assani. Jesli uzna, ze wiesz, gdzie jest ksiaze Aleksander, zmusi cie, zebys mu to wyjasnila. - Co za pech, ze to wlasnie dumny mlody Mardek zauwazyl groteskowa noge Aleksandra.-A gdzie mamy sie udac? - spytala kobieta, przyciskajac wilgotna tkanine do rozcietej wargi. - Zaplaciliscie mi, zebym wydostala was z Karn'Hegeth, nie zebym za was umierala. I zebym przez was stracila interes. W wozie panowal chaos. Przynajmniej polowa z barwnych tkanin byla podarta, poplamiona krwia albo wrzucona w bloto, gdzie pojono konie i osly. Rozrzucone kosci nie stanowily problemu, poza koscmi lisa i ogonami, ktore zostaly bezpiecznie ukryte razem z mieczem Aleksandra. W'Assani potrzebowala ogonow, zeby udowodnic wartosc swoich towarow. Ale musiala przezyc, zeby cieszyc sie zyskami. -Udajemy sie do Bekow - postanowil Aleksander. - Sovari czeka w Tanzire. Po prostu opuscimy karawane wczesniej... dzis wieczorem zamiast jutro. -Musimy odjechac juz teraz - upieralem sie. Nie potrafilem wyrazic tego dobitniej. Hadeon widzial ranna noge Aleksandra. Domysli sie. A Mardekowie i Fontezhi hodowali ptaki pocztowe. Malver pokiwal glowa. -Kavel chce tu zostac do popoludnia. Jego chastou sa wysuszone i potrzebuja czasu. Ale ze wszyscy rozbili sie przy studni, jesli odjedziemy teraz, nikt nie zauwazy naszej nieobecnosci do chwili, gdy znow bedzie formowal karawane. Gdybysmy tylko zdolali ukryc slady... -Zajme sie tym - obiecalem, zadowolony, ze moge zrobic cos pozytecznego. W'Assani nie byla przekonana. Stala na wozie z rekami na biodrach i krzywila sie. -Nie mozecie zatrzec dziesieciu lig sladow, a dzis nie ma wiatru. Widzialam, jak latem slady utrzymuja sie przez trzydziesci dni. Dowiedza sie, ze ucieklismy, i podaza naszym tropem. Lepiej podtrzymujmy maskarade i zostanmy z innymi. Jesli bedzie to konieczne, cesarz ukryje sie w koszu. -Seyonne zajmie sie sladami - rzekl Aleksander - choc radzilbym ci wtedy mocno zawiazac haffai. - I wtedy, zaskakujac nawet mnie, choc przeciez powinienem juz przyzwyczaic sie do niespodzianek z jego strony, uklonil sie gleboko W'Assani. - Bardzo mi przykro, ze musimy ci jeszcze bardziej przeszkodzic w handlu, pani. Pewnego dnia, gdy znowu bede wladca, pelniej okaze swoja wdziecznosc. Teraz moge ci tylko powiedziec, ze jestes najdoskonalsza aktorka, jaka kiedykolwiek poznalem. W rzeczy samej - dodal, podnoszac sie i wsuwajac kule pod pachy - sadze, ze Seyonne powinien sie od ciebie uczyc. Twoje sztuczki wymagaja sporo krwi, ale poki co, nie byla to jego krew. Po raz pierwszy od pieciu dni W'Assani nie wiedziala, co powiedziec. Nie sadzilem, by zdarzalo sie to czesto. Uznalem tez, ze lepiej, by nie dostrzegla mojego rozbawienie cala sytuacja. Podczas gdy Malver przywiazal osly do wozu, Aleksander rzucil kule na woz i sam sie za nimi wdrapal. Ja zdjalem haffai i pospieszylem do studni. Ukloniwszy sie z szacunkiem Kavelowi, ktory nadzorowal pojenie chastou, namoczylem szate, starajac sie, by krew z moich rak nie zanieczyscila wody. Woz juz odjezdzal, gdy podbieglem sciezka i rzucilem sie do srodka. -Mozemy przynajmniej troche sie oczyscic - powiedzialem, rzucajac ociekajacy woda material na kolana Aleksandra. Bardzo zalowalem, ze nie udalo mi sie umyc w wodzie z Taine Dabu. * * * Podrozowalismy przez straszliwe poludnie i cale upalne popoludnie, obficie pojac osly z beczek i na zmiane siadajac na sloncu, na kozle wozu. Wlasciwie to ich troje wymienialo sie na kozle, podczas gdy ja siedzialem z tylu, za dachem, i rozmawialem z wiatrem. Lagodnie. Tylko tyle, by poruszyc piasek i zatrzec slady naszego przejazdu przez wydmy. Malver kierowal sie sloncem, caly czas porozumiewajac sie z Aleksandrem, ktory o geografii cesarstwa wiedzial wiecej niz kartograf z Thryce. W'Assani odbyla swoja warte na kozle, a reszte czasu spedzila ostroznie sortujac tkaniny, wpychajac te zniszczone do jednego kosza, a pozostale starannie skladajac i zwijajac. -Co, boisz sie powozic oslami? Wepchnela glowe za zaslone i nim zdazylem odpowiedziec, przeszla miedzy drewnianymi podporkami i stanela na krawedzi wozu. Slonce pustyni zmienilo odcien z plaskiego blasku popoludnia na fiolet i zloto wieczoru. Na wschodzie niebo juz pociemnialo. Za nami rozciagaly sie wydmy... gladka, niczym nienaruszona przestrzen piasku. -Mialem inne rzeczy do roboty. - Odsunalem sie nieco, a ona usiadla obok mnie i wystawila nogi na zewnatrz, jak ja. Przez chwile siedziala w ciszy, wpatrujac sie w pustynie za nami. Jej cialo poruszalo sie, przeksztalcajac ostre szarpniecia wozu na wdzieczne ruchy. Gdy minela godzina, spojrzalem w bok i zobaczylem, ze na jej czole pojawila sie niewielka zmarszczka. Usmiechnalem sie do siebie i pracowalem dalej. Po kilku chwilach otworzyla usta, ale nie rzekla ani slowa. Zamknela oczy i znow spojrzala. W koncu gdy juz myslalem, ze teraz zada pytanie, oparla plecy o sterte skrzyn, a nogi o jedna z podporek, i tak siedziala, jakbysmy mieli jechac do konca swiata. -Nie boisz sie? - spytalem. -A powinnam? -Nie mnie. - Potrzasnalem glowa. -A tego, ktory spi? - Aleksander glosno chrapal w wozie. -Jego tez nie. -Dobrze. Nie chcialabym, zeby moje zycie przewrocily do gory nogami zle duchy albo ksiazeta renegaci. Na niebie zaczely sie pojawiac gwiazdy. Jechalismy przez dluzsza chwile w milczeniu. * * * Pozniej W'Assani weszla do srodka, by sie przespac, a ja uznalem, ze zrobilem juz wystarczajaco duzo. Opuszczalismy srif, wjezdzajac na wyzej polozone trawiaste rowniny. Nikt nie zdolalby wytropic nas z Taine Dabu. Przeszedlem nad spiacymi Aleksandrem i W'Assani na koziol i zaproponowalem, ze teraz ja bede powozil. Malver oddal mi wodze, ale pozostal obok i od czasu do czasu spogladal w gwiazdy, by utrzymac nas na szlaku.-To twoja siostra czy krewna, M'Alverze? - spytalem cicho, wypowiadajac jego imie na sposob Thridow. -Na matke ziemie... - Zolnierz wpatrywal sie we mnie, wyraznie przerazony. -Nic sie nie stalo - zapewnilem. - Nikomu nie powiem. Zreszta po tym, co zrobiles, to nie mialoby znaczenia. Thridowie byli najemnikami, oplacanymi do walki w wojnach Derzhich, jednak nigdy im nie ufano. Nigdy nie darzono szacunkiem. Nigdy nie zauwazano, co najwyzej, by ocenic, czy sa warci swojego zoldu. Nigdy, przenigdy zaden Thrid nie sluzyl w oddzialach Derzhich, nie wspominajac juz o dowodzeniu wojownikami. Powiadano, ze wczesniej najpodlejszy z Derzhich zostalby cesarzem, niz doszloby do czegos takiego. Tyle tylko ze to sie wlasnie wydarzylo. -To moj obowiazek. Nic wiecej. -Dlaczego? Ukrywac sie przez te wszystkie lata... sluzyc najezdzcom Derzhim... - Jego skora byla ciemna, lecz nie miala zdradzieckiego odcienia jego ludu. Zwykle ze wszystkich ras tylko Thridow rozpoznawano latwiej niz Ezzarian. Wzruszyl ramionami, nie odrywajac wzroku od drogi. -Dobrze walcze. Umiem dowodzic. I cenie swoje zycie. Czemu mialbym zostawic je w rekach jakiegos tepego Derzhiego, ktory mysli, ze placi mi wystarczajaco duzo, bym poszedl tam, gdzie on sie nie odwazy? Uznalem, ze bede ksztaltowac swoje przeznaczenie, na ile sie da. -Ale to... teraz... to cos innego. Spojrzal na mnie z ukosa. -Owszem. Barbarzynski Thrid moze nie widzi tak dobrze jak ezzarianski czarodziej, ale mam oczy. Ktoregos dnia moge miec synow, ktorzy beda chcieli walczyc za cos, co bedzie tego warte. Pokiwalem glowa i spojrzalem na osly. -On jest tego wart. Jesli tylko uda nam sie utrzymac go przy zyciu wystarczajaco dlugo, by zobaczyl swoja droge. Przysiegam ci, ze tak jest. Jechalismy dalej, Malver skierowal mnie na wlasciwa droge, gdy mijalismy ostatnie wydmy. Po chwili zadrzalem i podalem mu wodze, mowiac, ze chce wziac haffai i przyniose mu buklak. Gdy czolgalem sie do tylu, Malver odezwal sie przez ramie: -To moja przyrodnia siostra. Rozdzial dziewietnasty Dzieki wodzie zabranej z Taine Dabu osly W'Assani pozostaly przy zyciu do chwili, gdy udalo nam sie dotrzec do Tanzire, niewielkiego, otoczonego murami miasta posrod pszenicznych pol i malutkich wiosek. Jedna z nich byla Eleuthra, skad pochodzil Yanko. Pomocna brama Tanzire byla otwarta, a jej dolne krawedzie zatonely w piasku. Grubych drewnianych wrot nie zamykano od stu trzydziestu lat, kiedy wyginely ostatnie niedobitki manganarskiego rodu krolewskiego. Posrodku szerokiego rynku stala ceglana wieza, pozostalosc prymitywnej fortecy, ktora niegdys sie tu wznosila.Gdy tylko W'Assani udalo sie przedostac obok trzech wscibskich straznikow, Malver zeskoczyl z wozu i znikl w bocznych uliczkach w poszukiwaniu Sovariego. Ja wraz z Aleksandrem pozostalem pod dachem wozu, podczas gdy W'Assani kierowala osly szeroka bita ulica w strone rynku. Minelismy przynajmniej szesciu konnych Derzhich, a wszyscy nalezeli do hegedu Rhyzka. Myslalem, ze na ich widok ksieciu pojdzie para z uszu. Podobnie jak w wielu miejscowosciach w pustynnych okolicach, rynek byl sporym placem otoczonym przez pietrowe budynki z cegly wypalanej z gliny. Pietra budynkow wystawaly nad rynkiem, wsparte na ceglanych kolumnach, wiec dookola biegly mroczne podcienie, gdzie sprzedawcy wystawiali towary. Na otwartej przestrzeni ustawiano wozy i wozki, a wlasciciele mogli rozstawic niewielkie zagrody dla bydla, wbic w ziemie zelazne slupy, by przywiazac do nich cenne konie lub niewolnikow, albo rozlozyc markizy i zapewnic sobie troche cienia. Dziesiec albo wiecej ulic prowadzilo z rynku w glab miasta. W'Assani pospieszyla do miejskich urzedow, by zglosic sie do redyikki - urzednika nadzorujacego targi, ktory z pewnoscia by zauwazyl, gdyby kupiec nie zarejestrowal sie po wjezdzie do miasta. Aleksander wyjal miecz i sygnet spod falszywego dna kosza i ukryl je pod haffai. Ja schowalem sie w cieniu i sluchalem plotek wymienianych przez handlarzy, popijajacych nazrheel w zacienionym kacie. Wiekszosc z tego dotyczyla zwyklych spraw rodzinnych i karawan - wiesci o wspolnych znajomych, pogoda, drogi, cla i trudnosci. Ale po chwili znizyli glosy tak, ze nie slyszalem wszystkiego. "...Niespokojny... te nowe prawa z Zhagadu... Jak mozna przezyc, nie mowiac juz o zyskach? Olbrzymie podatki... na suzainskiej drodze zolnierze konfiskuja polowe towarow z kazdej karawany... cale wioski ida w niewole, jesli nie zaplaca... wszyscy wkrotce skonczymy w kajdanach Nyabozzich. Moze... moze nie... plotki, imie, ktorego nie slyszalem od roku..." Znizyli glosy tak, ze nawet ja nie bylem w stanie ich uslyszec, mimo umiejetnosci i melyddy. Ale wydawalo mi sie, ze do moich uszu dobieglo jeszcze jedno slowo, a moze to moj umysl dodal je do szeptow, gdyz przypomnialem sobie plotki o banitach zaslyszane w Karn'Hegeth. Moglbym jednak przysiac, ze powiedzieli "lukash". Yvor Lukash... miecz swiatla... Blaise. Czy banici znow wyruszyli, gdyz ich rozejm z cesarstwem zostal zlamany przez upadek Aleksandra? Mialem ochote opuscic woz, by porozmawiac z plotkujacymi handlarzami, gdy Malver powrocil z Sovarim. -Chwala niech bedzie Athosowi, panie, ze widze cie calego. - Slowa Sovariego nie wyrazaly jego oslupienia na widok Aleksandra, lecz wyraz jego twarzy mowil wiele. -Tak, potrzebuje odpowiedniego ubrania, zanim sie z kims zobacze, a jesli nie masz kociolka, kaluzy albo innej dziury, gdzie moglbym zmyc z siebie ten smrod, udusze cie golymi rekami. -Oczywiscie, zalatwie cos. Ale panie, Bekowie... - Sovari najwyrazniej tak dlugo znajdowal sie z dala od dworu, ze utracil nieprzenikniona maske dworzanina, ten grzeczny, pozbawiony zainteresowania werniks, ktory ukrywal kazde uczucie, od morderczej wscieklosci do szalenczego pozadania. Dobry kapitan nie chcial mowic dalej. A Aleksander, wyszkolony w przenikaniu nawet maski dworzanina, widzial to wyraznie. Westchnal ciezko. -Powiedz mi, Sovari. Nie spodziewam sie heroldow ani platkow roz. -Pierwszy lord nie zobaczy sie z toba, ani tez nie pozwoli na spotkanie w fortecy Bekow. -Mow dalej. -Powiedzieli mi o tawernie... * * * Sovari wynajal pokoj w ubogiej gospodzie wcisnietej miedzy garbarnie a warsztat rymarza, ktorej popekane sciany i zarosniete chwastami podworko byly tak zalosne, ze nie miala nawet nazwy. Miedziana latarnia wiszaca nad wejsciem byla jedyna wskazowka, ze w srodku zmeczony wedrowiec znajdzie kufel cieplego ale, miske jeczmiennej brei albo siennik. W'Assani postanowila zostac z wozem na rynku, zajmowac sie interesami i pilnowac towarow. Malver zdecydowal sie jej towarzyszyc, zeby pomoc jej przy oslach, po czym dolaczyl do nas w tawernie. Pomyslalem, ze kiedy wszystko sie skonczy, moglbym odwiedzic W'Assani. Porozmawiac troche. Dowiedziec sie o niej czegos wiecej. Nikt nas nie sledzil, lecz nie podobal mi sie pokoj - tylko jedne drzwi i jedno zakratowane okno. Wyjrzalem na sterty odpadow za garbarnia i pomyslalem, ze smrod sie nie zmniejszy, nawet jesli mnie i Aleksandrowi uda sie umyc. -Sereg, czwarty lord rodu Bek - narzekal ksiaze, gdy opadl na siennik w dusznej komnacie. - Co robi czwarty Bekow? Pewnie ostrzy chlopom lemiesze. Albo jest zidiocialym bratankiem drugiego. Pokonalem te przekleta droge tutaj, zeby spotkac sie z czwartym... Sovari stal przy drzwiach z rekami zaplecionymi na piersi, a na jego twarzy malowala sie troska. -Nie chce usprawiedliwiac ich braku grzecznosci, panie, ale bylem tu trzy dni i kazdego ranka widzialem nowego cesarskiego poslanca. Bekowie... kazdy, kto ma jakies zale do nowego... do lorda Edika... pewnie sa sledzeni. Wiedza, ze sie przemieszczasz. -A ptaki pocztowe? - spytalem. - Jakies wiesci z Karn'Hegeth? - Od chwili gdy wjechalismy do miasta, mialem gesia skorke. Bezpieczenstwo pustyni wydawalo sie odlegle. -Nie widzialem ich. Ale ptaki pewnie polecialyby do zamku w Gan Hyffir, ktory jest nadal w rekach Bekow. Heged Rhyzka przejal na razie kilka duzych domow w miescie; maja przynajmniej dwudziestu wojownikow w garnizonie, w tym kilku z cesarskimi referencjami. Dlatego przyprowadzilem was tu naokolo. Ponoc Rhyzka probuja przekonac Edika, by oddal im Gan Hyffir dla ich szostego. Wtedy mogliby panowac nad calym pomocnym Manganarem. -Doskonale wiem, czego chca - warknal Aleksander. - To kiedy jest to spotkanie? -Lord Sereg bedzie we wspolnej sali dzis o piatej strazy. Posle potwierdzenie, a pozniej dostarcze wam ciepla wode i jedzenie. - Wskazal na zlozone ubrania i dwie pary butow. - Przepraszam za ubranie, panie. W tak krotkim czasie nie udalo mi sie znalezc nic lepszego. Mam cztery swieze konie w stajni i jak tylko dostane rozkazy, ruszam zalatwiac spotkanie z Fozhetami. -W takim razie spotkamy sie za dwa dni w Khourze, kapitanie. -Dwa dni... Bede na ciebie czekac, panie. Aleksander oparl sie o sciane. -Dobrze sobie poradziles, Sovari. Kapitan sie zarumienil i uklonil gleboko. -Zaszczytem bylo i jest wam sluzyc, wasza wysokosc. -Wysokosc... - powtorzyl Aleksander cicho, gdy Sovari wyszedl. Z kieszeni brudnego haffai wyjal pierscien i wpatrywal sie wen w milczeniu, poki dwie sluzace nie pojawily sie w drzwiach z ciepla woda i jedzeniem dla pieciu mezczyzn. Sovari rzeczywiscie bardzo dobrze sobie poradzil. * * * Kiedy Aleksander sie umyl, ogolil, zaplotl warkocz i wlozyl ubranie, ktore choc prostego kroju, bylo przynajmniej czyste i nieobszarpane, odzyskal nieco wigoru. Kiedy pojawil sie Malver, ksiaze poslal zolnierza po swoj but, a gdy nadszedl czas na spotkanie z czwartym lordem rodu Bek, Malver poinformowal nerwowego szlachcica, ze cesarz spotka sie z nim nie we wspolnej sali, jak pospolity zlodziej, lecz na podworku za tawerna i konno, jak przystoi wojownikowi Derzhich. Niezbyt podobal mi sie wybor miejsca, ale podworko bylo ciemne, z dala od ulicy, i wychodzily na nie jedynie okna naszej wlasnej komnaty. I po prawdzie Aleksander latwiej poruszal sie konno.Przygotowania te niewiele daly, choc pozwolily Aleksandrowi poczuc sie lepiej, gdyz czwarty lord Bekow, nie idiota ani ostrzacy narzedzia, lecz najmlodszy, uczony syn pierwszego lorda, nie zaproponowal wiecej niz lord Yassile z Mardekow. Bekowie uszanuja zyczenia zmarlego cesarza i z radoscia zobacza koronacje Aleksandra, lecz nie beda walczyc u jego boku, jesli nie przyniesie dowodow, ze nie beda sami. Choc rod Bek nie zapewnil Aleksandrowi schronienia, nie dal mu tez ludzi, koni czy zapasow, sam lord Sereg wydawal sie zaintrygowany obietnica zlozona przez Aleksandra, ze zmieni stosunki panujace miedzy hegedami. -Slyszales go? - spytal Aleksander. - Ten duren z oczami jak sowa powiedzial, ze moje dzialania przez ostatnie dwa lata, gdy zastepowalem ojca, podsunely mu pomysl, jak mozna inaczej rzadzic cesarstwem. Wedlug niego nalezy je podzielic na regiony, a kazdym powinien wladac potezny ksiaze, bedacy przeciwwaga dla dwudziestu hegedow. Powoli wracalismy do tawerny ze stajni. Ksiaze sie krzywil, gdy celowo opieral ciezar ciala na rannej nodze. - Nie udalo mi sie splodzic nawet jednego syna - dodal z gorycza. - Czemu mysli, ze udaloby mi sie dochowac pieciu? -Czy mowil cos o napasciach zbojcow? - spytalem. Niezbyt uwaznie przysluchiwalem sie ich rozmowie, probujac jednoczesnie obserwowac ulice, podworko i labirynt ciemnych uliczek w poszukiwaniu kogos, kto mogl szukac rudowlosego Derzhiego z cesarskim pierscieniem i butem do konnej jazdy. -Zbojcy... nie. Mowil tylko, ze pomniejszym rodom wiedzie sie coraz gorzej. Nowe kontyngenty koni, podwojone podatki i zaciag polowy oddzialow nalezacych do hegedow dla obrony granicy. I to wszystko w chwili gdy Edik oddal ich ziemie... moje ziemie... przekletym Rhyzkom. Edik zasluzyl sobie, zeby Yvor... na swietego Druye, slyszales cos o naszym przyjacielu banicie? -Tylko plotki. Ale zaczalem sie zastanawiac. Sklonilem Blaise'a, zeby powstrzymal napasci jako ustepstwo na rzecz Aleksandra. Ale jesli niewola i inne okrutne ciezary nakladane na zwyklych ludzi stawaly sie dla nich coraz uciazliwsze, Blaise dlugo nie usiedzi. Zwolnilem i patrzac na Aleksandra kustykajacego przez tylne wyjscie obskurnej tawerny, zaczalem rozmyslac nad porazka. Nie moglem na zawsze pozostac z ksieciem. Czy nie bylo glupota, ze kontynuowalem te podroz, podczas gdy resztki sil powinienem oszczedzac na powazniejsza walke, w ktorej tylko ja moglem wziac udzial? Czy zostalem z Aleksandrem ze wzgledu na ulotna nadzieje jego feadnach, czy tez bylem zbyt tchorzliwy, by pomyslec o swojej przyszlosci? Rozproszony i zmartwiony, nie zwracalem wystarczajacej uwagi na to, co sie dzialo. Ale poniewaz ociagalem sie w kacie ciemnego podworka, zastanawiajac sie nad mozliwosciami, uslyszalem szepty w mroku przy scianie garbarni, a pozniej odglos lekkich krokow. Dwie pary nog. A niech to! Ominalem sterte pustych beczek po ale, przewracajac je, i przeskoczylem nad popsutym wozkiem i zardzewiala rura od pieca, ktore lezaly przy scianie. Obok garbarza skrecilem w lewo, przeszedlem ostroznie nad stertami odpadkow, lecz potknalem sie o drewniana laske wyciagnieta w poprzek waskiej uliczki. Ten, ktory trzymal laske, probowal opuscic ja na moja glowe, lecz ja przetoczylem sie, podskoczylem i znalazlem sie na jego plecach, nim udalo mu sie ja uniesc. Chudy napastnik wykrecal sie, szarpal i ugryzl mnie w reke, lecz ja trzymalem go mocno i wciagnalem go z powrotem w ciemna uliczke, na prozno rzucajac zaklecie w strone jego towarzysza. Nie dotknalem ani nie widzialem biegacza, wiec moje zaklecie jedynie spowolni jego bieg. -Gdzie on idzie? - warknalem do ponurego chlopaka, ktorego przycisnalem do sciany garbarni i trzymalem mu reke na gardle. - Komu powie twoj przyjaciel? -Nie... -Nie mysl, ze mozesz mnie oklamac albo ukryc to, co chce wiedziec - powiedzialem ostro i pozwolilem, by moje oczy zaplonely blekitem. Moglem sobie wyobrazic, jak dziwnie i przerazajaco wygladaly. Oczywiscie chlopiec, majacy najwyzej trzynascie lat, nie zdolalby sie domyslic, ze jestem bardziej wsciekly na siebie niz na niego. -Burmistrz jest jego wujem - pisnal chlopiec, a z kacika jego ust splywala slina. -A kto jest panem burmistrza? - Wlasnie stracilem nadzieje, ze to czlowiek Beka. -Lord M-miron. -Rhyzka? Chlopiec pokiwal glowa i opadl na ziemie, trzesac sie gwaltownie, a po jego twarzy splywaly lzy. Moglbym zagrozic mu wszelkiego rodzaju torturami, by zmusic go do milczenia albo zaprzeczenia opowiesci przyjaciela, ale on juz belkotal. Dlatego pobieglem z powrotem do tawerny i wpadlem do pokoju. Zastalem Aleksandra w chwili, gdy rozplatal warkocz. Skrzywil sie. -Gdzies ty... -Musimy uciekac, panie. Bylem nieostrozny. W tej wlasnie chwili jakis glupi chlopak mowi urzednikowi Rhyzki o tym, co widzial na podworku za tawerna. Przysiaglbym, ze nie bylo ich tam, kiedy rozmawiales z Seregiem, ale nie wolno nam ryzykowac. Miejmy nadzieje, ze mi nie troche czasu, zanim zaczna nas szukac. Aleksander siegnal po haffai i podniosl sie. -I tak nie mialem zamiaru spac w tej dziurze. -Osiodlam konie - powiedzial Malver i wybiegl na zewnatrz. Dziesiec minut pozniej opuscilismy stajnie. Gdy jechalismy przez niemal opustoszale ulice, nie widzielismy sladow pogoni. Poruszalismy sie powoli. Rozpaczliwie powoli. Kopyta naszych koni uderzaly glosno o ubita ziemie, nie chcielismy pospiechem przyciagac niczyjej uwagi. Ale kiedy dotarlismy do dzielnicy handlowej, wiedzialem, ze cos jest nie tak. Rynek w pustynnym miescie nigdy nie zasypial. Zbyt wiele rzeczy trzeba bylo zrobic w chlodnych godzinach pomiedzy ostatnimi wieczornymi klientami i pierwszymi porannymi. A jednak ciemny plac oswietlalo tylko kilka migocacych piecykow, a cisza byla dojmujaca. Aleksander tez to poczul. W miejscu, gdzie waska uliczka wychodzila na rynek, sciagnal wodze, wskazal na swoje ucho i na mnie. Przeciagnalem dlonia przed oczami i zaczalem nasluchiwac. Powachalem suche powietrze wypelniajace ciemne ulice. Posmakowalem ciszy. W ulicach przy rynku czekali ludzie... spora liczba, dziesieciu albo wiecej. Slyszalem ich oddechy. Plytkie. Gotowe. Czulem zapach oliwy na ich ostrzach i potu na ich koszulach. Jesli wjedziemy na rynek, bedziemy musieli walczyc. Jak tak szybko znalezli sie na miejscu? Opowiesc chlopaka nie mogla puscic tego w ruch. Glowa wskazalem na rynek i unioslem dziesiec palcow, piec na wschod i piec na zachod. Pozniej jeszcze trzy na bramy. Ostroznosc wymagala, bysmy porzucili W'Assani i znalezli inny sposob na opuszczenie Tanzire. Ale Aleksander rozsunal haffai, ukazujac rekojesc miecza. Na widok gestu ksiecia Malver rozluznil sie i odslonil wlasny miecz. Aleksander pokazal, ze Malver ma ruszyc prosto do W'Assani. Ksiaze i ja bedziemy stali miedzy nim a czekajacymi Derzhimi i w taki sposob wszyscy dotrzemy do bramy. Aleksander przechylil glowe, poruszyl lokciami i uniosl brwi. Ja wyszczerzylem sie, potrzasnalem glowa i wyciagnalem miecz. Gdy noc przeszyl jego bojowy okrzyk, ja ruszylem za nim do bitwy. Zadnych skrzydel tej nocy. Wypadlismy z uliczki i udalo nam sie przebyc ponad polowe placu, nim dogonil nas pierwszy wojownik. Aleksander rozbroil go jednym ciosem i zawyl zwyciesko. Woz W'Assani stal mniej wiecej w polowie rynku, dwie trzecie drogi do bramy. Przynajmniej powinna juz sie obudzic. Mieli nad nami olbrzymia przewage liczebna. Wkrotce walczylem z dwoma wojownikami na raz, jednym z kazdego boku, i z zadnym z nich nie osiagnalem wiekszych sukcesow. Gdzies po mojej prawej Aleksander potykal sie z poteznym mezczyzna, ktorego kon stanal deba, gdy ksiaze go cial. Wierzchowiec Aleksandra pozostawal spokojny. Trzymaj sie w siodle, panie, modlilem sie. Jesli spadniesz, jestesmy zgubieni. Ale nie mialem czasu martwic sie o Aleksandra. Wielkie ostrze zagwizdalo tuz przy mojej glowie i sam niemal spadlem na ziemie. Nie mialem wprawy w walce z wierzchowca - demony nie korzystaly z kawalerii. Na bogow nocy, gdyby tylko towarzyszyl nam Sovari. Pchnalem atakujacego wojownika i cofnalem reke, gdy zaczal sie zsuwac z konia. Kazdy cios sprawial, ze bol w boku odzywal sie na nowo. Sciagnawszy lewa reka wodze, podnioslem sie w siodle i cialem napastnika. Oceniajac po jego przeklenstwach, trafilem, ale bylem zbyt zajety parowaniem ciosow kolejnego wojownika, by to sprawdzic. Uchyl sie. Znow tnij. Przytrzymaj. Paruj. Tak. Jest w tym rytm. Tylko go znajdz. Spokojnie, glupi zwierzaku. Jak wyczuc rytm, jesli spode mnie uciekasz. -Seyonne! Choc jednoczesnie moj miecz zajmowal jednego wojownika, umysl przekonywal innego, ze po jego plecach pelzaja weze, a ja sam patrzylem, jak Aleksander pozbywa sie poteznego Derzhiego, ktory probowal mu obciac reke, rzucilem spojrzenie za siebie. W'Assani siedziala na koniu. Z mieczem w reku walczyla ze szczuplym Derzhim. Usmiechala sie, a jej szczuple cialo bylo silne i zreczne. Malver, z mieczem w jednej rece, a sztyletem w drugiej, rozplatal wojownika probujacego wbic mi ostrze w plecy. -Panie! - krzyknalem. - Czas ruszac! - Czas juz minal. Aleksander pozbyl sie jeszcze jednego przeciwnika, po czym zaczal sie wycofywac, nie tracac nawet na chwile panowania nad sytuacja. Jego but wystawal niezgrabnie i jeden z wojownikow Rhyzki go cial. Ostrze trafilo jednak w stalowy pret i odbilo sie, a Aleksander ze smiechem odcial mezczyznie reke. Odepchnalem kolejnego napastnika i zaczalem ksztaltowac zaklecie... wiatr... piasek... nie delikatne poruszenia, by zatrzec nasze slady, ale tez nie paraivo. Cos, by zaslonic oczy naszych przeciwnikow i pozwolic nam sie wymknac. I jeszcze cos w rezerwie. Gotowe... przygotuj wichure i powstrzymaj ja. Dotarlismy juz do bramy. Nowo przybyli biegli juz w strone murow, ale my niemal przebylismy wrota. W wybuchu melyddy wypuscilem przeciwstawne wiatry, ktore wydmuchaly resztki piasku zebranego pod brama i z glosnym loskotem zatrzasnely ja przed nosem poscigu. -Dowiem sie, jak to robisz! - krzyknela W'Assani ponad rykiem wiatru i uniosla dlugi palec. Pokiwalem glowa. Cos, czego mozna wyczekiwac. Obiecujace. Wszyscy odnieslismy tylko niewielkie obrazenia i bylismy gotowi wyruszyc w droge, lecz usmiechy zamarly nam na ustach, gdy odwrocilismy sie przez ramie i zobaczylismy to, co chcieli nam pokazac. Na murach umieszczono drewniana belke, a na niej powieszono za nogi mezczyzne. Podobnie jak w wypadku skazancow w Karn'Hegeth, odcieto mu wargi i nos, a ogolony warkocz przyczepiono do jezyka. Przynajmniej nie zyl. Jego brzuch zostal rozplatany. Na jego szyi wisiala cesarska szarfa. -Nie! - Krzyk rozpaczy Aleksandra slyszano chyba w Zhagadzie, a ja z trudem go opanowalem. To dlatego zdazyli sie na nas zaczaic... i dlatego nie wiedzieli, gdzie nas szukac. Sovari zdradzil jedna tajemnice, ale ostatniej dochowal. Wyslali szpiegow do kazdej gospody, by nas odnalezc, niezgrabnych chlopcow do biednego miejsca, gdzie zamieszkalismy, gdyz nie spodziewali sie, ze dziedzic ich cesarstwa bedzie sie spotykal z poddanymi na smrodliwym dziedzincu garbarni. -Mamy tylko chwile, panie - powiedzialem, a w naglej ciszy mogl glos zabrzmial bardzo ostro. - Niech jego ofiara bedzie cos warta. Musimy ruszac. Ale nie bylismy wystarczajaco szybcy, a ja, rozproszony, nie utrzymalem wiatru tak mocno, jak trzymalem ksiecia. Zza murow posypala sie chmura strzal, w nieruchomym powietrzu kierujac sie prosto do celu. Za plecami uslyszalem odglos uderzenia... a potem drugi. Obrocilem sie i zobaczylem, ze W'Assani zostala trafiona dwa razy i opadla w siodle. Malver wyciagnal do niej rece, lecz wtedy w jego plecy wbila sie strzala, druga, trzecia, az przyrodnie rodzenstwo upadlo w groteskowych objeciach na jalowa ziemie. To tyle, jesli chodzi o zwyciestwo. I obietnice. -Musimy isc - powiedzialem, z trudem panujac nad skradajaca sie... nie, nad szalejaca ciemnoscia. - Oni nie zyja. Wszyscy. Rozdzial dwudziesty Przez reszte tego lata Aleksander i ja jezdzilismy drogami Manganaru i Azhakstanu, ukrywajac sie, uciekajac, szukajac schronienia w chatkach pasterzy, karawanach, wioskach, uliczkach i stajniach, gdy ksiaze probowal znalezc jakis rod Derzhich, ktory zechcialby udzielic mu schronienia i poparcia. Ja usilowalem sluzyc jako posrednik, jak to robil Sovari. Z niejakim wysilkiem udalo mi sie zmienic rysy tak, ze przypominalem Derzhiego, lecz nikt nie ufal obcemu i zawsze konczylo sie na rozmowie z zarzadca. Nie wazylismy sie wspomniec o obecnosci Aleksandra na pismie, gdyz szlachetnie urodzeni Derzhi nie umieli czytac, a skrybowie slyneli ze sprzedawania informacji. Nie majac nikogo, komu moglby powierzyc wiadomosci, ksiaze musial ryzykowac i sam kontaktowac sie z rodami. Dwa razy odkryl, ze fortece zostaly juz przejete przez przedstawicieli Dwudziestu i odszedl, nie ujawniajac swojej tozsamosci. Dwa razy zostal odrzucony. Pieciu lordow przyjelo go, lecz dalo taka sama odpowiedz, jak Mardek i Bek - nie zdeklaruja sie bez gwarancji poparcia innych rodow. Raz musielismy przebic sie na zewnatrz z otoczonego murami ogrodu i z trudem uszlismy z zyciem. Jednak ksiaze sie nie poddawal. Byl ponury i zaciety, niewiele mowil poza tym, jak przedostac sie z jednego miasta do drugiego, przez caly czas szukal wiesci o rodach, ktore uwazal za najbardziej sklonne do poparcia jego praw, i zatrzymywal sie jedynie na tak dlugo, by nasze konie nie zginely.Choc mielismy odwiedzic jeszcze ponad dwadziescia rodow, szybko konczyl nam sie czas. Nie tylko stracilismy w Tanzire Sovariego, Malvera i WAssani, ale tez wiekszosc pieniedzy, ktore dostarczyl nam Kiril. Pod koniec lata bylismy obszarpani i malo jedlismy. Z trudem udawalo nam sie zdobyc przyzwoite ubrania, ktore Aleksander moglby zalozyc na spotkanie z lordami, a on nie chcial nosic haffai, by nie pomysleli, ze cos ukrywa. Dwa tygodnie po ucieczce z Tanzire Aleksander pozbyl sie buta do konnej jazdy. Kazdego dnia, gdy zsiadalismy z koni, czy to w miescie, na pustyni czy w wiosce, spacerowal przynajmniej przez godzine, starajac sie odzyskac sile i zrecznosc. Pod koniec lata odrzucil kule i korzystal tylko z jednej laski. Rana zagoila sie czysto i nie mialem watpliwosci, ze w swoim czasie odzyska pelna sprawnosc konczyny, lecz to, co kiedys byloby zrodlem radosci, stalo sie jedynie przypomnieniem wszystkiego, co stracil. -Byc moze nadszedl czas na kolejne spotkanie z kuzynem - powiedzialem pewnego wieczora, gdy spacerowalismy opuszczona sciezka za Andassarem, wioska, gdzie ukrywalismy sie przez ostatnie kilka dni, czekajac, az pierwszy lord hegedu Naddasine powroci z Zhagadu do pobliskiego zamku. - Nie mozemy pozwolic, by Avrel nas karmil. Marya mowila, ze za dziesiec dni wioska musi zaplacic podatki. Do zimowych zbiorow pozostaly jeszcze cztery miesiace i nie wiem, co do tego czasu beda jesc. -Nie chce, zeby Kiril zginal, o ile jeszcze zyje. Ale jesli tak uwazasz za sluszne, odejdziemy. Jesli okaze sie to konieczne, bedziemy jedli trawe. Wrocimy na pustynie i bedziemy polowac. Nasze rozmowy zawsze wygladaly podobnie. -Nie mozemy wyruszyc na pustynie - powiedzialem. - Nie mamy czym karmic koni ani za co kupic paszy. Jesli konie zgina, bedziemy musieli chodzic, a choc radzisz sobie coraz lepiej, watpie, by udalo ci sie dotrzec do Yayapolu. A do miasta nie wejdziemy, poniewaz nie mamy pieniedzy na lapowki. Iluzje pieniedzy nigdy nie dzialaja; ludzie zbyt dlugo je trzymaja i zbyt uwaznie sie im przygladaja. W kazdym miescie moglbym zarabiac jako skryba, ale tylko jesli ktos zdecydowalby sie zatrudnic skrybe, ktory wyglada jak zebrak i jeszcze gorzej smierdzi. Moglbym wykonywac wiele prac, ale na placenie pracownikom stac w tej chwili jedynie Derzhich, a zaden z nich nie zatrudni Ezzarianina z pietnem niewolnika na ramieniu. Panie, rozumiem twoj pospiech, ale czas, zebysmy sie zastanowili. Nie chcialem zajsc tak daleko. Byc moze sklonil mnie do tego widok zalosnej wioski tuz pod nami, biednych chatynek posrodku zyznych pol ziemniakow i jeczmienia. Dwudziestka mezczyzn i kobiet z Andassaru pracowala bez wytchnienia, by dwa razy do roku zebrac jeczmien, a raz ziemniaki, sami ciagneli plugi, gdyz nie mieli zwierzat pociagowych, a do tego nie mogli polowac, gdyz cala zwierzyna w okolicznych lasach nalezala do ich pana. A jednak caly ich plon z trudem wystarczy na oplacenie podatkow, a jesli za dziesiec dni nadal tu bedziemy, zobaczymy, jakie spotka ich nieszczescie. Wszedzie, gdzie sie udalismy, widzielismy swiadectwa rzadow Edika - rynki z towarami, na ktore nikt nie mogl sobie pozwolic, wlascicieli karawan zmuszonych do sprzedazy swoich chastou, zebrakow walczacych ze soba o odpadki i niewolnikow... bogowie, miejcie litosc, nigdy nie widzialem tak wielu karawan niewolnikow. Yeshtarowie, pustynne plemie uznajace niewolnictwo za sluszna kare boska dla slabszych dusz, rozkwitali w sluzbie Nyabozzich, hegedu kontrolujacego handel niewolnikami. W tym czasie przedstawiciele dwudziestu hegedow bezwstydnie manifestowali swoje bogactwo - jedwabie i klejnoty, uprzeze zdobione zlotem, perfumowane lektyki dla dam - i niepohamowana arogancje. Nie bylo miasta, w ktorym nie wisialyby odciete glowy albo trupy. Nie bylo okolicy, w ktorej nie plonelyby wioski. Nie bylo tawerny, w ktorej nie plotkowano o skrytobojstwach, kradziezach i rozmyslnym okrucienstwie, ktore nie zostaly ukarane. A zadna kobieta, dziewczyna czy ladny chlopiec, nisko czy wysoko urodzeni, nie byli bezpieczni, jesli wpadli w oko komus z Dwudziestu. -Jak moge to zostawic, Seyonne? - Aleksander zatrzymal sie na szczycie wzniesienia i oparl na lasce. Za jego plecami zachodzilo slonce, barwiac niebo zlotem i czerwienia. - Czy myslisz, ze robie to dla siebie? Poniewaz tesknie za jedwabnymi przescieradlami, sluzba i do skonalymi rumakami? -Nie, oczywiscie... -Kazdy trup, ktory wisi w miescie, zginal z mojej reki. Kazdy nowy niewolnik zostal zakuty w kajdany z mojej winy. W jedno pokolenie zniszczylem to, co moi przodkowie budowali przez piecset lat, i kazdy zebrak wskazuje na mnie oskarzycielsko. Czy powinienem o tym zapomniec? Poczucie winy to okrutny nauczyciel. Probowalem sprawic, by Aleksander zobaczyl prawde swojego krolestwa, nauczyc go odpowiedzialnosci, ale nigdy nie chcialem, by te lekcje go zniszczyly. Oparlem sie o wystajaca skale, ktora oskarzycielsko wskazywala na niebiosa, i przetarlem oczy. Mialem wrazenie, ze piasek pustyni na stale zamieszkal pod moimi powiekami. -Nie spales. Cale tygodnie, tak mi sie wydaje. - Przechylil glowe i uniosl brwi, jak zawsze, kiedy mial ochote zadac pytanie, na ktore nie bede chcial odpowiedziec. -Bede musial odejsc, panie. Wkrotce. Zniszczenie swiata wydawalo sie dziwnym odbiciem wojny trwajacej w mojej duszy. Denas wciaz szalal, domagajac sie, bym udal sie do Kir'Navarrin, i upierajac sie, bym po przejsciu bramy oddal mu wladze. Jego wola mowienia byla tak potezna, ze z trudem nad nim panowalem. Ale balem sie rozluznic wiezy i zaryzykowac, w chwili gdy potrzebowalem wszystkich sil, by stawic czola swoim snom. Gdyz moje nocne wizje rowniez staly sie niepokojace. Kazda okropnosc, ktora zobaczylismy podczas naszych wedrowek, powracala, nie raz, lecz setki razy kazdej nocy. Kazde okrucienstwo, jakiego doswiadczylem w zyciu, przezywalem raz za razem. Czasem bylem ofiara. Czasem zbrodniarzem. Czasami, co najbardziej przerazajace, wymierzalem sprawiedliwosc tym, ktorzy zrobili te straszliwe rzeczy, i cieszylem sie ta niezdrowa sprawiedliwoscia. Nie moglem juz zniesc swoich snow, wiec nauczylem sie budzic w chwili, gdy sie zaczynaly. To z pewnoscia robota Nyela. Przyznal sie do tego. Musialem znalezc odpowiedz, poki jeszcze potrafilem normalnie myslec, poki jeszcze panowalem nad swoja dusza. -Nie chce cie opuszczac, ale... -Wystarczajaco duzo dla mnie wycierpiales. Odejdz, jesli musisz. A co on wtedy zrobi? Ruszy dalej sam. Kazalem mu wracac do cwiczen. -Jeszcze nie. Wkrotce, ale jeszcze nie. Nie chcialem myslec o swojej podrozy. * * * Nie planowalismy sie ukryc w Andassarze. Marya, krepa mloda kobieta z przygarbionymi plecami, znalazla nas wsrod wzgorz nad wioska w chwili, gdy mialem zarznac dzika swinie. Zblizyla sie do nas, zbierajac ziola i jaja przepiorek, a choc zamierzalem unikac wiesniakow, nie chcialem puscic swini. Aleksander i ja nie jedlismy od dwoch dni.-Oszalales, obcy?! - wykrzyknela. - Chcesz sprowadzic gniew pana na cala wies dla jednej marnej swini? -Nie oszalalem, jestem glodny - powiedzialem. - A co jakiegos pana obchodzi dzika swinia? -Polowanie na tych wzgorzach jest zakazane od chwili, gdy baron Gorusch zostal naszym panem. Naddasinowie pozwalali kazdemu mezczyznie z Andassaru zabic jednego dzika albo jelenia na jedna pore roku, ale ten Gorusch co kilka dni wysyla swoich ludzi, by szukali sladow klusownictwa. - Swinia, jakby wyczuwajac bliskie wyzwolenie, zaczela kwiczec. - Jesli nie znajda was przy swini, okalecza za to jednego z mezczyzn. Westchnawszy, wypuscilem swinie, usiadlem na trawie i patrzylem, jak zadziwiajaco szybko ucieka. -To powiedz mi, gdzie znajde cos innego. Jesli nie dostane obiadu, zjem swoja paskudna koszule. Moge zaplacic tylko praca i jestem z przyjacielem. -Masz. - Rzucila mi dojrzala dzika sliwke z ciezkiego koszyka, ktory niosla na biodrze. - Przyprowadz przyjaciela do ostatniego domu we wsi. Nakarmie was. Marya nalegala, bysmy wprowadzili sie do niej i jej meza Avrela. Dopiero w ubieglym roku oboje stali sie samowystarczalni, co pozwolilo im wyprowadzic sie z domu ojca Avrela do wlasnej lepianki. -To pszczoly Avrela - oznajmila dumnie, wskazujac na stozkowate sterty gliny na lagodnym, trawiastym zboczu. - Avrel pojechal kiedys do Yayapolu i porozmawial z czlowiekiem, ktory sprzedawal na rynku sloje miodu. Wiele sie dowiedzial o pszczolach. Pomyslal, ze ta laka moze byc dla nich dobrym miejscem, bo tu po deszczach wyrasta koniczyna i w lecie dlugo sie utrzymuje. Tamten mezczyzna nie chcial mu powiedziec, jak zwabil pszczoly, ale Avrel obserwowal dzikie i sam sie tego dowiedzial. Mloda para nie miala jeszcze dzieci, ale Marya byla przekonana, ze skoro juz mieszkali we wlasnym domu, Panfeya wkrotce ich poblogoslawi. Jesli tylko wiosce uda sie zaplacic podatki, wszystko bedzie dobrze, bo Avrel planowal zalozyc wiecej uli i nauczyc innych mieszkancow opieki nad pszczolami, zeby w nastepnym roku mogli caly podatek zaplacic miodem. Powiedzielismy wiesniakom, ze Aleksander - nazwalem go Kassian - jest wydziedziczonym krewnym Naddasinow i, jak zasugerowalem, hulaka. Przybyl do pierwszego lorda, by blagac o ponowne przyjecie do rodziny. Patrzyli na niego ze zadziwieniem - oto Derzhi w tak zalosnym stanie, ze szuka schronienia w ich wiosce. Ale o Naddasinach mieli lepsza opinie niz o innych Derzhich, i nim minal dzien, zaczeli radzic Aleksandrowi, jak najlepiej zwrocic sie do starego pierwszego lorda, kiedy po wroci z Zhagadu. -Szacunek - powiedzial Kero, ojciec Avrela. - Naddasine zawsze lubil szacunek. Nie plaszczenie sie. Nie podobali mu sie tchorze. Ale jesli stanalem przed nim odwaznie i powiedzialem: "Oto wasza dziesiecina, dobry panie" albo "Zabilem dzis tego dzika i zadnego innego", on sluchal uwaznie i mowil: "Swietnie, dobry Kero" albo "Piekne zwierze, przyjacielu", jakbym byl prawdziwym czlowiekiem. Ale ten Gorusch... Cesarz, przeklete niech... przepraszam, lordzie Kassianie... cesarz wyslal wlasne wojska, by zabrac ziemie Naddasinom i oddac ja Goruschom. Moja kuzynka sluzy w domu starego Naddasina. Mowi, ze jego synowie boja sie o swoje zycie. -I pomyslec, ze pierwszy lord obawia sie stracic zycie z rak cesarza - powiedzial mi pozniej Aleksander. - Nawet po tym wszystkim nie moge pojac takiego lotrostwa. Edik to zaraza na te ziemie. Gdybym mogl to zrobic, rozcialbym reke i pozwolil, by wszelka krew, ktora mnie z nim laczy, wyplynela na ziemie. * * * Ostatnie promienie slonca gasly, gdy po trudnej rozmowie ruszylismy z powrotem do wsi. Poslalem Aleksandra przodem, gdyz musialem sobie ulzyc. Chwile pozniej, gdy szedlem w dol zbocza, w gasnacym blasku ujrzalem migniecie zieleni, sugestie barwy na wzgorzu na prawo ode mnie, jaskrawej barwy, ktora nie pasowala do ponurego otoczenia. Wspialem sie po skalach i zielsku i tam ja znalazlem. -Kim jestes, pani? - spytalem, z trudem wazac sie odetchnac. - Co probujesz mi powiedziec? Wczesniej jej spojrzenie zawsze bylo spokojne, pelne uczucia i troski. Ale tej nocy jej wzrok nie spoczal na mnie, a jej dlonie poruszaly sie bez przerwy, pocierajac sie, sciskajac i zaciskajac. Jej niepokoj niemal wyrwal mi serce z piersi, choc nie mialem powodow do takich uczuc. Jej usta poruszaly sie, ale slyszalem tylko polowe slow. -...badz ostrozny... ukochane dziecko... Dwunastka slabnie... byc moze lepiej nie rzucac wyzwania nieswiadomie... gorzej niz myslalam... - Obejrzala sie przez ramie, jakby ktos zblizal sie do niej od tylu. - Przybadz do gamarandowego lasu. Cokolwiek sie stanie, blagam cie, bys przybyl. - I znikla. -Zaczekaj! - Ale ona znikla jak swiatlo. Gamarandowy las... Dobrze myslalem, ze pochodzi z Kir'Navarrin. A jednak nie byla jedynie istota ze swiatla, jak rai-kirah, ktorych poznalem w Kir'Vagonoth, ani tez nie przypominala materialnych cial, jakie demony ksztaltowaly ze wspomnien rzeczywistego zycia. Jej postac byla naturalna i w pelni ludzka, a jej blask bardziej przypominal feadnach, ktore widzialem w Aleksandrze, niz cokolwiek zwiazanego z demonami. Co jeszcze dziwniejsze... niewyrazne uczucie z czasow naszego pierwszego spotkania, ktore zmienilo sie w pewnosc... znalem ja. Lecz chocby zalezalo od tego moje zycie, nie wiedzialem skad, dlaczego ani kim ona jest. Czy Denas ja znal? Czy sklaniala mnie do przejscia przez brame, by dac mu szanse zwyciestwa? Siedzialem na zboczu przez godzine, wpatrujac sie w noc z nadzieja, ze znow sie pojawi. Tajemnica mnie przerazala, lecz pragnalem znow ja przezyc, pojac ja, uslyszec znow slowa, ktore juz zaczynaly mi umykac... "Ukochane dziecko...". Czy mowila o moim synu? Zamknalem oczy i modlilem sie do Verdonne, matki lasow, by zapewnila bezpieczenstwo jemu i jego przybranej matce. Kiedy w koncu zrezygnowalem, szybko uswiadomilem sobie inne poruszenie w nocnym powietrzu. Dymna won pochodni. Plonaca trawa. Odlegle okrzyki smutku i strachu. Na bogow nocy, co sie dzialo? W ciszy pospieszylem w strone Andassaru. Jeki stawaly sie coraz glosniejsze i wkrotce zobaczylem ogien - plonela wysoka sterta koszy posrodku wioski. Ziarno - polroczny plon - pochlanialy zarloczne plomienie. Marya stala sztywno przed domem, wpatrujac sie w ogien. Jedna reka zaslaniala usta, a druga trzymala sie za brzuch. Inne kobiety kleczaly i plakaly, do niektorych tulily sie dzieci. Dwaj mezczyzni lezeli martwi obok plonacych plonow, ale nikogo innego nie bylo. Zadnych obcych. Zadnych zywych mezczyzn. Aleksandra. -Czy to byli zlodzieje, Maryo? Zbojcy? Czy mezczyzni za nimi wyruszyli? Potrzasnela glowa, a otepiale przerazenie w jej oczach powiedzialo mi, ze to cos o wiele gorszego. -Powiedz mi, Maryo. Musisz mi wszystko powiedziec. Kto to byl? -Derzhi. Ludzie Goruscha przyszli po podatki... -Ale do tego zostalo jeszcze dziesiec dni. Otulila sie ramionami, drzac na zimnym nocnym powietrzu. -Powiedzieli, ze slyszeli, ze dajemy ziarno bandytom, i przyszli zabezpieczyc dziesiecine dla pana. Kazali nam je wyniesc, ale bylo za malo. Chcielismy dac im ziemniaki i dwa sloje miodu, ale nie pozwolili nam nawet tego zaproponowac. Oznajmili, ze musimy poslac czworo z nas... dwoch mezczyzn i dwie kobiety... jako zakladnikow, az podatek zostanie zaplacony. Kero i Yalnar sie sprzeciwili, przypominajac, ze zostalo nam jeszcze dziesiec dni. Nie musiala mowic wiecej. Derzhi zabili tych dwoch, ktorzy odwazyli sie odezwac, spalili zboze i zamiast czworki zakladnikow zabrali wszystkich mezczyzn. -Moj przyjaciel... Kassian... Jej oczy byly rozszerzone. -Wszyscy. Zolnierze powiedzieli, ze zostana niewolnikami. Avrel... o swiety Dolgarze, moj Avrel... Chwycilem ja za ramiona. Drzala gwaltownie, gdy w koncu dotarla do niej prawda. -Gdzie sie udali, Maryo? I ilu ich bylo? Moge im pomoc, ale musisz powiedziec mi wszystko. Zbierajac resztki sil, Marya ze szczegolami opisala mi napasc. Przybylo dwoch wojownikow Derzhich i trzech zwyklych zolnierzy, uzbrojonych w miecze i noze, ale bez wloczni i toporow. Zabrano pieciu wiesniakow, dwoch chlopcow w wieku dwunastu i czternastu lat, i Aleksandra. Wiezniowie zostali zwiazani i zagonieni wyschnietym korytem strumienia w strone drogi do Yayapolu. Pobieglem do trawiastego zakatka, gdzie przywiazalismy konie. Zwierzat oczywiscie nie bylo. Zaden Derzhi nie zostawilby konia. Ale ja odsunalem sterte kamieni i znalazlem miecz i pierscien Aleksandra. Wepchnalem sygnet do kieszeni, przypialem bron ksiecia do pasa obok swojego miecza i sztyletu, po czym zabralem sie za czary. Po kwadransie odlecialem. * * * Odnalazlem ich szybko, co nie bylo trudne, gdyz sokole oczy z latwoscia zauwazyly zolte plomienie nasaczonych oktarem pochodni. Wiezniowie, zwiazani za kostki, nie poruszali sie zbyt szybko, choc zolnierze poganiali ich biczem i przeklenstwami. Dwaj chlopcy znajdowali sie z przodu, mlodszy z nich plakal. Obaj byli zupelnie nadzy w chlodzie nocy i potykali sie miedzy dwoma konnymi Derzhimi. Ich rece przywiazano do siodel wojownikow. Za chlopcami szli dwojkami wiesniacy, boso i jedynie w spodniach. Jeden krwawil z rany nad zebrami i poruszal sie jedynie dzieki pomocy przerazonego brata. Pochod zamykali Avrel i Aleksander. Aleksander utykal lekko i wspieral sie na ramieniu Avrela, a na jego zakrwawionej twarzy malowala sie wscieklosc. Na ramionach ksiecia widnialy szerokie slady bicza. Jakze czesto na poczatku pobytu w Capharnie marzylem, by zobaczyc go w takim stanie.Po obu stronach wiezniow jechal jeden Derzhi, a pochod zamykalo dwoch zwyklych zolnierzy. Trzeciego nigdzie nie widzialem. Przelecialem nisko nad kolumna, pozniej jeszcze raz. Przy drugim przelocie zwrocilem uwage Aleksandra, a kiedy zatoczylem krag i znow nad nimi przelecialem, pokiwal glowa, a na jego twarzy pojawil sie wojowniczy grymas. -Popatrzcie - powiedzial jeden z Derzhich, wskazujac na mnie. - Ptak cesarza. Ptak prawdziwego cesarza, pomyslalem i polecialem dalej wawozem, by znalezc najlepsze miejsce na realizacje swojego planu. Tam. Kilkaset krokow dalej wzgorza po obu stronach wawozu stawaly sie bardziej strome i zblizaly sie do siebie, a strumyk skrecal gwaltownie w lewo. To musialo wystarczyc. Polecialem jeszcze dalej w strone Yayapolu, szukajac zaginionego straznika, gdyz musialem sie dowiedziec, czy to byl tylko niewielki oddzial, czy tez czesc wiekszego, i ocenic, ile mam czasu. Bogowie, miejcie litosc... Odkrylem wiecej, niz sie spodziewalem. Piaty jezdziec pojawil sie na sciezce wiodacej z gor i pedzil w strone otwartego terenu, w strone plamy w ciemnosciach, od ktorej scisnal mi sie zoladek, zanim jeszcze zobaczylem cos wiecej niz tylko plomyki pochodni. Najpierw zawsze czulo sie smrod - odor strachu, brudu i rozpaczy. A pozniej slyszalo sie jeki, placz i stlumione modlitwy, od czasu do czasu przerywane przerazajacymi wrzaskami. Nie musialem nic widziec, by wiedziec, co to jest. Karawana handlarzy niewolnikow. Zolnierz zatrzymal sie przy strazniku, wskazujac w kierunku, z ktorego przybyl. Przelecialem nad nim, nad szeroka lake oswietlona plomieniami ognisk. Twarza do ziemi lezalo co najmniej stu mezczyzn i chlopcow skutych razem. Jednego po drugim prowadzono ich do veshtarskich kowali, ktorzy wypalali im na ramieniu przekreslony krag i zakuwali kajdany na nadgarstkach i kostkach. Nastepnie Yeshtarowie w pasiastych haffai obcinali im wlosy i przykuwali do innych, juz gotowych do sprzedazy. Obozu strzegl nieduzy oddzial Derzhich w barwach Nyabozzich. Musialem uwolnic Aleksandra i pozostalych, nim dotra na lake. Polecialem z powrotem do wawozu i usiadlem na kamieniach nad sciezka. Kolumna wiezniow dotarla do szczeliny miedzy dwoma skalami. Dobrze. Wojownicy po obu stronach pojechali przodem, wiec zostali oddzieleni od tych z tylu. Zaden z jezdzcow nie widzial calej kolumny. Szybko pozbede sie tych dwoch z tylu, a pozniej rozetne wiezy Aleksandra i dam mu miecz. Bedzie na mnie czekal. Zmusilem sie, by oczyscic umysl ze wszystkiego procz mojej postaci... ...Ptak... smukle cialo, szerokie skrzydla, dlugi ogon, szpony... uwolnij te postac i rozwaz ksztalt swoich pragnien... wlasne cialo... udoskonalone przez lata szkolenia, walki... ucieczki... cialo wojownika, nie cialo ptaka, z wyjatkiem jednego... skrzydel... szerokie, cienkie, silne... i niezaleznie od ceny utrzymaj bariery, gdyz by to zrobic, bedziesz potrzebowac wlasnego rozumu i duszy... * * * W jednej dlugiej chwili ognia i mdlosci dokonalem przeobrazenia z ptaka w czlowieka, a pozniej stanalem, dyszac ciezko i przygotowujac sie do stworzenia sobie skrzydel. Nim jednak zdazylem zaczac przemiane, ktos zarzucil mi na glowe czarna szmate i zostalem sciagniety ze skal z czyjas reka zacisnieta na gardle i czyms ostrym wbijajacym sie w zebra. Rozdzial dwudziesty pierwszy -Tutaj! Popatrzcie, co znalazlem na skalach. - Glosny szept dochodzil zza moichplecow. Zrozumiale, biorac pod uwage, ze moja wciaz zaslonieta kapturem glowa byla wcisnieta w ziemie. Noz napastnika na dal wbijal mi sie w plecy. - Co z nim zrobimy? -Jesli sie poruszy, zabij go. Musimy ruszac. To zbyt dobra okazja. Zajety przeobrazeniem, nie uslyszalem krokow, a teraz cenny czas uciekal, podczas gdy ja usilowalem dojsc do ladu ze swoim zmieszaniem... swoim ksztaltem... i poznac tozsamosc napastnikow. Trudno, zadnych skrzydel. Mialem tylko swoja ludzka postac. Swoja rozgoraczkowana ludzka postac. Zabij bydlakow, kiedy sie tego nie spodziewaja. Uciszajac niepokoj, by mogly zaczac dzialac zmysly, wyczulem pozycje miecza i ocenilem ustawienie mezczyzny - na wpol mnie dusil, kolano wcisniete w moje lopatki, lewa reka wykrecajaca mi prawe ramie za plecy. Na bogow, jakze chcialbym, zeby tego nie robil. Bardzo latwo je zwichnac. Ilu ich jest jeszcze? Drugi mowiacy znajdowal sie kilka krokow ode mnie. A za nim jeszcze jeden. Wyczulilem sluch i wszystkie zmysly. Trzech. Czterech... A niech to. Przybyszow bylo dwudziestu albo i wiecej! Dwudziestu straznikow karawany? I dlaczego zolnierze Derzhich szeptali? -Popatrzcie. Popatrzcie na jego miecz! - Moj oprawca wyrywal mi bron z pochwy i odrzucal ja na bok. - Sukinsyn Derzhi... kim jestes? Co dziwne, mowil do mnie. Podczas gdy ja probowalem to pojac, jego towarzysze mijali nas w ciszy. Wkrotce uslyszalem w poblizu stlumione ciosy. Kolejne ciche kroki. Przytlumione dzwieki. Zduszony odglos krztuszenia sie. Pociaganie nosem, jakby ktos poplakiwal. Szybko uciszone rzenie koni. W wyschnietym korycie strumienia dzialo sie duzo... i w duzej tajemnicy. Atakowali tych, ktorzy pochwycili niewolnikow. Bylem tak gleboko zaskoczony i zainteresowany takim obrotem wydarzen, ze dopiero po chwili udalo mi sie rzucic iluzje na noz mojego straznika - cos, nad czym pracowalem od Tanzire. Bron wkrotce powinna wydawac sie rozgrzana do czerwonosci. Kiedy mezczyzna upuscil ja z cichym przeklenstwem, wykrecilem sie do tylu i niemal zlamalem mu reke, przewracajac go na plecy. Robilem to wszystko na wyczucie, wykorzystujac umiejetnosc przydatna przy walce z demonami. Ale kiedy na nim usiadlem, przycisnalem mu noz do gardla i zaczalem zdejmowac kaptur, niemal wybuchnalem smiechem. Jego twarz byla pomalowana na czarno, a na kazdym policzku widnial bialy noz. Yvor Lukash... miecz swiatla. Napastnik byl czlowiekiem Blaise'a. -Dalej, derzhyjskie scierwo - wyszeptal odwaznie, najwyrazniej urazony moim usmiechem. - Inni sie toba zajma, nawet jesli ja zgine. Akcent swiadczyl, ze pochodzil z Kuvaiu, a odwaga, ze ma najwyzej siedemnascie lat. -Przyjacielu, bedziemy musieli porozmawiac - powiedzialem, pochylajac sie nad nim, by moc mowic cicho. - Jesli uwaznie sie przyjrzysz, zobaczysz, ze nie jestem Derzhim. W rzeczy samej sadze, ze zjawilismy sie tu w tym samym celu. -Malo prawdopodobne - odparl ponuro. -Kto dowodzi? Farrol? Gorrid? Sam Blaise? Czy maja zamiar zaatakowac karawane? Chlopak sie cofnal i zaslonil usta reka. Zerwalem sie na rowne nogi, odzyskalem miecz swoj i Aleksandra, po czym rzucilem przerazonemu chlopakowi jego wlasny noz. -Dolacz do towarzyszy. Trzymaj sie, a ja wkrotce przyjde wam na pomoc. Mlodzik cofnal sie powoli, nie spuszczajac ze mnie wzroku, jakby nie mogl sie zdecydowac, czy zaatakowac, czy uciec. Na szczescie dla mnie wybral to drugie, a ja wrocilem do przemiany. Kiedy stworzylem skrzydla, wyciagnalem miecz i zerwalem sie do lotu, zadowolony, ze nie bede musial walczyc sam. Co dziwne, kolumna wiezniow nadal poruszala sie kamienistym wawozem. Gdybym nie widzial czterech zolnierzy lezacych trupem, bylbym bardziej zmartwiony. Jezdzcy po obu stronach wiezniow nosili plaszcze Derzhich, latwo rozpoznawalne z duzej odleglosci, ale zakryli twarze kapturami - twarze pomalowane na czarno, z bialymi sztyletami. Uwazny obserwator moglby tez zauwazyc, ze wiezniowie ida swobodniej niz wczesniej, gdyz sznury na kostkach zostaly przeciete, a choc ich rece wydawaly sie zwiazane, nie watpilem, ze w razie koniecznosci bez trudu je uwolnia. Wiezniowie byli potrzebni jedynie po to, by pierwsi banici przedostali sie poza veshtarskich straznikow. Plan banitow byl jasny. Podczas gdy wiekszosc druzyny kryla sie wsrod niskich drzew i skal w miejscu, gdzie kamienisty wawoz wychodzil na droge, czterech przebranych banitow mialo wjechac z mezczyznami z Andassaru do obozu z nadzieja, ze uda im sie zaskoczyc straznikow i uwolnic wiezniow do pomocy. Trudno bylo sobie wyobrazic gorszy teren do takiego ataku. Kiedy ich towarzysze sie ujawnia, reszta banitow bedzie musiala przebiec przez szeroka droga i otwarta lake, prosto w ramiona ostrzezonych straznikow. Choc oddzial Derzhich strzegacy karawany liczyl najwyzej osmiu mezczyzn, zwyklych zolnierzy tez bylo osmiu, a Yeshtarow nie wiecej niz dwudziestu pieciu, nie ocenialem zbyt wysoko szans banitow. Nyabozzi i Yeshtarowie byli sprawnymi, bezwzglednymi zabojcami, a strzegli wlasnosci swojego pana wartej tysiace zenarow. Wojownicy Blaise'a byli odwazni i oddani, ale bardzo slabo wyszkoleni. Aleksander pozostal w kolumnie wiezniow. Z pewnoscia od razu uswiadomil sobie wady planu, a z chora noga nie mogl dobrze walczyc pieszo. Wiedzial tez, ze wszelkie szanse powodzenia przestana istniec, jesli piaty zolnierz zbyt wczesnie odkryje podstep. A gdyby ktorys z wiezniow zostal z tylu, byloby po wszystkim. Widzialem, jak ksiaze spoglada w niebo. Czekal na mnie. Glupi. Wszyscy bylismy glupi. Banici przeprowadzili "wiezniow" przez linie veshtarskich straznikow. Kiedy ostatni jezdziec przejechal, brodaty Yeshtar klepnal jego konia w zad i zawolal do innego straznika "Yysstar haddov Derzhina!". Przebrany banita musial ulec panice. Wyciagnal niezgrabnie miecz i zamachnal sie na Yeshtara. To kosztowalo go zycie - mlody banita zsunal sie z siodla, niemal przeciety na pol zakrzywionym ostrzem. Glupiec! - zaklalem, gdy rozlegl sie alarm. Slowa straznika oznaczaly jedynie "ladny derzhyjski zad". Z rozlozonymi skrzydlami i uniesionym mieczem zanurkowalem z nieba, podczas gdy dwoch kolejnych banitow padlo pod ciosami miecza. Aleksander zaczal popychac na ziemie wiesniakow, ktorzy z otwartymi ustami gapili sie na panujacy wokol chaos. Banici wypadli z kryjowek po drugiej stronie drogi i przyciagneli uwage straznikow na wystarczajaco dlugo, bym zdazyl sie zblizyc i rzucil Aleksandrowi jego miecz, a Avrelowi noz ksiecia. Swoj sztylet oddalem Dorganowi, kolejnemu wiesniakowi, ktory szeroko rozlozonymi rekami probowal oslonic dwoch nagich chlopcow. -Trzymaj sie blisko ziemi i idz za mna! - krzyknalem. - Zabierz ze soba wszystkich oswobodzonych niewolnikow! Po krotkiej, lecz zajadlej walce pozbylem sie Yeshtara, ktory mnie zaatakowal, niezrazony skrzydlami. Yeshtarowie wierzyli, ze zyja blisko zlych duchow, wiec pojawienie sie uskrzydlonego wojownika bylo dla nich jedynie spelnieniem oczekiwan. Zakladali, ze kazdy czlowiek w swoim zyciu napotka kiedys taka istote. Konni Yeshtarowie jechali przez wzburzony tlum niewolnikow, kazac im zostac na ziemi i uderzajac zakonczonymi stala biczami. Kowale machali pochodniami na kazdego, kto probowal sie podniesc - dwoch nieszczesnikow juz plonelo. Ale podczas gdy glowne sily Blaise'a zajmowaly veshtarskich i derzhyjskich straznikow, inni banici siekierami rozrabywali sznury i lancuchy, kazac oszolomionym wiezniom zwrocic sie przeciwko oprawcom. Jeden z mieszkancow Andassaru chwycil miecz powalonego Yeshtara i dolaczyl do banitow, rozcinajac wiezy lezacych niewolnikow. Podczas gdy ja uchylilem sie przed cieciem i poderwalem sie do gory, zrzucajac jednego z Nyabozzich z siodla, Aleksander pojedynkowal sie z Yeshtarem. Z poczatku nie widzialem, czy ksiaze da rade utrzymac sie prosto, lecz kiedy moj przeciwnik zerwal sie na rowne nogi, ujrzalem Avrela ustawionego plecami do lewego ramienia Aleksandra. W ten sposob podpieral ksiecia i oslanial jego wrazliwe punkty. Nie moglem przygladac sie zbyt dlugo, gdyz nawet bez konia moj przeciwnik byl dobrym wojownikiem. Walczylem z Nyabozzim, caly czas spychajac go do tylu, az potknal sie o krwawiacego niewolnika i upadl. Pozniej tlum uwolnionych wiezniow obezwladnil go i nie bylem juz potrzebny. Krzyknalem do pozostalych mezczyzn z Andassaru, by poslali za mna swoich podopiecznych, i wyrabawszy sobie przejscie wsrod zbierajacych sie Derzhich, wyprowadzilem niewolnikow na droge. Pozniej znow zerwalem sie do lotu, zatoczylem krag i wrocilem do Aleksandra. Ksiaze nie cofnal sie, przyciagajac do siebie wykrzywionych wojownikow niczym padlina sciagajaca muchy. Dlatego ja tez walczylem, pozwalajac, by bitewna goraczka stlumila bol w boku, folgujac sobie w krwi i smierci, az zwyciezylismy. * * * Nim wzeszedl ksiezyc, rzucajac blask na lake, trzech pozostalych przy zyciu Nyabozzich zostalo skutych razem, a na ich piersiach wymalowano biale sztylety. Martwych wiezniow pochowano, martwi lowcy niewolnikow lezeli na trawie. Wszyscy Yeshtarowie zgineli.Wiekszosc wiezniow, ktorzy mogli sie poruszac, juz uciekla. Tych zbyt rannych lub chorych, by powrocic do domow, zaniesiono przez wzgorza do Andassaru, gdzie w ciagu kilku dni zapewne uda im sie powrocic do zdrowia. Mezczyzni rowniez wrocili do wioski, ale wiedzieli, ze pozostalo im niewiele czasu. Musieli porzucic swoje chaty, gdyz Nyabozzi, ktorzy uszli z zyciem, sprowadza gniew cesarstwa na ich lepianki. Kilku z wiesniakow bylo rannych - ten, ktory odniosl rany jeszcze we wsi, stracil sporo krwi - ale wszyscy zyli. Niektorzy z wiezniow chcieli zabic trzech Derzhich, lecz dowodca banitow powiedzial, ze to zabronione. -Co z nich za glupcy, ze nie dobija tamtych? - spytal Aleksander, kiedy usiadl na skalach przy wyjsciu z wawozu, opatrujac sobie rane prawej reki. - Kiedy Edik dowie sie o tej walce, wszystkie wsie w promieniu ligi zostana zniszczone, niezaleznie od okolicznosci. Ale ci Nyabozzi nigdy nie odpuszcza. By pomscic taka porazke, beda polowac na tego twojego Yvora Lukasha i wiesniakow do samego piekla. Nie wspominajac juz o rozpowszechnianiu opowiesci o uskrzydlonym wojowniku. - Spojrzal na mnie. Stalem niedaleko, oparty o kamien, wciaz sie pocac i czujac mdlosci z powodu tak dlugo utrzymywanej przemiany. Probowalem przekonac samego siebie, ze wcale nie chce zwymiotowac za kamieniami, a pozniej isc spac. Musialem porozmawiac z dowodca banitow, kiedy tylko bedzie mial na to czas. Nie rozpoznalem jego ani zadnej z pomalowanych twarzy, ktore poruszaly sie wsrod rzednacych tlumow, zachecajac, uspokajajac i poganiajac uwolnionych wiezniow, by odeszli, nim ktos zacznie szukac zaginionej karawany. -Blaise nie pozwala im zabijac bezbronnych. -Nie zawsze byl tak szczodry. Dopiero gdy cie poznal. Zabralem sie za bandazowanie rany Aleksandra. Niezbyt dobrze po slugiwal sie lewa reka i nie szlo mu to sprawnie. -Sam mam spora ochote wbic noz w tych trzech - powiedzialem. Pochowalismy dwudziestu trzech wiezniow, niektorych nie starszych niz ci dwaj. - Wskazalem glowa na dwoch bladych chlopcow z Andassaru, otulonych dwoma pozyczonymi plaszczami i ramionami ojca. Yeshtarowie juz wykastrowali wszystkich chlopcow w karawanie. - To dlatego zaden z Yeshtarow nie przezyl. Satysfakcja, ze potrafilem panowac nad swoja wsciekloscia i nadawac jej kierunek, zmniejszyla sie jedynie odrobine, gdy spojrzalem na rzez, jakiej dokonalem. -Cholerny Athosie. Skonczylem opatrywac Aleksandra i ruszylem w poszukiwaniu odpowiedniej galezi, ktora moglaby mu posluzyc jako laska, kiedy do ksiecia podszedl Avrel i uklonil sie. -Dobry panie Kassianie, nie mozemy odejsc, nie wyrazajac naszej wdziecznosci. -Podziekujcie ludziom Lukasha - rzucil szorstko Aleksander - i mojemu towarzyszowi, gdziekolwiek jest. - Zaden z mezczyzn nie mogl mnie widziec wsrod drzew tuz za ksieciem. - Zostalem uratowany tak samo jak wy. A wy wybawiliscie nas od smierci glodowej. -Twoj przyjaciel... duch pomsty... nie wiem, jak go nazywac. Arago to imie prostego czlowieka, ale ten, ktorego widzialem tej nocy, nie jest prostym czlowiekiem i z pewnoscia nie potrzebuje podziekowan biedaka. - Avrel potrzasnal glowa. - Ale ty, panie, mogles troszczyc sie tylko o swoje bezpieczenstwo. Duch zabralby cie z pola walki, a jednak zostales i walczyles razem z nami. My, mieszkancy Andassaru, jestesmy dumni, ze moglismy zapewnic ci schronienie. Nic dziwnego, ze bogowie zeslali ci ducha opiekunczego. Oby zawsze oswietlali twa droge. Uklonil sie gleboko i ruszyl z powrotem do pozostalych. -Avrelu! - Mezczyzna obrocil sie na okrzyk ksiecia. - Byles swietna lewa noga. Avrel sie usmiechnal, znow sie uklonil i pobiegl za swoimi przyjaciolmi, ktorzy juz ruszyli w strone domu. -Twoja reputacja jako ducha pomsty nigdy nie stanie sie tak wielka, jak byc powinna, jesli nie przestaniesz wyrzygiwac sobie wnetrznosci po kazdym pokazie - oznajmil Aleksander, kiedy rzucilem mu mocny kij, wycofalem sie za jego kamien i zrobilem wlasnie to, co powiedzial. - Oto nadchodza twoi przyjaciele banici. Wytarlem usta i zmusilem zoladek do powrotu na swoje miejsce wystarczajaco szybko, by przywitac wysokiego mezczyzne z wymalowana twarza, ktory szedl powoli w nasza strone. Za nim podazal mlodzik, ktory pojmal mnie w niewole, i pieciu innych. Ku memu zdziwieniu trzymali w dloniach miecze. Aleksander warknal, a jego dlon uniosla sie do rekojesci broni, lecz powstrzymal go ostrzegawczy ruch dloni dowodcy. -Kim jestescie? - Mlody przywodca byl bardzo zdenerwowany. -Nie tak powinno sie witac przyjaciela, ktory tej nocy uratowal wasze buntownicze tylki. - Aleksander bardzo nie lubil, gdy grozono mu mieczem. - Tego, ktory moglby bez trudu... -Sadze, ze dowodca jest po prostu ostrozny, Kassianie - zmitygowalem go, gdyz wolalem, by nie zaczal wymieniac moich umiejetnosci, ktore jakos nigdy nie mogly sprostac oczekiwaniom ludzi. - Jestesmy tu obcy, a ja wspomnialem temu tam mlodziencowi, ze znam Blaise'a i Farrola. Jak sie domyslam, woleliby, by te imiona pozostaly w tajemnicy. -Trafiles w sedno - mruknal dowodca. Krew z rany na ramieniu zalala jego koszule, a z ciecia na czole splywala po policzku. - Walczyliscie przeciwko lowcom niewolnikow... a jednak ty jestes Derzhim. A ty, Ezzarianinie - wskazal na mnie - najwidoczniej jestes poteznym czarodziejem, a jednak podrozujesz z Derzhim. Co ja mam z wami zrobic? Nie mozemy pozwolic wam odejsc, skoro wiecie to, co wiecie. A jednak mamy rozkazy... -Nie mozecie pozwolic nam odejsc. Ty arogancki idioto! Pozwoliliscie uciec Nyabozzim. - Aleksander zamachal kijem, ktory mu przynioslem, a wtedy banici sie zblizyli. -Kassianie, prosze! - zawolalem ostro. Nie sadzilem, by ksiaze pojmowal powage problemu mlodego banity. - Dowodco, znam dylematy banity. Wiem, ze powtarzacie sobie, iz nie mozecie zlamac przysiegi, nawet biorac pod uwage przysluge, jaka wam dzisiaj oddalismy. Ale ci, ktorych wymienilem, wcale nie byliby zadowoleni, gdybyscie nas skrzywdzili... jesli w ogole byloby to mozliwe. A te czary, ktorych swiadkami byliscie... czyz one nie zasluguja, by poinformowac o nich waszego przywodce? Mysle, ze bylby bardzo nieszczesliwy, gdyby sie dowiedzial, ze rozzlosciliscie Ezzarianina obdarzonego tak wielkim talentem jak ja, nieprawdaz? Zalozylbym sie, ze mezczyzna zbladl pod warstwa farby. Nie wszyscy z banitow Blaise'a wiedzieli, ze on i kilku innych umialo sie przeobrazac. Oceniajac po ksztalcie oczu, przypuszczalem, ze sam dowodca jest Ezzarianinem, byc moze jednym z dzieci podobnych do mojego syna i Blaise'a. Ale nic o tym nie wspomnial. -Bardzo mi przykro. Naprawde przykro. Ale musimy chronic naszych przywodcow. Nie moge pozwolic, by Derzhi odszedl wolny, skoro wie... -To zabierzcie nas ze soba - podsunalem. -Niemozliwe! - wykrzykneli jednoczesnie Aleksander i dowodca. -Naddasine wraca jutro - warknal ksiaze. Zignorowalem go. -Zawiaz nam oczy, jesli sobie zyczysz, dowodco. Uwierz mi, kiedy mowie, ze rozumiem wasz problem, ale obiecuje ci, ze Yvor Lukash wyrwie ci jaja, jesli skrzywdzisz mnie albo mojego przyjaciela. -Nie wolno nam sprowadzac jencow do obozu - powiedzial dowodca niczym biegacz, ktory choc watpi w swoje sily, zmusza sie do dalszego biegu. - Dla Ezzarianina moglibysmy zrobic wyjatek, ale nigdy dla Derzhiego. Podnioslem sie i przez jedna krotka chwile pozwolilem, by blekit demona w moich oczach zaplonal, a jasnozlote migotanie otoczylo moja postac. Nawet Aleksander nieco sie cofnal na swoim kamieniu. -Nalegam. * * * Nienawidzilem straszyc ludzi. Wczesnie sie do tego zniechecilem i nadal byla to jedna z najbardziej wyrazistych scen z dziecinstwa.Wykorzystywanie melyddy, by oszukiwac, draznic i dreczyc innych, bylo bez watpienia czescia ezzarianskiego dziecinstwa, choc dzieci szybko z tego wyrastaly, w miare jak zaglebialy sie w powazniejsze szkolenie do walki z demonami. A jednak pewnego razu, gdy mialem osiem czy dziewiec lat i nie pojmowalem jeszcze w pelni, do czego maja sluzyc moje zdolnosci, zamknalem inne dziecko w beczce i dreczylem je iluzjami szarpiacych nia niedzwiedzich lap. Tamto dziecko jakos mnie skrzywdzilo - pozniej nie potrafilem sobie przypomniec, o co wlasciwie chodzilo - ale czulem, ze tak okrutna zemsta jest calkowicie usprawiedliwiona. Przyciagniety przez wrzaski dziecka i halas iluzji, moj ojciec wybiegl z lasu. Oczywiscie, jak tylko go zobaczylem, przestalem. Ojciec wyciagnal dziecko z beczki, uspokoil je i odeslal do domu. Pozniej kucnal przy mnie i mruknal: -To nie w porzadku, Seyonne. Nie wolno ci podnosic reki na kogos, kto nie moze sie bronic na twoich warunkach. Czy w ogole o tym pomy slales? Zaczalem zasypywac go szczegolami naszej klotni, ale on tylko uniosl reke i powiedzial: -Wejde do tej beczki i chce, zebys znow uczynil to, co zrobiles Wyyverowi. Bylem przerazony. -Ale ja nigdy nie moglbym... Polozyl mi reke na ustach. -Ale zrobiles to. A teraz to powtorz, i to tak dlugo jak wtedy. Wszedl do beczki i kazal mi zapieczetowac melydda pokrywe, zeby nie mogl jej wypchnac. Wtedy sprawilem, ze beczka zaczela sie trzasc, toczyc i pekac, a towarzyszyl temu niedzwiedzi ryk. Nim ryczenie i wstrzasy ustapily, rozplakalem sie, ze musialem tak upokorzyc czlowieka, ktorego kochalem ponad wszystko na swiecie. Moj ojciec nie mial melyddy. Po raz pierwszy sobie uswiadomilem, ze posiadam moc, by tak okrutnie z nim postapic. Kiedy wyszedl z beczki, rzucilem mu sie w ramiona, blagalem o wybaczenie i przysiegalem, ze nigdy juz nie wykorzystam swoich darow do tak zlego celu. -Wierze ci - powiedzial i przycisnal mnie do bijacego serca. * * * Ale oczywiscie wolalem zastraszyc ludzi Blaise'a, niz ich zabic czy zrobic cokolwiek innego, co byloby konieczne, by nie tylko pozostawili nas obu przy zyciu, ale tez zabrali nas do swojego obozu. Podziwialem ich odwage, ze w ogole zdecydowali sie stawic mi czola.Aleksander byl wsciekly i grozil, ze nie pojdzie, zwlaszcza gdy kazano nam oddac bron. -Jesli zdecyduja sie zostawic tu Derzhiego, ktory zna imie Blaise'a, to wylacznie jako trupa - powiedzialem. - Oczywiscie, pewnie moglbym przestraszyc ich tak, by zostawili cie w spokoju, ale tylko gdybys mnie grzecznie o to poprosil. - Wiedzialem, jak malo jest to prawdopodobne. - Naprawde myslisz, ze po tym wszystkim uda ci sie spotkac z Naddasinem? Nawet jesli starzec przezyje, nie odwazy sie na to. Nie masz dokad pojsc. Aleksander to wiedzial. Nie byl glupcem. Wolalbym tylko, zeby jego upor nie zmuszal mnie do mowienia mu prawdy w oczy az tak dobitnie. Oddano nam konie, a gdy pomoglem ksieciu wspiac sie na siodlo, rozdzielono nas. Aleksander mial jechac z przodu, pod czujnym okiem dowodcy, a ja z jezdzcami z tylu. Grupa skladala sie z szesnastu banitow, wszystkich rannych. Watpilem, by czesc z nich mogla pozniej walczyc. Czterech kolejnych owinieto w plaszcze i przerzucono przez grzbiety koni. Z dwoch innych nie bylo co zbierac. Jechalismy przez kilka godzin, podczas ktorych moje domysly na temat mlodego dowodcy okazaly sie prawdziwe - wyczuwalem, jak delikatnie manipuluje, by prowadzic nas tajemnymi sciezkami, jak robil to Blaise. Nim zdolalismy przebyc dziesiata czesc rzeczywistej odleglosci, wedrowalismy przez szeroki srif. Na wydmach nie bylo sladow, by ktokolwiek tedy przechodzil. Widzialem, jak Aleksander rozglada sie z zainteresowaniem, ale nie znizyl sie do zadawania pytan tym, ktorzy obok niego jechali, i wkrotce wrocil do ponurych rozmyslan. Nie minelo wiele czasu i dowodca zatrzymal oddzial, a nam powiedzial, ze nadszedl czas, by zaslonic oczy. -Przyprowadzajac was tutaj, ryzykuje swoja pozycja - odpowiedzial na moje zapewnienia o dobrej woli i wymruczana przez Aleksandra propozycje, by najpierw go zabil. -I nie moge wam zapewnic bezpieczenstwa, gdy juz dotrzemy na miejsce. Niezaleznie od tego, jaka moc posiadasz, ktos was pokona, jesli zostaniecie uznani za zagrozenie dla naszej sprawy. Rozumiecie to? -Rozumiemy - odparlem. - Dajemy slowo, prawda, Kassianie? Nie wykorzystamy niczego, co zobaczymy lub uslyszymy, przeciwko Yvorowi Lukashowi i jego sprawie. Aleksander splunal na piach. Dowodca wyciagnal miecz i dotknal sztychem brzucha ksiecia. Na chwile wszyscy wstrzymali oddech, poki Aleksander nie spojrzal na mnie ze zloscia i krotko skinal glowa. Oczywiscie, zdolalbym nie dopuscic, by stala mu sie krzywda. Moglbym tez uchronic go przed tym ostatnim upokorzeniem. Ale sluzenie jego dumie tylko opozniloby to, co i tak musialo nadejsc. Zawiazali nam chusty na oczach, zalozyli worki na glowy, a pozniej, z uprzejmymi przeprosinami dla Aleksandra, wzieli wodze naszych koni. Dowodca wystarczajaco znal zwyczaje Derzhich, by wiedziec, jak wielka obelga dla wojownika jest zmusic go dojazdy bez mozliwosci panowania nad wlasnym wierzchowcem. Po kwadransie zaczelismy wjezdzac w gore stroma, ubita droga. Won kurzu i ciernistych krzewow wkrotce ustapila zapachowi cedrow i sosen, a jeszcze pozniej trawy i dzikiej lawendy. Poczulem przyjemny chlod na skorze, delikatna mgielke smakujaca switem... i nie zaczalem jeszcze sycic sie tym cudem, gdy nasze konie stanely. Obserwowalo nas kilkunastu ludzi, ale ich glosy byly stlumione, gdy pomoglem Aleksandrowi zsiasc z konia i polozylem mu dlon na ramieniu, by go podtrzymac. Gwaltownie sie ode mnie odsunal. -Tedy - powiedzial dowodca. - Przywodcy czekaja. Poprowadzono nas po plaskim terenie, Aleksander kustykal powoli obok mnie. Ktos zmusil mnie do opuszczenia glowy -zrozumialem dlaczego, gdy moje ramiona otarly sie o zaslone z materialu i poczulem won wilgotnego plotna namiotu. Duzego namiotu, gdyz stalem wyprostowany, a moje zmysly mowily mi, ze w srodku przebywa juz co najmniej piec osob. -Sa tutaj, jak raportowal Jinu - oznajmil dowodca. - Moge uzasadnic swoja decyzje jedynie tym, ze bez tych dwoch, walczacych u naszego boku, stracilibysmy wiecej niz szesciu ludzi i moze w ogole bysmy przegrali. I, jak na pewno juz mowil Jinu, Ezzarianin udowodnil ponad wszelka watpliwosc, ze... bardziej przypomina niektorych, ktorych znamy, niz zwyczajnych Ezzarian. Nie jestem pewien, czy dalibysmy rade go zabic. -Nie sadzilem, byscie uznali to za sluszne - wtracilem zalujac, ze nie potrafie wymyslic lepszego powitania dla naszych niewidocznych przyjaciol. - Taka w kazdym razie mialem nadzieje. Nim jednak zdolalem wymyslic cos bardziej blyskotliwego, wszelkie slowa zamarly mi na ustach, gdyz kiedy zdjeto nam kaptury i opaski, nie ujrzalem Blaise'a ani Farrola. Namiot byl dosc duzy, zastawiony koszami, workami maki i ziarna, dzbanami oliwy i innymi zapasami dla duzego obozu. Posrodku znajdowal sie dlugi stol, na ktorym rozlozono mapy i inne papiery. Pochylalo sie nad nim kilkoro mezczyzn i kobiet, niektorzy siedzieli, inni stali, a wszyscy spogladali na nas, jakbysmy przerwali im niezmiernie wazna dyskusje. Znalem tylko jedna osobe... te, do ktorej zwracal sie dowodca, a ktorej ciemne oczy na moj widok przybraly wyraz ostroznosci. Elinor. Rozdzial dwudziesty drugi Co mozna powiedziec komus, kto ostatni raz widzial was w ataku morderczego szalu, niszczacego inna ludzka istote? "Przepraszam" wydawalo sie niewystarczajace. "Ze mna juz wszystko w porzadku" nie bylo do konca prawdziwe. "Nie musisz sie mnie bac" brzmialo zarozumiale. I oto stalem, znow splamiony krwia, smierdzacy smiercia i zakleciami, a przyjaciele Elinor z pewnoscia ja poinformowali, jak uskrzydlony Ezzarianin wlasnorecznie zabil trzy czwarte Yeshtarow. W sluzbie jej sprawy, mowilem sobie. By uratowac jej oddzial, ktory zginalby, gdyby nie pomoc moja i Aleksandra. Mimo to w jej obecnosci nie potrafilem wykrztusic z siebie slowa, spojrzec jej w oczy, zadac pytan, ktore cisnely mi sie na usta. Jak mu sie wiedzie, pani? Czy dobrze rosnie? Czy jest szczesliwy?Glos Elinor byl zupelnie spokojny, gdy przerwala cisze. -Bardzo dobrze, ze ich tu przyprowadziles, Roche. Blaise bylby bardzo niezadowolony, gdyby ten czlowiek i jego przyjaciel... - Umilkla na chwile. - Zostawcie nas - polecila krotko i zerwala sie na rowne nogi. Zaczela wypraszac towarzystwo z namiotu, wydajac rozkazy. - Roche, znajdz Blaise'a. Gdziekolwiek jest, sciagnij go tutaj. Zloz raport z ataku Farrolowi, ja wyslucham go pozniej. I powiedz Farrolowi, zeby podwoil straze... na wypadek gdybyscie byli sledzeni. Jinu, przekaz, by dla naszych gosci przygotowano jedzenie i picie. Nie wolno nam przeszkadzac, dopoki nie powiem. - Gdy pozostali wyszli, obrocila sie na piecie. - Nie poslalam po uzdrowiciela. Czy potrzebujecie... -Nie chcialbym sie narzucac - baknal sztywno Aleksander. - Musze odwiedzic wiele innych miejsc. -W rzeczy samej... jesli jestes tym, kim mysle, gdziekolwiek sie udasz, czeka cie smierc. Jinu powiedzial, ze zadales, by cie do nas przyprowadzono. Spojrzenie Aleksandra mogloby wywolac drzenie lodowca. -To Ezzarianin pragnal tu przybyc. Ja nie miewam takich pomyslow. Musialem ich sobie odpowiednio przedstawic. Moj panie, to jest przybrana matka mojego dziecka, ktora robi wszystko, co w jej mocy, by zniszczyc resztki twojego cesarstwa. Pani Elinor, oto czlowiek, ktory kiedys przysiegal, ze zabije ciebie i wszystkich twoich towarzyszy, ale jesli wbrew jego wysilkom uda mi sie utrzymac go przy zyciu, zmieni swiat w sposob, ktory wykracza poza moje pojmowanie. I, przy okazji, nadal jestem szalony i mi sie nie polepszylo, ale przynajmniej prawdopodobienstwo, ze porabie cie na kawalki, jest mniejsze niz ostatnim razem, gdy sie widzielismy. Nie spodziewalem sie, ze Elinor tu bedzie. -Czy masz pojecie, jakie niebezpieczenstwo na nas sprowadziles? - Elinor gwaltownie odwrocila sie w moja strone. - Jesli cesarz sie dowie, ze ten czlowiek przebywa w poblizu Yvora Lukasha... Ostatnimi czasy bezpieczenstwo zapewnialo nam jedynie to, ze Derzhi sa tak zajeci jego poszukiwaniem, ze nam nieco odpuscili. A ty sprowadziles Derzhiego do naszej glownej kwatery, chociaz wydawal na nas wyroki... -Pani Elinor... -W takim razie mnie odeslijcie - wtracil Aleksander, przerywajac mi, nim zdazylem wymyslic, co wlasciwie powiedziec. Splotl rece na piersi. - Albo lepiej, sprzedajcie mnie kuzynowi mojego ojca. Wtedy bedziecie mogli najac lepszych wojownikow, zeby nie wyruszac na te absurdalne wyprawy, w ktorych gina ludzie... ci ludzie, ktorym probujecie pomoc. Elinor pochylila sie do przodu i przycisnela dlonie do stolu, a jej oczy plonely. -Jakby ciebie obchodzili ludzie, ktorych ty i twoi derzhyjscy mordercy przez piecset lat niewoliliscie, mordowaliscie i doprowadzaliscie do rozpaczy. Jak smiesz, wlasnie ty, mowic o... -Zaczekajcie! - zawolalem. Mialem ochote nimi potrzasnac. - Prosze, panie, pozwol. Gdybysmy tylko mogli zaczac od nowa... Bardzo mi przykro, ze przybylismy bez ostrzezenia, pani. Pojmuje ryzyko i nie narazalbym was lekkomyslnie. Ale czas i okolicznosci sprawily, ze znalezlismy sie w waszych rekach, kiedy zabraklo nam innych mozliwosci. - Aleksander byl gotow wybuchnac, gdy znow sie do niego odwrocilem. - Panie, pani Elinor jest siostra Blaise'a, a jej dobry maz zginal z rak Hamraschich tak samo jak twoj ojciec. Jej rodzice i przyjaciele poniesli smierc z rak Dwudziestu, przez ktorych i ty straciles bliskich. Jej bratu i dziecku kazdego dnia grozi niebezpieczenstwo, podobnie jak twojej zonie i lordowi Kirilowi. Mamy tych samych wrogow. -Jego siostra... ta, ktora...? - Aleksander na chwile zapomnial o gniewie. Pokiwalem glowa. Moje spojrzenie przenioslo sie z butow Elinor na wiszaca lampe... wszedzie, byle nie na jej twarz. -Pani Elinor, dobrze sie domyslilas. Chcialbym przedstawic ci jego wysokosc Aleksandra zha Denischkar, niegdys z Zhagadu, a obecnie z kazdego miejsca, do ktorego nie zagladaja jego wrogowie, wlaczajac w to uprzaz niewolnika. Przybywajac tu, zlozylismy swoje zycie w twoich rekach i dlatego prosze cie o cierpliwosc i ochrone. Mielismy ciezka podroz i nie spalismy od ponad doby. Musimy porozmawiac z Blaise'em, a pozniej odejdziemy, jesli ty, on lub ksiaze Aleksander nadal bedziecie sobie tego zyczyc. - Teraz musialem spojrzec jej w oczy, gdyz inaczej mialaby wszelkie prawo zignorowac moje slowa. - Przysiegam na zycie najcenniejsze dla nas obojga, ze moj pan Aleksander sam w sobie nie stanowi zagrozenia dla twoich ludzi. Jesli chodzi o inne kwestie... jesli bedziesz dzieki temu spac spokojnie, uwiez mnie, skoro uwazasz to za sluszne. - W jej ciemnych oczach nie bylo przerazenia, jedynie gniew. To mi odpowiadalo. Zniose jej gniew. Elinor usiadla na zydlu obok stolu i oparla brode na rekach. Jej zdenerwowanie zdradzaly jedynie palce stukajace o blat stolu. -Blaise powinien wkrotce sie zjawic - mruknela. - Poradze mu, zeby zabral was obu daleko na pustynie i tam zostawil. Popatrzyla na mnie ze zloscia, jakbym sprowadzil zaraze do jej domostwa, choc nie nosila juz fartucha gospodyni. Na jej ciemnoniebieskiej tunice i spodnicy wisial pleciony skorzany pas, a przy nim pochwa z nozem. Gesty, ciemny warkocz upiela ciasno wokol glowy, jedynie kilka kosmykow, ktore sie z niego wymknely, przylepilo sie do jej czola. Tak wiele uczuc uwolnionych i znow zebranych... Na szczescie ciche "przepraszam, pani Elinor" uchronilo nas przed koniecznoscia dalszej rozmowy. Elinor skinela glowa i w namiocie pojawila sie dziewczynka z drewniana taca, ktora postawila na stole. Na tacy znajdowaly sie daktyle, bochenek chleba, nieduza gomolka koziego sera, gliniany dzbanek i trzy kubki. -Dziekuje, Melio - powiedziala Elinor. Dziewczynka spojrzala na nas z zainteresowaniem i wyszla z namiotu. Aleksander stal bez ruchu obok mnie. Nie mial kuli ani laski, a poniewaz uparcie nie chcial sie o mnie oprzec, pewnie niewiele brakowalo, by sie przewrocil. -Mozemy usiasc? - spytalem. - Przynajmniej do chwili przybycia Blaise'a. -Oczywiscie. Jedzcie i pijcie do woli. Elinor gestem wskazala nam drewniane stolki, na ktorych siedzieli wczesniej jej towarzysze, lecz my wybralismy mate lezaca na ubitej ziemi. Obaj bylismy brudni. Roche dal Aleksandrowi obszarpane haffai na droge przez pustynie, lecz luzna szata ukazywala jego zakrwawione spodnie oraz brak koszuli, ponczoch i butow. Kiedy przebywalismy w Andassarze, wiazal wlosy w kucyk z tylu glowy i tak tez zostaly, teraz zlepione krwia. Ja wygladalem nieco lepiej, ale moje odzienie bylo sztywne od krwi. Jedzenie bylo dobre. Ani uraza Aleksandra, ani moje zawstydzenie w obecnosci Elinor nie mogly wygrac z glodem, i nim minely dwie minuty, patrzylismy na siebie nad ostatnim daktylem. Moj brzuch burczal, tylko czesciowo zaspokojony. Bez trudu zjadlbym dziesiec razy wiecej. -Przyniose cos jeszcze - powiedziala Elinor, zrywajac sie ze stolka, jakby czytala w moich myslach. -Jesli mozecie sobie na to pozwolic - odparlem - bylibysmy wdzieczni. Pokiwala glowa i szybko znikla za zaslona namiotu. Nie uznala za konieczne zostawic z nami straznika. Przypuszczalem, ze w tej chwili nasz wyraznie widoczny glod uspokoil ja co do naszych intencji. Kiedy odeszla, spojrzenie Aleksandra spadlo na mnie niczym kowalski mlot i to nie z powodu osamotnionego daktyla. -Przepraszam - baknalem cicho, gdy zrozumialem, ze nie da mi spokoju, jesli czegos nie powiem. - Wydawalo mi sie to najrozsadniejszym rozwiazaniem. -Czy ja nie mam tu nic do gadania? -Potrzebujesz czasu i bezpieczenstwa, by twoja noga znow stala sie silna. Musisz na chwile przestac uciekac, by pomyslec nad tym, co powinienes teraz zrobic. Wierze, ze znajdziesz droge, i chce ci pomoc, ale... - Mimo ze nie mialem na to ochoty, nadszedl czas, bym opowiedzial mu o swoim siffaru. Przeczesalem wlosy palcami i zastanowilem sie, jakich slow uzyc. - ...musze zdecydowac, co zrobic z Kir'Navarrin. Wiem juz, kto tam na mnie czeka. Siffaru zabralo mnie do Tyrrad Nor i rozmawialem z nim. -Oszalales. -Bardzo prawdopodobne. - Probowalem sie usmiechnac, ale slabo mi to wyszlo. - Lecz nie sadze, by tak bylo. W kazdym razie jeszcze nie. Mialem racje w jednej sprawie: wiezien w fortecy to tylko czlowiek, potezny czarodziej, ktory umie dotknac moich snow. Ale wszystko inne... Panie, jego dusza jest zupelnie inna, niz sie spodziewalem, jest w niej taka glebia uczuc, taka potega mocy i ducha, jest tak skomplikowana... - Mimo obaw uczucia wylewaly sie ze mnie szerokim strumieniem. - Owszem, moze byc niebezpieczny. Ale szalenczo pragne do niego isc i dowiedziec sie wiecej. -Niebezpieczny i wspanialy? Po kilku dniach wizji w towarzystwie chlopca... pewnie nakarmil cie jakims mieszajacym w glowie zielem... moj wiecznie ostrozny przyjaciel "szalenczo" pragnie wlozyc glowe w petle? Nic dziwnego, ze nie chciales mi nic powiedziec. Cos lekko uderzylo w bok namiotu i grupka rozesmianych dzieci podeszla, by to cos zabrac. Dopiero gdy ich smiech znikl wsrod odglosow obozu, podjalem. -To, czego doswiadczylem, nie bylo jedynie wizja. Niezaleznie od tego, czy zadzialal dar Qeba, czy jego ziola, moja wlasna moc z nimi wspoldzialala, by zabrac mnie do Kir'Navarrin. Rozmawialem z wiezniem, spacerowalem z nim, wysluchalem jego opowiesci. Dotknalem muru, ktory go powstrzymuje. I wierze, ze byc moze uda mi sie... - Nie potrafilem powiedziec tego glosno. - Obiecalem mu, ze wroce. On miesza mi w glowie, wiec nie wiem, czy waze sie stawic mu czola. Ale jesli uznam, ze tam wlasnie prowadzi mnie droga, musze to zrobic, poki jeszcze moge, poki mam jeszcze jakies szanse. -Powiedzialem ci, ze mozesz odejsc, jesli bedzie to konieczne. - Pod echem gniewu, goryczy i upokorzenia kryla sie prawdziwa troska. - Ale mysle, ze ryzykujesz swoja dusza. -Jesli tak, to zajmiesz sie tym, prawda? W Drafie obiecales, ze nie pozwolisz mi sie zmienic w potwora, a ja swiecie w ciebie wierze. -Nawet jak na ciebie to kiepski dowcip. Kiedy odchodzisz? -Nie zostawie cie samego. -I dlatego chcesz mnie porzucic wsrod ludzi, ktorzy mna gardza? Wyszczerzylem sie w parodii usmiechu. -A czy kiedykolwiek ci to przeszkadzalo? Prychnal i chwycil ostatni daktyl, a wlasnie wtedy do namiotu wpadl Blaise. -Seyonne! Na gwiazdy w niebiosach, martwilem sie o ciebie. - Zerwalem sie na rowne nogi, a on chwycil mnie za rece i wpatrzyl sie we mnie wzrokiem tak intensywnym, ze nie potrafilem go zniesc. Pod spojrzeniem jego i Aleksandra czulem sie obdzierany ze skory. - Kiedy uslyszalem o tym, co sie stalo w Zhagadzie... i pozniej... wszystko w porzadku? -Zyje. Panuje nad sytuacja. - Usmiechnalem sie i odslonilem ksiecia, ktory stal mi za plecami. - Pamietasz ksiecia Aleksandra? Szczupla twarz Blaise'a przybrala wyraz ostroznosci, ale nie pojawila sie na niej wrogosc Elinor. Uklonil sie lekko. -Oczywiscie. Kiedy tych dwoch widzialo sie ostatnim razem, Blaise przysiagl lojalnosc wobec cesarstwa i zgodzil sie powstrzymac ataki, pozwalajac Aleksandrowi zdusic zarzewie wojny domowej. W zamian Aleksander odwolal rozkazy skazujace banitow Yvora Lukasha na smierc i zrobil pierwszy krok ku zmianie praw wlascicieli niewolnikow. Zgodzili sie na te ustepstwa nie z szacunku dla siebie nawzajem, lecz dlatego, ze ja ich o to poprosilem. Teraz musieli tak samo zaufac sobie. Halas z tylu namiotu przerwal te konfrontacje. -Linnie? - spytal Blaise, spogladajac na sterte koszy i workow. Elinor bez zawstydzenia wylonila sie z cienia, niosac koszyk chleba i sera. Niewatpliwie podsluchiwala. Choc nie czulem sie dobrze ze swiadomoscia, ze slyszala moje wyznanie, nie moglem miec do niej o to pretensji. -Blaise, nie mozemy go tutaj trzymac - powiedziala, wskazujac glowa na Aleksandra. -Nie mamy prawa. Przysiegalismy pozostalym... Blaise polozyl jej dlon na ramieniu. -Najpierw go wysluchajmy. - Skoncentrowal sie na ksieciu. - Czego od nas chcesz, Aleksandrze? - zapytal. - Mam nadzieje, ze nie zamierzasz sie domagac wypelnienia obietnicy, ktora ci zlozylem. Okolicznosci sie zmienily, a moje plany nie moga dluzej czekac. -Ton Blaise'a nie byl wrogi, a tylko rzeczowy. Milczalem. Aleksander mial racje. Powinien sam wypowiadac sie we wlasnym imieniu. Ksiaze poruszyl sie niezgrabnie, by podniesc sie z maty. Nie przyjal mojej wyciagnietej reki. -Okolicznosci rzeczywiscie sie zmienily - przytaknal, gdy juz sie podniosl i odpowiedzial uklonem na uklon Blaise'a. Nawet opierajac sie o stol, byl od niego o pol glowy wyzszy. - Wiele rzeczy sie zmienilo. Ten przeklety Ezzarianin upiera sie, ze powinienem sie zastanowic nad tym, co robie, a choc mogloby sie to wydawac nieprawdopodobne dla kazdego, kto mnie zna, w ostatnich miesiacach rzeczywiscie duzo rozmyslalem. Ty jestes banita, ktory wydal wojne cesarstwu, naruszyl jego stabilnosc i doprowadzil je na krawedz ruiny. Nie bede dyskutowal o sprawiedliwosci i prawie, gdyz choc ludzie zgadzaja sie co do choroby, nie musza sie zgadzac co do lekarstwa na nia. W rzeczy samej, nie pragne od ciebie niczego... - tu ksiaze przerwal i odetchnal gleboko -...ale i tak musze cie prosic. Wyglada na to, ze stracilem swoje cesarstwo i potrzebuje schronienia. Moj lud nie chce mnie przyjac. A ty? Przygarniesz mnie? Na twarzy Blaise'a malowal sie spokoj. Zawsze mu tego zazdroscilem. Uczucia i rozum osiagnely w nim stan rownowagi, kierowane przez wewnetrzna pewnosc siebie, ktora dawala wiare, i szczodre serce, ktore wzbudzalo milosc. Ale gdy Aleksander mowil, dlon Blaise'a na ramieniu siostry sie zacisnela. Przez kilka chwil na zapadnietych policzkach i w skosnych oczach banity zamigotal gniew, oburzenie i pogarda. Ale w koncu pokiwal glowa i powiedzial: -Mozesz zostac i korzystac z naszych zapasow tak dlugo, jak bedzie to konieczne. Z checia jeszcze porozmawiam z toba o tych sprawach. Elinor strzasnela dlon brata, upuscila koszyk na tace i wyszla. Blaise ruszyl za nia, ale zatrzymal sie gwaltownie. -Rzadko nie zgadzam sie z osadem siostry - wyjasnil. - Ona lepiej niz ja umie ocenic konsekwencje naszych poczynan. Mam nadzieje, ze nie bede tego zalowal. * * * Blaise oprowadzil nas po dolinie Taine Keddar, niebiesko-zielonym klejnocie wsrod pustkowi. Procz glebokiej, czystej studni, od ktorej pochodzila jej nazwa, gleboka, trawiasta kotlina korzystala z parujacej z otaczajacej ja pustyni wilgoci, ktora wracala do ziemi kazdego dnia w postaci popoludniowego deszczu. Kepy wonnych cedrow i szarozielonych krzewow oliwnych ozdabialy kamienisty ogrod pelen trawy i kwiatow, tego dnia kryjacy sie wsrod mgly.Blaise powiedzial nam, ze dolina jest jedna z dwoch, umieszczonych wysoko w skalistym kregoslupie pustyni Azhak. Legenda o dwoch zyznych, ukrytych dolinach krazyla wsrod pustynnych ludow od setek lat, mowil. Ale miejsce bylo tak odlegle, a dojscie tak trudne, ze nikt nie potrafil stwierdzic, gdzie dokladnie leza i czy w ogole istnieja. Poniewaz Blaise umial przeobrazic sie w drapieznego ptaka, a dla swoich ludzi potrzebowal takiego wlasnie schronienia, odnalazl je. Bylem zdziwiony liczba osob, ktore zobaczylem tego wilgotnego ranka. Mezczyzni i kobiety spieszyli sie tu i tam, przynoszac drewno i wode i wynoszac kosze chleba z niskiego kwadratowego budynku. Oceniajac po smakowitym aromacie, znajdowaly sie tam wspolne piece. Dzieci gonily kozy i kurczaki, nosily wiadra wody i prowadzily konie do miejsca, z ktorego dobiegal stukot kowalskiego mlota. Mezczyzni wygladzali klody i budowali niewielki dom, dolaczajac go do mieszanki starych i nowych budynkow z kamienia i drewna. Przy skalistym wzniesieniu rozstawiono kilka namiotow, wsrod nich ten, z ktorego wlasnie wyszlismy. -Przepraszam, ze nie moge wam zaproponowac lepszego mieszkania. W tej chwili troche brakuje nam domow - usprawiedliwial sie Blaise do Aleksandra, prowadzac nas sciezka przez zagajnik starych drzew oliwnych do malej kamiennej chatki. Bylo to jedno pomieszczenie pozbawione okien, z klepiskiem i drewnianym dachem. Jak sie domyslalem, sluzylo do przechowywania oliwek. - Ale to... pomyslalem, ze zgodzisz sie na ciasnote, zeby miec troche prywatnosci. Seyonne moze zamieszkac z Farrolem i mna albo spac w koszarach, jak wolicie. Jesli chcecie, damy wam ubrania. Obaj wygladacie, jakbyscie potrzebowali nowych. Nie beda zbyt eleganckie... -Nie musisz caly czas przepraszac. - Aleksander oparl sie o framuge i przyjrzal sie skromnej chatynce. - Jestem w pelni swiadom swojej pozycji i nie mam wielkich oczekiwan. Choc docenilbym buty, jesli jakies sie znajda. I tak nie chodze zbyt pewnie, nawet jesli nie potykam sie na nierownej ziemi. Blaise pokiwal glowa. -Seyonne, pamietasz Cafazza? On dostarczy wam buty. A Sufrah jak dawniej zajmuje sie zapasami zywnosci. Ale tego wieczora... i kazdego wieczora... chcialbym, zebyscie jedli ze mna. Sprzeciwilem sie, pewien, ze Blaise zapomnial, jak niezrecznie byloby narzucac nasze towarzystwo Elinor. -Sami sobie poradzimy - zapewnilem. - Jestesmy do tego przyzwyczajeni. Ale on mnie nie sluchal. -Mysle, ze to rozsadne - powiedzial - z wielu powodow, z ktorych pewnie sami zdajecie sobie sprawe. Wszyscy w dolinie wiedza juz o Derzhim i ezzarianskim zmiennoksztaltnym. Wielu zna Seyonne'a i nie ma powodow sie go obawiac. Ale nie watpie, ze polowa moich ludzi domyslila sie juz, kim jestes, lordzie Aleksandrze, a zaden z nich cie nie kocha. Jesli masz zostac tu przyjety, musza zobaczyc, ze nie uwazam cie za zagrozenie. - Usmiechnal sie smutno. - Moi towarzysze bardzo sie o mnie troszcza. Kilku z nich bywa nawet nadgorliwych. Wyjatkowo lagodnie powiedziane. * * * Kiedy Blaise nas opuscil, Aleksander zajal sie naszym mieszkaniem mruczac, ze moze przynajmniej okazac sie uzyteczny. Znalazl kawal drewna z drzewa oliwnego, by sie na nim wspierac, ulistniona galaz do zamiatania i kepe suchej trawy na sienniki. Podczas gdy on zajmowal sie domowymi sprawami, ja wyruszylem w poszukiwaniu wody i ubran. Po drodze spotkalem kilku znajomych z czasow pobytu z Blaise'em w Karesh, ktorzy, choc na pewno slyszeli o moim napadzie szalu w noc smierci Gordaina, raczej sie mnie nie obawiali. Byli ostrozni, owszem, zwlaszcza w stosunku do mojego towarzysza. Nie pytali o niego bezposrednio, owijali w bawelne. "Przyprowadziles ze soba przyjaciela, co? Basranczyka, jak powiadaja... Slyszalem, ze pod Andassarem byla niezla walka. Twoj przyjaciel umie sie poslugiwac mieczem... Brakowalo nam twoich cwiczen szermierki, Seyonne. Zostaniesz z nami wystarczajaco dlugo, by znow je zaczac? A moze twoj towarzysz ma jakis pomysl?". Podziekowalem im za pomoc, a w droge powrotna zabralem narecze spodni, koszul, nogawic, recznikow i plaszczy, kubki, dwa koce, dzban na wode, oselke i buty, ktore uznalem za odpowiednie dla Aleksandra. W odpowiedzi na ich pytania odparlem jedynie, ze znam mojego przyjaciela od dawna, ze odzyskuje sily po powaznej ranie i zostaniemy przynajmniej przez kilka dni, by wydobrzal do konca. Z wszystkimi innymi watpliwosciami odeslalem ich do Blaise'a. Gdy ruszylem w strone oliwnego zagajnika, na sciezce za mna zabrzmialy lekkie kroki. -Mistrzu Seyonne, to naprawde ty? Wyjrzalem znad sterty ubran, spoczywajacej niepewnie na dzbanie na wode, i ujrzalem pare niebieskich oczu pod blond czupryna. Zadnej ostroznosci. Zadnego strachu ani dystansu. -Mattei! Na swiete gwiazdy, dorownales mi wzrostem. -Cafazz powiedzial mi, ze wrociles. - Chlopak chwycil dzban i polozyl go sobie na ramieniu. - Ucze sie teraz szermierki. Bralem juz udzial w trzech wypadach... wiecej w tym skradania sie niz walki, ale juz niedlugo. Teraz bedziesz mogl mnie uczyc. Powitanie kuvaiskiego mlodzika sprawilo mi ogromna przyjemnosc. Poza Blaise'em i Farrolem, Mattei byl jedynym z banitow, ktorego nazwalbym swoim przyjacielem. Piec lat wczesniej baron Derzhi postanowil skierowac wode ze studni w wiosce Matteia do swojej kuvaiskiej posiadlosci, by tam wybudowac staw. Poniewaz rodzice chlopca wazyli sie zakwestionowac rozkaz, ktory pozbawilby wody pola i zwierzeta wiesniakow, zostali zwiazani i spaleni zywcem we wlasnym domu. Blaise sprowadzil oddzial, by powstrzymac egzekucje, ale przybyl za pozno. Znalazl jednak dziesiecioletniego chlopca ukrytego w kacie piwnicy na warzywa, gdzie musial sluchac krzykow umierajacych rodzicow. Przez nastepne cztery lata chlopiec nie odezwal sie ani slowem. Kiedy przybylem do nich do Karesh, Blaise poprosil mnie, bym zaczal uczyc Matteia sztuki walki. Wierzyl, ze jesli chlopiec nauczy sie bronic siebie i innych, pomoze to uleczyc straszliwa rane, ktora kazala mu milczec. Pelen smutku, poczucia winy i chory na duszy po swej podrozy objawienia, sam z trudem zmuszalem sie do mowienia, ale zgodzilem sie i zaczalem wtajemniczac Matteia w podstawy walki wrecz. Chlopak byl szybki, silny i zajadly, choc w czasie starcia jego oczy blyszczaly cierpieniem. Pewnego wieczora po kilku tygodniach cwiczen opowiedzialem Matteiowi o Kyorze, chlopcu w jego wieku, ktory zginal, wypelniajac moj rozkaz, by doprowadzic Blaise'a do bramy Dasiet Homol. Wyznalem, ze obwinialem sie o te smierc, choc to nie moja reka trzymala noz, ktory go zabil. Ale powiedzialem tez, ze chociaz bylo to bardzo trudne, zaczynalem pojmowac, iz dalem Kyorowi obowiazek i cel, i nie powinienem zalowac jego odejscia. Kyor uratowal rozum Blaise'a - cale dobro, ktorego dokonal i jeszcze dokona Blaise, bylo darem Kyora dla swiata. Moze, rzeklem, rodzice Matteia zmarli, nie obwiniajac chlopca za to, ze ukryl sie w piwnicy, ale cieszac sie jego bezpieczenstwem i mysla o dobru, ktore kiedys da swiatu. Tej nocy ja i Mattei wyszlismy na pustkowie i pokazalem mu, jak Ezzarianie buduja krag swietego ognia. Wyjasnilem, ze czujemy sie bliscy bogom, kiedy kleczymy wewnatrz, niczym Verdonne uwieziona podczas dlugiego oblezenia miedzy niebem a ziemia. Kiedy plomienie podniosly sie wysoko, modlilem sie na glos o madrosc i sile i prosilem bogow, by pocieszyli Kyora i objawili mu dobro, ktore przyniosla jego ofiara. A Mattei, przerywajac dlugie milczenie, wyszeptal swoja modlitwe, by bogowie przekazali Nasii i Rudolfowi, ze strasznie za nimi teskni i bedzie sie bardzo starac, by okazac sie ich godnym. W kregu ognia obaj zaczelismy sie leczyc. Podniecenie Matteia moim przybyciem oraz usmiechy i powitania, jakie mu towarzyszyly, gdy szlismy przez oboz, powiedzialy mi, ze zaszedl na tej drodze dalej ode mnie. Kiedy wedrowalismy z zapasami przez zdeptana trawe doliny, zobaczylem, jak Blaise i Elinor galopuja razem ku poludniowemu krancowi niecki. -Spiesza sie - zauwazylem. -Pewnie chca zobaczyc starszych - odparl chlopiec. -Starszych? -Och! - Mattei zaczerwienil sie jak ajilea kwitnaca w trawie. - Myslalem, ze Blaise... Nie powinnismy o nich rozmawiac, nawet miedzy soba. Przepraszam. Ale jestem pewien, ze nic sie nie stanie, jesli ci po wiem. Blaise cie szanuje... -Nie, nie. Nie chce, zebys mowil o rzeczach, o ktorych kazano ci milczec. Nie martw sie tym. Blaise wyjawi mi wszystko, co wedlug niego powinienem wiedziec. Powiedzialem Matteiowi, zeby zostawil dzban na wode na skraju polany przy chacie, zapewniajac, ze wroce po niego pozniej. -Ktoregos dnia przedstawie cie mojemu towarzyszowi - obiecalem. - Przydalby mu sie dobry przyjaciel. Stracil dom, jego ojciec i druhowie zostali zamordowani na jego oczach, slyszal ich krzyki i nie mogl im pomoc. Zajmie mu troche czasu, zanim nauczy sie z tym zyc. Teraz naprawde nie chce z nikim rozmawiac. -Ma swoj cichy czas - podsunal chlopiec. -Tak, wlasnie tak - odparlem. Rozdzial dwudziesty trzeci Tego pierwszego popoludnia w Taine Keddar wszyscy byli raczej przygaszeni, i to nie tylko ze wzgledu na Aleksandra. Smierc szesciu czlonkow druzyny rzucila cien na oboz banitow i wiekszosc popoludnia poswiecono na ich pogrzeb. Wraz z ksieciem zuzylismy kilka dzbanow wody, dwa reczniki i sporo czasu, by sie domyc, a pozniej odwiedzilismy groby wszystkich zmarlych. Tradycja Derzhich nakazywala wojownikowi oddac czesc tym, ktorzy zgineli, walczac u jego boku, nawet jesli nie znal ich imion. Swiadomi, jak niemile Aleksander moze byc widziany, nie wzielismy udzialu w samych rytualach pogrzebowych, lecz pojawilismy sie tuz po nich i zostalismy wystarczajaco dlugo, by rzucic garsc ziemi na swiezy grob i zasalutowac banicie mieczem. Dopelniwszy tego obowiazku pod spojrzeniami milczacych zebranych, wrocilismy do kamiennej chaty i poszlismy spac.Tuz po zachodzie slonca ruszylem sciezka w strone Blaise'a i czterech innych mezczyzn, ktorzy stali przy sporym ognisku przed jednym z wiekszych namiotow na skraju doliny. Wieczorny wietrzyk po przelotnym deszczu niosl ze soba wilgoc, wiec kusila mnie perspektywa goracego ognia i cieplego posilku, choc nie zwiazanego z nimi skrepowanego towarzystwa. Aleksander mial problemy z zalozeniem nowych butow, wiec poslal mnie przodem obiecujac, ze dogoni mnie za chwile. Niski, krepy mezczyzna mieszal w kociolku zawieszonym nad ogniem, lecz kiedy mnie zauwazyl, wepchnal komus lyzke do reki, a sam uniosl ramiona w powitalnym gescie. -Seyonne! Na cialo i ducha, dobrze cie widziec. - Nim udalo mi sie cokolwiek wykrztusic, przebiegl przez wilgotna, zdeptana trawe i zaczal mnie klepac po plecach, niemal mnie przy tym przewracajac. - Kiedy tylko uslyszalem historie o skrzydlatym Ezzarianinie, wiedzialem, ze wrociles. -Zastanawialem sie, dlaczego sie przede mna ukrywasz - powiedzialem, usmiechajac sie na niezgrabne powitanie Farrola. Od kiedy pomoglem uratowac rozum Blaise'a i zmienic jego wlasne ponure perspektywy, nie mialem bardziej oddanego od Farrola przyjaciela. -Eee tam. Po prostu biegalem z rozkazami Blaise'a. W grupie tak duzej jak nasza caly czas cos sie zmienia. A kazdego dnia dolaczaja do nas kolejni. Otoczyl mnie ramieniem i wlasciwie zaczal ciagnac w strone grupy przy ogniu, nim jednak tam dotarlismy, zatrzymalem go, wzialem za rece i przyjrzalem sie im. Byly paskudnie pobliznione, a dwa palce lewej dloni sie wykrzywily. Poruszyl nimi, jakby chcial mi udowodnic, ze ma z nich jakis pozytek. -Nie mialem okazji ci podziekowac ani dopytac o twoje rany - zaczalem. - Uratowales... -Jestem glupcem - sprzeciwil sie, a cierpienie stlumilo jego slowa. - Doprowadzilem do smierci dobrego czlowieka, a pozniej niemal sie spalilem, bo nie wiedzialem, co robie... najpierw poslalem skrytobojcow za Blaise'em, a pozniej nie umialem opanowac ognia. Ale uczynilismy co w naszej mocy, co? Wiecej sie nie dalo. -Nie mogles sie tego spodziewac. Ale nigdy nie zapomne tego, co zrobiles. Nigdy. -Widziales go? - Farrol znizyl glos, jakby ci przy ogniu nas podsluchiwali. Potrzasnalem glowa. -Elinor nie ucieszyla sie na moj widok. -Ma wiele... -Nie winie jej - przerwalem mu i pospieszylem do przodu, gdyz nie chcialem, zeby czul sie w obowiazku jej bronic. - Po prostu nie moge sie zmusic, zeby o to poprosic, jeszcze nie. Nie wiem nawet, czy powinienem. Ale gdybym tylko czegos sie o nim dowiedzial... Szeroka twarz Farrola byla pelna wspolczucia. -Z nim wszystko w porzadku. To dobry chlopiec. Moze cie zagadac na smierc, kiedy juz sie do tego zabierze. Biega, wspina sie na drzewa i jest zdrowy. Bystry jak strumyk. Nie umialem wypowiedziec ulgi i wdziecznosci. Wtedy wlasnie z zagajnika wylonil sie Aleksander, a ja zaczekalem, by nas dogonil. -Panie, to Farrol, przybrany brat Blaise'a. Farrolu, to... -Wiem, kim on jest. - Wysoko uniosl brode. - Gdybys nie byl z Seyonne'em, przedstawilbym sie, wpychajac ci miecz w brzuch. Od dziecinstwa modlilem sie o taka okazje. Ze spojrzeniem, ktore zamroziloby wulkan, ksiaze szeroko rozlozyl puste rece, jakby zachecal mezczyzne do spelnienia grozby. -Ksiecia chroni Blaise, nie tylko ja - powiedzialem pospiesznie. - Musimy sie wiele nauczyc od siebie nawzajem. Lepiej sie za to zabierzmy. Farrol odwrocil sie i odszedl. Gdy szlismy za nim przez lake, spojrzalem na ksiecia. Jego twarz byla jak wykuta z kamienia, a jej wyraz nie zmienil sie przez caly wieczor. Aleksander milczal i nie powiedzial nic poza najbardziej podstawowymi zwrotami grzecznosciowymi. Jedlismy i sluchalismy, jak Blaise opowiada przyjaciolom o ataku na karawane niewolnikow i tych, ktorzy zgineli. Poza Blaise'em i Farrolem kolacje dzielil z nami Roche, dowodca ataku na karawane. Bez sadzy na twarzy okazal sie zylastym, dziobatym Ezzarianinem w wieku okolo dwudziestu pieciu lat, urodzonym z demonem jak Blaise i Farrol. Gdy Blaise pytal mlodego dowodce o problemy podczas ataku, Roche spogladal z ukosa na Aleksandra i mnie, jakbysmy mogli mu sie sprzeciwic. Opowiadal, ze Yeshtarowie walczyli bardziej zajadle, niz oczekiwal, a Nyabozzi zareagowali natychmiast, mimo zaskoczenia. Coz, kazdy, kto decydowal sie na walke z Derzhimi, powinien wiedziec, czego sie spodziewac, lecz wraz z Aleksandrem nie skomentowalismy tej opowiesci. Gorrid, krepy i umiesniony Ezzarianin po trzydziestce, ktorego mialem okazje poznac w Karesh, odpowiedzial na moje powitanie wrogim spojrzeniem i splunal na buty Aleksandra. Tak ustaliwszy swoja pozycje, ignorowal nas obu, nie reagujac na moje proby nawiazania rozmowy. Ostatnim z grupy byl brodaty Suzainczyk imieniem Admet. Admet wyraznie nie byl wojownikiem. Jego dlugie szaty oslanialy powaznie wykrzywiony kregoslup. Mial uprzejme i swobodne obejscie kupca, a gdy Blaise i Roche dyskutowali o ataku, on wpatrywal sie w nas z bezwstydna ciekawoscia. Kiedy rozmowa zeszla na inne tematy, zadal nam kilka uprzejmych pytan. Czy ktos znalazl nam nocleg? Czy odnieslismy rany, ktorymi nalezy sie zajac? Czy potrzebujemy broni, ubran albo kocow? Kiedy skonczylismy te wymiane zdan, odwrocil sie z powrotem do Gorrida i wkrotce smial sie z nim z jakiegos zartu. Farrol podal nam na kolacje gesta mieszanke gotowanego prosa ze slonina, doprawiona cebula i kawalkami miesa. Posilek biedaka, lezal ciezko na zoladku, ale pozwalal przetrwac chude dni. Kiedy jedlismy, rozmowa wrocila do spraw banitow i Gorrid z Admetem zaczeli lajac Blaise'a za kiepski zwiad, upierajac sie, ze przy tak duzych przedsiewzieciach konieczna jest dobra znajomosc terenu. Wyczulem raczej, niz uslyszalem pogardliwe prychniecie Aleksandra. Nikt inny tego nie zauwazyl - moze procz Admeta, ktory spojrzal ostro w nasza strone. Elinor byla nieobecna i nikt nie wspomnial o miejscu jej pobytu. Nieuwaznie sluchalem rozmowy, wolac myslec o dziecku bystrym jak strumyk, ktore biegalo, hasalo i moglo zagadac na smierc. Odeszlismy wczesnie, dziekujac Blaise'owi i Farrolowi za posilek, i poszlismy spac, nie zamieniwszy z soba nawet slowa. Jak zauwazyl Mattei, przez nastepne tygodnie rzeczywiscie trwal cichy czas Aleksandra. Przyprowadzilem go do Taine Keddar, zeby sie wyleczyl i pomyslal nad soba, a on ciezko pracowal przynajmniej nad wyleczeniem ciala. Wstawal przede mna i wspinal sie na szlaki na zboczach gor, by wzmocnic noge. Okolo poludnia wracal do chaty, rozpalal ogien i parzyl kubek nazrheelu. Pozniej chwytal podplomyk z miodem albo owocami i zabieral go ze soba na polane miedzy drzewami oliwnymi, gdzie robil sklony, przysiady i rozciagal sie, zeby odzyskac gibkosc. Zakladalem, ze w tym czasie rowniez duzo rozmyslal, ale nie dzielil sie ze mna rezultatami swoich rozwazan. Kiedy bylismy sami, przewaznie w nocy, lezac na swoich siennikach w chacie, probowalem wciagnac go w rozmowe, przekazujac mu wiadomosci, ktore udalo mi sie uslyszec. Sluchal bez slowa, lecz nie robil nic, by podtrzymac rozmowe. Nie byl niegrzeczny ani posepny, jedynie odlegly. Wycofal sie z bliskosci ostatnich miesiecy, jakbym juz wyruszyl w swoja dlugo odwlekana podroz. Poniewaz Aleksander zajmowal tak malo mojego czasu, probowalem okazac sie uzyteczny w obozie - pomagalem budowac chaty i dzwigac drewno, oczyszczalem zdobycz przyniesiona przez mysliwych i staralem sie spelniac inne drobne obowiazki. Przez pierwsze dni nie widzialem czesto Blaise'a, a Elinor wcale. Od Matteia dowiedzialem sie, ze siostra Blaise'a byla tez jednym z jego najwazniejszych porucznikow, bardzo szanowanym wsrod banitow. Elinor i Admet, przygarbiony Suzainczyk, ustalali daty wypadow banitow, a na podstawie raportow zwiadowcow i sympatykow z calego cesarstwa wybierali cele. W przeciwienstwie do moich wczesniejszych pobytow wsrod nich, tym razem nie zaproszono mnie, bym bral udzial w sesjach, podczas ktorych planowali swoje przedsiewziecia, ani tez nie zaproponowano, zebym uczyl mezczyzn i kobiety szermierki czy walki wrecz. Rozumialem ich uczucia. Jak mogli mi zaufac, skoro przebywalem w towarzystwie zywego symbolu wszystkiego, czym pogardzali? Po kilku dniach wrocilem do biegania. Aleksander wstawal tak wczesnie, ze gdy tylko wrocilismy z kolacji u Blaise'a, rzucal sie na poslanie i natychmiast zasypial. Ja jednak nie chcialem zapadac w sen. Koszmary nie odeszly i zamiast spedzac noc budzac sie co chwila, biegalem pod gwiazdami wzdluz i wszerz Taine Keddar, az w koncu padalem na siennik jak trup. * * * Niedlugo po naszym przybyciu, gdy wraz z Aleksandrem zajmowalismy sie naszymi konmi na wspolnym pastwisku, do doliny wjechal mezczyzna z wiesciami. Wraz z ksieciem dolaczylismy do setki ludzi, ktorzy zebrali sie szybko, by wysluchac przerazajacej opowiesci. Na rozkaz cesarza wszystkie wsie w promieniu dziesieciu lig od Andassaru zostaly spalone, mowil mezczyzna. Wszystkie pola posypano sola, a wszystkie zwierzeta gospodarskie zabito. Tych niewielu, ktorzy pozostali we wsiach, zabito lub sprzedano w niewole. -A co z miejscowym panem? - spytal Aleksander, ignorujac zadziwione spojrzenia tlumu, ktory cofnal sie natychmiast, uswiadomiwszy sobie, kto wsrod niego stoi. - Czy wiesz cos o lordzie Naddasinie, Derzhim? -Wiem - odpowiedzial jezdziec, najwyrazniej nieswiadom, kto go pyta. - Pierwszy lord Naddasine zostal oskarzony o udzielenie schronienia Ojcobojcy, gdyz cesarza doszly wiesci, ze zaginionego ksiecia widziano w poblizu Andassaru. Starzec zostal wypatroszony i powieszony jako zdrajca w Zhagadzie. Reszte rodziny, jego pieciu synow i trzy corki, pojmano i oddano Yeshtarom. -Oddano? Sprzedano w niewole? -Owszem. Wyobrazcie to sobie! Szlachetnie urodzeni Derzhi w kajdanach. Choc jesli trafili do niewoli, nawet Yeshtarow, to i tak mieli szczescie. Aleksander wepchnal mi w rece wodze swojego konia i odszedl. Nikt, kto patrzylby na niego w tej chwili, nie zauwazylby nic niezwyklego, lecz ja dotknalem jego zimnej reki i poczulem jej drzenie. * * * Kazdego wieczora szlismy z Aleksandrem sciezka przez gaj oliwny, by dzielic ogien i posilek Blaise'a. Czwartego wieczora dolaczyla do nas Elinor. Podala nam potrawke z fasoli, marchewki i cebuli i uprzejmie pokiwala glowa, gdy jej podziekowalem. Pozniej widzialem, jak sie chmurzy, gdy opowiadalem Gorridowi i Blaise'owi, jak Aleksander i ja znalezlismy sie w Andassarze i wzielismy udzial w ataku na karawane. Powiedzialem sobie, ze nie powinienem sie martwic. Z czasem Elinor sobie uswiadomi, ze ani ja, ani Aleksander nie stanowimy zagrozenia.A co do przeszlosci... Wiedzialem, ze nie moglem zdzialac nic wiecej, by uratowac Gordaina, a to, co zrobilem z namhirem, bylo efektem mojego szalenstwa. Nie musialem czuc sie winny zawsze, gdy byla w poblizu. Ale oczywiscie tak wlasnie sie czulem. Takie wrazenia nie poddaja sie rozumowi. Byla straznikiem mojego dziecka, a ja pragnalem je zobaczyc. Chcialem, zeby dobrze o mnie myslala. Gdy inni przyzwyczaili sie do naszej obecnosci, rozmowy plynely swobodniej. Ci, ktorzy zbierali sie przy ogniu Blaise'a, rozmawiali o polityce i nadziei, problemach z zapasami, kwestiach geografii lub niewielkich zwyciestwach w ostatnich miesiacach -brutalnym nadzorcy zastapionym innym, gdy ostatni zbior migdalow jego pana znikl w tajemniczych okolicznosciach, czy chlopach, ktorzy wykorzystywali pszenice swojego pana, by zaplacic olbrzymie podatki. Ozywione dyskusje doprowadzaly do wielu klotni. Kazdy w Taine Keddar walczyl z wlasnych powodow - niektorzy dla dobra innych, niektorzy dla zemsty, inni dla samej przyjemnosci wywolywania chaosu lub potrzeby sluchania rozkazow innych. Choc Blaise byl dusza Yvora Lukasha i nawet najbardziej przyziemne kwestie napelnial duchem prawdziwego uczucia, to Elinor byla jego glowa, a jej inteligentne pytania prowadzily innych poza ograniczenia ich wyksztalcenia i doswiadczenia. Z przyjemnoscia obserwowalem, jak sklania Gorrida, zagorzalego dyskutanta, do przyznania, ze chyba lepiej miec jednego wladce, a nie pozwalac kazdemu robic, co zechce, albo zacheca niesmialego Roche'a, by zaprezentowal swoja poezje. Choc lubilem sluchac rozmow i od czasu do czasu czulem pokuse wtracenia wlasnego komentarza, rzadko to robilem. Elinor starannie unikala powtorki z naszej poczatkowej konfrontacji. Byla uprzejma, lecz chlodna, akceptowala mnie i ksiecia tylko dlatego, ze tego pragnal Blaise. Ale moj udzial w dyskusji sprawial, ze kryla sie za murem rezerwy. Dlatego tez czerpalem przyjemnosc ze sluchania i obserwacji innych, chyba ze ktos zapytal mnie o zdanie. Aleksander trzymal sie na uboczu i milczal, tylko od czasu do czasu rzucal "w porzadku", odpowiadajac na pytania Blaise'a dotyczace jego stanu zdrowia i samopoczucia. Zawsze siedzial z boku, poza kregiem swiatla. Czasem obserwowal grupe towarzyszy, gdy rozmawiali, zartowali i klocili sie, stajac sie przy tym madrzejszymi i lepszymi. Czasem siedzial do nich plecami, twarza do reszty obozu, gdzie inni mezczyzni i kobiety jedli przy innych ogniskach, a odglosy ich rozmow i smiechu mieszaly sie z odleglym meczeniem koz i okrzykami nocnych ptakow. Martwilem sie o niego, lecz on odcial sie ode mnie tak jak od pozostalych, a ja nie znalem slowa ani czynu, ktore moglyby znow otworzyc mi do niego droge. Pewnego wieczora, prawie miesiac od naszego przybycia do Taine Keddar, Farrol poprosil mnie, bym go nauczyl, jak zaczarowac ogien, by plonal jasniej i dluzej, a ja pokazalem mu podstawowe kroki. Z trudem rozkladalem na czynniki pierwsze czynnosc, ktora od siodmego roku zycia byla moja druga natura. -Nie, slowo brzmi felyyd, co znaczy plomien, nie flydd, co znaczy wilgotny - powiedzialem, kiedy ogien zasyczal i niemal zgasl, a potem wybuchl nagle, grozac stopieniem wiszacego nad nim zelaznego kociolka. - I nie mowisz go na glos. -Ale kiedy tylko o nim mysle, nic sie nie dzieje... nawet kiedy przywoluje wlasciwe slowo - poskarzyl sie Farrol, a jego policzki opadly. Nikt nie byl tak doskonalym obrazem przygnebienia jak Farrol. Usmiechnalem sie do niego, mimo iz frustrowala mnie niemoznosc wyjasnienia mu tak prostego zagadnienia. -Widzisz, na tym wlasnie polega problem. Nie mozesz tylko go myslec. Musisz je czuc, wyrazic je melydda, nie zas mysla czy jezykiem. To tajemnica prostych zaklec. Przepraszam, ze nie umiem tego lepiej wy tlumaczyc. Zajmowalismy sie tym przez prawie godzine i do lekcji dolaczyli Blaise i Roche, bez wiekszych sukcesow, za to w doskonalych humorach. Gorrid probowal ugotowac zupe na kurzych kosciach i ciagle nakazywal nam przestac, gdyz albo osmalaly go wznoszace sie plomienie, albo musial dorzucac patykow, zeby ogien nie wygasl. Admet, Suzainczyk bez melyddy, siedzial na klodzie i smial sie z nas wszystkich. W koncu ogien nabral srebrzystego odcienia, ktory powiedzial mi, ze ktos z obecnych zblizal sie do sukcesu, ale nie wiedzialem kto. Jedynie Elinor i Aleksander trzymali sie na uboczu. Elinor siedziala w swietle latarni i zajmowala sie szyciem. Aleksander przysiadl za naszymi plecami, z broda oparta na rekach i na wpol przymknietymi oczami. -Linnie, czemu ty nie sprobujesz? - spytal Blaise po tym, jak zirytowany Gorrid rzucil pokrywke na ziemie, gdy wielki wybuch iskier niemal podpalil mu reke. - Uczono cie tego. Moze bedziesz miala wiecej szczescia. -A czemu mialabym chciec to robic? - spytala, wpatrujac sie we mnie ze zloscia, jakbym to ja zlozyl jej te propozycje. - Ogien plonie, jak zechce, a czlowiek uczy sie panowac nad nim paliwem i powietrzem. Tylko glupiec zajmuje sie takimi magicznymi sztuczkami. -Ta "sztuczka" moze ci zapewnic cieplo, kiedy zabraknie paliwa - wyrzucilem z siebie, zaskoczony gwaltownoscia jej odpowiedzi. - Albo pozwoli ci spac bezpiecznie, kiedy znajdziesz w rozpaczliwym polozeniu, a wokol zaczna krazyc dzikie zwierzeta. Albo tez cos zjesc i oczyscic rany, co inaczej byloby niemozliwe. Tylko glupiec nie chce uczyc sie czegos, co moze mu uratowac zycie. Przez ostatnie dwa lata pobytu w Ezzarii ciagle walczylem z tymi, ktorzy wierzyli, ze czarow nigdy nie nalezy uzywac dla ludzkich celow, lecz tylko w wojnie z demonami. Sadzilem, ze pozostawilem za soba swoja niechec, lecz najwyrazniej sie mylilem. Elinor zaczerwienila sie i zacisnela wargi, po czym wrocila do szycia. Nasza wymiana zdan zgasila wesoly nastroj niczym zimny deszcz. Idiota. Bardziej juz nie mogles jej obrazic. Pragnac odzyskac stracone punkty, postanowilem zmienic klotnie w lekcje. -Moze wydawac sie wam glupie to, ze trzeba podtrzymywac ogien, skoro w tej chwili go nie potrzebujecie, ale jesli nie macie jak rozpalic nowego, czesto jest to jedyne wyjscie. Skrzesanie nowego ognia jest o wiele trudniejsze. Sprobujcie tego... tutaj... - Chwycilem kepe splatanej trawy z kosza na podpalke i polozylem ja na plaskim kamieniu. Zmiencie obraz w swoich umyslach... najpierw zobaczcie trawe, posmakujcie jej suchosci, powachajcie ja, a pozniej pomyslcie o iskrze, krotkiej, czystej niczym ostrze noza, o goracu, pierwszym dymie... i zamiast poprzedniego, uzyjcie slow diargh inestu. Wyczulem niepewne migniecia zaklec i slyszalem, jak inni mrucza: "Zimno... czuje zimno... nie moge tego znalezc... Cicho, baranie. Czuj to, nie mow na glos... Nigdy mi sie to nie uda... Niemozliwe". Skoncentrowalem sie na kepce trawy. Podpalenie jej na wilgotnym kamieniu, bez dotyku, bedzie bardzo trudne. Ale na tym wlasnie polegal urok czarow, cala sztuka... polaczyc wyobrazenie, opowiesc zmyslow, gleboko zakorzenione pojmowanie, a pozniej wypuscic strumien melyddy... tylko troche, ksztaltujac go slowem. Zamknalem oczy i wyszeptalem slowa diargh inestu... bogowie, nigdy nie mialem tego dosyc... -A niech to! Kto to zrobil? - spytal Farrol, siadajac na pietach i wpatrujac sie w zloty plomyk pochlaniajacy trawe. Blaise sie usmiechnal i uniosl do mnie kubek. -Nasz mistrz, oczywiscie. Nie czujecie tego? Pelzamy po ziemi, a on szybuje. - Co bylo dziwnym stwierdzeniem w ustach tego, ktory jedna mysla zmienial sie w ptaka. Odsunalem sie od ognia i usiadlem na grubej klodzie obok Aleksandra, pozwalajac, by lekcja sie skonczyla. Wkrotce Gorrid nalal rosol do ustawionych przy kociolku drewnianych misek, a Roche zaczal je wydawac. Elinor zostawila szycie i podala chleb i ser. Choc nie chcialem, by widziala, ze jej sie przypatruje, moje spojrzenie podazalo za nia, gdy poruszala sie w kregu. Bylem zaskoczony tym, ze potrafi poslugiwac sie melydda. Kiedy ezzarianscy starsi wydali okrutny wyrok uznajac, ze Blaise jest opetany przez demona i nalezy zostawic go w lesie na pozarcie wilkom, jego rodzice zabrali dwojke dzieci i uciekli z Ezzarii. W ogole przestali korzystac z melyddy, obawiajac sie, ze "demon" Blaise'a moze ktoregos dnia wykorzystac ja przeciwko tym, ktorzy walcza w wojnie z rai-kirah. Z pewnoscia nalegali tez, by siedmioletnia Elinor porzucila szkolenie, a umiejetnosc panowania nad melydda gasla, jesli sie z niej nie korzystalo. Czy odzyskala ja w jakis sposob? Jakie jeszcze inne tajemnice kryje? Gdy jedlismy, Blaise i Farrol smiali sie ze swoich magicznych prob i spekulowali, co musieliby zrobic, by dokonac innych czarodziejskich dziel. Elinor potrzasala nad nimi glowa, a nawet skwaszony Gorrid na chwile zapomnial o swojej niecheci i wesolo prychal. -Lubisz uczyc. - Elinor zatrzymala sie przede mna, oferujac dokladke. Tej propozycji zawieszenia broni nie moglem nie zauwazyc. -Tak. - Niezgrabnie siegnalem po miske, wylewajac sobie przy tym resztki rosolu na spodnie. Przeklinalem sie, ze nie potrafilem wymyslic niczego madrego czy ciekawego, co mogloby przedluzyc rozmowe. Wpatrujac sie w moja miske, Elinor siegnela po chochle i dolala mi zupy. -Najwyrazniej dobrze sobie z tym radzisz. Mattei czesto pomaga mi przy Evanie. Mozna by pomyslec, ze moja miska stala sie zlota, gdyz nie potrafilem oderwac od niej wzroku. -Mattei to dobry chlopak - wydusilem. -Tak. Elinor ponownie napelnila miske Aleksandra i ruszyla dalej. Ja zaczalem myslec o utopieniu sie w goracym rosole. Po chwili Admet zaczal cicho rozmawiac z Roche'em i Gorridem o raporcie zwiadowcy, jaki otrzymal od kontaktu w Syrze, gorniczym miasteczku na wschod od Zhagadu. Najwyrazniej zapomnial, ze razem z Aleksandrem siedzimy tuz za jego plecami. -...i mowi, ze dostawy wychodza regularnie co czternascie dni. Danye slyszala, ze za piec dni wysylaja wieksza niz zwykle... podatki. Garnizon to tylko dwudziestu wojownikow, dziesieciu na kazdej strazy. Przy wejsciu do kopalni stoi czterech wojownikow, a szesciu na dole. Kiedy wyciagna dodatkowych do ochrony transportu, w sumie moze zostac tylko pieciu czy szesciu wojownikow, do tego nadzorcy i zarzadcy. Co wazniejsze, zbudowali tame na strumieniu nad kopalnia i zalozyli sluze, ktora otwieraja, zeby przeplukac szlam i wydostac z niego resztki zlota. Famarn mowi, ze wystarczy godzina, zeby zniszczyc tame i zalac kopalnie. Czyz to nie doprowadzi do szalu tego przekletego barona Derzhi? Danatosi na dziesiec lat beda musieli zrezygnowac z podatkow, a najgorsza niewolnicza kopalnia w calym cesarstwie bedzie bezuzyteczna. -Ilu bedziemy musieli tam poslac? - spytal Gorrid. -Nie wiecej niz dwunastu czy czternastu. Dwoch do rozbicia tamy, czterech do utrzymania wejscia. Szesciu, by zajeli sie straznikami w srodku i wydostali niewolnikow, zanim woda... Od chwili gdy Admet zaczal mowic, Aleksander potrzasal glowa. -Nigdy sie to wam nie uda - powiedzial, przerywajac Suzainczykowi. Choc ksiaze mowil cicho, niemal do siebie, cala grupa zamilkla i wpatrywala sie w niego, jakby wszyscy zapomnieli, ze Aleksander umie mowic. - Tym razem pochowacie wiecej niz szesciu. Wszyscy zginiecie. A niewolnicy razem z wami. -O co chodzi? - chcial wiedziec Blaise. -Danatos i jego kopania zlota... najbogatsza kopalnia na swiecie. Czy myslicie, ze skoro jest Derzhim, to musi byc glupi? Uwazacie, ze skoro jest bezdusznym lotrem, ktorego wyrzekla sie wlasna matka, nie pomyslal o tak oczywistym planie? Nic dziwnego, ze nie zmieniliscie jeszcze swiata, skoro wybieracie tak naiwna strategie. Gorrid zerwal sie na rowne nogi. -Chcialbys, zeby nam sie nie udalo, co? Przeklety Derzhi... -Danatos trzyma w kopalni ponad siedmiuset niewolnikow - warknal Aleksander - w wiekszosci przykutych do skaly. Tam zyja i tam umieraja. Uwolnienie ich zajeloby wam pol nocy. A sluza... nawet gdyby udalo sie wam zabic wojownikow w kopalni, a do tego straznika i gornika obslugujacego sluze, musielibyscie sie zajac straznica po drugiej stronie wawozu. Poza garnizonem Danatosa moze pieciu ludzi zna dokladna lokalizacje tej straznicy, a rodziny wojownikow sa zakladnikami, by oni nie zdradzili tego sekretu. O kazdej godzinie kazdego dnia straznicy strzeze trzech lucznikow, a oni nie chybia serca zlodzieja przy sluzie, chocby znajdowal sie dwa razy dalej, gdyz najemnicy Danatosa sa najlepsi w Azhakstanie. Placi im zlotem z kopalni, wiec ich rodziny, zakladnicy, zyja rzeczywiscie bardzo dobrze. I to prawda, ze na garnizon w kopalni sklada sie tylko dwudziestu wojownikow, lecz w swojej fortecy Danatos ma ich nie mniej niz stu piecdziesieciu. Gdy zabrzmi alarm, po polgodzinie wszystkich stu piecdziesieciu wojownikow wyjdzie na zewnatrz... ale wy nie dozyjecie, by stawic im czola, gdyz wojownicy Derzhich wewnatrz kopalni zamkna wszystkie doplywy powietrza i udusza wszystkich: was, siedmiuset niewolnikow i samych siebie. Przysiegali na miecze ojcow, ze to zrobia, a kazdy, kto chce walczyc z Derzhimi, pojmie, ze uczynia to, co przysiegali. Nie poslalbym zadnego wojownika na taka misje, chyba ze pragnalbym jego smierci. Aleksander wypil resztke zupy, rzucil miske na sterte brudnych naczyn i podniosl sie, by odejsc. -Czemu mamy ci wierzyc, ksiaze? - spytal Admet, a miekki suzainski akcent zdradzal jego napiecie. - Danatosi to twoi poddani. Przez pol roku szukales sojusznikow wsrod Derzhich. Rownie dobrze mozesz probowac ich chronic. -Owszem - zgodzil sie Aleksander. - Zawsze macie prawo sprobowac. - Ruszyl w strone gaju oliwnego. -Zaczekaj! - zawolal Blaise. - Chwileczke, lordzie Aleksandrze. Wiesz, gdzie znajduje sie wieza lucznikow? Nierowne kroki umilkly i po chwili z cienia padla odpowiedz: -Wiem. -I wiesz, jak zostanie ogloszony alarm? -Na urwiskach nad kopalnia wisi dzwon. Dwoch straznikow stoi w miejscu, z ktorego widac dojscia do kopalni, to zas rozswietla oktar, ktory plonie noc i dzien. Straznicy nigdy nie spia. -Lordzie Aleksandrze, pojedziesz z nami do Syry? - Ciche pytanie Blaise'a chwycilo noc za gardlo i nie puszczalo. Zatopiony we wlasnych rozwazaniach, przegapilem cos niezwykle waznego, ale Blaise nie. -Danatosi otrzymali Syre jako dar od mojego pradziada, w podziece za powstrzymanie najazdu edusianskich barbarzyncow, ktorzy niszczyli kazda najechana kraine. Tylko dziesieciu wojownikow z hegedu Danatos przezylo te bitwe, wszyscy inni zgineli. Jestem swoim ojcem i jego ojcem, i jego ojcem przed nim; mialbym ukrasc wlasny dar? -Moze oni go zaprzepascili - odparl Blaise. - Moze sami stali sie Edusianami, niszczac wlasny kraj. W pelnych cierpienia slowach Aleksandra w koncu znalazly wyraz miesiace ucieczek i ukrywania sie, swiat rozerwany na pol, zycie wywrocone na nice, bol, smutek, poczucie winy i wyczerpanie. -Wojownicy, ktorzy maja zginac w tym ataku, to Derzhi... moj lud... moi bracia. Jestem za nich odpowiedzialny. Za Danatosow. Za was wszystkich. I tak, takze za tych siedmiuset przykutych do skal w kopalni. Czy myslisz, ze to gra, w ktorej moge zmienic strony i przewrocic plansze, jesli nie spodoba mi sie wynik? Aleksander nie mowil do Blaise'a ani do mnie, ani nikogo innego. Tylko do siebie. -Pomysl o tym - powiedzial Blaise. - Wybierz. Wyruszamy za piec dni. Rozdzial dwudziesty czwarty Piec dni. Piec dni, by zdecydowal, czy zwroci sie przeciwko cesarstwu, ktorym niegdys mial wladac. Kiedy juz cos postanowi, nie bedzie mial odwrotu. Ksiaze Derzhich, ktory atakuje fortece jednego z dwudziestu hegedow, wyjezdza z ciemnosci, by zabijac Derzhich... wiesc rozejdzie sie po cesarstwie niczym paraivo. I nie bedzie sie ukrywal. Aleksander nigdy nie pomaluje twarzy. Zaplecie warkocz i pojedzie jak ksiaze Derzhich, nawet jesli wojownicy Edika beda czekac na niego z petla w reku.Tego wieczora powrocilem do chaty w gaju oliwnym zdecydowany przebic mur, ktory wyrosl miedzy mna a Aleksandrem. Ale nie bylo go tam, ani pod drzewami, ani w zadnym innym miejscu, w ktorym szukalem. Siedzialem w wejsciu i czekalem, nie umiejac docenic urody ksiezyca w pelni, wysokich cedrow w dolinie nad zagajnikiem ani unoszacego sie w powietrzu aromatu dzikiej lawendy. W rece obracalem laske Aleksandra z oliwkowego drewna. Odrzucil ja przed kilkoma dniami i powiedzial, ze moge ja spalic, jesli zechce. W pewnym momencie musialem przysnac, gdyz lezalem rozciagniety w progu, a ksiezyc niemal zaszedl, kiedy ktos obudzil mnie potrzasaniem. Kucal przy mnie, ciemna sylwetka w skosnych promieniach ksiezyca. -Seyonne. Spisz? Odegnalem od siebie niepokojace sny o gorskich wiezieniach i gamarandowych lasach i usiadlem, czujac nieprzyjemna, bolesna sztywnosc plecow i kolan. -Jestem calkiem przytomny - powiedzialem ziewajac. - Czekam na ciebie. Podniosl sie natychmiast i przeszedl przez polane do najblizszego drzewa oliwnego, tam obrocil sie na piecie i wrocil do mnie. -Potrzebuje twojej pomocy. -Po to tu jestem. Czego tylko... -Chce, zebys przekazal wiadomosc Lydii. - Znow kucnal obok mnie. - Musisz to dla mnie zrobic. Ona ci ufa. -Oczywiscie, zrobie to. Co tylko... -Musi stanac przed obliczem Edika i poprosic go o rozwiazanie malzenstwa. -Co? -To masz jej powiedziec... Nie pozwalal mi na zadne pytania ani sprzeciw. Miast tego kazal mi przekazac swojej ukochanej zonie, ze juz jej nie kocha, ze predzej poslubi szakala niz kobiete, ktora nie bronila go przed wrogami, i ze znajdzie sobie lepsza do loza - taka, ktora da mu synow. -Panie, ona w to nie uwierzy. Zna cie lepiej, niz ty znasz samego siebie. -To spraw, zeby uwierzyla. Zaczaruj ja, nawrzeszcz na nia. Przypomnij jej o tym, jak ja odeslalem, jak ja zawstydzilem na oczach wszystkich w Zhagadzie. Powiedziales, ze dasz mi wszystko, czego tylko zapragne, a tego pragne ponad wszystko w swiecie. Nie moze pozostac moja zona nawet przez godzine dluzej. - Nie potrzebowal pieciu dni na podjecie decyzji. -Czy to zapewni jej bezpieczenstwo? -Na bogow nocy, modle sie, zeby tak bylo. Powinienem byl to zrobic wiele miesiecy temu, ale nie moglem, kiedy... nie moglem. - Nie, kiedy mial jeszcze nadzieje na powrot do zycia, ktore znal. Podszedl do oliwki i zerwal miesisty zielony owoc, po czym wpatrzyl sie w niego, jakby nie byl do konca pewien, co to wlasciwie jest. - Moze juz to zrobila. To by bylo najlepsze. Ale ona jest taka uparta... -A nie pomyslales, ze powinienes wyznac jej prawde? Pozwolic jej zadecydowac. - Ysanne nie pozwolila mi poznac prawdy o naszym dziecku urodzonym z demonem. Wciaz czulem do niej zal. -Oczywiscie, ze o tym myslalem. Ale nie pozwole, by zginela z mojej winy. Gniew utrzyma ja przy zyciu. Nie umialem odwiesc go od tego pomyslu i nie potrafilem sie zmusic, by skruszyc jego wole. Byc moze tak wlasnie mialo byc. Oddal wszystko, jak przepowiedzial Qeb. "Byc gotowym odciac czesc wlasnego ciala, nawet jesli to bedzie serce". -Postaram sie - odpowiedzialem w koncu. -Polecisz...? Nie chcialem cie o to prosic, ale czas... Wstalem i zabralem z chaty plaszcz i pas z mieczem. -Poprosze Blaise'a, zeby mnie poprowadzil. Podrozujac jego drogami, zalatwimy to dzis w nocy. -Dzis w nocy? - Jego zduszona odpowiedz brzmiala jak slowa czlowieka, ktory mysli, ze juz przygotowal sie na odrabanie konczyny, a potem uswiadamia sobie, ze topor juz nad nim wisi. - Dobrze. Niech to bedzie dzis w nocy. Spraw, by uwierzyla, Seyonne. Niech mnie znienawidzi. Blaise bez dlugich wyjasnien zrozumial moja misje i jej skutki. Od razu zgodzil sie wyruszyc. -Stad to trzy godziny szybkiej jazdy - powiedzial. Dotrzemy na miejsce tuz przed switem. * * * Najlatwiej bylo dostac sie za mury Zhagadu. Gdy wraz z Blaise'em zostawilismy konie pod opieka slabego na umysle handlarza, iglice i haki cesarskiego miasta dopiero nabieraly ksztaltu w szarym blasku switu. Wokol murow wyroslo miasto wyrzutkow, wybudowane przez tych zbyt biednych, zbyt chorych lub zbyt zaniedbanych, by pozwolono im wejsc do stolicy. Pospieszalismy przez jego waskie uliczki, az znalezlismy pusty kat, gdzie moglismy bez swiadkow przybrac postac ptakow.-Ty pierwszy - powiedzial Blaise. - Ja popilnuje. -Tylko nie patrz na mnie - odparlem. Po okresie niewygody usiadlem na peknietej beczce, a Blaise przyjrzal mi sie w slabym swietle. -Niezla robota - pochwalil, a jego twarz wydawala mi sie ogromna. - Troche za duzy dziob. Piora w ogonie powinny byc nieco dluzsze, i zostawiles za duzo bialego na piersi. Czy ty w ogole widziales kiedys z bliska sokola? Ryknalem na niego, zeby przestal gadac i sam wzial sie do roboty, ale oczywiscie wyszedl z tego kompletnie niezrozumialy skrzek. Blaise sie rozesmial, zlozyl rece na piersi i w czasie krotszym niz mnie zajmowalo pomyslenie o przemianie, brazowo-bialy jastrzab polecial uliczka przede mna. Aleksander wytlumaczyl mi, jak znalezc miejska rezydencje rodu Marag, imponujaca kamienna budowle, wzniesiona tak blisko terenow palacu, ze jej balkony wychodzily na ogrody cesarza. Wraz z Blaise'em lecielismy przez dziedzince i przejscia, wygladajac straznikow, szczegolnie lucznikow, ktorzy mogli zabijac czas strzelaniem do ptakow. Z kuchennych kominow unosil sie dym, a sluzacy juz wylewali wode z prania do kamiennych mis i nosili zlozona posciel z pralni do rezydencji. Aleksander powiedzial mi, ze pokoje Lydii wychodza na ogrod wodny - labirynt kamiennych stopni i rzezbionych murow, wylozonych plytkami kanalow i sadzawek, ktore sie napelnialy, rozpryskiwaly i rozlewaly wode czerpana z glebokich wapiennych studni pod pustynnym miastem. Odnalezienie go nie bylo trudne. W ciszy poranka odglos cieknacej i kapiacej wody byl bardzo charakterystyczny, a towarzyszylo mu swiergotanie tysiaca ptakow, ktore wkrotce uniosly sie chmura, zirytowane pojawieniem sie sokola i jastrzebia. Krazylismy nisko nad ogrodem, a ja przygladalem sie balkonom i wyjsciom, zastanawiajac sie, czy wleciec do wnetrza domu i poszukac ksieznej, co oznaczalo, ze musialbym tam zmienic postac, czy tez najpierw sie przeobrazic i wyruszyc jako czlowiek. Z tym ostatnim wiazaly sie inne niebezpieczenstwa. Ale ostatecznie nie musialem podejmowac decyzji. W najblizszym budynkowi kacie wodnego ogrodu na trawniku przy jednym ze stawow siedzialy dwie kobiety. Jedna, o jasnej karnacji i dlugich konczynach, dla ochrony przed chlodem poranka owinela sie w obszerna biala chuste. Jej wilgotne rude loki opadaly na ramiona, jakby chciala, by wyschly w porannym sloncu. Druga nosila prosta, brazowa tunike i spodnice sluzacej, a do tego luzny bialy szal, jaki wkladaly tradycyjnie Suzainki, zaslaniajacy wlosy i dolna czesc twarzy. Obie byly zajete, sluzaca wskazywala pani cos w ksiedze. Najwyrazniej Lydia uczyla sie czytac, ktora to umiejetnoscia wiekszosc Derzhich gardzila tak samo jak sprzataniem, szyciem czy sprzedawaniem blyskotek na targu. Umiejetnosc uzyteczna, lecz zbedna dla narodu wojownikow. Podczas gdy Blaise usiadl na galezi drzewa cytrynowego, ja wyladowalem na kamiennej sciezce w odleglym zakatku ogrodu i tam przeobrazilem sie z powrotem. Machnawszy reka do banity, pospieszylem kreta sciezka, po drodze slyszac mistrzowskie zmiany dzwiekow - szmer fontanny, cichy szum zrodelka, bulgotanie strumyka. Po kilku chwilach patrzylem juz przez zaslone wody na dziedziniec pani. Nie widzialem straznikow i tylko jedna sluzaca, wiec sytuacja byla najlepsza z mozliwych. I tak oto, przygotowany na kazda reakcje, od lez do rzucania nozem, wyszedlem z kryjowki, opadlem na jedno kolano, pochylilem glowe i odchrzaknalem. -Wasza wysokosc, pragne z wami porozmawiac. Sluzaca zerwala sie na rowne nogi. -Kim jestes? Jak sie tu dostales? -Kazdy labirynt ma drogi wejscia i wyjscia - odparlem. - Przynosze wazna, osobista wiadomosc od zagranicznego przyjaciela pani. - "Zagraniczny przyjaciel" oznaczal mnie, a okreslenie to wymyslila Lydia, gdy razem probowalismy uratowac Aleksandra przed Khelidami i demonami. Co dziwne, moje slowa wywolaly krotkie westchnienie, nie Lydii, ktorej jedyna reakcja byl doskonaly bezruch, lecz okrytej welonem sluzacej. Kobieta szybko nachylila sie do swojej pani i zaczela cos mowic. Nie podsluchiwalem i trzymalem sie na dystans dwudziestu krokow, by nie wydawac sie groznym. Gdy sluzaca sie wycofala i usiadla w dyskretnej odleglosci, ksiezna powiedziala: -Podejdz. Podnioslem sie i podszedlem kilka krokow. -Czy moge mowic swobodnie, pani? -Odpowiedz zalezy od tego, jakie wiesci przynosisz - rzucila, patrzac mi w oczy. Ogien w jej zielonych zrenicach powiedzial mi, ze jej kruchosc byla tylko zludzeniem. Ta kobieta byla nastepczynia cesarskiego tronu i godna towarzyszka Aleksandra. - Moja sluzaca nas ostrzeze, jesli ktos bedzie sie zblizal. Ale ostrzegam: nosze noz. Kucnalem przy niej i mowilem tak cicho, ze nikt nie mogl nas uslyszec, moze z wyjatkiem jastrzebia, ktory teraz siedzial na migdale przy sadzawce. -On zyje, pani. -A myslisz, ze cos mnie obchodzi ten godny pogardy, twardy jak glaz tyran? Tylko ktos, kto znal temperament Lydii i jej milosc do meza, rozpoznalby w tej chwili jej prawdziwe uczucia - plytkie westchnienie, szybkie przelkniecie sliny, ksiazka odrzucona na bok. -Wrzeczy samej, pani, sadze, ze podzielamy te opinie, choc kiedy przekaze ci wiadomosc od niego, twe uczucia moga sie zmienic. - Nie chcialem mowic tego, co ksiaze kazal mi powtorzyc. Skulila sie pod obszernym szalem, jakby dzien nagle stal sie lodowaty. -W takim razie lepiej mow, co masz powiedziec, bo jeszcze pomysle, ze przysylajac tu ciebie, dal mi dowod laski. Ilu odprawionym zonom wiesci przynosi ktos, kogo plotki nazywaja bogiem? -Ach, pani... -Czy wiedziales, ze Edik obawia sie tej pogloski bardziej od innych? I tego, ze skrzydlaty duch woli jego rywala? Nie moglem sobie pozwolic na to, by mnie rozproszyla. Niezaleznie od swojej sympatii, powinienem przekazac jej slowa Aleksandra. A pozniej bede musial powstrzymac wlasne slowa i gesty, ktore zlagodzilyby jego okrucienstwo. Kazal mi to przysiac wiedzac, ze w tej kwestii sie z nim nie zgadzam. I dlatego tez zamiast powiedziec jej, jak w cierpieniu trzymal sie mysli o niej i jak rozpaczliwie pragnal wiedziec, ze jest bezpieczna, zanim wyruszyl na wyprawe, wpatrywalem sie w kregi na powierzchni stawu i przypominalem jej, ze zwyczaj hegedu Denischkar dawal Aleksandrowi prawo wziac sobie druga zone, jesli pierwsza okazala sie jalowa. Poniewaz zgodnie z umowa malzenska podpisana przez oba rody Lydia miala sie poddac zwyczajom Denischkarow, Aleksander mogl rozkazywac Lydii w kazdej sprawie. Dlatego tez maz nakazywal jej publicznie wniesc petycje do cesarza o rozwiazanie malzenstwa. -Zaluje, ze musial cie do tego zmusic - dorzucilem. - Ale nie moze pozwolic, by jego nowa zona byla druga po kobiecie, ktora nie chciala go bronic. -Czy ten osiol mysli, ze uwierze, iz znalazl sobie nowa kobiete, ktora da rade go zniesc? -Nalega, bys w to uwierzyla, pani. Mowi, ze nie ma juz czasu na dziecinne gierki. Jesli nie dalas wiary na wiosne, kiedy wygnal cie ze swojego domu i loza, to teraz powinnas sie opamietac. Blade policzki Lydii zarumienily sie, jakby to wlasnie na nich wschodzilo slonce. -A jesli nie wypelnie jego polecenia i nie usune sie w cien? -Lord Aleksander sam wysle petycje do cesarza i Rady Dwudziestu, razem z informacja o naruszeniu umowy malzenskiej zawartej miedzy jego ojcem a twoim. Swoim nieposluszenstwem zhanbisz wlasnego ojca. -Edik go wysmieje i spali petycje. Co go obchodza zyczenia Aleksandra? I co ma w tej sprawie do gadania moj ojciec? Nikt nie bedzie go winil za moje postepowanie. -Mojego pana nie interesuje ksiaze Edik. Ale chce, by sprawa ta stala sie jasna dla wszystkich na cesarskim dworze - podjalem - by zarowno jego poplecznicy jak i wrogowie wiedzieli, ze stara sie za pewnic ciaglosc sukcesji. Woli, zebys sama zajela sie ta nieprzyjemna sprawa, gdyz nie chce zniszczyc twojego ojca i braci, ktorych wsparcie wolalby zachowac. Ale ty stoisz mu na drodze i to ciebie chce usunac. Sluzaca sprawiala wrazenie, jakby wpatrywala sie w ksiazke, lecz delikatny gest Lydii sprawil, ze pospieszyla do swojej pani. Lydia spojrzala na mnie i odezwala sie zadziwiajaco zimno. -Powiedz mi, Seyonne, czy jego noga sie zagoila? Zaskoczony zmiana tematu, nie widzialem powodu, by odpowiedziec inaczej niz zgodnie z prawda. -Jest prosta i zdrowa, pani. Niedawno odrzucil ostatnia laske. Wczoraj po raz pierwszy widzialem, jak biega. - Tylko kilka krokow, ale byl to triumf. Gorzki triumf. -W takim razie mozesz powiedziec panu kayeetow, skorpionow i shengarow, zeby zeskoczyl z urwiska, razem ze swoja zdrowa noga i ta "nowa zona". Przekonasz sie, ze nie ustapie miejsca nikomu. - Podala reke sluzacej, ktora pomogla jej wstac, a wtedy obszerna chusta rozsunela sie na boki. Swiat skrecil w zupelnie niespodziewanym kierunku. Zona Aleksandra byla plodna. -Och, pani... moja droga pani... - Tyle tylko zdolalem z siebie wydusic. -Przekleci, przekleci, przekleci niech beda wszyscy cholerni mezczyzni... - Nagle Lydia zaczela na prozno szukac czegos w sukni i w koncu to sluzaca podala jej chustke, ktora pani otarla sobie oczy. - ...i przeklety ten ohydny stan, ktory znow zmienia mnie w dziecko. Nie powiesz mu, ze plakalam, Seyonne. Te lzy wylewam nie przez niego. Sa wynikiem tej samej choroby, ktora zmienia moje nogi w nogi chastou, a mojej skorze nadaje fakture zarna. I rzeczywiscie lzy nie zmienily jej dumnej postawy, choc miala wszelkie prawo, by plakac. Nie potrafilem sobie nawet wyobrazic, w jak trudnej znalazla sie sytuacji. Swiadomosc, ze jesli najmniejsza plotka o dziecku dotrze do Edika, zginie i ona, i malenstwo. Brak wiesci o Aleksandrze od czasu gdy lezal chory w Drafie, z wyjatkiem tego, ze ludzie cesarza przeszukuja cale cesarstwo, przysiegajac mu smierc. Niepewnosc przyszlosci, poza perspektywa, ze kazdego dnia moze byc jeszcze gorzej. -Pani, gdybysmy wiedzieli... Nie, nie moglem sie zdradzic. Jeszcze nie. Nie mialem prawa cofnac tego, co przysiegalem powiedziec, choc prawda sprawila, ze wszystko to przestalo miec znaczenie. Lydia nie mogla sie pojawic przed cesarzem z prosba o rozwiazanie malzenstwa, przynajmniej przez kolejne dwa miesiace, choc pewnie mniej niz trzy. A wtedy niemowle bedzie trudniej ukryc niz brzuch ciezarnej, chyba ze dziecko zostanie odeslane, tak jak moje. -Musimy wydostac cie z Zhagadu, wasza wysokosc. Ty i dziecko znalezliscie sie w smiertelnym niebezpieczenstwie. -A dokad pojde? Do meza, ktory jakze jasno okreslil swoje stanowisko wobec mnie? Nie sadze. Sam fakt, ze sie mylil, nie naprawi tego, co powiedzial. To gdzie mam isc? Nie jestem kobieta, ktora mozna umiescic gdzies w chatce, by troszczyla sie sama o siebie. Choc bez watpienia jestem wystarczajaco bystra, nauka moglaby sie okazac trudna dla dziecka, a tego nie zamierzam zaryzykowac. Nie, mysle, ze schronienie za murami domu ojca to najlepsze, na co moge liczyc. -Nie, pani. Musisz mi uwierzyc. Ty i twoje dziecko nie jestescie bezpieczni w cesarstwie. Wystarczajaco dobrze znasz ten swiat, by to zrozumiec, a wkrotce niebezpieczenstwo stanie sie po stokroc wieksze. Jesli chcesz, by dziecko przezylo, musisz pojsc ze mna albo zostac tutaj, podczas gdy niemowle zostanie ukryte gdzie indziej. -Nie oddam dziecka. -Tak myslalem. I dlatego musimy ci znalezc schronienie, i to jak najszybciej. Znam pewne miejsce... -Czy on tam jest? -Tak, na razie. Ale mieszka tam tez wielu innych ludzi. - Mowilem teraz do jej plecow. - Ani podroz, ani jej cel nie beda wygodne. To uboga dolina, ale nie moge ci zaproponowac nic lepszego. -Jesli ten przeklety ksiaze potrafi tam zyc, to ja tez. Kiedy ruszamy? - Jak zawsze odbierala mi oddech. Spojrzalem na bialo-brazowego ptaka unoszacego sie nad dachem. -Musze omowic to z towarzyszem. Czy zdolasz jechac konno, pani? -Z wlasnej woli nie, ale z koniecznosci tak. Nie za szybko. -Odjedziemy o zachodzie slonca. Musze zalatwic dodatkowego konia i wode, potem po ciebie wroce. Lepiej, zeby nikt cie nie widzial jadacej przez miasto, wiec musisz dojsc pieszo do poludniowej bramy. Ale jak cie przez nia przeprowadzimy... -Ja wyprowadze ja poza mury - odezwala sie sluzaca z zadziwiajaca pewnoscia siebie. - Ze mna bedzie bezpieczniejsza. Spotkamy sie z wami po zmroku po drugiej stronie poludniowej bramy, gotowe do szybkiej jazdy. Bede towarzyszyc pani, wiec znajdz transport i dla mnie. -Pani? - zwrocilem sie do Lydii, choc cos w slowach okrytej welonem kobiety zwrocilo moja uwage. -Bedzie, jak powiedziala - odparla ksiezna. -Nikt nie moze cie rozpoznac - ostrzeglem. - To bedzie bardzo niebezpieczne. Powinnas zaczekac... -Ja sie tym zajme - przerwala mi sluzaca. - Czy nadal nie potrafisz zaufac nikomu poza soba samym, koguciku? Teraz wiedzialem, co zwrocilo moja uwage. Miala ezzarianski akcent... i smiala sie ze mnie. Z niedowierzaniem potrzasnalem glowa. -Catrin? -Tienoch havedd, Strazniku. Pozdrowienia mego serca, moj pierwszy i najcenniejszy uczniu. - Moja przyjaciolka i mentorka zsunela szal, wyciagnela rece i objela mnie mocno. Rozdzial dwudziesty piaty Catrin, czlonek ezzarianskiej Rady, ktora prowadzila wojne z demonami, jedynie w rzadkich przypadkach opuszczala granice Ezzarii. Ale nie moglem pozostac w ogrodzie wystarczajaco dlugo, by sie dowiedziec, dlaczego pelnila role osobistej sluzacej wygnanej ksieznej Derzhich. Biorac pod uwage fakt, ze kiedy widzialam ja po raz ostatni, wyrazila zgode na moja egzekucje, opowiesc pewnie wymagalaby dluzszej chwili. A jesli przywolac slowa, jakie ta zazwyczaj opanowana kobieta wyszeptala, przytulajac mnie do siebie, nie bylem wcale pewien, czy rzeczywiscie chce uslyszec te historie.-Niech swiety Valdis da ci sile, Seyonne. Stalem sztywno w jej objeciach, niepewny, co oznaczaly jej slowa i co czuje wobec przyjaciolki, ktora pozostawila mnie na smierc. Ale badanie serca Catrin czy mojego wlasnego musialo poczekac. Niebezpieczenstwo grozilo ksieznej nawet w rodzinnym domu, tak powiedzialy mi kobiety. Cesarz wyslal do Maragow swojego zausznika, by przechwycil kazdego, kto "zaklocilby spokoj lub zagrozilby szlachetnej, zrozpaczonej zonie" jego "krwiozerczego kuzyna". Lydia spedzala wiekszosc dnia w samotnosci, spacerujac i siedzac w ogrodzie jedynie wczesnym rankiem, gdy w okolicy nikogo nie bylo. Tylko jej ojciec, brat i dwoch wiernych sluzacych wiedzialo o dziecku... i moja mentorka Catrin. Pozostawiwszy kobiety, znow zniknalem w ogrodzie i przeobrazilem sie. Wraz z Blaise'em wrocilismy w uliczke za murami, gdzie zdalem mu relacje z tego, co sie wydarzylo. -Musimy zabrac ksiezne do Taine Keddar - zakonczylem. - Poki pozostaje w rekach Derzhich, grozi jej smiertelne niebezpieczenstwo. Nie ma dokad pojsc. Blaise siedzial oparty o mur, jego twarz oswietlalo slonce wspinajace sie coraz wyzej nad mury Zhagadu, a reszta ciala kryla sie w cieniu. -Chcesz, zebysmy wszyscy zgineli? Ty i twoi krolewscy przyjaciele jestescie jak zakazone scierwo... sciagacie do siebie robactwo wszelkiego rodzaju. Nie, Lydia nie moze sie zatrzymac w Taine Keddar. Ale... - uniosl reke, by powstrzymac moj sprzeciw -...znam inna osade. Bede ich musial poprosic o zgode, ale sadze, ze nie odmowia. To lepsze miejsce na urodzenie dziecka, a co najmniej rownie bezpieczne. - Wyciagnal z kieszeni szare ciastko i przyjrzal sie jego niezbyt apetycznej barwie. - Choc wygoda i bezpieczenstwo to obecnie rzadki towar. Reszte dnia poswiecilismy na zdobywanie dwoch dodatkowych koni. Nie mielismy wystarczajaco duzo pieniedzy, zeby pokryc tak niespodziewane wydatki, a zaden rozsadny czlowiek nawet nie pomyslal o kradziezy wierzchowcow w Zhagadzie, wiec sprawa ta wymagala niezwyklej delikatnosci, mocnego alkoholu, rozgrywki w ulyat i drobnego zaklecia. Kiedy juz mielismy konie, kupilismy dodatkowe buklaki, zapasy zywnosci na dwudniowa podroz i wyposazenie na wypadek naglego porodu. Przypomniawszy sobie martwe dziecko Yanka, nie moglem sie pozbyc wizji Lydii rodzacej przed czasem w trakcie podrozy przez pustynie. Poznym popoludniem Blaise polecial z powrotem do miasta, by obserwowac dwie kobiety idace ulicami. Moje przeobrazenia wymagaly zbyt wiele czasu, by przydac sie w naglej sytuacji. Mial mnie wezwac, gdyby okazalo sie to konieczne. Siedzialem na kamiennym murku za murami, jedna spocona reka sciskalem wodze koni, a druga obrywalem suche galazki ciernistego krzewu. Nienawidzilem czekac. Przez klebiace sie tlumy przepychali sie konni straznicy, znow przypominajac mi zdarzenia w Karn'Hegeth. Niewolnicy zapalali pochodnie na poteznych bramach. Kiedy strumien biednie ubranych mezczyzn i kobiet zaczal wylewac sie przez szerokie przejscie -sluzacy i robotnicy o zbyt malej wartosci, by mieszkac w palacu swego pana, ktorym nie wolno bylo nocowac w miescie - wyprostowalem sie czujnie. Wsrod szorstkiego, zmeczonego tlumu dostrzeglem dwie kobiety w brazowych tunikach, z zakrytymi twarzami, ktore popychaly niewielki wozek pelen koszykow. Bylem gotow opuscic swoje stanowisko i dolaczyc do kobiet, kiedy brazowo-bialy ptak przelecial nisko nad szczuplym, brodatym mezczyzna przepychajacym sie przez cizbe. Ciemnoniebieski plaszcz ukrywal jego rece i ubior, a kaptur zaslanial twarz. Znajdowal sie zaledwie kilka krokow od plecow Lydii. Ptak podniosl sie z ostrym skrzekiem, okrazyl mnie i znow opadl nad mezczyzna. Nie musial mowic dwa razy. Zeskoczylem z murku, zaczepilem wodze na galezi krzewu i zniknalem w tlumie. Celowo odwrocilem twarz, gdy Lydia i Catrin mnie mijaly. Mezczyzna w niebieskim plaszczu zblizyl sie do ich plecow, gdy ruszyly powoli droga. Catrin wyciagala szyje, szukajac mnie. Przepychalem sie przez strumien ludzi, az znalazlem sie tuz za mezczyzna. Wyciagnal reke do ksieznej. -Przepraszam, panie - powiedzialem, chwytajac jego wyciagnieta dlon i przyciagajac go do siebie, by poczul czubek noza wbijajacy sie miedzy zebra. - Chyba powinnismy zamienic slowo na osobnosci. Mezczyzna zaklal i probowal sie wyrwac. Warknalem, mocniej przycisnalem noz i pociagnalem go w strone krawedzi drogi. Gdyby udalo mi sie wciagnac go w ciemne uliczki zewnetrznego miasta, pobilbym go tak, ze odzyskalby przytomnosc dopiero po wielu godzinach. Ale on nie chcial wspolpracowac i nie mial szczescia. Jeden z konnych Derzhich przejezdzal moze dziesiec krokow od nas. Moj jeniec sie skrzywil i uniosl reke. -Wasza mi... Popchnalem noz w gore, uciszajac jego zdradzieckie slowa. Nim upadl, schowalem bron do pochwy i chwycilem go obiema rekami. Jego glowa przechylila sie na bok, a z kacika ust plynela krew. Otoczylem jego reka swoje ramie i zatoczylem sie pijacko w strone pobocza drogi, odciagajac go od Derzhiego. Ostroznie. Nie za szybko. Przeciagnalem cialo w miejsce, gdzie zostawilem konie, a pozniej przerzucilem go przez mur, jakby wymiotowal. Zdjalem wodze z galezi i trzymajac sie miedzy zwierzetami, szybko oddalilem sie od trupa. Tlum zaczal sie przerzedzac, gdy ludzie znikali w ciemnym, zadymionym labiryncie namiotow i chatek. Tylko kilka wozow jechalo dalej droga na pustynie, a procz nich garstka konnych, pasterz z niewielkim stadem koz i karawana druciarza. Blaise szedl teraz tuz przede mna, obok karawany. Jakies dwadziescia, trzydziesci krokow przed nami znajdowaly sie dwie ubrane na brazowo kobiety, mijane przez innych wedrowcow. Przepchnalem sie obok stada owiec w chwili, gdy za murami miasta podniesiono pierwszy alarm. Niezaleznie od tego, czy chodzilo o Lydie, straznicy wkrotce znajda trupa mezczyzny. -Zmienny! - zawolalem cicho, nie chcac wszem i wobec oglaszac imion. Blaise sie do mnie odwrocil. - Lepiej sie pospieszmy! Blaise chwycil wodze koni, a ja podszedlem do kobiet. Chwycilem Catrin za ramie w chwili, gdy spoczelo na mnie jej oszolomione spojrzenie. Razem wyciagnelysmy Lydie z tlumu. -Catrin, moja pani, to nasz przewodnik - przedstawilem, gdy dogonil nas Blaise. - Musimy sie pospieszyc. Zrobilem z dloni schodek, a Blaise i Catrin pomogli Lydii wsiasc na konia. Blaise bez trudu podniosl moja mentorke, po czym sam wskoczyl na siodlo i poprowadzil nas w ciemnosc. -Nie za szybko - ostrzeglem, choc halas dochodzacy od strony bram ponaglal nas coraz bardziej. Mijajac karawane druciarza, ruszylismy stepa. Od strony murow zabrzmial dzwiek rogu i krzyki mezczyzn - glosny ostrzegawczy okrzyk, pewnie znalezli trupa. Moc Blaise'a ozyla, w ciemnosciach jego czary byly dla mnie rownie widoczne jak blask ksiezyca. Choc jechalismy spokojnie, swiatla pochodni i latarni szybko zmniejszyly sie do zoltych punkcikow rozrzuconych wsrod gwiazd. Przez ponad godzine podrozowalismy w milczeniu, najpierw Blaise, pozniej kobiety, a na koncu ja, koncentrujac sluch i mysli na drodze za nami. Kopyta uderzaly o ubita ziemie, ale nikt sie do nas nie zblizyl. Mniej wiecej w chwili gdy ostatnie slabe odglosy poscigu zagluszyly kopyta naszych wierzchowcow, Catrin odwrocila sie w siodle. -Seyonne, wkrotce bedziemy musieli odpoczac. -Nie - sprzeciwila sie ksiezna. - Moge jeszcze jechac. Skinalem Catrin glowa i podjechalem do Blaise'a. -Czy jestesmy juz wystarczajaco daleko? - spytalem. - Od jakiegos czasu nie wyczuwam za nami nikogo. Oczy Blaise'a byly niczym wegle, na czole perlil mu sie pot. -Daj mi kwadrans - wychrypial. - Sprobuje dzialac szybciej. -Jeszcze troche i bedziemy bezpieczni - powiedzialem, wracajac do kobiet. - Wtedy sie zatrzymamy i odpoczniemy. Potem bedziemy mogli jechac wolniej. Na twarzy ksieznej malowaly sie caly upor i determinacja jej derzhyjskich przodkow. Gdy wrocilem na swoje miejsce na koncu, Catrin zwolnila i znalazla sie obok mnie. -To ten, o ktorym opowiadala nam Fiona - spytala cicho, wskazujac glowa na Blaise'a. - Ten urodzony... z demonem? -Tak. Z trudem tlumione westchnienie potepienia Catrin zatarlo wspomnienie jej cieplego powitania. Uwolnilem kontrole nad demonicznymi oczami, ktora utrzymywalem od chwili, gdy ja rozpoznalem, ukazujac blekitny ogien kryjacy sie pod czernia, by sie nie ludzila, ze jakims cudem nie zrobilem tego, za co zostalem skazany na smierc. -Od chwili narodzin jest zlaczony z demonem - podjalem. - To dobry i szlachetny czlowiek, ktory pokazuje, jaki powinien byc nasz lud. Czar, ktory od niego wyczuwasz, ratuje nam zycie. - Slowa zabrzmialy ostrzej, niz zamierzalem. -Daj mi troche czasu, Seyonne. Probuje zrozumiec. - Sztywno trzymala wodze. Raz spojrzala niepewnie na moja twarz, a przez reszte czasu wpatrywala sie w plecy Lydii. -Co robilas w Zhagadzie? - zapytalem, gdyz nie bylem jeszcze gotow przepraszac ani wybaczac. -Szukalam ciebie i Fiony - odparla. - Jedynym punktem zaczepienia byl ksiaze Aleksander. Kiedy uslyszalam opowiesci o skrzydlatym wybawcy, wiedzialam, ze mu towarzyszysz, ale to oczywiscie nie pomoglo mi cie odnalezc. Dlatego dotarlam do ksieznej i powolalam sie na "zagranicznego przyjaciela", by sie z nia zobaczyc. Kiedy troche z nia porozmawialam i dowiedzialam sie, jaka jest kobieta, pomyslalam, ze ksiaze nie moglby porzucic jej na zawsze. Trzymanie sie blisko niej bylo moja jedyna nadzieja. Pasuja do siebie, nieprawdaz? Catrin udala sie razem ze mna i Aleksandrem do Parnifouru, gdzie odbyl sie pojedynek z wladca demonow. Przejawszy role swojego dziadka jako mojego mentora, bez ustanku ze mna pracowala, by przygotowac mnie do tej walki. Zawdzieczalem jej co najmniej otwarty umysl. -Ich malzenstwo to dzielo bogow - powiedzialem. -A publicznie upokorzyl ja w Zhagadzie i niby to wzial sobie nowa zone, bo... probuje ja chronic. -Tak. Niedlugo potem sie zatrzymalismy. Lydia byla wyczerpana i troche sie balem, ze nie uda nam sie zdjac jej z siodla. -Potworna, niezgrabna krowa - jeknela, gdy Blaise i Catrin pomogli jej zejsc na ziemie przy rozpalonym przeze mnie ognisku. - Wygrywalam wszystkie wyscigi konne, w ktorych bralam udzial, a teraz godzina powolnej jazdy sprawia, ze jestem slaba jak nowo narodzone zrebie. -Zrobimy ci cos do jedzenia, pani - rzekla Catrin, okrywajac plecy ksieznej plaszczem. - Wtedy poczujesz sie lepiej. -Gdybym tylko dostala troche nazrheelu, od razu by mi sie poprawilo - podsunela Lydia. - Daj mi wszystko, co potrzeba do jego przygotowania, zebym nie musiala znow wstawac, a potem mozesz przejsc sie z Seyonne'em. Przez wiele miesiecy tak bardzo chcialas z nim porozmawiac. -Ja zajme sie pania - odezwal sie Blaise. Teraz kiedy sie zatrzymalismy, wygladal zdecydowanie lepiej. - Idzcie sie przejsc, jesli macie ochote. Wstalem i natychmiast poczulem na sobie spojrzenia calej trojki. Moja koszula byla sztywna od krwi, ktora pokrywala takze moja prawa reke i nadgarstek, a ja tego nawet nie zauwazylem. -Widze, ze odebrales moj sygnal. - Blaise przerwal niezreczne milczenie. - Wiedzialem, ze ten czlowiek nie mial dobrych intencji. Jestes ranny? -Wszystko w porzadku - odparlem. Nie mialem zamiaru przepraszac za to, ze je chronilem. - Catrin, chcesz sie przejsc czy nie? Kobieta wstala i patrzyla to na mnie, to na Blaise'a. Banita uklonil sie ksieznej i podal jej buklak. -Pani, nazywam sie Blaise... - Zaczal wyciagac zapasy z nieduzego worka. I tak oto wraz z Catrin moglismy troche pospacerowac, rozruszac zesztywniale miesnie... i dlugoletnia przyjazn. Gdy odchodzilismy od wesolego ogniska w strone wydm rozswietlonych blaskiem gwiazd, kilka razy czulem, ze probuje sie odezwac. Ale jakos nie potrafila sie do tego zmusic. -Nie musisz sie mnie bac - zaczalem w koncu. - Nie pragne zemsty i nie jestem demonem, choc on we mnie zyje. Wszystko, co powiedziala ci Fiona... o naszej historii, o wojnie z demonami, o rozdarciu, gdy nasi przodkowie rozerwali nasze dusze... to wszystko prawda. Ale nie zabilem Tegyra ani... -Seyonne, Ysanne nie zyje. Potrzasnalem glowa, jakby to bylo pytanie, nie stwierdzenie. Te slowa do siebie nie pasowaly. Nie zatrzymywalem sie, wspinalem sie na stroma gore piasku, ktora probowala wciagnac moje kostki. Catrin szla uparcie obok mnie, robiac dwa kroki na jeden moj. -Byla partnerka Hueila, ucznia Gryffina, ktory swietnie sobie radzil i jakies trzy miesiace wczesniej przeszedl wszystkie proby. Stracilismy tak wielu, a Ysanne byla zdecydowana, by nie stracic rowniez Hueila, wiec nie pozwolila zadnej innej Aife dla niego tkac. Nie wiemy, czy Hueil zostal pojmany, ranny w walce, czy tez nie chcial lub nie mogl zrezygnowac i uciec, ale Ysanne nie zamknela portalu. Wytrzymala ponad trzy dni. Hueil nie wrocil, a Ysanne sie nie obudzila. Moje stopy sie poruszaly. Krew plynela. Pluca wdychaly i wydychaly powietrze. Ale wszystko inne na swiecie sie zatrzymalo. Ysanne. Nie zyje. W gore i w gore wysokiej wydmy, brnalem przez osypujacy sie piach, niezdolny mowic, niezdolny pojac, co oznaczaja te slowa, jakby piasek wpadal przez moje oczy, uszy i pory, jakby wypelnial moj zoladek i pluca, topiac mnie. Wdrapalem sie na szczyt i spojrzalem na ogrom pustyni. Pusta. Swiat byl pusty. Olbrzymia piesc sciskala moja piers, ale nie moglem krzyczec ani plakac. Piach pozbawil mnie oddechu i lez. Dopiero po dluzszej chwili trwania w bezruchu na zimnym nocnym wietrze uswiadomilem sobie, ze obok mnie stoi Catrin, nie zwracajac uwagi na podmuchy wiatru, ktore szarpaly ciemnymi kosmykami jej wlosow. -Przez pierwsze kilka miesiecy po Dasiet Homol demony byly bardzo spokojne - powiedziala. - Niektorzy szeptali, ze moze Fiona miala racje. Ze moze demony nie potrzebowaly juz ludzkich dusz. Nikt nie wazyl sie wypowiedziec twojego imienia. Ysanne na to nie pozwalala. Zajadle polowala na zepsucie, jakby chciala pozbyc sie ze swojej duszy ciezaru tego, co ci zrobilismy... usprawiedliwic to. Wielu zaczelo sie buntowac przeciwko jej surowosci. Ale pozniej, kilka miesiecy temu, Poszukiwacze zaczeli przynosic opowiesci o nowych opetaniach przez demony, gorszych niz to, co widzielismy przez ostatnie lata... przerazajace czyny, zarazliwe szalenstwo, groza jak z naszych najgorszych doswiadczen. Opowiesc Catrin zmusila moj sparalizowany umysl do dzialania. Opetanie przez demony powinno sie skonczyc wraz z przejsciem do Kir'Navarrin. To byl powod otwarcia bramy... by rai-kirah mogli odzyskac pozory zycia i nie musieli wysylac lowcow do ludzkich dusz dla zbierania fizycznych doznan i wspomnien. Chyba ze... Czesc demonow pozostala w Kir'Vagonoth. Szaleni. Okrutni i zajadli lowcy Gastaiowie, ktorzy przez osiem miesiecy trzymali mnie w niewoli, dreczac moje cialo i dusze, az niemal doprowadzili mnie do zniszczenia. Kilku innych rai-kirah mialo strzec szalonych, poki ci, ktorzy przeszli do Kir'Navarrin, nie odkryja, jak uleczyc okrutnych braci. Ajesli Gastaiowie zostali uwolnieni i znow mogli polowac? Catrin sklonila mnie, bym usiadl. Pozbawiony woli, spelnilem polecenie, a ona usiadla obok mnie i mocniej otulila sie brazowym plaszczem. -Przerwa pozwolila nam wyszkolic kilku kolejnych Straznikow, wiec gdy zaczely przychodzic wiesci od Poszukiwaczy, wierzylismy, ze jestesmy gotowi. Ale walki byly straszliwe. Przez pierwszy miesiac mlodzi Straznicy musieli wycofywac sie z kazdego starcia. W tym samym czasie zaczelismy tracic Poszukiwaczy, Pocieszycieli i poslancow - wszystkich, ktorzy wyruszali w swiat. A pozniej przyszla kolej na Straznikow. Ich Aife mowily, ze nie zgineli. -Zostali pojmani - powiedzialem tepo. - Wpadli w pustke. Bogowie, miejcie litosc... -Udreka podczas niewoli w lochach Gastaiow nadal nawiedzala moje wspomnienia. Teraz inni Straznicy zmuszeni byli znosic groze, ktorej ja zaznalem, lecz bez mojego doswiadczenia, bez iskry prawdy, ktora posiadalem, bez ulotnej nadziei ucieczki, ktora dawala mi wierna sluzba Fiony. - Ilu stracilismy? - Przerazenie spoczywalo na moich ramionach niczym zelazne jarzmo. -Wszystkich, Seyonne. Trzej zostali schwytani. Dwaj kolejni powaznie ranni. Dwaj zgineli. Przed Ysanne dwie martwe Aife, jedna opetana. Kazdy z tych elementow juz jest wystarczajaco grozny, ale jesli zrobisz krok do tylu i przyjrzysz sie calosci, wszystko okaze sie jeszcze gorsze. O ile moge ocenic, wszystko to wydarzylo sie w tym samym czasie: zabojstwo cesarza... nowy atak demonow... upadek cesarstwa... smierc Poszukiwaczy i Aife, smierc lub pojmanie Straznikow. Rozumiesz, Seyonne? Ezzaria sie rozpada, a wszystko, czego sie obawialismy, nadchodzi. Przegralismy wojne z demonami. Wojna z demonami przegrana... Nie do pomyslenia. A cesarstwo... Ezzaria... Ysanne... -Czemu, na wszystkich bogow, przyszlas z tym do mnie? - spytalem. - Pewnie myslisz, ze to moje dzielo. - W co innego wierzyli? -Nie moge zignorowac tej mozliwosci. I tak, boje sie tego, czym sie stales. - Catrin oparla brode na dloni, przyciagnela do siebie moja twarz i zmusila, bym na nia spojrzal. - Ale kimkolwiek jestes, wierze tez, ze dusza Seyonne'a nadal zyje. Nie spytales mnie o imiona pojmanych Straznikow. -Imiona? - Nie wiedzialem, o co jej chodzi. A jakie to ma znaczenie? -Hueil, Olwydd... i Drych. -Drych! - To imie przecielo noc niczym miecz. - Przezyl... - Pod koniec dnia, gdy otworzylem brame do Kir'Navarrin, mlody Straznik, moj wlasny uczen, byl jedynym zyjacym swiadkiem moich czynow. Ale odniosl zbyt ciezkie rany, by swiadczyc, wiec moja zona, krolowa, skazala mnie na smierc. -Tak. - Ciemne oczy Catrin wypelnily sie lzami, co rzadko sie zdarzalo tej zdecydowanej i przepelnionej poczuciem obowiazku kobiecie. - Przez wiele dni po twojej ucieczce lezal bliski smierci, a nieprzytomny przez kolejne tygodnie. Ale kiedy sie w koncu obudzil, opowiedzial mi wszystko o tej walce. Jak ostrzegles go przed Merrytem i uratowales mu zycie. Jak rozpaczliwie probowales wydostac pozostalych. Myslelismy, ze demon cie opetal, kazal ci zabijac braci Straznikow, a przez ten caly czas ty starales sie wybawic ich i nas. Och, na dziecko Verdonne, Seyonne, uratowales nas wszystkich, a my niemal cie za to zabilismy. -Czy Ysanne wiedziala? - Nadzieja rozblysla jak ostatnia iskra w popiolach. Catrin potrzasnela glowa. -Nie posluchalaby, a Drych zostalby oskarzony o zepsucie i odizolowany lub wygnany. Radzilam mu, by zachowal milczenie, az nadejdzie wlasciwy czas. Tak mi przykro. Ale wlasciwy czas nigdy nie nadszedl, a Ysanne umarla wierzac, ze jestem jej wrogiem, ze to moje zepsucie sprowadzilo na swiat taka groze. Catrin takze we mnie watpila. A co jesli mialy racje? Moja przyjaciolka i mentorka wziela mnie za rece. -Musisz nam powiedziec, co robic, Seyonne. Ty i Fiona. Ysanne nigdy nie naznaczyla innej kafyddy, co oznacza, ze Fiona jest nasza prawowita krolowa. Po smierci Ysanne Drych swiadczyl przed Rada. Niektorzy mu uwierzyli. Inni nie. Ale zebralismy wystarczajaco duzo poparcia, by inni z Rady wyslali mnie, bym odnalazla Fione i sprowadzila ja do domu. Ja postanowilam dotrzec rowniez do ciebie. -Blaise znajdzie Fione - powiedzialem, kulac sie w zimnie. - A ja pojde po Drycha i pozostalych. Nie zostawie ich tak. - Nie w otchlani Kir'Vagonoth. Ale nim zaryzykuje te niebezpieczna podroz, musialem zaryzykowac inna. Najpierw powinienem przejsc przez bramy Kir'Navarrin i walczyc ze swoim demonem, a pozniej stawic czola wiezniowi Tyrrad Nor i dowiedziec sie, co, na bogow, uczynilem. Rozdzial dwudziesty szosty Przybylismy do Taine Keddar wczesnym rankiem. Choc Blaise staral sie poprowadzic nas najkrotsza mozliwa droga, czeste przerwy dla odpoczynku sprawily, ze podroz trwala cala noc. Gdy wjezdzalismy na ostatnie zbocze u wejscia do doliny, twarz Blaise'a byla zmarszczona z wysilku.-Tysiac krokow w tamta strone - wyszeptal z trudem, wskazujac glowa na szlak. - Dwie skaly wielkosci domow. Na prawo jest niewielka sciezka prowadzaca do cedrowego gaju. Zostancie tam. Przysle kogos z jedzeniem. - Machnieciem reki zbyl nasza troske o jego stan. - Nic mi nie jest. Musze uzyskac pozwolenie, by zabrac pania tam, gdzie musi sie udac. - Nie powiedzial, od kogo, lecz tylko sie przeobrazil i odlecial. Zsiedlismy z koni w chlodnym zagajniku, a Catrin zdjela plaszcz i zrobila z niego poduszke dla Lydii, ktora byla tak zmeczona, ze zaczela plakac, choc bardzo starala sie opanowac. Ze wzgledu na wytezona jazde, troske o ksiezne i walke ze snem nie znalezlismy juz z Catrin czasu na rozmowe. Zatonalem w myslach, probujac przywolac we wspomnieniach twarz Ysanne w dniu naszego slubu, w dniu, gdy dowiedzielismy sie, ze nosi dziecko, lub gdy radowalismy sie pierwszym zwyciestwem w bitwie z demonami. Ale potrafilem jedynie wyobrazic sobie wyraz jej twarzy w dniu, gdy widzialem ja po raz ostatni - przerazenie i odraze, gdy zobaczyla demoniczny ogien w moich oczach. Dlatego tez porzucilem prozne zale i zaczalem przypominac sobie swoje poczynania w ciagu ostatnich czterech lat. Czy popelnilem blad, wyprowadzajac rai-kirah z Kir'Vagonoth? Czy zle zlozylem fragmenty historii Ezzarii? Czy moja ignorancja i duma doprowadzily do ruiny trzy swiaty? A moja naiwna pewnosc siebie po siffaru - mysl, ze bylem wystarczajaco madry, wystarczajaco czysty lub wystarczajaco potezny, by przeobrazic potwora, choc nie pojmowalem jego mocy... jakaz okazala sie glupota. Nie doszedlem do zadnych nowych wnioskow poza tym, ze powinienem przestac myslec, bo inaczej sparalizuje mnie poczucie winy. Niezaleznie od tego, czy mialem odwrocic to, co sam wprawilem w ruch, czy tez tylko powedrowac do konca drogi, odpowiedzi, ktorych szukalem, znajdowaly sie w Kir'Navarrin. Nadszedl czas. Pol godziny po tym jak Blaise nas opuscil, w zagajniku pojawil sie Mattei, niosac kosz swiezego jedzenia i buklak z winem, a wraz z nim przyszla przysadzista, kompetentna uzdrowicielka imieniem Corya. Mattei zabral nasze konie, by je nakarmic i napoic, ja zas przedstawilem Corye kobietom. Corya nie marnowala czasu. Wepchnela mi w reke troche owocow i sera i wygonila mnie. -Odejdz, panie, gdy ja bede sie zajmowac ta mloda dama. Choc nie jest to najwygodniejsza z sypialni, musimy sie upewnic, ze matka i dziecko dobrze zniosly podroz. -Jestem corka derzhyjskiego wojownika - powiedziala Lydia. Lzy zostawily na jej zakurzonej twarzy blade zacieki. - Noc konnej jazdy nie mogla zaszkodzic ani mnie, ani mojemu dziecku. - Spojrzala na mnie oskarzycielsko. - Nie pozwolisz temu przekletemu ksieciu zobaczyc, ze placze, dobrze? Powiesz, ze to piasek w oczach albo blask slonca. Oczywiscie, wcale nie musze sie z nim widziec. Wystarczy mi odrobina odpoczynku i znow bede mogla ruszyc w droge. Twoj mily przyjaciel zabierze mnie do tego drugiego miejsca i wcale sie z nim nie zobacze. -Niech to, kobieto, jesli odrobina slonej wody jest jedynym efektem tej przygody, to zaden mezczyzna z zadnego ludu nie sprawi ci przykrosci - wtracila uzdrowicielka. - Nawet parszywy Derzhi. -Ech, nie znasz mojego parszywego meza! Moglby tak urazic lod wiec, ze ten by sie stopil. Czemu nie ma zadnej derzhyjskiej bogini, ktora zdolalaby to zmienic? Moj maz pelni funkcje kaplana Athosa, a on i jego bog sa bardzo do siebie podobni i uprzykrzaja zycie innym. A Druya... to byk. Na co mi sie przyda? Corya zasmiala sie i poglaskala ksiezne po rudych wlosach. -W Thridzie niektore kobiety oddaja czesc bogini, ktora zjada swoich mezczyzn. Ale dla nas, matek, nic nie zrobila, gdyz pozwala tym sukinsynom sie zaplodnic, zanim ich zabija. Ale nie musisz sie przejmowac. Wkrotce bedzie po wszystkim, a my, ktore rodzilysmy wczesniej, zawsze bedziemy wiedzialy, jak pomoc wam, nowicjuszkom. Nim zdazylem mrugnac, Corya rozlozyla czysty koc, pozwolila mi podejsc, bym pomogl ulozyc na nim Lydie, po czym rozwiesila nasze plaszcze na cedrach, tworzac parawan. -Pani... Catrin, prawda? Mozesz dotrzymac nam towarzystwa, jesli pani czuje sie dobrze w twojej obecnosci. Powiedzialem kobietom, ze bede w poblizu na wypadek, gdyby mnie potrzebowaly. Pozniej wspialem sie po zboczu i wdrapalem na wystajaca skale, na ktorej moglem usiasc i obserwowac cala doline, przezuwajac kwasne sliwki i kozi ser. Padajace pod ostrym katem promienie slonca zmienialy skaly i drzewa w plaskorzezbe, trawe w aksamit, a stawy i strumienie w plynne zloto. Malutkie postacie ludzi i zwierzat poruszaly sie bezglosnie przez ten odlegly krajobraz, a odleglosc ukrywala ich twarze, uczucia i niedoskonalosci. Kilka godzin takiej izolacji, pomyslalem, oddalenia od nieustannego cierpienia i smutku, milosci i rozpaczy, a odzyskam troche spokoju. Lecz spokoj wkrotce zostal przerwany, gdy uslyszalem krzyk jastrzebia, nurkujacego wsrod skal tuz pode mna, a na sciezce zabrzmialy kroki. Ku memu zaskoczeniu osoba, ktora odezwala sie do moich plecow, nie byla Catrin, lecz Elinor. -Blaise powiedzial mi, co sie wydarzylo - zaczela. - Ksiaze jest z Gorridem i Admetem w namiocie dowodcy, opracowuja plany ataku. Jesli chcesz do niego dolaczyc i przekazac mu wiesci, zostane z ksiezna, poki nie bedzie mogla wyruszyc w dalsza droge. Wieczorem moj brat przyprowadzi do niej ciebie i ksiecia. -To nie bedzie konieczne - odparlem, ogladajac sie przez ramie. -Nie rozumiem. -Byc moze nie powiem Aleksandrowi, ze ona tu jest... Jeszcze nie podjalem decyzji. -Nie podjales decyzji? A jakie masz prawo, zeby decydowac w takiej kwestii? - To tyle, jesli chodzi o udawana grzecznosc. Jej nozdrza sie rozszerzyly, a glos zalamal z pasji i oburzenia. - Nawet Derzhi zasluguje, by sie dowiedziec, ze zostal ojcem, zanim wyruszy na smierc. Naprawde uwierzyles w to, co wszyscy o tobie mowia? Tylko bogowie tak okrutnie bawia sie ludzkimi sercami. Jakims sposobem to proste i bezposrednie oskarzenie skoncentrowalo moje cierpienie i zle przeczucia, az wybuchly niczym stopione serce wulkanu, ktore znalazlo slaby punkt w kamiennym wierzcholku gory. -Nie jestem bogiem! - wykrzyknalem, zrywajac sie na rowne nogi. - I wcale go nie udaje. Tak bardzo wypadlem z lask bogow, ze nie sadze, bym kiedykolwiek znalazl droge z powrotem. Popatrz na mnie. Unioslem reke na wysokosc jej twarzy. W peknieciach skory i za paznokciami zaschla krew. - Na moim sumieniu ciazy tyle krwi, ze az przecieka przez pory. Zabilem wczoraj wieczorem czlowieka i nawet sie nad tym nie zastanowilem, bo przypuszczalem, ze jest niebezpieczny, a ja sie balem. W Andassarze zamordowalem siedemnastu Yeshtarow... niektorych dlugo po tym, jak przestali byc zagrozeniem dla wiezniow... poniewaz nienawidzilem ich i tego, co robia. Moge byc na wpol szalony, ale znam groze, czuje ja i sie jej boje. Jestem czlowiekiem, Elinor, wiec nie mowi mi, co jest okrutne, a co nie. Elinor sie nie cofnela, jej piekna twarz byla sciagnieta i pozbawiona wyrazu. Milczeniem potwierdzila moja samoocene, lecz najwyrazniej watpila, ze potrafie rozpoznac okrucienstwo. -Aleksander jest moim przyjacielem. Musialem patrzec, jak oddaje wszystko, co dla niego wazne, jak dowiaduje sie trudnych i straszliwych rzeczy o swiecie, rzeczy, ktore dla ciebie byly oczywiste od dziecinstwa. Tak, ta wiedza sprawila, ze stal sie lepszy, ale to wcale nie znaczy, ze latwiej jest przez to patrzec na kogos, kogo sie kocha, a kto tak cierpi. A teraz jesli powiem mu, ze nie stracil jedynej kobiety, ktora tyle dla niego znaczyla, jak zniesie mysl, ze znow ponosi takie ryzyko? Ja musialem przez to przejsc... w dniu, gdy po raz pierwszy zobaczylem moje dziecko w twoich ramionach, a twoj brat opowiedzial mi o czekajacym go szalenstwie. Od tego dnia zrobilem wszystko, co w mojej mocy, by naprawic ten pekniety swiat, ale obawiam sie, ze moje czyny zniszczyly mnie i wszystko, co dla mnie wazne, wiec nie mow, ze jestem okrutny, bo sie zastanawiam, jak oszczedzic przyjacielowi kolejnego cierpienia. Ruszylem w dol wzgorza, zostawiajac ja wsrod skal. Nie uszedlem jednak polowy drogi, gdy odwrocilem sie i znow zaczalem wspinac, by zobaczyc ja stojaca w miejscu, w ktorym ja zostawilem. Wiatr szarpal jej stara niebieska sukienke, jej oczy byly zamkniete, a ksztaltna dlon przycisnieta do ust. Teraz gdy wyrzucilem z siebie troche wscieklosci, odzyskalem nieco jasnosci umyslu, ktorej tak bardzo pragnalem. Ze wszystkich uczuc na swiecie strach powinienem rozpoznawac najszybciej. Byc moze jesli glosno wypowiem bolesne slowa, zlagodzi to troche przerazenie, ktore dreczy jej serce. -Nie odbiore ci Evana, Elinor - zawolalem do niej. - Nigdy. Moj syn jest jedyna odrobina niewinnosci, jaka pozostala temu swiatu, a ja zniose wszystko, by byl bezpieczny, kochany i nieswiadomy grozy, ktora ja poznalem. Jego matka nie zyje. Nalezy do ciebie. Teraz oddalem ci juz wszystko. Zostaw mnie. * * * W koncu uznalem, ze nie mam prawa ukryc prawdy przed Aleksandrem, niezaleznie od bolesnych konsekwencji. Elinor miala racje. Czlowiek podejmujacy taka decyzje powinien wiedziec, co wchodzi w gre. Ale nie zamierzalem mu o tym powiedziec. Dostalby ataku szalu, przeklal upor Lydii i wymyslil jakis sposob, by uniknac z nia spotkania. Dlatego poznym popoludniem, gdy ksiaze znalazl mnie uciekajacego przed snem w chlodzie naszej chaty i zadal oczekiwane pytanie, starannie uniknalem odpowiedzi. -Powiedzialem jej wszystko, panie, jak mi kazales. Nie przyjela tego dobrze. -Przeklete niech bedzie jej uparte serce. Co zrobila? -Nie musisz sie martwic. Jej decyzja jest ostateczna. Juz przedstawila Edikowi swoje stanowisko. - Zerwalem sie na rowne nogi i poprowadzilem go sciezka w strone namiotu Blaise'a. - A teraz, skoro ty i Farrol juz zalatwiliscie swoje sprawy, Blaise chce nas gdzies zaprowadzic. Wyjasnie ci wszystko pozniej. - Wtedy wypelnie swoje obowiazki i bede mogl odejsc. * * * Celem naszej podrozy byla druga z ukrytych dolin - Taine Horet, jak nazwal ja Blaise. Slonce zachodzilo, gdy wraz z Blaise'em i Aleksandrem zatrzymalismy sie wysoko na jej poludniowym zboczu i spojrzelismy w dol na trawiaste laki i niewielkie jezioro posrodku. Choc bardziej kamienista i mniej zalesiona niz Taine Keddar, dolina byla gesto zamieszkana. Oceniajac po liczbie ognisk rozpalanych w mroku, mieszkaly tam setki ludzi. Spora liczba owiec i koz pasla sie na pastwiskach, widzielismy tez co najmniej trzy osady.Najwieksza lezala na zachodnim koncu doliny. Wsrod kamienistych lak rozrzucone byly drewniane budynki gospodarskie i zagrody dla zwierzat, zas sama wioska kryla sie pod oslona trzech szerokich, plytkich jaskin w zboczu doliny. Druga osada lezala wsrod gajow cedrowych i oliwnych we wschodniej czesci doliny. Z drewnianych domow z dachami z galezi unosil sie dym. Trzecia osade stanowily duze namioty rozbite w polnocnej czesci doliny, wsrod nich jeden wielki namiot posrodku. Nad srodkowym namiotem unosila sie nieznana mi flaga - smok z wezem w paszczy. -Taine Horet jest mniej goscinna z dwoch dolin - powiedzial nam Blaise, gdy zjezdzalismy stromym szlakiem. - Ale tez trudniej ja znalezc. Trzy dni badalem okolice, zanim wznioslem sie wystarczajaco wysoko, by ja odkryc. Te gran nazywaja "murem" i nie bez powodu. Mozna stanac w dowolnym miejscu Taine Keddar i przysiac, ze za tymi urwiskami nic juz nie ma. - Na jego zmeczonej twarzy pojawil sie usmiech. - Bez mojego towarzystwa przejscie zajeloby wam zdecydowanie dluzej, nawet gdyby udalo wam sie znalezc droge. -Jak dlugo mieszkaja tam twoi ludzie? - spytalem, zadziwiony liczba mieszkancow doliny. -Wiesz, to nie sa "moi" ludzie. Osiedlili sie tam na dlugo przede mna... bardzo dlugo. Dlatego musze poprosic o pozwolenie, zanim wejde lub przyprowadze gosci. I dlatego powinnismy zsiasc z koni i okazac szacunek... - Blaise przerzucil noge przez siodlo siwka i opadl na sciezke -...z wyjatkiem ciebie, lordzie Aleksandrze. Beda sie spodziewali konnego Derzhiego. Ich zwyczaje sa tak stare jak wasze. Zadziwiony, rowniez zsiadlem z wierzchowca i podazylem za nim w dol stromym szlakiem. Gdy schodzilismy wsrod poteznych czerwonych skal i karlowatych sosen, Blaise i ja z przodu, Aleksander za nami, droge zaszlo nam trzech straznikow - brazowobrody Manganarczyk z wlocznia, Suzainczyk w zoltym haffai, z zakrzywiona szabla, i chudy thridzki mlodzik z naciagnietym lukiem i strzala wycelowana w moja piers. -Witajcie Therio, Yunazie i... czy to ty, L'Avanie? Nie widzialem cie od pol roku, chlopcze. Mam nadzieje, ze polowanie sie udalo. - Widok Blaise'a zlagodzil surowe miny calej trojki, lecz zaden z nich nie opuscil broni, gdy sprobowali zajrzec za banite i zobaczyc, kogo za soba wiedzie. - Musieliscie dopiero objac straz. Bylem tu wczesniej i powiedzialem M'Assali, ze wroce z dwoma innymi. - Blaise wskazal na mnie. - To moj bliski przyjaciel i nauczyciel, Ezzarianin, ktory chce zachowac imie w tajemnicy, jak to maja w zwyczaju. Przyprowadzilismy ze soba tego, na ktorego tak dlugo czekaliscie. Oto, moi drodzy przyjaciele, lord Aleksander Jenyazar Ivaneschi zha Denischkar, Pierworodny Azhakstanu. - Blaise zrobil krok w bok i wyciagnal reke do Aleksandra. Na widok ksiecia trzej straznicy wyprostowali sie, wpatrzyli prosto przed siebie i uniesli bron, nie ostrzegawczo, lecz w gescie pozdrowienia. Wymienilismy z Aleksandrem zdumione spojrzenia. -Aveddi - powiedzial Suzainczyk, pochylajac glowe. - Jestesmy zaszczyceni, ze ten dzien nadszedl, gdy pelnimy straz. Starszych uraduje twoje przybycie. -Starsi? Aveddi! - wyszeptalem do Blaise'a patrzac, jak Aleksander odpowiada na ich powitanie uklonem i gestem, ktory najwyrazniej zachecil straznikow do powrotu do obowiazkow. -Zobaczysz - odparl Blaise, a na jego twarzy pojawilo sie zadowolenie na widok takiej wymiany grzecznosci. Wtedy zrozumialem, ze jego zmeczenie wynikalo po czesci z niepokoju przed tym spotkaniem... jakkolwiek mialo ono przebiegac. Ruszyl sciezka jak wczesniej, prowadzac swojego konia przed Aleksandrem. Za naszymi plecami potezny glos zaintonowal triumfalna piesn, ktora przeszyla nocne powietrze, odbijajac sie od muru i otaczajacych nas wzgorz. -Pas mam sefell marischat, Aveddi di Azhakstan. Nie znalem jezyka suzainskiego piesniarza. Jego slowa nadal niosly sie echem po zboczach doliny, gdy dolaczyl do niego Thrid, spiewajac na te sama melodie, lecz we wlasnym jezyku... a pozniej Manganarczyk, rowniez w nieznanym mi dialekcie. Ich piesn brzmiala, jakby dobywala sie z kosci ziemi. -Co spiewaja? - spytalem szeptem Blaise'a. -Spiewaja: "nadchodzi nasz obronca z pustyni, Aveddi Azhakstanu". Pierworodny. To piesn starsza niz cesarstwo. - Blaise wskazal na doline. - Tych, ktorzy tu mieszkaja, nie obchodzi cesarstwo Derzhich, ale od bardzo dawna czekali na jednego z nich. Mysle, ze ich oczekiwanie sie skonczylo. Starzy... starsi niz cesarstwo... obronca z pustyni. Opowiesci Gaspara... Zaplonelo we mnie zrozumienie, niczym pierwsza iskra w ciemnej jaskini. -Sadze, ze podjales wielkie ryzyko. Blaise sie skrzywil. -Nic nie mow! Gdybym polegal wylacznie na swojej ocenie, pewnie wcale bym go tu nie przyprowadzil. Przekonala mnie twoja wiara. Zwolnilem, by Aleksander nas dogonil, gdyz chcialem mu wyjasnic, co znacza slowa piesni. -Panie, slowa... -Wiem. - Nie spojrzal na mnie. Nie odrywal wzroku od doliny, jakby chcial odczytac przyszlosc zapisana w ogniu i cieniach, - Mozesz mi szybko znalezc troche soli? Gdybys zechcial... tak jak w Drafie, ale trzy porcje. - Spojrzal na Blaise'a. -Trzy? - Blaise pokiwal glowa. Przypomnialem sobie dar Aleksandra dla starych kobiet, gdy opuszczalismy Drafe, zgodny ze starodawnym zwyczajem Derzhich, by szlachcic dawal sol tym, ktorzy go utrzymuja. Choc nie wiedzialem nic o ceremoniach, jakie czekaly nas tej nocy, podejrzewalem, ze dobrze sie domyslal. Dlatego tez wycofalem sie w mrok, jak zwykle z wysilkiem przybralem postac sokola i odlecialem w poszukiwaniu soli. Nim zdazylem wrocic, przeobrazic sie z powrotem i odnalezc Aleksandra, siedzial na trawie w kregu Thridow, gleboko w cedrowym zagajniku, oswietlonym blaskiem pochodni. Gdy wylonilem sie z cienia, by usiasc za nim, ksiaze wlasnie osuszyl drewniany kubek i oddal go staremu Thridowi. Blaise siedzial miedzy nimi, troche za Aleksandrem, i tlumaczyl. Rozmowa nie niosla ze soba glebszych tresci - ot, ceremonialne powitania i wymienianie przodkow... ale gdy sluchalem i obserwowalem starca, uswiadomilem sobie, ze jest to ktos bardzo wazny. Nigdy nie widzialem kogos z tak wieloma tatuazami. Kazdy mezzit jego ciemnej skory, nawet wygolona glowe, zdobily atramentowe linie i spirale. Waski pas bialej tkaniny na biodrach, bransoletki i szeroki naszyjnik z paciorkow z kosci sloniowej... setek paciorkow... zaslanialy reszte tatuazy. Thridzcy ojcowie nosili jeden tatuaz dla kazdego dziecka i zbierali bogactwo - dziedzictwo dla dzieci - w postaci ozdob z cennej kosci sloniowej. Ten mezczyzna najwyrazniej mial wiele dzieci... albo byl ojcem wielu niezrodzonych z jego ciala. Minelo ponad dwiescie lat od dnia, gdy Thridowie dostali sie pod wladze cesarstwa. Czy to mozliwe, ze thridzki wodz nadal zyl na wygnaniu, tu, w sercu pustyni? Zaskoczony, niemal zapomnialem o swojej misji. Lecz kiedy starzec i Aleksander wstali, szybko wyjalem z kieszeni trzy male woreczki - sol wyproszona u kwatermistrza Blaise'a i zawiazana w male kawalki plotna z jego chustki - i wcisnalem je w dlon Aleksandra. Gwaltownie obrocil glowe i skinal potakujaco. Na jego ponurej twarzy pojawilo sie pierwsze od wielu miesiecy swiatelko nadziei. -Na sale vinkaye viterre - powiedzial, otwierajac dlon przed starcem. Thrid wzial woreczek, usmiechnal sie i gleboko uklonil Aleksandrowi. "Sol nadaje zyciu smak". Aleksander wsiadl na konia i w towarzystwie Blaise'a, starca i co najmniej dwudziestu Thridow ruszyl przez doline w strone osady namiotow. Ja podazylem za nimi, trzymajac sie z dala i obserwujac, jak Thridowie sie zegnaja, a zastepuja ich mlodzi Suzainczycy. Trzech krzepkich wojownikow, ubranych w pasiaste haffai, z dlugimi wasami i brodami zdobionymi czerwonymi, bialymi i pomaranczowymi paciorkami, odprowadzilo ksiecia do duzego namiotu z dziwnym sztandarem. Tam czekal poteznie zbudowany mezczyzna w srednim wieku. Sam nie nosil ozdob, z wyjatkiem paciorkow w brodzie, lecz stojace obok niego trzy kobiety w bialych szatach mialy na sobie tyle srebra, ze dziwilem sie, jakim cudem jeszcze stoja. Jego zony. Trzej imponujacy mlodziency, ktorzy przywitali ksiecia, najprawdopodobniej byli synami tego mezczyzny. Oceniajac po szacunku, jakim darzyla go reszta obecnych - ci, ktorzy przynosili nam jedwabne poduszki, talerze z daktylami i slodkimi ciasteczkami i dzbanki z wonna herbata, klekali przed naszym gospodarzem - zaczalem zywic pewne podejrzenia. To rowniez czlowiek znacznej godnosci. Czy to mozliwe? Suzainczycy byli jednymi z pierwszych ofiar ekspansji cesarstwa, przed ponad czterystu laty. Po stuleciu buntow i oporu, wojownicza suzainska szlachta - palatyni - zostala wybita... tak w kazdym razie sadzono. Blaise znow pelnil role tlumacza. Aleksander zostal zaproszony do namiotu mezczyzny, tam podano mu poczestunek i fajke wypelniona wonnymi ziolami. Dwie godziny i tysiace slow pozniej Suzainczyk pocalowal Aleksandra w oba policzki, uklonil sie i wreczyl mu wlasny noz. Aleksander podal mu w zamian wezelek soli wraz z blogoslawienstwem. Po tym wszystkim wcale mnie nie zdziwilo, gdy Suzainczycy odprowadzili Aleksandra do wioski ukrytej w zachodnim zboczu doliny. I moglem sie spodziewac siwowlosego Manganarczyka, ktory stal z sokolem na skorzanej rekawicy, oczekujac, by powitac Aveddiego. Starzec byl wyprostowany i szeroki w barach, a jego dlugie spodnie, siegajaca kolan tunika z dlugimi rekawami i kolorowy tkany pas wygladaly dokladnie tak, jak na gobelinach przedstawiajacych Manganarczykow poddajacych sie cesarskim zdobywcom. Wszyscy manganarscy mezczyzni i kobiety, ktorzy stali w kregu swiatla ogniska, nosili ten tradycyjny stroj, a wraz z nim gualar, welniana szate z wieloma kieszeniami, ktora zaslaniala glowy, a jej barwy i wzory oznaczaly przynaleznosc rodowa. Lecz gualar siwowlosego mezczyzny, ktory przedstawil sie jako Yulai, byl calkiem bialy, w barwie laczacej wszystkie kolory, co oznaczalo, ze rod Yulaia stanowil polaczenie wszystkich rodow. Bialy gualar nosili krolowie Manganaru. Przysiadlem na ziemi za Aleksandrem, gdy ten przyjal nazrheel i nabijane przyprawami jablka i powaznie sluchal, jak Yulai opowiada o ucieczce swoich przodkow przed cesarstwem. Syn Yulaia, mezczyzna w srednim wieku, ktory przedstawil sie jako Terlach, zajal miejsce po prawicy starca i przygladal sie w milczeniu, podczas gdy pomarszczona staruszka imieniem Magda siedziala po lewicy krola, dolewala herbaty i swobodnie dodawala wtracenia i poprawki do opowiesci. Tlum Manganarczykow stal i siedzial w kregu wokol ksiecia i Yulaia, sluchajac, smiejac sie i komentujac. Robilo sie pozno. Cieplo ogniska sprawilo, ze poczulem sie senny, a gdy przygladalem sie sokolowi Yulaia, teraz siedzacemu na drewnianej zerdzi przy starcu, zastanawialem sie, co by bylo, gdybym sie przeobrazil i sprobowal odezwac sie do ptaka. Moze powiedzialby mi, co to wszystko znaczy. Wtedy wlasnie w kregu sluchaczy z boku zrobilo sie male zamieszanie. Maly chlopiec wbiegl w krag swiatla i rzucil sie najpierw w ramiona Magdy, a potem Yulaia. Yulai poglaskal go po glowie i spytal, kto pozwolil mu tak dlugo nie spac. -Mama powiedziala... - zaszczebiotal chlopiec. - Powiedz "dobrych snow", Goda. - Goda... dziadek. -Dobrych snow, malenki - odparl Yulai z usmiechem. - A teraz idz spac. Postawil chlopca na ziemi i popchnal go lekko, lecz dziecko nagle zrobilo sie niesmiale w obecnosci tak wielu ludzi i zaczelo obracac sie powoli, wpatrujac sie w usmiechniety krag. Evan. Bylem gotow go zawolac, lecz w tej samej chwili pobiegl po trawie do kogos po drugiej stronie kregu. Gdy Elinor wziela go w ramiona, nasze spojrzenia sie spotkaly, a w jej ciemnych oczach dostrzeglem wyzwanie, ktorego nie potrafilem zinterpretowac. Czy obecnosc Evana byla przypadkiem, wyrazem okrucienstwa czy darem? Znikla wsrod zebranych Manganarczykow, postawa zachecajac, bym podazyl za nia i sie tego dowiedzial. Ale nie ufalem sobie. Od chwili gdy Catrin powiedziala mi o straszliwych wydarzeniach w Ezzarii, dzwieki i doznania zwyczajnego zycia zaczely blaknac. Ysanne nie zyla, a przyjecie tej prawdy zajmie mi sporo czasu. Jednak to oddalenie nie bylo efektem cierpienia - cierpialem z powodu Ysanne dawno temu, gdy zylismy razem i gdy sie od siebie oddalilismy. Przez ten dzien moj umysl nawiedzaly jednak wizje wiezien i demonow, lodowatych wiatrow Kir'Vagonoth, Gaspara i Fessy przywiazanych do drzewa, Sovariego wiszacego na murach Tanzire i sepow wgryzajacych sie w jego wnetrznosci... i Madonaia siedzacego przy swojej planszy. Te obrazy mnie pochlanialy, bardziej wyraziste niz swiat, po ktorym chodzilem. I tak oto przez cala te magiczna noc, choc bylem zanurzony w wydarzeniach o historycznym znaczeniu, nie czulem sie ich czescia bardziej niz wtedy, gdy przygladalem sie pszczolom Avrela krecacym sie wokol ula. Juz tu nie pasowalem. Obowiazki czekaly na mnie gdzie indziej. Jedynie moj syn mogl jeszcze wplynac na moja decyzje. Nie wolno mi bylo na to pozwolic. Trzech udreczonych mlodych Straznikow czekalo, az ich uratuje. Oderwalem wzrok od ognia i zmusilem sie do sluchania rozmowy. -...przyjelismy dzis goscia do naszego domu, Aveddi - ciagnal starzec z usmiechem. - Jak to mamy w zwyczaju, gosci traktujemy jak czlonkow rodziny, odnosimy sie do nich z takim samym szacunkiem i troska jak do naszych synow i corek i w pelni korzystaja z naszego bogactwa lub dziela nasze ubostwo. Rozumiem, ze gosc ten jest dla ciebie szczegolnie wazny, i chce cie zapewnic o swojej dobrej woli. Nie musisz sie martwic, gdy wyruszysz droga, ktora wybrales. Zaskoczony Aleksander grzecznie pokiwal glowa. -Dziekuje, lordzie Yulaiu, ale... Cokolwiek Aleksander chcial powiedziec, rozwialo sie, gdyz w tej wlasnie chwili Lydia pojawila sie w kregu swiatla, wspierajac sie na ramieniu Blaise'a. Stanela za Magda, wsrod kobiet i dzieci z rodu Yulaia. Ciemny, obszerny plaszcz ukrywal jej stan, a i tak w duzej mierze oslanial ja mrok. Rude loki upiela na szczycie glowy, a duma zdobila ja tak, jak nie ozdobiloby jej zloto ani srebro. Ale jej twarz byla zarumieniona jedynie od odbitego blasku ogniska. Aleksander podniosl sie powoli. Mowil do Manganarczyka, ale patrzyl tylko na Lydie. -Ponownie i ponad wszelka grzecznosc dziekuje ci, lordzie Yulaiu. Nie moglbym prosic o nic wiecej... nic wiecej... jak tylko o to, bys chronil moja zone. Moim jedynym pragnieniem bylo zapewnic jej bezpieczenstwo, gdyz kocham ja tak, jak swiety Athos kocha ziemie, i szanuje ja tak, jak gwiazdy szanuja ksiezyc. - Nie podszedl do ksieznej, zatrzymany byc moze przez resztki dumy, a moze przez delikatnosc ceremonii tej nocy, lecz wyciagnal do niej reke. Sklonila sie lekko, lecz nie ruszyla sie z miejsca. Aleksander zarumienil sie i cofnal dlon, po czym uklonil sie sztywno i niezgrabnie wyjal ostatni woreczek soli. Stary Yulai z zainteresowaniem spogladal to na Lydie, to Aleksandra, lecz jego zona szepnela mu cos do ucha, a wtedy na jego pomarszczonej twarzy pojawilo sie wspolczucie. -Robi sie pozno, Aveddi - przypomnial. - Mamy duzo do omowienia, lecz czekalismy wiele lat, wiec poczekamy jeszcze kilka godzin. Tej nocy moj dom nalezy do ciebie. Moj sluzacy Daneel pokaze ci twoje komnaty... jesli bedziesz ich potrzebowal. Aleksander z trudem oderwal wzrok od ksieznej i wreczyl woreczek soli Manganarczykowi. Nim sie odezwal, odchrzaknal. Do blogoslawienstwa dodal: -Bede zaszczycony, mogac przyjac wasza goscine, krolu Yulaiu. Stary krol wstal i pozegnal zebranych przyjaciol, a tlum szybko znikl w mroku. Ukloniwszy sie po raz ostatni Aleksandrowi, Yulai pocalowal Lydie w reke i przytulil ja, a potem wraz z zona i slugami podazyl w strone kamiennych domow. Blaise szepnal cos do ucha ksieznej i podszedl do mnie. -Sami musza sie tym zajac - rzekl. - Powiedzialem jej, ze jeszcze chwile zaczekamy. Ale tej nocy Lydia juz nas nie potrzebowala, Aleksander podobnie. Ksiaze przeszedl przez krag swiatla w strone zony, lecz zatrzymal sie tuz przed nia, opadl na kolana, pochylil glowe i szeroko rozlozyl rece. Nie musial dlugo czekac na odpowiedz. Lydia wyszla z cienia i polozyla dlon na jego rudych wlosach. Pozniej dotknela jego brody i uniosla jego twarz, by zobaczyl cud, ktory na niego czekal. -Kiedy chcesz ruszac? - spytal Blaise cicho, gdy obrocilem sie na piecie i szybko ruszylem w strone stawu. -Jak tylko zdolasz mnie stad wydostac - odparlem. - Musisz sprowadzic Fione. Catrin ma dla niej pilne wiesci, a ja musze z nia porozmawiac, zanim wyrusze, dowiedziec sie wszystkiego, co moze mi powiedziec. -Tej nocy tego nie zrobie - rzekl. - Jestem wyczerpany. I sadze, ze tobie rowniez przyda sie troche snu przed taka podroza. Ale rano... -Rano - mruknalem. Rozdzial dwudziesty siodmy Tego ranka, gdy wraz z Blaise'em i Catrin dotarlismy do Dasiet Homol, slyszalem w glowie nieprzyjemne echa przepowiedni z Drafy. Aleksander oddal wszystko, zostal nagi. Jego bezsilnosc rzeczywiscie stala sie jego sila. Czy znalazl sobie nowe krolestwo na pustyni, jak przepowiadal Qeb, w chwili gdy gotowal sie do obalenia wlasnego cesarstwa? A jesli wizje chlopca okazaly sie prawda, to co z wizjami Gaspara? Ta mysl nie byla przyjemna."Ciezko jest wzbudzac groze w sercach tych, ktorych sie kocha", powiedzial mi Gaspar. Z pewnoscia Aleksander, Blaise, Catrin i moi znajomi wsrod banitow bali sie mojego szalenstwa, ale wydawalo mi sie, ze sie z nim pogodzili. Moje przerazenie tym, co potrafia zrobic ludzie, nie oznaczalo jeszcze, ze pragne ich zniszczyc. Musialem powstrzymac zabawy Nyela. A jednak kazdy krok w strone linii bialych kolumn, ktora ciagnela sie na polnoc i poludnie przez wzgorza poludniowego Manganaru, tylko zwiekszal moje poczucie oddalenia od swiata. "Dac imie bezimiennemu i stanac po drugiej stronie bezdennej przepasci...". Nie umialem ocenic, czy bol brzucha wynikal z przerazenia, czy z podniecenia... i bardzo mnie to niepokoilo. -Kiedy Fiona udala sie do Kir'Navarrin? - spytala Catrin, spogladajac miedzy rzedami wysokich kolumn na wieczor jakze rozny od brazowego poludniowego goraca, w ktorym czekalismy na Blaise'a i Fione. Za naszymi plecami rzedy kolumn przecinaly cwierc ligi suchych, trawiastych wzgorz, siegajac niemal do poludniowych gor stanowiacych granice z Ezzaria. Choc siedzielismy w poblizu polnocnej skrajnej pary kolumn, widzielismy przed soba identyczne dwa rzedy filarow, wyrastajace z zielonych zboczy, ktore przecinaly kepy drzew i stawy odbijajace blask zmierzchu. Potarlem glowe, jakby moje palce mogly wyzwolic mysli z ciemnych miejsc, w ktorych tkwily uwiezione. Nie spalem juz od prawie dwoch dni, poprzednia noc nie byla lepsza od poprzedniego dnia. Za kazdym razem gdy sie zdrzemnalem, musialem znow sie budzic, by uciec przed snami, ktore wywolywaly mdlosci i drzenie. -Tym razem spedzila tam okolo szesciu tygodni - odparlem. - Blaise po raz pierwszy zabral ja tam kilka miesiecy temu. Mowil, ze planowala zostac dluzej, ale po kilku tygodniach sie rozchorowala. Rai-kirah nie znaja sie na ludzkich chorobach, wiec wyszla poszukac uzdrowiciela. Po kilku dniach w Taine Keddar byla gotowa wracac. Blaise zaglada tu raz na kilka dni i otwiera droge na wypadek, gdyby chciala opuscic Kir'Navarrin. Stado antylop wedrowalo po wzgorzu na lewo od nas, lecz kiedy nas zauwazyly, zerwaly sie do ucieczki, przeskoczyly nad jarem i znikly za innym wzgorzem. Wyjalem z torby podplomyki i ser i polozylem je na trawie. Wpatrywalem sie w nie, jakbym nie do konca pamietal, do czego sluza. Nie moglem zniesc mysli o jedzeniu. Moja skora mrowila z braku snu, jezyk byl niemrawy, a ruchy niezgrabne, jakbym nie do konca nad soba panowal. -Jest bezpieczna? -Nie powiedziala Blaise'owi zbyt wiele... tyle tylko, ze przygladala sie i uczyla o rai-kirah i ich zyciu. Mowila, ze czuje sie tam bezpieczniej niz gdziekolwiek na tym swiecie. Tam nie ma potworow ani walk. - Tylko niebezpieczenstwo w Tyrrad Nor, ktore jak sie wydawalo, przenikalo wszystkie swiaty. -Przez te wszystkie lata pracowalam ze Straznikami, uczylam ich o portalach i innych swiatach. Swiadomosc, ze moglabym zrobic to sama... - Poczatkowe zadziwienie Catrin na widok otwartej bramy zmienilo sie w oszolomienie i ciekawosc. Ezzarianie zawsze zyli wsrod cudow. - Pewnie bylabym rozczarowana, gdyby kiedykolwiek udalo mi sie przejsc. Tam nie moze byc az tak dziwnie, jak to sobie wyobrazalam. Z tego, co stad widze, tamta kraina wydaje sie zupelnie zwyczajna. -Bardzo przypomina Ezzarie - rzeklem, obierajac mala, kwasna pomaranczke, ktora nastepnie polozylem obok chleba. - Rzeka szerokosci Dursk przeplywa tuz za tamtymi wzgorzami, a za nia lezy debowo-klonowy las, ktory rozciaga sie az do gor... wysokich, pokrytych sniegiem szczytow przypominajacych te, ktore otaczaja Capharne i Dael Ezzar. Latem kazdego popoludnia pada deszcz. Ale noca od razu bys sie domyslila, ze to nie nasz swiat. Blask gwiazd jest niemal rownie silny jak swiatlo ksiezyca. Catrin odlamala kawalek chleba, lecz zatrzymala sie, nim wlozyla go do ust. -Myslalam, ze jeszcze nie przechodziles przez portal. -Zgadza sie. - To bedzie pierwszy raz. Wazny czas. Czas, kiedy wszystko sie zmieni. Rzucila chleb z powrotem na torbe i polozyla mi dlon na kolanie. -Seyonne, drzysz. Powiedz mi, dlaczego tak bardzo sie boisz. Obiecalam, ze nie uciekne. Cofnalem sie. -Nie mam czasu na wyjasnienia, Catrin. Musze porozmawiac z Fiona i pociagnac to dalej. Obawiam sie, ze i tak zbyt dlugo czekalem. Musze z nim byc. -Z tym demonem? Myslalam, ze on juz... -Po prostu musze isc. - Nie chcialem mowic o tym, ktory siedzial przy planszy i na mnie czekal. - Nie pytaj dalej. Wiedzialem, ze powinienem opowiedziec Catrin o Nyelu. Ona, ktorej madrosc pomogla mi zachowac rozsadek przez dwa ostatnie trudne lata pelnienia funkcji Straznika, pomoglaby mi zrozumiec moje obowiazki i przyszlosc. Jednak nawet w tej chwili, gdy widzialem swiat na krawedzi chaosu i wierzylem, ze to dzielo Nyela, a w jakis sposob rowniez i moje, nie umialem wygnac z mysli obrazu Madonaia i jego przerazajacego piekna. Mowienie o takiej wizji, moich nadziejach i obawach byloby niczym przeciagniecie nozem po brzuchu i odsloniecie tego, co krylo sie pod skora. Catrin zabrala reke. -Nie rozumiem tego. Jak mogles sie tak zmienic, a jednak nadal byc czlowiekiem, ktorego znalam? -Nie jestem czlowiekiem, ktorego znalas... - Zerwalem sie na rowne nogi i podszedlem do samej bramy, pragnac myslami sciagnac do siebie Fione i Blaise'a -...I nigdy nim nie bede. Nareszcie! Blaise szedl zakurzona biala droga miedzy kolumnami w towarzystwie drobnej Ezzarianki w meskich spodniach. Jej proste, ciemne wlosy byly krotko obciete, a na grzbiecie niosla plecak. -Mistrzu! - Fiona wbiegla na zbocze, przebiegla miedzy kolumnami i wziela mnie za rece. Jej mocny uscisk przekazal mi wszystko, czego nie potrafila wyrazic slowami. Byla bardzo chuda, bardziej niz w moich wspomnieniach, i blada jak kolumny, choc w tej chwili zarumieniona z wysilku. - Czy to iluzja, czy rzeczywiscie jest tu pani Catrin? - spytala, unoszac brwi i pochylajac glowe w strone mojej mentorki. - Nigdy bym sie nie spodziewala, ze zobacze ja w towarzystwie takiego zepsucia, jak nasza dwojka. Fiona moze i nie umiala wyrazac uczuc, ale opinie jak najbardziej. Zadreczala mnie przez ponad rok, nim zaczelismy podroz w poszukiwaniu mojego syna, demonow i prawdy. Pozniej mnie uratowala, najpierw utrzymujac otwarty portal przez wiele miesiecy mojego uwiezienia w Kir'Vagonoth, a pozniej wykradajac mnie spod noza Ysanne, przez co skazala sie na wygnanie z krainy, ktorej krolowa miala zostac. -Przyszla bardziej do ciebie niz do mnie - wyjasnilem z wymuszonym usmiechem i podnioslem ciezki plecak Fiony, podczas gdy ona wysuwala rece z pasow. - Ty tylko przyjaznisz sie z rai-kirah, nie zapraszasz ich do siebie. - Fiona byla jedyna osoba, z ktora moglem zartowac o Denasie. Moze dlatego, ze sie nie bala. Kiedy sie na cos zdecydowala, nawet jesli chodzilo o wiare w skazonego Straznika, byla nieugieta. Fiona opadla na trawe obok Catrin i wyjela z plecaka buklak i cienka ksiege oprawiona w skore. Pociagnela drugi lyk wody, zakaszlala, ocierajac usta, po czym spojrzala na Catrin. -Czemu tu jestes, pani? Zawsze z dystansem traktowalas kwestie obowiazkow, tak slyszalam, ale w sprawie zepsucia... po tym, jak pozwolilas swojej krolowej, by wykrwawila twojego przyjaciela niemal na... -Tienoch havedd, kafyddo - powiedziala cicho Catrin. -Kafyddo? - Oczy Fiony rozszerzyly sie z niedowierzaniem. - Myslalam, ze tytul ten przestal miec znaczenie w chwili, gdy krolowa oglosila, ze nie istnieje. A moze zapomnialas? -Krolowa nie zyje. Podczas gdy wstrzasnieta Fiona wysluchiwala skroconej wersji opowiesci Catrin, ja z trudem sie zmuszalem, by im nie przerwac, by nie zaczac na nie wrzeszczec, ze nic z tego nie bedzie mialo znaczenia, jesli nie uda mi sie dostac do Tyrrad Nor z resztkami wlasnego umyslu i przekonac Nyela, zeby przestal grac w swoje gierki. Krazylem wokol ogniska, kolumn i kobiet. Smakuj ten czas, mowilem sobie. Sluchaj ptakow, czuj dotyk powietrza. Napawaj sie slodka wonia suchej trawy. Za godzine mozesz nienawidzic zapachu szalwi i dzikiej gorczycy. Mozesz polubic rzepe i kiepska poezje, burze sniezne i kobiety, ktore udaja slabosc, by przyciagnac mezczyzn. Jak to bedzie, stac sie kims innym, miec sklonnosci innego i nie moc odroznic jego wspomnien? Jak pogodze sprzeczne pragnienia? Czy lubie muzyke czy nie? Czy wole biegac, czy spacerowac? Jak mam na imie? Tysiac bitew kazdej godziny. Blaise siedzial na trawie z rekami wokol kolan i przysluchiwal sie rozmowie. Jego spokojnemu zachowaniu zaprzeczyl pelen nacisku ton glosu. -Musimy szybko zdecydowac, kto tam idzie - mruknal cicho w chwili, gdy Catrin zakonczyla swoja opowiesc. - Do wyprawy na Syre zostaly tylko dwa dni. Fiona przerwala mu atakiem kaszlu, glebokimi spazmami, ktore wstrzasaly jej drobnym cialem. -Za pare tygodni bede zdrowa - wychrypiala, zbywajac nasza troske. - Wydaje mi sie, ze zrozumialam te chorobe i wiele innych spraw. Pociagnela lyk wody i spojrzala na mnie. - Co chcesz zrobic najpierw? Uratowac Drycha czy udac sie do Tyrrad Nor? Glowa wskazalem na portal. Pokiwala glowa. -Masz czas, zeby mnie wysluchac? Zawsze chcialam udac sie z toba w te podroz, ale teraz... - Spojrzala na Catrin. -Jestes potrzebna w domu - dokonczylem za nia, czujac fale ulgi. Nie chcialem, by ktokolwiek mi towarzyszyl. - Ciesze sie, ze odzyskali rozsadek, by po ciebie poslac. Chce dowiedziec sie wszystkiego, co moze mi pomoc w Tyrrad Nor. Musze zrozumiec, co tam znajde. -Zrozumienie... z tym raczej ci nie pomoge - odparla Fiona. - Moge ci tylko opowiedziec o tym, co widzialam. Przez nastepne dwie godziny, gdy slonce po naszej stronie bramy wznioslo sie nad linie kolumn, a slonce po drugiej stronie opuscilo niebo, pozostawiajac bezksiezycowa noc, mloda Aife opowiadala o swoich wedrowkach po Kir'Navarrin. Rai-kirah ignorowali ja przez wiekszosc czasu, najwyrazniej zupelnie niezainteresowani ludzmi, skoro znalezli sie w domu. Gdy tylko dotarli na druga strone, rozproszyli sie po calej krainie, szukajac swoich imion, rodzin i domow... calej wiedzy i wszystkich wspomnien, ktore zostaly im odebrane razem z materialnym istnieniem, gdy nasi przodkowie zdecydowali sie wyrwac sobie czesc duszy ze strachu przed wiezniem Tyrrad Nor. -Oczywiscie, nie mogli podjac zycia tak, jakby nigdy nie zostalo przerwane - zakonczyla Fiona - ale napotykalam male grupki, ktore spacerowaly razem, smialy sie, rozmawialy, plywaly w jeziorach albo budowaly zaglowki, polowaly, ucztowaly i robily mnostwo roznych rzeczy. Czasem widzialam tylko ich swietliste postacie... promiennie piekne, jak o nich mowiles, mistrzu... i to mnie zaskoczylo, gdyz myslalam, ze kiedy demony znajda sie w Kir'Navarrin, przez caly czas beda przebywac w cielesnej postaci. Kilka z nich towarzyszylo mi przez dzien albo dwa, nim wrocily do swoich spraw. Jeden z nich, imieniem Kryddon, ktory mowil, ze cie zna, szczegolnie interesowal sie moimi badaniami, gdyz probowal zrobic to samo... zrozumiec, co i dlaczego stalo sie z rai-kirah, i zdecydowac, jak powinni zyc przez kolejne lata. Nie odzyskuja sil tak szybko, jak sie spodziewali, ale wciaz sie ucza... Nauka byla oczywiscie sednem wszystkiego. Rai-kirah nigdy nie odzyskaja prawdziwej cielesnosci. Ich wlasne ciala od dawna nie zyly. Mieli jednak nadzieje, ze gdy beda mieszkac w bogatym i cudownym Kir'Navarrin, nie zas na lodowatych pustkowiach Kir'Vagonoth, ich zaczarowane ciala zaspokpja ich fizyczne pragnienia i odzyskaja utracone wspomnienia. -Kryddon byl bardzo podekscytowany, ze juz prawie przypomnial sobie wlasne imie, a co wazniejsze, ze mial brata imieniem Sirto, i wyruszyl na jego poszukiwanie. I prosil mnie, zebym przekazala Denasowi... tobie... ze Vyx mylil sie w sprawie ptakow i owocow. Powiedzial, ze musisz ich sprobowac i raz na zawsze rozstrzygnac ich klotnie. Fiona wziela kawalek obranej pomaranczy, wlozyla go do ust i spojrzala na mnie, oczekujac wyjasnien. -Kryddon i Vyx zawsze klocili sie o jedzenie - burknalem, zniecierpliwiony takim marnotrawstwem czasu. - I o to, co warto byloby zjesc, gdyby mogli naprawde poczuc smak. Vyx sie upieral, ze pieczenie ptakow nie mialoby sensu, ale pieczone owoce bylyby prawdziwym przysmakiem. Denas nie znosil, gdy rozmawiali o takich rzeczach. Nie cierpial swiadomosci, ze tylko materialne cialo przekazaloby mu prawde o swiecie, i gardzil soba za pragnienie jedzenia, snu... wszystkiego. Wolalby wcale nie jesc. - Jak zawsze, dziwnie mi bylo mowic o Denasie, ktory siedzial wewnatrz mnie i sluchal, a wkrotce juz bedziemy jedna istota zamiast dwoch. - Czyli kiedy rai-kirah stworza sobie ciala, potrafia wykorzystywac zmysly? -Tak mowia. Dales im wielki dar, Seyonne. Traktuja ciebie i Denasa z tak wielkim szacunkiem, ze nawet sobie nie wyobrazasz. -Ciesze sie, ze sie udalo. - Dobrze wiedziec, ze dla Blaise'a, moje go syna i rai-kirah wyszlo z moich poczynan cos dobrego, niezaleznie od tego, co przyniesie przyszlosc. Ale opowiesc Fiony sie nie skonczyla. -Tego wszystkiego dowiedzialem sie podczas swoich pierwszych odwiedzin - podjela. - Juz wtedy Kryddon wspominal, ze kilku raikirah przestalo szukac swoich rodzin. Niektorzy nawet nie wydawali sie zainteresowane poznaniem swoich imion. Nie rozumial tego. Imiona uczynilyby ich jednoscia, mowil, zwiazaly ich swietliste postacie z cialami, pozwalajac im zyc naprawde. Pochylila sie do przodu, jakby chciala podkreslic wage swoich slow. -Kiedy wrocilam kilka tygodni temu, wszystko sie zmienilo, i to podczas mojej krotkiej nieobecnosci. Wedrowalam calymi dniami i nikogo nie spotkalam. Natykalam sie tylko na wpol wybudowane domy. Swiezo obsiane pola dziczaly. Ci z rai-kirah, z ktorymi sie zetknelam, nie mieli materialnej postaci, a nawet ich swietliste ciala zdawaly sie... mniej materialne. Jaskrawe barwy wyblakly. Odszukalam Kryddona i znalazlam go siedzacego nad strumieniem na lace. Wciaz mial cialo, ale nie trzymal sie dobrze. Jego nogi, twarz albo tors... stawaly sie na moment swietliste, a wtedy on dotykal trawy albo wkladal reke do wody, i znow byl caly. Spytalam go, czy odnalazl brata, i uslyszalam, ze nie jest pewien. Z trudem sklonilam go do mowienia. Jeszcze nie przypomnial sobie swojego imienia i bardzo martwil sie o innych rai-kirah. Wiekszosc uznala, ze materialne ciala sa meczace. Nie lubili snu, a Kryddon mowil, ze sam ma z tym problemy. Budzili sie bardziej zmeczeni niz przed polozeniem sie, dlatego wielu z nich przestalo tworzyc ciala, zeby tego uniknac. Ale to wcale nie pomagalo. Wszyscy byli bardzo oslabieni, a niektorzy w ogole znikli. Nikt nie wiedzial, gdzie sie podziali. -Wykorzystuje ich - mruknalem. - Teraz gdy maja ciala i sen, moze rowniez i ich dotykac, a poniewaz sa tak blisko... gdy sa w takim stanie... pragnie dla siebie ich sily. Jakims sposobem moze im ja odebrac. Fiona spojrzala na mnie dziwnie, a ja uswiadomilem sobie, ze mowie do siebie. Z trudem koncentrowalem sie na jej opowiesci. -A co z wiezniem, Fiono? Czy wspominali cos o tym w Tyrrad Nor? Potrzasnela glowa. Odezwala sie dopiero po kolejnym ataku kaszlu. -Pytalam o to podczas pierwszej podrozy - powiedziala. - Oczywiscie, ze tak. Nikt nie wiedzial, kto albo co mieszka w fortecy. Rai-kirah nie byli nawet pewni, gdzie sie ona znajduje, procz tego, ze wznosi wysoko w gorach za gamarandowym lasem. Nie wchodzili do niego. Mowili, ze nic o nim nie pamietaja, procz tego, ze to swiete miejsce, straszliwe miejsce, a takie rzeczy lepiej pozostawic w spokoju, az przypomna sobie wiecej. Ale potrzebowales informacji, wiec tego tak nie zostawilam... -Poszlas tam! - Kucnalem przed nia, z trudem sie powstrzymujac, by nie chwycic jej za ramiona i nie wytrzasnac z niej slow. Kobieta w zieleni kazala mi sie udac do gamarandowego lasu. Fiona pokiwala glowa. Cale jej zmeczenie i choroba znikly. -Podczas calego pobytu probowalam znalezc dowody, cos, co potwierdziloby nasze domysly lub im zaprzeczylo. - Teraz zwrocila sie do Catrin. - Nasi przodkowie zyli w obu swiatach. Pokazala nam to mozaika. Ale z powodu, ktorego nie potrafilismy pojac... a ktory wiazal sie z Tyrrad Nor i przepowiednia... uznali, ze zycie w Kir'Navarrin jest zbyt niebezpieczne. Ci, ktorzy tam mieszkali... budowniczy, tak ich nazywamy... zdecydowali sie zniszczyc wszystkie swoje dziela, by nikt nie pamietal Kir'Navarrin i nie usilowal tam wrocic. Ale z tego, co powiedzial mi Seyonne, w dniu odprawienia rytualow ci, ktorzy mieszkali w Kir'Navarrin, po prostu opuscili swoje miasta i wioski, zostawili pola i ogrody, porzucili narzedzia i ksiegi na stolach. Mialam nadzieje cos z tego odszukac - wioski, artefakty, dziela sztuki, cokolwiek. Ale nie znalazlam nic poza kawalkami scian i paleniskami, az weszlam do gamarandowego lasu. Znow mowila do mnie. -Badalam go przez wiele dni. Wrazenie, jakie wywoluje ten las... nie potrafie go opisac. Jest tak smutny i tak piekny. Nie dostrzeglam zadnych sladow, ze ktokolwiek tam kiedykolwiek mieszkal, ani tez zadnych rai-kirah. Juz mialam zrezygnowac, kiedy natrafilam na kamienna wieze, tak porosnieta mchem i pnaczami, ze z poczatku uznalam ja za drzewo, olbrzymie i nieprawdopodobnie stare. Ale kiedy przyjrzalam sie blizej, pod mchem zobaczylam kamienie. Nigdy nie dotykalam niczego, co przypominaloby ten kamien... cieplejszy niz byc powinien i o dziwnej fakturze... jakby zyl. Nigdzie nie bylo drzwi i myslalam, ze predzej oszaleje, nim dostane sie do srodka. Ale przypomnialam sobie twoja wizje Vyxa przyciskajacego sie do muru wiezienia i pomyslalam, ze moze powinnam sie przebic przez sciane. Wymyslenie czaru zajelo mi trzy dni. Pochlonal wszystko, co mialam, i wiecej jeszcze, ale dzieki slowom otwarcia i przejscia udalo mi sie przedostac. W srodku wszystko zachowalo sie w idealnym stanie: meble, naczynia... Musisz sam tam pojsc. Narysowalam mape... - Wyrwala strone z dziennika i podala mi ja. - Tam to zaplanowali, Seyonne. Siedzieli w komnacie wysoko na wiezy, skad widac szczyty gor, i tam zdecydowali, ze musza to zrobic. Zapisali wszystko na zwojach pergaminu, w jezyku, ktorego nie potrafie odczytac, ale narysowali tez obrazki, wiec moglam sie domyslic, co uczynili. -Chodzi ci o podzial. Tam go zaplanowali. -Nie. Na dlugo przed tym. - Otworzyla ksiege na kolejnej stronie i pokazala mi swoje kopie rysunkow, ktore widziala. - Wszystko bylo bardzo porzadne, zwoje lezaly rozlozone na stole, a obok nich swieza swieca, jakby czekala na kogos, kto wejdzie do srodka. Nie wazylam sie wyniesc ich z wiezy... pomysl, jakie musza byc stare. Seyonne, tam wymyslili wiezienie. Oczywiscie rozpoznalem to, co przedstawialy rysunki. Chodzilem po tych blankach w moich snach. Podczas siffaru zwiedzalem ten ogrod i dotykalem tego muru. Fiona skopiowala rowniez tekst, a ja, podobnie jak ona, nie umialem go odczytac. Ale w przeciwienstwie do Fiony rozpoznalem pewne slowa. Madonai, Kasparian i Nyel pojawialy sie w calym tekscie. -Czy mozesz to przetlumaczyc? - spytala Fiona, wpatrujac sie we mnie uwaznie. -Nie. - Oddalem jej dziennik. - Cos jeszcze? -Jeszcze jedno - stwierdzila. - Najdziwniejsze ze wszystkiego. Wysoko na polce, wsrod kurzu i nie pod reka, znalazlam nieduza drewniana skrzynke. W srodku byl szescian z czarnego kamienia wielkosci mojej piesci. Na nim wyryto slowo. Nie myslalam, ze jedno krotkie slowo jest tak wazne do chwili, gdy probowalam je zapisac razem ze wszystkim innym. Seyonne, nie pamietalam go wystarczajaco dlugo, by wlozyc pioro do atramentu. Patrzylam na to slowo i powtarzalam je w glowie, lecz gdy tylko zdjelam spojrzenie z kamienia, bylo tak, jakbym nic nie widziala. Probowalam skopiowac je na slepo, nie odrywajac wzroku od kamienia, ale na papierze nic sie nie pojawialo. Niezaleznie od tego, czego probowalam, nie potrafilam go wymowic, zapisac ani zapamietac. Sam bedziesz musial na nie spojrzec i sprawdzic, czy ty znajdziesz w tym sens. Fiona opowiadala jeszcze troche - o spotkaniach z blaknacymi rai-kirah, o chorobie, ktora zaczela sie w dniu, gdy postawila stope w Kir'Navarrin i postepowala z kazdym dniem, nie pozwalajac jej wspiac sie na potezna gore za gamarandowym lasem. Doszla do wniosku, ze ludzie nie powinni mieszkac w Kir'Navarrin, a ja wiedzialem, ze to prawda. Bylem tego pewien. Wkrotce umilkla. -Jestes gotow isc, prawda? Mysle, ze w polowie juz tam jestes. Cala trojka na mnie patrzyla, gdy krazylem wokol nich z rekami na piersiach, jakbym byl zmarzniety albo ranny, albo jakbym mogl utrzymac swoja dusze tylko wtedy, jesli wystarczajaco mocno obejme cialo. -On na mnie czeka - powiedzialem. - Obiecalem mu, ze wroce. Musicie to zrozumiec. On nie jest taki, jak myslelismy. - Moje slowa brzmialy nieprzekonujaco. Pospiesznie. Bez sensu, bo nie znali opowiesci, jaka sie za nimi kryla. Wszyscy troje byli moimi kochanymi przyjaciolmi, ale marnowali moj czas. Moje dylematy, niepewnosc i spekulacje znikly niczym dym na wietrze. Musialem isc. "I stanac po drugiej stronie bezdennej przepasci od swiatla... ten zmroku...". Bogowie, miejcie litosc, co ja robilem? Przestalem krazyc i stanalem z dala od nich, i zupelnie jakbym spadl z krawedzi swiata, juz nie wyczuwalem ich obecnosci. Tylko zycie czekajace na mnie za portalem bylo prawdziwe - portal i swiat za nim, ktory wydawal sie wiekszy niz to, co mnie otaczalo. -Seyonne, co sie dzieje? - Glos brzmial jakby z dna studni. -Kto czeka? -Moze powinienes jeszcze tu zostac? Powiedziec nam, co sie z toba dzieje... Strzez sie, glupcze! To chwila niebezpieczenstwa! Posluchaj mnie... Z bezgraniczna wsciekloscia ten nowy glos wrzeszczal w mojej glowie, niszczac mury moich zaklec. Tak, niebezpieczenstwo. Niebezpieczenstwo nieznanej mocy Nyela. Ale i niebezpieczenstwo w moim wnetrzu... moje wlasne zepsucie. Ezzarianska tradycja uczyla nas, ze wpuszczenie demona do wlasnej duszy moglo sciagnac na nas przegrana w wojnie z demonami. Zrobilem to i ponieslismy porazke. Nie wolno mi bylo zignorowac mozliwosci, ze wszystkie moje odkrycia okazaly sie pomylka. Nie moge cie sluchac, powiedzialem. Czekaja na mnie wazne sprawy. ...Musze pamietac... daj mi czas... musimy wiedziec... poddaj sie mi... wypusc mnie. W koncu zwyciezysz. Ta dusza jest twoja i zawsze bedzie. Poddaj sie. Nie moge sie poddac, odparlem. Nie moge zaryzykowac. W tym przedsiewzieciu potrzebowalem calego siebie. Bedziemy pamietac to, co konieczne, zapewnilem. Jesli zadasz pytanie, ja znajde odpowiedzi. Zmusilem Denasa, by zamilkl... po raz ostatni, jak mialem nadzieje. Jeszcze tylko jedno, jedna wazna sprawa, ktora wylonila sie z blaknacych pozostalosci mojego dawnego zycia niczym klejnot wykopany w piasku. -Przekazcie Aleksandrowi, ze nie chcialem go budzic dzis rano. Powiedzcie mu... moja wiara jest silniejsza niz kiedykolwiek. Wierze, ze on zmieni swiat. -Seyonne, zaczekaj! -Zatrzymajcie go! Machnieciem reki powstrzymalem ich slabe protesty. Odwrocilem sie od wszystkiego, co znalem, i wszedlem do krainy, ktora byla moim prawdziwym domem. Rozdzial dwudziesty osmy Przeszedlem miedzy pierwsza para kolumn. Wscieklosc w mojej glowie umilkla, jak sztorm przechodzacy nad statkiem. Przygotowywalem sie na atak poza okiem cyklonu. Nic. Szedlem dalej.Minalem druga pare filarow. Noc byla ciepla i bardzo cicha. Zadnego poruszenia wiatru ani krzyku nocnego ptaka. Zadnych stworzen biegajacych wsrod traw. Zadnego rai-kirah, ktorego moglbym wyczuc. Nade mna rozciagala sie kopula gwiazd, tak jasna, ze cienie kolumn padaly na bialy kurz drogi niczym wyrazne prostokaty. Kiedy sie zacznie? Z kazdym krokiem miedzy rzedami kolumn spodziewalem sie tego... ogien, bol, walka o panowanie, przerazajaca pewnosc opetania. Gdy minalem brame, miedzy szescdziesiecioma parami kolumn, ktore byly odbiciem kolumn z ludzkiego swiata, nie widzialem juz plamy swiatla oznaczajacej portal. Przede mna cicha okolica skapana byla w blasku gwiazd. Gaje poteznych, ulistnionych drzew wznosily sie dokola, nieruchome w srebrzystym blasku, jakby w tej chwili ich wzrost zostal zatrzymany. Ostatnia para kolumn. Nadal nic. Spojrzalem na pofalowany krajobraz, lecz wszystkimi zmyslami zwrocilem sie do wewnatrz. Jak mam na imie. Oczywiscie Seyonne. Zadnego wahania. Zadnego zmieszania. Ile mam lat. Trzydziesci osiem. Tylko tyle? Kto jest moja rodzina? Gareth, lagodny mezczyzna, ktory kochal ksiegi, tenyddar zmuszony do pracy na polach Ezzarii, gdyz nie mial melyddy, zabity mieczem Derzhiego w dniu, w ktorym zostalem niewolnikiem. Joelle, Tkaczka, potezna obronczyni naszej osady w poludniowo-zachodniej Ezzarii, zmarla na goraczke, gdy mialem dwanascie lat. Elen, bystra i kochajaca starsza siostra, zabita w zbyt mlodym wieku, gdy probowala bronic naszej ojczyzny przed Derzhimi... Odetchnalem, powoli i ostroznie. Mimo ze noc byla ciepla, zadrzalem jak czlowiek chory na febre. Moje dlonie byly mokre - od krwi, nie potu, co odkrylem, gdy rozluznilem zacisniete piesci i przyjrzalem im sie. Moje wlasne dlonie. Moglem opowiedziec historie kazdej z blizn - zadrapanie na kostce, gdy pierwszy noz wysunal mi sie z reki, poszarpane rozdarcie uczynione przez ostre skrzydlo smoka podczas walki z demonem dawno temu, odciski na nadgarstkach od kajdan niewolnika, a teraz te krwawiace wglebienia stworzone przez strach... Moje blizny. Moje opowiesci. Moja krew. Moje... ...ale bylo tez wiecej. Za jeziorami i trawiastymi wzgorzami az po horyzont rozciagal sie gesty las. Rzeke za lasem nazywano Serrhio - Rzeka Kosci - ze wzgledu na biale kamienie. Gory za rzeka zwaly sie Zethar Aerol, Zebami Wiatru. Droga z bialego zwiru pod moimi stopami wiodla niegdys do... dokad? Do miasta? Nie, raczej do wioski, choc nawet nie tyle. Nie trzymalismy sie razem, jak ludzie, ale rozrzucalismy nasze domy po calej okolicy, gdyz moglismy bez trudu podrozowac - latac, jesli zechcielismy - by odnalezc to lub tego, kogo potrzebowalismy. My, rekkonarre, ktorzy uczynilismy te kraine naszym domem. Znajomosc tego swiata nie zostala wyrywana z zazdrosnych rak ani niechetnie oddana dla wspolnego celu. Rowniez nalezala do mnie. Tuz nad zachodnim horyzontem lsnila konstelacja dziesieciu gwiazd, ktora w czasach mojej mlodosci nazywalismy Harfiarzem - nie w czasie dorastania w Ezzarii, ale w latach spedzonych tutaj. Gwiazdy zawsze mnie fascynowaly i w ciagu pieciu minut nazwalem i zlokalizowalem ich piecdziesiat - niebieski Carab, widoczny tylko jesienia, Elemiel, czerwony towarzysz slonca, pokazujacy sie jedynie o swicie i zmierzchu, i Yalagora, najjasniejsza gwiazda na niebie, ktora mogl zacmic jedynie ksiezyc - wiekszy ksiezyc, ktory oswietlal Kir'Navarrin, moj dom. Uklaklem na krawedzi drogi i goraczkowo grzebalem w gestej trawie, az udalo mi sie wydostac garsc ziemi. Zacisnalem na niej reke i odetchnalem jej bogatym aromatem, przywolujac glebokie pojmowanie, ktore powiedzialo mi, ze znajduje sie trzy dni drogi od domu... i obudzil sie we mnie gniew, wypelniajac moje zyly niczym wiosenne strumienie z gor. Porzucony na tak dlugo na ciemnym, lodowatym pustkowiu, pozbawiony kopuly gwiazd i slodko pachnacej ziemi... tak wiele utracone... ukradzione... wyrwane w ogniu i jasnyrowym dymie. Nigdy nie chcialem wierzyc, ze jestesmy zwiazani z cialem... nikczemnym, tchorzliwym, wiecznie glodnym cialem... Oderwalem sie od tych niewygodnych mysli, uczuc, ktore splotly sie z moja krwia i koscia. Jak sie nazywam? Seyonne. Kto jest moja rodzina? Gareth. Joelle. Elen. Ysanne, ktora byla krolowa. Evandiargh. Nie zyja, wszyscy oni nie zyja, procz dziecka, ktore umarto dla mnie, gdyz je oddalem... i... Nie znalazlem zadnej odpowiedzi. Dobrze. Wiedza jest mi potrzebna. Nic wiecej. Ale pragnalem wiecej, jak zebrak, ktory w koncu dociera do bramy przytulku i slyszy odglos zapadajacej sztaby. Teraz musze jak najlepiej wykorzystac nowa wiedze i zaplanowac dzialania; udac sie do gamarandowego lasu i zbadac jego tajemnice, odnalezc rai-kirah i dowiedziec sie, dlaczego blakna, odkryc wszystko, co pomogloby mi zrozumiec tego, ktoremu mam stawic czolo. Dlaczego tylko ja zdolam uwolnic wieznia w wiezy? Dlaczego bylem tak pewien, ze potrafie zlagodzic nienawisc Nyela, skoro tak malo wiedzialem o jej przyczynach i o jego mocy? Nie moglem mu ufac. Jaka jest natura jego wiezienia - czy to mury i gamarandowy las? Odpowiedzi, ktorych pragnalem, czekaly na mnie - tak jak moc. W tej krainie byla melydda, wypelniala mnie z kazdym oddechem, z kazdym krokiem, przenikala przez wszystkie zmysly, jej potega wzbierala niczym woda za tama... czekala... Co juz wiem o niebezpieczenstwie w Tyrrad Nor... ja, ktory pozostalem Seyonne'em, ale wiedzialem wiecej niz on? Ostroznie otworzylem drzwi wspomnien. Wiedzialem wszystko o zyciu w Kir'Vagonoth, o tysiacu lat pelnego goryczy wygnania, lecz poza tym, z czasow przed rozerwaniem, z czasow zycia... tak, mojego prawdziwego zycia tutaj... pamietalem bardzo malo. Kilka imion, kilka obrazow niezwiazanych z podstawowymi pytaniami. Podrozowalismy tak jak Blaise. Lubilismy przasny chleb. Ci, ktorzy mieszkali na dalekiej polnocy, scigali sie w zaglowkach po powierzchni zamarznietych jezior. Dziecko otrzymywalo imie w dniu dwunastych urodzin. Zadnych odpowiedzi. Zadnych informacji o Nyelu, wiezieniu, proroctwach i przyczynach. To, co odnalazlem, bylo jak resztki i smieci pozostale po obozie pasterzy, gdy wszyscy dawno juz odeszli. Niepokojace. Moze wciaz sie powstrzymywalem, ukrywalem wazne rzeczy ze strachu przed polaczeniem z demonem. Ostroznie, niepewnie, nie wierzac, ze minal moment najwiekszego niebezpieczenstwa, rozluznilem wewnetrzne bariery. Cisza. Bezruch. Zadnego szalejacego demona. Zadnej ukrytej wiedzy o Tyrrad Nor. Zadnych odpowiedzi. To, co pozostalo z Denasa, juz bylo czescia mnie. Wszystko inne zostalo stracone. Zrozumialem, co musial czuc Gordain, gdy po raz pierwszy obudzil sie bez nogi. Ruszylem w gore zbocza przez trawe siegajaca mi do kolan, a pozniej w dol do jednego ze stawow. W gardle mi zaschlo. Opadlem na kolana i zanurzylem w nim rece, a wtedy spirale krwi naruszyly czyste odbicie gwiazd. Nabralem wielkie garscie wody, oblalem nia rozgoraczkowana glowe, i napilem sie. Dopiero gdy poczulem posmak krwi, pojalem, co robie... myje zakrwawione rece w stawie i pije te sama wode... Przez tysiac lat zabranialo tego ezzarianskie prawo, bysmy nie polubili smaku krwi i brudu i w ten sposob nie wpuscili do duszy demona. Wyszarpnalem rece, a gdy zmarszczki na powierzchni stawu sie wygladzily, zobaczylem swoja twarz, ciemne odbicie zaslaniajace wiele gwiazd. Ze zdenerwowaniem i niepewnoscia, ale pragnac odkryc, kim sie stalem, popatrzylem we wlasne oczy, wykorzystujac wzrok Straznika, by spojrzec poza niebieski ogien i w mrok za nim. W otchlan... Wtedy zaczalem sie smiac, otoczylem glowe rekami i wcisnalem czolo w chlodna trawe. Prawda czekala w moim wnetrzu. Na prozno probowalem sie wycofac, zmusic umysl do powrotu do swiata, ktory wlasnie porzucilem, wykuc mocniejsza wiez, by nie utracic celu. Ale moje badania musialy zaczekac. Nyel siegal do mnie w tej wlasnie chwili, moje oczy i mysli zwracaly sie w jego strone niczym rozwijajacy sie kwiat odwraca sie do slonca. Powiedziales, ze wrocisz, bysmy mogli dokonczyc rozgrywke. Czy jestes gotowy? Glos byl wszedzie - wewnatrz, na zewnatrz, w moim umysle, w moich uszach - glos z moich snow. Oczywiscie, ze nie, powiedzialem, klekajac na posrebrzonej trawie, gdy nieuchronny przyplyw popychal mnie do przodu. Ktoz moze byc gotow do gry z bogiem? Nie ja, bo moje pelne dumy zdecydowanie, by uratowac swiat na wlasnych warunkach, sprawilo, ze stalem sie podatny na pokuszenie. Wlasna sila wepchnela mnie w rece wroga. Walczac, by opanowac Denasa, pozwolilem Nyelowi tak mocno pochwycic moje serce, umysl i dusze, ze proba odtracenia go rozerwalaby mnie na strzepy. Nie moglem odmowic jego wezwaniu, tak jak nie potrafilbym odrabac sobie reki. Rozesmial sie, nie nieprzyjemnie. W takim razie chodz i porozmawiamy, zanim zaczniemy gre. Splotlem rece na piersi i przeobrazilem sie, po czym przelecialem ponad ciemna i cicha kraina do Tyrrad Nor. Czekal na ciemnych blankach, jak sie tego od zawsze spodziewalem. Rozdzial dwudziesty dziewiaty -Dobrze spales? - Wilgotne, chlodne powietrze jesiennego ranka wpadalo przez otwarte okna i drzwi, gdy wszedlem do komnaty, a Nyel uniosl do mnie swoj kielich.-Doceniam twoja laskawosc, ktora podarowala mi noc bez snow powiedzialem, wybierajac kubek aromatycznej herbaty ze stolika zastawionego wszelkimi smakolykami, jakie mozna sobie wymarzyc na sniadanie. Znajdowalismy sie w tym samym pomieszczeniu co wczesniej... wysokim pokoju z oknami wychodzacymi na ogrod, piecem rzezbionym w postacie kobiety i mezczyzny i plansza do gry ustawiona przed kominkiem... czekajaca na mnie. - Zapomnialem juz, co to znaczy spac. -Teraz gdy tu jestes, mozemy rozmawiac twarza w twarz. Wczesniej musialem przedstawiac swoje opinie w jedyny dostepny mi sposob. Tak wiele czasu zajal ci powrot. Jego rozgoryczenie bardziej rzucalo sie w oczy podczas naszego pierwszego powitania, gdy poprzedniego wieczora postawilem stopy na blankach. Tego ranka jego polajanki przypominaly raczej lagodne napomnienia niz nagane i okreslaly moje polozenie i nasze wzajemne relacje. Tego ranka byl bardziej zadowolony i wylewny. Dotarlem tutaj. Tego wlasnie przez caly czas pragnal. -Kilka spraw wymagalo mojej interwencji - podjalem. - Ostatnimi czasy pojawilo sie bardzo wiele problemow. -A ty mnie o nie winisz. Wpatrywalem sie w jego glebokie, czyste oczy, tak zadziwiajace na twarzy okolonej siwa broda. Bardzo dobrze znal moja wiare i nadzieje... i moje obawy... wszystko, co tak glupio ujawnilem podczas naszego pierwszego spotkania. Bede musial lepiej ukrywac swoje plany. -Stoje tutaj i popijam twoja herbate. Nie mam broni. Moja bron i brudne ubrania, ktore zdjalem poprzedniej nocy, znikly rankiem. Obudzilem sie w olbrzymiej sypialni i ujrzalem miedziana wanne pelna rozkosznie cieplej wody, stojaca w plamie slonecznego blasku. Po raz pierwszy od wielu miesiecy moglem sie porzadnie umyc. Ale dreczaca pogarda dla samego siebie za fakt, ze tak sobie poblazam, oraz niecierpliwe pragnienie odkrycia, co tez planowal dla mnie gospodarz, popsuly mi przyjemnosc kapieli i szybko wyrwaly mnie z wanny. Na moim lozku lezala rozlozona lniana bielizna, ciemne spodnie i ponczochy, jedwabna koszula, zielona jak las, kamizela i buty z jasnej skory, miekkiej jak policzek dziecka, a nawet ciemnozielona wstazka do przewiazania mokrych wlosow. A miedzy ubraniami spoczywal miecz, sztylet i szeroki skorzany pas z pieknie zdobionymi pochwami. Miecz prezentowal sie doskonale - dlugie, zwezajace sie ostrze, wygodna i elegancka rekojesc z metalowych pierscieni, odpowiednia dla jednej lub dwoch rak, i prosta, okragla glowica, wystarczajaco masywna, by zrownowazyc dlugie ostrze. Jelec byl lekko zakrzywiony, podobnie jak glowica ozdobiony srebrnymi wzorami pnaczy i lisci, sztylet prosty i doskonale wywazony. Nie wzialem ich. Noszenie broni, daru Nyela, z pewnoscia mialoby znaczenie, ktorego jeszcze do konca nie pojmowalem. Lepiej zostawic je tam, gdzie lezaly. A poza tym, przeciw komu ich uzyc? Nyel odpowiedzial na to pytanie, choc go nie zadalem. -Oczywiscie, nie potrzebujesz tutaj mieczy i sztyletow. Ale wiedzac, jak bardzo cenisz cwiczenie ludzkich umiejetnosci, pomyslalem, ze spodobalaby ci sie taka bron - rzekl. Wzial talerz z chlebem i kielbaskami i zaniosl go do stolu przy otwartych drzwiach prowadzacych do ogrodu. Slowo "ludzki" wypowiedzial jedynie z niewielkim obrzydzeniem. Chodz. Zjedz cos. Skorzystaj z mojej gosciny, a potem poprosze Kaspariana, zeby pokazal ci fortece. Chcialbym myslec, ze zostaniesz tu przez jakis czas. Pouczysz sie. Posluchasz. I dopiero wtedy zadecydujesz o swojej przyszlosci... i mojej. Bardzo dlugo na ciebie czekalem. -Poki nie dojdziemy do porozumienia, nie moge sie udac nigdzie indziej. - Nie zamierzalem byc wylewny. - Docenilbym jednak szybkie rozwiazanie. -Szybkie, co? - Nyel wbil noz w kielbaske i przyjrzal sie jej, zanim odgryzl kawalek z jednego konca. - A kiedy skonczysz z szalonym Madonaiem, chcesz wrocic do swojego ludzkiego pana i znow mu sluzyc? Byc narzedziem w jego wojnie? Uratowac go przed konsekwencjami jego ludzkich... Ach! - Rzucil noz i kielbaske na talerz. - To niezbyt dobry poczatek. Chcialbym, zebysmy najpierw porozmawiali. Wzialem plaster wedzonej pulardy, trzy owsiane placki i garsc truskawek i dolaczylem do niego przy stole. -Odpowiem na twoje pytania, kiedy ty odpowiesz na moje - zaproponowalem. - Mam jedynie klopot z tym, ktore z nich powinienem zadac jako pierwsze. Moze podzielisz sie ze mna informacjami o trzech Straznikach uwiezionych w Kir'Vagonoth, a moze o kwestii powrotu rai-kirah, ktorzy odkryli, ze Kir'Navarrin nie stanowi dlugoterminowego rozwiazania ich problemow. Boja sie, spac. Oczywiscie wiesz, ze tu powrocili? - Zabralem sie za jedzenie, jakby wcale mi nie zalezalo na szybkich odpowiedziach. Przybieralismy pozy. Bylismy jak mali chlopcy maszerujacy przed soba z drewniana bronia. Tyle tylko, ze obawialem sie, iz jego ma stalowe ostrze, a moja to tylko kora i drzazgi. Skrzywil sie i przeciagnal palcem po rekojesci noza. -Dobrze, dobrze. W porzadku. Choc koncentrowalem sie na sniadaniu, czulem, ze jego staro-mlode oczy przez jakis czas wpatrywaly sie w moja twarz, by potem znow przeniesc spojrzenie na talerz. Na probe odetchnalem, upewniajac sie, ze po jego glebokim badaniu nadal potrafie to zrobic. Podniosl noz i odcial kolejny kawalek kielbaski, lecz nie zjadl go, tylko sie nim bawil. -Mysle, ze juz dawno temu wyczerpalem wszystkie zapasy uprzejmosci - burknal. - Mamy sobie tyle do powiedzenia, tyle musimy sie nawzajem nauczyc, tyle zrozumiec, ze trudno mi rozmawiac o pogodzie... ktora zapowiada sie ladnie az do popoludnia... czy o jedzeniu, ktore nie jest niczym wyjatkowym. -Tu wszystko jest wyjatkowe - odparlem, konczac moj dosc mdly, lecz suty posilek. - W tym moja obecnosc tutaj. Nim zrobisz ze mna, co chcesz, chcialbym poznac odpowiedz na podstawowe pytanie. Dlaczego tu jestem? -Mowilem ci wczesniej... -...ze tylko ja mam moc, by cie uwolnic. Tak twierdziles. -I to prawda. - Jego kielbaska byla chyba nadziewana diamentami, tak uwaznie sie w nia wpatrywal. Najwyrazniej wyrafinowanie podazylo sladem uprzejmosci. -Ale to nie byla i nadal nie jest odpowiedz na moje pytanie - naciskalem. - Zamierzasz nie tylko sie uwolnic. Nigdy nie pozwolilbys mi zobaczyc, jaki wplyw masz na swiat, gdyby jedynie o to ci chodzilo. Jakims sposobem wzbudziles we mnie groze i sprawiles, ze zyla w moim umysle, az zabronilem sobie zasnac, az zaczalem widziec ja przed oczami w kazdej chwili kazdego dnia. Zaraziles mnie swoim szalenstwem tak, ze nie moge sobie nawet przypomniec, jakich ohydnych czynow sie dopuscilem, ale wiem, ze przez ostatnich kilka miesiecy robilem rzeczy, ktore niegdys uznalbym za odrazajace. - Elinor to widziala, i Catrin, i Aleksander, i probowali mi powiedziec, ze nie jestem juz czlowiekiem, ktorego znali. - Trzy swiaty stoja na krawedzi chaosu - ciagnalem - a ja wierze, ze to ty ponosisz za to odpowiedzialnosc. Wiesz, ze nie potrafie dzielic twojej nienawisci do ludzi i dlatego nigdy cie nie uwolnie... poki zywisz wobec nich takie uczucia. Musze zakladac, ze znalazlem sie tu z innego powodu. Podmuch wiatru wpadajacy przez otwarte okno szarpnal zaslonami i przewrocil stojacy miedzy nami wazon pelen kwiatow. Kaluza wody rozlala sie po stole i splynela na wzorzysty dywan. Nyel podniosl kwiaty i wyrzucil je przez okno. -Dlatego zmusisz mnie, zebym to powiedzial, zanim bedziesz umial to pojac. - Odchylil sie do tylu na krzesle i zalozyl rece na piersi. Smiej sie, jesli chcesz. Mam dla ciebie prezent. Nie bylo mi wcale do smiechu. Szybko odwrocil wzrok, lecz ja juz widzialem wzbierajace w jego oczach lzy. Nie z powodu dawno zmarlych Madonaiow. Nie z powodu Kir'Navarrin czy utraconej wolnosci i zmarnowanego zycia. Plakal przeze mnie. Moje kosci i krew bolaly od jego smutku, jakby pojmowaly prawdy, ktorych nie umial zrozumiec umysl. Bylem zmieszany, caly moj gniew, strach i zdecydowanie w tej chwili stracily znaczenie. -Powiedz mi, Nyelu... -Skoro tak niecierpliwie pragniesz dowiedziec sie wszystkiego i stad odejsc, lepiej zacznijmy - przerwal mi gwaltownie, siegnal po kromke chleba i zaczal smarowac ja maslem. -Idz po Kaspariana. Od glownych drzwi prosto, a potem w dol szarymi schodami do serca zamku, znajdziesz go w sali, gdzie cwiczy szermierke. Powiedz, ze potrzebuje jego pomocy. Ruszaj. - Odgryzl spory kes i odeslal mnie machnieciem reki, nie odrywajac spojrzenia od chleba. Wstalem, uklonilem sie i odszedlem, jeszcze bardziej skonfundowany. Zamek byl wiekszy, niz sie to wydawalo z zewnatrz, i w calosci bardzo piekny. Meble byly rownie ascetyczne i eleganckie jak Nyel, a schody szerokie i wdzieczne. Wysokie sklepienia i okna wpuszczaly swiatlo i powietrze. Witrazowe okna blyszczaly w sloncu, wypelniajac szerokie przestrzenie czerwonym, niebieskim i zielonym blaskiem. Tyrrad Nor nie bylo forteca wybudowana dla odstraszenia wrogow ani ukarania zbrodniarza, lecz palacem godnym wielkiego pana. Komnaty urzadzono tak, by byly przede wszystkim wygodne, a chronily je nie grube mury i waskie strzelnice, lecz wszechobecne zaklecia. Tym razem nie bylem duchem, a choc rozproszyla mnie tajemnicza rozmowa, jaka wlasnie odbylem, wyczuwalem w powietrzu pulsowanie mocy niczym przed burza. Gdy zatrzymalem sie na chwile, by popatrzec na galerie rzezb rozciagajaca sie jak okiem siegnac na prawo i lewo, z ciekawosci rzucilem niewielkie zaklecie. Delikatny wietrzyk poruszyl kwitnacymi pnaczami zwieszajacymi sie z kolumn i pergoli, przynoszac won roz i bzu. Choc wykorzystalem czar w miejscu majacym powstrzymac magie, nie rozlegl sie zaden alarm. Nikt nie przybiegl. Nie zstapila na mnie zaglada. Przeszedlem kolejnym przejsciem prowadzacym do dobrze zaopatrzonej biblioteki i komnaty muzyki pelnej harf i skrzypiec, z mosieznymi rogami wszelkich rozmiarow wiszacymi na scianach i srebrnym fletem ulozonym starannie na mosieznym stojaku. To wszystko nie bylo rzucone na sterty, wepchniete do skrzyn i na polki, jak w zagraconych komnatach palacu w Kir'Vagonoth, lecz starannie ulozone i gotowe do uzycia przez kogos, kto wiedzial, jak sie tym posluzyc. Piec szerokich, wylozonych czerwonymi plytkami stopni zaprowadzilo mnie w dol do sklepionego kruzganka otaczajacego dziedziniec z fontanna, a zaraz za nim ujrzalem szerokie szare schody prowadzace w dol. Odnioslem wrazenie, ze wioda pod zamek, wiec ze zdziwieniem odkrylem lukowate wyjscie oswietlone blaskiem slonca. Ostroznosc sprawila, ze porzucilem dalsze badania i zatrzymalem sie w zacienionym przejsciu, gdyz za lukiem uslyszalem charakterystyczny brzek stali uderzajacej o stali - co najmniej trzy miecze. Z trudem lapany oddech. Ciche przeklenstwa. Stlumiony jek. Triumfalny okrzyk. Wyjrzalem za ceglana kolumne. Jeden mezczyzna lezal rozciagniety na brzuchu na delikatnych kamykach zalanego sloncem dziedzinca. Nie trzeba bylo widziec bialych zeber odslonietych przez okrutna rane, by wiedziec, ze nie zyje. Dwaj inni szermierze, rzucajacy groteskowe cienie na pobielone sciany, krazyli w smiertelnej walce - jednym z nich byl wysoki Madonai, Kasparian. Krepy, odziany w skorznie mezczyzna zamachnal sie, lecz jego cios zostal zablokowany. Jednym plynnym ruchem Kasparian zatoczyl krag swoim ciezkim mieczem i pchnal, wykorzystujac luke w obronie przeciwnika, nim ten zdolal sie zaslonic. Z rany w boku mezczyzny poplynela krew. Kasparian nie odrabal mu reki jedynie dzieki temu, ze na chwile stracil rownowage. Mimo to mezczyzna szybko wrocil do siebie i znow zaatakowal Madonaia. Jego twarz przybrala maske surowosci, nie byl jeszcze gotow poddac sie swiadomosci pewnej porazki. Doprowadzil do kolejnej wymiany ciosow, po ktorej Madonai zaczal obficie krwawic z rany na lewej rece. Obaj byli mistrzami w swojej sztuce. Bez zbednych ruchow czy przybierania poz przechodzili gladko od jednej brutalnej wymiany ciosow do drugiej, az w koncu spocony Kasparian wykorzystal zbyt wysunieta pozycje przeciwnika i zadal cios, ktory niemal odrabal mezczyznie noge. Szermierz krzyknal i przewrocil sie na ziemie. Kasparian kopnieciem odrzucil miecz mezczyzny, odwrocil sie plecami do swoich przeciwnikow - jednego martwego, a drugiego zbroczonego krwia - i zaczal wycierac dlugie, szerokie ostrze zakrwawiona szmata. Nim zdazylem mrugnac, umierajacy mezczyzna wyciagnal sztylet i wbrew wszelkiemu prawdopodobienstwu uniosl go wysoko i rzucil w plecy Kaspariana. Nie umiejac ocenic, co w tej walce jest dobre, a co zle, wykrzyknalem ostrzezenie, pewien, ze nadejdzie za pozno. Kasparian jednak odwrocil sie i zablokowal lecaca bron na wpol oczyszczonym mieczem. Sztylet otarl sie o ostrze, zawirowal w blasku slonca... i znikl, nim dotknal ziemi, podobnie jak zalane krwia ciala. Wybuch mocy niemal mnie przewrocil. -To byly czary - powiedzialem na glos, choc mowilem to do siebie, z pewnoscia nie do niego. - Twory, jak sluzacy. Kasparian spojrzal na mnie i prychnal pogardliwie. -Jestes rownie slepy co slaby. - Wrocil do czyszczenia miecza. -Nyel zyczy sobie, zebys do niego przyszedl. Potezny mezczyzna starannie wytarl wglebienia przy jelcu i schowal bron do pochwy. Kolejna tajemnica. Krew nie znikla razem z trupami. Te twory nie mogly byc iluzjami. -Juz cie przeprowadza? -Przeprowadza? -Nie ja powinienem ci to wyjasniac. - Zdjal zakrwawiona koszule i rzucil ja na ziemie, po czym polal glowe i ramiona woda z fontanny umieszczonej na jednej ze scian. Kiedy z lewego ramienia splynela krew, z powaznej rany pozostalo tylko waskie drasniecie. -Sadze, ze po tym wszystkim, co zrobiles, bedziesz mogl sobie wybrac miejsce -powiedzialem, wpatrujac sie w jego ramie. Ile razy przydalaby mi sie taka zdolnosc leczenia. - Oddales swoje zycie w sluzbie... Obrocil sie na piecie i chwycil mnie za koszule, przyciagajac mnie do swojej twarzy. -Nie mow mi, co oddalem, ludzki pomiocie! - warknal. - Nie masz o tym pojecia... nawet teraz gdy przybrales te peknieta pozostalosc prawdziwego istnienia. Nigdy nie byliscie mi potrzebni, a teraz przychodzisz tutaj, zas ja mam ci ustapic. Ja, Madonai, jego attelle. Oddalbym piec tysiecy zywotow w tym wiezieniu za jedna chwile wolnosci, by ci odplacic za zdrade. -Zabierz rece - rozkazalem wiedzac, ze gdybym mniej ostro zareagowal na bezczelnosc Kaspariana, groziloby mi to kolejnym niebezpieczenstwem, ktoremu nie bylem gotow stawic czola. Krople wody spadaly na jego zaczerwienione policzki z posiwialych wlosow, zsuwaly sie po jego wasach i brodzie. Byl uosobieniem wscieklosci, dopoki nie spojrzalo sie blizej i nie zobaczylo cierpienia w jego oczach. Dar Nyela, czymkolwiek byl, nie zostal przeznaczony dla niego, podobnie jak lzy starego Madonaia. A ja, nieswiadom jego uraz, nie wiedzialem wystarczajaco duzo, by go przeprosic. Odepchnal mnie i chwycil brazowa koszule wiszaca na kolku wbitym w sciane. Dlugimi krokami wyprowadzil mnie ze slonecznego dziedzinca, zarzucajac stroj na ramiona. Znam go, pomyslalem z niejakim zmieszaniem, ten "ja", ktory nie jest Seyonne'em. Zauwazylem rowniez, ze kiedy tylko weszlismy do ciemnego przejscia, rozswietlony blaskiem slonecznym luk za naszymi plecami zmienil sie w zupelnie zwyczajne drzwi otwierajace sie na olbrzymia, ciemna komnate. Czy dziedziniec nie byl bardziej rzeczywisty niz szermierze? Ale krew nie znikla. Nyel czekal przy planszy. -Powiedzialem ci, ze przyjdzie, stary przyjacielu. Twoje watpliwosci okazaly sie bezwartosciowe. Kasparian uklonil sie sztywno. -Czy jest sklonny rozwazyc twoja propozycje? - Nie zachowywal sie tak oficjalnie podczas mojej duchowej wizyty. Napiecie miedzy nimi to cos nowego. Nyel dotknal obsydianowego krola, dobrze chronionego w rogu planszy. -Pomyslalem, ze najpierw mu pokaze... a pozniej dokladniej wyjasnie. Jak moze wybrac, jesli nie widzial? Czy znow mi pomozesz, moj dobry Kasparianie? To pytanie nioslo w sobie duzo wiecej niz slowa - esencje urazy Kaspariana. Tkwilem w samym jej srodku, a nie znalem jej powodow. -Zawsze jestem na twoje rozkazy, panie. Nyel wdziecznie skinal glowa, oddajac Kasparianowi godnosc, nawet jesli to nie bylo to, czego potezny Madonai tak bardzo pragnal. Kasparian przyciagnal do stolu trzecie krzeslo, ustawiajac je w strone kominka, a Nyel gestem kazal mi usiasc. -Choc, chlopcze. Nie denerwuj sie. Nie mam zamiaru dalej cie psuc. Moze nim skonczymy, inaczej spojrzysz na pewne kwestie. Sam nie moge poslugiwac sie moca... to warunek mojego uwiezienia... ale pozostawiono mi jedno zrodlo rozrywki. Ale tego pewnie juz sie domysliles. -Sny - powiedzialem, siadajac na drewnianym krzesle naprzeciwko Nyela i na prawo od Kaspariana. Moje spekulacje na temat napiecia miedzy nimi znikly, wymazane przez obietnice objawienia. - Mozesz ksztaltowac sny. -Ten, ktory mnie uwiezil, byl wystarczajaco inteligentny, by uswiadomic sobie, ze dla Madonaia zycie bez kontaktu ze swiatem byloby okrucienstwem gorszym od smierci. A on nigdy nie okazywal okrucienstwa. Oczy Nyela byly tak glebokie i tak ciemne - czern i blekit stopione w jedna bogata barwe - ze gdy szukalem zrozumienia, poczulem, jak tone w ich glebi, zimnej i czystej jak czarno-niebieska woda, pochlaniajacej mnie... Komnata, ogien, swiatlo dnia zniknely. Nie mialem poczucia niebezpieczenstwa, a moze po prostu kazda chwila mojego zycia byla tak pelna zagrozenia, ze ta godzina i ta podroz nie byly niczym innym. Jesli mialem sie uczyc, musialem pozwolic Nyelowi, by pokazal, co kryje w zanadrzu. To byla sciezka, ktora wybralem... na dobre lub na zle, na smierc lub zycie, powiedzial Gaspar. I dlatego dalem mu sie zabrac jeszcze glebiej, a lodowaty dotyk ciemnej wody na skorze pobudzil moje zmysly... ...Uderzenie lodowatego wichru niemal oderwalo moje palce od krawedzi urwiska. Chmury klebily sie nade mna, poszarpane, rozrywane przez wiatr i blyskawice. Jesli zacznie padac, bedzie po mnie. Powoli, moje ramiona plona, podciagnalem sie, jeden mezzit... dwa... Jeszcze troche i sprobuje podniesc reke i siegnac do pniaka wykreconej sosny tuz za krawedzia przepasci. Moje polamane nogi wisialy bezuzytecznie nad otchlania... one mi nie pomoga... Z kazdym oddechem piers przebijal bol. Wycie z dolu... o, swieci bogowie, czekali na moj upadek... nie patrz w dol... nie sluchaj... Wiatr rzucal mi w twarz ziemie, przynosil smrod z dolu... pozeral resztki swiatla... Kolejny podmuch... szarpiacy za moje martwe nogi. Pospiesz sie... paznokcie wyrwane... zsunalem sie... ziemia zbyt luzna... krople deszczu... Spojrzenie w dol, gdzie wycie stalo sie glosniejsze... triumfalne... Lochy... otchlan... nieskonczony bol... nieustanna ciemnosc... na zawsze. Ziemia zaczela sie rozpadac w moich rekach. Pniak sosny sie odsunal. Wbijalem palce w ziemie. Nie! Och, swieta matko, nie pozwol mi spasc. W ciemnosciach oszaleje... -Dalej, chlopcze... pomoz mu. To wlasnie chciales zrobic, zamiast przybyc tutaj. - Pelen nacisku glos wyrwal mnie z wizji. Moje dlonie wciaz drzaly, wiatr jeczal, a wycie mrozilo mi krew w zylach, ale nie czulem juz, ze zsuwam sie z krawedzi urwiska. - I powinienes mu pomoc, wiedzac, ze to twoj wlasny lud sciagnal na niego te udreke. Poslali go do tego miejsca. Wywolali wojne z obawy przede mna i przez te wszystkie lata sprzeciwiali sie prawdzie, tylko pogarszajac sytuacje. Raz za razem odsylali biednych Gastaiow do Kir'Vagonoth, az zupelnie od tego oszaleli. -Co to za miejsce? - spytalem, a moj glos drzal od strachu i cierpienia zdesperowanego mezczyzny. Patrzylem, jak wiatr szarpie wygieta sosna. - Co sie dzieje? Co mam zrobic? -Wezwij swoja moc. Stan sie jego cieniem. Zostalem uwieziony w tej fortecy, wiec moge tylko obserwowac, mowic i doradzac. Ten chlopak nie potrzebuje rad, tylko twojej reki, twojej sily, twojej troski. Jest prawie gotow oddac dusze, a ty najlepiej ze wszystkich ludzi znasz zalosne istoty, ktore go pozadaja. Nie skazuj go na to wypaczone polaczenie. Wykorzystaj moc, ktora otrzymales. Walczylem ze zmieszaniem, na wpol wewnatrz wizji, na wpol poza nia. -To czyjs sen. -Sen biednego wieznia. Jednego z twoich. Mozesz mu pomoc, walczyc za niego, zabrac go do miejsca, do ktorego nie spodziewal sie trafic. Ale zachowaj ostroznosc. Latwo jest zlamac umysl, jesli zbyt wiele z siebie dasz. Dokladnie tak, jak sie tego uczyles... ci, ktorym pomagacie, nigdy nie moga sie dowiedziec, ze w ich duszy rozegrala sie bitwa. Jeden z moich... Straznik w lochach Kir'Vagonoth, trzymajacy sie swojej duszy i sniacy ostatni sen o swietle. Gdybym umial mu pomoc... -Uwolnij swoja moc. By go uratowac, musisz oddac calego siebie...nie wolno ci zatrzymac niczego... ani pozwolic, by strach cie okaleczyl, jak w przeszlosci... Nie majac wiekszego pojecia, co robie, jak mlodzik zakochany po raz pierwszy, wezwalem melydde... i wyzwolilem jej strumien. Moja moc wzrastala od chwili, gdy przeszedlem miedzy kolumnami Dasiet Homol, a teraz jej przyplyw wypelnil moje cialo i dusze, konczyny, ledzwie i serce, taka wspanialosc, taka harmonia, taka chwala na moje skinienie, ze wykrzyknalem z podziwu i radosci. Tego dnia narodzilem sie ponownie jako istota pelna mocy, ktora mogla zyc w snach, myslami przekraczac granice swiata, ksztaltowac czary tak wspaniale, ze pekalo od nich serce. To dopiero poczatek, chlopcze. Nadal jestes zwiazany z ziemia i cialem, ale potrafie cie uwolnic. Jesli powiesz tylko slowo, wszystko bedzie twoje, jak zostalo nakazane z poczatkiem czasow. Wyslucham go. Ale to, co mialem zrobic, nie moglo czekac. Zamknalem oczy, dotknalem mocy i pochwycilem blaknacy sen Straznika. Rozdzial trzydziesty -Wez mnie za reke - powiedzialem, wyciagajac sie jak najdalej na krawedzi urwiska. - Nie pozwole ci spasc. - W mroku widzialem jedynie jego pelne cierpienia oczy i rece wbijajace sie w rozpadajaca sie ziemie. - Wszystko dobrze. Przyszedlem ci pomoc. - Zolta blyskawica przeszyla zbierajaca sie ciemnosc, a ziemia zadrzala od grzmotu, gdy chmury uwolnily potop. - Wydostaniemy cie stad. - Wyprezylem sie jeszcze bardziej i dotknalem jego dloni. W zdesperowanych oczach zablysl plomien nadziei i chlopak rzucil sie do gory, chwytajac koniuszki moich palcow w chwili, gdy ja zamknalem lewa reke na jego mokrym nadgarstku i pociagnalem. - Trzymaj sie mocno - polecilem i zacisnalem zeby, ciagnac go. On sie trzymal... ...a ja otworzylem oczy w lodowatych ciemnosciach. Jakie slowa czy obrazy potrafia wyrazic chwile doskonalej grozy? Niezaleznie od tego, co mowi prawdziwy glos umyslu, w chwili gdy sie czuje, smakuje i widzi materie najgorszego koszmaru, trudno uwierzyc, ze sie w nim nie przebywa. Absolutna ciemnosc. Ostre zimno. Smrod ludzkiej krwi, odchodow i gryzacych pozostalosci tortur na niemytej skorze. Podloga, ktora nie jest bardziej materialna niz nieustepliwa noc otaczajaca cialo i dusze. Przez jedna straszliwa chwile myslalem, ze ostatni rok byl tylko halucynacja i nadal jestem uwieziony w lochach Kir'Vagonoth, Ale wtedy poczulem kogos obok mnie, lkajacego cicho w ciemnosciach. Rozpoznalem cierpienie - beznadzieje bolu, ktory nigdy nie ustaje, wrazenie rozsadku przygasajacego jak plomien zuzytej swiecy. -Nie boj sie - wyszeptalem, kladac jedna dlon na jego skulonych plecach, a druga na ramieniu, by przerazony nie probowal uciec. Jego skora byla zimna i wilgotna od potu, drzal jak przerazone zwierze. - Przyszedlem, zeby cie stad wydostac. -Kto tam? Snilem... - Drzaca dlon dotknela mojego ramienia i cofnela sie gwaltownie. - Nikogo tu nie ma. Nikogo. Jestes sztuczka, co? Sztuczka diablow. - W niemal namacalnych ciemnosciach czulem, jak kuli sie jeszcze bardziej i zaczyna sie kolysac: pocieszenie wiezniow i szalencow. - Nic ci nie powiem. Rob, co chcesz. - Nawet w tym przerazajacym miejscu prawie sie usmiechnalem. Rozpoznalem glos i zdecydowanie. Drych. -Cicho, uparty chlopaku. Nie jestem sztuczka. Wyglada na to, ze nielatwo cie zabic. Kiedy widzialem cie ostatnim razem, tez bylismy w paskudnej sytuacji, ale obaj przezylismy. Kolysanie ustalo i wkrotce znow poczulem jego zimna reke, dotykajaca mojego ramienia, a pozniej twarzy, az spoczela na moim lewym policzku, na ktorym widnialo pietno Derzhich. -Mistrzu... czy to ty? O, bogowie, niech to bedzie prawda... o swieci bogowie... -Wszystko w porzadku - wyszeptalem i objalem drzacego Drycha, jakbym w taki sposob chcial go uchronic przed strachem i bolem. - Jestem rzeczywisty, choc mam pewne watpliwosci co do tego, w jaki sposob sie tu dostalem. Mozesz chodzic? -Nie calkiem. Tak bardzo szczekal zebami, ze z trudem mowil. Lochy ciagnely sie pod powierzchnia Kir'Vagonoth i nie byly tak wystawione na dzialanie zywiolow, lecz mimo wszystko zostaly wykute w lodzie i nic nie lagodzilo paskudnego zimna. -Pomoge ci. Otoczylem jego reka swoje ramiona i podnioslem go. Szybko stlumiony krzyk powiedzial mi, ze jego obrazenia nie ograniczaly sie do snow, lecz nie wazylem sie rzucic zaklecia swiatla, by to sprawdzic, ani pozostac choc chwili dluzej w tym miejscu. Nie mialem pojecia, ile czasu tu spedze podczas tej magicznej podrozy, ani jaka moc posiadam, by obronic go przed przesladowcami. -Tedy - powiedzialem. Podpieralem go, kiedy szlismy, a wykorzystujac swoje zmysly i wspomnienia odziedziczone po Denasie, wybieralem droge wsrod smierdzacej nicosci, probujac zignorowac obecnosc demonow w poblizu. Wspielismy sie po zboczu i wkrotce poczulem pod stopami twarda ziemie, nie zas nieuksztaltowana podloge lochow. Wyjscie z lochow Gastaiow nie bylo latwe ani dla demonow, ani dla ich nieszczesnych wiezniow. Mozna bylo blakac sie przez wiecznosc, a jednak nie ujsc nawet dziesieciu krokow, chyba ze znalo sie tajemnice zmiennych przejsc... albo przypadkiem bylo sie tworca mieszajacych w glowie zaklec, ktore utrzymywaly szalonych Gastaiow w zamknieciu. A to wlasnie ja tego dokonalem tysiacletnim czarem, probujac chronic swoj lud przed zdegenerowanymi bracmi - ja, ktory uczynilem dom z Kir'Vagonoth, nie ja, ktory bylem tam wieziony. Glowa mi niemal pekala od takiego podwojnego myslenia. Jakze nierozsadnie postepowalem, usilujac rozdzielac wszystkie wspomnienia, ktore wciaz sie mieszaly. Choc nie dalem Denasowi czasu, by przypomnial sobie zycie sprzed podzialu, wszystkie jego wspomnienia i doswiadczenia z tego swiata byly dla mnie dostepne. Staly sie czescia mnie w chwili naszego polaczenia, rownie naturalne jak wspomnienia dziecinstwa w Ezzarii i lat niewoli u Derzhich. Za nami rozlegly sie przeszywajace wrzaski, niczym wycie zhaidega, padlinozernego pustynnego wilka. Drych sie zachwial, jeknal cicho i probowal sie zwinac w klebek na ziemi. -Nie dopadna cie - wyszeptalem, lagodnie zmuszajac go, by sie podniosl, i probujac poruszac sie szybciej przez ciemna pustke. - Przyrzekam ci. Po kwadransie szybkiego marszu wyczulem przed nami mur. Przeszedlem wzdluz niego, dotykajac kruchych krawedzi i nierownych polaczen w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca i wypowiadajac slowa zaklecia, poki zimny kamien nie ustapil pod moim dotykiem i niemal nie wpadlismy w waskie przejscie. Popychalem Drycha w glab labiryntu korytarzy, az wrzaski przycichly, a my zblizylismy sie do pieczeci mocy, ktora skrywala pierwsze drzwi przed tymi, ktorzy zostali tu uwiezieni. -Zamknij oczy. Nikt nas tu nie zobaczy, wiec przywolam swiatlo. Tylko odrobine, by nie oslepic jego oczu, pozbawionych jasnosci od tak wielu miesiecy. Stlumiony szary blask oswietlil okragla komnate wykuta w lodzie i skale. Drych opieral sie o sciane, zgiety niemal w pol i z trudem lapal plytki oddech. Jego wychudzone cialo bylo posiniaczone i pokryte warstwa brudu, krew saczyla sie z glebokich otarc na twarzy, plecach i piersi. Wygladaly na slady szponow. Jedno oko mial na stale zamkniete - blizna po oparzeniu - a lewa reke przyciskal do ciala. -Sa tu jeszcze dwaj inni - powiedzial z trudem, mocno zaciskajac powieke zdrowego oka. - Nie wiem gdzie. Ani czy zyja. Demony chcialy mnie zmusic, bym podal ich imiona. Moze i to zrobilem, wybaczcie mi bogowie. Nie wiem nawet... -Starales sie. Nie zdradziles im swojego imienia, wiec nie sadze, bys wymienil inne. -Olwydd jest taki mlody, mistrzu, ma ledwie dziewietnascie lat. Sam Drych niedawno skonczyl dwadziescia trzy, choc wiedzialem, ze po pol roku w lochach musial sie czuc stary jak swiat. - Slyszalem, jak krzyczy, dawno temu. Wieki temu. Takie straszne krzyki... - Z zamknietego oka poplynely lzy, zostawiajac slad na brudnym policzku. - Chyba juz nie zyje. Przeklety dylemat. Wycie, choc odlegle, nie ucichlo, a ja doskonale zdawalem sobie sprawe, jaka straszliwa zemste demony wywra na pozostalych wiezniach. Poniewaz jednak nie znalem zasad, jakie rzadzily moim pobytem tutaj, ani sposobu odejscia, wolalem nie zniknac, zanim nie pomoge w ucieczce choc jednemu z nich. Jesli w Kir'Vagonoth istnieje bezpieczne miejsce - a wbrew moim przysiegom nie bylem tego wcale pewien - doprowadze tam Drycha. -Najpierw cie stad zabiore - powiedzialem. - Znajde jakas pomoc. Pozniej sprobuje wrocic po pozostalych. Jesli mi sie to nie uda, sam sie tym zajmiesz, jak tylko odzyskasz sily. Oczywiscie, najpierw musialem sobie przypomniec, jak w ogole wydostac kogos z lochow. Wydawalo sie, ze komnata nie ma innego wyjscia poza tym, przez ktore weszlismy. Ale ja wiedzialem, ze istnieje przejscie, prowadzace do stromych schodow i kolejnej sali z portalem przenoszacym na zewnatrz. Skoncentruj sie... mysl... przypomnij sobie... wroc pamiecia do czasow, kiedy uswiadomiles sobie, ze szaleni nie powinni juz poruszac sie swobodnie, i stworzyles to miejsce... Wedrowalem wzdluz nici wspomnien, az odnalazlem wlasciwie slowa, a wtedy iskra melyddy odkrylem pieczec, klab lodowatego swiatla umieszczony w lodowej ramie dwa razy ode mnie wyzszej. Ku swej rozpaczy odkrylem, ze pieczec jest w strzepach - slady barwnego swiatla byly cienkie i wyblakle, zaklecia slabe lub zerwane. Kazdy z szalonych Gastaiow, ktoremu pozostala choc odrobina rozumu, zdolalby przejsc przez drzwi. A gdzie byli ci, ktorzy powinni o nia dbac, zdrowi rai-kirah, ktorzy zgodzili sie pozostac i strzec przejscia? Przed opuszczeniem Kir'Vagonoth czekalo mnie kolejne zadanie - musialem zapieczetowac portal i znalezc kogos, by go pilnowal. Ale najpierw najwazniejsze. -Chodz. Jeszcze kawalek i bedziesz mogl odpoczac. - Popchnalem Drycha po schodach i do nastepnej komnaty, podobnej do poprzedniej, z wyjatkiem wzniesionego kwadratu z czarnego kamienia na samym srodku. - Uwazaj na brzuch - poradzilem, chwytajac mocno oslabionego Straznika i ustawiajac go na czarnym kamieniu. - To bedzie troche nieprzyjemne. Po mojej inwokacji - slowie w jezyku demonow, ktore oznaczalo "kontynuuj" -trafilismy w szary wir. Pokonalismy dziesiec trudnych krokow. Po jedenastym wyszlismy na sniezne pustkowie. Uderzyl nas podmuch lodowatego wiatru niosacego marznacy deszcz, ktory grozil odebraniem oddechow i poszarpaniem odslonietej skory. Moj towarzysz sie zatoczyl. Kir'Vagonoth bylo miejscem naszego tysiacletniego wygnania, pozbawionym slonca pustkowiem dreczonym ciaglymi burzami, niekonczaca sie zima, dzikoscia i rozpacza, ktore uksztaltowalismy na podobienstwo zycia. Stworzylismy piekno nawet w takim miejscu. Przezylismy. Wiatr szarpal moimi wlosami i ubraniem, wyjac glosniej niz szaleni Gastaiowie, wbijal mi snieg w oczy, lecz ja nie okrylem sie ani nie ugialem. Pozwalalem, by uderzal w moja twarz, radujac sie jego dzika moca, pozwalajac, by karmila moja dume i gniew, ktore grozily rozerwaniem ciala. Ci, ktorzy tu przetrwali, byli prawdziwymi istotami, a jednak zostalismy odrzuceni niczym kawalki zepsutego miesa. Jak doszlo do takiej ironii losu? -M-m-mistrzu... - Drych mial na sobie jedynie poszarpane resztki tuniki, i wystawiony na wiatr nie mogl opanowac drzenia, a jego wargi i nos szybko staly sie biale. Co ja wlasciwie zamierzalem z nim zrobic? Bylem tutaj dzieki jego snom, nasz kontakt stal sie mozliwy dzieki mojej mocy i darowi Nyela. Nie mialem pojecia o swoich ograniczeniach, lecz logika i instynkt podpowiadaly mi, ze nie zdolam zabrac go ze soba do Kir'Navarrin. To oznaczalo, ze musze sie dowiedziec, czy procz szalonych pozostaly tu przy zyciu inni rai-kirah, a jesli tak, to przekonac ich, by zajeli sie Drychem do chwili, gdy jakas Aife otworzy portal i go wypusci. Musialem odnalezc Yallyne, gdyz jej moc i moj zamek byly ostatnia forteca Kir'Vagonoth. Nie mialem czasu zastanawiac sie nad niezrecznoscia takiego spotkania - biedny Drych zamarzal. Otrzasajac sie, szybko przybralem uskrzydlona postac. -Zobaczmy, czy uda nam sie znalezc schronienie. Jakby popchniety przez wiatr, Drych oparl sie o lodowa sciane, w ktorej znajdowal sie portal i brama do lochow, a potem opadl na kolana. Jego usta bezskutecznie probowaly wypowiedziec slowa, a ciemne oczy wpatrywaly sie we mnie z takim oszolomieniem, jakby widzial, ze niebo sie otwiera, by go pochlonac. Nie rozumialem tego. Pokazalem mu swoja uskrzydlona postac podczas naszej ostatniej bitwy, slyszal tez opowiesci o moim przeobrazeniu, kiedy jeszcze byl uczniem. Ale kiedy wyciagnalem reke i powiedzialem mu, ze go poniose, zebysmy nie musieli wlec sie przez gleboki snieg, uswiadomilem sobie, ze przemiana nie dotyczyla tylko skrzydel. Plonalem, a raczej sprawialem takie wrazenie. Zloty blask otaczal cale moje cialo, ktore nadal wydawalo sie moje, poza niewielkim przyrostem masy i faktem, ze znikly znajome blizny. Moglem to dobrze ocenic, gdyz teraz, poza pasem z jasnej skory, bylem nagi. Nawet pietno niewolnika na ramieniu gdzies wyparowalo. Dotknalem lewej strony twarzy... nie, to pozostalo. Pietno sokola i lwa na policzku nadal bylo zimne i martwe, podobnie jak dluga blizna na prawym boku. Ale po innych bliznach nie zostalo ni sladu, a reszta ciala byla ciepla, mimo dosc radykalnej zmiany ubioru. Wzruszylem ramionami. -Musialem cos pokrecic. Ale nie o to chodzilo. Gdy podnioslem zmaltretowanego, oniemialego Drycha i zerwalem sie do lotu, rozwazylem swoja postac i probowalem zniwelowac przynajmniej te najbardziej rzucajace sie w oczy dziwactwa - albo chociaz stworzyc sobie jakies ubranie - ale nie umialem znalezc odpowiedniego wzoru. Bylo tak, jakbym zamiast nalozyc zaklecie, zdjal je i zapomnial, jak przywolac je z powrotem. Ale nie mialem czasu, by sie nad tym zastanawiac, jednoczesnie walczac z wiatrem i szukajac znajomych elementow krajobrazu, w dodatku obciazony balastem. Najpierw najwazniejsze. Lecialem nad snieznym krajobrazem, szukajac domow budowanych przez najsilniejszych z rai-kirah. Choc wiekszosc zostala porzucona, kiedy opuscilismy Kir'Vagonoth, powinny nadal byc na swoim miejscu i wskazywac droge. Co dziwne, nie moglem znalezc zadnego z nich. W koncu zrujnowana wieza wystajaca ze sniegu przyciagnela moja uwage i odkrylem ruiny ukryte pod sniegiem. Trzymajac sie nisko nad ziemia, podazalem sciezka swiadczaca o dlugich miesiacach wojny i zniszczenia. W koncu dotarlem do miasta Rudaiow, poteznej skorupy, ktora wybudowalismy na podobienstwo miast, jakie Gastaiowie widywali podczas swoich wypadow do swiata ludzi. Wieze, swiatynie, przejscia i domy staly ciemne i opuszczone przez niezliczone lata - i takie tez pozostaly... to znaczy ich ruiny. Miasto leglo w gruzach. Lecialem nad dlugimi, niskimi warsztatami, gdzie krag Rudaiow tworzyl wszystko, od krzesel po drob, od sukni po wino i lodowe roze, idealne poza brakiem wzrostu. Wszystkie byly wypatroszone i wypelnione naniesionym sniegiem. Nad ta ziemia przeszla wojna. Czy cokolwiek... czy ktokolwiek przezyl? Pelen niepokoju poszybowalem w strone zamku, ktory kiedys wznioslem, by zamieszkali w nim moi przyjaciele i wrogowie - przyjaciele, bym mogl ich chronic, wrogowie, bym ich obserwowal. Jeden z moich przeciwnikow pozostal tu, gdy opuscilismy Kir'Vagonoth - Gennod, ktory probowal sila polaczyc sie z czlowiekiem... ze mna... i sam doprowadzic do otwarcia Kir'Navarrin. Pragnal zniszczyc Ezzarian i uwolnic wieznia Tyrrad Nor. Ale ja go wymanewrowalem i zamknalem w lochach z szalonymi Gastaiami. Kiedy zobaczylem, poczulem i uslyszalem wir ciemnosci na horyzoncie, gdzie powinny sie znajdowac lodowe iglice przebijajace chmury, pomyslalem o zlamanej pieczeci w lochach. Zaden Gastai nie moglby tak zniszczyc wszystkiego, co tu wybudowalismy. Tylko Nevai - jeden z najpotezniejszych z naszego kregu - zdolalby to zrobic. Gennod byl wolny. Jeszcze troche i ujrzalem wieze zamku nad wirem - jedna, dwie, co najmniej trzy wciaz cale. Z wnetrza ciemnej sciany slyszalem halas demonicznej bitwy. -Wiedzialem, ze to bylo zbyt latwe - szepnalem do Drycha. - Trzymaj sie. Nabralem predkosci i spikowalem w burze, przebijajac ciemna sciane. W mroku kryly sie bestie wszelkiego rodzaju, na moich oczach zmieniajace ksztalt, szarpiace siebie nawzajem, latajace, silujace sie na ziemi, a ich futro, luski lub skrzydla szarpal wirujacy w kregu wiatr. Uniknalem jezyka smoczego ognia, ostre jak brzytwa skrzydla niemal obciely mi nogi, a pozniej unioslem sie, by uchylic sie przed dwoma niedzwiedziowatymi stworami rwacymi sie nawzajem stalowymi pazurami. Trzy sliniace sie wilki raz za razem atakowaly wylom w murze, gdzie stal jeden rai-kirah w ludzkiej postaci. Obronca nie utrzyma sie dlugo bez pomocy. Podnioslem sie jeszcze wyzej. Biedny Drych jeknal cicho, gdy zanurkowalem niemal prosto w oko cyklonu. Polowa mojego zamku lezala w gruzach. To, co pozostalo, nadal bylo cudownie piekne, lodowate krawedzie blyszczaly jak klejnoty w ogniu zniszczenia. Na najwyzszych blankach stala postac ze srebrzystego swiatla, a jej blask byl tarcza mocy chroniaca cytadele. Jej zlote wlosy unosily sie na wietrze, a biala suknia wygladala jak stworzona z wirujacego sniegu. Gdy zatoczylem krag i postawilem stopy na lodzie, jej zielone oczy rozszerzyly sie ze zdziwienia i dotknely mnie prawdziwym ogniem. -Ukochany - powiedziala. - Och, najdrozszy, jak to mozliwe? Zaskoczenie i niedowierzanie musialy nia wstrzasnac. Gdyby ostrzezono ja o moim przybyciu, nie pozwolilaby sobie na okazanie takiego ciepla. W jej powitaniu nie bylo sladu wscieklosci naszego ostatniego spotkania - kiedy znow mnie przeklela za to, ze przedkladam nad nia obowiazki. Wiedzielismy, ze moj wybor oznaczal, iz zatrace sie w ludzkiej duszy, a ona przysiegala, ze nigdy mi nie wybaczy. Kochalismy sie tak wiele lat... Oderwalem sie od tych niepokojacych mysli i emocji, najbardziej osobistych wspomnien demona... i natychmiast poczulem wstyd. W jakis sposob w tym przerazajacym miejscu, gdzie Denas zyl, walczyl i przeklinal okrutny los, pojalem prawdziwa groze tego, co mu zrobilem w ostatnim roku jego istnienia. Zamknalem go w wiezieniu ciszy. Zagluszenie tych ostatnich szeptow byloby morderstwem - rownie dobrze moglbym wziac noz Straznika i wbic go w jego serce. Dlatego tez odsunalem wlasne poczucie winy i niewygode i uwolnilem ukryte wspomnienia Yallyne i niespelnionej milosci pozwalajac, by mnie zalaly. Dotknalem jej twarzy i wyczulem jej glod. Bogowie, tysiac lat... Ale choc jej spojrzenie szukalo gleboko namietnosci odpowiadajacej temu, co czula, pozostaly tylko puste wspomnienia. Ja moglem dac jej jedynie podziw, szacunek i slady zaklecia, ktore rzucila na swojego jenca Straznika. Zabilem te czesc siebie, ktora umialaby odpowiedziec. Musiala poznac prawde. -Nie jestem tym, o ktorym myslisz - powiedzialem, odrywajac od niej spojrzenie i pochylajac sie, by delikatnie postawic Drycha na ziemi. - Nie liczy sie ta aura, ktora przypadkiem nabylem. Lub tez raczej jestem nim, jak sie tego spodziewalismy, ale pozostalem tez soba. Znacznie trudniej niz zdefiniowac stan mojego umyslu, byloby mi opisac to komukolwiek innemu - nawet Yallyne, z ktora przez sto lat omawialem implikacje zlaczenia z czlowiekiem. Yallyne splotla rece na piersi i zagryzla wargi, usmiechajac sie z pelnym rezygnacji rozbawieniem. Potem obeszla mnie powoli, dokladnie obejmujac wzrokiem kazdy fragment mojego ciala. Zastanawialem sie, czy idiotyczny przyplyw krwi do policzkow bedzie widoczny pod zlocistym blaskiem. W przeciwienstwie do nieprzyzwoitych Derzhich, Ezzarianie zwykle nosili ubrania. -Dobrze ci w tej barwie - rzekla w koncu - choc twoje cialo nie jest tak piekne jak to, ktore ty... Denas... przyjmowales tutaj. - Dopiero wtedy znow spojrzala mi w oczy, a prawdziwa radosc niemal ukryla glebie jej smutku. - Ciesze sie, ze znow cie widze, przyjacielu Seyonne. -A ja ciesze sie na twoj widok, pani - odpowiedzialem. - Przybylem prosic o schronienie dla mojego mlodego przyjaciela i o pomoc w uwolnieniu dwoch naszych braci, ktorzy nadal cierpia w lochach. Czy moge cie o to prosic? -Nie musisz prosic o nic, co mam - rzucila, wzruszeniem ramion odrzucajac bolesna prawde i koncentrujac sie na oszolomionym Drychu. - Witaj, przyjacielu mojego przyjaciela. -Kucnela przy mlodziencu i wyciagnela reke. Drych spogladal przerazony na rai-kirah, ktory zupelnie nie przypominal tych, jakie znal ze szkolen i z doswiadczenia... istote pelna swiatla, barw i piekna, ktore przeszywalo serce, tak niepodobna do tych, ktorzy go torturowali, jak lagodny wietrzyk Ezzarii do otaczajacej nas burzy. - Juz wezwalam kogos, kto was ogrzeje i nakarmi - ciagnela. - Obawiam sie, ze nasza goscina nie bedzie juz taka jak niegdys. Brakuje tancow i jedzenia, nie wazymy sie tez wyruszac na przejazdzki. Opuscil nas takze uroczy, wiecznie zmieszany gosc... ten tutaj - tu wskazala glowa na mnie - juz dla nas nie czyta. A to... - Machnela rekaw strone dzikiej ciemnosci wirujacej wokol zamku. - Niestety, teraz was nakarmie, ale za chwile moge juz nie miec takiej mocy. -Gennod ich wypuscil. Jak mu sie to udalo? Yallyne sie zarumienila. -Obawiam sie, ze ci, ktorym powierzyles warte, nie okazali sie dobrymi straznikami. Myslelismy, ze ktos po nas wroci, ale tak sie nie stalo. Nie dotarly tez do nas zadne wiesci... Czy tak szybko zapomniales o pragnieniu, ukochany? - Jej glos byl ledwo slyszalny ponad hukiem burzy. - Bylismy tacy glodni. Nie win nas. -Ktos pomyslal, ze mozna wypuscic paru Gastaiow na polowanie. Zeby karmili sie ludzka dusza i przynosili z powrotem doswiadczenia i doznania, dzielac sie z tymi, ktorzy pozostali na pustkowiu. - A mysliwi powrocili gorsi niz kiedykolwiek. -To prawda, choc nie rozumiemy, dlaczego tak sie stalo. -Sny - powiedzialem, myslac na glos, i w koncu ulozylem ukladanke. Zrozumialem, w jaki sposob Nyel przez te tysiace lat wplywal na rai-kirah. - Rai-kirah zyjace w Kir'Vagonoth nie spia. Ale kiedy Gastai opeta ludzka dusze, sni, a sny te moze zmienic... dotknac... ten, ktory mieszka w wiezy, tak jak dotknal moich snow. Przez te wszystkie lata my, Ezzarianie, wierzylismy, ze to nasza z nimi walka sprawia, ze demony staja sie coraz gorsze, ale to nieprawda. To on ponosil za to odpowiedzialnosc. -On? Czyli udales sie tam... -To skomplikowane - przerwalem i zmienilem temat. - Gennod was oslabia. -Wytrzymamy. Choc nie obrazilabym sie na kilku dodatkowych wojownikow. Ty mi wygladasz na silnego. -Przybylem tu w sposob, ktory nie do konca pojmuje - odparlem. Dlatego nie jestem pewien, czy uda mi sie teraz wydostac moich trzech mlodych przyjaciol z Kir'Vagonoth ani tez jak dlugo tu pozostane... Przerazajacy wrzask i wybuch ognia przyciagnely nas do krawedzi blankow. Wdzieczna iglica na zewnetrznej wiezy rozpadla sie pod atakiem potwornego ptaka, a wielkie odlamki lodu polecialy w burze. W blasku ognia fragmenty migotaly srebrem, zlotem i blekitem; oproszyl nas swiezy szron. Glowa i dluga szyja ptaka nalezaly do weza grubego jak pien duzego drzewa, jego cialo bylo wielkie jak dom, a male oczy plonely czerwienia. Jedynie demon o znacznej mocy mogl stworzyc takiego potwora. -Gennod - powiedzialem rownoczesnie z Yallyne. Ze zniszczonej wiezy wylecialy dwa nieco mniejsze ptaki z ostrymi szponami i zakrzywionymi dziobami. Z pewnoscia byly zreczniejsze niz wezowy ptak i bardziej zajadle, ale nie mialy szans ze wzgledu na roznice wielkosci. Na naszych oczach szpony jednego z mniejszych ptakow poszarpaly grzbiet potwora. Jezyk weza wystrzelil i pochwycil uciazliwego napastnika, ktory znikl w rozblysku fioletowego ognia. Drugi obronca wystrzelil wysoko we wzburzone niebo, po czym zanurkowal w strone wezowego ptaka z rozlozonymi szponami. Skrzydla potwora mlocily powietrze z taka sila, ze mniejszy ptak przekrecil sie w locie, a pozniej uderzyly w bezbronnego obronce i zmiazdzyly go. Barwne swiatlo zaczelo wyplywac z poranionego ptaka niczym krew, przybierajac ludzka postac, lecz nim rai-kirah zdolal sie ponownie uksztaltowac, porwal go ciemny wir. Z okrzykiem triumfu wezowy ptak powrocil do ataku na wieze, niszczac najpierw jedna, a pozniej druga czesc, az z wdziecznej budowli pozostala jedynie szklista gora niebiesko-szarego lodu daleko pod nami. Wtedy ptak uniosl sie w powietrze, leniwie zatoczyl krag wokol zamku i spojrzal na Yallyne. Uwolniony od chwilowego paralizu wywolanego przez pojedynek, pobieglem po oszronionych blankach. -Ktos po ciebie przyjdzie, chlopcze - zawolalem przez ramie. - Zdrowiej i uratuj swoich braci. - A ty, wspaniala Yallyne, zyj wiecznie. Nie zwalniajac, zeskoczylem z blankow, wyrywajac miecz z pochwy u boku i rozwijajac zlote skrzydla. Czerpiac melydde ze swoich kosci i krwi, wezwalem wiatr na sluzbe i unioslem sie ku potworowi. Rozdzial trzydziesty pierwszy Ostra krawedz wbila sie w moja dlon, grozac rozcieciem kosci, a ja rozluznilem uchwyt na twardej, kanciastej wypustce. Jaki niewprawny platnerz zostawilby taka krawedz na rekojesci miecza? Podczas gdy smrod plonacych pior i zweglonego ciala zmienil sie w zapach roz, herbaty i wilgotnej trawy, rozciecie na dloni zabolalo jeszcze bardziej - smycz wyciagajaca mnie z bitwy i burzy. Otworzylem dlon i spojrzalem. Czarny wojownik... obsydianowy pionek do gry.-Chcialem zrobic wiecej - belkotalem. - Brama do lochow... dwaj inni Straznicy... Ostroznie odlozylem pionek na plansze, zmuszajac dlon, by nie drzala - moja calkiem zwyczajna dlon ze znajomymi bliznami. Kosci mnie bolaly. Ramiona wydawaly sie obdarte ze skory, a wilgoc na pulsujacym lewym udzie musiala byc krwia. Wydawalo mi sie, ze w prawy bok ktos wbil grot i przekrecil go az do pluca. Przynajmniej znowu bylem ubrany, ale i tak czulem sie wrazliwy - zwiotczaly, slaby, jakbym stracil polowe krwi. -Twoj spiacy musial usnac - powiedzial Nyel z drugiej strony planszy. - Nie masz prawa z nim pozostac, kiedy znow zasypia i zaczyna nowy sen. Nie moglem oderwac oczu od planszy do gry, gdyz dzieki sztuczkom swiatla i cienia, wzoru i formy, nadal widzialem migniecie srebrnego blasku, ktory przeszyl chmury i dodal mi serca, dlugie, ciezkie godziny walki w zlocistej postaci, smierc wezowego ptaka w chwili, gdy zaczynalem sie obawiac, ze juz nie zdolam go zabic. -Cien na jawie - mruknalem. - Ucielesnienie jego snu. -Vietto to najrzadszy z czarow, nawet wsrod Madonaiow. Przekazywany przez mistrza swojemu attelle, jesli moc ucznia jest wystarczajaco wielka, jego serce wystarczajaco szczodre, a dusza dostatecznie bogata, by tkal go z madroscia. -Musze wrocic do cwiczen. - Kasparian odepchnal krzeslo od stolu. - Juz mnie nie potrzebujesz. Jego ciezkie kroki odbijaly sie echem w pustym domu. Niemi sludzy przyszli, podsycili ogien i zamkneli okna, by ochronic nas przed deszczem i chlodem nocy. Nocy. Spedzilem w Kir'Vagonoth caly dzien. -Vietto. To tak udaliscie sie do ludzkiego swiata - rzeklem, spogladajac na swojego towarzysza, gdy wizja w koncu znikla. - Ty i twoj przyjaciel Hyrdon, ktory nie chcial byc bogiem. Nyel oparl sie wygodniej, pociagajac lyk wina. -Zajelo mi sporo czasu, nim sobie uswiadomilem, ze stalem sie cielesny w prawdziwym swiecie i juz nie naleze do snu, ze moje czyny w tej krainie byly prawdziwymi wydarzeniami, nie tylko wizja. Kto moglby sobie cos takiego wyobrazic? Mowilem sobie, ze lepiej sie nie wtracac, ze glupio jest wiazac sie z istotami tak efemerycznymi. Ale nie potrafilem trzymac sie z dala od lesnego ludu. Oni zyli wsrod piekna, tak samo jak my tutaj, a ja nie umialem pojac, ze znosza takie trudy... glod, chorobe i przedwczesna smierc... a jednak tak bardzo kochaja zycie. Probowalem sie o nich troszczyc, uczyc ich tego, co ulatwiloby im zycie. W miare uplywu czasu uznalem, ze wybiore sobie jedno z nich jako swojego sniacego. Robi sie spore zamieszanie, gdy dotyka sie zbyt wielu roznych umyslow. I tworzy sie... wiez... z osoba, ktora cie przeprowadza. Na przyklad podczas swojej ostatniej przygody pewnie szybko bys odkryl, ze trudno ci sie oddalic od owego mlodzienca. Czules sie z nim zwiazany bardziej niz tylko przez wspolne doswiadczenie tortur. Prawda. To wszystko prawda. -Czemu przybralem te zmieniona postac... swiatlo... miecz? Czy to czesc zaklecia? Nie moglem uksztaltowac sie tak, jak chcialem. Nyel wstal i podszedl do stolu posrodku komnaty, gdzie czekaly na niego karafki wina i ale. Ponownie napelnil swoj kielich, po czym nalal trunku do drugiego i przyniosl go mnie. Kilka kropelek polecialo w strone planszy, lecz znikly, nim jej dotknely. -Ten czar to dzielo Madonaiow, nie rekkonarre. Dzieki vietto czarodziej staje sie fizyczna manifestacja swojej mocy. Kazda inna postac, jaka moze przybrac, jest jedynie jej cieniem. I to wlasnie twoja prawdziwa madonaiska postac... jak sie wydaje, postac wojownika... probowala sie pokazac. Zawsze bedzie ona obdarzona najwieksza sila, choc z pewnoscia zdolalbys ja zmienic, gdybys tylko wiedzial jak. Ale jestes przywiazany do ludzkiego ciala i dlatego twoje przeobrazenie bylo skazone, niepelne. - Znow usiadl na krzesle i przeciagnal palcami po gladkiej krawedzi planszy. - Bol i zmeczenie, ktore teraz czujesz, to cena narodzin jako czlowieka, podobnie jak fakt, ze nie potrafisz sam dokonac przemiany. Potrzebujesz mnie, bym poprowadzil dla ciebie zaklecie... i potrzebujesz Kaspariana, gdyz ten, ktory ukradl mi imie, ukradl rowniez moja umiejetnosc rozpoczynania takich dzialan i mozliwosc samodzielnych poczynan. Kolejny kawalek ukladanki znalazl sie na swoim miejscu. -Mowisz w snach i ksztaltujesz je zgodnie ze swoim zyczeniem, ale nie wolno ci juz przez nie podrozowac - powiedzialem. -Zgadza sie. Tego dnia moglem podazyc za toba i obserwowac cie w twojej chwale. Ale nie dalbym rady przyjsc ci na pomoc, gdybys mnie potrzebowal. Ten, ktory mnie uwiezil, pozwolil mi tylko patrzec. - Na jego twarzy, procz echa urazy, pojawilo sie rozbawienia. - Nie bylby zadowolony, gdyby sie dowiedzial, ze nauczylem sie ksztaltowac sny i w nich przemawiac. To dlatego Kasparian pozwolil sie uwiezic wraz z Nyelem. Bez attelle, ktory rozpoczynal czar, Nyel nie mialby nawet najmniejszej rozrywki dozwolonej przez tego, ktory go uwiezil... jego syna, jesli opowiesc o bogach mowila prawde. Trudno sie dziwic, ze byl rozgoryczony. -A co z Kasparianem? - spytalem. - Pozwolono mu zatrzymac imie. - Musialem zrozumiec te kwestie. -Kasparian byl... i jest... tak ograniczony, ze okaleczenie go nie bylo konieczne. Nie ma wladzy nad snami. Wybacz mu jego niedociagniecia. Jest dobry. Prawda to czesto najgorsza udreka. Wstalem i odszedlem od planszy, wyczuwajac, ze znajduje sie na krawedzi odkrycia, ale jestem juz tak zmeczony, ze mogloby przejsc niezauwazone obok mnie. -Dziekuje ci za twoj dar, Nyelu. Mlodzieniec, ktorego uratowalem, byl moim attelle. Przynajmniej juz go nie torturuja. Ma nadzieje na powrot do domu i jest bezpieczny, podobnie jak inni, ktorzy tam pozostali, ludzie i rai-kirah. - Gennod zginal; nie moglem zaprzeczyc, ze mnie to cieszylo, choc wierzylem, ze to Nyel jest glowna przyczyna problemow. -Szczerze mowiac, mam metlik w glowie. Czy wszystko to zostalo zaplanowane, by pokazac mi moc Madonaiow? Jesli tak, to tworca zaklecia osiagnal swoj cel. Pod oslona zmeczenia i resztek oszolomienia wyczuwalem jednoczesnie ogromne pulsowanie melyddy i wyrazista, dobitna swiadomosc swoich brakow. Posiadalem moc, ktorej pragnalem przez cale zycie, lecz moja ludzka dlon mogla sie poslugiwac jedynie jej czescia. Czy to byl jego cel? Czy ten wzrastajacy glod, ktory wypelnial mi dusze, byl kara za winy moich przodkow? Prawda to czesto najgorsza udreka. Otworzylem drzwi do ogrodu, ktore zamkneli sluzacy, pozwalajac, by niesione przez wiatr krople deszczu obmyly mi twarz z nadzieja, ze to ozywi moj umysl. Nyel stanal obok. Bylismy dokladnie tego samego wzrostu. -Czy myslales, ze ten niewielki prezent to wszystko, co chce ci dac? - spytal. - Czy nie slyszales, co mowilem? Nie sciagnalem cie tutaj, by dreczyc cie tym, czego nie mozesz miec. Co powiedzial, gdy spojrzalem mu w oczy? To dopiero poczatek, chlopcze... -Mowiles, ze jestem zwiazany z ziemia i cialem, ale ty mnie uwolnisz. - Wzrok starca przyciagal moja uwage. - Co miales na mysli? Zoladek scisnal mi sie z oczekiwania graniczacego z przerazeniem. -Sposrod wszystkich rekkonarre ty jeden masz dostatecznie wielkie serce i madrosc, by wykorzystac vietto. Uwazasz mnie za szalonego, a ja sie do tego przyznaje. Moje urazy sie jatrzyly, zmieniajac w gorycz i subiektywizm. Ja rowniez zrobilem rzeczy, ktore w mlodosci uznalbym za odrazajace. Widziales je. Ale ty mozesz wszystko naprawic... Czy nie tego zawsze pragnales? - Chwycil mnie za ramiona i zmusil, bym spojrzal mu w oczy, ktore z miloscia, jakiej nie pojmowalem, blagaly mnie, bym mu uwierzyl. - Chce cie uwolnic od wszelkich kosztow wspolczucia. Moge cie zmienic, wyzwolic od wszystkiego, co cie powstrzymuje, pozwolic ci naprawic wszystko, co uczynilem. Bedziesz takim, jakim miales byc, a ja umre pozbawiony ciezaru swoich grzechow. Pojmujesz, co ci proponuje? Uczynie cie Madonaiem. * * * To proste, twierdzil. Poniewaz polaczenie odbylo sie niedawno. Dzieki mocy, ktora potrafilem wykorzystac. Moj umysl i dusza, polaczenie Seyonne'a i demona, pozostana takie, jakie sa teraz. Tylko natura mojego ciala sie zmieni... nadal bedzie to cialo, krew i kosc, ale oczyszczone z tych elementow, ktore nie pozwalaly mi bez trudu przechodzic przez portale snow, uwolnione od blizn, ktore nie pozwalaly mi przeobrazic sie w istote wolna od bolu i zmeczenia, wybawione od slabego dziedzictwa, ktore uniemozliwialo korzystanie z pelni melyddy. Potrafilbym dotykac snow, kiedy zechce, i sie w nich ucielesniac, bez przeszkod walczyc o to, co uwazalem za dobre i wlasciwe, albo nauczac, co zawsze sprawialo mi najwieksza przyjemnosc.-Nie urodziles sie po to, by z boku przygladac sie wydarzeniom, pozwolic innym przejmowac dowodzenie, utracic sily i umrzec, choc dopiero zaczales zyc. O tak, i zylbym przez niezliczone wieki swiata. W swoim swiecie bylem starzejacym sie wojownikiem, lecz wedle miary Madonaiow dopiero wchodzilem w wiek niemowlecy. -Widzisz ciezar takiego wyboru. Pozostac na uboczu... gdyz nie wolno ci pozwolic, by taka moc wykrzywily trywialne troski lub osobiste uczucia. Zyc tak dlugo i byc jedynym... to trudne, jak moge zaswiadczyc. Ale kiedy wyrosniesz w moc, podzielisz sie nia z innymi, ktorych uznasz za wartych naszego miana. W tobie odrodzi sie rasa Madonaiow. Rownowaga swiata zostanie przywrocona. Ale nie bede czlowiekiem. Ani nie zdolam juz zyc w ludzkim swiecie. To byl jeden z problemow Madonaiow. Ludzie nie potrafili zyc w Kir'Navarrin - jak to odczula Fiona, szybko zaczynali chorowac. Madonai rowniez nie mogli egzystowac dluzej w swiecie ludzi. Wybudowali pierwszy portal miedzy swiatami, ale nie umieli go wykorzystac. Jedynie rekkonarre - moj lud, w pelni polaczony - posiedli zdolnosc zycia w obu swiatach. Tylko ci Madonai, ktorzy poznali sekret vietto, ktorzy ucielesniali sie dzieki czarom i snom, mogli przebywac w ludzkim swiecie tak czesto, jak zechcieli, i tak dlugo, jak ich sniacy pozostawal przebudzony. -Zatroszczysz sie o ludzi, jesli uznasz to za rozsadne. I to lepiej niz dotychczas. Choc nie moge uczyc cie madrosci ani umiejetnosci oceny wydarzen, opowiem ci wiele o mocy. Pomysl o tym, powiedzial. Nie musialem sie spieszyc. Na kazdym kroku moglem dokonywac wyboru, az wszystko sie dopelni. -Chodz - rzekl Nyel, zamykajac drzwi do ogrodu i hamujac swoja niecierpliwosc tak skutecznie, ze zdradzal ja tylko lekki rumieniec na jego twarzy. - Nie musisz decydowac tej nocy. Jestes zmeczony i ranny... krwawisz mi na dywan. Idz sie polozyc, a ja przysle Kaspariana, zeby opatrzyl twoje rany. Jutro znow porozmawiamy. * * * Powoli przechodzilem przez cichy dom. Zawsze byl taki cichy. Nie poszedlem prosto do swojej sypialni, lecz wedrowalem korytarzami i schodami, mijajac obrazy i rzezby, pracownie i kuchnie, dziedzince, salony i sypialnie. Stanalem wysoko na balkonie i wpatrzylem sie w gwiazdy, a pozniej znow wloczylem sie po komnatach. Nie widzialem zadnej z nich. Widzialem tylko Drycha - chorego, poranionego, wynedznialego Drycha -zywego. Slyszalem jedynie przyplyw nadziei w jego glosie, gdy okazalem sie prawdziwy.Ktoz mogl wymarzyc sobie taki dar? Nieograniczona melydda. I wolnosc - od bolu i brudu, od malostkowych, bezsensownych zasad, od niekonczacego sie rozlewu krwi i smutkow, ktorych nie potrafilem uleczyc. Dokladnie to, czego zawsze pragnalem - zawsze chcialem wszystko naprawic. Kiedy w koncu dotarlem do swojej komnaty, nie zapalilem przygotowanych lamp ani tez nie zgasilem jedynej swiecy i nie polozylem sie na miekkim lozku. Miast tego usiadlem na golej podlodze w rogu, otoczylem nogi rekami i oparlem czolo na kolanach. Tylko w godzinie polaczenia z demonem czulem taki strach. Wiezien Tyrrad Nor zaproponowal, ze uczyni mnie bogiem, a ja nie potrafilem wymyslic zadnego powodu, by mu odmowic. * * * Tak znalazl mnie Kasparian. Przyniosl klab lnianych bandazy i mise z parujaca woda.-Mistrz mowi, ze jestes ranny. Pozwol mi to obejrzec. Nie dotykajac swiecy ani knotow lamp, wypelnil rog pokoju swiatlem. -Nie potrzebuje twojej pomocy. - Nie pragnalem towarzystwa i nie chcialem, by ktos wtracal sie do chaosu moich mysli. -Boisz sie, ze cie otruje? Okalecze? Zemszcze sie pod pretekstem leczenia? -Nie. - Wiedzialem o tym tak samo, jak bylem pewien, ze ma na to ochote. -Gdzie zostales ranny? - Niezaleznie od tego, dlaczego wypelnial polecenia Nyela, nie robil tego z sympatii dla mnie. -Powiedz mi - poprosilem - czy urazilem cie kiedys, czy tez jedyna moja zbrodnia jest to, ze twoj pan proponuje mi cos, czego tak bardzo pragniesz i wierzysz, ze na to zaslugujesz? Wiesz, ze nie pamietam. - Poniewaz wygladal na zdecydowanego, by opatrzyc moje rany, nawet jesli nie mialem na to ochoty, wyciagnalem krwawiaca noge. Kasparian wydobyl z pochwy noz i rozcial mi spodnie. Z paskudnego ciecia na udzie saczyla sie krew i czarny jad wezowego ptaka. Dopiero gdy zobaczylem rane, uswiadomilem sobie, jak koszmarnie bolala. Madonai zaczal ja myc gabka i goraca woda, a ja przycisnalem plecy do sciany. -Nie wolno mi mowic o przeszlosci - powiedzial w trakcie pracy. - Masz moc czarow, ktorej ja nie posiadam. To irytuje, ale i tak nic nie zmieni. Przyciagnal krzeslo do mojej lewej reki. -Chwyc to, a druga reka skrzynie po przeciwnej stronie i nie ruszaj sie. Musimy pozbyc sie trucizny albo stracisz czucie w nodze. - Rzeczywiscie, w palcach rannej konczyny pojawilo sie zlowrozbne mrowienie. Podczas gdy ja pobielalymi palcami zlapalem za rzezbione siedzenie drewnianego krzesla i mosiezne uchwyty skrzyni po prawej, Kasparian niczym doswiadczony chirurg powiekszyl nozem rane i pozwolil, by krew wyplukala czarne obrzydlistwo. W tej chwili perspektywa posiadania ciala, ktore walczyloby bez bolu, byla bardzo kuszaca. Musialem myslec o czyms innym, gdy Kasparian ocieral, sciskal i owijal moje rany. -Gdybys poslugiwal sie taka moca, Kasparianie, ksztaltowal sny i w nich podrozowal, co bys zrobil? -Lepiej, bym nigdy nie zdobyl takiej potegi. -Ale gdybys ja mial? Jego odpowiedz mnie zaskoczyla. -Pozbylbym sie tych, ktorych sprowadziles do tej krainy... odeslal ciebie i ich z powrotem do twojego swiata... i na zawsze zapieczetowal ostatnia brame. Nie uwolnilby swojego pana. Ani siebie. A zatem nie dokonalby zemsty, o czym jak podejrzewalem, w rzeczywistosci marzyl Nyel. -Ale rai-kirah jakims sposobem dodaja Nyelowi sil - przypomnialem - a on najwyrazniej chce, zebym i ja tutaj byl. Sadzilem, ze go kochasz. Szorstko zmyl reszte krwi i jadu z mojej nogi. -Nie masz pojecia o milosci. Zastanawialem sie, czy nie mial racji. Pewnosc dotyczaca kazdej kwestii juz dawno mnie opuscila. -Przydalaby mi sie rada - przyznalem. - Nie wiem, co robic. Nie podniosl glowy. Nie widzialem jego twarzy, tylko dlugie, ciemne wlosy, rownomiernie przetykane siwizna. -Powinienes watpic - powiedzial cicho, owijajac moje udo czystym bandazem i okladajac je zakleciem, ktore nieco lagodzilo bol. - Szukac odpowiedzi poza tym domem. Milosc mowi wieloma glosami. - Zawiazal bandaz z szarpnieciem, od ktorego sie skrzywilem, po czym zebral zwoje materialu. -Przepraszam za wszystko, co sie miedzy nami wydarzylo, Kasparianie. - Taka wrogosc nie powstawala na odleglosc. Spojrzal na mnie z nienawiscia. -Oszczedz sobie. Jestes najnikczemniejsza z istot i bede przeklinal twoje imie az do konca czasow. * * * W pewnym momencie wyczolgalem sie ze swojego kata i polozylem. Strach i oszolomienie czesto musza ustapic bardziej przyziemnym troskom. Podloga byla bardzo twarda, a ja szybko przyzwyczailem sie znowu do spania w lozku. Sen nie pomogl mi rozwiklac moich dylematow. Kiedy pierwsze promienie slonca wpadly przez okna, wstalem i umylem sie, ale z jakas dziecinna zlosliwoscia zignorowalem swieza koszule i z powrotem wlozylem te zakrwawiona, ktora nosilem poprzedniego dnia. Przez dluzsza chwile patrzylem na bron, znow przygotowana, lecz odwrocilem sie do niej plecami i ruszylem w dol po schodach. Nie bylem gotow na spotkanie z Madonaiami, wiec ulzylo mi, gdy odkrylem, ze sniadanie bede jadl sam. Choc bylem piekielnie glodny, spozylem skromny posilek i zmusilem sie, by pozostawic na stole niewyczerpane zapasy miesa, chleba i owocow, nim ktokolwiek sie pojawil. Dzien byl jasny, jakby swiezo umyty, co zdarzalo sie tylko po deszczu. Slonce i rzeskie powietrze wyciagnely mnie na dwor, a poniewaz moja rana juz zaczela sie goic, ruszylem w strone sciezki prowadzacej na zbocze. Ale gdy przechodzilem przez ogrod, moje spojrzenie przyciagnal czarny mur. Kasparian kazal mi szukac odpowiedzi poza domem, a choc byl pelen nienawisci, nie dawal rad od niechcenia. Czy mozliwe, ze radzil mi przebyc mur? Powierzchnia kamiennej sciany nie byla tak zniszczona, jak to pamietalem, tylko pokryta siecia cienkich pekniec, niczym gliniane naczynie z uszkodzona polewa. Podobnie jak wczesniej, gdy przybylem tu podczas siffaru, polozylem dlon na kamieniu, ostroznie badajac zaklecie na murze, pragnac poczuc jego ksztalt i sens, i w ten sposob go zrozumiec. Spodziewalem sie, ze bedzie zimny - czary czesto mialy taki wplyw, jakby czerpaly sile z przedmiotu, ktorego dotykaly. Ale w rzeczywistosci ciemny kamien byl cieply, o wiele cieplejszy niz kamienne lawy, ktore staly w slonecznym ogrodzie. Unioslem dlon. Przysiaglbym, ze kamien sie poruszyl... wybrzuszyl... spuchl wokol moich palcow. W tej samej chwili uderzyla we mnie taka mieszanka uczuc, ze odrzucilem glowe do tylu i rozesmialem sie glosno, choc jednoczesnie lzy plynely strumieniem po moich policzkach, a na skorze pojawil sie smierdzacy pot przerazenia. Straszliwa rzecz, ten mur. Cudowna. Probowalem oczyscic umysl, nim znow go dotknalem, lecz to nic nie dalo. Gdy przeciagnalem dlonia po jego niedoskonalej powierzchni, w mojej glowie pojawily sie twarze, a wraz z nimi nieustajacy natlok uczuc - kobieta o zadziwiajacych niebieskich oczach, mezczyzna z lysina swiecaca jak wypolerowana skora, mezczyzna z grubymi brwiami i lukiem, ktory smial sie, az trzesla sie ziemia, okragla, rumiana dziewczyna o glebokim umysle, jasnowlosy mlodzieniec... bogowie, nie moglem sobie przypomniec jego imienia, ale w jakims odleglym czasie za murami wspomnien byl moim najdrozszym przyjacielem. I kolejni... dziesiecioro, jedenascioro... dwunaste miejsce puste. Nie, mylilem sie. Pojawila sie jeszcze jedna twarz - wesola, waska twarz z elegancko przycieta broda, ktora usmiechnela sie do mnie przez ramie i znikla w rozblysku blekitu, fioletu i wirujacej szarej zieleni. Vyx. Choc kazda twarz byla znajoma, tylko jego jednego umialem nazwac, tylko on byl ze mna na wygnaniu w Kir'Vagonoth. Dwanascie miejsc... Vyx od zawsze zamierzal tu wrocic. Jego wybor to nie kaprys. Czy inni byli tacy sami, moi przyjaciele, ktorzy oddali wszystko, by zabezpieczyc ten mur? Przekleta niech bedzie twoja uparta duma, ktora zniszczyla wszelkie szanse, bys przypomnial sobie wiecej. Powinienes znac tych ludzi. Wedrowalem w sloncu wzdluz muru, przeciagajac wzdluz niego dlonia i prowadzac poszukiwania w ogromnym domu pamieci, gdzie tacy przyjaciele powinni byc bezpiecznie ukryci. W polowie drogi wokol ogrodu zatrzymalem sie gwaltownie. Pojedyncze, glebokie pekniecie przeszywalo mur od podstawy do szczytu. Choc pekniecie bylo duze i ziejace, jeszcze nie przeszlo muru na wylot. Przesunalem palcem wzdluz niego. Czy ktos jeszcze czekal, by je wypelnic? Obawialem sie, ze nie - dwanascie wydawalo mi sie wlasciwa, pelna liczba - i jednoczesnie nie zyczylem nikomu takiego losu. Straszliwy los, zyc w murze. Wiedzialem to wszystko i nie wiedzialem jednoczesnie. -Wyjasnijcie mi to - poprosilem. Usiadlem na wilgotniej trawie obok muru, opierajac sie o niego plecami, i wystawilem twarz na slonce. - Niech ktores z was przyjdzie i mi to wyjasni, zebym zrozumial, co zrobiliscie. Musze wiedziec, czy ten dar, ktory mi ofiarowano, jest laska, ktora zdobyliscie, czy tez wrecz przeciwnie, wasze poswiecenie pojdzie przezen na marne. Siedzialem tam bardzo dlugo. Przyzywalem do siebie twarze i wywracalem umysl na nice, probujac cos sobie przypomniec, ale niewiele odkrylem. Mlodzieniec, ktorego nazwalem najlepszym przyjacielem, lubil spac na wolnym powietrzu pod gwiazdami i nurkowac w najglebszych jeziorach swiata - przez wiele tygodni pozostawal w glebinach, przeobraziwszy sie najpierw, by bylo to mozliwe. Powazna mloda kobieta pokonala mnie w jakims pojedynku umyslu, a mnie sie to bardzo nie podobalo. Lucznik byl doskonalym mysliwym i bezlitosnym nauczycielem, kochanym i znienawidzonym przez wszystkich, ktorzy go znali, i zabral mojego przyjaciela, powazna dziewczyne i mnie na jakas wspaniala wyprawe, ktorej wcale nie pamietalem. Oczywiscie Vyxa przypominalem sobie lepiej niz pozostalych, gdyz zylem z nim na wygnaniu. Ale on nigdy nie powinien byl trafic do Kir'Vagonoth. Nie moglem pozbyc sie tego przekonania... ktore zupelnie nie mialo sensu. Nikt nie zaplanowal, ze my, rekkonarre, podzielimy sie na dwie istoty. A czemu ktokolwiek z nas mialby zostac uwolniony od ceny, ktora musielismy zaplacic za proroctwo - wizje, ktora sklonila nas do opuszczenia Kir'Navarrin i zniszczenia samych siebie? Podobnie jak w Kir'Vagonoth czulem wstyd z powodu tego, co zrobilem Denasowi. To byl mezczyzna pelen sily i poczucia obowiazku, ktory doskonale wiedzial, co robi, kiedy wzial mnie za reke i oddal swoje zycie. Choc jego glos milczal, znow przysiaglem sluchac tego, co z niego jeszcze we mnie pozostalo. Kiedy w koncu sie poddalem, ani troche blizszy podjecia decyzji niz wczesniej, polozylem sie na trawie i napawalem spokojem poludnia. Zlocisto-brazowy ptak szybowal wysoko nad gora, wdzieczny i majestatyczny. Pochwycil prad wznoszacy i przez chwile byl niemal zupelnie nieruchomy, nim znikl za szczytem. Ptak sprawil, ze pomyslalem o Blaisie, a pozniej o innych przyjaciolach, ktorych pozostawilem w swiecie ludzi... prawdziwym swiecie, jak o nim myslalem. Wydawali sie tak niezmiernie odlegli, niemal rownie dalecy jak twarze, ktore ujrzalem, gdy dotknalem muru. A jednak mur byl tu od setek lat, podczas gdy Catrin, Fiona, Blaise, Aleksander... Usiadlem gwaltownie. Piaty dzien. Jesli w obu swiatach czas biegl podobnie, nadszedl dzien ataku na Syre, dzien, gdy swiat Aleksandra zmieni sie na dobre lub na zle, na zycie lub smierc. Powinienem mu towarzyszyc. Latwiej chyba byloby chodzic po gwiezdzie Elemiel, pomyslalem, tak wielka odleglosc dzielila mnie od Aleksandra, a tak nieustepliwa smycz trzymala mnie w Tyrrad Nor. Gdybym nawet znalazl sie po drugiej stronie muru, watpilem, czy udaloby mi sie go odnalezc. Ale wtedy wlasnie przypomnialem sobie propozycje Nyela i zwiazana z nia obietnice. Moze moglbym sie tam znalezc... To sprawilo, ze zastanowilem sie nad nienawiscia Nyela do Aleksandra i zdolnoscia Madonaia, ktora pozwalala mu wplywac na sny. Z naglym przerazeniem zerwalem sie na rowne nogi i pobieglem do zamku, wolajac gospodarza. -O co chodzi, chlopcze?- Stal na szerokich schodach przy ogrodzie, tuz za drzwiami do salonu. Jego staro-mlode oczy byly zaczerwienione i zmeczone, a zmarszczki wokol nich glebsze niz wczesniej. Stanalem na sciezce u podnoza schodow. -Opowiedz mi o swoich zbrodniach w swiecie ludzi, Nyelu. Czy uksztaltowales sen frythyjskiego zabojcy? Czy brutal Rhyzka pobil swoja mlodziutka zone na smierc przez ciebie? Czy to twoja reka wywolala te wszystkie problemy? -A co to ma za znaczenie? Wiesz, ze nie kocham ludzi. Otwarcie to przyznaje. -Zdajesz sobie sprawe, co sie dzisiaj dzieje? Czy zmanipulowales kogos, sprawiles, zeby sie nie powiodlo? - Bylem o tym swiecie przekonany. Nyel chcial doprowadzic do smierci Aleksandra. Wzruszyl ramionami. -Moge tylko dzielic twoje sny i wizje, nie umiem czytac ci w myslach ani dowiadywac sie o wydarzeniach. I nie zapisuje snow, ktore odwiedzam. Szukam sniacych, ktorzy mnie zainteresuja. Tak wiele snow jest fragmentarycznych, zbyt dziwnych lub zbyt malo materialnych, by byly uzyteczne. Ale owszem, znalazlem zyzny grunt w tych wojowniczych Derzhich. Sa wszystkim, czym gardze, i czerpie wielka przyjemnosc z faktu, ze uda mi sie zamieszac w ich planach. - Ruszyl w strone drzwi. -Poslij mnie tam - zawolalem za nim. Zatrzymal sie, ale nie obrocil. -Gdzie? -Do Aleksandra. Do Syry. Jesli zalezy ci na mnie, jak twierdzisz, jesli twoj dar jest dobrem, miloscia, nadzieja dla swiata... a moje serce ci wierzy, Nyelu, choc rozsadek kaze sie obawiac... to blagam cie, bys to dla mnie zrobil. Pozwol mi im pomoc. Nie bede prosil wiecej. Pozniej podejme decyzje w twojej sprawie, ale jesli teraz mnie zawiedziesz, przysiegam, ze odpowiedz bedzie brzmiala nie. -Grozisz mi dla tego nedznego czlowieka! - Obrocil sie gwaltownie, a jesli rozgniewany bog potrafil rzucac blyskawice, jak glosily legendy, on byl do tego gotow. -Nie. Nie groze. Nigdy. - I byla to prawda. Nawet bojac sie tego, co zrobil, nie potrafilem zniesc mysli, ze go skrzywdze. - Ale powiedzialem ci o swojej wierze w przeznaczenie Aleksandra. Jesli pozwolisz, by stala mu sie krzywda, nie dam sie przekonac, ze potrafisz ocenic, czy twoj dar jest dobry czy zly. Jesli chcesz, bym wszystko naprawil, zaufaj mi juz teraz, a nie wtedy, gdy pozwole, bys pozbawil mnie ludzkiej czesci mojej istoty. Drzal z wscieklosci. Wydawalo sie, ze urosl do rozmiarow gory. Bylem gotow zerwac sie do lotu, gdyby wybuchl wsciekloscia, jak sie obawialem. Ale chwila minela, on znow odwrocil sie do drzwi; znow przypominal czlowieka. -Nie posle cie do tego ksiecia ani do rekkonarre, ktory z toba lata. Do kogos innego. Obcego. -Jesli tylko bedzie to ktos, kto chce, by ta wyprawa sie powiodla... Zadnych sztuczek, starcze. -Pamietaj, ze nadal jestes podatny na rany. Nie pozwole, zebys zginal. -Wroce tu i zdecyduje. W pelni swiadom, jak bardzo jestem wrazliwy, niezaleznie od tego, po ktorej stronie snu sie znajduje, wspialem sie po schodach i znow usiadlem do gry. Rozdzial trzydziesty drugi Pustynia byla zasiana trupami... karmily sie nimi sepy... Ptaki patrzyly na mnie ze zloscia, jakbym przeszkadzal im w prywatnych rozrywkach. Poranione ciala byly skute razem lancuchami i lezaly twarzami do ziemi, z wyjatkiem kilku... nadzy chlopcy... odwroceni tak, ze widzialo sie, co uczynily z nimi ostre jak brzytwa dzioby... okaleczenie... choc teraz, gdy dzieci byly martwe, ich zniszczona meskosc wywolywala tylko kolejne scisniecie serca. Za pozno... za pozno...-Tego chcesz? -Tak. Tego. - Dotknelismy wielu snow, niektorych pelnych przerazenia, niektorych nieskladnych, niektorych zupelnie bez zwiazku z wydarzeniami, ale ten... Sniacy z pewnoscia widzial karawane niewolnikow pod Andassarem, dzieki czemu jego umysl stworzyl tak przerazajacy obraz tego, co mogli odkryc po ataku na Syre. -I z wlasnej woli wybierasz te sciezke? -Tak, tak. Zaczynajmy. -Niech tak sie stanie. Grzezlem wsrod cial, teraz lezacych gesciej, jedno na drugim... siegaly mi do kolan. Wszyscy martwi. " Tym razem ich uratujemy ", powiedzialem. " Tym razem...". Teraz nad moja glowa, zaslaniajac slonce... duszacy smrod... i tak ciemno... gleboko, gleboko pod ziemia, a wszedzie byli niewolnicy... wszyscy martwi... Gdzie on jest, sniacy? Gleboko, gleboko w jaskini. Tutaj... rabie lancuchy, przeklinajac, gdy jego ciosy rozrywaja ogniwa, te jednak zaraz znow sie lacza, jak kawalki cyny w kowalskim ogniu. -Witaj! - zawolalem. Mezczyzna obrocil sie i podniosl topor. Po jego policzkach splywaly dymiace lzy. Jego twarz nie byla znajoma, ale tez kto sni o wlasnej twarzy? Zablokowalem opadajacy cios; co by sie stalo, gdyby zabil mnie w swoim snie? -Przybylem na pomoc. Obudz sie. Zaskoczony, siegnal do mojej wyciagnietej reki. Upiorne goraco przycisnelo mnie do kamienia. Otworzylem oczy, probujac oczyscic umysl z efektow przejscia, starajac sie nie poruszac, poki sie nie rozejrze. Pustynia. Czerwony kamien pod moim nosem byl goracy jak piec, a choc moja glowa rzucala dlugi cien na lewo, slonce, czy to wschodzace, czy zachodzace, i tak wyciagalo ze mnie wszelka wilgoc. Bardziej na lewo, nieco dalej, widzialem kolejne skaly, poszarpane czerwone iglice, sciany pofalowane niczym wydmy, ale przez lata stwardniale. Swiatlo padajace na urwiska mialo odcien ochry, co oznaczalo, ze jest popoludnie. Ostroznie obrocilem glowe, nie podnoszac jej, az udalo mi sie spojrzec w prawo. Ostra stal dotknela mojej szyi, a but nastapil na reke, gdy instynktownie siegnalem do pasa, na ktorym nie bylo broni. -Kim jestes? - Wysoki glos zirytowanego mezczyzny nie brzmial znajomo. -Przyjacielem. Czy moge usiasc i sie przedstawic, zanim polamiesz mi palce? -Powoli. I zostan na ziemi. Poloz rece na glowie. - Ton jego glosu sugerowal brak umiarkowania zarowno w gniewie jak i szczerosci. Poslusznie polozywszy rece na glowie, usiadlem i odwrocilem sie twarza do niego. Nie, nie znalem go wczesniej. Pod czarno-biala twarza kryl sie obcy. Moze slyszal opowiesci o ataku na karawane niewolnikow pod Andassarem, co sprawilo, ze jego sny byly tak realistyczne. Ciemna broda z wplecionymi paciorkami zdradzala, ze jest Suzainczykiem. Jego senne oczy zamrugaly, jakby mnie rozpoznawal. -Jestem przyjacielem Blaise'a, ktory wlasnie przybyl na pomoc powiedzialem. - Pewnie widziales mnie w Taine Keddar albo moze... czy nie spotkalismy sie trzy noce temu w Taine Horet? Bylem z Aveddim. - Mogl byc jednym z ludzi palatyna Suzainu. Jednym z jego synow, ktorzy odprowadzili nas do wielkiego namiotu... tak, to sugerowala jego dumna postawa. Krepy mlodzieniec cofnal miecz, ale go nie schowal. Trzymal bron pewna reka, lecz nerwowe podniecenie, ktore slyszalem w jego glosie, i napiete ruchy zdradzily mi, ze nigdy nie bral udzialu w prawdziwej walce. -Jak sie tu dostales? - Spojrzal niepewnie na stroma sciezke, ktora najwyrazniej byla jedyna droga prowadzaca w dol z plaskiej czerwonej skaly, na ktorej siedzialem. - Czemu nikt nie dal mi znac, ze nadchodzisz? Skala byla wspanialym punktem widokowym, a gdy obejrzalem sie przez ramie, odkrylem, co mial obserwowac mezczyzna. Daleko pod nami w skalnej scianie wybudowano fortece. -Moze ktos usnal w upale - podsunalem. - Moze zauwazyli, ze nie jestem uzbrojony i nie wygladam na kogos, kto chcialby zrzucic cie ze skaly. - Wskazalem kciukiem na fortece. - Radzilbym ci opuscic glowe i schowac bron w cien, albo wkrotce pojawi sie tu ktos mniej przyjazny ode mnie. Kucnal, a ja przypuszczalem, ze zarumienil sie pod farba. Wpatrujac sie we mnie uwaznie, wydal z siebie ostry krzyk jaskolki. Dopiero gdy z dolu uslyszal w odpowiedzi podobny okrzyk, rozluznil sie nieco, wepchnal miecz do pochwy i rozciagnal sie na brzuchu, powracajac do pelnienia warty. -Przyszedlem po raz ostatni rozejrzec sie po okolicy w imieniu Aveddiego - powiedzialem. - Upewnic sie, ze wszyscy sa gotowi. Widziales cos? -Nic. Od samego switu wszedzie spokoj. - Mozna by pomyslec, ze mlody czlowiek sprawil to sama swoja obserwacja. Mial racje, w fortecy nie bylo widac sladow niepokoju. Szczerze mowiac, nie bylo widac zadnych sladow zycia, nawet tych, ktore powinny sie pojawic. -Nie widziales zadnych sluzacych? Pasterzy? Mysliwych? Forteca wznosila sie nad suchym wawozem o stromych scianach. Zapasy wody przechowywano w glebi cytadeli, lecz wiekszosc zaopatrzenia garnizonu przywozily karawany. A jesli mieszkalo tam, jak twierdzil Aleksander, stu piecdziesieciu mezczyzn, z pewnoscia musialy sie tam znajdowac male stadka - kozy dla mleka i owce albo swinie dla swiezego miesa - ukryte w cienistych zakatkach, gdzie zrodla albo przesaczenia pozwalaly im sie pasc. Co najmniej raz dziennie przynoszono albo zapasy, albo swieze mieso upolowane przez mysliwych. -Wydaje sie bardzo dziwne, ze nikt nie przywozil prowiantu do tak wielkiego garnizonu. Mlody Suzainczyk popatrzyl na mnie z oburzeniem. Najwyrazniej uslyszal w moim glosie wymowke, choc wcale nie mialem takiego zamiaru. -Rzeczywiscie, panie, oczy zawiodly mnie tylko na uderzenie serca. Aveddi mowi, ze w srodku jest stu piecdziesieciu zolnierzy, a ja szanuje jego slowa, choc gdyby tak nie twierdzil, powiedzialbym, ze forteca jest zadziwiajaco cicha jak na tak wielkie sily. Czyli... oni nie maja pojecia, ze tu jestesmy, a Aveddi powali ich swym mocarnym ramieniem, gdyby wystawili nos, kiedy juz znajdziemy sie w kopalni. Wystarczyl drobny grymas rozbawienia na tak szczere i pompatyczne slowa - bardzo staralem sie nie usmiechnac - a jego zraniona duma zmienila sie w zalosc. Jego grube brwi niemal zlaczyly sie w wyrazie rozpaczy. -Naprawde zawstydza mnie moja niedbalosc, panie... i Gossopar z pewnoscia juz mnie za nia ukaral najstraszliwszym ze snow. Ostatniej nocy dobry Admet sie zgodzil, zeby moj przyjaciel Jakor objal ten posterunek o zachodzie slonca, bym dolaczyl do Aveddiego podczas jego pierwszej wyprawy... bym przy tej wspanialej okazji reprezentowal wszystkich Suzainczykow. Nie przyszedles, zeby mi powiedziec, ze mam tu zostac cala noc, prawda? Cale zycie czekalem na walke. Jakor to dobry chlopak i zadmie w rog, jesli Derzhi opuszcza garnizon. Jego pragnienie, by zadac cios, bylo tak zywe, ze moje piesci same sie zacisnely. "Czujesz... wiez... z osoba, ktora cie przeprowadza", powiedzial Nyel. Westchnalem i usmiechnalem sie do pelnego zapalu chlopaka. -Nie, masz pojsc ze mna i nie czekac do zachodu slonca. Jak sie nazywasz? -Feyd al Marsouf de Sabon ak Suza, panie. Zrobie dla ciebie wszystko, co... Wszystko... Suza byla starozytna nazwa poteznej krainy na wschod od Azhakstanu. Dopiero po podboju Derzhi nazwali ja Suzainem - "mala Suza" - co bylo pierwszym z wielu upokorzen. -Jestem Seyonne. Musisz nauczyc sie ufac wlasnemu wzrokowi, Feydzie. Aveddi wierzy w twoje umiejetnosci i chce, bys potwierdzil jego informacje lub im zaprzeczyl. Gdyby pragnal jedynie slyszec wlasne slowa, nie poslalby cie tutaj. A teraz zawolaj tego Jakora, niech tu przyjdzie z rogiem. Podczas gdy mlody Suzainczyk schodzil sciezka, wyjrzalem za krawedz skaly i przeciagnalem reka przed oczami. Wszystkimi zmyslami zbadalem fortece Derzhich. Choc odleglosc byla wielka, a forteca miala grube mury, nim moj sniacy powrocil z przysadzistym mlodzikiem niosacym zakrzywiony brazowy rog, moja glowa byla pelna ostrzezen. Instynkt Feyda go nie zawiodl. W srodku tej fortecy nie czekali wojownicy. Bylem tego pewien tak samo, jak swojego imienia. -Badz czujny, Jakorze - powiedzialem, chwytajac Feyda za czarna koszule i popychajac go z powrotem na sciezke. - Trzymaj glowe nisko i nie zasypiaj. Nawet nie pomyslalem o tym, zeby zostawic Feyda, choc podroz w postaci ptaka trwalaby o wiele krocej niz zejscie po waziutkiej koziej sciezce ze skaly. Wyjasnianie niewielkiemu oddzialowi suzainskich banitow, jak dostalem sie na to paskudztwo tak, ze nikt mnie nie zauwazyl, ani dlaczego musze pozyczyc jednego z ich koni, okazalo sie piekielnie skomplikowane. -Zrozumiesz wszystko potem - obiecalem Feydowi, gdy wsiedlismy na konie i ruszylismy na zachod, pozostawiajac za soba drapiacych sie po glowach Suzainczykow. - Po prostu musimy jak najszybciej dotrzec do ksiecia... Aveddiego... lub Blaise'a. Wojownicy Danatosa nie przebywaja w fortecy i lepiej niech ktos sie dowie, gdzie wobec tego sa. Powiedz mi, Feydzie, co wiesz o dzisiejszym planie. Chce byc pewien, ze dobrze go pamietasz. - Laczaca nas wiez nie oznaczala, ze musze mu wszystko mowic. -Dowodcy wtajemniczyli mnie w swoj plan, kiedy wyswiadczyli mi zaszczyt i mnie tu wyslali - odparl dumnie, gdy jechalismy przez labirynt waskich, pelnych piasku wawozow. W rozpadlinach panowal juz zmierzch, a czerwone sciany byly tak wysokie, ze niebieskie niebo nad glowa wydawalo sie waskie jak wstazka. - Blaise sam zajmie sie lucznikami na straznicy i zostanie tam, by sie upewnic, ze nikt ich nie zastapi. Farrol i trzej inni ucisza straznikow przy wejsciu do kopalni tuz po zmianie warty o zachodzie slonca. To daje nam szesc godzin do nastepnej zmiany. Jak tylko Farrol da sygnal, Aveddi poprowadzi Corrida, Roche'a i pieciu innych, a oni zajma sie wojskami w kopalni i oczyszcza nam droge, bysmy uwolnili niewolnikow. W tym czasie Admet powiedzie trzech wojownikow i Pherra do sluzy, by ja otworzyc i bezpowrotnie zniszczyc. To moj ojciec doradzil, by zabrac Pherra, ktory wymyslil system nawadniajacy w Taine Horet. Aveddi udowadnia swoja wielka madrosc. Czy dobrze pamietam plan? -Dobra robota - pochwalilem, a moj umysl pedzil szybciej, niz jechalismy przez waskie wawozy. - Warto powtorzyc w glowie plan, za nim wcieli sie go w zycie. -Czy moge mowic swobodnie, panie? Jedno mnie dreczy. Poniewaz ty tak dobrze znasz Aveddiego, moze wyjasnisz mi, czy przypadkiem nie zrozumialem zle jego zamiarow. -Z pewnoscia. Zadawaj dowolne pytania. Dobrze o tobie swiadczy, ze odwazyles sie odezwac. Feyd znizyl glos, jakby wiatr mogl poniesc jego slowa do Aleksandra, co zagroziloby jego udzialowi w wydarzeniach tej nocy. -Niektorzy z banitow sa... chron nas, swiety Gossoparze... kobietami. Nigdy nie sadzilismy, ze Aveddi to zaakceptuje, gdyz Derzhi zwykle wiedza, co wypada, a co nie. To Blaise ma takie dziwne pomysly... a my darzymy go wielka sympatia... ale myslelismy... Aveddi powiada, ze przyjmie kazdego, kto w dobrej wierze i z honorem dzierzy miecz, ale moze mowi to tylko z szacunku dla zyczenia Blaise'a, a my nie bedziemy musieli przemyslec w przyszlosci naszego stosunku do kobiet. Czy wiesz, co w tej kwestii zamierza Aveddi? Rozesmialem sie i podziekowalem Gossoparowi... czy tez innemu bogowi czuwajacemu nad tajemnica, w ktorej zylem... ze tej nocy bede jechal u boku Aleksandra. -Madrosc Aveddiego wzrasta z kazdym dniem, Feydzie. Obserwuj go i ucz sie. - Spialem konia ostrogami. - A teraz wykorzystaj swoje zdolnosci gdzie indziej. Co zmieniloby sie w naszym planie, gdyby Danatos wiedzial o naszym przybyciu? Feyd z namyslem zmarszczyl czolo. -Mysle, ze ostrzeglby straznikow i tych, ktorzy pilnuja wejscia do kopalni, co oznaczaloby wielkie niebezpieczenstwo dla Blaise'a i Farrola. -Nie - odparlem, pozwalajac, by moje przemyslenia wyrosly z jego slow. - Pomysl. Gdyby dwa pierwsze przedsiewziecia sie nie powiodly, nie padlby sygnal do dalszego dzialania i my wszyscy nie pojawilibysmy sie w kopalni. Gdyby jedynym celem Danatosa byla ochrona kopalni, to by wystarczylo. Ale jesli zostal uprzedzony o tym ataku, to bedzie chcial schwytac tego, kto go zaplanowal, nie sadzisz? Feyd byl bystry. -Oczywiscie! Danatos pozwoli zabic swoich straznikow, nawet lucznikow, zeby nas oszukac. -Zgadza sie. A kiedy Blaise i Farrol wypelnia swoje zadanie, wszystko potoczy sie zgodnie z planem. Nasi przywodcy dadza sie wciagnac... - Aleksander i siedmiu innych mieli jako pierwsi wejsc do kopalni. A co, jesli w srodku zamiast kilku straznikow i nadzorcow czekalo na nich stu piecdziesieciu wojownikow? Nie. Kopalnia bylaby zbyt ciasna dla tak wielkiej liczby ludzi. Wojownicy wewnatrz szybow zostali ostrzezeni, ale glowne sily garnizonu beda czekac w poblizu, poki nie pojawia sie banici. Zbadalem kazdy inny scenariusz i wszystkie rownie szybko od rzucilem. - Jak sprawdzic, czy moje obawy sa uzasadnione, nie ryzykujac jednoczesnie, ze stracimy efekt zaskoczenia? -Nie mozemy przeszukac kazdej rozpadliny i jaskini w poszukiwaniu garnizonu. Tu sa setki miejsc, w ktorych mogli sie ukryc. To na tym opiera sie nasz plan. -Powiedz mi, Feydzie, wiesz, gdzie jest straznica lucznikow? -Tak, panie. Niedaleko stad. Ale Blaise'a jeszcze tam nie bedzie. -Pokaz mi lucznikow. Jezeli dotre wystarczajaco blisko, by zobaczyc, kto jest w straznicy, a nikt mnie nie dostrzeze, bedziemy wiedzieli, jak bardzo powinnismy sie martwic. -To latwiejsze niz odnalezc Blaise'a. Moj zmiennoksztaltny przyjaciel mogl byc w tej chwili w stu roznych miejscach i wcale nie musialo mu grozic niebezpieczenstwo. Do zachodu slonca zostaly nam mniej wiecej dwie godziny. Przebylismy jeszcze niewielka odleglosc i dotarlismy do pekniecia w skalnej scianie, gdzie schodzilo sie kilka wawozow, niczym kilka strumieni tworzacych razem szeroka rzeke. W urwiskach pelno bylo jaskin, a ku memu zdziwieniu Feyd nie poprowadzil mnie jedna ze stromych sciezek, lecz wzdluz kolejnego wawozu. Zagladal w otwory i za kamienie, najwyrazniej niezbyt pewien swego. Po kilkuset krokach zsiadl z konia i wprowadzil go do niskiej jaskini. Podazylem za nim, lecz wyrazilem swoje watpliwosci. -Ta straznica jest wysoko na skalach. Myslalem, ze wiesz... -Nie slyszales, jak Aveddi opowiadal o tym miejscu? - wyszeptal, spogladajac na mnie podejrzliwie. - Wydawalo mi sie, ze jestes jego bliskim przyjacielem. -Musialem wyjechac na kilka dni - odparlem. - Nie mial okazji mi o tym opowiedziec. Feyd zajrzal w glab jaskini. -Jesli odnalazlem wlasciwe miejsce, to tuz za zakretem po prawej powinnismy znalezc rynne... waskie, strome przejscie prowadzace w gore. Aveddi mowi, ze jesli wespniesz sie na sam szczyt... daleko, jak powiada... a pozniej wyjdziesz na polke i skrecisz w lewo, nie spadajac przy tym w przepasc, dotrzesz do straznicy lucznikow. Nie wiem, jak Blaise planuje to zrobic ani jak ty masz zamiar sie zblizyc tak, by cie nie zobaczyli, ale obiecalem, ze pokaze ci droge i tak zrobilem. - Jeszcze bardziej wypial szeroka piers. Powinienem nauczyc Feyda podejrzliwosci - ufal mi na slowo w kazdej sprawie. Moze nasza wiez dzialala w obie strony... Byl dumny i glupi, dobroduszny i niedoswiadczony, a ja wbrew rozsadkowi i oczekiwaniom bylem gotow powierzyc mu swoje zycie. -Dobrze zrobiles - pochwalilem. - Nie mam zamiaru zagrozic misji Blaise'a, chce jedynie sprawdzic, czy uda mi sie wyjrzec. Zostan tutaj. I, Feydzie - przybralem najbardziej surowa mine, na jaka bylo mnie stac nie zasypiaj. Musialbym powiadomic o tym twojego palatyna, a on obcialby ci za to jaja, jesli nie glowe. Rozumiesz? Oczywiscie mlody wojownik nie mogl pojac prawdziwych skutkow swojego zasniecia, ale raczej nie musialem sie tym martwic. Zwiesil glowe jak duze dziecko. -Nigdy wiecej, panie. -Dobrze. Pospieszylem w glab jaskini, rzucajac slabe swiatlo, by odnalezc rynne. A niech to! Wspinaczka zajelaby mi co najmniej pol godziny. Musialem przeobrazic sie wczesniej, niz planowalem. Zakladalem, ze Blaise mial zamiar zrobic to tak, jak ja - poleciec. Wdzieczny za ulatwiona przemiane, przywolalem postac sokola i wzbilem sie w gore dlugim kominem. Po chwili stwierdzilem, ze powinienem byl sobie wybrac cialo inne niz ptaka o szerokich skrzydlach, bardziej odpowiednie dla tak waskich przestrzeni. Ale kiedy wylonilem sie w wieczornym blasku, ucieszylem sie z rozlozystych skrzydel. "Polka", czyli sciezka wokol urwiska prowadzaca do straznicy, byla tak waska, ze w porownaniu z nia kozia drozka ze skaly Feyda wydawala sie Cesarska Droga. Po kilku chwilach znalem juz odpowiedz. Na lewo ode mnie znajdowalo sie wglebienie w urwisku, czyli stanowisko lucznikow. Usiadlszy na pobliskiej skale, moglem spojrzec w dol i nad przepascia, i zobaczyc, czego mieli strzec lucznicy. Po szerokiej zielonej polce plynal spory strumien, przegrodzony nasypem, ktory zatrzymywal wode i sprawial, ze tworzyla jezioro. Wsrod zieleni paslo sie kilka koz, a dwaj mezczyzni lezeli rozciagnieci na trawie obok prostokatnej konstrukcji z zelaza i drewna, umieszczonej w nasypie. To byla sluza, dzieki ktorej woda plynela przez nasyp i dalej, kamiennymi kanalami prowadzacymi wzdluz zbocza do kopalni. Nie dostrzeglem sladu dodatkowych straznikow ani czujnosci przy sluzie. Jesli zas chodzi o straznice, ktora miala chronic sluze i jej straznikow, siedzacy tam trzej mezczyzni nie byli elitarnymi lucznikami, ktorych rodziny zyly w luksusie. Nie byli nawet zwyklymi zolnierzami, lecz lotrzykami, jakich mozna wynajac w bocznych uliczkach miasta albo znalezc podazajacych za karawanami z nadzieja na latwy zarobek. Jeden z niechlujnej trojki zabawial drugiego nieprzyzwoita opowiescia o burdelu w Zhagadzie podczas gry w ulyat kawalkami skal. Trzeci sikal w dol zbocza i zakladal sie z dwoma pozostalymi, ze uda mu sie trafic z tuku jedna z koz na dole. -Nie umiescili cie tu, zebys strzelal, Rakiis - prychnal jeden z graczy. - Dopoki ci nie zaplaca, lepiej nie marnuj grosza na glupi zaklad. -Zjedz swojego kutasa - warknal lucznik, zawiazal spodnie i siegnal po luk. Wypuszczona przez niego strzala trafila blizej jego towarzyszy niz kozy. Tak jak sie spodziewalem. Tych trzech pozostawiono tu jako przynete dla banitow. Danatos wiedzial, ze nadchodzimy. Nim dolacze do Aleksandra, chcialem poznac odpowiedzi na jeszcze kilka pytan. Najwazniejsze - gdzie sie podzial zaginiony garnizon? Szybko rozejrzalem sie po okolicy miedzy sluza a wejsciem do kopalni, ktore wedlug Feyda znajdowalo sie pol ligi na zachod. Z pewnoscia gdzies tam zauwaze zaginionych zolnierzy. Ale nie zobaczylem nikogo, a miast wyruszyc dalej, odkrylem, ze zaczynam krazyc w okolicach straznicy, rynny i jaskini ponizej, gdzie czekal na mnie zdenerwowany mlody Suzainczyk. Nie moglem go zostawic. No tak, wiez. Byc moze gdybym zmienil sie w swoja uskrzydlona postac zamiast w sokola, moglbym uciec przed polaczeniem ze sniacym, ale na razie tylko zaklalem cicho i polecialem w dol rynny. * * * Gdzies poza krawedzia mojego pola widzenia slonce opadalo za horyzont. Zbyt duzo czasu zajelo nam dotarcie do miejsca, gdzie waska rozpadlina wpadala w wezszy wawoz - miejsce, gdzie Admet, suzainski banita z jednym ramieniem wyzszym niz drugie, nakazal Feydowi czekac na Aleksandra i zlozyc raport z calodziennych obserwacji. Feyd ostrzegawczo uniosl reke. Zsunelismy sie z siodel i wyjrzelismy za wielka skale oznaczajaca miejsce polaczenia. Po prawej, dwa tysiace krokow w glab ciemnego wawozu, znajdowalo sie wejscie do jaskini, duza, ciemna plama na urwisku, zaslonieta przez gesty, zolty dym plonacego oktaru. Glebokie koleiny i slady kopyt wielu koni swiadczyly, ze ladunek zlota wyjechal zgodnie z planem. Wokol panowala cisza, przerywana jedynie krzykami ptakow gniezdzacych sie wsrod skal. Musialem wyobrazac sobie uderzenia mlotow, skrzypienie drewnianych wozkow z urobkiem, przeklenstwa i krzyki nadzorcow, i jeki umeczonych niewolnikow przykutych do skal. Wrazenia, jakie wywolywalo to miejsce i kryjace sie w nim niebezpieczenstwa, sprawialy, ze czulem sie chory. Gdzies nad nami kryla sie straz kopalni, wartownicy gotowi zaalarmowac garnizon, gdyby jakis intruz zblizyl sie do wejscia kopalni. Domyslalem sie, ze ten, kto pelnil tam straz, tez zostanie poswiecony, by wciagnac banitow glebiej w pulapke. A gdzies w poblizu czyhalo stu piecdziesieciu wojownikow z fortecy. Mimo kilku wycieczek i kilku kregow, jakie zatoczylem w postaci sokola, wraz z Feydem nie znalezlismy sladow zaginionych Derzhich. -Znow sie przeobraze - wyszeptalem do Feyda. - Nie boj sie. Biedy Feyd niemal zgubil swoja mlodziencza brode, gdy z wrzaskiem wylecialem z rynny, prawie uderzylem go w twarz i wrocilem do wlasnej postaci. Ale po poczatkowym zaskoczeniu przyjal moje pospieszne wyjasnienia, gdyz codziennie spotykal sie ze zmiennoksztalmymi. Jedynie ciche modlitwy w chwili, gdy sie przeobrazalem, ukazywaly glebie jego strachu i odwagi. Te przemiane zniesie z wiekszym trudem, pomyslalem. Suzainczycy nie lubili nietoperzy. Przynosza pecha, tak mowili. -Niezaleznie od wszystkiego, nie idz za mna. Jesli Aveddi przybedzie przed moim powrotem, ty musisz go ostrzec. Wykorzystaj moje imie. Powiedz mu, ze Seyonne jest pewien, iz Danatos zostal ostrzezony. Rozumiesz? -Ale powinienem byc z toba. -Pod warunkiem ze w tej chwili wyrosna ci piora albo futro. Wroce, chlopcze. Ty musisz zostac tutaj. Zaczynalem sie uczyc, w jakiej odleglosci od niego czulem sie jeszcze swobodnie. I dlatego, modlac sie, by pozostal na swoim stanowisku i nie uciekl ode mnie w panice ani nie ruszyl za mna, pomyslalem o nietoperzach, stlumilem nieprzyjemne dzieciece wspomnienia dotyczace tych zwierzat i przeobrazilem sie. * * * Nietoperze nie sa slepe. Tak powtarzali mi nauczyciele. Ale tez nie widza tak dobrze jak sokoly ani nawet czarodzieje, czy to za pomoca melyddy, czy bez niej. Postanowilem niepostrzezenie dostac sie do kopalni Danatosow, i to mi sie udalo, ale nie bylem przygotowany na zawroty glowy zwiazane ze slabym wzrokiem, migoczacym swiatlem pochodni i duzych ludzi wylaniajacych sie z plam absolutnej ciemnosci. Nieco denerwujaca byla rowniez koniecznosc zwisania glowa w dol, by prowadzic obserwacje z jednego punktu -moje zalosne nogi byly zbyt slabe, by mnie utrzymac. Nietoperze nie siadaja na galeziach. Na szczescie swietnie slyszalem, gdyz inaczej bym sie poddal i zmienil postac. W koncu udalo mi sie zrozumiec to, co widze.Potezne belki podtrzymywaly gruba warstwe ziemi i skal nad kopalnia. Olbrzymi przedsionek, oswietlony pochodniami umieszczonymi w zelaznych uchwytach na scianach, wypelnialy beczki i skrzynie, zwiniete sznury i lancuchy, zarna i kosze z narzedziami. Nieduze wozki na dwoch kolach stojace w rzedzie przy drzwiach wykorzystywano do przynoszenia wody i jedzenia niewolnikom przykutym wewnatrz kopalni i wywozenia ich urobku. Pod okiem brodatego nadzorcy dwaj niewolnicy rozladowywali beczki z duzego wozu i ustawiali je obok siebie. Zapach powiedzial mi, ze w tych beczkach nie kryje sie woda, lecz oktar. Mnostwo oktaru. Dwaj niewolnicy zaczeli zanurzac swieze pochodnie w zawartosci jednej z beczek i rzucac je na wozki. Trzej inni nadzorcy krazyli wokol grupy dwudziestu niewolnikow, wszystkich mocno zbudowanych, pokrytych paskudnymi bliznami i zakutych w kajdany. Ponura grupa stala przed poteznymi zelaznymi wrotami umieszczonymi w scianie przedsionka - wrotami do sieci korytarzy i studni, ktore wedle plotek tworzyly pod gora labirynt. Wedlug opowiesci tunele mialy w sumie dwadziescia lig dlugosci. Wszystko bylo nie tak. Czulem to od pierwszej chwili. Czulem zapach i smak. Czemu tyle beczek z oktarem? Tak, pochodnie nasaczone oktarem byly jedynym zrodlem swiatla w kopalni, ale czemu beczek bylo az tyle na raz? I gdzie sie podziali wojownicy Derzhich? Przelecialem z rogu w poblizu wejscia przez jaskinie, unikajac machniecia reki zdegustowanego nadzorcy, gdy znalazlem sie zbyt blisko jego glowy. Nie widzialem nikogo. Nie tylko nie bylo tam dodatkowych straznikow czekajacych na atak, ale w ogole zadnych straznikow. Dlaczego zostawili kopalnie bez ochrony? Skuleni niewolnicy, szepcacy przeklenstwa i modlitwy, zachowywali sie tak, jakby byli nowymi pracownikami, dopiero poznajacymi te smierc za zycia. Ale ich blizny byly stare, a nawet najmlodszy z nich charakterystycznie sie garbil i mruzyl oczy. A co z halasem? Odglosy, ktore slyszalem w wawozie, musialy byc dzielem mojej wyobrazni, gdyz w kopalni panowala gleboka cisza, z wyjatkiem odglosow czynnosci, ktore widzialem przed soba. Niewolnikom rozkazano otworzyc zelazne wrota. Dopiero gdy dwaj mezczyzni podniesli je z uchwytow, na ktorych spoczywaly, zauwazylem dwa szerokie pasy metalu nalozone na ciasno dopasowane wrota. Kopalnia zostala zamknieta. Zapieczetowana. Poczulem opanowujace mnie przerazenie. Dwaj inni niewolnicy staneli przy kolowrotach po obu stronach wrot. Gdy zaczely sie powoli otwierac, porzucilem swoje miejsce w kacie i przelecialem przez nie. Chlodne i suche tunele smierdzialy - wonia znana kazdemu, kto przez dlugi czas przebywal w ciasnym pomieszczeniu - i byly ciemne. Po tym jak kilka razy otarlem sie o sciany, pozwolilem, by pokierowal mna instynkt i wybieralem droge, sluchajac wlasnych wysokich piskow. Ale instynkt zaprowadzil mnie w miejsce, do ktorego nie chcialby trafic zaden zywy czlowiek, w zadnym ksztalcie. W tych tunelach ani w szerszych komnatach, ktore wyczuwalem od czasu do czasu, nie bylo sladu zycia. Co jakis czas docieralem do konca tunelu, do skalnej sciany, w ktorej znajdowaly sie zyly zlota, i wyczuwalem ich tam -miekkie ciala, nieruchome i bez zycia. Nie cieple. Juz nie. Wszyscy nie zyli. Goraczkowo przelatywalem od tunelu do tunelu, rozpaczliwie pragnac znalezc jakis dowod, ktory zaprzeczylby mojemu przekonaniu. Niewolnicy z przedsionka zostali teraz przykuci do wozkow, ciagneli je od tunelu do tunelu, zapalajac po drodze pochodnie i oswietlajac te groze. Siedem setek, powiedzial Aleksander. A z nich oszczedzono tylko kilku, by teraz wyciagneli trupy i je spalili. Stad i oktar. Czas... Slonce musialo zblizac sie do horyzontu. Bylem zbyt powolny, by zbadac wszystkie korytarze, szukajac ciala, ktore nadal oddychalo, czegos, co zlagodziloby ohydna ciemnosc, ktora okryla swiat i powoli wkradala sie w moja dusze. Pozwolilem, by instynkt zaprowadzil mnie do wyjscia z kopalni. Nie musialem sprawdzac wszystkich korytarzy, by wiedziec, co tu sie stalo. Inni wkrotce tu przybeda i odkryja ogrom swojej porazki. Moze odnajda kogos zywego - niewielkie zwyciestwo wsrod ruin tej nocy. Ja mialem inne obowiazki. Zaginieni wojownicy. Gdzie, na milosc bogow, sie kryli? Rozdzial trzydziesty trzeci Wylonilem sie z jaskini w polmroku, gdy resztki zlocistego blasku rozswietlaly krawedz urwiska wysoko nade mna. Jedna mysla przeobrazilem sie z nietoperza w sokola, skrzydlami chwytalem kazde poruszenie powietrza i zataczalem szerokie kregi nad wawozem i urwiskami. Zadnego sladu zaginionych Derzhich. Zadnego sladu kogokolwiek poza nieduza grupa konnych jadacych w strone Feyda, nieduzej czarnej postaci czekajacej na nich przy jaskini. Nie myslac o tajemnicy i jego reakcji, dotknalem ziemi za Suzainczykiem, wrocilem do ludzkiej postaci i zaczekalem na jezdzcow.-Gdzie ksiaze? - spytalem ostro, nie marnujac czasu na wyjasnienia. - Myslalem, ze poprowadzi ten atak. -Seyonne! - Trzy glosy jednoczesnie wypowiedzialy moje imie... a trzy wymalowane twarze przybraly dziwny grymas, ktory wiele mowil. Wargi Feyda szeptaly modlitwe do jego boga, a na jego twarzy malowala sie groza, ktora juz znalem. Zaskoczenie Roche'a zmienilo sie szybko w wyraz zdziwienia. A Gorrid... czy mylilem sie sadzac, ze niechec w jego oczach zabarwil strach? -Mielismy klopoty - zaczal Roche. - Lord Aleksander udal sie do... -Nic mu nie mow - rozkazal Gorrid. - Slyszales historie o Dasiet Homol, jak kobiety mowily, ze opetala go jakas przerazajaca istota. Nie mozemy mu ufac. Zignorowalem to. -Roche, powiedz mi, gdzie znalezc ksiecia. Wszystkim bioracym udzial w tej wyprawie grozi wielkie niebezpieczenstwo. Feyd zaswiadczy, co widzielismy w fortecy, a w chwili gdy wejdziecie do kopalni, odkryjecie zdrade tak przerazajaca, ze wolelibyscie, by wasze dzieci osleply, nim spojrzalyby na taka ohyde. Przypomnijcie sobie, co o mnie wiecie z Andassaru, z Taine Keddar, zaufanie Blaise'a. Musicie mi powiedziec, gdzie udal sie Aleksander. Od tego zalezy jego zycie. W chwili gdy wypowiedzialem te slowa, wiedzialem, ze to prawda. Co sklonilo Danatosa do podjecia tak drastycznego kroku - zabicia wszystkich niewolnikow? Jedynie koniecznosc wykorzystania oddzialow do innych celow niz ich pilnowanie, wraz z podla determinacja, by nie pozwolic niewolnikom odzyskac wolnosci. Moze nie uswiadamial sobie, jak niewielu banitow uczestniczylo w tej wyprawie, a moze w fortecy nie bylo stu i piecdziesieciu wojownikow. Ale liczby sie nie liczyly. Moglem wymyslic tylko jeden powod, ktory doprowadzilby do czegos takiego - perspektywa osiagniecia o wiele wiekszych zyskow, ktore pozwolilyby odzyskac utracony majatek. Ojcobojca. Pragneli pochwycic Aleksandra. -Forteca jest pusta, Roche - wtracil Feyd - a lucznikow wycofano ze straznicy. To na pewno pulapka. Musisz nam powiedziec, gdzie pojechal Aveddi. -Dowiedzielismy sie, ze przy sluzie czeka wiecej wojownikow, niz sie spodziewalismy - wyjasnil Roche, najwyrazniej przekonany bardziej przez Feyda niz przeze mnie. - Aveddi uznal, ze powinienem przejac dowodzenie... zeby zamiast niego zdobyc chwale, tak mowil... i sam wyruszyl z pomoca tym przy sluzie. Oczywiscie. Alez ze mnie glupiec. Niewolnikow mozna zastapic, ale kopalni nie. Danatos nie mogl pozwolic, by kopalnia zostala zalana. A ciemne wzgorza wokol zielonej polki i jeziora stanowily doskonala kryjowke dla wojownikow, ktorzy mieli pochwycic ksiecia renegata. Jesli mieli pewnosc, ze tam bedzie, jesli ktos go zdradzil, poslal go tam niby to z pomoca... -Gaverno - zwrocilem sie do Basranki, ktora byla jednym z najbardziej zajadlych wojownikow Blaise'a - idz do strazy przed wejsciem do kopalni. Powiedz Farrolowi, ze tylko dwudziestu niewolnikow zostalo przy zyciu i sa przykuci do wozkow. W srodku widzialem jedynie czterech nadzorcow, zadnych straznikow i zadnych wojownikow. Wystawcie warte i zrobcie wszystko, zeby sie upewnic, czy nikt inny nie pozostal przy zyciu, ale zrobcie to szybko i wyjdzcie. -Tylko dwudziestu... - odezwali sie razem Roche i Corrid, przerazeni. Gorrid zbladl. -Danatosi zdecydowali, ze ich niewolnicy nie odzyskaja wolnosci warknalem. - Co do reszty... prawdziwa bitwa odbedzie sie przy sluzie. Jesli nie pojedziecie tam dla Aleksandra, zrobcie to dla Blaise'a... jego zyciu rowniez grozi niebezpieczenstwo. - Gdyz jesli Blaise, ktory zajal straznice, zrozumie sytuacje Aleksandra, z pewnoscia przeleci nad przepascia i ruszy mu na pomoc. A jesli nie dotrzemy tam na czas, cala druzyna zginie... procz Aleksandra. Jego smierc nalezala do cesarza. - A jesli nie dla Blaise'a, to dla siedmiuset zabitych. Odwrocilem sie do swojego sniacego. -Twoja bitwa czeka, Feydzie. Czy pojdziesz ze mna? Feyd sie wyprostowal i wysunal z pochwy miecz. -Przed czterema setkami lat, pierwszego dnia Ksiezyca Wilka, Parassa, krolewskie miasto Suzy, zostala zdobyta przez Derzhich - zaczal. - Tego przekletego dnia wszystkie dziewczynki w Parassie zginely. Wszystkie kobiety zostaly zgwalcone, zwiazane i poslane na targi niewolnikow w Parnifourze i Yayapolu. Wszyscy chlopcy stracili meskosc, by szlachetne rody Suzainczykow wymarly, a mezczyzn i chlopcow skazano na wykucie w skalach Suzy kopalni takich jak ta. Przez te wszystkie lata Suzainczycy czekali, by Pierworodny Azhakstanu powrocil na pustynie i zadoscuczynil za czyny swoich ojcow. Nie zawiode go. - Wskoczyl na siodlo. - Prowadz nas, panie. W przyplywie melyddy przeobrazilem sie w postac wojownika i zerwalem sie do lotu. Gdy znikl ostatni blask slonca, moja postac zaplonela zlocistym swiatlem. * * * Na polu bitwy zadna perspektywa nie moze sie rownac widokowi z lotu ptaka. Gdy pedzilem na zachod, podazajac wzdluz linii ciemnych wawozow, ktora miala zaprowadzic mnie do zielonej laki, sluzy i pulapki zastawionej na Aleksandra, widzialem ciemniejsza plame - Feyda, Roche'a i dziesieciu wojownikow galopujacych ponizej w te sama strone. Za sciana gor nad pustynia juz wisial ksiezyc, a gdy skrecilem w prawo nad laka, zauwazylem jego odbicie w jeziorze. Na polnocnym krancu trawiasta rownina konczyla sie stromym zboczem, przecietym waskim szlakiem prowadzacym na dno doliny.Na lace panowal pozorny spokoj. Pieciu wojownikow Derzhich pilnowalo sluzy, dwoch konnych niespiesznie patrolowalo brzegi jeziora, dwoch stalo sztywno po obu stronach grobli, z wloczniami w rekach, jeden dorzucal do ognia. W poblizu pasly sie trzy konie. Ale w chwili mojego przybycia u wylotu stromej sciezki pojawilo sie piec koni i popedzilo przez rownine w strone straznikow, pieciu pomalowanych banitow prowadzonych przez Derzhiego wykrzykujacego gardlowy okrzyk wojenny. Aleksander. Czterech ludzi Blaise'a nigdy nie wygraloby z piecioma Derzhimi, ale z ksieciem u boku wierzyli, ze szala zwyciestwa przechyli sie na ich strone... lecz ja znalem prawde. Na razie trzymalem sie wysoko, z niepokojem przygladajac sie popekanym ramionom pobliskiego lancucha, waskim otworom wsrod urwisk, gdzie konni wojownicy mogli ukrywac sie do chwili, gdy dostana sygnal do ataku na niczego niespodziewajacych sie banitow. Tam! Nawet wysoko nad ziemia wyczuwalem ciche napiecie w wawozie ponizej... dwudziestu... trzydziestu mezczyzn i koni... z pewnoscia nie wiecej niz czterdziestu, zdyscyplinowanych i czekajacych, az atakujacy banici w pelni zaangazuja sie w walke. Oczywiscie Derzhi wierzyli, ze czterdziestu wystarczy, by pokonac ksiecia i garstke banitow. Ale w takim razie gdzie jest reszta wojownikow? Zakladalem, ze Danatosi, pragnac zdobyc swoj lup, posla do walki caly garnizon na wypadek, gdyby banici dowiedzieli sie o zdradzie i rzucili do bitwy przy sluzie wszystkie swoje sily. Nie znalazlem jednak sladu pozostalych wojownikow, a brzek stali i gniewne okrzyki ponizej powiedzialy mi, ze nie mam juz czasu. Ukryci konni wypadli z otworu w urwisku. Zatoczylem krag, wyciagnalem miecz i opadlem na Derzhich rozlewajacych sie po lace. Zaskoczenie to w walce potezna bron, a przerazenie i oszolomienie to jego godni towarzysze. Moje skrzydla byly szeroko rozlozone, a cialo plonelo zlotym ogniem. Zabilem siedmiu Derzhich, nim pierwszy z nich wpadl na pomysl, ze mozna na mnie podniesc miecz lub wlocznie. Nawet wtedy polowa z nich miotala sie oblakanczo i wpadala na siebie, probujac zobaczyc, kim jestem i skad zaatakuje, zas reszta kulila sie w otworze w urwisku, bojac sie stawic mi czola. Podczas gdy ja korzystalem ze swojej przewagi, Aleksander znalazl sie w odwrotnej sytuacji. Wojownicy przy sluzie, ktorzy z pozoru wygladali na zajetych wlasnymi sprawami, wskoczyli na konie i byli gotowi do walki, nim banici przebyli polowe drogi od krawedzi laki do jeziora. Byc moze Aleksander juz zwietrzyl pulapke, gdyz probowal zwolnic, lecz jego czterej towarzysze nie byli tak spostrzegawczy i pedzili dalej na zlamanie karku. Aleksander nigdy nie nalezal do tych, ktorzy sie wycofywali, wiec puscil wodze, i gdy dwie grupki sie starly, znow stal na czele banitow. Gdy trzynastu z ukrytych wojownikow zginelo, kilku pozostalych odzyskalo choc tyle rozsadku, by sprobowac ustawic sie w szyku. Walczac ze mna jeden na jednego, nie mieli szans. Trzech na raz sprawialo, ze mialem rece pelne roboty. W chwili gdy zaczynalem miec klopoty, myslalem o siedmiuset bezbronnych zamordowanych w mrocznym wiezieniu, a wowczas gniew dodawal sil mojemu ramieniu i mocy zakleciom. Mimo to kilku Derzhich przeslizgnelo sie obok mnie i ruszylo w strone sluzy oraz ksiecia. Nie moglem na to pozwolic. Wyrwalem strzale, ktora przebila mi lewe ramie, podpalilem zakrwawione drzewce i odrzucilem ja z taka sila, ze zlamala lucznikowi kark. Ostatnim cieciem pozbawilem glowy jednego wojownika, a konia innego, po czym wznioslem sie i polecialem nad jezioro. Rabalem uciekajacych Derzhich jednego po drugim, nie zwracajac uwagi na ich jeki i krzyki. Przyzwalem wiatr i wode, tworzac na jeziorze ogromna fale, ktora wciagnela dwoch jezdzcow do jeziora. Kolejny zostal stratowany, gdy jego kon oszalal, uzadlony przez pszczoly. Gdy dotarlem do sluzy, Aleksander walczyl z dwoma straznikami, ktorzy mocno go naciskali. Dwaj Derzhi lezeli na ziemi - jeden martwy, drugi ranny - a obok nich banita bez glowy. Piaty straznik Danatosow potykal sie z dwoma banitami, zas mezczyzna o pomalowanej twarzy pracowal przy sluzie, uskakujac przed bronia i kopytami, gdy walka zanadto sie don zblizala. Aleksander w koncu mnie zauwazyl. -Wielki Athosie, chron nas! -Przyszli po ciebie! - wykrzyknalem do ponuro usmiechnietego ksiecia, ktory wykorzystal moje przybycie, by przebic jednego Derzhiego, podczas gdy ja zrzucilem z konia drugiego. Aleksander sciagnal cugle, by rozejrzec sie w poszukiwaniu kolejnego przeciwnika, i kopnal spieszonego Derzhiego w glowe, by ten nie probowal zranic pograzonego w pracy Pherra. -Cos ty, na swiete imie boga, ze soba zrobil? Od wytezonej walki bolaly mnie pluca. Zmusilem sie, by spokojnie odetchnac, nim zaczalem mowic, a nawet wtedy nie marnowalem sil na dluzsze wyjasnienia. -Co najmniej dwudziestu wojownikow okraza jezioro. Ponad stu innych z garnizonu zniklo nie wiadomo gdzie. - Gdzie oni sie podziali? Dotknalem stopami ziemi miedzy dwoma walczacymi banitami a ostatnim ze straznikow. Derzhi zatoczyl sie do tylu i opadl na kolana. Nim zdolal zrobic znak chroniacy przed zlem, rozcialem go na pol. I nie za wczesnie. Pierwszy jezdziec wiekszego oddzialu okrazyl wlasnie nasyp i z wyciagnietym mieczem szarzowal na ksiecia. Gdy mnie mijal, sciagnalem go z konia i podcialem mu gardlo. Drugi jezdziec podazal tuz za nim. Skrecil, by mnie uniknac. Na moj rozkaz zerwal sie wiatr, znow unioslem okrwawiony miecz, lecz nim zdazylem wzbic sie do lotu, ciemny ksztalt spadl z nieba i uderzyl mezczyzne w twarz. Wierzchowiec wojownika stanal deba i zrzucil go na ziemie. Mezczyzna juz sie nie podniosl. Ptak zatoczyl krag i po chwili Blaise pobiegl w nasza strone. -Kiedy zobaczylem ogien... i ciebie... uznalem, ze nie ma sensu pilnowac straznicy - powiedzial, bez zazenowania sie we mnie wpatrujac. - Na gwiazdy w niebiosach, czlowieku, cos ty... -Wydostan wszystkich - przerwalem mu, zdyszany. Ciepla krew splywala mi z ramienia, choc nie czulem bolu. - Zostales zdradzony. - Odrabalem glowe kolejnego Derzhiego, po czym rozlozylem skrzydla, gotow zaatakowac pozostalych wojownikow. Feyd, Roche i ich towarzysze wyjezdzali wlasnie z doliny, a ja ryknalem, by podazyli za mna. -Seyonne! - zawolal za mna Aleksander. Choc nie krzyczal, wypowiedziane przez niego moje imie dotarlo do mnie w tym ponurym miejscu, w ktorym przebywalem od chwili, gdy zobaczylem, co wydarzylo sie w kopalni. Trzymalem wiatr pod skrzydlami, by sie nad nim unosic, a blask mojego zlotego ognia zalewal jego twarz. -Panie? -Uwazaj na swoja dusze, moj opiekunie. Nie chce kupic za nia zycia. -Nie chcieli zostawic kopalni bez straznikow - powiedzialem. - Zabili wszystkich niewolnikow, panie. Siedem setek, oszczedzili mniej niz dwudziestu, zeby spalic pozostalych. Nie ma we mnie litosci. * * * Bitwa rozgorzala znowu kilkaset krokow od sluzy. Feyd zadal cios zemsty za Parasse, za utracona Suze i cztery setki lat upokorzen. Wyslalem Blaise'a na poszukiwanie pozostalych wojownikow, a sam bez ustanku zabijalem. Aleksander walczyl morderczo skutecznie, ale tylko do chwili gdy pierwszy Derzhi zsiadl z konia, uklakl i zaczal blagac o laske.-Ani kropli krwi wiecej! - zawolal Aleksander, podbiegajac do walczacych i przerywajac wszystkie pojedynki, jesli nie rozkazem, to sila. Wlos juz im z glowy nie spadnie. Zmusil siedmiu pozostalych przy zyciu Derzhich, by uklekli i polozyli rece na glowie, podczas gdy banici ich rozbrajali i odprowadzali konie. A pozniej przejechal przed linia wiezniow, w jedna i w druga strone, jakby chcial sie upewnic, ze kazdy zobaczy jego twarz... szczegolnie ci, ktorzy nosili zlote ozdoby swiadczace o szlachetnym pochodzeniu. Jeden z kleczacych Derzhich splunal w strone ksiecia, lecz Aleksander powstrzymal Manganarczyka, ktory podniosl reke na mezczyzne. -Zwiazcie ich razem. My zajmiemy sie swoimi, a oni zbiora moich braci i pogrzebia ich - powiedzial do banitow. - Nie zostawimy sepom zadnego Derzhiego, niezaleznie od jego zbrodni. Kiedy skonczymy, zabierzemy wiezniow do kopalni i zobaczymy, jak powinni zostac osadzeni. Podczas gdy pokonani przystapili do ponurego dziela, a banici zabierali bron poleglych i zajmowali sie swoimi rannymi i zabitymi, ja wyladowalem obok ksiecia. Wszyscy wycofali sie pospiesznie, pozostawiajac nas samych na srodku pola bitwy. -Musisz sie dowiedziec, gdzie czeka reszta garnizonu - poradzilem. - Twoi jency na pewno to wiedza. Widziales ich zadowolenie? Aleksander zsiadl z konia, kucnal przy zabitym Derzhim i wytarl rece w jego plaszcz. -Oczywiscie, ze zauwazylem. Oczekuja, ze torturami sprobuje wyciagnac z nich te informacje, ale ja tego nie zrobie. Zgineliby, zanim by mi to powiedzieli... Jesli cos ma sie zmienic, musimy zaczac od teraz. Chce, zeby tych siedmiu zanioslo wiesci do Zhagadu. - Zanim wstal, przetoczyl zmarlego na plecy, zamknal mu oczy i wyprostowal tezejace konczyny. - Mialem nadzieje, ze sie ze mna zgodzisz. - Wstal i spojrzal mi prosto w oczy, a cala jego postawa wyrazala pytanie, na ktore nie umialem odpowiedziec. Sam jeszcze nie mialem pojecia, kim lub czym jestem. -W takim razie trzeba to ustalic w inny sposob - powiedzialem, ustepujac niechetnie. Odrzuciwszy skrzydla i swiatlo, powrocilem do wlasnej postaci i potarlem czolo, probujac oczyscic umysl. Aleksander z zadowoleniem pokiwal glowa, po czym wskoczyl na konia i odjechal w strone pozostalych. Dodawal odwagi banitom, ignorujac spojrzenia i przeklenstwa wojownikow rodu Danatos, i caly czas pilnowal, by nie probowali ucieczki. Zniecierpliwiony opoznieniem, usiadlem na szczycie nasypu, usilujac znalezc brakujacy element dzisiejszej ukladanki. Blaise powrocil po chwili informujac, ze nie dostrzegl nigdzie brakujacych Derzhich. -Moze garnizon zostal zmniejszony - podsunal, siadajac na porosnietym trawa wzniesieniu i podajac mi buklak. Usiadlem obok niego i wzialem chlodny skorzany worek. Dopiero gdy zaczalem pic, uswiadomilem sobie, jak bardzo bylem spragniony. -To nie ma sensu - mruknalem. - Nie maja przeciez pewnosci, ze wrocimy do kopalni. Nic nas tam nie trzyma, poza nadzieja uratowania ostatniej dwudziestki niewolnikow, nim zostana rzuceni na stos razem z trupami. Ale jesli nie tutaj i nie w kopalni, to gdzie jeszcze zamierzaja nas zaatakowac? -Na bogow nocy, zrobiliby to? Spalili zywych? - Blaise sie zawahal, nim pociagnal kolejny lyk z buklaka. -Nie ma takiego zla, ktorego jeden czlowiek nie wyrzadzilby innemu - odparlem. I zadnej zdrady. Kto powiedzial Danatosom o Aleksandrze? -Blaise! - zawolal Roche od strony sluzy. - Pherro mowi, ze jest gotow otworzyc sluze. Mezczyzna spojrzal na mnie i wstal. -Uwazaj na siebie, Seyonne. - Upuscil mi buklak na kolana, po czym pospieszyl w strone sluzy i swoich ludzi. - Musimy sie najpierw upewnic, ze Farrol wydostal wszystkich z kopalni - rzucil do Roche'a. - Dowiem sie tego. Kiedy Aveddi ruszy w dol, chce, zebys wraz z Pherrem zostal z tylu... - Odeszli razem, pozostawiajac mnie samotnego i zmartwionego. Kto zdradzil? Mimo podejrzen, nie moglem oskarzac Corrida tylko dlatego, ze nie lubil Aleksandra. Wszyscy w Taine Keddar nosili w sercu jakies urazy do ksiecia lub jego ojca. Sprawa niewolnikow stanowila najwieksza przeszkode w obarczeniu tym lotrostwem ktoregos z ludzi Blaise'a. Niezaleznie od uczuc, jakie zywili wobec Aleksandra, zaden z nich nie bylby az tak nieczuly, by dla osobistej zemsty zaryzykowac niepowodzenie ataku. Tego nie zrobil gniewny banita, ktory pobiegl do Danatosow, nie zastanawiajac sie nad efektami. Ten ktos obmyslil chytry plan, a to eliminowalo z rozwazan Gorrida. On nie mial zlozonego umyslu - nienawidzil Aleksandra, ale Derzhich nienawidzil jeszcze bardziej, a jego czyny zawsze wynikaly z milosci i nienawisci. Wobec tego kto? Nie moglem opuscic tego swiata do chwili, gdy sie tego dowiem, nawet gdybym musial przez trzy dni powstrzymywac Feyda od zasniecia. Ostatnie slady swiatla znikly z nieba, a sylwetki moich wrogow i przyjaciol zatarly sie w mroku. Zmysly karmione cala moja moca nasluchiwaly odglosow kopyt, stlumionych slow, skrzypu uprzezy przewiazanej kawalkami skory, by stlumic jej zdradzieckie dzwonienie, dzwieku mieczy i nozy ostroznie wysuwanych z pochew. Zaginieni wojownicy byli gotowi poderznac nam gardla, ale gdzie? Zaczalem powtarzac wszystkie rozmowy tego dnia. Plan, ktorego szczegoly wyrecytowal mi Feyd. Spotkanie z Roche'em i Gorridem na zewnatrz kopalni. Tygodnie przysluchiwania sie banitom przy ognisku Blaise'a w Taine Keddar. Po piatej powtorce znalazlem odpowiedz. -Roche! - zawolalem, zsuwajac sie z nasypu. Cichy Ezzarianin pomagal grupie swoich ludzi zabrac spora sterte skonfiskowanej Derzhim broni, przywiazujac ja do ich plecow, pasow i siodel. - Kto przygotowal ten wypad? Ciemnowlosy mezczyzna zapial piekny skorzany pas z mieczem obok trzech innych na ramionach Kuvaiki. -Admet - odparl. - Po fuszerce pod Andassarem powiedzial, ze sam chce sprawdzic teren, wiec wyruszyl trzy dni temu, zeby sie tym zajac. -A kto mu towarzyszyl? -Nikt. W ten sposob latwiej mu sie bylo ukryc. -Sam? Ale on nie umie podrozowac tak jak wy. - Admet byl czlowiekiem, a nie obdarzonym tajemniczymi zdolnosciami Ezzarianinem. Roche rozejrzal sie, sprawdzajac, kto kreci sie dookola. -Czy nikt ci nie powiedzial, gdzie lezy Taine Keddar? To byla zaleta tego planu. Dolina znajduje sie zaledwie kilka godzin jazdy... od Syry. Potrzasnal glowa. - Dlatego pomyslelismy, ze uda nam sie bezpiecznie wydostac stad niewolnikow, poniewaz gdybysmy z Blaise'em, Gorridem, Brynna i Farrolem poprowadzili ich naszymi tajemnymi drogami, znalezliby sie w Taine Keddar w pol godziny. - Wyciagnal ze sterty kolejny miecz i szarpnal nim niecierpliwie, gdy dluga pochwa gdzies sie zaczepila. - Nie, Admet sam wyruszyl na zwiad i mial racje we wszystkim. Przypuszczam, ze tym razem gdzie indziej popelnil blad. Admet. A Feyd powiedzial, ze Admet poprowadzil wojownikow do sluzy. -Czy widziales dzis Admeta? - spytalem. - Moze on mi powie, czy tamtego dnia garnizon byl na swoim miejscu czy tez juz go przeniesli. Albo skad Danatos dowiedzial sie o ksieciu... Roche wzial sterte nozy, ktore przysadzisty mlodzik zawinal w koszule trupa, i wepchnal je do jukow. -Przyniosl nam informacje o dodatkowych straznikach przy sluzie, ale potem Brynna zabrala go z powrotem do Taine Keddar, by przygotowac sie na przyjecie niewolnikow. Wiesz, ze Admet nie moze walczyc...widziales jego plecy. Sam jako dziecko byl niewolnikiem. Derzhi go zlamali. Okaleczyli. I wtedy niemal wszystko stalo sie jasne. -Czyli to on poprowadzil czterech wojownikow do sluzy... a pozniej poszedl po Aleksandra. -Zgadza sie. - Gdy odwrocilem sie w strone nasypu, Roche za mna zawolal: - Dobrze, ze tu byles, Seyonne. Znow nas uratowales. Potrzasnalem tylko glowa. Siedem setek trupow. Admet, przebiegly suzainski strateg. Zawily umysl. Mezczyzna, ktory mogl uwierzyc, ze zdola ukarac Aleksandra, jednoczesnie ratujac niewolnikow. Bogowie... o to chodzilo. Zawarl umowe z Danatosami. Przekazemy wam Ojcobojce, a wy pozwolicie nam wejsc do kopalni... zostawicie ja niestrzezona. Wymienimy jednego czlowieka na siedmiuset. A wy zatrzymacie kopalnie, bo wymiana dojdzie do skutku nad jeziorem, a my odejdziemy przed zniszczeniem sluzy. Tylko ksiaze mial zostac pojmany. Nie inni banici. Ale Danatos przechytrzyl Admeta. Wezmiemy Ojcobojce i zostawimy kopalnie niestrzezona, ale nigdy nie zabierzecie naszej wlasnosci. Raczej ich zabijemy. Dostaniemy nagrode i nic wam nie zostawimy... nic... -Nie! Gdy wszystkie elementy ukladanki znalazly sie na swoim miejscu, przerazil mnie pojawiajacy sie obraz. Admet tak bardzo nienawidzil Derzhich, ze uwazal ich za glupich i nie potrafil odroznic jednego od drugiego. Pierwszy lord Danatos, ktorego nikczemnosc sprawila, ze wyparla sie go wlasna matka, ktory przysiegal dotrzymac umowy i jednoczesnie sie zastanawial, jak ja obrocic na swoja korzysc. W wyobrazni zobaczylem Admeta jadacego konno do domu po tym, jak dobil targu, zadowolonego ze swojego sukcesu. I szpiega Danatosow podazajacego jego ludzka droga... az do Taine Keddar. Najpierw pojmac Ojcobojce, a pozniej zniszczyc Yvora Lukasha. Siedmiuset niewolnikow to niewielka cena. Za cos takiego cesarz oddalby pol cesarstwa. Oszalaly z wscieklosci i przerazenia, stworzylem skrzydla i wystrzelilem w niebo, wolajac do innych, by porzucili bezuzyteczne dzialania i podazyli za mna. Wiedzialem, gdzie udali sie pozostali zolnierze Danatosow. Rozdzial trzydziesty czwarty Taine Keddar plonela. Domy i namioty juz zmienily sie w popiol, starozytne drzewa oliwne byly tylko ciemnymi, powykrecanymi bliznami na niebie o barwie jaskrawej czerwieni i pomaranczu. Nim Aleksander, Blaise i inni jezdzcy wspieli sie na gran, ja juz zbadalem doline i odkrylem, ze jest pozbawiona zycia. Plomienie lizaly kilka ciemnych postaci lezacych wsrod plonacych pol i gajow. Wszyscy inni - zarowno napastnicy jak i mieszkancy doliny - znikneli.-Gdzie moga byc?! - krzyknalem do Blaise'a ponad rykiem plomieni, swiadomy... i przerazony... jaka bedzie odpowiedz. W powietrzu unosil sie popiol niczym zaczarowane liscie, ktore znikaly po dotknieciu. Tuz za moimi plecami nagle zaplonela sosna. -Taine Horet - powiedzial. Jego koscista twarz byla zmartwiona, a spokoj znikl, gdy wskazal na sciezke prowadzaca przez plonacy zagajnik i w glab gor, w strone fortecy starego krola. Aleksander spial konia ostrogami, nim slowa jeszcze opuscily usta Blaise'a. Bylem jedynym, ktory go przegonil. Nie wiedzialem, czy to ja tworzylem zaklecia, ktore przyspieszyly nasza jazde przez nierowny teren, czy Blaise. Jezdzcy nie zwolnili, mijajac porabane resztki tylnej strazy osadnikow, lecz pogalopowali za mna, jak to robili od chwili, gdy powiedzialem im o swoich straszliwych przypuszczeniach. Wszyscy uczestnicy wypadu mieli dzieci, kochankow, krewnych lub przyjaciol wsrod mieszkancow doliny. Ja nie pozwalalem sobie myslec o Evanie. Juz i tak gniew kierowal moim ramieniem, a musialem zachowac choc pozory rozsadku. Danatosi mieli nad nami wiele godzin przewagi, ale kiedy ich dopadlismy, pokonali dopiero pierwszy krag obroncow Taine Horet. Ich tylna straz znajdowala sie wsrod skal i drzew u podstawy grani. W polowie prowadzacej w dol sciezki Aleksander w milczeniu uformowal swoje niewielkie sily w klin, sam stanal na ich czele i poprowadzil szarze. Ja zanurkowalem i polecialem tuz przed nim. Moja pierwsza ofiara nadal miala oczy szeroko otwarte z zaskoczenia, gdy zrzucilem jej cieple cialo z miecza i gola stopa zmiazdzylem twarz innego mezczyzny. Dwaj kolejni wojownicy cofneli sie na moj widok, a moj madonaiski blask nadawal ich pobladlym twarzom zoltawy odcien. Roche podjechal i wbil jednemu z nich noz w plecy, a ja obrocilem sie w powietrzu i obcialem glowe drugiego. Tej nocy zaklecia byly jak drugi miecz w mojej rece, a brak mozliwosci, odleglosc i siegajace do kosci zmeczenie nie znaczyly dla mnie wiecej niz komar dla gory. Bitwa byla krwawa. Polaczeni ze soba czlonkowie druzyny, pozostali przy zyciu banici Yvora Lukasha z Taine Keddar i mieszkancy Taine Horet mieli przewage liczebna. Ale wiekszosc ludzi Blaise'a stanowil miejski plebs lub chlopi, silni, lecz niewyszkoleni, albo oswobodzeni niewolnicy, pragnacy zemsty i odwazni, lecz slabi i zlamani; do tego starcy i dzieci, widzialem mnostwo dzieci. A inni - Manganarczycy, Thridowie i Suzainczycy zamieszkujacy Taine Horet - ukrywali sie tam od dziesiecioleci, czekajac, planujac i szkolac sie nawzajem; lecz ich dotychczasowi wrogowie byli obrazami z przeszlosci, nie doskonale wyszkolonymi wojownikami, swietnie poslugujacymi sie mieczem i wlocznia. Ludzie Danatosa walczyli jakby opetani przez szalonych Gastaiow. Wierzyli, ze ich nagroda jest blisko - wladza ustepujaca jedynie wladzy cesarza - i szybko otrzasneli sie z zaskoczenia naszym atakiem. Zewnetrzny krag wojownikow, tak latwo przebity przez nasz pierwszy atak, stwardnial w sciane stali, grozaca otoczeniem naszego klina. Utrzymywali nas na dystans, zas ich zdyscyplinowane szeregi metodycznie posuwaly sie do przodu, popychajac przed soba mezczyzn, kobiety, dzieci, kozy, osly i konie, zabijajac kazdego, kto odwazyl sie im sprzeciwic. Wydawalo sie, ze Aleksander jest wszedzie - ustawial i dodawal odwagi swoim szesnastu wojownikom, uczac ich i zachecajac, a jednoczesnie rzucajac sie na linie Danatosow. Ale ich szyk nie chcial sie zlamac. Mielismy niewielu jezdzcow, a kiedy wewnetrzny krag Derzhich pojmie lub zabije tych, ktorzy znajdowali sie w jego zasiegu, tworzacy go wojownicy odwroca sie i zmiazdza nasza zalosna gromadke, jak wielka lapa lwa miazdzy uciazliwego psa. Probowalem jednoczesnie chronic Aleksandra i Feyda - nie moglem pozwolic, by moj sniacy zginal - i zabijalem wszystkich Derzhich w zasiegu ostrza. Przez caly czas spojrzeniem szukalem Admeta. Nie powiedzialem innym o swoich podejrzeniach, lecz przysiaglem, ze zostanie osadzony, nim opuszcze swiat ludzi. Jesli zrobil to, co podejrzewalem, zginie. -Musimy sie przebic! - krzyknal do mnie Aleksander, gdy zabilem grozacego mu wojownika. Z trudem przenikalem wzrokiem ciemnosc, gdyz jedynym zrodlem swiatla byly ognie pozarow, ktore po drodze wzniecali Derzhi. - Znajdziesz droge? -Zrobione! - zawolalem w odpowiedzi. - Roche, pilnuj plecow ksiecia. Wystrzelilem w gore, probujac wsrod dymu, krzykow i wzniesionej broni zorientowac sie w sytuacji. W trzech obozach panowal chaos, ocaleli straznicy cofali sie, z trudem utrzymujac sie przy zyciu. Mieszkancy doliny nie mieli wystarczajaco wielu koni, by wyposazyc w nie obroncow, i jezdzcy Derzhich przejezdzali przez nich niczym pozar w suchej trawie. Na kazdego Derzhiego padalo pietnastu do dwudziestu miejscowych. Przelecialem wzdluz linii wroga, szukajac jakiegos slabego punktu, gdzie rzedy zdyscyplinowanych Derzhich moglyby zostac przerwane, miejsca, w ktorym Aleksander zdolalby zebrac ludzi, co pozwoliloby mu wykorzystac przewage liczebna. Grupka dwudziestu lub trzydziestu Thridow wypadla z plonacego zagajnika, atakujac lewa flanke Derzhich, lecz w pierwszym starciu zginela polowa z nich. Zasypalem najezdzcow iskrami zagarnietymi z ognisk, pozwalajac, by wytatuowana kobieta zebrala rozproszonych Thridow. Wkrotce dolaczyli do niej kolejni i zaczeli tworzyc niewielka linie obrony. Lecialem dalej. Kilku wojownikow Yvora Lukasha probowalo stawiac opor w poblizu osady Suzainczykow. Przewodzil im palatyn Marouf - ojciec Feyda. Nieduza grupka Derzhich ominela ich i teraz grozila zabiciem ich rodzin. Jedna Suzainka lezala bez ruchu na ziemi, zakrwawiona i obnazona, a obok niej siedziala placzaca starucha, probujac okryc zalosne cialo rekami i spodnicami. Inne kobiety, odpowiedzialne za bogactwo meza, probowaly zabrac dzieci i srebro, nim spotka je podobny los. Z ciemnosci wypadla swieza fala Derzhich, odpychajac wojownikow Yvora Lukasha i przerazone kobiety dalej od namiotow. Zakrwawiony mlodzik wyskoczyl zza krzaka i szalenczo cial Derzhiego, ktory zamierzal sie na kobiete niosaca dwoch chlopczykow. Mlodzik nie widzial drugiego Derzhiego, zblizajacego sie z tylu ze wzniesionym mieczem. -Mattei, za toba! - Zanurkowalem, popchnalem mojego mlodego przyjaciela na ziemie i przebilem atakujacego go wojownika, jednoczesnie skrzydlem zrzucajac cel Matteia z siodla. - Trzymaj sie z tylu, chlopcze! - krzyknalem, gdy speszony wojownik szybko sie podniosl. Kilka ciosow pozniej Derzhi zakrztusil sie wlasna krwia i upadl na ziemie, probujac nie pozwolic, by jego wnetrznosci wypadly na zewnatrz przez dziure w brzuchu. Obrocilem sie na piecie. Mattei wpatrywal sie we mnie, czolgajac sie tylem po kamienistej ziemi. Wyciagnalem reke, by pomoc mu wstac. Od wielu godzin pierwszy raz mialem ochote sie usmiechnac. -Chodz - powiedzialem. - Znajde ci jakies bardziej bezpieczne miejsce. Ale moj prosty gest sprawil, ze na jego mlodej twarzy pojawila sie groza. Z cichym jekiem podniosl sie i odbiegl w mrok. -Mattei, czekaj... - Nie mialem czasu za nim biec. Musialem powstrzymac atakujacych Derzhich wystarczajaco dlugo, by ludzie Yvora Lukasha wydostali Suzainki. Kolejny przelot wzdluz pola walki pokazal mi, ze Thridka bezpiecznie rozmiescila swoich wojownikow wsrod drzew, a jej lucznicy i dzielni wojownicy spowolnili Derzhich i wydluzyli ich linie. Niewielkie zwyciestwo, ale najlepsza perspektywa, jaka widzialem. Pospieszylem do Aleksandra i Blaise'a, zaatakowanych przez drugiego lorda Danatosow. Derzhi krzyczal do swoich ludzi, ze Ojcobojca jest wsrod nich. -Na lewo! - zawolalem, wskazujac w strone Thridow. - Trzyma sie tam lud W'Assani. Podczas gdy ja za pomoca ognia i miecza, wiatru i grozy nie pozwalalem, by szeregi Derzhich zamknely sie za Aleksandrem, ksiaze przebijal sie w strone dzielnych Thridow. Pol godziny pozniej, pozostawiajac za soba sciezke powalonych Derzhich, byl juz w sercu bitwy. Ze srodka doliny podniosla sie fala zawolan, zagluszajaca wrzaski, krzyki i ryk ognia. -Aveddi! Krzyki odbily sie echem od urwisk i wkrotce zmienil sie przebieg walki. Zewnetrzny nacisk na centrum zatrzymal natarcie Derzhich i nim minela kolejna godzina, tylna straz Danatosow zaczela sie cofac w strone wzgorz. Kiedy tam dotarla, musiala zmierzyc sie ze mna. Z kazda godzina, w ktorej walczylem w swojej zlocistej postaci, czulem sie silniejszy. Tak, bylem zmeczony. Tak, krwawilem z tuzina ran. Tak, nadal czulem bol w boku, kiedy podnosilem prawe ramie. Ale z kazda mijajaca chwila moje reakcje byly szybsze, ciosy potezniejsze, ruchy pewniejsze. Urodzilem sie, by nosic te swietlista postac, by walczyc w takich bitwach, by wykorzystywac dana mi moc dla obrony tych, ktorzy tego potrzebowali. Wyczuwalem najmniejsze poruszenie za plecami i moglem utrzymac czesc umyslu z dala od potyczki, przygotowujac zaklecia. Widzialem wszystko tak wyraznie - wojownicy przede mna, zmieniajace sie uklady sil na polu walki, ciemna masa ludzi Blaise'a. Koscisty banita toczyl starcie po prawej, a u jego boku z najezdzcami zmagali sie Manganarczycy Yulai i Terlach. Thridka utrzymywala lewa flanke, a posrodku stal Aleksander, Pierworodny Azhakstanu, walczacy z zaciekloscia krola broniacego swojej cytadeli. Za jego mieczem moje dziecko bylo bezpieczne, podobnie jak jego wlasne, lecz tylko jesli zadnemu Derzhiemu nie uda sie opuscic tej doliny, by zdradzic jej lokalizacje. Niech sie mnie boja. I dlatego ochoczo poddalem sie bitwie i zabijalem kazdego wojownika, ktory znalazl sie w zasiegu mojego miecza. Wszystko wokol mialo barwe krwi o roznych odcieniach - ciemna, przesiaknieta krwia ziemia pod stopami, moje nagie cialo wysmarowane czerwienia i rdzawym brazem, nawet skaly nade mna i obok mnie, zabarwione rozowym blaskiem switu. W dolinie zapanowala cisza, lecz ja tego nie zauwazylem, gdyz bitwa szalejaca w moich zylach dopiero teraz sie wyzwolila. Wyrwalem miecz z drzacego ciala u moich stop, po czym opadlem na kolana i dla pewnosci wbilem mu noz w serce. -Nie moj syn, bydlaku - powiedzialem szorstkim szeptem, ktory byl jedynym dzwiekiem, jaki potrafilem z siebie wydac. Krew plamila jego ciemna brode i pasiasty haffai. Rekojesc miecza wysunela sie z jego bez wladnej dloni, a ja, gdy wstalem, odkopnalem bron na bok, jakbym chcial sie upewnic, ze trup nie powstanie z martwych, by dalej zdradzac. - Nie on. -Na swietych bogow, Seyonne, cos ty zrobil? Obrocilem sie i zobaczylem ich - Blaise, oszolomiony oskarzyciel, podtrzymujacy jedna reke druga, z farba na twarzy na wpol zmyta przez pot i krew, i Elinor, z niebieska spodnica podarta i poplamiona, z mieczem u pasa. Podtrzymywala zranionego brata i z twarza bez wyrazu spogladala na moja ostatnia ofiare, jakby nie potrafila zniesc zwiekszenia ciezaru grozy, ktory juz nosila. Jej widok w takim stanie wywolal ognista burze w mojej duszy. -Powiedzcie mi! - ryknalem. Plomienie wystrzelily z mojej dloni i miecza, a wtedy oni sie cofneli, niemal przewracajac sie na stromej sciezce. Wykorzystalem resztki sil, by powstrzymac wscieklosc. - Prosze, powiedzcie mi... Evan... -Z nim wszystko w porzadku - odparla Elinor. - Jest bezpieczny z Magda. Bezpieczny. Blaise wciaz wpatrywal sie w trupa w pasiastym haffai. Zabrzmialy ciezkie kroki i wkrotce dolaczyli do nich Roche i Gorrid; na ich zmeczonych twarzach malowalo sie zaskoczenie i oslupienie. A za nimi, przygladajac sie morzu trupow, az w koncu jego spojrzenie spoczelo na tym u moich stop, nadszedl Aleksander. -Ten diabel zabil Admeta! - wrzasnal Gorrid, wyciagajac miecz. Jego twarz byla maska nienawisci. - Ilu jeszcze naszych padnie ofiara jego zadzy krwi? Aleksander wyciagnal reke i zatrzymal banite. -Nie prowokuj go, Corridzie - powiedzial cicho, stajac miedzy nami. Trzymalem bron w gotowosci, a zakrwawione ostrze kolysalo sie w rytmie bicia mojego serca. - Rozejrzyj sie. Nie mniej niz czterdziestu Derzhich padlo pod moim mieczem, gdy probowali uciec z doliny. Ksiaze wskazal glowa na martwego Suzainczyka i uniosl brwi. -Powiesz nam, dlaczego go zabiles? - Jego glos byl spokojny, i opanowany, lecz w bursztynowych oczach... bal sie mnie. Przeobrazilem sie czujac, jak wraz z moim zlocistym blaskiem i sila swiat opuszcza swiatlo. Poczulem nieopisane zmeczenie. Cialo wydawalo mi sie szare i ciezkie, ubranie ograniczajace, zmysly okaleczone i tepe. Probowalem stworzyc odpowiedz, w najkrotszych slowach opisac im zdradziecka umowe Admeta. Ale moj jezyk mnie nie sluchal, jakby byl przyzwyczajony do innej mowy, a moj umysl nie potrafil ulozyc dowodow w kolejnosci, ktora zdolaliby pojac. Gdy z trudem usilowalem wydusic z siebie odpowiedz, jeszcze jedna osoba wspiela sie na wzgorze. Nim jeszcze zobaczylem twarz, krecone wlosy i broda zdradzily Suzainczyka, a szerokie bary Feyda. Feyd dyszal ciezko, gdy zatrzymal sie przy ciele Admeta. Szeroko otwarte, ciemne oczy mojego sniacego zwrocily sie w moja strone. -Zdrajca - warknalem. Udalo mi sie wydobyc z siebie tylko to jedno slowo. Feyd najwyrazniej zrozumial. Zamknal oczy i rzekl: -Wybacz mu, Gossoparze. Co za wstyd dla Suzy. - Mlodzieniec zawahal sie na chwile, po czym zebral sie w sobie i uklonil mi sie. - Moj honor na zawsze nalezy do ciebie, swiety panie. Nie udalo mu sie juz podniesc i padl twarza na ziemie. Zdolalem jeszcze zobaczyc poszarpana, krwawiaca dziure w jego plecach, i swiat znikl. * * * -Czy udalo ci sie osiagnac to, co zamierzales? - Pytanie dochodzilo z niezmiernej odleglosci. Musialem tylko otworzyc oczy, ale odnosilem wrazenie, ze z kazdym ruchem brodze w morzu blota. - Dalej, Kasparianie, przynies mu wino. Ludzkie ciala nie sa do tego stworzone.-Musialem go zabic - wychrypialem, odpychajac kielich wina, ktory ktos wciskal mi w reke, i opierajac czolo na zimnym szkle planszy. Moje wargi nie odpowiadaly na pytanie zadane przez Nyela, lecz pytania, ktore pozostaly na ustach moich przyjaciol. - Uciekal, na wpol oszalaly z poczucia winy. Znow by cie zdradzil... widzialem to w nim... by sie usprawiedliwic. Nie zabilem Admeta wylacznie z gniewu, ani tez nie poddalem sie bezmyslnej zadzy zemsty. Dalem mu mozliwosc wyjasnienia, powiedzenia mi, ze nigdy nie chcial doprowadzic do takiej tragedii. Ale on tylko przeklinal Aleksandra i mnie i oswiadczyl, ze to my zabilismy siedmiuset niewolnikow w kopalni i niezliczonych, ktorzy zgineli tej nocy. Poprzysiagl doprowadzic do upadku Aleksandra, niezaleznie od tego, ile by go to kosztowalo. Nawet wtedy, mimo wscieklosci i pragnieniu rewanzu, nie uderzylem go, poki nie wyjal miecza i nie zagrozil, ze mnie zabije... a pozniej zrobi to samo z moim synem. Na bogow nocy, skad wiedzial o Evanie? Nie sadzilem, by Blaise zdradzil komukolwiek, ze laczy mnie pokrewienstwo z przybranym synem Elinor. A teraz... glupiec... Czemu sie tego nie dowiedzialem, zanim go zabilem? -Oczywiscie, ze zrobiles to, co uwazales za sluszne. - Glos byl teraz blizszy, dochodzil z drugiej strony stolu i nie brzmial niemile. Cena tej nocnej wyprawy bedzie straszliwa. Tylko pozornie odnieslismy zwyciestwo, wyrwane z tak okropnej i potwornej porazki. Wojna, ktora rozpoczelismy, bedzie dluga i straszna, a moi przyjaciele nie mieli czasu, by ja zaplanowac, przygotowac sie do niej ani wybrac miejsca ukrycia. Aleksander nie mogl walczyc sam. Odepchnalem krzeslo od stolika i podnioslem sie, przy okazji zauwazajac, ze w ogrodzie Nyela znow pada. Ruch sprawil, ze moje rany przypomnialy o sobie i musialem chwycic sie krawedzi stolu, zeby nie upasc. Rana na udzie z poprzedniego dnia otworzyla sie ponownie. Z niej i dziury w ramieniu stracilem sporo krwi. -Prosze, panie, poslij do mojej komnaty goraca wode i lekarstwa. I bandaze. Nie chce tym razem sprawiac klopotu Kasparianowi. -Jak sobie zyczysz. Pokustykalem do drzwi i oparlem sie na nich na chwile, stojac plecami do komnaty i Nyela. -Kiedy zaczynamy? Na chwile zapadla cisza. -Przygotowanie zajmie mi troche czasu... az ksiezyc sie przemieni. Moze dwa razy dluzej. Pozniej bedziemy mogli dzialac tak szybko, jak zechcesz, to ty bedziesz decydowac, kiedy podjac kazdy kolejny krok. Jego slow nie kalal niestosowny zapal. Docenialem to. -Musze wrocic i im pomoc - powiedzialem. - Jest ich niewielu i zbyt malo potrafia. Oczywiscie, moglem znow przejsc przez brame do swiata ludzi i sluzyc Aleksandrowi w smiertelnej postaci, ale pozbylem sie tej mysli w chwili, gdy pojawila sie w mojej glowie. Jaki czlowiek, gdy dano mu wzrok, sile i wolnosc, chcialby zyc jako slepy i kaleki niewolnik? Wierzylem, ze Nyel dotrzyma obietnicy i pozwoli mi dzialac swobodnie. Podczas walk w Syrze i Taine Horet dokonywalem wlasnych wyborow i kazdy sedzia, oceniajacy calosc moich dzialan, powiedzialby, ze zrobilem tylko to, co konieczne, by uratowac przyjaciol przed katastrofa. Oczywiscie, musialem za to zaplacic. Zawsze trzeba placic. Widzialem to na twarzy Matteia... i Aleksandra. -Podczas oczekiwania wiele sie nauczysz. - Nyel nie zrozumial. -Nie moge czekac do przemiany. Musze tam wrocic, gdy tylko beda gotowi do kolejnej walki. To oznacza dni, nie tygodnie. Obejrzalem sie przez ramie. Nyel wpatrywal sie we mnie, wazac odpowiedz. Bardzo chcial mi odmowic. Wybieraj, pomyslalem. Odmow mi i zmus mnie, bym stad odszedl. Naprawde nie mialem pojecia, jakiej odpowiedzi pragne. Ale moje bolace cialo to wiedzialo. -Choc uwazam, ze powinienes opoznic swoj powrot do swiata ludzi do czasu, az pozbedziesz sie wrodzonych skaz, sklonny jestem zrozumiec twoja natarczywosc. Twoje poglady musza zatriumfowac nad moimi... jak bardzo dobitnie dales mi do zrozumienia. - Nie, nie wybaczyl mi, ze wykorzystalem przeciw niemu jego wlasne slowa. Powinienem uznac to za ostrzezenie, ale wcale sie nie balem. On wiedzial, ze wygral i spieral sie ze mna dla wlasnej przyjemnosci, a nie po to, by wprawic mnie w zaklopotanie. - Wysle cie tam poprzez sny, jak sobie zyczysz. Doswiadczenie pomoze ci rozwijac umiejetnosci. Ale nie pozwole ci bardziej sie wiklac w problemy tych ludzi w chwili, gdy powinienes uczyc sie bezstronnosci odpowiedniej dla kogos, kto dysponuje tak wielka moca. Bedziesz rozmawial tylko ze swoim sniacym i z zadnym innym czlowiekiem, poki nie zostaniesz Madonaiem. Wtedy wolno ci bedzie robic, co zechcesz. Czy przyjmujesz ten warunek? -Jesli tylko tak moge ciagnac to dalej... - odpowiedzialem. -Tylko tak. Jesli nie potrafisz zyc bez ludzkich podziekowan i chwaly lub jesli musisz polegac na rozkazujacym ci ludzkim glosie, to nie jestes wart mojego daru. -I dlatego jutro pomozesz mi zbadac sny, bym wybral gdzie i jak powroce? Nie wiem, czy moj ostatni sniacy jeszcze zyje. -Jak sobie zyczysz. Jutro. Tymczasem ja sie przygotuje, by cie uwolnic. Rozdzial trzydziesty piaty Jakze rzadko ludzie zastanawiaja sie nad innym swiatem, istniejacym obok tego, po ktorym chodzimy. Nie materialnie oddzielonym swiatem jak Kir'Navarrin czy Kir'Vagonoth, ale planie istnienia, ktory kazdy mezczyzna, kobieta i dziecko zamieszkuje przez czesc kazdego dnia - swiatem snow. Miejscem, gdzie kazdy mezczyzna moze tkac czary, a kazda kobieta latac. Gdzie wydarzenia powtarzaja sie wielokrotnie, raz za razem, a my potrafimy rozwazyc kazdy ich niuans. Gdzie zyja fantastyczne istoty i widzimy barwy, ktorych nie ujrzymy w promieniach slonca. Gdzie spotykamy groze i mozemy sprawdzic swoja odwage, potem zas wycofac sie w bezpieczne miejsce, a jedynymi konsekwencjami takiej podrozy beda szybsze bicie serca i poduszki mokre od potu. Nauczylismy sie bac swiata snu, przekonani, ze to miejsce, w ktorym zyja szalency, a jednak slyszalem, ze ci, ktorzy nie snia, sami wpadaja w szal. Moze to bylo zrodlo mojego oblakania? Od dlugiego czasu moje sny nie nalezaly do mnie.-Witaj! Piekne popoludnie, czyz nie? Radosne powitanie Nyela zatrzymalo mnie w polowie ogrodu, nim jeszcze dotarlem do muru. Wyczerpany wydarzeniami w Syrze i Taine Horet przespalem caly dzien i cala noc. Kiedy w koncu wstalem z lozka i nie znalazlem nikogo w okolicy, postanowilem sie zmusic do rozciagniecia miesni i spaceru, nim dowiem sie, co mnie czeka przez reszte dnia. Pomyslalem, ze na zewnatrz znow sprobuje pojac tajemnice wiezienia Nyela. Mimo wysilku zwiazanego z walka moj umysl i cialo czuly sie swieze i wypoczete i mialem nadzieje, ze uda mi sie lepiej zrozumiec zagadke muru niz za poprzednim razem. Rozwazalem nawet pomysl przemiany w uskrzydlona postac... "madonaiska", jak mawial Nyel. Moze moc i melydda zdolalyby ujawnic wiecej niz moje ograniczone ludzkie zmysly. Promienie slonca blyszczaly na murze, jakby czarny kamien zostal swiezo oszlifowany. -Piekne - przytaknalem. Zatrzymalem sie, by Nyel mnie dogonil. Jego kroki na sciezce byly pewne i energiczne. Wiatr poruszal moimi wilgotnymi wlosami i mimo bezchmurnego nieba zadrzalem pod lniana koszula. Do Kir'Navarrin zblizala sie jesien. Choc trawa i liscie byly jeszcze pelne zycia, tu i tam zauwazalem migniecie czerwieni i zlota, czasem jeden lisc, czasem cala galaz, przybyle w chwale swojego sezonu. Jak to mozliwe, ze najpiekniejsza pora roku poprzedzala najbardziej okrutna? Nienawidze zimy. -Czy to rany tak dlugo zatrzymaly cie w lozku? Czy potrzebujesz pomocy Kaspariana? - Madonai z niesmakiem przyjrzal sie moim czystym ubraniom, jakby szukal wystajacych peknietych kosci albo nieeleganckich plam krwi. Zirytowany jego niegrzecznymi ogledzinami, znow zaczalem isc, choc wkrotce odkrylem, ze to on nas prowadzi, nie ja. -Twoje leki sa dosc skuteczne. - To bylo duze niedopowiedzenie. Opatrzylem rany po wyjsciu z komnaty Nyela poprzedniego popoludnia, a kiedy wstalem i znow je obejrzalem, wiekszosc zupelnie sie juz zagoila, jedynie glebokie ciecia w udzie i ramieniu jeszcze sprawialy jakis klopot. -Najwyrazniej umiesz o siebie dbac. Kiedy nie zszedles na dol dzis rano, poslalem Kaspariana, zeby sprawdzil, czy nie umarles w lozku. Powiedzial mi, ze nadal chrapiesz. - Gwaltownie skrecil z glownej sciezki i poprowadzil mnie na prostokatny trawnik otoczony wysokim zywoplotem. Posrodku murawy stala biala pergola porosnieta milinem. Choc trawa, krzewy i pnacza zachowaly letnia zielen, zolto-czerwone kwiaty byly zwiedniete i pomarszczone. - Wczoraj pragnales nauczyc sie wiecej. Gestem kazal mi usiasc na jednym z trzech eleganckich bialych krzesel ustawionych w cieniu pergoli. Posrodku znajdowal sie stolik, a na nim plansza do gry oraz czarne i biale pionki. -I nadal tak jest - powiedzialem - ale nie chce tez pedzic na zlamanie karku, kompletnie nieprzygotowany. Gdy gra sie z mistrzem, nie nalezy wykonywac posuniec bez zastanowienia. Potrzebowalem snu. -Oczywiscie. Chce, zebys dobrze sie czul ze swoja decyzja - odparl, siadajac na krzesle naprzeciwko. - Dzisiaj bedziesz tylko odwiedzal sny. Nie wejdziesz w nie ani nie bedziesz ich ksztaltowac. Jedynie odwiedzac. Tego pragniesz? Tak. Tak wiele musze sie dowiedziec. Jak ocenic przebieg wojny po snach? Jak odnalezc poszukiwanych sniacych wsrod niezliczonych dusz swiata? Jak ocenic czas i bez watpliwosci pojawic sie w krytycznym momencie? A kiedy juz sie tego wszystkiego dowiem, czy to podrozujac z wlasna moca, czy dzieki uprzejmosci Nyela, jak zadecyduje, gdzie moja pomoc bedzie najbardziej potrzebna? -Mam wiele pytan - przyznalem. Bez slowa ostrzezenia i bez powitania zadnego z nas, Kasparian wszedl do ogrodu i usadowil sie na trzecim krzesle. Jego szeroka twarz byla spocona, a biale ponczochy plamila swieza krew. Znow cwiczyl szermierke. -Na razie zadnych pytan - odparl Nyel, nie spuszczajac wzroku z mojej twarzy i ignorujac ponurego Madonaia, jakby byl tylko jeszcze jedna z sojek, ktore odwaznie przeniosly sie z drzewa na trawe, a pozniej na stol, obserwujac nas. - Doswiadczaj lekcji, a pozniej pytaj, o co chcesz. Poprzednio pokazywalem ci tylko jeden sen na raz. Tym razem chce, zebys zobaczyl je wszystkie. Czy z wlasnej woli wybierasz te sciezke? -Tak, oczywiscie. -Sluchaj mnie uwaznie... Zatonalem w tym cwiczeniu, lecz w chwili gdy swiat zaczal znikac, zauwazylem, ze w oczach Nyela rowniez zmieniala sie pora roku. Wyczuwalem stalowe ostrze zimy, przemieszane z wiosenna chwala jego mlodosci i letnia troska o mnie. Choc od wydarzen w Syrze minal tylko jeden dzien, moja pospieszna decyzja juz wydawala mi sie nierozwazna... poki na polecenie Nyela nie zamknalem oczu i nie odkrylem swiata snow... Chaos. Granie swierszcza... ryk plonacego lasu... trzaski serca ziemi... plamy szkarlatu, szmaragdu, jaskrawej zolci... slonce pali, niebo plonie, ocean parzy... wznoszaca sie muzyka, flety i skrzypce... buczenie mellangharu... ptaki... tysiace... skrzeczenie... tkanie... tesknota... Piekacy sie chleb... pieczone mieso... Bijace dzwony... Burze... ostrego piasku... wzburzonego oceanu i niskiego nieba... ulewy... Slodka skora... gladka... szorstka, pomarszczona... luszczaca sie... gnijace, zranione, krwawiace cialo... Dzikie, wieczne polowanie... galop... sliniace sie paszcze... szarpiace zeby... wycie, mdlace i doprowadzajace do szalenstwa... i spadanie, spadanie... Dzgniecia goryczy... roze, slodkie siano... Rozpacz, przerazenie, przeszywajaca dusze radosc i groza... -Pusc, chlopcze! Nie musisz doswiadczac kazdego. Trzymaj sie na uboczu. Obserwuj. Pozwalaj im przeplywac tak, jak chca, ale nie przez ciebie. Chyba ze tego zechcesz. - Suchy glos rozbrzmiewal gleboko w mojej glowie, jego bliskosc przebila sie przez halas. Dysze... z trudem lapiac oddech... piers scisnieta z bolu, przepracowane serce probujace uciec spomiedzy zeber, gdyz inaczej peknie. Unosilem sie na pradach doznan, przerzucany z miejsca na miejsce, niemal placzac, duszac sie, tonac. Chwycila mnie czyjas reka. -Zakotwicz tutaj. Panuj nad tym. Daj sobie czas, zeby oczyscic umysl i znow spojrzec. Rozpaczliwie szukalem ucieczki w izolacji zmyslow - umiejetnosc, ktora doskonale opanowalem w czasach niewoli. Dopiero gdy odzyskalem panowanie nad soba, uwolnilem zmysly, pozwalajac im dzialac tak, jak zechcialem. Wkrotce unosilem sie na wzburzonym oceanie snow, a pozniej nad nim, obserwujac tworzace sie i znikajace pod jego powierzchnia wzory, niczym odbicie w ciemnym zwierciadle. -Lepiej? -Lepiej - wyszeptalem, pelen podziwu dla tego, co zdolalem zobaczyc w ciemnych falach; mezczyzna uciekajacy przed wilkami... kobieta badajaca wysoki dom bez podlog, jedynie z golymi belkami, ktora nie potrafila sobie przypomniec, czego wlasciwie szuka... dziecko spadajace z konia... spadajace... spadajace dalej niz z siodla na ziemie... Wylacznie dzieki wlasnemu pragnieniu przebywalem szerokie przestrzenie oceanu i obserwowalem olbrzymia roznorodnosc snow. Dlugie opowiesci i malutkie fragmenty, niektore nie dluzsze niz uderzenie serca. Za kazdym razem tylko kilka bylo wartych uwagi. -Zatrzymaj sie nad tym, ktory cie interesuje, i siegnij poza niego, jakbys rzucal siec do morza, by wylowic te wizje. Sciagnij siec i zbadaj kryjacy sie za nim umysl... ksztalt sniacego. Kiedy zdobedziesz wieksze umiejetnosci, uda ci sie zobaczyc jego otoczenie, moze nawet fragment jego zycia. To wszystko bylo o wiele trudniejsze, niz sugerowaly niejasne instrukcje Nyela, nawet dla kogos doswiadczonego w chodzeniu po ludzkich duszach. Nim zachecil mnie i pomogl mi osiagnac niewielki sukces - przywolalem mglisty obraz posiwialego poganiacza oslow na nudnej drodze z Yayapolu do Karesh - czulem sie, jakbym walczyl w kolejnej bitwie. -Na razie wystarczy - uznal Nyel. - Ludzkie cialo nie zniesie wiecej. Jutro mozemy znow sprobowac. Ale ja nie mialem zamiaru tak szybko przerywac lekcji. -Jeszcze jeden - poprosilem. - I tak, decyduje sie na to z wlasnej woli. Znow lecialem nad wzorami unoszacymi sie w glebinie. Powolalem do istnienia trzech innych sniacych - pasterza na gorskiej lace, marzacego o uleglej wiesniaczce, kobiete dreczona koszmarami o potwornych narodzinach i niewolnika znoszacego kolejna noc udreki i straty. Przy trzecim zaczalem wyczuwac przestrzen i czas, niewyrazna fakture glebin. Moglem dotykac sniacych poza ich wizjami i wyobrazalem sobie, ze kiedy zyskam odpowiednie umiejetnosci, zdolam ominac powiklane sny i zobaczyc krajobraz poza nimi. Piatego dnia nauki u Nyela panowalem nad snami. Teraz widzialem przed soba swiat ludzi... poza jaskrawymi wizjami znieksztalcony, zakryty, mroczny i bezbarwny, ale pozwalajacy mi rozpoznac miasteczka, miasta i krajobraz, by zlokalizowac moich sniacych. Choc to Kasparian byl iskra, a Nyel pracowal nad zakleciem snu zwanym vietto, nauczylem sie wspierac ich wysilki wlasna melydda, przebijajac sie przez szalencze plywy swiata snu. A faktura snow pozwalala mi odkrywac dni, noce i pory roku swiata, jego plagi, glod i bitwy, niuanse przyjemnosci i udreki. Dziesiatego dnia Nyel nauczyl mnie sztuki ksztaltowania snow - siegania po obraz i nakladania na niego wlasnego wzoru. -Zawsze zachowuj ostroznosc - powiedzial - gdyz dotykasz duszy najbardziej intymnie, jak to mozliwe dla ludzkiej istoty. - Obaj doskonale to wiedzielismy. W koncu czemu siedzialem w jego ogrodzie, gotow porzucic swoja ludzka powloke? - Popatrz tutaj - polecil. - W tym pustynnym miejscu znalazlem typowy kobiecy sen, sen matki... Szukanie... szukanie... wsrod tlumow, ktore z kazda chwila staja sie coraz gestsze. Gdzie on jest? Zgubil sie... odszedl... Muzyka gra na polu... piszczalki, ktore on tak kocha. Posluchaj smiechu... oczywiscie, ze to on... caly i wesoly... ale ci wszyscy ludzie tlocza sie miedzy nami... Przepychaj sie. Pospiesz sie. Bezzebny zebrak smieje sie z mojej udreki... staruchy klocace sie nad trupami. -Nasze juz dawno odeszly - mowia. - Zgnily w ziemi. Dlaczego ty masz miec jednego zywego? Jalowa wrona... tracisz tego, ktorego ci dano. -Dziecko! Wracaj do mnie! - Pospiesz sie. Muzyka cichnie... Pospiesz sie! -Ulatw jej poszukiwania. Uda ci sie. Rozdziel tlum. Widzisz? Tak, o to chodzi. Mozesz pierwszy dostac sie do piszczalek i przytrzymac dla niej dziecko, zeby nie odeszlo... Ciemnowlosy chlopiec stoi przy wozie, gdzie w pudelku tancza dwie lalki, poruszane na patykach przez zone mezczyzny z piszczalka. Dziecko wspina sie na palce, zeby moc to zobaczyc. Biore go na rece i sadzam na ramionach, by mogl ogladac tanczace lalki. -Dziecko, gdzie jestes? - Okrzyk dochodzi z tylu, a ja odwracam sie, by matka zobaczyla chlopca na moich ramionach. -Jest ze mna bezpieczny! - wolam, majac nadzieje, ze ja to uspokoi. - Mam go! Nie widze jej wsrod tysiecy twarzy w tlumie. Wszyscy wygladaja na zmartwionych i rozgoraczkowanych, a jest ich tak wielu... Ale gdy macham reka, probujac zwrocic jej uwage, ona wrzeszczy: -Nie! Nie ty! ...i sen znikl w oceanie. -Niektorych ludzkich strachow nie da sie zlagodzic - powiedzial Nyel i przeszlismy do kolejnej lekcji. Czternastego dnia napotkalem Aleksandra. Szukalem przyjaciol wsrod niespokojnych snow Azhakstanu. Musieli odejsc z Taine Horet i przegrupowac sie po katastrofie; niezaleznie od tego, ilu Derzhich zabilem, rozsadek podpowiadal, ze doliny juz nie byly bezpieczne. Inni zostali poinformowani o kryjowce na pustyni. Ale ani Aleksander, ani Blaise nie beda dlugo czekac z kolejnym atakiem. Unosilem sie nad jedwabistymi wodami, obserwujac gre swiatel, barw i form. Krajobrazem, ktory badalem, byla pustynia noca. Tak wiele snow, przerazonych, niepewnych snow - noc przed bitwa. Zatrzymalem sie. Ten... jak moglem nie rozpoznac duszy, w ktorej tak dawno temu zylem przez trzy dni? Pochylilem sie i palcem umyslu dotknalem wod, patrzac na rozchodzace sie fale. Pozwolilem zmyslom, by przyjely ten sen. Galopuje, pedze... duszacy piasek unosi sie falami, zaslaniajac cel... tylko bialy ogon widoczny w burzy, zapleciony tak, jak Basranczycy zaplataja ogony swoich koni. Zadnego sladu jezdzca... dziecka... zbyt malego, by jezdzic samodzielne... zbyt malego, by zgubic sie na pustyni... pospiesz sie... szybciej... po obu stronach martwi mezczyzni i kobiety... coraz wiecej i wiecej... Z paraivo wylania sie wyrazny obraz, mezczyzna powieszony za nogi, szczury karmiace sie jego wnetrznosciami, gdy jego cialo kolysze sie na wietrze... jego bursztynowe oczy sa zywe... nie moze krzyczec, gdyz do jezyka przypieto mu rudy warkocz. Ostry piasek zmienia sie w deszcz strzal... -Nadchodze! Nie zamierzalem krzyczec, ale jego strach byl tak wielki, a zamiar tak niewzruszony... -Nie! Nie zrobisz tego! Wizje gwaltownie znikly, a ja wisialem nad stolem i dyszalem, jakby ktos wyciagnal mi wnetrznosci przez oczy. Tepemu trzaskowi naprzeciwko mnie towarzyszyl dzwiek pekajacego drewna. -Nie pozwolilem ci z nim rozmawiac. Uprzedzilem, ze nie posle cie do tego uroczego zebraka wykorzystujacego cie jak niewolnika, ktorym niegdys byles. Czy dowodzi odwagi, ukrywajac swoje malostkowe wasnie za Madonaiem? Skoncentrowawszy spojrzenie, ujrzalem zaczerwienione oblicze Nyela stojacego naprzeciwko mnie. Jego biale krzeslo przewrocilo sie na ziemie, a jedno z delikatnych oparc peklo. -Nie szedlem do niego - powiedzialem, gdy tylko wrocilem do siebie po naglej zmianie. - Jesli pamietasz, jeszcze nie wiem, jak to robic. I mam zamiar dotrzymac naszej umowy. Ale po przemianie sie z nim spotkam. - Glupio zostawiac takie rzeczy niedopowiedziane. Nyel zdobyl bardzo wiele punktow, ale wynik tego pojedynku jeszcze sie nie rozstrzygnal. Nie moglem marnowac czasu na zaslony dymne. -Mam nadzieje, ze kiedy staniesz sie Madonaiem, poprawi sie twoja zdolnosc oceny rzeczywistosci. -Za kilka godzin chce powrocic do swiata ludzi - oznajmilem. - Do innego sniacego, jesli nalegasz, ale w cielesnej postaci. Wyleczylem sie i odpoczalem, a oni beda mnie dzis potrzebowac. Aleksander nie czekal, az uciekinierzy sie osiedla, lecz pojechal do Tanzire. Niewielki cel, lecz symboliczny. Ci, ktorzy zabili Sovariego, Malvera i W'Assani, rozpoznaja j ego znaczenie i zaczna rozsiewac plotki, ktore dotra az do palacu w Zhagadzie. A ja wiedzialem, ze musze znalezc sie w tych pogloskach. Lydia wyjawila mi, ze Edik ponad wszystko boi sie opowiesci o uskrzydlonym wojowniku - i domyslow, ze bogowie chronia Aleksandra. Ksiaze potrzebowal wszystkiego, co moglo mu dac przewage, nawet plotek i legend. -Mam cie poslac, bys sluzyl temu ludzkiemu ksieciu, gdy przygotowuje sie do tego, by uczynic cie Madonaiem, a twoj najmniejszy palec jest wiecej wart niz cale jego zycie? - Siwa broda Nyela drzala. -Dziekuje ci za ten dar - odparlem. - Zaluje, ze nie wiem wiecej o tym, co zamierzasz. - Kim jestem, ze tak wiele mi dajesz? - Wszechobecne pytanie. Nie odpowiedzial. Po prostu odwrocil sie i odszedl. Kasparian podniosl polamane krzeslo i ustawil je prosto. -Wmieszales sie w walke, do ktorej nie dorastasz, chlopcze - syknal przez zacisniete zeby. - Ze wszystkich wojownikow wlasnie ty powinienes wiedziec, ze kazde posuniecie da sie odwrocic. - Nie powiedzial nic wiecej, lecz przebil sie przez zywoplot i znikl. Jakis nieszczesny przeciwnik, prawdziwy lub iluzoryczny, bedzie cierpial tego popoludnia. Furia Nyela byla niepokojaca, przypominala moje wlasne ataki szalu, niczym zapach lub smak, ktory przywoluje dawno zapomniane wydarzenia. Przekonywajace ostrzezenie, bym nie porzucal ostroznosci. Ale chcialem postrzegac to rowniez jako oznake jego szczodrosci, ze pozwolil mi dzialac wbrew jego pragnieniom. Nie ludzilem sie, ze jego intencje sa w pelni dobre, ale nie potrafilem tez uwierzyc, ze jego pragnienie, by obdarowac mnie czyms wspanialym, jest tylko klamstwem. Przez nastepne kilka godzin moglem badac swiat snow, wybrac sobie sniacego i dowiedziec sie wiecej o planie Aleksandra. Ale dzialania te wyczerpywaly, wiec nawet gdybym umial nad tym panowac i tak pewnie poczekalbym do chwili, az zmaterializuje sie poprzez sen. Miast tego stanalem na trawniku i zaczalem kyanar, przechodzac przez kolejne ruchy, by przygotowac sie do walki. Powolne. Skoncentrowane. Uspokajajace. Poki nosze to ludzkie cialo, bede podtrzymywal przyzwyczajenia, ktore mi sluzyly. A kiedy sie przeobraze -poczulem mrowienie skory, glod zlotego ciepla, sily i ognistej melyddy plynacej w moich zylach - to ja, Seyonne, bede nad tym panowac. Rozdzial trzydziesty szosty Twarz Aleksandra byla zarumieniona w blasku ognia.-Musimy znalezc sposob, zeby zneutralizowac straz i przedostac sie przez bramy. Nasi informatorzy twierdza, ze Bekow przetrzymuja w piwnicy wiezy strazniczej w poblizu polnocnych bram. Poludniowe wrota sa silniej chronione, a obok mieszcza sie koszary, lecz nie chca przeprowadzac wiezniow przez cale miasto, gdy jutro rano bramy zostana otwarte. Pozostalym na swobodzie wojownikom Bekow zbyt latwo byloby przeszkodzic w egzekucji. I dlatego ulatwili nam sprawe. Kiedy przejdziemy przez brame, zaskoczymy straznikow i, jesli nie zajmie nam to zbyt wiele czasu, wydostaniemy wiezniow przed zmiana warty. Wtedy dolaczymy do Terlacha i Maroufa, by zdobyc Gan Hyffir. I dlatego... Jak rozumiem, niektorzy z was posiadaja zdolnosci, by pokonac straze i otworzyc brame... czy sie myle? - Ksiaze stal posrodku malej grupki, spogladajac od twarzy do twarzy, a palcami stukal w rekojesc miecza. To bardzo by nam pomoglo. Dziesiatka mezczyzn i kobiet w kregu zaczela sie krecic nerwowo i spogladac na Blaise'a, ktory siedzial na piasku, z prawa reka ciasno przywiazana do piersi. -Zazwyczaj to moje zadanie - powiedzial. - Mysle, ze moglbym... -Rzeczywiscie moglbys sobie z tym nie poradzic. - Kobieta wyszla z mroku za kregiem i podala Blaise'owi kubek, po czym usiadla obok niego. Elinor. Zaplotla wlosy w warkocz upiety dookola glowy. Plomienie sprawialy, ze jej skora wygladala jak wypolerowana miedz. - O ile jednak jakis bog nie polaczy magicznie kosci twojego ramienia, nie uda ci sie leciec ani nawet sie bronic, nie wspominajac juz o tym, by walczyc z osmioma czy dziesiecioma Derzhimi. Ktos inny bedzie musial cie zastapic. Corridzie, wiem, ze twoja ulubiona postacia jest zhaideg, ale juz zmieniales sie w ptaki. Roche kiepsko sobie z tym radzil, a Brynna jest w Gan Hyffir. -Nie zrobie tego - oswiadczyl Corrid. Wyciagnal przed siebie nogi, zaplotl rece na piersi i oparl sie o juki, jakby chcial sie oddalic od pozostalych w kregu. - Nie zaryzykuje glowa dla zadnych zdradzieckich Derzhich. A niech ich wszystkich powywieszaja. -Jak juz mowilem, nie bede mial nikomu za zle, jesli nie zechce wziac w tym udzialu - podjal Aleksander. - Ale Bekowie nie sa naszymi wrogami. To rodzina wielkiego honoru, ktora nie zasluguje na to, co sie jutro wydarzy. Jesli uda sie nam ich uwolnic, wysluchaja nas. A jesli oddamy im Gan Hyffir, utrzymaja ten region i przyciagna innych do naszej sprawy. Musicie zrozumiec... -Powiedz im - wyszeptalem, wypychajac swojego towarzysza zza namiotu, gdzie kulilismy sie w najglebszych cieniach pustynnej nocy. -Moj pan Seyonne otworzy bramy Tanzire - oznajmil Feyd, wkraczajac w krag swiatla. Jedenascie zaskoczonych twarzy odwrocilo sie do mlodzienca, ktory z szacunkiem uklonil sie Aleksandrowi. - Bedzie bardzo szczesliwy, jesli pozwolisz mu wziac na siebie ten obowiazek, Aveddi. Ostry wzrok Aleksandra szybko przeszukal ciemny oboz. -Seyonne! Wiedzialem, ze przybedzie. Gdzie jest? -Przybyl do mnie tej nocy... we snie - wykrztusil Feyd, a jego zolta skora pokryla sie rumiencem, gdy wszyscy na niego spojrzeli. Szeroka piers Suzainczyka byla naga poza pasem bandaza zawiazanym wokol ramienia, zakrywajacym rane plecow. Poza bandazem i mnostwem kreconych czarnych wlosow mial na sobie jedynie fenzai, krotkie, luzne spodnie. Kiedy Feyd otrzasnal sie ze zdziwienia wywolanego moim pojawieniem sie nie tylko w jego snie, ale i w namiocie, i wysluchal uwaznie tego, co mialem mu do powiedzenia, uparl sie, by natychmiast zaciagnac mnie na spotkanie, gdzie Aveddi i przywodcy dopracowywali plan wyprawy. Tak bardzo pragnal mi pomoc, ze zapomnial zalozyc haffai, co stanowilo powazne przeoczenie dla skromnego mlodego Suzainczyka. -Przyszedl do ciebie we snie... czy to mozliwe? Czy robil to juz wczesniej? - Nie widzialem wyrazu twarzy Elinor, lecz w jej glosie chyba uslyszalem niepokoj. -Nic o tym nie wiem - odparl Aleksander. - Ale przysiaglbym, ze widzialem go w... Na bogow, kto wie, co sie z nim dzieje? Opowiedz nam o nim, Feydzie. -Oczywiscie, Aveddi. Snilem o moim ojcu... niech Gossopar chroni go podczas jego wyprawy tej nocy... i w tym snie moj dobry pan ojciec karal mnie za rane, ktora odnioslem podczas ostatniej bitwy, a pan Seyonne powstrzymal mnie przed podpaleniem brody ojca. Pan Seyonne przekazal mi najglebsze wyrazy szacunku dla ciebie, Aveddi, i zapewnil, ze nadal w ciebie wierzy. To samo dotyczy Blaise'a, pani Elinor i wszystkich w druzynie. Zapewnil mnie, ze bedzie nas wspieral we wszystkich naszych przedsiewzieciach, ile tylko zdola. -Wracaj do lozka, Feydzie. Nadal spisz - zawolal Farrol. - Broda twojego ojca jest tej nocy bezpieczna. Kilku innych rozesmialo sie wraz z nim. -Uciesze sie, jesli czarodziej wyruszy z nami, jesli tylko nie bede sie musial do niego zblizac... Snilem wczoraj o mojej tesciowej. Czy ona tez bedzie w Tanzire?... Uratowal mi zycie w Andassarze i co najmniej dwa razy w Taine Horet... dobrze, ze bedzie z nami... -Jak mozecie mowic tak lekko o tym przekletym Ezzarianinie? - Gorrid zerwal sie na rowne nogi. - Jesli przybedzie, najpewniej wymorduje tez kilku naszych oprocz wrogow. Tak latwo zapomnieliscie o na szym bracie Admecie? Oskarzenie zawislo w powietrzu jak dym w bezwietrzna noc. To Blaise odpowiedzial. -Jesli Admet zdradzil nas w Syrze, jak twierdzi Feyd... -Admet nigdy nie moglby zdradzic nas Derzhim. Zdrajca byl ktos inny. Ktos, kto ich kocha, kto sadzi, ze derzhyjskie swinie moga miec honor. Gorrid spojrzal ze zloscia na Aleksandra. - Ten przeklety bozek Seyonne zamordowal Admeta, by ukryc swoja zdrade, a nie po to, by ja pomscic. -Mozesz przyjac moja przysiege, ktora zlozylem tej druzynie - przerwal ksiaze cichym i najbardziej niebezpiecznym glosem - albo rzucic mi wyzwanie, do czego kazdy z was ma prawo, ale nie bedziesz kwestionowal honoru Seyonne'a ani wykorzystywac tego wypadku, by nas rozdzielic. Cokolwiek zrobil, bylo uzasadnione i sprawiedliwe. Bede w to wierzyc, chyba ze ktos przedstawi mi dowod, iz jest inaczej. - Gestem wezwal Feyda blizej do ognia i odwrocil sie plecami do Gorrida, jakby zachecajac wscieklego mezczyzne do zadania ciosu. - Powiedz mi, Feydzie, gdzie jest Seyonne? Musze z nim porozmawiac, opowiedziec mu o naszym planie. Dalej. Wydus to z siebie, chlopcze. Wycofalem sie za namiot, oparlem czolo o cieple plotno i sluchalem. -Na razie zdecydowal sie nie kontaktowac z zadnym czlowiekiem w zwyczajny sposob, panie. Nawet ty nie powinienes tego oczekiwac. Ale mowi, ze bedzie z toba i zrobi wszystko, co konieczne. -Rozumiem. - Chwila ciszy i uslyszalem, jak Aleksander obraca sie na piecie. - Coz, w takim razie musimy uwierzyc mu na slowo, niezaleznie od tego, jak i kiedy zdecyduje sie je wypowiedziec. Seyonne otworzy brame. Roche, Petra, Cawsho i Denys pojda ze mna. -Czy pozwolisz, bym rowniez z toba pojechal, panie? - spytal Feyd nerwowo. - Powinienem byc przy bramach... w Tanzire... wierze... jesli uczynisz mi te laske. Przez krotka chwile panowalo milczenie. -Slyszalem, ze w Syrze i Taine Horet dobrze sobie radziles. Rana ci nie doskwiera? -Zagoila sie, Aveddi. -W porzadku. Jedz ze mna. Chyba powinienem lepiej cie poznac. Dobrze. Aleksander najwyrazniej zaczal skladac razem przynajmniej niektore kawalki ukladanki. Nie istniala scisla granica dopuszczalnego oddalenia miedzy mna a moim sniacym; po prostu w miare rozciagania wiezi stawalismy sie coraz bardziej zaniepokojeni. Jesli mialem skoncentrowac sie na swoich sprawach, musial byc blisko. -W takim razie ty, Blaise, zajmiesz sie rezerwami. - Aleksander nie przerywal pracy. -Pieciu bedzie czekalo w pierwszej przerwie wsrod wydm na wypadek, gdybys potrzebowal pomocy - podjal Blaise. - Gar, Katya, Bertram, Yori i ja. Farrol poprowadzi reszte wojownikow prosto do Gan Hyffir. -Ty? Myslalem, ze to juz ustalone... -Obiecalem Linnie, ze nie wyjde za wydmy - przyznal Blaise, a nietypowe dla niego sarkanie swiadczylo, ze rana bardzo mu dokucza. - Jedno z nas powinno tam byc, gdyby ktos musial sie szybko wydostac. Tyle przynajmniej moge zrobic. Oddalajace sie kroki i rozmowy na boku powiedzialy mi, ze narada sie zakonczyla. Aleksander nadal powtarzal plany i bedzie to robil do chwili wyjazdu. Wszyscy beda doskonale wiedziec, czego sie po nich spodziewa w ciagu nadchodzacych godzin, a on bedzie sobie zdawal sprawe, na co moze liczyc z ich strony. Byl znakomitym dowodca. -Pani Elinor, ufam, ze zajelas sie sprawa koni. -Mattei i Gerla przygotowali piec dodatkowych wierzchowcow oraz bron, wode, ubrania i sztandary, o ktore prosiles - powiedziala Elinor. Mieli dotrzec do Tanzire wieczorem, tuz po zamknieciu bram, i rozlozyc oboz za murami, jak inni spoznialscy. Straznicy bardzo surowo pilnuja godzin zatrzaskiwania wrot. Gerla dorastala w Tanzire i zna miasto. Beda sie was spodziewac o pierwszej strazy i zajma sie waszymi konmi. Jesli juz nic ode mnie nie chcesz, to jestem potrzebna w Zif'Aker. -Oczywiscie. Dziekuje, pani. Chlopiec ma sie lepiej? -O wiele. To byla tylko dziecieca goraczka. Goraczka. Evan. Powiedz wiecej. Moja matka zmarla na goraczke, podobnie jak kilku innych, ktorych znalem w Ezzarii. Dzieci. Czy u dzieci goraczki nie byly grozniejsze? Ale noc plynela dalej. -Gorrid! - zawolal ksiaze nieco glosniej. - Nie zechcialbys towarzyszyc pani Elinor w drodze powrotnej do Zif'Aker? Choc dama umie sie bronic, dwie pary rak i oczu zapewniaja wieksze bezpieczenstwo niz jedna, a my nie mozemy stracic zadnego z was. O ile nie ma nic innego...? Zycze wszystkim bezpiecznej drogi. Oby wszyscy bogowie wspierali nas w naszym dziele. Do mojego miejsca zblizyly sie kroki - dwaj mezczyzni rozmawiali cicho. Schowalem sie do namiotu Feyda i zaczekalem na powrot mlodzika, otaczajac sie ciemnoscia na wypadek, gdyby Aleksander postanowil zajrzec do srodka. Jestes zadowolony, starcze? Ukrywam sie przed nim. Choc moze to i dobrze, ze nie moglismy rozmawiac. Bylem przekonany do swoich decyzji, lecz nie czulem sie jeszcze gotow, by przedstawic je tym, ktorzy nie umieliby ich pojac. A Evan... chory. Wyobrazilem go sobie takiego, jakim go ostatnio widzialem, stojacego z szeroko otwartymi oczami w kregu blasku w obozie Yulaia... biegnacego, by ukryc sie w bezpiecznych ramionach Elinor. Nie czas na to, powiedzialem sobie. Jeszcze nie. Ktoregos dnia. Ale jesli mialem zostac Madonaiem... co wtedy? Potezny mezczyzna wpadl przez maly otwor namiotu. -Panie Seyonnie! - "Szept" byl tak glosny, ze obudzilby drzewo. -Czy moglbys mowic troche ciszej? Nikt nie ma prawa sie dowiedziec, ze tu jestem. -Jak przewidywales, Aveddi spytal mnie na stronie o miejsce twojego pobytu. Odpowiedzialem mu tak, jak mi kazales. Nie spodobalo mu sie, ze nie przyjmiesz od niego zadnych prywatnych wiadomosci. Byl gotow odejsc, ale zatrzymal sie i spytal, czy wygladasz "dobrze" i "radosnie". Odparlem, ze wygladasz na zupelnie zdrowego i nie sprawiasz wrazenia, bys mial jakies problemy, jesli o to chodzi w okresleniu "radosnie". Zasugerowal, ze jesli w czasie rozmowy powiedziales choc jeden kiepski zart, to znaczy, ze jestes "radosny" i nie bedzie sie tak o ciebie martwil. Przez chwile sie zastanawialem, a potem odrzeklem, ze wielokrotnie groziles, iz odwiedzisz go w snach, ale potem uznales, ze moje sa "mniej pompatyczne i bardziej pomyslowe". Nie wiedzialem, czy o to chodzilo Aveddiemu, ale on tylko sie rozesmial. Wydawal sie zadowolony. Czy wolno mi przekazywac takie rzeczy, panie? Uznalem, ze moge to powtorzyc w twojej obecnosci. - Blade cialo Feyda wypelnialo namiot razem z wonia wysuszonego potu i aromatycznego olejku, ktorym namaszczal wlosy i brode. -Tak. Wszystko w porzadku. - Wbrew wszelkim oczekiwaniom, choc przytlaczalo mnie przerazenie i tajemnica, tez mialem ochote sie rozesmiac. Nie chcialem jednak obrazic gorliwego i poslusznego Feyda. - Dziekuje, Feydzie. Bardzo dziekuje. Ale juz tego nie powtarzaj. Od teraz moje slowa przeznaczone sa wylacznie dla twoich uszu, a mnie w odpowiedzi wolno slyszec jedynie twoje mysli i opinie. To warunek, na ktorym opiera sie moja obecnosc tutaj. - Zgodzilem sie rozmawiac jedynie ze swoim sniacym, a teraz i tak juz bardzo naciagnalem sens tej przysiegi. -Oczywiscie, panie, rozumiem. Nasz swiety bog Gossopar przeszedl wiele prob, nim osiagnal moc w Kalliapa Gran. Raz musial za pomoca ognia usunac kazdy wlos ze swojego ciala... nawet z czesci intymnych... i pozostac w takim stanie przez rok. Zakaz rozmowy z towarzyszami, nawet w trakcie walki, to chyba mniejsza udreka... zwlaszcza jesli jest sie owlosionym jak Suzai... -W rzeczy samej. - Nie zdolalem powstrzymac usmiechu slyszac, jak gorliwie stara sie mnie pocieszyc. - Choc Ezzarianie znani sa ze skapego owlosienia, nie bylbym zachwycony taka proba. Ta proba tez nie bylem zachwycony. Feyd przeprosil mnie i zamilkl, gdyz w trakcie przygotowan do bitwy mial w zwyczaju modlic sie do swoich bogow. Dlatego tez skulilem sie w jego namiocie i nasluchiwalem, jak druzyna banitow gotuje sie do wyprawy. Obok skrzypienia skory i metalicznego brzeku stali i uprzezy slyszalem nerwowe smiechy, ostatnie rozmowy o pozycjach i taktyce, ciche slowa otuchy, szczodre zapewnienia o meskosci, odwadze i lojalnosci, wspomnienia towarzyszy, ktorzy zgineli - wszystkie ludzkie kontakty, ktorych mnie zakazano. Sporo osob prosilo Elinor, by przekazala wiadomosci ich bliskim, a ja w milczeniu dodalem swoja. Dla ciebie, synu moj. Jesli uda mi sie to zrobic... uczynic swiat lepszym dla ciebie... Zrobie wszystko, co bedzie konieczne, by tego dokonac. Ciezkie kroki zatrzymaly sie po drugiej stronie namiotu. -Wiesz, twoja siostra ma racje - powiedzial cicho Aleksander. Powstrzymaj sie od dzialania do chwili, gdy wyzdrowiejesz. Wierz mi, doskonale rozumiem, ze na mysl o pozostaniu z tylu skrecaja ci sie wnetrznosci. -Nigdy nie musialem ich poslac w takie niebezpieczenstwo beze mnie. -Mimo moich niezliczonych wad, ktore natychmiast zauwazano i komentowano, dworzanie w Zhagadzie wychwalali moja odwage i smialosc, gdyz upieralem sie, by towarzyszyc wojownikom na kazdej wyprawie. Nie rozumieli, ze wybieram latwiejsza droge. Czeka nas dlugie oblezenie, Blaise. Bedziesz mial jeszcze okazje do walki. -Niech bogowie towarzysza ci tej nocy, lordzie Aleksandrze. -Zaluje, ze nie pojmuje... Przejdziesz sie ze mna? Chcialbym dowiedziec sie czegos wiecej o kilku z ludzi. Po pierwsze, ten Feyd... Moglbym zmienic postac i wyruszyc za nimi, by dalej podsluchiwac ich rozmowe. Ale nawet takie jednostronne "uwiklanie" wydawalo mi sie pogwalceniem ducha naszej umowy. Miesiac lub dwa, powiedzial Madonai, i bede mogl robic, co zechce. Do tego czasu, jesli warunek mojej obecnosci w tym swiecie stanowila izolacja, niech i tak bedzie. Podczas miesiecy, ktore minely od naszej ucieczki, potezny heged Rhyzka spelnil swoje pragnienie i wprowadzil jednego ze swoich pomniejszych lordow do Gan Hyffir, ostatniej posiadlosci hegedu Bek. Pierwszy lord Bek, nauczony straszliwa kara, jaka spadla na Naddasinow, nie zaprotestowal bezposrednio u Edika, lecz wycofal sie do Tanzire. Tam w niewielkiej kamienicy probowal zachowac godnosc, dzierzawcow i dochody, zarzadzajac gospodarstwami wokol Gan Hyffir i szukajac zbytu na ich pszenice. Glosno zas twierdzil, ze jego szlachetny cesarz, choc pragnal przekazac fortece swoim poteznym sojusznikom Rhyzkom, z pewnoscia nie chcial, by szlachetnie urodzony Derzhi i jego wierni dzierzawcy zgineli z glodu. Powsciagliwosc starego Beka go nie uratowala. Pierwszy lord, jego trzech synow i jeden ziec zostali skazani na stracenie, zas ich kobiety zachecano do zazycia trucizny. Wojownicy Bekow pozostali w Gan Hyffir, lecz pozbawiono ich zolto-niebieskich szali hegedu Bek i powolano bezposrednio w sluzbe cesarza pod dowodztwem Rhyzki. Aleksander pragnal to wszystko zmienic. Kiedy Aveddi i jego jezdzcy ruszyli do Tanzire, ja polecialem z nimi w postaci sokola. Unosilem sie wysoko w mroku bezksiezycowej nocy, by Aleksander sie nie domyslil, ze bylem w obozie. Dotrzymam umowy. Izolacja dobrze mi sluzyla, gdy bylem niewolnikiem, ale bezstronnosc nie oznaczala, ze musze obrazac przyjaciol. Blaise doprowadzil nas w poblize murow Tanzire w ciagu pol godziny. Wtedy opuscilem druzyne i polecialem przodem, by otworzyc bramy. Tanzire spalo. Byc moze to moja nowa umiejetnosc poruszania sie wsrod snow powiedziala mi, ze nie spalo spokojnie. Kosci Sovariego nie wisialy juz na murach, nie bylo tez zadnych widocznych pozostalosci W'Assani czy Malvera na pustkowiu wokol murow, lecz tej nocy czulem w poblizu trzy niespokojne duchy i nie mialem watpliwosci, ze Aleksander tez je odkryje. -Uczcimy wasza pamiec nie tylko krwia - powiedzialem, siadajac na tym samym slupie, na ktorym umieszczono cialo wiernego kapitana strazy. - Ale tej nocy splacimy dlug krwi. Przyjalem swoja prawdziwa postac i raz za razem bezglosnie ladowalem za lucznikami Rhyzki na murach. Dotykalem ramienia kazdego mezczyzny i pozwalalem mu pogapic sie chwile na moje skrzydla i zlote swiatlo. Potem zabijalem go mowiac: "To za wiernego Sovariego", "To za szlachetnego Malvera" albo "To za wspaniala W'Assani". Kiedy skonczylem, wyladowalem na ziemi i otworzylem bramy, ktore wiele miesiecy temu sam uwolnilem z piasku. Bez pomocy korb, dzwigni czy nawet wiatru, otworzylem je wystarczajaco szeroko, by wpuscic do srodka banitow. Latwo bylo zauwazyc, co zaplanowano dla Bekow na nastepny ranek. Po drugiej stronie rynku stala starozytna straznica, a miedzy straznica a bramami ustawiono piec szubienic. Zajmowaly dokladnie to miejsce, w ktorym porzucilismy woz W'Assani i z ktorego wywalczylismy sobie droge z miasta, by poniesc miazdzaca porazke w chwili, gdy bylismy juz pewni zwyciestwa. Nie pozwole, by tej nocy sie to powtorzylo. Za murami rozciagalo sie chaotyczne obozowisko, jakie pojawialo sie wokol kazdego zamknietego miasta. W obozie podroznych palilo sie kilka nieduzych ognisk, a ciche odglosy niespokojnych zwierzat i niemogacych zasnac dzieci unosily sie w nieruchomym powietrzu. Dwaj mlodzi kupcy stali przy blotnistym korycie, pojac konie. Gwiazdy nieustepliwie poruszaly sie po niebie. Siedmiu konnych wyjechalo z pustyni, powoli, jakby zmeczyla ich dluga podroz. Bez trudu wtopili sie w senny oboz i wkrotce niewielka zmarszczka na materii nocy, jaka wywolalo ich pojawienie sie, zostala wygladzona. Tylko ja ze swojego punktu obserwacyjnego widzialem siedmiu odzianych w czern nieznajomych, przekradajacych sie przez bramy niedlugo potem. Oczywiscie, przechodzac pode mna spojrzeli w gore, a ja podnioslem dlon w powitalnym gescie, ale nie wyszedlem im na spotkanie. Pozostalem na murach, upewniajac sie, ze nikt nie przybedzie, by zamknac wrota, nie w pore wymienic warty w straznicy lub zaczepiac dwoch mlodych kupcow, ktorzy najwyrazniej mieli teraz wiecej koni niz tylko te, ktore przyprowadzili do koryta. Tylko bardzo podejrzliwe oko zauwazyloby, ze ta dwojka osiodlala rumaki, ktore, jak mowili innym podroznym, zamierzali nastepnego ranka wystawic na aukcje. Nie minelo pol godziny, a dwaj pierwsi banici wymkneli sie z uliczki obok straznicy. Wkrotce podazyli za nimi pozostali, wraz z piecioma nowymi towarzyszami -oswobodzonymi wiezniami. Niemal gotowe. Ale grupa dopiero minela czekajace szubienice, gdy uslyszalem szybkie uderzenia kopyt dochodzace od strony koszar strazy. Kolejna zdrada? Pewnie raczej sygnal, o ktorym ktos zapomnial, lub jakis raport, ktory nie zostal zlozony. Niezaleznie od przyczyny zamieszania, musielismy uciekac. Z mieczem wzniesionym w gotowosci, zanurkowalem i dotknalem ziemi na przeciwleglym krancu rynku, gdzie straznicy wylonia sie z ciemnej uliczki na otwarta przestrzen. Aleksander, ktory zamykal pochod banitow, zostawil innych i pospieszyl w moja strone. -Co robisz? Unioslem dlon, by go zatrzymac, i wskazalem mieczem w strone zblizajacego sie niebezpieczenstwa. Choc nie mogl jeszcze slyszec konnych, szybko zawrocil i zawolal do pozostalych: -Biegiem! Wkrotce do jego uszu dotarl tetent i pelne przerazenia krzyki mieszczan, ktorzy zza okiennic spogladali na moja swietlista postac, gdy unioslem olbrzymi wir piasku. Jak dlugo mam sie utrzymac? Uniknalem ciecia konnego Derzhiego i sparowalem. Trzy, cztery ostrza na raz. Wystarczajaco dlugo, by wydostali sie przez brame, wsiedli na konie osiodlane przez Gerle i Matteia, i odjechali tak daleko, by poscig nie wiedzial, dokad sie skierowali. Ale nie za dlugo. Nie moglem bez konca powstrzymywac dwudziestu jezdzcow. Ale zatonalem w walce, w wyzwaniu, ktore zmuszalo mnie, bym stawial czola tak wielu. Za kazdym razem, gdy jakas grupka probowala mi sie wymknac, odpowiadalem kolejnym atakiem ostrego wiatru i wzywalem deszcz ognia. Konie rzaly i stawaly deba, a ja sie smialem, gdy splataly sie tak bardzo, ze nie mogly sie oddzielic. -Nie tak szybko! - ryknalem i rzucilem sie na zdeterminowanego wojownika, ktory kierowal sie w strone bram. Jedna reka unioslem go z siodla i rzucilem na ziemie. Niezbyt lagodnie. Uniknawszy dwoch ciosow, pchnalem jednego z napastnikow z dolu, a drugiego za noge wyrwalem z siodla. Udalo mi sie spojrzec w strone bram. Nie dostrzeglem przyjaciol. Nieprzyjemny ucisk w piersi powiedzial mi, ze moj sniacy jest juz daleko od miasta. Jak dlugo to trwalo? Wlocznia otarla sie o moje plecy we wrazliwym miejscu, gdzie skrzydlo laczylo sie z cialem. Na szczescie nie wbila sie gleboko, jedynie zadala piekaca rane i odpadla. Obrocilem sie w powietrzu i zobaczylem trzy strzaly, dwie wlocznie i co najmniej dziesiec ostrzy kierujacych sie w moja strone. Wystarczajaco dlugo. Unoszac sie wysoko w gore, ostatnim zakleciem zatrzasnalem brame. Pozniej opuscilem Tanzire i popedzilem przez pustynna noc w strone Aleksandra i oblezonej fortecy Bekow. Rozdzial trzydziesty siodmy Walczylem w Tanzire duzo dluzej, niz bylo to konieczne. Gdy w koncu dotarlem do przysadzistej, ponurej fortecy Gan Hyffir, Aleksander zdazyl objac dowodzenie w bitwie rozpoczetej przez Maroufa, ojca Feyda, i Terlacha, syna manganarskiego krola. Przed atakiem Brynna, zlaczona z demonem Ezzarianka, wkradla sie do fortecy i otworzyla droge dwom innym ludziom Blaise'a. Cala trojka dostala sie do koszar strazy i powiedziala wojownikom Bekow, ze nowy przywodca z pustyni - szlachetnie urodzony Derzhi, obdarzony laska bogow i zwany Aveddim, Pierworodnym Azhakstanu - przybywa, by odbic Gan Hyffir i nie pozwolic na niesprawiedliwe stracenie ich panow. I tak oto o swicie, gdy zaatakowaly oddzialy Manganarczykow i Suzainczykow, Bekowie powstali wewnatrz fortecy i otworzyli bramy.To oczywiscie nie oznacza, ze bitwa trwala krotko. Ludzie Rhyzki byli zdyscyplinowani i mieli przewage trzech do jednego. Zdeterminowany oddzial lucznikow zajmowal najwyzsza wieze fortecy i zasypywal naszych wojownikow strzalami. W ciagu kilku uderzen serca trzy strzaly o wlos minely Aleksandra, ktory jezdzil wzdluz linii swoich ludzi, probujac powstrzymac niedoswiadczone oddzialy, by nie wycofaly sie pod ostrzalem. Zajalem sie tym problemem. Lucznikow strzegli wojownicy Rhyzki, lecz pozbycie sie ich bylo tylko kwestia czasu i wysilku. Tego ranka krew plynela strumieniem, lecz nim slonce stanelo w zenicie, Aleksander obejmowal pierwszego lorda Beka i jego synow i przedstawial ich dowodcom, ktorzy odbili twierdze. Ksiaze, Marouf i Terlach wprowadzili Bekow przez bramy przy akompaniamencie radosnych okrzykow wojownikow hegedu Bek. Za nimi podazyla dziwna zbieranina manganarskich i suzainskich wojownikow oraz wymalowanych banitow Yvora Lukasha. Symbol plonacej strzaly, sztandar Bekow, ktory Aleksander przyniosl jako dar dla oblezonego hegedu, znow unosil sie nad murami Gan Hyffir, a obok niego lopotal inny sztandar. Wielu pytalo, czyim herbem jest skomplikowany wzor zlotych, czerwonych i zoltych linii, ktory wygladal jak slonce wschodzace nad polem zlocistej trawy. Ja wiedzialem, choc wczesniej widzialem go tylko w historycznych ksiegach. To byl symbol krolewskiego rodu Manganaru. Gdy goraczka krwi w moich zylach opadla, zaczalem krazyc nad polem walki, niczym jeden z sepow obserwujac, jak zwyciezcy opatruja rannych, zgodnie ze swoimi zwyczajami zajmuja sie zmarlymi i otaczaja wiezniow z hegedu Rhyzka, ktorzy kleczeli z rekami na glowach. Forteca wznosila sie na szczycie stromego wzgorza, a bitwa rozlala sie na jego zbocza, gdy Bekowie wygnali Rhyzkow poza zamek, prosto w rece Aleksandra. Ze swojego miejsca wysoko na bezchmurnym niebie zauwazylem wsrod skal blysk wzniesionej broni i uslyszalem slaby krzyk... i nastepny. Wsrod ludzi klebiacych sie na pobojowisku nikt najwyrazniej tego nie zauwazyl. Znow wyciagnalem miecz, zanurkowalem i wyladowalem na polce cieplego piaskowca. Podczas gdy jeden Derzhi pelnil straz, drugi wznosil miecz nad glowa kleczacego Thrida. Trzech innych wiezniow juz spotkal ten los. Dwaj Derzhi nosili barwy Rhyzki. Nie ostrzeglem kata ani nie rzucilem mu wyzwania, po prostu kopnalem go w glowe. Ciezko usiadl na ziemi. Machniecie mieczem skutecznie zatrzymalo drugiego wojownika... a moze tak zadzialal widok moich skrzydel albo krwi na zlocistym ciele. Drzacy Thrid podniosl na mnie wzrok, a wtedy ja wskazalem glowa na zamek i pole bitwy. Uklonil sie, chwycil wodze koni i pobiegl. Mialem szczery zamiar odprowadzic obu Derzhich do pierwszego wojownika Bekow, ktorego zauwaze, lecz wtedy ten siedzacy na ziemi, mocno zbudowany mlody mezczyzna o podkrazonych oczach, szorstkiej skorze i czerwonym nosie pasujacych do kogos duzo starszego, spojrzal na mnie z taka zloscia, ze az mnie zamurowalo. Choc zupelnie nie czulem sie zagrozony ludzka nienawiscia, jego zajadlosc sprawila, ze przyjrzalem mu sie uwazniej. I wtedy wlasnie zauwazylem kolczyk. Kolczyki Derzhich czesto okreslaly range w hegedzie, a ich wielkosc, ksztalt i kruszec, z ktorego je wykonano, pozwalaly latwo odroznic pierwszego, drugiego czy trzeciego lorda od pomniejszego dziesiatego. Slyszelismy, ze w Gan Hyffir zamieszkal szosty Rhyzka, lecz ten tutaj byl kims o wiele wazniejszym... drugim lordem swojego hegedu. Drugi lord Rhyzkow byl synem pierwszego lorda, co oznaczalo, ze na imie ma Bohdan i jest tym brutalem, ktory doprowadzil do smierci swoja dziesiecioletnia zone Nyamot. Dla tych, ktorzy stali na pobojowisku albo na murach Gan Hyffir musielismy wygladac naprawde dziwnie - nagi, zakrwawiony wojownik ze skrzydlami prowadzacy innego, rowniez nagiego mezczyzne, na uprzezy. Kiedy tamten upadal, ciagnalem go, az znow sie podnosil. Powstrzymanie sie przed tym, by go okaleczyc, bylo najtrudniejsza rzecza, jaka w zyciu zrobilem. Zerwalem z niego ubranie i zwiazalem go, trzymajac noz nad obwisla bronia, ktora zabil dziecko. Jak to zwykle bywa z brutalami, odwaga szybko go opuscila i zaczal krzyczec, blagac i plakac. To nie litosc zatrzymala moje ostrze. Ta kwestia miala tak wielkie znaczenie, ze nie moglem pozbawic Aleksandra prawa do jej rozwiazania. I dlatego kopalem i popychalem Bohdana w strone wlasciwego sedziego. Nim dotarlismy do bramy, zebral sie pelen napiecia tlum, a wsrod niego Aleksander i Bekowie. Wyladowalem, szarpnieciem smyczy zmusilem Bohdana, by uklakl, i podalem sznur zdziwionemu Seregowi, czwartemu lordowi Bekow, z ktorym Aleksander spotkal sie w Tanzire. Pozniej w dloniach Aleksandra zlozylem plaszcz tef z symbolem Rhyzkow i zakrwawiony kolczyk, ktory wyrwalem z ucha Bohdana. -Co sie z toba dzieje? - spytal, wpatrujac sie w moja twarz. - O co w tym wszystkim chodzi? Bez slowa wezwalem wiatr i wznioslem sie, krazac nad Aleksandrem i jego wiezniem. Nie otrzymawszy ode mnie odpowiedzi, Aleksander skoncentrowal sie na tym, co mu przynioslem. Dotknal kolczyka, a jego twarz sie zmienila, gdy nadeszlo zrozumienie. Zacisnal piesc na blyskotce i uniosl ja wysoko z mrozacym krew w zylach triumfalnym okrzykiem. Nie czekalem, by zobaczyc, jak to rozwiaze. Ufalem jego madrosci... bardziej niz sobie. Poza tym czekaly mnie inne zadania. Wrocilem na pole walki. Feyd szedl u boku ojca, gdy palatyn Suzainu rozmawial ze swoimi wojownikami i wysluchiwal, jak kazdy z nich opisuje swoj udzial w bitwie. Brodaty wladca lajal kazdego rannego, zachecajac go do walki ze slaboscia, ktora doprowadzila do ran, i wyrazajac przekonanie, ze w nastepnej probie biedak postara sie pokonac swoja niedoskonalosc. Gdy ojciec i syn odeszli od grupy mezczyzn przygotowujacych zabitego wojownika do pochowku, wyladowalem i z szacunkiem uklonilem sie Maroufowi. -Racz przyjac moje powitanie, o najswietszy - powiedzial palatyn i uklonil sie gleboko, a jego oczy byly rozszerzone ze zdziwienia. - Coz moge dla ciebie uczynic? Nie odpowiedzialem, jedynie gestem wezwalem Feyda. -Szacowny ojcze - rzekl mlodszy mezczyzna - moj pan Seyonne mnie potrzebuje. Czy wolno mi cie opuscic, by mu towarzyszyc? -Oczywiscie. Bardzo sie ciesze, ze moj syn przydaje sie komus, kogo bogowie obdarzyli taka laska. - Palatyn rozejrzal sie dookola, gdy zblizyli sie do nas jego podkomendni, by nas obejrzec i posluchac. - Swiety wojowniku, czynisz zaszczyt rodowi Sabonow i wywyzszasz chwale Suzy, wybierajac sobie jednego z nas na towarzysza. Przez tak wiele lat nasza historia byla umniejszana... -Konie - mruknalem do Feyda i mlodzieniec odbiegl, ja zas dalej sluchalem przemowy Suzainczyka. Niecierpliwilem sie jak diabli, ale musialem go wysluchac z szacunku dla dumnego ludu, ktory w ciagu kilku stuleci zmienil sie we wlasna karykature. Na slowa Maroufa wszyscy Suzainczycy wyprostowali sie jeszcze bardziej. Kiedy Feyd powrocil konno, prowadzac jednego luzaka, bez slowa skinalem glowa Maroufowi i niewielkiemu tlumowi, ktory zebral sie wokol nas. Pozniej wezwalem wiatr i zerwalem sie do lotu, gestem kazac Feydowi podazac za mna. Uznalem, ze gdybym natychmiast przeobrazil sie w czlowieka, odebralbym znaczenie i tak niewielkiemu darowi dla Suzainczykow. A choc uniemozliwialo to rozmowe, gdy juz sie oddalilismy, lot wydawal mi sie latwiejszym sposobem podrozowania. -Musze dostac sie do Zif'Aker - zawolalem do Feyda. - Poprowadz mnie tam. Podobnie jak wczesniej, i teraz Feyd zrobil to, co rozkazalem. * * * -Wjedz do osady i opowiedz wszystkim, jak potoczyla sie wyprawa - polecilem,opierajac sie ciezko o zakurzone drzewo cytrynowe i spogladajac z gory na Zif'Aker, nieduza pustynna doline w poludniowowschodnim Azhakstanie, ktora byla nowa kryjowka Blaise'a. Przeobrazenie w ludzka postac, gdy znalezlismy sie w poblizu osady, wydawalo mi sie teraz pomylka. Bok piekielnie mnie bolal, kosci byly jak z olowiu, zas ubrania sztywne i niewygodnie. - Nie spiesz sie z tym. Jestes pewien, ze to wlasciwy namiot, trzeci od konca? -Jestem pewien. A co mam zrobic, gdy juz opowiem im o naszym zwyciestwie? - Na mlodej twarzy Feyda nie malowal sie brak zdecydowania, choc powoli zsiadl z konia i kilka razy sie potknal, gdy schodzilismy stromym zboczem w strone gaju cytrynowego wyrastajacego nad najnowszym azylem uciekinierow z Taine Keddar i Taine Horet. On tez byl zmeczony. -Idz spac - powiedzialem. - Tego dnia uczyniles duzo dobrego. -Kiedy sie jutro obudze, ciebie nie bedzie? Usmiechnalem sie i dotknalem jego szerokiego ramienia. -Tylko na jakis czas. Dbaj o siebie, a ja znow sie pojawie, kiedy bedziecie mnie potrzebowac. -Poza tymi dziwnymi podrozami z Blaise'em i jemu podobnymi nie mam doswiadczen z magia - wyznal Feyd. - Czy kiedykolwiek mi to wyjasnisz? Wpatrzylem sie w malutkie postacie daleko ponizej, ktore pospiesznie wypelnialy swoje obowiazki. -Nie - odparlem. - Pewnie nie. Ale nie uwazam, ze ci czegos brakuje. Jestem bardzo wdzieczny za twoje towarzystwo. -Ta sluzba to dla mnie zaszczyt, swiety panie, i nie moglbym pragnac wiecej. - Jego zmeczone kroki oddalily sie w strone wzgorza, gdzie czekal na niego kon. Swiety panie... Wolalbym, zeby mnie tak nie nazywali. Z roztargnieniem potarlem skorzana kamizele, probujac zlagodzic bol ramienia i zalujac, ze nie moge siegnac do polowy plecow, gdzie koszula przykleila sie do saczacej sie rany od wloczni. Jedna z zalet walki nago - ubrania nie draznily ran. Zdjalem kamizele, rzucilem ja na ziemie i ciagnalem za koszule, az sie odkleila. W chwili gdy niebo zmienilo odcien ze zlocistego na szaroniebieski, ujrzalem jezdzca wjezdzajacego do osady. Latarnie i pochodnie otoczyly go niczym swietliki zbierajace sie wokol kaluzy. Przeobrazilem sie w sokola, polecialem w dol wzgorza i okrazylem tlum. Widok wysokiej, szczuplej kobiety w poblizu srodka uspokoil mnie. Niedlugo po tym odsunalem klape, pochylilem sie i wszedlem do namiotu Elinor. W srodku nie bylo duzo miejsca, z trudem wystarczalo go na dwa sienniki, sterte skorzanych jukow i nieduza drewniana skrzynie. Wysoko nad kufrem wisial plaski cynowy talerz z pojedyncza swieca. W jej blasku ujrzalem pas z mieczem wiszacy na zerdzi, bezpiecznie, poza zasiegiem rak dziecka. A sam chlopczyk lezal na sienniku, jego ciemne rzesy rzucaly cien na zlociste policzki, na jednej rece opieral brode, a druga sciskal wytarty koc. Dopiero gdy przesunalem dlon nad jego twarza, by poglaskac go po ciemnych wlosach, poczulem delikatny oddech. Pod kocem bylo mu cieplo, ale nie mial wysokiej temperatury. Odetchnalem gleboko, po raz pierwszy od chwili gdy uslyszalem slowo "goraczka". Przez klape do namiotu wpadl powiew wiatru i plomien swiecy zamigotal. Powinienem odejsc przed powrotem Elinor, lecz nie moglem sie do tego zmusic. Dlatego tez siedzialem przy lozku i obserwowalem spiacego syna, probujac opanowac mysli, by w jakis sposob nie skalaly jego niewinnych snow. -Co sie dzieje? Kim...? Seyonne! Jej okrzyk wyrwal mnie ze spokojnego letargu, ktory znajduje sie tuz za swiadomoscia i tuz przed snem. Zamrugalem w naglym blasku. Feyd musial przeciagnac swoja opowiesc, gdyz na talerzyku migotliwy plomyk swiecy unosil sie w kaluzy roztopionego wosku. Mocniejsze swiatlo pochodzilo z lampki oliwnej w rece Elinor. Moja dlon nadal spoczywala na glowie Evana. Dopiero gdy poczulem na sobie wzrok Elinor, zauwazylem zaschnieta krew pod paznokciami i w faldach skory. Szybko cofnalem reke. Czy zawsze przy spotkaniu z Elinor bede zalany krwia? -Co robisz? Czy z nim wszystko w porzadku? Potrzasajac glowa i wyciagajac puste rece, podnioslem sie do wyjscia. Watpilem, czy Elinor naprawde chciala uslyszec moje slowa, a nawet gdyby wolno mi bylo mowic, z pewnoscia nie uwierzylaby w to, co chcialem jej powiedziec. I dlatego sie odwrocilem, by jeszcze raz spojrzec na piekno, ktore mialo wypelnic moje wspomnienia, i niewinnosc, ktora miala zapasc mi w dusze. Niemal wyskoczylem ze skory, gdy ktos dotknal moich plecow. -Krwawisz. - Nie brzmialo to jak oskarzenie. Znow potrzasnalem glowa i czekalem, by odsunela sie od wyjscia. -Pozwol mi to obejrzec. Inni wkrotce wroca, a z tego, co mowil Feyd, wynika, ze uzdrowiciele beda zajeci. - Zdjela talerzyk, zdmuchnela dogasajaca swiece i powiesila latarnie na haku. - Nie wiedzialam, ze bogowie krwawia. Nie mialo sensu sie sprzeciwiac, nawet gdyby wolno mi bylo mowic. Te bitwe juz rozegralismy. I rzeczywiscie, moje ludzkie cialo mnie zdradzilo. Nawet miedziana ezzarianska skora ujawniala goraco, jakie czulem na twarzy. Najwyrazniej zle zinterpretowala moj rumieniec. -Dobrze juz, dobrze. To nie bylo w porzadku. Nigdy nie wiem, co ci powiedziec, Seyonne. Przerazasz mnie... - To wyznanie kompletnie mnie rozbroilo, wiec sie nie sprzeciwilem, gdy chwycila mnie za ramie, obrocila dookola i podniosla koszule. - ...a jednak... Na gwiazdy nocy! Wiedzialem, ze nie byl to przyjemny widok. Saczaca sie rana posrodku blizn, dziedzictwa niewolnika. Szarpnieciem opuscilem koszule, unioslem reke, dajac jej do zrozumienia, ze nie musi juz nic mowic ani robic, a druga odsunalem ja na bok i wyszedlem z nagle dusznego namiotu. Nie spojrzalem jej w oczy ani nie obejrzalem sie przez ramie, by sprawdzic, czy moje plecy rzeczywiscie zaplonely w miejscu, w ktorym lagodnie przeciagnela dlonia po mojej okropnej skorze. Gdzies w polowie drogi miedzy namiotem Elinor a Feyda swiat poczernial i znikl. * * * Kiedy oderwalem ciezkie spojrzenie od planszy, okazalo sie, ze Nyel i Kasparian juz przeniesli sie na drugi koniec komnaty i rozmawiali ze soba cicho. Nie czekalem, by uslyszec, co maja mi do powiedzenia. Za szeroko otwartymi drzwiami ksiezyc wznosil sie wysoko, a noc byla chlodna; ogrod pachnial poznojesiennymi ziolami i suchymi liscmi. Choc bylem fizycznie zmeczony, nie mialem ochoty spac. Na stole w salonie Nyela wystawiono jedzenie, ale nie czulem sie glodny. Potrzebowalem powietrza, samotnosci i czasu do namyslu. Wedrowalem zwirowanymi sciezkami w srebrnym blasku i zmuszalem sie, by jeszcze raz wszystko przemyslec i pojac motywy, dla ktorych zdecydowalem sie przejsc te przemiane. Zlagodzilem wyrazany w snach strach Aleksandra, obiecujac, ze mu pomoge. Jego szanse na zwyciestwo byly tak male, tak nieprawdopodobne, ze potrzebowal kazdej przewagi. A jednak kto znal konsekwencje nawet tak zyczliwej interwencji? Co, jesli moje pocieszenie sprawilo, ze stal sie mniej ostrozny? Jak bardzo zdradzony i opuszczony by sie poczul, gdybym nie dotrzymal obietnicy tak lekkomyslnie zlozonej w jego snie? I rozlew krwi... Zabijalem bez wyrzutow sumienia, by ochronic tych, ktorych kochalem, i bede tak robic do chwili, gdy zapewnie im bezpieczenstwo. Tak naprawde wcale nie musialem badac powodow, dla ktorych przyjalem dar Nyela - ich spokoj byl dla mnie wszystkim. Ale doswiadczenie mi podpowiadalo, ze ludzki swiat nigdy nie bedzie doskonale bezpieczny. Czy kiedykolwiek uda mi sie przestac zabijac? Nyel mial racje, nalegajac, bym trzymal sie z dala. Juz teraz moc, ktora posiadalem, byla olbrzymia, a jej pragnienie niemal nie do opanowania - wystarczylo, ze o niej pomyslalem, a zaczynalem szybciej oddychac, zas cialo przeszywal dreszcz pragnienia, by sie przeobrazic, zrzucic ograniczajace ubrania i poczuc przyplyw melyddy. Czym jednak ryzykowalem, mieszajac taka moc z miloscia, gniewem i strachem? I czy bylem gotow zaplacic za nia ogromna cene? Tak, na tym wlasnie polegal problem. Zaznalem kazdego rodzaju cierpienia ciala i duszy, rzadko jednak czulem tak przeszywajacy bol jak ten, ktorego wlasnie doswiadczylem. Moje plecy nadal palily od dotyku dloni Elinor, ludzkiej dloni, ktora dobitniej niz wszystkie slowa mowila o lagodnosci i wybaczeniu. Czy bylem gotow porzucic takie uczucia? Czy moglem zrobic cos takiego i pozostac soba? Moze na tym wlasnie polegala lekcja, ktora Nyel pragnal mi udzielic w chwilach, gdy jego oczy wypelnialy sie lzami - cena mocy i przeznaczenia z pewnoscia byly bol i poczucie straty porownywalne z tymi, jakie poznal. Gdy wedrowalem sciezkami ogrodu Nyela, zatopiony w myslach, zaczalem odczuwac mdlosci. Z poczatku myslalem, ze to strach i dyskomfort moralny wstrzasaly moim pustym zoladkiem i sprawialy, ze lepily mi sie rece. A moze ta choroba stanowila opozniona reakcje na dlugie walki tej nocy? Kiedy do tego zaczelo mi sie krecic w glowie, pomyslalem, ze to wynik rany plecow. Moze byla gorsza, niz myslalem, albo zostala zadana zatruta bronia? Postanowilem powrocic do zamku. Po raz pierwszy od godziny podnioslem wzrok, zeby sie rozejrzec, i uswiadomilem sobie, ze niemal wszedlem prosto w mur, dokladnie tam, gdzie poszarpana linia swiadczyla o peknieciu kamienia. Choc miejsce bylo to samo, a ksztalt czarnej linii wygladal znajomo, pekniecie wydawalo sie wezsze niz wczesniej, zas odchodzace od niego linie wygladaly na powierzchniowe niedoskonalosci. Ciekawe. Ale nie moglem tej nocy dalej prowadzic badan. Czulem, ze zaraz upadne. Odwrocilem sie i zataczajac sie ruszylem w strone swiatel zamku. Uswiadomilem sobie, ze choroba znika tak szybko, jak sie pojawila. Kiedy dotarlem do sciezki prowadzacej do schodow, czulem sie znow zdrowy. Nawet rana plecow juz mi nie dokuczala. Zatrzymalem sie na chwile i wpatrzylem w swoje dlonie. Suche. Pewne. Co wiecej - stanalem w kregu swiatla i obrocilem je, zeby sie upewnic, ze to prawda - blizny na skorze znikly, nawet zrogowacenia na nadgarstkach pozostawione przez kajdany Derzhich. Obejrzawszy sie dokladnie, odkrylem, ze wszystkie inne blizny byly tam, gdzie sie ich spodziewalem. Ale wszystkie slady na rekach wyparowaly. Nadal bylem zaniepokojony, gdy Nyel wyszedl na szeroki ganek. Swiatlo padajace ze srodka zmienialo jego wysoka, wyprostowana postac w ciemna sylwetke, ukrywajac wyraz jego twarzy. Jaka twarz nosil tej nocy? Jego glos brzmial mlodo, gdy zawolal: -Jestes zmeczony, chlopcze? Albo glodny? Nie chcesz sie polozyc po tak wyczerpujacej przygodzie? -Nie chce jeszcze spac. -W takim razie porozmawiajmy. - Zszedl po schodach mijajac mnie, przeszedl przez trawnik i usiadl na kamiennej lawce nad stawem. Na nieruchomej powierzchni czarnej wody unosily sie pozolkle liscie lilii wodnych. Slyszalem go wyraznie. - Opowiedz mi o swoim synu. Poczulem dreszcz, ktory wcale nie byl pozostaloscia krotkiego ataku choroby. Skad bralem pewnosc, ze Nyel dobrze mi zyczyl -Moj syn nie powinien cie interesowac. -Interesuje mnie cale twoje zycie. Naprawde myslales, ze nie mialem pojecia o istnieniu twojego dziecka? Dowiedzialem sie o nim, gdy byles umierajacy, a teraz widzialem go twoimi oczami. Piekny chlopiec. Pewnie wiazesz z nim wielkie nadzieje. Nie musisz skrywac przede mna zadnych tajemnic. Latwo powiedziec temu, ktory mial caly skarbiec tajemnic. -Byc moze opowiem ci o moim synu, kiedy ty opowiesz mi o swoim. - Jego syn... ten, ktory go uwiezil. W ciagu jednego uderzenia serca w jesiennym ogrodzie zapanowala zima. W lodowatym milczeniu Nyel wstal i odszedl, porzucajac i swoje pytania, i moje. Rozdzial trzydziesty osmy Przez nastepne kilka tygodni nie mialem czasu sie zastanawiac ani nad niepokojaca wymiana zdan z Nyelem, ani nad poprzedzajacymi ja rozwazaniami. Nyel nie wspomnial juz o moim synu i nie okazywal wiecej niezadowolenia. Dalej pracowalem ze snami, choc tylko godzine lub dwie dziennie. Nyel mowil, ze potrzebuje czasu na przygotowanie zaklec, ktore mialy doprowadzic do mojej przemiany. Nie wspominal o czasie, metodzie ani istocie tego wydarzenia, jedynie powtorzyl, ze na kazdym etapie mam prawo wyboru. Przyziemne zajecia w rodzaju jedzenia i snu zajmowaly mi coraz miej czasu, lecz i tak godziny dnia byly wypelnione do niemozliwosci. Choc Nyel nie odpowiedzial na moje pytania, upewnil sie, ze nie brak mi odpowiedzi.Wyslal mnie do swojej biblioteki zwojow - mialem tam poznac historie Madonaiow, ich opowiesci, poezje i wiedze. Ich zycie bylo bogate, pelne rozwazan nad tajemnica i pieknem wszechswiata. Pelne przygod, podrozy po ich wielkim i roznorodnym swiecie od szczytow gor po dno oceanow, spotkan z dzikimi istotami nieznanymi w moim swiecie. Pelne nauki, badan nad rozwojem i przemiana zwierzat i roslin, cudow pogody i burzy, natury barw i sztuki, niuansow muzyki i ich wplywu na dusze. Po wielu dniach lektury ledwo dotknalem fragmentu ich olbrzymiej wiedzy. Przy innych okazjach moj mentor kazal mi wyprobowywac pewne zaklecia -najprostsze, ktore nie wymagaly pelnej mocy Madonaia. Kasparian inicjowal wowczas czar, Nyel mnie prowadzil, a ja spedzalem caly dzien badajac swiat we wnetrzu drzewa. Unosilem sie w zylach wypelniajacych jego pien, podrozowalem od korzenia do galezi, pedu i liscia. Wedrowalem wzdluz pierscieni wzrostu, ktore opowiadaly jego historie, historie lat suszy i obfitego deszczu, pozaru, burzy i zarazy. Siedzac wewnatrz zielonego swiata jednego liscia, doswiadczalem jego pulsowania, nieskonczonego wzrostu; czulem goraca pieszczote slonca na plecach i smakowalem wode zycia. Wyszedlem z zaklecia oszolomiony jego moca, pieknem i zrozumieniem. Zapach, smak, dotyk tego drzewa, zycie, ktore odroznialo je od kazdego innego, staly sie tak osobista czescia mnie, ze moglem zgodnie z prawda stwierdzic: "Jestem debem - tym jednym sposrod wszystkich debow wszystkich swiatow". Wypowiedzialbym jego imie, gdyby jezyk i wargi zdolaly je wyartykulowac. -Podobalo ci sie? - spytal Nyel, unoszac brwi. Jego stare-mlode oczy wpatrywaly sie ze mnie, gdy siedzialem na trawie pod korona tego drzewa, rozswietlona przez wielki ksiezyc. -Nie moge podazyc za toba w takie miejsca tak, jak robie to w snach. Tego mi nie wolno. Nie wolno - poniewaz odebrano mu imie, naczynie duszy pozwalajace wykorzystywac moc. Straszliwa rzecz, pozbawic czlowieka jego imienia tak, ze nawet ci, ktorzy go znali, zapomna o nim, a wszystkie spotkania i zwiazki wyparujajak rosa w poludnie. Kiedy ta osoba umrze, wszystkie slady jej istnienia zgina razem z nia, wytarte ze zwojow historii tak, jakby nigdy nie istniala. -Bardzo - odpowiedzialem. - Niezaleznie od tego, co jeszcze sie miedzy nami wydarzy, Nyelu, dziekuje ci za to. Nigdy sobie nie wyobrazalem... -Doswiadczyc nieskonczonej roznorodnosci zycia... tak, sadzilem, ze ci sie to spodoba. Kazda taka podroz to cud. A wszystko to na ciebie czeka - przerwal mi z usmiechem i byl to pierwszy znak prawdziwego zadowolenia, jaki u niego widzialem od czasu powrotu z Kir'Navarrin. - Moge cie nauczyc jeszcze tysiaca takich zaklec. Tak dlugo czekalem, by sie nimi z toba podzielic. Podobnie jak podczas naszego pierwszego spotkania ten usmiech go przeobrazil. Ale w przeciwienstwie do pierwszego razu nie spuscilem wzroku. Probowalem zbadac te postac pelna piekna, madrosci i mocy tak, jak badalem dab, podrozowac drogami jego mysli, rozwiklac tajemnice jego zamiarow. Ale nie mialem mocy i wizja szybko zblakla. Nyel byl tylko szczuplym, siwowlosym mezczyzna o cudownych oczach, oczach pelnych dobroci, milosci i smutku. Powtarzalem sobie, ze jest szalony, i to, co od niego wyczuwalem, musi stanowic iluzje. Ale bylem Straznikiem, wyszkolonym, by widziec i wyczuwac prawde, a w nim nie znalazlem falszu. Wszystko, co wyrazal, odbijalo sie we mnie, jakbym byl zwierciadlem jego duszy. I dlatego znow musialem zadac pytanie. -Nyelu, prosze, powiedz mi, dlaczego tu jestem. Usmiech znikl, a on nic nie odrzekl. * * * Co kilka dni, miedzy nauka i zakleciami, wedrowalem po oceanie snow i przy pomocy mojego sniacego powracalem do Aleksandra. Uratowanie Bekow i atak na Gan Hyffir okazaly sie sukcesem, potrzebnym zwyciestwem, opowiescia, ktora zacznie zyc wlasnym zyciem i rozejdzie sie po cesarstwie. Ksiaze poslal Bohdana Edikowi tak, jak ja mu godostarczylem - nagiego i zwiazanego. Ryzykujac wlasnym zyciem, czterech wojownikow hegedu Bek przysieglo, ze rzuci brutala u stop cesarza, stawiajac Edika przed okrutnym wyborem. Czy odda Bohdana Hamraschim, narazajac sojusz z poteznymi Rhyzkami, czy tez odmowi swoim sojusznikom ceny krwi, ryzykujac, ze zemszcza sie na nim tak jak na Aleksandrze? Procz Bohdana, wojownicy Bekow przywiezli Edikowi jeszcze jeden prezent -pioro sokola. Caly Zhagad pojmie jego znaczenie. Sokol Denischkarow zerwal sie do lotu. Aleksander nadchodzil. Gan Hyffir bylo przyczolkiem, lecz niepewnym, a jego zdobycie postawilo Aleksandra w trudnej sytuacji. Bitwy w Syrze, Taine Horet i pod Gan Hyffir kosztowaly go nie mniej niz piecdziesieciu najlepszych wojownikow oraz stu piecdziesieciu pozostalych. Choc Bekowie byli wartosciowymi sojusznikami, nie dali Aleksandrowi zadnych wojsk, gdyz ten nieduzy derzhyjski rod zgodzil sie wziac na siebie trudne zadanie odbicia pomocnego Manganaru oraz wyszkolenia manganarskich oddzialow Yulaia i Terlacha do walki u ich boku. Do powstrzymania Rhyzkow, nie wspominajac juz o oddzialach, jakie Edik mogl przyslac z Zhagadu, beda potrzebowac wszystkich sil. Gdyby Aleksander nie znalazl sobie nowych wojownikow, zabrakloby mu zolnierzy wkrotce po rozpoczeciu wojny. Odpowiedz stanowil Blaise. Aleksander poprosil zmiennoksztaltnego, by zajal sie rekrutacja wojownikow za jego sprawe. To blyskotliwe posuniecie. Sila Blaise'a, bardziej niz miecz i strategia, byly jego pasja i zaangazowanie. Teraz niosl Manganarczykom, Suzainczykom i Thridom wiesc, ze Aveddi wzniosl sztandary ich utraconych krajow i walczyl ramie w ramie z ich wladcami. Przez nastepne tygodnie, gdy obserwowalem, jak do Zif'Aker przybywaja obszarpane bandy druciarzy i pasterzy, wozakow i poslugaczek, przerazonych i zdeterminowanych, wiedzialem, ze Blaise odnalazl swoje powolanie. Ksiaze postaral sie tez o lepiej wyszkolonych rekrutow. Lord Sereg, wygadany i inteligentny czwarty lord Bekow, postanowil zostac z Aleksandrem. Nie minelo wiele dni, a Sereg i Roche odwiedzili Mardekow w Karn'Hegeth, Fozhetow w Yayapolu i inne pomniejsze rody, ktore zgodzily sie poprzec Aleksandra, jesli udowodni, ze ktos jeszcze mu sprzyja. Sereg sluzyl jako zywy dowod i jednoczesnie przynosil wiadomosc, ze Aleksander nie walczy o tron cesarstwa Derzhich, lecz o nowa wizje swiata. Podczas gdy Blaise i Sereg rozwijali armie, Aleksander znow ruszyl na wyprawe, spedzajac sen z powiek szlachetnie urodzonych Derzhich i ich pacholkow. Wszystko, co wiedzial o polityce i krzywdach w cesarstwie, wykorzystywal, by dobrze wybierac cele. Porywalismy poborcow podatkowych, nie tych najokrutniejszych, lecz tych, ktorych dalo sie przekonac grozbami, tajemnica i odrobina cesarskiej perswazji, by zrezygnowali z przesadnego poboru, dzieki czemu zmniejszyly sie obciazenia zmuszajace miejscowych kupcow do zaglodzenia najubozszych klientow. Zamiast atakowac karawany handlarzy niewolnikow, uderzylismy w trzy osrodki handlowe, z ktorych wyruszaly, zaklocajac ohydny handel miedzy niedawno podbitymi terytoriami a sercem cesarstwa. Napadlismy oboz Yeshtarow, gdzie wedle szpiegow w klatkach przetrzymywano synow i corki Naddasina. Ze swego miejsca na skale nad krwawym pobojowiskiem patrzylem, jak Aleksander uwalnia dwie setki niewolnikow, podajac reke wychudzonym szkieletom, ktore ledwo mogly sie poruszac, i wlasny buklak chodzacym trupom na wpol oszalalym z pragnienia. Tajemne spichlerze, ziemie bedace przedmiotem sporu, zbrojownia - wlasnosc skloconej rodziny, handlarz konmi zbierajacy najlepsze sztuki rozplodowe... wszystkie najbardziej wrazliwe punkty cesarstwa stawaly sie celem kolejnych wypadow. Podczas wiekszosci z tych wypraw dolaczalem do jezdzcow. Kiedy wedrujac wsrod snow, wyczuwalem, ze zbliza sie kolejna potyczka, prosilem Nyela, by mnie poslal do Feyda. Madonai zawsze sie sprzeciwial, upierajac sie, ze powinienem poczekac, az moja "prawdziwa postac" zmniejszy ryzyko obrazen. -Czy z wlasnej woli wybierasz te glupia sciezke - pytal - czy to znowu przez to zalosne blaganie tego ludzkiego ksiazatka, ktorego wcale nie obchodza twoje rany? Zaczekaj jeszcze troche, a bedziesz silny ponad wszelkie wyobrazenie. -Tak, to moj wybor. Przyjmuje ryzyko, poniewaz ono nie moze byc juz wieksze. Niezaleznie od moich umizgow, zachet i zlorzeczen, Nyel nie chcial mi powiedziec, kiedy i jak nadejdzie moja przemiana. Nie chcial "usmierzac niecierpliwosci zyjacego krotko gatunku", przyspieszajac tak skomplikowane dzialania. I dlatego tez tlumilem pragnienia i ciekawosc ciagla praca nad zwiekszeniem niedoskonalej sily i mocy. Przez te dlugie miesiace nigdy nie rozmawialem z zadnym czlowiekiem poza Feydem. Choc zakladalem, ze ograniczenie to bedzie sprawialo mi klopoty, wkrotce sie do tego przyzwyczailem. Moj sniacy opowiadal mi o planie wyprawy, a jesli moje umiejetnosci okazywaly sie przydatne w ktorejs z jego czesci, wysylalem Feyda do Aleksandra z informacja, ze sie tym zajme. W innych przypadkach pojawialem sie niezapowiedziany i robilem to, co konieczne, czasem zapewniajac im sukces, a czasem powstrzymujac wrogow tak, by ksiaze i jego wojownicy mogli uciec, gdyz nie zwyciezali we wszystkich potyczkach. Z moja pomoca unikali najgorszych konsekwencji przegranej. Mimo sprzeciwow Nyela i mojego rosnacego zniecierpliwienia wojna, nie moglem porzucic przyjaciol. Kusilo mnie, zeby znalezc sobie sniacego w Zhagadzie i zabic Edika albo lordow najwazniejszych dwudziestu hegedow, by przyspieszyc bieg wypadkow. Ale moje miejsce bylo u boku Aleksandra. Przysiega Straznika zmuszala mnie, bym chronil i wspieral tego, ktory nosil znak bogow, i tak bede robil do ostatniego tchu. Z poczatku Aleksander wypytywal o mnie Feyda i usilowal wysylac mi wiadomosci wraz z informacjami dotyczacymi planow. Kiedy pojawialem sie u jego boku, szczerzyl sie i unosil brwi jak zawsze, gdy probowal zglebic moje tajemnice. Ale w miare jak mijaly miesiace, a ja trzymalem sie na uboczu, poddal sie i nie probowal juz zmniejszyc dystansu miedzy nami. Jesli pozwalaly na to okolicznosci, wital mnie lekkim uklonem. Zadnego usmiechu. Zadnych oczekiwan. Wkrotce uklony stawaly sie coraz rzadsze. Moja obecnosc byla doceniana jako szczesliwy przypadek, jak dobra pogoda czy szczesliwy uklad terenu, ale Aleksander juz nie staral sie kierowac moim postepowaniem ani zgadywac, co zrobie, podobnie jak nie potrafil kierowac wiatrem ani pustynia. Czulem pewna wolnosc, gdyz nie nosilem juz ciezaru troski i ciekawosci. A jesli czasem doskwieralo mi uklucie bolu, gdy smial sie z Farrolem lub wraz z Elinor i towarzyszami pochylal sie nad mapa, obiecywalem sobie, ze wszystko sie zmieni, gdy Nyel zrobi swoje. Tymczasem moja moc rosla, a wraz z nia moje pragnienie. * * * Kiedy nie walczylem i nie czytalem, chodzilem, biegalem i wspinalem sie gorska sciezka, probujac utrzymac cialo w formie i zmusic sie, by zapomniec o przymusie przemiany. Pewnego dnia, prawie cztery miesiace od przybycia do Kir'Navarrin, zauwazylem Kaspariana spieszacego korytarzami i podazylem za nim. Ponury wyraz jego twarzy mowil, ze znow planuje sie fechtowac.-Czy znasz jakies suche miejsce do pracy? - spytalem, doganiajac go. - Przydaloby mi sie troche cwiczen. Przed kilkoma dniami pogoda sie popsula, Aleksander mnie nie potrzebowal, a po dwoch dniach wymuszonego deszczem lenistwa bylem gotow zebami zburzyc zamek. Jego ponure spojrzenie powiedzialo mi, ze najchetniej wykorzystalby mnie jako ofiare, ale rzucil tylko: -Chodz, jesli chcesz. Pospieszyl po szerokich schodach gleboko do wnetrza zamku i zatrzymal sie przy tym samym lukowatym przejsciu, za ktorym znalazlem go pierwszego dnia w Tyrrad Nor. Drzwi otworzyly sie w ciemnosc. Machnieciem reki zapalil piecdziesiat pochodni, ktore ukazaly dluga i waska sale, tak wielka, ze Frythowie mogliby urzadzac w niej swoje slynne turnieje. Niskie sklepienie wspieraly rzedy kamiennych hakow biegnacych po lewej i po prawej, przez co pomieszczenie wydawalo sie jeszcze wezsze. Na drugim koncu sali stala dluga lawa, a na niej lezala roznorodna bron - miecze, noze i wlocznie, roznej dlugosci i ksztaltu, luki, strzaly, lance, kije, palki i baty, i wszelkiego rodzaju tarcze i zbroje. Dobrze wyposazona zbrojownia jak na czlowieka, ktory nie mial przeciwnikow procz iluzji. -Madonaiowie nie zawsze byli rasa kochajaca pokoj - wyjasnil, jakby uslyszal moje niewypowiedziane pytania. - Wyroslismy z tego, ale niektorzy z nas postanowili nie zaniedbywac umiejetnosci walki. Zawsze zdarzaly sie potyczki z bestiami, a niektore z nich sa bardziej wyrafinowane niz te z twojego swiata. - Gdy Kasparian ubieral sie w skorznie i ostrzyl potezny miecz, opowiadal mi madonaiskie historie, ktorych nie znalazlem w bibliotece Nyela, o dzikich polowaniach i zwierzecych armiach, o podobnych do czlowieka stworach pijacych krew, o ognistych istotach, ktorych dotyk palil dusze. - Teraz interesuje mnie tylko jeden cel. Poczulem przyplyw zaklecia i znalezlismy sie na polu wysokiej trawy rozciagajacym sie na prawo, na lewo i przed nami az po odlegly horyzont. Na srebrzystym niebie wznosilo sie rozgrzane do bialosci slonce. Zdziwiony, obrocilem sie na piecie i odkrylem, ze sala z kolumnami nadal rozciaga sie za nami, choc jej katy sa powykrzywiane, a krawedzie rozmyte niczym portal. Miedzy mna a wejsciem komnaty pojawilo sie piec zakutych w zbroje postaci. -Radzilbym ci sie uzbroic albo ukryc, zanim ich wszystkich zajme - powiedzial Madonai. Wycofawszy sie z rozpalonego krajobrazu, od razu poczulem zmiane towarzyszaca przejsciu z goracego, suchego wiatru do zimnego kamienia i twardej posadzki. Zdjalem skorzana kamizele z haka na scianie, podnioslem kilka ze sztuk broni i zaczalem zapinac pas. Ale opowiesci Kaspariana zabraly moj umysl gdzie indziej. Nie mialem ochoty dolaczac do walki. Widzialem wystarczajaco duzo prawdziwych smierci. Dlatego gdy pieciu wojownikow rozciagnelo szyk i ruszylo w strone slonca i Kaspariana, wsunalem sie w cien kolumnady, pragnac opuscic arene. Kasparian zaatakowal, poruszajac sie szybciej niz jakakolwiek dwunoga istota, jaka widzialem. Nim podazylem w strone wejscia, musialem przejsc nad jednym z jego przeciwnikow, ktory przeczolgal sie pod kolumny, gdy cios w brzuch niemal go rozplatal. -Litosci... - Znajdowalem sie w polowie drogi do drzwi, gdy uslyszalem pelen cierpienia szept, niemal zagluszony przez krzyki i brzek broni. W ciemnosci postac nadal lezala skulona. Czy iluzja byla tak realna, by blagac o litosc, jesli znajdowala sie w zasiegu sluchu tworcy? Pospieszylem z powrotem do powalonego wojownika i opadlem na kolana. -Kim jestes? - spytalem, szarpiac skorzany helm. - Czym jestes? Jasne wlosy, mokre od potu, zakryly moje dlonie, a ruch musial go wyciagnac znad krawedzi smierci, gdyz zadrzal, jeknal i zdusil krzyk. -Na bogow, przepraszam. - Odsunalem wlosy z jego wykrzywionej bolem twarzy i otworzylem usta w pelnym przerazenia zaskoczeniu. Kryddon? Niebieskie oczy rai-kirah rozszerzyly sie na chwile. Odezwal sie z trudem. -Przyjacielu Seyonne, szlachetny Denasie... - Z niewiarygodna sila chwycil moja koszule i przyciagnal mnie do siebie. Na jego wargach pojawila sie krew. - Ratuj sie. Idz do Pani. Umieramy... Nim zdolalem zadac mu pytanie, jego dlon opadla, a ja poczulem niepokojacy wstrzas we wszechswiecie, jaki zawsze byl skutkiem smierci rai-kirah. Co dzialo sie za czarnym murem? Jak Kryddon zostal pochwycony zakleciem Kaspariana? Wierzylem, ze Nyel odbiera moc rai-kirah w Kir'Navarrin poprzez ich sny. Czy ohydne czary Kaspariana tez mialy z tym zwiazek? I kim byla "Pani" Kryddona? Ale nie mialem okazji o to zapytac, gdyz Kasparian zdecydowal sie na dluga noc cwiczen, a Nyela nigdzie nie moglem znalezc. Nyel nie pozwalal na rozmowy poza ustalona godzina pracy ze snami o poranku, lecz ja przysiegalem, ze zaraz potem dostane odpowiedz. Nastepnego ranka jednak moje zamiary spelzly na niczym. Ludzkie sny powiedzialy mi, ze w wojnie Aleksandra rozgrywaja sie powazne wydarzenia, wiec miast tego zstapilem do swiata ludzi. Rozdzial trzydziesty dziewiaty -Aveddi mowi, ze postawi stope w kazdej z podbitych krain, nim uda sie do Zhagadu-oznajmil Feyd tamtej nocy, gdy siedzielismy na wietrznym pagorku nad obozem Aleksandra -i wzniesie sztandar tej krainy, dajac jej prawowitym obroncom szanse, by go podtrzymali. Jak to sie stalo zwyczajem podczas wiekszych operacji, oddzialy Aleksandra rozbily oboz w poblizu celu, by dac odpoczac koniom i przespac sie troche przed atakiem. To pozwalalo zlaczonym Ezzarianom sciagnac wiecej wojownikow z obozow rozrzuconych po calym cesarstwie. Poniewaz Blaise podrozowal po krainach, niosac wiesci o Aveddim, a Roche odwiedzal z Seregiem Derzhich, jedynie Gorrid, Brynna i Farrol pozostali, by prowadzic Aleksandra i jego ludzi. Ku zaskoczeniu wszystkich, w tym samego zainteresowanego, Farrol zostal prawa reka Aleksandra i uczyl sie sztuki dowodzenia od Derzhiego, ktorym niegdys gardzil. -Czemu ta wyprawa rusza wlasnie teraz? - zapytalem, po raz kolejny zastanawiajac sie nad wyborem Parassy. Serce starozytnej Suzy zginelo tamtego dnia, gdy wszyscy jej mieszkancy zostali zabici lub zniewoleni, a ostatnia forteca suzainskiego palatynatu zrownana z ziemia. Ale miejsce, w ktorym znajdowalo sie miasto, na wschodnich granicach Azhakstanu, gdzie szeroka i plytka rzeka Volaya tworzyla pas zyznej ziemi szeroki na dziesiec lig i rozciagajacy sie od polnocnych gor az do oceanow za wschodnimi pustkowiami, bylo zbyt cenne, by tak je zostawic. Na ruinach wyroslo nowe miasto. - Choc wiem, ze chce sprawic twojemu ludowi prezent, drogo go to bedzie kosztowac. Nawet wiecej, jesli zostawi tu twojego ojca i jego ludzi, by utrzymali miasto. Feyd zaproponowal mi porcje suszonego miesa, ktora wyciagnal z jukow. Potrzasnalem glowa. Nie jadlem od trzech dni, ale nie czulem glodu. Nie wydawalo mi sie to dziwne, podobnie jak nie liczylem juz blizn, ktore znikaly po moich wyprawach przez portale snu. Przypuszczalem, ze eliminowaly je moje ciagle przemiany w postac Madonaia i z powrotem. Tylko dwie z nich - pietno niewolnika na twarzy i blizna po nozu w boku -pozostawaly widoczne w mojej prawdziwej postaci i pewnie w ludzkim ciele niedlugo tez tak bedzie. I dobrze. -To wydarzylo sie nagle - powiedzial Feyd, odgryzajac kawalek skorzastego miesa i zujac go powoli. - Mielismy zamiar opanowac zrodla w poblizu Karn'Hegeth. Aveddi sadzi, ze Fontezhi ogranicza dostep do wody w odpowiedzi na nasz atak na ich spichlerze. Ale wtedy, dwa dni temu, Roche przyprowadzil lorda Serega z powrotem do Zif'Aker, przez godzine rozmawiali z Aveddim i Farrolem, i Aveddi natychmiast zmienil plany. Powiedzial, ze z Zhagadu przyslano nowy garnizon, a dowodca przyniosl rozkazy, by bez ostrzezenia dla mieszkancow spalic cale dolne miasto. Cesarz rozkazuje, by wybudowano na tym miejscu nowa arene dla wyscigow konnych. Ale wszyscy wiedza, ze Parassa byla niczym zyzna gleba dla Yvora Lukasha i jego idei. Cesarz chce ukarac miasto, ktore dostarcza nam wojownikow. -Ale podobnie dzieje sie wszedzie. Dlaczego zaczyna od Parassy? Dlaczego ryzykuje wszystko i stawia na niepewny plan, kiedy zaczyna zaciesniac pierscien wokol Zhagadu? Spojrzalem z gory na cichy oboz. Nocy nie rozswietlaly zadne ogniska, tylko kilka latarni i blask ksiezyca w pierwszej kwadrze ukazywaly ciemne postacie siedemdziesieciu mezczyzn i kobiet oraz ich koni. Niektorzy z banitow spali, inni rozmawiali cicho. Raz na jakis czas ktos spogladal na miejsce, gdzie siedzialem. Juz sie przeobrazilem i bylem doskonale widoczny na szczycie wzgorza. W postaci Madonaia myslalem wyrazniej i lepiej widzialem. Ale tej nocy nie moglem sie skoncentrowac. Obraz cierpienia Kryddona nie chcial mnie opuscic, czulem sie niespokojny, zly i zirytowany na wszystkich... Nyela, Aleksandra i nawet Feyda, ktory zdawal sie coraz bardziej przestraszony za kazdym razem, gdy go odwiedzalem. Mialem dosc walki, a jednak z trudem sie powstrzymalem, by nie poleciec do Parassy i nie zniszczyc glupcow, ktorzy nia rzadzili. Nie majac nadziei na tak szybkie spelnienie, zalowalem, ze nie rozumiem motywow dzialania Aleksandra. Dlaczego nie zaatakuje swiezych oddzialow w chwili, gdy stary garnizon odejdzie? Czy ktokolwiek pomyslal, by ostrzec mieszkancow Parassy? -Jestes pewien, ze powiedziano ci wszystko? Feyd nadal zul mieso; przelknal je pospiesznie. -Aveddi mowi, ze w tej misji tajemnica jest najwazniejsza. Dlatego przyprowadzil tak niewielu wojownikow i dlatego bedzie wydawac szczegolowe rozkazy dopiero w trakcie potyczki. - Znow uniosl pasek miesa do ust, ale opuscil go, nim cokolwiek ugryzl, zmarszczyl czolo i wpatrzyl sie w ziemie. - Wiedzac, ze z toba rozmawiam, Aveddi zawsze udziela mi wszystkich informacji, ktorymi dysponuja nasi dowodcy. Kazdy wie, ze jestem uprzywilejowany duzo bardziej, niz zapewniaja mi to moje zalosne umiejetnosci. Czasem nawet moj ojciec nie orientuje sie w tym wszystkim az tak dobrze. - Wytarl usta i podal mi buklak, lecz ja znow potrzasnalem glowa. - Traktuja mnie, jakbym byl kaplanem. Przez ostatnia godzine koncentrowalem uwage na obozie, jakbym z mroku chcial wycisnac mysli Aleksandra. Ale teskna nuta w slowach Feyda zmusila mnie, bym poswiecil chwile mlodemu arystokracie u mego boku. Moj zloty blask odbijal sie w jego oczach i rozswietlal srebrne paciorki wplecione w jego wlosy i brode - pelne insygnia syna Suzy, ktory ruszal do walki o swoja ojczyzne. Minely tygodnie od chwili, gdy zastanawialem sie nad jego dziwna pozycja. -Chcialbys, zebym znalazl sobie kogos innego, Feydzie? Wiem, ze nie jest latwo trzymac sie z dala od towarzyszy. Nigdy cie nie pytalem, czy... -O nie, swiety panie! - Jego zoltawa skora sie zaczerwienila, a czarne oczy rozszerzyly. - Sluzba dla ciebie to dla mnie zaszczyt. Wyroznienie ponad wszystkich ludzi. Kazdego dnia dziekuje Gossoparowi za to, ze przyslal cie na pomoc, i modle sie, by wybawil cie z mroku i przyciagnal do swiatlosci u swego boku. -Mroku? Czemu to powiedziales? - Stalem, nie wiedzac nawet, jak to sie stalo, i ryczalem na mojego sniacego, choc jego slowa byly calkiem niewinne, a moja nagla wscieklosc niewytlumaczalna. Bezczelny zebrak. - Nie jestem tym z mroku! Dokonuje wlasnych wyborow i zawsze bede... -Wybacz mi, panie. - Feyd rozciagnal sie na ziemi u moich stop, co tylko jeszcze bardziej mnie rozzloscilo. - Prosze, swiety panie, wybacz mi moje bezmyslne slowa. Jestem tylko glupim czlowiekiem, niegodnym rozwazac spraw bogow. Ukarz mnie za te obraze wedle swojej woli. -Czemu mowisz o bogach i mroku? Wytlumacz, o co ci chodzi. Ludzie w obozie ponizej najpewniej slyszeli moje krzyki, gdy wylewal sie ze mnie niepokoj calego dnia. - Odpowiedz! Feyd odezwal sie drzacym szeptem. -Poniewaz spedzasz z nami noc, o swiety, i zawsze nadchodzisz o zmierzchu. Zyjesz w moich snach. Czuje cie tam... widze cie tam, poteznego w fortecy w krainie ciemnosci, nawet kiedy nie objawiasz mi sie w cielesnej postaci. A kiedy twoj pobyt w naszym swiecie rozciaga sie na dzien, otacza cie noc. Ten mroczny ciezar twojej proby, ten smutek, ktorego nawet sam Aveddi nie pojmuje, krasi twoje czyny groza, jakby twoje wspaniale swiatlo bylo tylko glebszym mrokiem. Wybacz mi, swiety panie. Najwyrazniej sie myle i zle to interpretuje. Walczylem o panowanie nad soba, z trudem powstrzymujac uniesiona reke, by go nie pobic za zalosne tchorzostwo... za strach. Czemu sie mnie obawial? Nie bylem jego wrogiem. I oczywiscie, w chwili gdy pojawila sie ta mysl, uderzyla mnie absurdalnosc mojego gestu -uniesionej reki, z ogniem strzelajacym z palcow. -Co takiego widzisz w swoich snach, ze sie mnie boisz? - spytalem, zmuszajac sie do tego, by trzymac rece za plecami. - Walcze u waszego boku. W waszej sprawie rozlewam swoja krew podobnie jak wy. Powiedz mi, Feydzie. Choc jego slowa byly stlumione, gdyz lezal twarza do ziemi, kazde rozbrzmiewalo wyraznie jak trzask bicza. -Stoisz na blankach gorskiej fortecy, swiety panie. Zawsze panuje wtedy noc i wiatr unosi twoj plaszcz i wypelnia skrzydla. Ale w moim snie one nie sa skrzydlami swiatlosci, o swiety, a twoja twarz jest straszliwa, jak wtedy, kiedy walczysz. Prosze, wybacz mi, panie... Oczywiscie. Niczego innego nie powinienem sie spodziewac. Nienawisc... pogarda... moje wlasne strachy odsloniete przez szczerosc mlodzika. Tracilem go lekko noga. Mowilem cicho. -Wstan, Feydzie. Teraz. Chodz. Powoli i z drzeniem mlodzieniec sie podniosl, ale nadal patrzyl w ziemie. Wypowiedzialem slowo zaklecia, zaczekalem chwile i podnioslem jego brode. Mial zamkniete oczy. -Popatrz na mnie, Feydzie. Dalej, popatrz na mnie. Niechetnie podniosl oczy, ktore teraz odbijaly jedynie swiatlo ksiezyca, nie blask Madonaia. -Jestem czlowiekiem, Feydzie. Czarodziejem, nie bogiem. Nie jestem swiety. Zawsze staram sie trzymac od tego jak najdalej. Rzeczywiscie, potrzebuje pomocy, czy to Gossopara, czy dzielnego suzainskiego wojownika, ktorego umiejetnosci walki nie sa wcale takie zalosne. Ale tez nie pochodze z mroku. -Oczywiscie, sw... Oczywiscie. Znow wbil wzrok w ziemie i nie podniosl go, gdy usiedlismy na trawie, a ja znow objalem straz. Zaden z nas juz sie nie odezwal. Kiedy zobaczylem poruszenie w obozie ponizej i uslyszalem rozkazy Aleksandra, powrocilem do postaci Madonaia, jednak tym razem czulem sie w niej niepewnie, jak nigdy. Feyd mi sie uklonil i wsiadl na konia, gotow podazyc za Aleksandrem. -Idz z Gossoparem, przyjacielu! - zawolalem za nim. -Ty rowniez, o swiety - wyszeptal. Moze myslal, ze go nie uslysze. Aby przezyc te noc, potrzebowalismy pomocy Gossopara i kazdego innego boga, ktory raczylby sie nami zainteresowac. Parassa wladal derzhyjski zarzadca, zazwyczaj nizszej rangi szlachcic z waznego rodu, ktory mial do pomocy garnizon trzystu Derzhich. Poslany do Parassy nowy namiestnik zawsze przywozil ze soba niewielki oddzial wojownikow z wlasnego rodu, ale odpowiedzialnosc za miejski garnizon co pol roku przejmowal inny heged, gdyz nikt nie chcial tu stacjonowac. Choc miasto bylo zamozne, nie mialo wiekszego znaczenia strategicznego, gdyz lezalo z dala od granic i przecinal je tylko jeden pomniejszy szlak handlowy. A Suzainczykow spacyfikowano przed wielu laty i byli tak rozproszeni po calym cesarstwie, ze nikt sie nie martwil perspektywa buntu. W Parassie nie dalo sie zdobyc chwaly, a w nudnym rolniczym miasteczku z dala od dworu nie bylo wiele rozrywek. Choc garnizon liczyl jedynie trzy setki wojownikow, a oddzial zarzadcy moze piecdziesieciu wiecej, Aleksander byl szalony, jesli myslal, ze uda mu sie powstrzymac pozary, nie mowiac juz o pozniejszym utrzymaniu miasta przy pomocy jedynie Maroufa, jego czterdziestu Suzainczykow i trzydziestu Thridow. Siedzac na zrujnowanej wiezy strazniczej i spogladajac na ciemne miasto, gdy Aleksander wyjawial plan swoim dowodcom, bylem coraz bardziej przekonany o jego glupocie. -Najpierw opanujemy cytadele - powiedzial ksiaze, spacerujac przed Maroufem, Farrolem, Gorridem, D'Skaya, wytatuowana Thridka, ktora okazala sie doskonalym dowodca, i dwoma mezczyznami, ktorych nie znalem. - Tej nocy w cytadeli przebywaja jedynie zarzadca i jego osobiste oddzialy. Zarzadca da rozkaz podpalenia w chwili, gdy sie dowie, ze wszystko przygotowano. Garnizon ma zostac rozmieszczony w calym dolnym miescie, wiec beda rozproszeni... a my sie upewnimy, ze za rzadca nie wyda im zadnego polecenia. Marouf i ja zaatakujemy przednie wejscie do cytadeli, jak w Gan Hyffir. Kiedy zabrzmi alarm, D'Skaya da obroncom wystarczajaco duzo czasu, by rzucili sie do bram, a wtedy uderzy w nich od tylu. Hardile, ty i Soro podazycie za mna. Farrol bedzie utrzymywal rezerwy, dwunastu ludzi, w skladzie celnym w polowie drogi miedzy cytadela a dolnym miastem... na wypadek gdyby ktos z garnizonu zdecydowal sie zlamac dyscypline i wyruszyc na pomoc zarzadcy. Gorrid bedzie patrolowal okolice cytadeli, by przechwycic goncow, ktorzy chcieliby sie przebic. Choc chwilowo przyjalem postac sokola, by moc sie im niepostrzezenie przysluchiwac, wyraznie widzialem problem. Parassa nie byla miastem zamknietym, wiec bramy nie stanowily przeszkody. Wystarczy zabic paru straznikow, i bedziemy w srodku. Ale cytadela zarzadcy znajdowala sie na koncu miasta, wysoko na skale, z dala od smrodu i chorob nadrzecza, zas nizsze miasto, ktore mielismy chronic, rozciagalo sie pol ligi wzdluz brzegu, oddzielone od zamozniejszych dzielnic waska odnoga rzeki. Aby uwiezic zarzadce i jego wojownikow, jednoczesnie powstrzymujac garnizon przed podpaleniem kwartalow ubogich, Aleksander bedzie musial rozdzielic oddzial na dwie zalosnie niewystarczajace czesci. Nawet wykorzystujac moja moc i melydde, nie zdolalbym sam wykonac zadnego z zadan. -Kiedy opanujemy cytadele - ciagnal Aleksander - dolaczymy do Farrola i innych i wykorzystamy sklad celny jako nasza baze, by zajac sie garnizonem. To bedzie prostsze, niz sie spodziewacie. Pamietajcie, ze najprawdopodobniej nie podoba im sie to, co nakazano im zrobic. Podazajcie za mna i badzcie ostrozni. Jesli cos mi sie stanie, Farrol przejmie komende. -Zatrzymal sie i spojrzal w oczy kazdemu ze swoich dowodcow. - Nie zabijajcie nikogo i nie pozwolcie swoim ludziom tknac nikogo, kto nie rzuci wam wyzwania. Czy to jasne? Przysiegnijcie, ze to rozumiecie. Wszyscy zlozyli przysiege, jak sobie zyczyl, scisneli sobie rece lub poklepali sie po ramionach i wrocili do swoich oddzialow. Aleksander ruszyl jako ostatni, moze dlatego, ze Feyd stal przy jego koniu. -Aveddi, jesli wolno mi... Aleksander spojrzal z gory na mlodego Suzainczyka. -Jest tu dzis? -Tak, panie, tak sadze. -Na bogow, Feydzie, przekonaj go, zeby ze mna porozmawial. Musze mu to wszystko wyjasnic. Niektore sprawy sa zbyt niebezpieczne, by ktokolwiek... nawet ty... o nich wiedzial. Feyd odrzekl, co mu nakazalem. -On zdecydowal sie tego nie robic i to sie nie zmieni jeszcze przez jakis czas. Ale jesli mi powiesz, jaka role ma odegrac dzisiejszej nocy... -Chce, zeby nie zabijal kazdego przekletego wojownika, ktory dzierzy miecz! Potrzebuje oczu Seyonne'a i madrosci Seyonne'a. Przekaz mu to. Ajesli nie, to moze poleciec gdzie indziej i zrobic, co tylko zechce. Feyd stal z otwartymi ustami, gdy Aleksander odjezdzal, a pozniej spojrzal niepewnie w strone zniszczonej wiezy. -Slyszalem - powiedzialem, zmieniajac postac. Oswietlalem jego blada skore zlocistym blaskiem, ktory jego ludzkie oczy postrzegaly jako mrok. - Nie musisz powtarzac. - Najpewniej Feyd sie bal, ze slowa spala mu jezyk albo ze ja, ten z mroku, mu go obetne. - Sprawdzimy, czy uda nam sie znalezc cos do roboty? Najwyrazniej zakaz Aleksandra nie dotyczyl obroncow cytadeli. Walka byla zajadla, a ksiaze sie nie sprzeciwial, gdy eliminowalem obroncow, zrzucajac kule plonacej smoly na wojownika, ktory niemal pozbawil Maroufa glowy. Kiedy wydawalo sie, ze krotka, zaciekla potyczka dobiega konca, wyruszylem na poszukiwanie derzhyjskiego zarzadcy i znalazlem wiotkiego, lysiejacego mezczyzne skulonego w szafie. Zostawilem go zwiazanego i zakneblowanego, ze spodniami ubrudzonymi ze strachu, i wylecialem za mury w postaci sokola, by dowiedziec sie dlaczego, na Verdonne, garnizon nie ruszyl na pomoc namiestnikowi. Z pewnoscia ktos musial uslyszec odglosy bitwy. To nie mialo sensu. Okrazylem cytadele i zobaczylem kogos, kto biegl ulica o oknach zaslonietych okiennicami, z dala od cytadeli i w strone nizszego miasta. Kamizela i miecz wskazywaly, ze byl zolnierzem. Nie Derzhi... Zanurkowalem i ujrzalem, jak mezczyzna przybiera postac zhaidega. Gorrid! Tylko burkliwy Ezzarianin lubil sie wcielac w padlinozernego wilka. Gdzie sie wybieral? Mial pilnowac, zeby Derzhim nie udalo sie poslac wiadomosci za mury fortecy. Gorrid przebiegl po jednym z mostow laczacych brzegi doplywu Volayi i pognal dalej ulicami, mijajac olbrzymi sklad celny, gdzie Farrol kryl sie z rezerwami Aleksandra. Czujki Farrola pewnie go nie zauwazyly. Dolne miasto bylo ciemne niczym lochy Kir'Vagonoth, a cisze przerywal jedynie chlupot wody w dokach i od czasu do czasu krzyk mewy. Mozna by pomyslec, ze ludzie podusili swoje dzieci i zwierzeta, by je uciszyc. Zhaideg biegl truchtem po obrzezu dzielnicy, zwalniajac, gdy mijal nieruchome postacie, zolnierzy czekajacych w gotowosci na sygnal, ze ich morderczy krag sie zamknal. Wsrod smrodu patroszonych ryb i gnijacych roslin wyczuwalem nasaczone oktarem pochodnie i bele slomy gotowe do podpalenia. Wzdluz brzegow rzeki kazdy pomost i kazdy dok byly strzezone. Lodzie dryfowaly, zwolnione z cum, i tonely, przedziurawione, by nie pozwolic na ucieczke. Na demoniczny ogien... to nie mialo byc zwykle oczyszczenie, ale rzez. Zhaideg minal trzy pudelkowate sklady i zblizyl sie do czwartego. Zza okiennic saczyl sie slaby blask, a poteznego wejscia strzegli Derzhi. Wilk zatrzymal sie w cieniu i w mignieciu zaklecia przeobrazil sie w Gorrida. Ku mojemu przerazeniu, podszedl do jednego ze straznikow, wypowiedzial kilka slow i zostal szybko wprowadzony do srodka. Zdrada! Zanurkowalem z nieba, lecz drzwi za Gorridem juz zatrzasnieto, a mnie cala wiecznosc zajelo odnalezienie innej drogi do srodka. Usiadlem na parapecie, dziobem otworzylem okiennice i przelecialem przez labirynt skrzyn i beczek w strone swiatla na drugim koncu. Ale zjawilem sie zbyt pozno, by cokolwiek uslyszec. Wszyscy krzyczeli... wolali... smiali sie. Na duchy ciemnosci, jakie istoty sie smieja, ruszajac na rzez innych ze swojego rodzaju? Drzwi magazynu sie otworzyly i dwaj jezdzcy ruszyli galopem, obaj z pochodniami w rekach. Jeden skrecil w prawo, a drugi w lewo. Gorrid patrzyl, jak pozostali, nieduzy oddzial Derzhich... dwudziestu albo wiecej... wypada przez drzwi, prosto w strone skladu celnego, gdzie czekal Farrol i gdzie wkrotce dolaczy do niego Aleksander. -Sukinsyn! - wrzasnalem, przeobraziwszy sie. - Zdrajca! Kopnalem zaskoczonego Gorrida w twarz i polecialem w strone drzwi. Przewrocil sie na ziemie, a z jego nosa poplynela krew. Zatoczylem krag i delikatnie przeciagnalem mieczem po jego udach, radujac sie jego krzykiem. Z podcietymi sciegnami nigdzie nie ucieknie do chwili, gdy wroce, by go przesluchac. Potem go zabije. Teraz musialem powstrzymac to, co mialo sie wydarzyc. Bez zastanowienia pozbawilem glowy pierwszego jezdzca, nim zdolal dac sygnal do podpalenia. Nim zrzucilem drugiego z siodla ze zlamanym kregoslupem, pozostawil za soba trzy plonace pochodnie. Ale albo zaczalem poruszac sie szybciej niz kiedykolwiek, albo trzej wartownicy Derzhich byli niespodziewanie powolni, gdyz nie zdazyli zmienic pozycji, nim zgasilem ich luczywa i zycie. Szybkie kolo nad miastem i zobaczylem pulapke gotowa, by sie zatrzasnac. Aleksander juz przekraczal most do dolnego miasta w towarzystwie jedynie pieciu ludzi. Reszte pewnie zostawil w cytadeli. Co on, na bogow, myslal? Oddzial Derzhich dotrze do frontu skladu celnego dokladnie w chwili, gdy Aleksander znajdzie sie na jego tylach. Tkajac zaklecie, ktorego nigdy wczesniej nie probowalem, zanurkowalem w strone wspartego na kolumnach skladu celnego. Przelecialem przez otwarte galerie w poblizu dachu do ciemnego, sklepionego pomieszczenia, gdzie rezerwy banitow czekaly w gotowosci na sygnal. Wszyscy byli konno. -Wyprowadz ich! - wrzasnalem do Farrola, ladujac obok niego. Obrocil sie na piecie zaskoczony moim widokiem. - Cokolwiek sie bedzie dzialo, trzymaj Aleksandra z dala. - Chwycilem go za ramiona i potrzasnalem nim. - Rozumiesz mnie? Trzymaj go z dala! -Seyonne, zaczekaj... - Farrol probowal zlapac mnie za ramie, ale ja odepchnalem go i odlecialem. -Trzymaj ich z dala albo zgina z podlymi Derzhimi. - Kamienne mury juz zaczynaly drzec, gdy zaklecia wyplywaly z moich rak. Farrol szybko ryknal na swoich ludzi, by opuscili sklad celny i nie pozwolili Aveddiemu wejsc do srodka. Nie potrzebowali dalszej zachety, gdy polozylem dlonie na jednej z kolumn podpierajacych dach, a pozniej na nastepnej i pojawily sie na nich pekniecia. Ale uparty Farrol nie podazyl za swoimi ludzmi. Stal posrodku sali i wolal do mnie, krepy, okragly mezczyzna, zawsze pozbawiony umiarkowania w slowach i czynach. -Seyonne, nie rob tego. Wszystko w porzadku. - Na drodze zabrzmialo dudnienie kopyt. Kurz przylepil sie do potu na jego okraglej twarzy. - Na bogow nocy, Seyonne, to jego kuzyn... W chwili gdy dotknalem ostatniej kolumny, gdy kurz, odlamki marmuru i tynku zaczely spadac z trzesacych sie scian, te slowa przebily moje szalenstwo. Tajemnica... dziwny plan... niebezpieczne sprawy... "nie zabijajcie nikogo, kto nie rzuci wam wyzwania... To bedzie latwiejsze, niz sie spodziewacie...". Aleksander wiedzial, ze ci wojownicy nie stana do walki. "Jego kuzyn"... Kiril. Garnizon Parassy stanowili ludzie Kirila. Co ja narobilem? Kiril... najdrozszy przyjaciel Aleksandra, jego brat we wszystkim poza urodzeniem, kawalek jego serca... i dwudziestu innych pod jego dowodzeniem, pedzacy tutaj ze smiechem, by przywitac swojego ksiecia, swojego Aveddiego. A tuz pode mna znajdowal sie Farrol... przybrany brat Blaise'a i Elinor... czlowiek, ktory uratowal zycie mojego syna... ryzykowal swoim, by powstrzymac mnie przed zabiciem niewinnych ludzi... Z ogluszajacym trzaskiem jedna z kolumn pekla, rozpadajac sie w sterte gruzu. Dach i sciany jeknely z bolu. Wielkie wrota z przodu otworzyly sie gwaltownie i musialem wybierac - jeden czy dwudziestu. -Biegnij, Farrolu! Na milosc bogow, biegnij! Rozlozylem szeroko skrzydla i zanurkowalem w strone wrot, ryczac ostrzegawczo. Kolejne pekniecie za moimi plecami i kolejne, i huk lawiny. Przede mna stajace deba i rzace konie, mezczyzni krzyczacy z przerazenia, gdy popychalem ich do tylu i uczynilem z siebie sciane ognia, by ich powstrzymac. Jeden zginal, stratowany przez oszalalego konia, a pozniej kolejny, przebity przez spadajacy gzyms. Co najmniej dwoch innych zostalo na ziemi, gdy pozostali wycofali sie w noc. Dopiero wtedy wezwalem wiatr i wrocilem do stworzonego przez siebie piekla. Z nieba spadal deszcz kamieni. Kolumny pekaly jedna po drugiej, a ja uskakiwalem przed nieustannie spadajacymi kawalami gruzu i cegiel. Jeszcze chwila, a caly budynek sie zawali. Moje dzielo bylo doskonalym obrazem zniszczenia. Moj wlasny blask stanowil jedyne zrodlo swiatla, halas zagluszal wszystkie inne odglosy. Ale choc niebo spadalo, ja szukalem. Ostry fragment sklepienia przybil mi skrzydlo do zlamanej kolumny. Choc rany skrzydel zawsze przerazajaco bolaly, nie czulem nic, gdy je oderwalem, pozostawiajac poszarpane pekniecie. Spadajace glazy odbijaly sie ode mnie jak kamyki od zbocza gory, gdy przeciskalem sie przez sterty gruzow, szukajac jakiegos ruchu. -Farrol! - Slodka Verdonne, spraw, by zyl. Lezal pod kawalem sklepienia, rzezbionym panelem przedstawiajacym urzednikow celnych skladajacych danine cesarzowi. Odrzucilem gruz i wzialem w ramiona poranione cialo mezczyzny. Gdy mur obok nas przewrocil sie z hukiem, pociagajac za soba reszte dachu, unioslem sie w strone nieba, wykrzykujac swoj wstyd i bol. Moje madonaiskie oczy wydawaly sie niezdolne do lez. Rozdzial czterdziesty Nad Tyrrad Nor szalala burza, wyjacy, ostry wicher odzieral galezie z reszty lisci, a wraz z nadejsciem nocy deszcz przeszedl w deszcz ze sniegiem. Gore nawiedzil pierwszy przedsmak ostrej zimy, choc krainy za czarnym murem nadal wygrzewaly sie w sloncu poznej jesieni.Lodowate kropelki splywaly po moich nagich plecach, a kazda z nich byla niczym cios nozem na obtartej skorze. Kleczalem w rogu zamkowych blankow i z trudem powstrzymywalem sie od krzyku. Nigdy nie zaznalem takiego bolu, nawet w lochach Kir'Vagonoth. Jeszcze jedna proba. Tylko jedna... wypowiedz slowo... dokonaj przemiany... polec... -Marnujesz czas. - Nowo przybyly rownie dobrze mogl spasc na mury razem z deszczem. Wycie wiatru i protesty mojego ciala skutecznie zagluszyly jego nadejscie, lecz ja bylem tak pograzony w zalosci, ze nie czulem sie zaskoczony. Czy czlowiek opetany przez demony dziwi sie, gdy jeden z nich sie przed nim zmaterializuje? - Nie nauczyles sie jeszcze wystarczajaco wiele. - Obojetnym komentarzom Kaspariana towarzyszyly recznik i plaszcz. Ignorujac jego wyciagnieta reke i obietnice wygody, wpelzlem na nisze w murze otwierajaca sie na otchlan nocy i burzy. Wyczerpany, znow wezwalem melydde. Zdecydowany bylem odejsc, opuscic to miejsce uwiedzenia, oszustwa, zepsucia. Jednak ku mej odrazie nawet na krawedzi poddania sie nadal pragnalem odczucia mocy. Najpierw slowo. Pozniej nadchodzi pierwsza fala zaklecia, odbierajaca dech przyjemnosc, gdy krew, kosci i miesnie czuja jej dotyk, rozciaganie, pulsujacy wzrost, gdy skrzydla zaczynaja sie rozwijac... tym wlasnie mam byc... Ale ponownie moje ramiona rozerwaly sie, obdarte ze skory, moje cialo plonelo, agonia wypelniala kazdy kawalek mojej istoty. Po chwili znow lezalem skulony w kacie niczym drzacy klab zalosci. -To zaklecia wiezace. - Mowil do mnie, jakbym byl zaplakanym dzieckiem. Rzeczywiscie mozna bylo tak sadzic, gdy tak kulilem sie nagi i jeczacy, zwiniety w klebek, z pochylona glowa... chyba ze ktos rozpoznal we mnie aroganckiego glupca doprowadzonego do rozpaczy przez poczucie winy i strach. Nie moglem nawet wezwac swoich bogow. Bylem smiertelnie przerazony, ze oni, ktorzy dali mi dary ponad ludzkie wyobrazenie, obserwowali, jak wykorzystuje je wszystkie do morderstwa. Balem sie, ze spojrza w moja dusze i zobacza, iz nie potrafie plakac. -Zrezygnuj, zanim zmienisz sie w kupe miecha na sciezce w ogrodzie. W Tyrrad Nor nie uda ci sie zainicjowac zadnego zaklecia. Slowa Kaspariana nie mialy zadnego sensu, nawet dla umyslu otepialego z cierpienia i odrazy do samego siebie. Oczywiscie, ze moglem korzystac z mocy w Tyrrad Nor. Pierwszego dnia po powrocie wezwalem wiatr, a pozniej... tak, Nyel i Kasparian rozpoczynali zaklecia, ale ja wykorzystywalem wlasna melydde, by je ksztaltowac. -Nie jestem tutaj wiezniem - wychrypialem, szczekajac zebami. - Przybylem tutaj z wlasnej woli. I moge odejsc. Glupie stwierdzenie, skoro przez ponad pol dnia bezskutecznie usilowalem sie stad wydostac - wspiac sie na mur, zmienic postac i odleciec z ogrodu, ze szczytu gory albo tutaj, w deszczu, z blankow z moich koszmarow. Zerwalem z siebie ubranie, probujac uwolnic moc, ktora nie chciala przyjsc. Zawsze przegrywalem i za kazdym razem odczuwalem wieksze cierpienie niz wczesniej. -Dokad chcesz sie udac? -Gdzies. - Tej nocy rozsadek mna nie wladal. Odejscie nie mialo nic wspolnego z celem, a wszystko z pochodzeniem, ruchem i zmiana. Na dobre czy na zle, na zycie czy na smierc, powiedzial Gaspar, ale wybrana przeze mnie sciezka prowadzila tylko do smierci i zepsucia. "Wojownicy popelniaja bledy. Musimy z nimi zyc i zaakceptowac nasze ograniczenia. Poczucie winy to poblazanie sobie". Nyel nie byl jedynym mistrzem, ktory chcial mi udzielic tej lekcji. Ale smierci w Parassie byly czyms wiecej niz tylko bledem. Wystarczy. - Czemu nie moge sie przeobrazic? -Zadnemu Madonaiowi nie wolno zainicjowac wlasnych zaklec wewnatrz tych murow, poza mna, ktorego uznano za zbyt slabego i bezuzytecznego, by sie mnie obawiac. Nawet ja nie moge stad wyjsc. - Lodowaty wiatr mrozil mi wlosy i ostrymi jak brzytwa palcami glaskal moje konczyny, lecz to prawda w slowach Kaspariana sprawila, ze zadrzalem. - A tak naprawde masz jeszcze bardzo malo mocy. To, co wykorzystywales w swiecie ludzi, to zuzel. Poczulem sciskanie w gardle. -Nie jestem Madonaiem. Nawet jeszcze nie zaczelismy... Ale pozbawiony wesolosci smiech Kaspariana powiedzial mi, ze jest inaczej. Czy to mozliwe? Nyel powtarzal to pytanie tak czesto, ze przestalem je slyszec: "Czy z wlasnej woli wybierasz te sciezke?". Za kazdym razem gdy udawalem sie do Aleksandra. Za kazdym razem gdy poznawalem nowe zaklecie. Och, bogowie, za kazdym razem... krok na drodze. Stad brak apetytu, zmniejszajaca sie potrzeba snu, znikajace blizny... Jedna z moich rak uniosla sie do twarzy i pomacala szorstkie pietno niewolnika, a druga siegnela do boku. Ten jeden raz bylem wdzieczny za znajomy bol. -Jeszcze sie nie dokonalo. Jeszcze nie. Musi istniec jeszcze co najmniej jeden etap, jeszcze jedna propozycja, ktorej swiadomie wyslucham i bede mogl odmowic. Bym nie zabil wszystkich swoich przyjaciol w ataku szalenstwa. Bym nie stal sie tym, czego sie tak balem. Bym nie stanal na szczycie tych murow i nie zniszczyl swiata. -Aby odziedziczyc prawdziwa moc Madonaiow, musisz poddac sie ostatni raz. Ale twoje cialo juz stalo sie madonaiskie. Te ostatnie niedoskonalosci podtrzymuje twoja wlasna slabosc... twoje ludzkie wspomnienia... i w swoim czasie znikna. Kiedy podroz dobiegnie konca... - wzruszyl ramionami -...mozesz miec wystarczajaco duzo mocy, by przebic ten przeklety mur, albo nie. Ale zawsze bedziesz potrafil podrozowac w snach. - Sztylet jego goryczy przekrecil sie w moim brzuchu. -Powiedzial, ze na kazdym etapie bede mial prawo wyboru... -...i tak tez wybrales. - Opuscil plaszcz na moje pochylone ramiona, a recznik na kamienne plyty. - Sluzacy przyniosa goraca wode do twojej komnaty, kiedy juz zdecydujesz sie zrezygnowac z tego zalosnego pokazu. Moje czolo spoczywalo na plytach. Moze nacisk zimnego kamienia pozwoli zlagodzic lupanie w czaszce. Pomyslalem, ze Kasparian opuscil blanki, gdyz noc wydawala sie pusta, jakby wiatr i ciemnosc pozarly wszystkie dusze we wszechswiecie. Ale kiedy zacisnalem ramiona na brzuchu, slowa spadly na moje plecy, a ja z trudem odroznilem je od lodowatego deszczu. -Radzilbym ci, bys poszukal rady, nim odmowisz ostatniego kroku. "Poszukal rady". Gdybym tylko zdolal... Gdyby tylko byl ktos, kto mnie wyslucha i powie mi, co robic. Ale jedyna rada, jaka slyszalem, byly lagodne wyrzuty mojego niezyjacego ojca. "To nie w porzadku, Seyonne. Nie wolno podnosic reki na kogos, kto nie moze sie bronic na twoich warunkach. Czy w ogole o tym pomyslales?". Nawet przy tak dojmujacym wspomnieniu nie pojawily sie lzy. Kiedy blade slonce wzeszlo na niebie w odcieniu zimowego blekitu, nadal kulilem sie w kacie murow, niepewny niczego poza tym, ze predzej rzuce sie bez skrzydel z wiezy Tyrrad Nor, niz przyjme dar Nyela. Koniec gierek. Och, nie mialem do niego pretensji. Gdyby na poczatku mnie poinformowal, ze udzial w jego czarach jest mechanizmem mojej przemiany, nie dokonalbym innego wyboru. To nie jest w porzadku. To niesprawiedliwe, ze wykorzystalem moc Madonaia w ludzkim konflikcie. To byl moj grzech arogancji - wierzyc, ze sila i szlachetne zamiary usprawiedliwiaja takie naruszenie porzadku swiata. "Twoja sila bedzie twoim upadkiem", powiedzial moj demon. I tak sie stalo. Nyel ostrzegl mnie, ze mieszanie ludzkich uczuc i mocy Madonaia jest niebezpieczne. Teraz zobaczylem tego konsekwencje i nie potrafilem ich zniesc. Dlatego tez, gdy otoczylem lepkie cialo plaszczem i zszedlem z murow swojego wiezienia, powiedzialem sobie, ze powinienem sie przygotowac na dluzszy pobyt w Tyrrad Nor. Jesli jedyna mozliwosc ucieczki stanowila decyzja, ze bede nadal podazal obecna sciezka do konca i porzuce resztki ludzkiej tozsamosci, to nigdy stad nie odejde. W komnacie czekaly na mnie czyste ubrania i wanna z parujaca woda, jak obiecal Kasparian. Moczylem sie przez godzine, a potem padlem na lozko i zmusilem cialo do snu dluzszego, niz byl mi potrzebny. * * * Minal pelen dzien, nim pozwolilem sobie wstac. Kiedy juz sie wykapalem i przywdzialem swieze ubrania, ktore dla mnie przygotowano, zaczalem wedrowac korytarzami zamku. Musialem poruszyc krew. Dzien nie byl zachecajacy. Wietrzny. Ponury. Nie unikalem Nyela, ale tez go nie szukalem. Konfrontacja nadejdzie wczesniej czy pozniej. Wiedzial o wszystkim, co sie wydarzylo w Parassie, a takze to, jak sie z tym czulem. Slowa otuchy, ktorymi mnie uraczyl, gdy powrocilem z katastrofalnej wyprawy, byly szczere i wyrazone jego najbardziej uprzejmym i rozsadnym tonem. Ale ja nie pragnalem pocieszenia, szczegolnie takiego, ktore mowilo mi, ze moje bledy byly wynikiem plaszczenia sie przed rasa tchorzow, ze troszczac sie zbytnio o tych, ktorzy nie byli tego warci, wypaczylem swoj osad rzeczywistosci. Z mojej reki zgineli niewinni ludzie. Niech na zawsze bedzie przekleta dusza diabla, zabilem wlasnego przyjaciela.Z trudem skierowalem mysli na terazniejszosc i przyszlosc. Co oznaczalo, ze nie jestem juz czlowiekiem, nie rekkonarre i nie w pelni Madonaiem? Wyprobowalem kilka zaklec, gdy przechodzilem przez dziedziniec wsrod syczacych fontann - przywolalem wiatr, rzucilem swiatlo, uksztaltowalem pomniejsze iluzje, jak to zawsze robilem. Ale slowa i zaklecia, ktore poznalem w Ezzarii, odeszly. Niczym wysuszone koryta rzek, ich znajome ksztalty pozbawione byly tego, co dawalo im zycie. Porazka sprawila, ze czulem sie wysuszony i niepelny, jak w czasach niewoli. Dar czarodziejstwa, ktory nosilem w sobie od narodzin, zostal przeksztalcony w cos nowego, palenisko pelne swiecacych wegli, ktore pulsowaly z kazdym uderzeniem serca i wybuchaly ogniem, gdy tworzylem skrzydla. Doskonale znajac wynik, dmuchnalem na wegle i znow sprobowalem zaklec... i po chwili sciskalem kolumne, probujac utrzymac sie na nogach, az niewidzialne palki i topory przestana miazdzyc moje kosci. Madonaiski rdzen istnial, ale byl niedostepny. Nyel sie upieral, ze kiedy zostane w pelni przemieniony, naucze sie poslugiwac wlasna moca, ale nic nie obiecywal, jesli zatrzymam sie o krok od tego. A co z moja trzecia czescia, ludzka? Wrocilem do komnaty, podnioslem noz, ktory przygotowywano dla mnie kazdego ranka, i przeciagnalem nim po lewej rece. Prawie tego nie poczulem. Z dlugiego rozciecia poplynela krew, lecz po krotkiej chwili zwolnila do leniwego strumyka. Nim siegnalem po recznik, by ja wytrzec, rana byla juz na wpol zasklepiona. Wygladalo na to, ze jesli pozostane taki, jaki jestem, bede mogl zyc bardzo dlugo z niespelnionymi pragnieniami i ograniczona aktywnoscia. Niezwykle niebezpieczne polaczenie. Gdzie wedlug Kaspariana powinienem udac sie po rade? Z pewnoscia nie do Nyela, ktory tylko mieszal mi w glowie. Nie do zgorzknialego Kaspariana ani jego milczacych sluzacych. Skoro nie umialem przebyc muru, nie moglem przepytac rai-kirah, ofiar tej samej wypaczonej mocy, ani udac sie do gamarandowego lasu, gdzie wedle Kryddona czekalo mnie oswiecenie. A co z historia? Moze istnialy pisma, ktore powiedzialyby mi, kim bylem albo jak odwrocic to, co sie stalo? Niespokojne stopy zaprowadzily mnie do biblioteki, labiryntu korytarzy pelnego tysiecy ksiazek i zwojow, map i rysunkow. Ale po kilku godzinach przerzucania kruchych stron i rozwijania delikatnych zwojow tylko po to, by znalezc kolejne zaklecia, ktorych nie potrafilem wykorzystac, i opisy przygod, ktorych nie moglem dzielic, pozostalem z takim glodem melyddy, ze z trudem oddychalem. Czulem sie taki zimny. Taki pusty. A wegielki w moim wnetrzu pulsowaly czekajac, by napelnic mnie cieplem i swiatlem. Tylko kilka godzin buntu i juz znalazlem sie na krawedzi kapitulacji. -Morderca o slabej woli! - Rzucilem narecze przewiazanych wstazka zwojow na ziemie. Nim opadl kurz i kawalki pergaminu, ruszylem szerokimi schodami w strone frontowego wyjscia. Oddychalem gleboko, probujac wybrac najlepsza sciezke, by po niej pobiec. Moze cwiczenia stlumia na dzis ten glod? Czy wystarcza na tysiac lat lub wiecej? Zaczalem isc w strone muru, pragnac znalezc najdluzsza droge po krawedzi ogrodu, a dalej pojsc sciezka wspinajaca sie na gore. W miare jak zblizalem sie do muru, czulem coraz wieksze mdlosci. Teraz pojalem chorobe, jakiej doswiadczylem po bitwie pod Gan Hyffir, podobnie jak zrozumialem, dlaczego Nyel nie podchodzil do kamiennej granicy. "Zaklecia wiezace", jak je nazwal Kasparian, zostaly skonstruowane tak, by utrzymac Madonaia z dala od muru. Ale ja sie nie zatrzymalem i trzy razy obieglem mur i wspialem sie na gore, nim celowo usiadlem na wilgotnej ziemi u jego podstawy. -Dalej - powiedzialem, opierajac sie plecami o popekany kamien. Pokaz, co potrafisz. Oczekiwalem, ze kiedy dotkne plecami i glowa muru, poczuje pelen nacisk zaklec wiazacych. I rzeczywiscie, tepy bol zaczal sie wkradac w moje miesnie, a oczy przeszyly pasma czerwonego swiatla, rozpraszajac slaby blask dnia. Kiedy jednak zacisnalem powieki, by odepchnac od siebie te uczucia, moja uwage odwrocily wizje Dwunastu Przyjaciol - tych, ktorzy jakims sposobem istnieli w zaczarowanym murze. Obrazy te sprawily, ze znow zaczalem sie zastanawiac, jak stworzyli te bariere i dlaczego. Powinienem wiedziec. Wszyscy byli moimi przyjaciolmi w odleglym zyciu. Czy pomoglem skonstruowac te same zaklecia, ktore teraz grozily rozerwaniem mnie na strzepy? Coz za ironia, ze zniszczylem te czesc mnie, ktora pamietala, jak sie przez nie przebic. Rozwazania te sprawily, ze zaczalem myslec o Fionie i jej odkryciu - wiezy w gamarandowym lesie, gdzie Dwunastu zaplanowalo stworzenie tej fortecy. Jak Fiona to opisala... wieza bez wejscia? "Gladki i cieply... kamien, ktory zyl...". Ten opis pasowal takze do muru. "Nacisnelam lekko", mowila. "Weszlam dzieki slowom otwarcia i przejscia". Zerwalem sie na rowne nogi i stanalem twarza do muru. Polozywszy dlonie na cieplym kamieniu, przycisnalem je lekko, jak wczesniej, a wtedy odnioslem wrazenie, ze kamien wybrzuszyl sie wokol moich palcow. Ale kiedy probowalem utkac slowa otwarcia i przejscia, nieprzyjemne pulsowanie zmienilo sie w wybuch bolu. Wytrzymalem jak najdluzej sie dalo, przekonujac sie, ze czuje jakies zmiekczenie pod palcami, jakis ruch, jakies wyzwolenie, ale wkrotce opadlem na kolana i zaczalem wymiotowac. Pusty i chory, wsunalem palce w glebokie pekniecie muru, by sie od niego odepchnac, i szepnalem: -Wybacz mi, Pani. Wszyscy mi wybaczcie. A wtedy kamien wybrzuszyl sie wokol moich dloni i wciagnal mnie do srodka... Nieskonczona szarosc... swiatlo dnia przesaczajace sie przez pory czarnego kamienia. Nieruchoma, chlodna stalosc, jak wtedy, gdy wchodzi sie do grobu. Cieplo muru stanowilo znak tych, ktorzy tu istnieli - tym, co oni doswiadczali, bylo nieskonczone zimno. Wyciagnalem rece przed siebie jak slepiec i poczulem miekkosc ich dotyku, jak skrzydla cmy popychajace mnie przez szarosc. -Powiedzcie mi, kim jestescie - poprosilem, przechodzac przez nich. - Nie pamietam. Czy mozecie mi sie pokazac? Powiedzcie mi, co mam robic. Probowalem dotknac ich umyslow, ale moje palce natrafily tylko na zyjacy kamien. Tak wiele lat. Tak ponury obowiazek. Glosy dawno umilkle. A jednak w zimnej i nieruchomej szarosci nie czulem nienawisci. Ani wobec mnie, ani wobec wieznia, ktorego mieli zatrzymac, ani wobec swiata, ktory zapomnial o ich poswieceniu. Ostatnie stanowcze popchniecie w plecy - przysiaglbym, ze slyszalem najslabsze echo smiechu Vyxa, tego, ktory spoznil sie na swoje stanowisko... ...i otworzylem oczy w malym, schludnym pokoiku. Zaokraglone sciany byly pozbawione ozdob, z wyjatkiem pojedynczego okna wychodzacego na las zoltych drzew, pelen swiergotu i gwizdania strzyzykow, rudzikow i wilg. Gamarandowy las, a za nim gora Tyrrad Nor. To byla wieza Fiony. -Halo? - zawolalem jedynie dla zasady. Nieruchome powietrze powiedzialo mi, ze nikogo tu nie ma. Posrodku komnaty stal stol z bladego drewna, a wokol niego pietnascie stolkow. Na stole znajdowaly sie piora i atrament, cynowy dzban do polowy wypelniony aromatycznym czerwonym winem, pietnascie kielichow oraz zwoje przepisane przez Fione - rysunek fortecy i manuskrypt. Jezyk juz nie stanowil dla mnie bariery. Przeglad manuskryptu nie ujawnil nic, czego bym nie wiedzial o Tyrrad Nor - wymienial jego rozmiar, ksztalt i wyposazenie, wspominal o barykadzie zaklec. Czary kamien byl nieco bardziej tajemniczy. Otworzylem drewniana skrzynke i przeczytalem slowo wypisane na kamieniu: Kerouan. Inaczej niz w przypadku Fiony, kiedy zamknalem oczy albo oderwalem wzrok od kamienia, litery nie znikaly. Z namyslem przeciagnalem po nich palcem, po czym wrzucilem kamien do kieszeni. Jesli znajde kogos, komu bede mogl zadac pytania, zapytam i o to. Zszedlem po kreconych schodach. Co zrobie, jesli nie spotkam w lesie nikogo? Choc spedzilem goraczkowa noc, probujac opuscic Tyrrad Nor, kiedy znalazlem sie za murem, nie mialem pojecia, gdzie sie udac. Pewnie powinienem znalezc droge do bramy. Albo sprawdzic, czy jacys rai-kirah pozostali przy zyciu - przemiana mojego ciala byc moze nie pozwoli mi zyc w swiecie ludzi. Gdy otworzylem dolne drzwi, polozylem dlon na scianie wiezy i zaniknalem oczy. Cieply kamien zmiekl pod moim dotykiem. Samotna straz, pomyslalem, wyobrazajac sobie rumiana twarz zgorzknialej starszej kobiety. Nie mozesz sie nawet pocieszyc towarzystwem innych. Ale przynajmniej sa tu ptaki. Kimkolwiek byla, kochala ptaki bardziej niz mezczyzn i kobiety. Przywitalem ja, podziekowalem i wyszedlem do zlocistego lasu. Ze zdziwieniem dotknalem pary splatanych zoltych pni, jednego szorstkiego i jednego gladkiego. Pojedyncze drzewo w korzeniu i szerokiej koronie, a jednak zawsze podwojne. Gladki pien rodzil zielone liscie, ktore jesienia nabieraly zlocistej barwy, a na wiosne biale kwiaty; szorstki pien owijal sie wokol, chroniac go i tworzac napoj zycia z wody, swiatla i wlasnej natury, by karmic korone i korzen. Galezie byly nagie, gasnacy blask lisci i kwiatow lezal u mych stop. Przez platanine konarow nad glowa widzialem granitowa podstawe gory, a wysoko nade mna waski pasek czarnego kamienia, czyli mur. Ostry kat patrzenia i niskie chmury nie pozwalaly mi zobaczyc fortecy. I dobrze. Nie chcialem jej juz nigdy widziec. Las ucichl, gdy wyszedlem z wiezy. Niemal namacalnej ciszy nie zaklocal zaden glos ptakow ani owadow. Powietrze bylo chlodne, a moje nozdrza wypelniala won starych lisci i wilgotnej ziemi. I jeszcze... las przenikaly slady inteligencji, charakterystyczny osad swiadomosci. Wibrujace pasma byly tak niezwykle, ze nie moglem ich nazwac ludzkimi ani madonaiskimi, ale z pewnoscia potrafilem je nazwac. -Kochal cie, prawda? - Moj glos przeszyl cisze. - Ty nia jestes. - Smiertelna dziewczyna wybrana przez boga. Nikt nie odpowiedzial, a ja szedlem dalej, tam gdzie drzewa tworzyly moja sciezke. Choc instynkt kazal mi uciekac, tylko jedna droga byla dla mnie otwarta, wszystkie pozostale zamykaly opadajace galezie lub powalone drzewa. Okrazalem je, lecz zaraz odkrywalem, ze znow wspinam sie w gore, z powrotem w strone fortecy i jej okrutnych pokus. -Pozwol mi odejsc, Pani - powiedzialem do lasu - albo daj mi od powiedzi, ktorych szukam. - Wiatr poruszyl moimi wlosami i delikatnie poglaskal mnie po policzku. - Nie umiem sie smucic. Juz nie potrafie. - Wierzylem, ze jakims sposobem mnie slucha. - Czy to dlatego, ze nie jestem ani jednym, ani drugim? On jest Madonaiem, ale nadal czuje. Kocha mnie i zal mu mnie, jak sloncu zal ziemi, ktorej nigdy nie moze dotknac. Dlaczego? Pozwolilem, zeby mnie oslepil, okaleczyl, uczynil wszystkim, czym gardze, a jednak nie moge go za to nienawidzic. Jesli nie rozumiem, skad mam wiedziec, co robic? Cisza. Znow ruszylem w dol wzgorza, przeklinajac pod nosem. Kiedy stanalem przed kolejna blokada, unioslem dlon i wezwalem melydde, lecz natychmiast wyladowalem na plecach z siniakiem na twarzy. Uderzenie mocy, ktore odebralo mi oddech, pochodzilo ze zrodla, ktorego nie zdolalem zobaczyc. Zaklalem pod nosem, upewniajac sie, ze moja reka nadal tkwi przy ramieniu. -Dobrze, dobrze. - Podnioslem sie z trudem i ruszylem wybrana dla mnie sciezka. Z kazdym krokiem slodki aromat lasu coraz bardziej plamila ostra won popiolu, niedawno spalonych traw. Jeszcze kilka krokow i wylonilem sie spomiedzy drzew. Pani siedziala na skale nad dolina pelna wyrazistych czarnych szkieletow gamarandow. Strome kamienne zbocze po drugiej stronie bylo ciemnoczerwone, jakby odbyla sie tu straszliwa rzez, plamiac je krwia. Struzki dymu wciaz unosily sie z niektorych pni, zas wiatr niosl goracy popiol, ktory spadal na zielona suknie Pani i jej ciemne wlosy niczym szary snieg. Kiedy jej swietliste spojrzenie na mnie spoczelo, opadlem na kolano i opuscilem glowe. -Pani Verdonne - wyszeptalem. Dlaczego tak dlugo zajelo mi zrozumienie, kim jest - ta, ktora stala miedzy bogiem i swiatem ludzi, dziewczyna z lasu, ktora zyskala niesmiertelnosc? Nie boginia, lecz lasem, granica miedzy swiatloscia a mrokiem, probujaca chronic i ludzi, i rekkonarre. Moj dzien wewnatrz debu nauczyl mnie prawdy o niesmiertelnosci lasu - chyba ze spalono go ogniem tak goracym, ze zniszczyl nasiona i korzenie, chyba ze jego ziemie wyjalowily plomienie. -Wybacz mi slepote, Pani. Pomoz mi zobaczyc sciezke. -Czy moge ci rozkazac, bys byl inny, niz jestes? - Jej broda spoczywala na rece, a glos byl tak samo czescia lasu, jak szum lisci. - Moze wtedy cala ta sprawa bylaby prostsza, gdyz nie przejmowalabym sie tym, co sie z toba stanie. - Jej westchnienie bylo wietrzykiem, ktory poruszal warstwy popiolow. - Tak dlugo wierzylam, ze jesli tylko uda ci sie odnalezc droge z powrotem, wymyslimy sposob, by go powstrzymac. Ale nigdy nie sadzilam, ze twoja droga bedzie tak wypelniona cierpieniem. Czy moglabym prosic cie o wiecej? Podniosla sie i podeszla do mnie. Jej dlon dotknela mojego ramienia i podniosla mnie, a druga spoczela na moim policzku i uniosla mi glowe, bym na nia spojrzal. Miala brazowa skore i delikatne kosci, a jej drobne rysy, splowialy blask wlosow i delikatne zmarszczki wokol oczu mowily raczej o dojrzalej madrosci niz dziewczecym rozkwicie. Przypominala mi Elinor. Tylko potega jej obecnosci swiadczyla, ze jest duzo, duzo starsza niz przybrana matka mojego syna. -Ach, ukochany, co mam ci powiedziec? -Zostane tu wiezniem, jesli to konieczne - rzeklem. - Albo powroce przez brame i wyjde na pustynie, by zyc tam jak pozbawiony mocy pustelnik. Zajme swoje miejsce w murze, jesli tak trzeba. Ale nie moge zrobic kolejnego kroku na tej sciezce, nawet jesli od tego oszaleje. A oszaleje. Wiedzialem, ze tak sie stanie. - Pomoz mi zrozumiec, Pani. Rozkazuj mi. - Tak dlugo probowalem panowac nad swoim zyciem. Niezaleznie od tego, co wraz z losem postawilo mi na drodze, niezaleznie od tego, jak duzo cierpienia kosztowaly mnie wybory, ktorych dokonywalem, upieralem sie, by samodzielnie ksztaltowac wydarzenia. Teraz bylem zmeczony decyzjami. Koniec z tym. Wziela mnie pod reke i razem ruszylismy wzdluz krawedzi spalonego lasu. -Mamy tak malo czasu. To by wystarczylo, zeby potrzasnac Drzewem Swiata i wyrwac jego korzenie! - Zatrzymala mnie gwaltownie i pochylila sie, by strzasnac duszacy popiol z mlodego gamarandu. Gdy wytarla szare palce o zielona suknie i pociagnela mnie do przodu, krzyknela w strone Tyrrad Nor: - Niech jego owoce posiniacza twoje jaja, Madonaiu, a jego pien zmiazdzy twoja twarda glowe! - Przypieczetowala swoj wybuch, mocno sciskajac moje ramie. Podskoczylem i wpatrzylem sie w nia z uwaga. Na jej pieknej twarzy pojawil sie pelen tesknoty usmiech. - O co chodzi? Czy nasz lud juz nie klnie sie na Drzewo Swiata? Klnie sie... W tej jednej chwili krystalicznej pewnosci imie, ktore wzywalem przez trzydziesci osiem lat swojego zycia, przybralo postac ludzkiej kobiety zamiast bogini -ludzkiej kobiety, ktora po ponad tysiacu lat pelnienia funkcji straznika nadal potrafila uskarzac sie z przesadna zajadloscia na to, co przyniosl jej los. -Pani... moj lud klnie sie na twoje imie! Na jej twarzy pojawilo sie pelne rezygnacji rozbawienie. -Przypuszczam, ze ma to tyle samo sensu co powolywanie sie na drzewo. Moce, ktore naprawde uksztaltowaly ten swiat, sa pewnie przyzwyczajone do dziwnych porownan. Tak niewielka i trywialna wymiana zdan, a zlagodzila niepokoj i rozpacz. A jednoczesnie sprowadzila mnie z powrotem do naszych spraw, gdyz Ezzarianie kleli sie rowniez na imie jej syna... tworcy wiezienia. Ale tym razem zupelnie rozsadnie i bez leku sformulowalem pytanie. -Opowiedz mi historie, Pani. -Najpierw popatrz tam - wskazala na mur. - Popatrz uwaznie. Po raz pierwszy od dawna wezwalem zmysly Straznika, ludzkie umiejetnosci dalekiego widzenia i ostrego slyszenia, ktore nie mialy nic wspolnego z magia, a byly jedynie efektem dlugiego szkolenia i praktyki. Cala zewnetrzna powierzchnia muru sie rozpadala, jakby ktos zaatakowal go taranem. -Trzy dni temu mur byl niemal caly - zaczela. - To byl zadziwiajacy widok, gdyz nasze zaklecia przez wiele lat balansowaly na krawedzi rozpadu. Nawet gdy Vyxagallanxchi zajal swoje miejsce przed rokiem, jego dar... ostatniego z Dwunastu... szybko sie zmarnowal. Ale ostatnie kilka miesiecy zniszczenia zaczely sie odwracac, pekniecia sie zasklepialy, a mur wchlanial polamane fragmenty. - Przerwala i wpatrzyla sie we mnie pytajaco. - Wiesz dlaczego? Potrzasnalem glowa. -Z twojego powodu. Z powodu jego milosci do ciebie. I byc moze z powodu twoich uczuc do niego. Dzien sie zmienil, jakby wielkie oko slonca mrugnelo. -Ale teraz znow jest popekany - powiedzialem, z trudem przelykajac sline, by uspokoic sciskanie w zoladku. - Co sprawia, ze sie rozpada? -Ty znasz te wydarzenia lepiej niz ja - odparla i znow ruszyla, prowadzac mnie za soba, niczym statek prowadzi lisc unoszacy sie na wodzie. - W dniu naszego slubu maz obdarowal mnie madonaiska wiezia serc, wiec odczuwam jego radosci i smutki, choc rzadko znam ich przyczyne. Wiem, ze wedruje w snach, i wiem, jak nauczyl sie z nich korzystac... moja wina. Boje sie, bo to byla moja sugestia, by pozostawic w jego wiezach wylom, ktory przyczynil takich cierpien swiatu. Widze wizje, ktore tworzy, i dlatego dowiedzialam sie o tobie... przyczynie jego wielkiej radosci. Probowalam cie dosiegnac, ostrzec, ale oczywiscie moja moc nie rowna sie z jego, nawet kiedy jest tak ograniczona... -...a ja nie sluchalem ani ciebie, ani tego rai-kirah, z ktorym jestem polaczony. Zamknalem go, uciszylem, nim zdolal sobie przypomniec. Zniszczylem go bronia wykuta z moich wieloletnich strachow, z potrzeby panowania nad swoim przeznaczeniem, niecheci, by pozwolic komukolwiek... zonie, przyjaciolom, a szczegolnie poteznemu i wscieklemu rai-kirah... wejsc do mojej duszy. Jej czerwonozlociste policzki sie zarumienily, a przez las przeszedl powiew smutku, poruszajac opadlymi liscmi. -Nie wolno ci sie obwiniac. Nigdy, przenigdy. Te sprawy maja tak wielka wage, ze nie mozesz sadzic, iz wisza na jednym haku. Kazdy nasz czyn, kazdy przypadek, nawet nasze wlasne odczucia wobec tego, co zrobilismy i widzielismy... wszystko ma swoje miejsce w wielkiej ukladance swiata. Powiedz mi, co sie wydarzylo przez te ostatnie dni, a ja wyjasnie ci wiecej. Aby zrozumiec, co trzeba zrobic, musisz wyrazniej zobaczyc przeszlosc. Jesli nie z twoich wspomnien, to obraz ten musi pochodzic ode mnie. I tak wedrowalismy lesnymi sciezkami, mijajac drzewa i kolejne wypalone plamy, a ja wyrzucalem z siebie opowiesc o umowie z Nyelem i jej straszliwych konsekwencjach. Powiedzialem jej o mojej niewyjasnionej ufnosci w jego dobre intencje i glupiej wierze, ze jesli nie uda mi sie go uratowac, przynajmniej bede w stanie go zabic. -Ale teraz wiem, ze taki czyn jest nie do pomyslenia - zakonczylem. - Trzyma mnie w takiej niewoli, ze moja dlon nigdy nie unioslaby przeciw niemu broni, nawet gdybym wiedzial, ktorej uzyc. Boje sie o swoja dusze, Pani. Jesli ja strace, swiat bedzie cierpiec. Zadziwiajace, ze wystarczy wypowiedziec niebezpieczna prawde, a zlagodzi to smiertelne przerazenie. A moze to dzielo Pani i mojej wiary, ze ona wybaczy mi wszystko, nawet zniszczenie rasy ludzkiej. Doszlismy do leniwie plynacego strumienia, wstegi plynnego zlota, i usiedlismy na zasypanej liscmi ziemi. Podciagnela kolana pod brode i oplotla je rekami. -On wierzy, ze mu odmowisz. I dlatego mur zaczal kruszec. Wszystkie jego nadzieje, na dobre i na zle... gdyz rzeczywiscie jest szalony i nie widzi roznicy... wiaza sie z toba. A bez nadziei znow sie zatraci i wszyscy znajdziemy sie w niebezpieczenstwie. Mur sie zawali. -Bylem naiwnym glupcem - zawolalem. - Pozwolilem, zeby mi to zrobil... Polozyla dlon na moim kolanie i pochylila sie do przodu. -Nie, nie! Nie wolno ci watpic we wlasny umysl, moj drogi. Wszystko, co w nim widziales, dobro, ktore w nim czules, jest prawda. Kiedy obudzilam sie przy ogniu mojego ojca i ujrzalam istote z moich snow siedzaca obok mnie i te wspaniale oczy wpatrujace sie we mnie ze zdziwieniem, ciekawoscia i niemala doza pozadliwego zainteresowania, poznalam znaczenie piekna, milosci i dobroci. Przez dwadziescia lat niczego innego od niego nie zaznalam. Och, oczywiscie, klocilismy sie. Kazdy ci o tym opowie. Byl uparty, dumny i przyzwyczajony do tego, ze zawsze osiagal swoj cel. A ja, jedyna corka swojego ojca, niewiele sie od niego roznilam. Ale nasze dysputy nigdy nie mialy zrodla w zlosci, a nasz zachwyt soba nawzajem, cialem i dusza, szybko je naprawial. Kazdy, kto go znal... Madonai, czlowiek czy rekkonarre... czul to samo. Nikt w zadnym ze swiatow nie byl bardziej kochany niz ten, ktory zamieszkuje Tyrrad Nor, i nikt bardziej na to nie zaslugiwal. Cofnela reke i polozyla ja na podolku, wpatrujac sie w nia, jakby nalezala do kogos innego, nie do niej. -Nawet kiedy jego lud zaczal umierac, przez dlugi czas miedzy nam nic sie nie zmienilo. Przychodzil do mnie i kladl mi glowe na kolanach, kiedy siedzialam przy ogniu, opowiadajac mi, kto sie rozchorowal tego dnia i kto umarl, i o swych niekonczacych sie badaniach, by poznac przyczyne ich smierci. Ocieralam jego lzy i opowiadalam mu o dzieciach. Dzien drogi od mojego domu mieszkalo siedemnascioro rekkonarre. Choc zawsze przybywal w nocy, czesto ociagal sie i zostawal na caly dzien, by spedzic troche czasu z naszym synem. Syn. Slowo to bylo niczym blyskawica nad odleglymi wzgorzami, zapowiedz nadchodzacej burzy. -Dzieci byly radoscia rownowazaca jego smutek - ciagnela. - Wyobraz sobie groze przedwczesnej smierci Madonaia. Pomysl o tym, jak sie czujemy, kiedy umiera dziewczyna lub mlodzian... to o wiele gorsze niz smierc dziecka, gdyz dziewczynka czy chlopiec w wieku dwunastu czy pietnastu lat juz zaczeli podroz, juz przyniesli radosc swojej rodzinie czy sile swojej wiosce, ale jeszcze nie wypelnili pelnej obietnicy zycia. Tak wiele rzeczy niedopelnionych, niewyprobowanych, niepoznanych. Tak samo czul jego lud, gdyz Madonai, ktory przezyl tylko kilka setek lat, byl dopiero mlodziencem. A teraz pomysl o pladze, ktora jeden po drugim zabiera nasza mlodziez, najpierw tych najbardziej szczodrych i najradosniejszych... poniewaz to oni jako pierwsi spotkali sie z ludzmi. Kiedy mlodzi umarli, starsi tez probowali splodzic dzieci, a wtedy i starsi zaczeli umierac. A wszystko to w jednym uderzeniu serca w porownaniu z ich dlugim zyciem. Czemu moj ukochany nie umarl wraz z nimi? Nie wiedzial. Czy to dlatego, ze byl pierwszy? Ze byl najsilniejszy? Ze kochal podrozowac przez moje sny i nigdy nie przeszedl bramy w postaci cielesnej? Coraz dluzej pozostawal w swoim swiecie, zmuszajac sie do odnalezienia przyczyn i lekarstw, oddajac wszystko, co mial, by zapobiec nieszczesciu. Kiedy przestal mnie odwiedzac, probowalam wysylac wiadomosci... usilowalam do niego przyjsc. Ale nie chcial sie ze mna spotkac ani zobaczyc naszego syna, gdyz znalazl odpowiedz i nie potrafil jej zniesc. Usunalem zator w strumieniu, gdzie zweglony konar wbil sie w brzeg i chwytal plynace liscie, zatrzymujac je, az cala masa stala sie czarna i spowolnila bieg strumienia. Gnijace resztki zawirowaly i rozpadly sie, po czym powoli odplynely, a zlocisty strumien biegl dalej swobodnie. -Powiedzial mi, ze pragnal zniszczyc bramy - wtracilem - a poniewaz to nie pozwoliloby rekkonarre spedzac czasu w obu swiatach, skazujac je przez to na szalenstwo, nazwano go dzieciobojca. -Kasparian opowiedzial mu te historie, kiedy jego umysl byl jeszcze kruchy. Gdyby poznal cala prawde, zniszczyloby to jego umysl w chwili, gdy dopiero go odzyskiwal. Nie mam pojecia, ile teraz sobie przypomina. - Verdonne zlozyla rece na podolku. - Moj maz mial zamiar zniszczyc bramy. To prawda. Ale niebezpieczenstwo dla jego ludu nadal istnialo. Nie potrafil zniszczyc zaklecia, vietto, ktore po raz pierwszy sprowadzilo Madonaiow do naszego swiata, prawda? I tak oto rozpetala sie burza. -Przyszedl do mnie w nocy - podjela Pani. - Pokladal sie ze mna, jak nie robil tego od roku, placzac w kazdej chwili, gdy dawal mi przy jemnosc ponad ludzkie wyobrazenie. Kiedy lezelismy nasyceni przy moim ogniu, siegnal do tuniki i wyjal klejnot, diament wygladajacy w jego dloni jak gwiazda sprowadzona na ziemie. Kiedy przeplywala moc, jego cialo nabieralo zlocistego blasku. Tej nocy jego klejnot rowniez stal sie zlocisty, a blask ten odbijal sie w jego lzach. Zapytalam go, co tak bardzo go smucilo. "Oto odpowiedz" rzekl, gdy w lesie zabrzmialy jeki, najpierw z jednej strony, a pozniej z innej. Niebo pociemnialo na ten dzwiek, jakby chmury przykryly gwiazdy. Noc krwawila. A on lezal w moich ramionach ze swoim klejnotem i lzami, gdy jeki rozbrzmiewaly z coraz dalszych osad. "Coz to za groza szaleje tej nocy?", spytalam. "Czemu lezysz tutaj placzac i nic nie robisz?". Nigdy wczesniej nie wahal sie nam pomoc w klopotach, wkladajac w to cale swoje serce, wszystkie wysilki i moc, by zlagodzic cierpienia ludzi. Ale tej nocy tylko wzial mnie w ramiona, glaskal po glowie i lkal, ze nikt nie cierpi ani sie nie boi. Zajal sie tym, powiedzial. Czulam, jak drzy, na jego czole i piersiach zebral sie zimny pot. Wkrotce przetoczyl sie na bok z jekiem, wciaz sciskajac klejnot, a ja widzialam, ze cierpi. "Ukochany, co sie dzieje?", spytalam. "Spraw, by sie to skonczylo". "Nie moge", odpowiedzial. "Probowalem znalezc inny sposob. Naprawde, ukochana, probowalem. Ale tu chodzi o moj lud. Jesli tego nie zrobie, to jakbym zabil ich wszystkich". Ale oczywiscie to wlasnie robil ludziom i rekkonarre... zabijal ich wszystkich, wchlaniajac w siebie ich bol i strach, by zlagodzic ich przejscie do krainy smierci. -A kto go powstrzymal? - spytalem, znajac odpowiedz, zanim jeszcze ja wypowiedziala. -Ty to zrobiles, kochanie... syn, ktorego on kochal ponad wszystko. Kiedy na moje krzyki obudziles sie ze snu i wezwales go, by przerwal te rzez, on nie potrafil sie zmusic, by cie zabic. Z milosci do ciebie roztrzaskal swoj klejnot, nim zostal wyczerpany. A kiedy przerwal zaklecie i powstrzymal zabijanie, poczucie winy, ze zniszczyl swoja rase, oraz cierpienie i strach dziesieciu tysiecy umierajacych rozerwaly jego umysl na strzepy. Rozdzial czterdziesty pierwszy Nyel. Bezimienny Bog. Moj ojciec. Moj i nie moj... gdyz choc moje cialo i duch wiedzialy, wierzyly i zaswiadczaly umyslowi, ze Verdonne nie klamie, moja dusza trzymala sie lagodnego mezczyzny kochajacego ksiegi i ziemie, ktory splodzil mnie w Ezzarii. Ojcem mojej duszy byl Gareth z linii Ezraelle, nie dumny, udreczony Madonai, ktory probowal zniszczyc rase ludzka. Niezaleznie od tego, ze usilowal zlagodzic ich odejscie, wybral rzez jako lekarstwo na straszliwa tragedie. A poniewaz byl dobrym i szlachetnym czlowiekiem, oszalal od tego.Jego syn uwiezil go i zyl do chwili, gdy podzial zeslal rai-kirah na wygnanie, a ludzkich czarodziejow z powrotem do Ezzarii. A choc jego materialne cialo umarlo przed tysiacem lat, nadal zyl i byl nierozdzielna czescia mnie. -Co mam zrobic? - spytalem. Falszywe cieplo dnia zniklo, a ja skulilem sie pod plaszczem, odwracajac sie od zimnego polnocnego wiatru, by nie musiec patrzyc na fortece, mur i przyszlosc, ktora mnie przerazala. -Oddaj mu nadzieje. Jakze proste i milo brzmiace zdanie opisujace koszmar. Odwrocilem sie do Pani, a wypelnial mnie taki strach i gniew, ze caly drzalem. -Pozwolic, by uczynil ze mnie potwora, ktory za nim podazy? Nie moge tego zrobic. - Widzialem teraz jego strategie. Tak, chcial syna silnego i poteznego, prawdziwego Madonaia... boga. Ale pragnal rowniez, bym byl bezwzgledny i wolny od slabosci, przez ktora mu sie nie powiodlo. Nic dziwnego, ze nienawidzil Aleksandra. Nic dziwnego... na swiete gwiazdy nocy, nic dziwnego, ze chcial wiedziec wiecej o moim wlasnym synu. - Mowisz mi, ze mam oddac swoja ludzka dusze. Nie rozumiesz? Widzialem, kim sie stal. Nie moge tego zrobic. Chlodny rozsadek Pani byl przerazajacy. -Probowales opanowac jego moc zakleciami i przez dlugi czas ci sie udawalo. Ale Dwunastu jest zmeczonych i znika, a nie pozostal juz zaden Madonai, ktory moglby sie oddac murowi. Nasi przyjaciele zaplacili straszliwa cene, pozwalajac mu przezyc. Mieli nadzieje, ze ktoregos dnia jego szalenstwo sie uleczy i znow bedzie blogoslawil oba swiaty swoja miloscia. Verdonne polozyla dlon na moim ramieniu, probujac mnie uspokoic, i znow poprowadzila mnie wsrod zoltych drzew, jakbysmy rozmawiali o pogodzie albo cenie maki na rynku. Opowiedziala mi o tym, jak ja - Valdis - nie umialem zabic swojego ojca za jego zbrodnie, podobnie jak on nie potrafil mnie skrzywdzic, i dlatego wymyslilem sposob, by opanowac jego moc. Dwunastu Madonaiow - musialem wybierac sposrod wielu, ktorzy go kochali - pozwolilo, bym wplotl ich esencje w mur, gdyz tylko czysta moc Madonaiow mogla go powstrzymac. Trzynasty zostal straznikiem wiezy, pilnujac drogi do i z fortecy. Verdonne rowniez zaplacila swoja cene, na zawsze przywiazana do tego lasu, ktory dawal jej sile i zycie razem ze swoim bolem. A wtedy utkalem zaklecie, ktore pozbawilo ojca jego imienia. Poprowadzilem go do fortecy i zlagodzilem jego przerazenie, gdyz trzeba bylo bardzo wiele czasu, nim jego umysl odzyskal choc pozory normalnosci. -Nie minelo wiele lat, a rekkonarre zaczeli zapominac o wiezniu, jak planowales, kiedy odebrales mu imie - zakonczyla. - Madonaiowie od dawna nie zyli, poza Vyxagallanxchim. Verdonne, Valdis i Bezimienny Bog stali sie pozywka dla legend. Ale kazdy dzien, kiedy widziales fortece, byl niczym noz w twoim sercu, a w miare jak twoj ojciec odzyskiwal pozory rozsadku, zaczynales sie bac, ze milosc do niego oslabi twoje zdecydowanie. To wtedy wraz z Vyxem postanowiliscie zniszczyc swoje wspomnienia o nim. Przyszliscie tutaj i powiedzieliscie mi, co zaplanowaliscie, wiedzac, ze o mnie tez zapomnicie. Czas zwolnil, gdy zacisnalem palce na czarnym kamieniu w kieszeni. - Ale zapisalem jego imie, prawda? Gdyby kiedykolwiek odzyskal... -Vyx je zapisal. Nalozyl na nie zaklecie, by nikt poza toba nie umial go odczytac. Vyx nie byl jednym z rekkonarre, lecz moim nauczycielem, obronca, mentorem, mlodym Madonaiem oddanym mnie - swojemu polludzkiemu attelle. Vyx pozostal ze mna przez dlugie lata zapomnienia, przez przerazajacy czas proroctwa, gdy zostalem przekonany, ze jesli nie podejmiemy drastycznych srodkow zapobiegawczych, skrzydlaty zmiennoksztaltny uwolni Bezimiennego Boga, a ten zniszczy swiat - zapominajac, ze ten, ktorego tak sie boimy, jest moim ojcem. Po tym jak my, ktorzy pozostalismy - rekkonarre, budowniczy - stworzylismy zaklecie, ktore rozerwalo nasze dusze, Vyx zyl ze mna na wygnaniu w Kir'Vagonoth, pamietajac jedynie, ze pewnego dnia bedzie musial wrocic do czarnego muru w Kir'Navarrin, by dopelnic swojego zycia. Prawda i oszolomienie zmniejszyly moja furie. -Jesli nie mozemy odbudowac muru, to co...? -Nadszedl czas, by umarl, ukochany. Niech jego oddanie tobie bedzie ostatnim naszym wspomnieniem o nim. Moglbys sprobowac zabic go juz teraz, wyzwac go do "uczciwej" walki albo zniszczyc go we snie. Ale nie potrafimy ocenic jego prawdziwej mocy. Wyobrazenie o niej daje nam jedynie mur, a ten mowi, ze jest silniejszy, nizbysmy sobie zyczyli. Poniewaz Kasparian pomaga mu odbierac moc tym biednym cieniom, ktore zamieszkuja Kir'Navarrin, ryzyko jego zwyciestwa jest zbyt wielkie. Ale jedyny sposob, w jaki moze uczynic cie w pelni Madonaiem, wymaga, by oddal ci swoja moc, laczac ja z ta, z ktora sie urodziles. Nie moze od nowa stworzyc madonaiskiej magii, a jedynie ja przekazac, a w chwili gdy ci ja odda, bedzie najslabszy. Nyel nie byl moim prawdziwym ojcem. Nie musialem mu okazywac synowskiej lojalnosci. Ale Denas... Valdis... byl czescia mnie, wiec jesli mialem zyc w zgodzie ze soba, powinienem w tych kwestiach postepowac ostroznie. -A jesli go nie zabije, Pani? Co wtedy? Sciezka poprowadzila nas z powrotem do wiezy. Verdonne odsunela ped pnacza i polozyla dlonie na kamieniach, usmiechajac sie smutno i szepcac cos, czego nie doslyszalem -jak sadzilem, pozdrowienie dla strazniczki wiezy. Potem podniosla na mnie wzrok. -Moze nic. Moze odda moc i zgasnie w fortecy, zadowolony, ze zrobil wszystko, co mozliwe, by odkupic swoje grzechy. Moze dzieki mocy, jaka od niego uzyskasz, zdolasz opuscic fortece i zyc, jak zechcesz. Ale on mial bardzo duzo czasu na przygotowanie planu, a moj maz byl najbardziej inteligentnym i najpotezniejszym wsrod swoich, co duzo znaczy. Mozliwe, ze uda mu sie odebrac dar, jesli nie spelnisz jego oczekiwan i nie dokonczysz jego straszliwego dziela. - Wziela mnie za reke. Zapamietaj sobie ten obowiazek, bys nie zapomnial o swoim celu wsrod ogromu przemiany. Musisz dokonczyc to, co zaczales. Przyjmij jego dar i odbierz mu zycie, gdy poczuje radosc dawania. Prawda jest ciezsza od innych slow, powiedzial niegdys ojciec mojej duszy. Ma wlasna materie, niczym kawal metalu, ktory wychodzi z paleniska rozgrzany, ale nie daje sie ksztaltowac. Kiedy sie jej dotknie, dzwieczy jak krysztal i blyszczy jak srebro obok olowiu. -A jesli to zrobie - powiedzialem, z trudem wypowiadajac slowa, bo cos sciskalo mnie w piersi - kto mnie powstrzyma? -Znajdziesz swoja droge. Jestes czlowiekiem z dwiema szlachetnymi duszami, jedna, ktora znam calym sercem, i jedna, na ktora tylko spojrzalam. To, czego moj syn nie potrafil uczynic, pomozesz mu dokonac ty, obcy. Prawdziwe moce ziemi i nieba sprowadzily cie do tego miejsca, wykuly cie, uksztaltowaly i naostrzyly. Ufam im. I ufam tobie, moj synu i przyjacielu. Nie pozostalo juz nic do powiedzenia. Szybko przeszedlem przez mur wiezy i wspialem sie do cichej komnaty. Ostroznie wlozylem kamien z powrotem do drewnianego pudelka. Kerouan. Bezimienny Bog. Wyjrzalem przez okno na jasny las i przestapilem bezdenna otchlan. * * * -Nie rozumiem cie! - Nyel stal nad swoja plansza do gry, moja deklaracja zatrzymala go w polowie ruchu. - Biorac pod uwage, ze byles nieszczesliwy przez te ostatnie dni, zakladalem...-Bylbym wdzieczny, gdybys przestal "zakladac". Nie jestem dzieckiem. Pozwol mi podejmowac wlasne decyzje i nie ukrywaj przede mna trudnosci. Pojmuje konsekwencje swoich wyborow, przyjalem je z wlasnej woli i bedzie tak az do konca. Bylem nieszczesliwy, poniewaz zabilem ludzi, a zostalem do tego zmuszony, gdyz moj przyjaciel Aleksander nie zaufal mi w pelni. I wtedy wlasnie odkrylem, ze nie moge opuscic tych murow, poniewaz juz rozpoczales moja przemiane. Najwyrazniej ty rowniez mi nie ufasz. Jaki czlowiek czy Madonai nie bylby "nieszczesliwy", gdyby odkryl, ze dwie osoby, ktore obdarzyl bezgranicznym zaufaniem, wcale tego nie odwzajemniaja? -Byc moze nieco zbyt gorliwie cie obdarowywalem. Bez watpienia spore niedopowiedzenie, ale mimo to stwierdzenie najblizsze przeprosinom, jakie moglem uslyszec od Nyela. -Czy w takim razie zrobisz to, o co prosze? Nyel ostroznie odstawil figurke - bialego krola - na czarno-szara plansze. Podniosl sie i podszedl do okna, splatajac szczuple dlonie za plecami. -Jak sobie zyczysz. Posle cie do nowego sniacego na takich samych warunkach jak wczesniej. Ale teraz, by zaspokoic twoje pragnienie prawdy: ta wyprawa, niezaleznie od celu, jaki ci przyswieca, bedzie ostatnim krokiem mojego dziela, po ktorym obdarze cie pelna moca. Kiedy powrocisz, bedziesz Madonaiem, cialem i dusza. Twoje ludzkie niedoskonalosci zostana wyeliminowane. Pewne elementy twojej przeszlosci... wspomnienia, uczucia... odejda. -Podobnie jak moje blizny? Kasparian powiedzial, ze nawet te dwie, ktore pozostaly, znikna w swoim czasie. - Nalalem sobie kieliszek wina, zdziwiony, ze nie drza mi rece. - Moze pozwoliles, by pozostaly, aby przypominaly mi o ludzkiej przewrotnosci? - Niech sobie wyciaga dowolne wnioski z mojej goryczy. Interesowala mnie jedynie jego odpowiedz. -Ach, w rzeczy samej jestes spostrzegawczy. Te dwie skazy... piekielnie trudno je wymazac. Ich korzenie siegaja tak gleboko. Dopiero zaczelismy twoja edukacje... powinienes odbyc jeszcze wiele lekcji... ale nie musimy sie spieszyc, a byc moze przyda sie cos, co bedzie ci przypominac przeszlosc. - Obrocil sie na piecie, a jego twarz blyszczala, jakby na poludniowym niebie za jego oknami wzeszedl ksiezyc. - W chwili przemiany zmieni sie cala twoja ludzka przeszlosc. Nie zostanie utracona, ale stanie sie odlegla, jakby nalezala do kogos innego, jakby to byla opowiesc, ktora uslyszales w mlodosci. Uwazam, ze trzeba jakos zlagodzic taka drastyczna zmiane, bo inaczej bylaby przerazajaca, a nie chcialbym, zebys czul, ze ukradlem ci zycie. Dlatego pozwolilem, by te ostatnie cielesne kotwice pozostaly do chwili, gdy sam zdolasz je usunac, razem z bolesnymi wspomnieniami, ktore oznaczaja. Bogowie miejcie litosc, byl dumny ze swego planu. Robil mi "przysluge". Odetchnalem odrobine spokojniej i pod zaslona splecionych rak zaczalem masowac bol kryjacy sie gleboko w boku pod "skaza". W godzinach, ktore minely od powrotu z gamarandowego lasu, w moim umysle pojawil sie watly plan. Przerazajaca rozgrywka o stawki, ktorych nie znalem. I nie wystarcza wlasciwe posuniecia z mojej strony - mysl ta sprawiala, ze robilo mi sie niedobrze. -W porzadku - powiedzialem. - Chcialem po prostu miec to juz z glowy. Pozostaw mi te pamiatki. Wolalbym juz nigdy nie dac sie wciagnac w plany glupie jak ten ostatni... na bogow, ich idiotyczne, bezsensowne spiski. Zeby zapobiec katastrofie, wystarczyloby, gdyby Aleksander powierzyl swoj plan wybranemu przeze mnie posrednikowi. Coz za arogancki glupiec. Myslalem, ze czegos juz sie nauczyl. -Jestes narzedziem, ktore wykorzystuja do swoich celow - uzupelnil Nyel. - Jaki przyjaciel zmusza towarzysza do gwaltu na wlasnym sumieniu? Nad gora zapadla noc, polnocny wiatr rozproszyl chmury. Powietrze sie ochlodzilo, a gwiazdy pojawiajace sie na ciemniejacym niebie mialy krawedzie ostre jak szklo. Gdy Nyel wezwal Kaspariana, by znow poslal nas do krainy snu, ja spacerowalem i krazylem wokolo, zadowolony, ze Madonai jest zajety, a ja moge sie skoncentrowac na sniacym i tym, co mialem zamiar powiedziec. Nim wybralem choc polowe koniecznych slow, Nyel powrocil, ciagnac za soba Kaspariana. Niechec poteznego Madonaia byla silna jak zwykle, gdy ustawial krzesla wokol stolu do gry. Wyjasnienia Verdonne tlumaczyly nienawisc i zazdrosc Kaspariana. Pewnie cierpial patrzac, jak jego mistrz zasypuje darami tego, ktory go uwiezil... tego, ktory nie urodzil sie Madonaiem... syna, ktory nie kochal swojego ojca tak mocno, jak attelle oddajacy wszystko, by dzielic wygnanie ze swoim mistrzem. Jakze niesprawiedliwy wydawal mu sie los. Gdy usiedlismy przy stole, Kasparian zapalil swiece. Po woskowej kolumnie wspinal sie pajak. Z malujaca sie na szczuplej twarzy niecierpliwoscia Nyel wyrzucil z siebie pierwsze slowo zaklecia, i nim pierwsza kropla wosku zsunela sie po swiecy, otaczajac nieszczesne stworzenie, ja unosilem sie nad morzem snow. * * * Tylko drzemala. Slad jej snu byl tak slaby i minal mnie tak szybko, ze niemal go przegapilem. Ale od kiedy dotknal mnie Nyel, wypelniala mnie potega zaklecia i nawet gdyby jej sen byl rownie trwaly, co platek sniegu w poludnie na pustyni, nie powstrzymaloby mnie to na sciezce moich pragnien. * * * -Seyonne! - Elinor przycisnela plecy do drzewa cytrynowego, a z jej ciemnych oczuumknal sen. - Co ty tu robisz? Byla ostrozna, lecz nie przerazona, co swiadczylo o jej odwadze. Obudzila sie z popoludniowej drzemki i ujrzala nad soba mezczyzne odzianego jedynie w pas z mieczem i jaskrawe swiatlo, a to musialo napawac niepokojem, szczegolnie jesli ostatnim razem, kiedy o mnie slyszala, zburzylem budynek, miazdzac glowe jej przybranego brata. Niestety, tego popoludnia pewne nie dodam jej otuchy. -Przyszedlem po swojego syna. Nadszedl czas, by zamieszkal ze mna. Rownie dobrze moglem ja uderzyc. Zerwala sie na rowne nogi, na jej twarzy pojawil sie rumieniec, a wszelka niepewnosc znikla. -Dales mi slowo! -Wszystko sie zmienia - odparlem. -Powiedziales, ze zniesiesz wszystko, by wiedziec, ze Evan jest bezpieczny, kochany i szczesliwy - przypomniala. - Wierzylam ci. -I to wlasnie zrobie. Gdzie on jest? -Popatrz na siebie, Seyonne! Przerazisz go. Przerazasz nas wszystkich. -Czy ty tez we mnie watpisz, pani? Co jeszcze musze zrobic, by udowodnic swoja wartosc? - Stalismy twarza w twarz na stromym, suchym zboczu nad prymitywnym osiedlem namiotow, gdzie ostatnim razem odwiedzilem swoje dziecko. Promienie slonca padaly pod ostrym katem, a caly swiat zalewalo czerwono-zlote swiatlo, ktorego nikt nie pomylilby z mrokiem. - Nie bede z toba dyskutowal. Nadszedl czas, by Evan dowiedzial sie o mnie i poznal swoje prawdziwe miejsce w swiecie. Jej wdzieczne rysy stwardnialy. -A czego sie nauczy? My juz nie wiemy, kim jestes. Nawet ksiaze sie obawia, ze zmieniles sie w cos... Jak mam oddac moje dziecko temu, ktory... -Evan jest moim dzieckiem. Powinien byc ze mna, a nie walesac sie po pustyni z banda zalosnych banitow w centrum ludzkiej wojny. Biorac pod uwage wasza glupote i ignorancje, wszyscy zginiecie w ciagu roku. - Wezwalem wiatr, by wypelnil moje skrzydla, i zrobilem krok w strone kobiety. - Nie watp w moje intencje i nie sprawdzaj mnie. Pamietaj o Parassie. Jej rumieniec zbladl, ale nie cofnela sie ani nie skulila pod moim spojrzeniem. -Nikt z nas nie zapomni o Parassie. Czy to nie tam twoja slepa zadza krwi zabila mojego brata Farrola, czlowieka, ktory nazywal cie swoim przyjacielem, i okaleczyla Corrida, czlowieka pelnego wiary i honoru, ktory porzucil zemste, by sluzyc twojemu ksieciu? Czy siedmiu ludzi lorda Kirila nie zginelo z twojej reki, poniewaz nie znizyles sie do rozmowy z Aveddim? Co sprawia, ze myslisz, iz nadajesz sie na opiekuna? Prawda. Wszystko prawda. Jej oskarzenia bolaly jak uderzenia bata. A teraz musialem zlamac te jedna przysiege, ktora uwazalem za nienaruszalna. Sprowadzic niebezpieczenstwo na swoje dziecko. Ale znalem swoich przyjaciol. Nic innego by ich nie przekonalo... -Powiedz mi, gdzie on jest albo spale kazdy namiot w tym obozie, by go odnalezc. - Moj glos rozbrzmiewal w zapylonym powietrzu niczym grzmot, grozac rozbiciem skal i polamaniem drzew. - Jesli sprobujesz go przede mna ukryc, skrece karki wszystkim twoim ludziom, jednemu po drugim. -Na plomienie niebios. - W koncu uwierzyla. Machnalem skrzydlami i zerwalem sie do lotu, krazac nad nia niczym sep nad scierwem, krzyczac tak, zeby wszyscy w osadzie mnie uslyszeli. -Gdzie jest moj syn?! -Dobrze. Pokaze ci. - Ruszyla w dol zbocza, w pospiechu potykajac sie kilka razy. Nie przestawala jednak myslec. - Zabierzesz go do Kir'Navarrin? - spytala, wolajac w moja strone. -To jego dom. Jego prawo. -Bedziesz potrzebowal kogos, kto sie nim zaopiekuje. Jest taki maly... -Moge wyczarowac sluzacych, by zatroszczyli sie o jego potrzeby. - Znow machnalem skrzydlami, wzbijajac wokol niej kurz. -Wyczarowac sluzacych... - Zmruzyla oczy, popatrzyla na mnie, jakby chciala zajrzec pod skore, i potrzasnela glowa. - Nie rozumiesz? On sie boi obcych. To normalne u dziecka w tym wieku. Nie mozesz... -Nauczy sie. Poslizgnela sie na luznym kamieniu i niemal stracila rownowage. Oddychala ciezko i zatrzymala sie na chwile, by poszukac bezpieczniejszej drogi przez zbocze. Mieszkancy calego obozu zaczeli sie podnosic i wpatrywali sie w nas, oslaniajac oczy przed ostatnimi promieniami slonca. -Niezaleznie od tego, kim sie stales, nie mozesz byc tak okrutny, by oderwac dziecko od wszystkich i wszystkiego, co zna. -Nie mow mi, co moge, a czego nie! Czy nadal jestem niewolnikiem? Wszyscy probuja kierowac moim postepowaniem, wydaja mi polecenia... trzymaj sie z dala, badz ostrozny, musisz, nie wolno... Ale od teraz wszystko bedzie wygladac inaczej. Odnalazlem prawdziwy dom i prawdziwa postac. Odziedziczylem moc, ktorej nie potrafisz sobie wyobrazic, i ledwo osiagne kwiat wieku, gdy te ludzkie istoty rozpadna sie w proch. Chce, by moj syn objal dziedzictwo ojca. I wydostane go z niebezpieczenstwa. Przekleta niech bedzie wasza uparta... -A czy w twoim swiecie nie ma zadnego zagrozenia? - przerwala moj ryk, nie odrywajac ode mnie spojrzenia. Strzala strachu przeszyla moje mysli, niczym wystrzelona prosto z oczu Elinor. Ostroznie. Ostroznie. Zamierzalem powiedziec to, co powiedzialem - sprawic, by sie mnie bala. Ale moc przepelniala moje ramiona, piers i ledzwie, rozposcierala skrzydla, grozac, ze odwroci moja uwage od prawdziwego celu. Bylem gotow zaatakowac ja w sposob, jakiego nigdy nie planowalem. Brutalnie zmusilem sie do koncentracji. Przemienie sie dopiero wtedy, gdy powroce do Nyela, gdy moj sniacy znow zasnie. Trzymaj sie planu. Nyel cie obserwuje... -Nie jestem nierozsadny. Mozesz poslac z nim jedna osobe. - Jesli to nie zadziala, moje dziecko nigdzie nie bedzie bezpieczne. Unioslem sie wysoko, nim zdazyla odpowiedziec, i polecialem w strone osady. Gdy Elinor zbiegala po ostatnim stromym podejsciu, ja zwinalem skrzydla i wyladowalem na ziemi kilkaset krokow od zbierajacego sie tlumu. Splotlem rece na piersi i odwrocilem sie do nich plecami. Za mna ciche szepty i odglosy przestepowania z nogi na noge ustapily przed pewnym krokiem i znajomym glosem. -Porozmawiaj ze mna, Seyonne. - Kroki Aleksandra zatrzymaly sie w sporej odleglosci ode mnie. Wpatrzylem sie w Elinor i nic nie odparlem. Dopiero kilka chwil pozniej, gdy kobieta podbiegla zdyszana droga, by do niego dolaczyc, odwrocilem sie do ksiecia. Tlum rozdzielil sie, by pozwolic mu przejsc, a on stal jak krol w obecnosci poslanca z nieznanej krainy. Za nim czekal Feyd z glowa opuszczona tak, ze nie widzialem jego twarzy. Czy mlody Suzainczyk byl zawstydzony, ze przyszedlem do kogos innego, czy tez ukrywal ulge? Obok ksiecia zajal miejsce Blaise, trzymajac na reku mojego syna, a jego twarz byla nieruchoma. Evan spogladal na mnie z zaciekawieniem i tulil sie do koscistego Ezzarianina, nie wyjmujac palca z ust. Zmusilem sie, by widziec jedynie Elinor. -Kto bedzie towarzyszyl dziecku? - spytalem, podejmujac rozmowe, jakby wokol nie pojawila sie setka jej swiadkow. Elinor patrzyla to na mnie, to na pozostalych, a na jej czole blyszczal pot. -Seyonne przyszedl po Evana - wyjasnila szybko pozostalym. - Chce zapewnic chlopcu bezpieczenstwo w Kir'Navarrin. - Slowa sie z niej wylewaly, uciszajac protesty Aleksandra i Blaise'a. - Jest... nieugiety... wiec nie ma sensu sie z nim klocic. Prosze, nie robcie zamieszania. I ktos musi z nimi isc, zeby Evan sie nie bal. To bede ja. -Linnie, nie mozesz - odparl Blaise, tlumiac wscieklosc. - Slyszalas, jak Fiona opowiadala nam o swojej chorobie. Nie przezyjesz dluzej niz kilka miesiecy. -Kiedy cierpienie nadejdzie, bedziemy musieli stawic mu czola. -Ja pojde - zaproponowal Blaise. - Chlopiec dobrze sie czuje w mojej obecnosci, a ja moge... Elinor potrzasnela glowa. -Jestes tu potrzebny. Aveddi na tobie polega, a przyszlosc cesarstwa jest wazniejsza niz ktokolwiek z nas. Poza tym Seyonne powierzyl mi opieke nad Evanem. Nie porzuce swojego dziecka. -Jak sobie zyczysz. - Pokiwalem glowa, jakby inni sie nie odzywali. - Zajmij sie koniecznymi przygotowaniami. Niech twoj brat przeprowadzi cie przez brame Dasiet Homol do wiezy w gamarandowym lesie. Kiedy sie tam znajdziecie, otworzy droge, jak to opisala Fiona, lecz tylko ty i twoje dziecko wejdziecie do komnaty na szycie wiezy. Wiedzcie, ze nie pozwalam na zadne odstepstwa od swoich rozkazow. W komnacie na wiezy musisz jedynie poprosic o wejscie do fortecy, a wtedy sie spotkamy. Czy wszystko jasne? - Elinor pokiwala glowa, a ja mowilem dalej. - To dla bezpieczenstwa dziecka. Dla jego przyszlosci. Ojcowie musza robic to, co konieczne, dla swoich synow, a synowie musza znac swoich ojcow i ich pamietac. -Linnie... - Blaganie Blaise'a nie przynioslo skutku. Elinor pocalowala go i powiedziala, ze musi przygotowac konie i wode, podczas gdy ona zbierze rzeczy Evana. Odszedlem nieco dalej od wszystkich, by zaczekac, celowo znow ich ignorujac. Ich wrogosc byla niczym ostry wiatr, wyczuwalem tez dlonie unoszace sie do nozy i mieczy. Kiedy pierwszy but skierowal sie w moja strone, obrocilem sie gwaltownie, wypelniajac skrzydla powietrzem, a z moich palcow wystrzelil ogien. -Odejdzcie - wysyczalem cichy rozkaz. - Nie starczy wam umiejetnosci, by stawic mi czola. - Kiedy tlum sie wycofal, ja znow sie odwrocilem i patrzylem, jak ksiezyc wspina sie nad wschodnim zboczem doliny. Wkrotce stal za mna jedynie Aleksander; czulem, jak jego wzrok pali moje plecy. -Porozmawiaj ze mna, Seyonne. A moze powinienem zawolac cie jakims innym imieniem? Gdzie jest moj przyjaciel... moj brat... czlowiek, ktory uratowal mi zycie i dusze i pokazal, jak z nich korzystac? Sa rzeczy, ktore chcialbym mu powiedziec, wiesci, ktorymi z radoscia bym sie podzielil. Zmienilem sie w kamien... w kazdym razie, na ile moze sobie na to pozwolic zmiennoksztaltny. -Chcialbym wiedziec, czy moj przyjaciel zamierza powrocic, gdyz bardzo potrzebuje jego pomocy i madrosci. Ale tylko jego. - Kroki sie zblizyly. - Rozumiem, co wydarzylo sie w Parassie. Wszyscy to rozumieja... nawet Blaise. Na swietego Athosa, Seyonne, nie obwiniam cie o nic, o co nie obwinialbym siebie. Wiecej ludzi zyje dzieki tobie, niz przez ciebie zginelo. Ale to nie moze sie znow wydarzyc. Prosze, daj mi znac, ze mnie uslyszales. Ale ja sie nie odwrocilem i nie odezwalem, a on po chwili odszedl. Po polgodzinie Blaise przyprowadzil konie. Podczas gdy inni ladowali pakunki i buklaki na siodla, Aleksander stal z boku. Wkrotce Elinor podeszla do mnie, niosac w ramionach mojego syna. Chlopiec mial szeroko otwarte oczy. -Czy nie zdolam cie przekonac, zebys troche poczekal? - spytala. Az bedzie starszy i zrozumie, co sie dzieje? -Tylko jesli mi obiecasz, ze wojna dzis sie skonczy. - Przerwalem na chwile, wpatrujac sie w nia uwaznie. - Tak sadzilem. - Upewnilem sie, ze wszyscy mnie uslysza. - Mozesz poinformowac wszystkich zainteresowanych, ze skoro Aveddi nie ufa juz moim osadom, ja nie bede mu juz sluzyl. Nie mylicie sie myslac, ze nie jestem juz taki jak kiedys. Ale nie zostawie tego swiata na pastwe chaosu i szalenstwa. Bede nadal wspieral was w tym konflikcie tak, jak obiecalem, i spodziewam sie, ze wszystkie umowy i porozumienia ze mna zawarte tez zostana dotrzymane. Ludzie slyna z tego, ze nie dochowuja lojalnosci. Nadal nosze dwie blizny, ktore mi o tym przypominaja. - Wskazalem na te dwie, ktore mi jeszcze pozostaly. Sadzilem, ze wyczulem zmiane w Aleksandrze... glosny oddech... sztywnosc plecow... ponura pewnosc. Ale na niego nie patrzylem, wiec nie moglem byc pewien. Lojalnosc. Wznioslem sie wysoko obserwujac, jak Blaise i Elinor pospiesznie rozmawiaja z Aleksandrem, szybko zegnaja sie z reszta zebranych i ruszaja przez rozswietlona ksiezycowym blaskiem pustynie. Ich postacie rozmywaly sie w chwilach, gdy Blaise poslugiwal sie swoja magia. Elinor pochylila sie w siodle do przodu, jakby szykowala sie do walki, a wiatr szarpal kosmykami jej ciemnych wlosow. Evan jechal przed Blaise'em; cialo mezczyzny bylo niczym tarcza chroniaca senne dziecko. Tuz przed zachodem ksiezyca zmeczone konie wspiely sie na wzgorze i dotarly do Miejsca Kolumn, gdzie dwa rzedy bialych kamiennych filarow rzucaly dlugie cienie na trawe. Blaise rozpalil nieduzy ogien. Kiedy przystapil do czynnosci koniecznych dla otwarcia bramy, Elinor otulila Evana kocem i trzymala go na kolanach, kolyszac sie z nim powoli. Usiadlem na szczycie odleglej kolumny i obserwowalem ich, tkajac zaklecie sennosci i rzucajac je na kobiete. Wyboru dokonalem dla bezpieczenstwa Evana. Dla nich wszystkich, tak sobie powtarzalem, choc zimny pot splywajacy mi po grzbiecie swiadczyl o watpliwosciach, jakie zywilem. Aby Evan byl bezpieczny, musialem narazic go na niebezpieczenstwo, ufajac, ze niezaleznie od tego, co sie wydarzy, Elinor ochroni go i pocieszy. Ale mylilem sie tak wiele razy, a moje pragnienie bylo tak wielkie, ze zmaciloby moj osad. To, co zasialem, moglo sie okazac nasieniem zaglady. Proroctwa, ktore uksztaltowaly los mojego ludu, opisywaly straszliwe zakonczenie. Kwadrat kamienia z mozaiki przedstawial jedna z mozliwych przyszlosci wynikajacych z moich czynow jako niezglebiona ciemnosc, a ten, kto dotykal tego elementu ukladanki, czul rozpacz calego swiata. Ale kurczowo trzymalem sie slow Gaspara. "Musisz isc sciezka, ktora wybrales. Zeby swiatlo zatriumfowalo, musi istniec mrok". Belkot starca dawal mi nadzieje. Nie silne ramie, nie zmysly, nie intuicja i inteligencja czy doswiadczenie. Tylko wizja zrodzona na pustyni, odwaga kobiety oraz sila i lojalnosc ksiecia. Glowa Elinor zaczela opadac. Odetchnalem czystym, slodkim powietrzem ludzkiego swiata, a gdy kobieta ulozyla sie obok dziecka do snu, odwrocilem sie i przyjalem ciemnosc. * * * Jak musi sie czuc brzeg, kiedy nadchodzi odplyw? Bogate zycie odebrane. Nieustanna aktywnosc uciszona. Krawedz ladu wyczyszczona przez wode, pozostaja jedynie kawalki smiecia, ktore wysuszy slonce albo zbiora ptaki. Ogromny ciezar uniesiony, a esencja piasku i skaly pozostawiona, by wygrzewac sie w blasku slonca. Cudowna prostota. Tak sie czulem, gdy wstalem od stolika do gry Nyela i nie pozostalo we mnie nic z czlowieka.Wyciagnalem rece i przyjrzalem sie im. Obie rece, wzdluz przedramion sciegna, lokcie, szerokie ramiona... nic, co by mnie zaniepokoilo. Ani tez nic, co przeszkadzaloby mi w dalszych badaniach, gdyz stalem w polowie drogi miedzy kominkiem a oknem prowadzacym do ogrodu, nagi poza pasem z mieczem. Na zewnatrz padal snieg. Nogi cale i ksztaltne. W tej krainie nie swiecilem zlocistym blaskiem. Piers. Malo wlosow... nigdy nie bylem mocno owlosiony. Splatana biala linia tuz pod zebrami po prawej stronie swiadczy o niewiernosci, braku zaufania, zdradzie, ignorancji. Brzuch. Ledzwie. Tak, nadal jestem mezczyzna, wszystko pozostalo na swoim miejscu. Skrzydla... dreszcz podniecenia, gdy poczulem, ze sa zwiniete i przycisniete do plecow. Czy na zawsze mam pozostac uskrzydlony? Wszystko na swoim miejscu. Moja dlon dotknela lewej strony twarzy... bestialstwo, okrucienstwo, rozpacz. Te blizny byly niczym krople kwasu dotykajace zadowolonej skory. Pozbede sie ich jak najszybciej, musze sie tylko dowiedziec jak. A wiedzialem... na cala madrosc swiata, juz wiedzialem tak duzo, teraz gdy opuscila mnie fala bolu i brzydoty i pozostawila mnie Madonaiem. Przygladaly mi sie inne oczy. Mlodo-stare oczy, pelne radosci. Stary mezczyzna stal przy zaszronionym oknie, a w jego twarzy odbijal sie blask ognia. Jeszcze sie nie usmiechal, poniewaz musial ofiarowac mi jeszcze jeden prezent, by byc mnie pewnym. Jego wlosy zdawaly sie bardziej siwe, a szczupla twarz wysuszona i miekka, jakby cialo pod skora juz zmienilo sie w proch. Rozlozylem szeroko ramiona i zgialem kolano. -Moj panie ojcze, jestem takim, jakim mnie uczyniles. Nauczaj mnie, jak zechcesz. Znasz moj glod. Nie mielismy juz w sercach zadnych sekretow. Jego radosc i triumf byly dla mnie widoczne, a moje pragnienia lezaly przed nim jak na dloni. Jednak ja bylem bardziej wrazliwy. Bylem dzielem sztuki na nowo stworzonym ze znieksztalconego oryginalu, a artysta nadal sprawowal kontrole nad swoim tworem. Kiedy przeszedl przez wzorzysty, zielono-czerwony dywan, wpatrujac sie we mnie czarnymi oczami, poczulem, jak jego oddech podsyca plomienie wewnatrz mnie, karmiac bialy ogien, ktory wypalal dusze i wspomnienia, oczyszczajac mnie z nieczystosci mieszanych narodzin. Umieralem z pragnienia paliwa, ktore tylko on mogl mi dac, mocy, ktora zmieni ten plomien w ogien zniszczenia. Nie zastanawialem sie nad tym, co ginelo, a jedynie nad wspanialoscia tego, co pozostanie. Za moimi plecami rozlegl sie glosny trzask. Kasparian zlamal szczape grubosci mojego nadgarstka i wrzucil ja do ognia. Wyjal z kosza kolejny kawal drewna, a pozniej wyciagnal noz i zaczal odcinac ze szczapy dlugie wiory z taka latwoscia, jakby kroil ciasto. Drzazgi spadaly na sterte na plytki u jego stop. Spojrzenie mojego ojca mnie nie opuscilo, ja tez nie oderwalem od niego na dluzej wzroku, choc obraz glodnego noza Kaspariana okrywal moj umysl niczym cienka zaslonka. Moj wlasny sztylet, schowany w pieknej skorzanej pochwie, wisial ciezko na moim nagim boku. Co za ironia, ze to wlasnie Kasparian mi o tym przypomnial. Oddany Madonai bylby przerazony. -W koncu znalazles odpowiedz na swoje pytanie - zaczal moj ojciec. - Kiedy odkrylem cie posrod cieni na tak gorzkim wygnaniu, chcialem ci wyjawic twoja prawdziwa tozsamosc. Ale byles tak pelen gniewu... i nie bez powodu... i nie miales wielu wspomnien swojego prawdziwego pochodzenia. Bylo tego za malo, bym zdolal sie na tym oprzec. -A ja odrzucalem sny w Kir'Vagonoth - dopowiedzialem, z trudem lapiac oddech pod jego uwaznym spojrzeniem. - Nienawidzilem przyjmowania cielesnej postaci, wiec nie miales jak do mnie mowic. -To niewazne. Bylem tak dumny z twojej sily i wdzieku. A pozniej znalazles tego drugiego, ludzkiego partnera, odpowiadajacego ci we wszystkim. Jakze moce wszechswiata nas poblogoslawily, synu, po tak dlugich cierpieniach przysylajac nam tego dobrego Straznika, by uratowac nas obu. Kiedy sie dowiedzialem, ze planujesz sie z nim polaczyc, zdecydowalem, ze zrobie wszystko, by sprowadzic cie tutaj, uswiadamiajac ci twoje wlasciwe miejsce we wszechswiecie. Musiales zrozumiec, ze nie jestem ci wrogiem. Wrecz przeciwnie. Chcialem ci oddac wszystko. - Polozyl dlon na moim policzku, a wtedy kazdy nerw, kazdy miesien i kazde wlokno mojego ciala obudzily sie i zaczely drzec, jakby ktos przeciagal wzdluz nich ostrzem noza. - Nie moglem jednak uwierzyc, ze mi wybaczysz, i dlatego zastawilem te zalosne pulapki i przynety. Widziales to wyrazniej niz ja sam. A teraz czuje sie zawstydzony zaufaniem, jakie mi okazales... sprowadziles to dziecko twojego ciala, by zamieszkalo tutaj. - Cofnal reke, a ja pochylilem sie do przodu, probujac podtrzymac laczaca nas wiez. Ale on splotl rece na okrytej zielona koszula piersi, jakby tego nie zauwazyl. - I oto dochodzimy do kulminacji. Jestes naczyniem, gotowym, by otrzymac dar inny niz wszystkie od czasow... -Prosze, ojcze. - Z trudem slyszalem wlasne slowa, gdyz przepelnial mnie tak wielki glod. Bez jego mocy, ktora dopelnilaby moja, bylem jedynie wysuszona skorupa, niepelna, niezdolna do zycia, aberracja zrodzona nie naturalnie, lecz z zaklecia. Rozesmial sie i wyciagnal rece, szeroko rozkladajac plaszcz, jakby sam mial skrzydla. W tej chwili przeobrazil sie w mlodego boga, ktory mnie splodzil. -Otworz serce, moj synu Valdisie, i przyjmij to, czego ode mnie po trzebujesz. Widok j ego szerokiej piersi, odkrytej i wrazliwej, pociagnal moja dlon do rekojesci noza. Gdzies poza szalenstwem mojego pragnienia tkwila pewnosc, ze taka chwila juz nigdy sie nie powtorzy, moment bezpieczenstwa, koniecznosci i obowiazku. Ale nie moglem go zabic. Istota zwana Kerouanem kiedys byla piekna i swieta, a nawet teraz pragnela dla mnie jedynie dobra. Byl moim ojcem. Kochalem go i nie potrafilem nawet myslec o tym, ze go skrzywdze. Cichnacy glos w moim wnetrzu potwierdzil te decyzje, mowiac mi, ze gdybym zignorowal to przekonanie, znalazlbym sie na najlepszej drodze do zepsucia i szalenstwa. Lojalnosc, powiedzial glos. Wszystko sprowadza sie do lojalnosci. I dlatego pozwolilem, by chwila minela, i wpadlem w niebiesko-czarne morze. Bezimienny Bog mnie objal i napelnil. Rozdzial czterdziesty drugi -Do ogrodu przyszly trzy osoby - powiedziala wyczarowana sluzaca, kobieta o nieladnej twarzy, ktora wygladala, jakby mogl ja rozwiac wiatr hulajacy na blankach. - Mowia, ze przybyli tu na twoj rozkaz, lordzie Valdisie, choc nie uzywaja wlasciwego imienia. Zatrzymalem sie w polowie cwiczenia. Po trzech dniach paskudnej zimowej pogody moje ramiona byly napiete, a choc nie mialem ochoty wzniesc sie w wyjacy wiatr i mokry deszcz, wyszedlem na otwarta przestrzen, gdzie moglem rozlozyc skrzydla i swobodnie nimi poruszac. Potrafilem przywolac je w dowolnej chwili, wiec nie musialem chodzic z nimi przez caly czas, ale czulem sie zaniepokojony, skurczony i niepewny, kiedy zbyt dlugo pozostawalem bez nich. Skrzydla byly zewnetrzna manifestacja mojej mocy, pierwszym zakleciem, ktore nauczylem sie rozpoczynac samodzielnie.-Trzy? - Nie tego sie spodziewalem. - Rozkazalem, by kobieta i dziecko przeszli przez portal w wiezy. -W rzeczy samej, panie, to kobieta, dziecko plci meskiej i mezczyzna, ktory twierdzi, ze jest ich obronca. Pan Kasparian mowi, ze mezczyzna, podobnie jak dziecko, nosi w sobie prawdziwa istote. Blaise. To imie od razu pojawilo sie w mojej glowie. Jeden z rekkonarre. Dobry czlowiek, ale nieposluszny. Nie byl mi tu potrzebny; nie uwazal, ze moje dziecko nalezy do mnie. -Zabierz kobiete i dziecko do komnat, ktore dla nich przygotowalem. Przynies im jedzenie i suche ubrania i za godzine sprowadz do gabinetu mojego ojca. Mezczyzna moze zostac w ogrodzie i zamarznac albo powrocic tak, jak przybyl, to jego wybor. Nie wolno mu tu zmieniac ksztaltu ani wyjsc poza ogrod. Niech Kasparian tego dopilnuje. Kasparian znal moje rozkazy. Mial powstrzymywac moich ludzkich znajomych przed wtracaniem sie w nasze sprawy, ale nie wolno mu bylo ich krzywdzic. Kiedy naucze sie panowac nad swoja moca w tym swiecie, ponownie zastanowie sie nad wiezieniem, jego barierami i mieszkancami. A ten czas nadejdzie wkrotce. Minely zaledwie trzy dni od chwili, kiedy ojciec przekazal mi swoja moc, a juz czulem, jak wypelnia mnie niczym gorski strumien podczas topnienia sniegow. Na razie zaklecia wiazace, ktore sam stworzylem tak dawno temu, nie pozwalaly mi rozpoczac zadnych madonaiskich zaklec poza przemiana wlasnego ciala. Ja rowniez bylem zalezny od Kaspariana. Ale w przeciwienstwie do ojca, kiedy juz pierwsza iskra zaklecia zostala skrzesana, nawet przez tak tepe ostrze, jak attelle ojca, moglem robic, co tylko zechcialem. Kazdy czar, ktorego nauczyl mnie ojciec, umialem ksztaltowac, jesli Kasparian dal mu zycie, i czulem pewnosc, ze gdy moja moc odpowiednio wzrosnie, zdolam opanowac takze i mur. Mialem mnostwo czasu. Wyzwole sie z okowow. A jesli chodzi o ojca... nie bylem pewien, co z nim zrobie. Nadal byl szalony. Przez te wszystkie lata ludzie i rekkonarre nie bali sie go bez powodu. Pojmowalem jego moc, czyny, rozumowanie - i skaze, ktora rozdarla go na strzepy. Zrobil wszystko, co w jego mocy, by uleczyc mnie z tej slabosci, nie po to, bym jak sie glupio obawialem, mogl dokonczyc rzezi, ale zebym potrafil rozsadnie patrzec na swiat i przy tym nie oszalec. Wolny od ludzkich sympatii i zmieszania, umialbym rozwiazywac problemy, ktore rozwiklalby jedynie Madonai. Czas pokaze, czy mu sie udalo. Skonczylem cwiczenia i przygladalem sie, jak na krawedziach moich skrzydel tworza sie krysztaly lodu. Z zadowoleniem zauwazylem, ze nawet wrazliwym blonom nie przeszkadza zimno. Gdy zaczalem schodzic w strone moich komnat, nad blankami rozleglo sie glosne skrzeczenie. Cofnawszy sie i wyjrzawszy za mur, ujrzalem duzego brazowo-bialego ptaka probujacego wleciec do fortecy od strony ogrodu. Jego wysilki skazane byly na niepowodzenie. Pomijajac juz ciagle uderzenia wiatru, ptak zostal pochwycony w swietlny sznur rzucony przez Kaspariana. Im bardziej sie szarpal, tym bardziej zaciskala sie petla na jego szyi. -Powiedzialem ci, ze nie wolno ci sie zblizac do zamku w jakiejkolwiek postaci! - krzyknal Kasparian ponad hukiem wiatru i oburzonymi wrzaskami ptaka. Kilkoma szarpnieciami sznura sprowadzil intruza z powrotem na ziemie, gdzie ptak szybko przybral postac obszarpanego mezczyzny, ktory kleczal na ziemi, trzymal sie za gardlo i dyszal ciezko. Wskoczylem na blanki. -Moze powinnismy mu pokazac, jakie sa kary za nieposluszenstwo! - zawolalem z gory do Kaspariana. Wiatr wypelnil moje skrzydla i wydal plaszcz. - Przytrzymaj go w ogrodzie do jutra do polnocy. Blaise wpatrywal sie tepo przed siebie, gdy zszedlem z murow i opadlem na ziemie obok niego. -Nie chce cie skrzywdzic - powiedzialem do niego, dotykajac dloni Kaspariana i rzucajac zaklecie, ktore mialo uniemozliwic uwiezionemu rekkonarre zmiane ksztaltu przez caly nadchodzacy dzien. Mezczyzna jeknal cicho, gdy jego kosci poczuly wiazanie czaru. - Ale nie wolno mnie lekcewazyc. Powiesz to towarzyszom, kiedy powrocisz do swojego swiata. Blaise probowal sie odezwac, lecz Kasparian pociagnal za sznur, a wtedy banita zaczal sie krztusic. Ja pochwycilem wiatr i wzbilem sie w gore. Blaise wydawal sie bardzo maly, kiedy Kasparian go odciagnal. Powrocilem na schody i do swoich spraw. Otrzasnalem sie z wilgoci i schowalem skrzydla. Gdy dotarlem do swoich komnat, wlozylem szare spodnie, buty i luzna koszule z czarnego jedwabiu, a wlosy zwiazalem jedwabna wstazka. Niedlugo potem dolaczylem do ojca w jego gabinecie. -Czyli przybyl twoj chlopiec? - spytal, jednym palcem przesuwajac figure na planszy. Od czasu mojej przemiany wlasciwie nie ruszyl sie ze swojego krzesla przy ogniu. Twierdzil, ze teraz kiedy jego esencja zostala tak pomniejszona, lata bardzo mu ciaza. Nie pragnac wydawac sie chciwym czy zarozumialym, nie prosilem go, by dokladniej opisal mi swoj stan. Jego drazliwosc lagodzil niewatpliwy spokoj, choc rzeczywiscie przekazanie mocy najwyrazniej nadwatlilo jego cialo. Ale nici, ktore laczyly go ze swiatem i z moja dusza, nawet teraz nie oslably. Ten, kto probowalby wyeliminowac go z gry, zanim wyda ostatni oddech, gorzko pozalowalby swojego bledu. -Czy dziecko w ogole cie zna? - dorzucil. -Nie bardziej niz ja znalem ciebie, kiedy tu przybylem - odparlem. -Ale to sie zmieni. Nim dorosnie, bedzie pamietal jedynie swoj prawdziwy dom i prawdziwa rodzine, choc z pewnoscia jest ona niezwykla. Uklonilem sie lekko i usmiechnalem. -Musisz jakos ulagodzic Kaspariana - rzucil ze smiechem. - Grozi, ze bez wahania zadepcze malca, jesli ten wejdzie mu w droge. -Juz rozmawialem z Kasparianem. Doszlismy do porozumienia. W zamian za jego tolerancje, obiecalem mu, ze bedzie mogl zostac z ojcem, niezaleznie od tego, co zadecyduje w kwestii przyszlosci Nyela. W korytarzu zabrzmialy kroki i ciche szepty. Sluzaca otworzyla drzwi, a za nimi ukazal sie chlopiec, trzymajacy sie ciemnoniebieskiej spodnicy kobiety. Kobieta sie pochylila, zeby przez chwile porozmawiac z dzieckiem, po czym wyprostowala sie, wziela je za reke i wprowadzila do gabinetu. Zadne nie okazywalo po sobie strachu, gdy przechodzili przez komnate. Pokiwalem glowa z aprobata. Chlopiec rozgladal sie po obszernym pomieszczeniu, pelnym swiecacych lamp i ozdob, a jego ciemne oczy sie rozszerzyly, gdy ujrzal czarne i biale pionki blyszczace w swietle. -Czy moge przedstawic Evandiargha? - powiedzialem, klaniajac sie najpierw ojcu, a pozniej synowi. - Wlasciwie prezentacja bedzie musiala poczekac do chwili, gdy go lepiej poznam. Dziecko, nie zwracajac uwagi na zadnego z nas, wysunelo reke z dloni kobiety i podeszlo do przodu, zatrzymujac sie w polowie drogi miedzy srodkiem komnaty, gdzie stala jego opiekunka, a kuszacym stolikiem do gry. Wpatrywalo sie w mojego ojca, oceniajac, jak przypuszczalem, czy warto zaryzykowac zblizenie do obcego, by dostac sie do intrygujacych przedmiotow. -Masz, chlopcze - rzekl Nyel, podnoszac z planszy jednego z malych, okraglych wojownikow i toczac go po dywanie w strone chlopca. Ten podniosl go z podlogi, usmiechnal sie niesmialo i podszedl odrobine blizej stolika. -Evan - zawolala kobieta cicho i chlopiec szybko sie do niej wycofal. Wlozyl palec do ust, a druga reka scisnal wojownika z kosci sloniowej. -A to pani Elinor - mowilem dalej - ktora opiekowala sie moim synem od jego narodzin. -Jedna z rekkonarre - stwierdzil moj ojciec. - Ale pozbawiona prawdziwej istoty. Szkoda. -A kimze ty jestes, ze wazysz sie litowac nad moimi narodzinami, panie? - spytala Elinor. Odwazne slowa jak na kogos, kto zaciskal zbielale dlonie. -W tym miejscu jestem zwany Nyelem z braku lepszego okreslenia - odparl moj ojciec z westchnieniem. - Imiona nadawane mi w swiecie ludzi znasz lepiej ode mnie. A jesli chodzi o to, kim jestem, to najlepszym okresleniem jest tu "zmeczony starzec". Ten, ktory widzial, jak wypelnia sie jego najwieksze pragnienie, i zastanawia sie, jakim pomniejszym przyjemnosciom oddawac sie w ostatnich dniach zycia. Najwyrazniej dobrze troszczylas sie o to dziecko i dlatego nie musisz sie bac mnie ani mojego syna. - Nyel polozyl dlon na moim ramieniu. -Twojego syna... - Kobieta spogladala to na Nyela, to na mnie. -Ta kwestia jest zbyt skomplikowana, bym ja teraz wyjasnial - przerwalem jej, splatajac rece za plecami. - A poza tym to nie twoja sprawa. Czy wasze komnaty ci odpowiadaja? -Jak na wiezienie - odpowiedziala, bez watpienia osmielona lagodnym zachowaniem mojego ojca. Tym wiekszy z niej glupiec, jesli go nie doceniala. -Nie jestescie zamknieci w swoich komnatach - powiedzialem. - Moj syn moze chodzic, gdzie tylko zechce, po calym zamku i wokol niego, z wyjatkiem prywatnych komnat mojego ojca i jego towarzysza, Kaspariana. Kasparian ma takze sale cwiczen pod centralna czescia zamku. To miejsce jest niebezpieczne dla dziecka. Nakazalem mu wprawdzie, by ja zamykal, ale twoim obowiazkiem bedzie trzymac chlopca z dala od niej. Bedziesz towarzyszyc dziecku, by go uczyc i troszczyc sie o niego. W tym domu nie znajdziesz wiecej niebezpieczenstw niz w kazdym innym domu ze schodami, wiezami i oknami... a o wiele mniej niz w miejscu, gdzie przebywaliscie. Nie dala sie zastraszyc. -Jednak nie mozesz zaprzeczyc, ze jestesmy zamknieci. -Ty mozesz opuscic Kir'Navarrin w kazdej chwili, pani. To na chwile uciszylo jej zuchwale slowa. Bardzo dobrze wiedziala, ze musialaby odejsc sama. Chlopiec pociagnal ja za spodnice i szepnal: -Mamo. Mamo. Czy mozemy isc do domu? Elinor polozyla mu dlon na glowie i uciszyla go. -Blagam o wybaczenie, dobry panie, ale powinnam polozyc Evana do lozka. Przebylismy dluga droge. Jesli zechcesz nam towarzyszyc, Seyonne, pokaze ci, jak lubi byc ukladany do snu. Jesli masz zajmowac sie nim w przyszlosci, lepiej, bys sie tego nauczyl. Ojciec rozesmial sie z zadowoleniem i zakolysal na krzesle. -W rzeczy samej, synu, sadze, ze sprowadziles do tego domu zdecydowanego ducha. A ja sadzilem, ze to dziecko bedzie najciekawszym gosciem, jakiego mielismy w ciagu ostatniego tysiaclecia. - Machnal reka w strone naszej trojki. - Idz. Idz. Tak, chlopcze, powinienes sie nauczyc tego, co ona moze ci przekazac. Kiedy sie rozchoruje, umrze albo uzna, ze powinna byc lojalna raczej wobec swojego ludu, a nie tego chlopca, nie chcielibysmy, by dziecko dotkliwie to odczulo. Zirytowany arogancja Elinor i zacheta ojca, uklonilem sie i gestem wskazalem kobiecie drzwi. Szeptala cicho do dziecka, gdy wspinalismy sie po kreconych schodach, pokazujac mu rzezby w ksztalcie ptakow na scianach, zabraniajac mu drapac pionkiem po wypolerowanym drewnie i odciagajac go od fontanny na polpietrze, gdy prawie do niej wpadlo. Jej slowa i dzialania byly skierowane do chlopca, lecz spojrzenie ciagle do mnie wracalo, az zaczalem sie zastanawiac, czy na moim czole nie pojawila sie przypadkiem jakas nieladna narosl. Kiedy zawahala sie w miejscu polaczenia czterech korytarzy, wskazalem jej droge i wkrotce dotarlismy do komnat mojego syna. Glowny pokoj byl duzy, z pieknym widokiem na ogrod. Jedna sciane wypelnialy polki, zapchane stateczkami i pilkami, ksiazkami i papierem, i weglem do rysowania. Pod szerokim oknem stala skrzynia na ubrania pelna nowych koszul, spodni, bielizny i butow w odpowiednim rozmiarze. Wyczarowana sluzaca wlasnie ustawiala na niskim stoliku kolacje skladajaca sie z zimnego miesa, jablek i grzanek. Podczas gdy ja stalem w drzwiach i przygladalem sie im, pani Elinor usiadla na dywanie obok kominka i pomogla chlopcu przebrac sie w podniszczona koszule nocna, ktora wyjela z wezelka. Zastanawialem sie, czy nie lepiej by bylo, gdybym odszedl. Nie interesowaly mnie wieczorne rytualy - sluzacy mogli nauczyc sie takich rzeczy i postepowac podobnie, kiedy niania umrze lub odejdzie. Ale zostalem, sluchalem i obserwowalem. -...ale to jest twoj nowy dom... - powiedziala kobieta, kiedy dziecko zeskoczylo jej z kolan i probowalo popychaniem i kuksancami zmusic ja, by wstala, twierdzac, ze chce do domu. - ...i to jest bardzo ladny dom, z wieloma ciekawymi zakamarkami. Chodz, zjesz kolacje. Nie jadles tak dlugo. - Wciagnela chlopca na kolana i zachecila go, zeby sprobowal zimnego drobiu. Potrzasnal glowa, lecz przyjal grzanke i jadl ja, przygladajac sie, jak sluzaca scieli male lozko przy jednej ze scian. Potem pokojowka podniosla kilka wezelkow lezacych przy drzwiach na korytarz i wskazala na mniejsze drzwi z boku. -Przeniose twoje rzeczy do tej komnaty - powiedziala do Elinor. -Prosze, zostaw je. Zostane tutaj. -Twoj pokoj jest obok. Nie jest taki duzy, ale wystarczy. - Sluzaca byla jednym z dziel Kaspariana, wiec nie wyrozniala sie ani inteligencja, ani umiejetnoscia wyslawiania sie. -Jak juz mowilam, bede spala tutaj, z synem. -Ale tu nie ma lozka, a ja nie bede przenosic zadnych mebli bez rozkazu pana Kaspariana. Elinor wzruszyla ramionami i znow zajela sie dzieckiem, podnoszac upuszczona grzanke. Najwyrazniej klotnia sie skonczyla, choc tepa sluzaca, ktora znikla za drzwiami z bagazem, nie zrozumiala, kto ja wygral. Podziwialem sile kobiety, choc wiedzialem, ze nie nalezy ufac komus, kto ja posiada. Kiedy przeszedlem przez komnate, by dolaczyc do niej i dziecka przy ogniu, potarlem dlonia dreczaca blizne na boku. Ta kobieta musi sie nauczyc pokory - uwazala moje dziecko za wlasne. -Witaj, Evanie. Moge dolaczyc do was przy kolacji? - spytalem, klaniajac mu sie lekko. Dziecko schowalo twarz na piersi kobiety. Oczywiscie, kazde dziecko byloby przestraszone w nowym otoczeniu, wsrod nieznajomych twarzy. Usiadlem na fotelu kilka krokow od nich myslac, ze moze wyzbedzie sie niesmialosci, jesli nie bede nad nim tak gorowal. Wzialem ze stolu jablko i noz, odcialem kawalek owocu i podalem go chlopcu. -Ciesze sie, ze ze mna zamieszkasz, Evanie. Czekalem bardzo dlugo, bysmy mogli byc razem. Bardzo dlugo. Spojrzalem w przeszlosc, by przypomniec sobie przebieg naszego rozdzielenia, i bylem przerazony tym, co zobaczylem - poklady szalejacej ignorancji i strachu, niesprawiedliwosci i okrucienstwa. Przywolalem obraz tej kobiety patrzacej w dol na kalekiego mezczyzne, ktory zostal straszliwie okaleczony, i innego czlowieka porabanego na strzepy, i ujrzalem w pamieci wyraz jej twarzy, gdy oskarzala mnie o te rzez... Chlopiec wyrwal mi kawalek jablka. -Powiedz "dziekuje"... - kobieta na mnie spojrzala -...jak ma cie nazywac? Wciaz uwaza za swojego ojca Gordaina. Gordain. Ludzki mezczyzna, nawet nie rekkonarre. -Nie bedziesz juz wspominac mojemu synowi o tym Gordainie. Nie chce, by oplakiwal czlowieka. W domu Madonaiow rodzic plci meskiej nazywany jest "fyothe". Najblizszym ludzkim odpowiednikiem byloby slowo "papa". Kobieta pokiwala glowa, przelykajac odpowiedz, jak rowniez wszystkie pytania, ktore na pewno cisnely sie jej na usta. -Evanie, powiedz: "Dziekuje, papo". Chlopiec sie wykrecil, wymruczal cos, co brzmialo podobnie, i znow schowal twarz, jednoczesnie pogryzajac jablko. Odcialem kolejny kawalek owocu. -Nie bede tolerowac tego, ze uczysz go strachu przede mna. - Upewnilem sie, ze nic w moim tonie nie przerazi chlopca. -Seyonne... - kobieta znizyla glos i spojrzala w strone drzwi do sasiedniej komnaty -...musimy porozmawiac na osobnosci. -W kwestii...? Przyjrzala sie uwaznie mojej twarzy, zmieszana i pelna wahania, a cala jej odwaga znikla. -Daj mi jakis znak, Seyonne - wyszeptala, blagajac mnie w najbardziej zalosny ludzki sposob. - Myslelismy... Ksiaze byl pewien... Po tym, co powiedziales o obietnicach i lojalnosci... Sluzaca wrocila i zaczela podsycac ogien na noc. Kobieta spojrzala na jej plecy i odezwala sie znow normalnym tonem, choc z jej twarzy nie znikla troska. -Twoje ponure obejscie mnie zaskakuje. Ksiaze Aleksander mowil, ze w trudnych chwilach opowiadasz kiepskie dowcipy. Nie potrafilem pojac jej dziwnego zachowania. -Nie znajduje wiele wesolosci w niczym, co ludzkie, pani Elinor. Moje doswiadczenia w waszym swiecie przecza wszelkim sklonnosciom w tym kierunku. - Sluzaca znow wyszla. Zeskoczylem z krzesla, nie bylem w stanie usiedziec bez ruchu. Komentarze kobiety mnie niepokoily, jakby z ognia wyskoczyla iskra i trafila mnie w czolo miedzy oczami. To wrazenie mi sie nie podobalo. - I nic nie zakladaj. Jak juz mowilem, nie jestem czlowiekiem, ktorego zna ten ludzki ksiaze; odrzucilem te czesc mojego istnienia. Jestes sluzaca, pozostajesz tu za moja zgoda i radzilbym ci o tym pamietac. Powinnas sie do mnie zwracac "panie Valdisie". Blask opuscil twarz kobiety, jak wtedy gdy ostatnia krawedz slonecznego dysku znika za horyzontem, a choc swiatlo wcale sie nie zmniejsza, jego wlasciwosci staja sie zupelnie inne. Zaczela powoli kolysac chlopca, opierajac policzek na jego ciemnych wlosach, gdy jego powieki zaczely opadac. -Valdis - powtorzyla z namyslem. - Imie ezzarianskiego boga. Myslalam, ze gardzisz rola boga. -Ezzarianie nie maja pojecia, o czym ani o kim mowia. -To powiedz mi, panie Valdisie, dlaczego to tak wazne, by Evan przeniosl sie tutaj, i to tak szybko? Dobrze sie o niego troszczylismy, chronilismy przed niebezpieczenstwem i dawalismy mu tyle milosci, ile powinno otrzymac dziecko. Wojna oddalila sie od naszej osady, wiec nie grozi mu bezposrednie niebezpieczenstwo. W przeszlosci nie spedzales z nim duzo czasu, a jesli nadal bedziesz uczestniczyl w wojnie Aveddiego, to sie raczej nie zmieni. Co takiego ma sie wedlug ciebie wydarzyc w swiecie ludzi, ze juz nam nie ufasz? Rzucilem noz i resztki jablka na stol. -Zycze sobie, by moj syn byl bezpieczny. Nie pamietam dokladnie, dlaczego uznalem, ze musze przeniesc go tu tak szybko. -Nie pamietasz?! - Gwaltownie poderwala glowe. - Cztery dni temu groziles, ze zabijesz cztery setki ludzi, jesli natychmiast go tu nie sprowadze! -Ale to bylo przedtem. -Przed czym? Ta kobieta zadawala mnostwo impertynenckich pytan, ale wiedzialem, ze nasze codzienne zycie bedzie latwiejsze, jesli bedziemy zachowywac sie wobec siebie rozsadnie, choc oficjalnie. Dlatego tez odpowiedzialem. -Przed przemiana. Zanim stalem sie w pelni Madonaiem. - Latwiej bym jej to wytlumaczyl, gdybym wiedzial, o jakie informacje jej chodzi. Ale jak w przypadku wielu innych fragmentow mojego odrzuconego istnienia, logika kierujaca moimi dzialaniami rysowala sie dosc mglisto. Bylem gleboko przekonany, ze moj syn musi znalezc sie tutaj wraz ze mna, ale nie przypominam sobie toku rozumowania, ktory do tego doprowadzil. Wowczas bylem jeszcze czlowiekiem. Ludzkie "rozumowanie" nieodlacznie wiaze sie z ludzkimi uczuciami, a jego krete sciezki z trudem teraz odtwarzam, gdy cialo rodzace i podtrzymujace takie emocje radykalnie sie zmienilo. -Twoje cialo sie zmienilo... nie czlowiek... - Jej oszolomiony wyraz twarzy stanowil tylko dopelnienie jej irytujacych pytan. -Jestem teraz Madonaiem, podobnie jak moj ojciec i Kasparian, choc oni tacy sie urodzili, a ja zostalem obdarowany... przeobrazony. Rekkonarre... ty i reszta twojego ludu... powstali w wyniku spolkowania Madonaiow i ludzi, dwanascie stuleci temu, powaznego bledu, ktory skazil swiat. We mnie moj ojciec naprawil ten blad. Czy teraz rozumiesz? -Zaczynam pojmowac. A teraz jestes... odmieniony... i dlatego pamietasz tylko fakty z przeszlosci, wydarzenia, decyzje i imiona roznych osob, ale nie to, co do nich czules i dlaczego. -Najpewniej przypomne sobie pozniej wszystko, co wiazalo sie z moja decyzja. Ale to i tak nie ma znaczenia. Moj syn powinien mieszkac tutaj, nie w jakims ludzkim obozie, gdzie kazdego dnia grozi mu niewola, okaleczenie albo okrutna, niepotrzebna smierc... te przeklete ludzkie plagi. Zostanie wychowany jak Madonai, a kiedy nadejdzie wlasciwy czas, przekaze mu dar, ktorym ojciec obdarzyl mnie. Kobieta zacisnela wargi, poglaskala dziecko po wlosach i przeniosla je na ramie. Jej spojrzenie nie opuszczalo mojej twarzy. Kiedy jej pytania wreszcie sie skonczyly, postanowilem sie pozegnac. -Dziecko spi. Odwiedze go rano. Niezadowolony z niewyraznego zmieszania, jakie wywolala we mnie kobieta, powrocilem na mury, stworzylem skrzydla i unioslem sie w powietrze. Niestety, walka z silnym wiatrem i ograniczeniami murow nie uciszyla pytan tej glupiej baby. Dlaczego sprowadzilem tu syna tak wczesnie i tak pospiesznie? Czesci odpowiedzi jej udzielilem. Moja dusza buntowala sie na mysl, ze ktoregos dnia moj syn moze nosic takie blizny, jak ja na twarzy i boku. A chlopiec byl rekkonarre, wiec musial spedzac czas w obu swiatach. Ale jeszcze nie teraz, wiec skad ten pospiech? Druga czesc zagadki zapewne stanowilo to, ze sprowadzenie tutaj Evana mialo przekonac mojego ojca o mym pragnieniu dopelnienia przemiany. I tak sie stalo. Ale forteca-wiezienie, w ktorej przebywal szalony Madonai i jego dwoch towarzyszy, nie byla najlepszym miejscem do wychowywania dziecka. Poki nie przebije muru i nie podejme decyzji, co zrobic z ojcem, pobyt chlopca niosl ze soba inne niebezpieczenstwa. Co oznaczalo, ze odpowiedz zawierala jeszcze jeden element i jego wlasnie, ku swej glebokiej frustracji, nie potrafilem sobie przypomniec. * * * Kiedy nadszedl poranek, zimny i zachmurzony, wykapalem sie, ubralem i powstrzymalem pragnienie, by od razu udac sie do komnaty syna. Nadal byl w polowie czlowiekiem. Pewnie spal albo jadl sniadanie. Musialem udac sie w podroz we snie i dlatego spotkalem sie z Kasparianem w bibliotece, ktora postanowilem zamienic na swoj gabinet. Gdy jednak ponury Madonai usiadl przy stole roboczym i zaczal zaklecie, odepchnalem jego reke i odeslalem go.-Zrobimy to jutro - powiedzialem. - Musze ponownie rozwazyc swoje cele w tej wojnie. Po niecalym kwadransie wygladalem przez okno wiezy obserwujac, jak kobieta i Evan spaceruja po ogrodzie, owinieci w plaszcze i szale. Dziecko biegalo od stawu do rzezby, do zamarznietej fontanny, smialo sie i wolalo, wspinalo sie, krylo i uciekalo. Kobieta zawsze mu towarzyszyla, odciagala go od zamarznietego stawu, otrzepywala snieg z jego ubrania, nim zdazyl sie stopic, pomagala mu zejsc, kiedy wspial sie za wysoko, i smiala sie, gdy wpadl na drzewo i obsypal ich oboje bialymi platkami. Wkrotce weszli glebiej w ogrod i juz nie moglem ich obserwowac. Nim zdecydowalem, czy do nich zejsc, uslyszalem pelen przerazenia placz. Pobieglem przez zamek, po drodze przywolujac skrzydla, i tuz za brama zerwalem sie do lotu, podazajac za dzwiekiem do jego zrodla. Kobieta stala na zasniezonym wzniesieniu, obejmujac lkajacego Evana. Choc nie widzialem krwi ani zadnej rany u chlopca, ani tez sladu polamanych konczyn, po policzkach kobiety rowniez splywaly lzy. Dopiero gdy wyladowalem obok, pojalem, co ich tak bardzo przerazilo. Niedaleko od nich na plaskim fragmencie trawnika lezal mezczyzna, Blaise, twarza do gory, a jego konczyny byly zwiazane i rozciagniete miedzy czterema kolkami. Jego ubranie bylo sztywne od lodu, wlosy i brwi oszronione, a on sam drzal gwaltownie. Sznur swiatla nadal otaczal jego szyje, nie pozwalajac mu mowic. -Nie umrze - zapewnilem. - Kara trwa tylko do polnocy. Bedzie bardzo zmarzniety, ale moze zapamieta, ze nalezy sluchac moich rozkazow. Z ciezkich chmur leniwie padal snieg. Przyciskajac lkajace dziecko do ramienia, kobieta zeszla po zboczu, az stanela kilka krokow od wieznia. -Jak mogles to zrobic? Blaise jest twoim przyjacielem. Uratowal cie przed rozpacza. Kochal twoje dziecko i sie o nie troszczyl... -...a ja uratowalem Blaise'a od szalenstwa i ratowalem mu zycie wiecej razy, niz potrafilbym zliczyc. Ale czy to daje mu prawo naruszac spokoj mojego domu? Czy wdziecznosc za jego poprzednie czyny zmusza mnie, bym dawal mu okazje wykrasc mi dziecko? - Czemu rozsadek byl tak obcy ludzkim myslom? -W takim razie Seyonne naprawde nie zyje - oznajmila, przenoszac spojrzenie z drzacego mezczyzny na mnie. - Ta przemiana, ktora przeobrazila twoje cialo, zniszczyla takze twoje serce. -Zaiste - odparlem, spogladajac w dol na mezczyzne i niczego nie czujac. - Sadze, ze o to wlasnie chodzilo. * * * Przez caly dzien pogoda sie pogarszala. Wyslalem Kaspariana, by dopilnowal, zeby mezczyzna nie umarl ani nie odmrozil sobie konczyny, a o polnocy sam poszedlem go uwolnic. Bol, jaki znosil, byl najpewniej wynikiem powrotu krazenia i skurczow. Ale jego cierpienie bylo wyraznie widoczne, a w oczach zalsnily lzy, gdy patrzyl, jak go rozwiazuje. Niefortunne, ale konieczne. Podalem mu dlon, a on podniosl sie z trudem.-Przekaz to swoim towarzyszom - powiedzialem. Pokiwal glowa, przycisnal kosciste dlonie do muru i zniknal. * * * Najwyrazniej ten incydent wystarczyl, by poskromic wojownicza nature kobiety. Fontanna pytan wyschla, a proby nawiazania przyjazni sie skonczyly. Teraz denerwowal mnie wylacznie fakt, ze tak bacznie mnie obserwowala. Niestety, wspomnienie kary Blaise'a tak niepokoilo chlopca, ze nie chcial wychodzic z pokoju ani przebywac z nikim poza Elinor. Aby rozwiazac ten problem, nim zmieni sie w strach, i upewnic sie, ze kobieta go nie podsyca, spedzalem z nimi wiekszosc dnia, po raz kolejny opozniajac swoj powrot do ludzkiej wojny. Przez caly dzien po uwolnieniu Blaise'a chlopiec nie wykazal sie zadna aktywnoscia, choc polecilem zrobic dla niego komplet pionkow do gry i kilka magicznych zabawek -nieduzego drewnianego konia, ktory galopowal dookola komnaty, i zaglowiec wielkosci dloni, ktory unosil sie w powietrzu. Kazalem kobiecie stanac z boku, a sam podawalem mu jedzenie, lecz on nie chcial jesc. Wieczorem, zirytowany, opuscilem ich towarzystwo. Ale po kieliszku wina i godzinie biegow odzyskalem wlasciwa perspektywe. Na zeby bogow, chlopiec nie mial nawet trzech lat i widzial kogos mu bliskiego w bardzo nieprzyjemnej sytuacji. Nie bal sie mnie, jedynie tego, co stalo sie z jego przyjacielem. Znow wspialem sie po schodach, pragnac zyczyc mu dobrej nocy. Z komnaty dochodzil cichy glos, a ja zatrzymalem sie w drzwiach, by patrzec i sluchac. -...w jasne poranki bral chlopca na barana i razem szli przez zielone lasy i przez zielone wzgorza, i wychodzili na pola. - Kobieta siedziala na brzegu malego lozka, a dziecko lezalo otulone kocami i sluchalo. - A tam mezczyzna kopal w ziemi i uczyl chlopca wszystkiego o roslinach, korzeniach i uprawach, o robaczkach, myszkach i... o czym jeszcze? -Krolikach! - odpowiedzialo dziecko. -A tak, krolikach. I gdy pracowali w ziemi i siali nasiona, mezczyzna opowiadal chlopcu historie o krolikach i ich zyciu w norkach... -Co za bajki pleciesz? - wyrzucilem z siebie, czujac nagly bol za oczami, jakby ktos wbijal mi tam noz. Kobieta otulila chlopca kocami, nie odrywajac spojrzenia od zmartwionej twarzyczki. Odpowiedziala mi rytmicznym, uspokajajacym glosem bajarza. -To historia rodziny Evana, zdaje sie jego dziadka. Ale moze sie myle. Poznalam ja od swojego brata, ktoremu przekazal ja... ktos, kto dobrze ja znal. Od malego byla to ulubiona opowiesc Evana, jedyna, ktora na pewno go uspokaja, kiedy jest zmartwiony. Nie moglem zostac. Bol glowy niemal mnie oslepial i z wielkim trudem odezwalem sie spokojnym tonem: -Jutro. Przyjde jutro. Gdy wrocilem do swoich komnat, bol szybko ustapil. W koncu bylem Madonaiem. * * * Nastepny dzien nie roznil sie zbytnio od poprzedniego. Kobieta mi sie przygladala, a Evan zachowywal sie plochliwie. Ja odgrywalem blazna, zeby zaskarbic sobie laski chlopca. Smieszne. Nastepnego dnia wrocilem do studiow w bibliotece. Ojciec nauczyl mnie czarow panowania nad woda. Sprawialy mi o wiele wiecej satysfakcji. Wieczorem zajrzalem do chlopca, a on uklonil mi sie dwornie, kiedy wszedlem do jego komnaty. Odpowiedzialem uklonem na uklon, a pozniej siedzialem z nim, gdy jadl kolacje - sporo bulionu i chleba. Unosilem jego zaglowce w powietrzu, ale on nie chcial sie nimi bawic. Nikt z naszej trojki nie powiedzial zbyt wiele tego wieczora. Kiedy kobieta zaczela ukladac chlopca do snu, pozegnalem sie i wyszedlem.Nastepnego dnia wyruszylem na wedrowke wsrod snow i dowiedzialem sie, ze w ludzkiej wojnie panuje spokoj. W polnocnym Azhakstanie, w poblizu Capharny, zbieraly sie wojska. Zdobycie Capharny bylo dla ksiecia przedsiewzieciem logicznym, ale tez ciezkim i wymagajacym znacznych przygotowan. Rozczarowujace. Liczylem na walke. Przez reszte tego dnia i caly nastepny zadne zajecie mnie nie uspokajalo. Czy juz zaczynalem szalec w zamknieciu? Powietrze wydawalo sie kruche, a drzacy swiat na krawedzi rozpadu. Nie moglem spac ani skoncentrowac sie na nauce, czarach czy cwiczeniach. Pelne troski pytania ojca ciagle mnie irytowaly. -Nie wystarczy ci, ze mnie stworzyles? - warknalem. - Musisz jeszcze za mnie myslec i czuc? Odpowiedz poznalem po poludniu, piatego dnia po odejsciu Blaise'a. Gdy spacerowalem po wewnetrznym dziedzincu, Kasparian przyniosl mi wiesci, ze w ogrodzie czeka na mnie czlowiek, ktory zada rozmowy. Wszystkie niedopasowane krawedzie w moim wnetrzu znalazly sie na swoim miejscu, jakby ktos przekrecil w zamku klucz. Czerwony blask zachodzacego slonca przebijal sie przez niskie chmury niczym pekniecie w niebiosach, gdy zerwalem sie do lotu i wyladowalem na murach swojej fortecy. Oczywiscie, ze przyszedl. Tryby tego, co nieuniknione, poruszyly sie, wyznaczajac nam wszystkim wlasciwe pozycje. -Moj panie - powiedzialem. - Czym moge ci sluzyc tego wieczora? Podniosl wzrok. Bursztynowy odcien jego oczu byl widoczny nawet stad, gdzie stalem, a rude wlosy plonely w dogasajacym blasku slonca. -Przyszedlem, by dotrzymac obietnicy, Seyonne. Czy mam wejsc, by cie zabic, czy tez skonczymy to tutaj? Rozdzial czterdziesty trzeci -Powiedz mi, kim jestes. - Opieral sie o pozbawiony lisci jesion w zasniezonymogrodzie i wydawal sie rownie spokojny, jak shengar ulozony pod ciernistym krzewem w poludnie na pustyni. Ale ja nie dalem sie oszukac. Jego dlon spoczywala na rekojesci miecza. -Czy nie mozesz wykorzystac swoich slawetnych umiejetnosci, by mnie ocenic? Z wiezy przelecialem na schody nad ogrodem i tam odrzucilem skrzydla. Nie mialem jeszcze broni. Moj gosc mnie nie przerazal. Jego kamizela i spodnie z grubej skory oraz siegajace ud buty swiadczyly o duzej ostroznosci z jego strony - nie znosil nawet takich pancerzy. Sporo wiedzialem o tym czlowieku. Potrzasnal glowa. -W tej sprawie nie moge ufac swojej intuicji. Ani nawet slowom Blaise'a. Nie, kiedy chodzi o zycie Seyonne'a. Rozesmialem sie i uklonilem gleboko. -Jestem ci wdzieczny za ostroznosc, panie, ale moge cie uspokoic. Mam wiedze, wspomnienia i postac Seyonne'a, ale to cialo jest cialem Madonaia, nie czlowieka, nie jestem tez juz poddany jego uczuciowym zawirowaniom. Ta czesc jego, ktora ci sluzyla... - dotknalem lewego policzka -...ktora czyscila twoje podlogi z wymiocin, pisala twoje listy i pilnowala twoich plecow, przestala istniec. - Mocniej owinalem sie plaszczem. Bez skrzydel czulem zimno. - Powiedz mi, jakiej to zbrodni dopuscil sie Seyonne, ze ty, ktory mienisz sie jego przyjacielem, chcesz mnie zabic? Zgubil twoja korone czy nie wytarl ci nog? A moze zbyt malo krwi dla ciebie rozlal, skoro pragniesz teraz przelac jego? - Jakiz glupiec daje sie tak oszukac sile, urokowi i zdolnosciom przywodczym... a tego Aleksandrowi rzeczywiscie nie brakowalo... ze decyduje sie na ten rodzaj niewoli, ktorej zostalem poddany? Jakiz glupi bylem, jesli myslalem, ze ten ksiaze moze dac swiatu ludzi rozsadek i lad. - Czemu tu jestes? -spytalem. U mojego boku pojawil sie Kasparian, niosac w rekach pochwe z mieczem. Ksiaze sie nie poruszyl, lecz ja wyczulem przechodzaca przez jego cialo niewielka zmiane. -Zlozylem Seyonne'owi obietnice, a ja nigdy nie lamie slowa danego przyjacielowi. Nie pamietasz? Od czasu kiedy popedzilem do Zhagadu, by ostrzec Aleksandra przed skrytobojcami, moje mysli spowijala mgla. Posiadalem wszystkie wspomnienia "Seyonne'a", podobnie jak wspomnienia tysiaca lat spedzonych w Kir'Vagonoth i zalosne fragmenty zycia z czasow przed rozerwaniem, ktore mnie tam poslalo. Nie potrafilem jednak przypomniec sobie polowy tego, co wiazalo sie z Aleksandrem, gdyz wspomnienia te otaczal opar ludzkich uczuc. Ale wystarczajaco wiele bylo jasne. -Przypominam sobie calkiem sporo obietnic. Obietnice wypatroszenia, jesli nie dostarcze wiadomosci twojemu kapitanowi strazy. Obietnice zabicia kazdego Ezzarianina, jesli sprobuje wrocic do domu. A kiedys, jak sadze, obiecales, ze obetniesz mi reke, jesli nie spuszcze wzroku z twojej twarzy. Nie spuszcze wzroku, ksiaze. Przechylil glowe. -To powiedz mi... kto przyszedl do mojego obozu osiem nocy temu i wykradl moja doradczynie wraz z przybranym dzieckiem? -Ach, wiec to jest moja zbrodnia? - Wzialem pas z mieczem od Kaspariana i pochylilem sie do przodu z udawana surowoscia. - Natychmiast wezwij kobiete, Kasparianie. Potrzebujemy jej bystrego wzroku, by zaswiadczyl o moim dobrym sercu. - Madonai uklonil sie i znikl za brama fortecy, a ja zapialem szeroki pas z miekkiej skory i przymocowalem pochwe do uda. - Zapytaj ja, kim jestem - powiedzialem do Aleksandra. - Zapewni cie, ze nie skrzywdzilem jej ani chlopca, a wtedy ty mozesz mi wyjasnic, dlaczego chcesz zabic mnie za to, ze zapragnalem wziac do siebie wlasne dziecko. Przypominam sobie, ze wielokrotnie powtarzales, ze powinienem pozostawic cie wlasnemu losowi i spedzac wiecej czasu z chlopcem. Czy wiazala sie z tym jakas obietnica? Choc szydzilem i atakowalem go, w umysle szukalem powodow, dla ktorych sie tu zjawil. Tak, kiedy przybylem, by odzyskac chlopca, przypomnialem ksieciu o obietnicach i lojalnosci, ale tylko po to, by go ostrzec. Aleksander nazywal mnie swoim przyjacielem i bratem, a teraz przybyl, by mnie zabic. Ludzie nic nie wiedzieli o lojalnosci. -Ta przysiega jest jeszcze starsza - odparl. Kasparian wkrotce znow sie pojawil na schodach fortecy; prowadzil za soba kobiete. Chlopca z nimi nie bylo, co uznalem za madra decyzje Kaspariana. Pozniej go wezwe. Gdy pojawila sie Elinor, ksiaze odrzucil wszelkie pozory spokoju. Podszedl do schodow, wpatrujac sie w jej powazna twarz. -Jak sie miewasz, pani? A chlopiec? -Pan Valdis i jego ojciec sa bardzo uprzejmi - odrzekla, wskazujac glowa w moim kierunku. - Evan i ja mamy wszystko, czego potrzebujemy. Nic wiecej nie powiedzieli, ale ona lekko potrzasnela glowa, a wtedy na jedna krotka chwile rumiana twarz ksiecia zbladla. -Niech tak sie stanie - powiedzial cicho i przeniosl spojrzenie na mnie. - Jesli chcesz wykorzystac czary, by mi przeszkodzic, panie... Valdisie... zrob to teraz, gdyz przysiegam, ze tego dnia odbiore ci zycie. Patrzac na niego i sluchajac go, niemal mozna bylo uwierzyc, ze mu sie to uda. -Dobrze wybrales czas i miejsce - pochwalilem. - Teraz gdy nie ma przy mnie Kaspariana, w tej krainie zaklecia nie na wiele mi sie przydaja. Ale nie boje sie stawic ci czola na bardziej przyziemnych zasadach, Madonai przeciwko czlowiekowi. A poniewaz nie przyprowadziles rumaka, ja zrezygnuje ze skrzydel. - Niezaleznie od tajemnicy tej jego zadzy krwi... jaka korzysc by odniosl, zabijajac tego, ktory zblizyl go do zdobycia nowego krolestwa?... radowala mnie perspektywa walki. Zbyt wiele czasu spedzilem z kobietami i dziecmi, co grozilo mi oslabieniem rozwijajacej sie sily. - Gdzie bedziemy walczyc, ksiaze? Mozemy sie pojedynkowac w moim ogrodzie i fortecy, ale wowczas znajomosc terenu zapewni mi przewage. W swojej sali cwiczen Kasparian stworzy nam dowolne miejsce... pustynie, las, pustkowie, znajome nam lub obce... niczym krajobrazy za portalem, ktore ci opisywalem. I nie musisz sie bac, ze na tym skorzystam. Jestem jedyna istota, ktora gardzi bardziej niz ludzkimi ksiazetami. -Nie obchodzi mnie, gdzie bedziemy walczyc. Chce jedynie wypelnic swoja obietnice. Rozwazylem ten problem. -Moze powinnismy zaczac tam, gdzie to sie wszystko zaczelo... Wzialem Kaspariana na bok i opisalem mu, czego potrzebujemy, dajac mu pelen dostep do moich wspomnien. Odszedl, a ja gestem wezwalem ksiecia i kobiete. -W takim razie chodz. Na glowe mojego dziecka, nie musisz sie niczego bac do chwili, gdy wyciagne miecz. I ty rowniez, pani. Chcialbym, bys zaswiadczyla, ze walczylem z nim uczciwie. - Gdy poprowadzilem ich do serca fortecy, szli za mna w pewnej odleglosci i rozmawiali szeptem. Nie podsluchiwalem. Nie dzielilem juz ich trosk. * * * Trudno na zimno rozpoczac pojedynek. Gdy jeszcze bylem Straznikiem, wkraczalem na pole walki w stanie wypracowanego spokoju, lecz zawsze przepelniony ogniem sprawiedliwosci i poczucia obowiazku. Ostatnimi czasy moje ramie unosilo sie z pragnienia zemsty, gniewu i innych uczuc, ktore potrafilem nazwac, ale ktorych juz nie pojmowalem, odleglych wrazen, niczym nieprzyjemny posmak pozostajacy w ustach. Krew nalezy rozlewac, kierujac sie rozsadkiem, nie uczuciami. A jednak kiedy wskoczylem lekko na kwadratowe drewniane podwyzszenie na pustym dziedzincu, dziele Kaspariana, rozsadek nie wystarczyl, bym siegnal po miecz. Kasparian doskonale sobie poradzil, wyczarowal nawet lodowaty wiatr, ktory uderzal w szare sciany dziedzinca targu niewolnikow w Capharnie w dniu, gdy stalem nagi i zakuty w kajdany, czekajac na nowego wlasciciela. Ziemia byla nierowna i pokryta zamarznietym blotem, a zelazne pierscienie w scianach sluzace do przymocowania lancuchow nadal swiadczyly o upokorzeniu. Nie widzialem pani Elinor ani Kaspariana. Gdzies w fortecy beda obserwowac... podobnie jak moj ojciec, tak przypuszczalem. Wszystkie jego uczucia wobec ludzi zogniskowaly sie w nienawisci do ksiecia. Nie chcialby przegapic chwili mojego triumfu. Postawa ksiecia byla godna pochwaly. Nie marnowal czasu ani nie stracil koncentracji, wychodzac z podziemnego przejscia w Tyrrad Nor na replike dawno minionego zimowego dnia w letniej stolicy cesarstwa. Jego twarz byla rownie pusta i jalowa co sciany, a spojrzenie skupialo sie wylacznie na mnie. Wyciagnal miecz i sztylet i zaatakowal. Niechetnie wyciagnalem bron. -Musisz wyjasnic mi te przysiege, ktorej jestes wierny - powiedzialem, parujac jego pierwszy cios i odpychajac go po krotkim zwarciu. - Ojciec uwolnil mnie od ludzkiej slabosci, co oznacza, ze nawet to nikczemne miejsce nie budzi we mnie pragnienia zemsty. Kolejna krotka, gwaltowna wymiana ciosow. Kazde wlokno ciala Aleksandra bylo przygotowane. Kazda czesc jego istoty skupiala sie na jego ruchach i moich, ale nie podjal jeszcze ostatecznej decyzji. Jego ciosy byly szybkie, lekkie i precyzyjne. Sprawdzal mnie. Czy nie wybral jeszcze celu? Posrodku drewnianego podwyzszenia znajdowal sie slup i poprzeczne belki, do ktorych przywiazywano podczas aukcji zywy towar. Odskoczylem do tylu i wykorzystalem obiekt, by oddalic sie do ksiecia. -Jesli mowi sie przeciwnikowi, dlaczego chce sie go zabic, dowodzi sie swego honoru, czyz nie? Ale co ludzcy ksiazeta wiedza o honorze? Aleksander przeszedl powoli w lewo, mijajac slup. -Obiecalem Seyonne'owi, ze jesli kiedykolwiek stanie sie przerazajaca istota ze swoich wizj i... potworem, ktory jak wierzyl, zniszczy swiat... zabije go. Mialem nadzieje, ze zmiany, ktore w tobie spostrzeglem, to tylko pozory, taktyka, ktorej nie potrafilismy pojac. Modlilem sie, bys wiedzial, co robisz, i bys znow opowiedzial kiepski dowcip i pokazal, jak to po raz kolejny nas uratowales. Ale kiedy zabrales syna... sprowadziles go do tego miejsca, ktorego sie bales... i wystawiles go na niebezpieczenstwo... juz wiedzialem... - Powoli zatoczyl krag w lewo, a jego palce lekko zmienily chwyt na rekojesci miecza. - Przeklenstwo Athosa niech spadnie na te fortece i moc, ktora ja zamieszkuje, za to, co uczynila mojemu przyjacielowi... - I z dzikim okrzykiem spadl na mnie, zadajac cios, ktory moglby rozlupac tysiacletni dab. Choc bylem Madonaiem, kosci mojego prawego ramienia niemal sie roztrzaskaly, gdy zetknely sie nasze ostrza. Zeskoczylem z podwyzszenia, by dac sobie nieco czasu. Ale ledwie sie odwrocilem i wyciagnalem miecz z pochwy, on przeskoczyl przez podest i znow mnie zaatakowal. Jeden cios, i kolejny, i jeszcze jeden, a miedzy nimi nawet chwili przerwy. Dookola drewnianego podwyzszenia, w prawo i w lewo, walczylismy od sciany do sciany - a raczej on atakowal, a ja sie bronilem - poki nie przyparl mnie do zardzewialej bramy. Na moje szczescie wrota sie otworzyly i walka przeniosla sie na brukowany targ niewolnikow, otoczony ponurymi murami, niskimi dachami i wiezami strazniczymi idealnie nasladujacymi te, ktore wznosily sie w gorskim miescie Derzhich, choc brakowalo wsrod nich mieszkancow. Popoludnie bylo szare, a ciezkie chmury pelne zimowego sniegu. Na opuszczonych pniach i pregierzach lezal dywan topniejacych platkow, a dlugie sople niczym sztylety zwieszaly sie z poszarpanych markiz i kamiennych fasad. Ksiaze zmusil mnie, bym zablokowal jego cios nad glowa, po czym obrocil sie na piecie i probowal wykorzystac fakt, ze sie przy tym odslonilem, lecz ja znow sie cofnalem, unikajac ciecia, ktore mogloby rozplatac mi piers. Zatoczylem sie do tylu przez warsztat kowala, potykajac o sterte kajdan i lancuchow. Niechec i ciekawosc padly ofiara koniecznosci, gdy raz za razem parowalem zajadle ataki Aleksandra. Minelismy bramy targu niewolnikow i krazylismy ulicami miasta, lecz dopiero gdy dotarlismy do szerokiego mostu nad na wpol zamarznieta rzeka, starczylo mi czasu, by rozwazyc strategie. Skorzana kamizela ksiecia ograniczala mu ruchy, co juz wykorzystalem. Drasniecie na jego szyi krwawilo, podobnie jak inne na przedramieniu. I dlatego zrezygnowal z przewagi nieustajacych atakow, zatrzymal sie przed wejsciem na most i zdjal te czesc ubrania. Nie powinien byl tego robic. Kiedy znow mnie zaatakowal, bylem gotow. Aleksander byl silny, a o jego umiejetnosciach, szybkosci i wytrzymalosci krazyly legendy wsrod jego wojowniczego ludu. Kazdy z nas mial te same szanse i kazdy z nas mogl zwyciezyc. Ale moje madonaiskie cialo sie nie meczylo, a powierzchowne rany mi nie przeszkadzaly. Aleksander byl mlody i sprawny, ale byl czlowiekiem. I dlatego pozwole mu atakowac tak dlugo, jak dlugo zdola utrzymac sie na nogach, ale bede go prowadzic, droczyc sie z nim i wykrwawiac go, a kiedy padnie, zabije go. Odwrocilem sie i pobieglem przez most, szydzac z niego glosno. Krzyczalem, zeby uslyszal mnie ponad szumem pokrytej kra rzeki. -Chodz, czlowieku, pokonaj mnie, jesli potrafisz! Gonil za mna wsrod waskich uliczek dzielnicy ubogich, brodzac w glebokim do kostek zlodowacialym blocie. Co kilkaset krokow sie zatrzymywalem i pozwalalem mu zwiazac sie walka. Trzymalem go na dystans, ale dawalem mu piec trafien za kazde zadrasniecie, ktore zostawilem na jego ciele. Potem uchylalem sie przed jego kolejnym ciosem i uciekalem przez zasmiecone uliczki. Nim znow sie zatrzymalem, moje rany niemal sie goily, ksiaze zas wygladal, jakby przebiegl przez stalowe jezyny. Smialem sie i pozwalalem mu sie znow zaatakowac. Podczas kolejnego takiego przystanku, gdy krazylismy wokol siebie jak dwa psy spogladajace na ten sam kawal miesa, zaczal mowic. -Elinor powiada, ze przyjales imie waszego boga Valdisa. Czy to prawda? Obrocilem sie, by przyjac cios, zostawilem eleganckie drasniecie na policzku ksiecia i znow sie cofnalem. -Jestem wszystkim, co pozostalo z Valdisa i jego wspomnien, i posiadam moc, ktora czekala na niego od chwili narodzin. Jesli ludzie uznaja moc Madonaiow za boska, winne jest temu tylko ich wlasne ograniczone postrzeganie. Krazylismy wokol siebie. -A ten wiezien, ktorego sie obawiales... ten czarodziej... nazywasz go ojcem... Bezimienny Bog. - Zrobil zwod w lewo, po czym znow zadal potezny cios z prawej. Moja kontra zmusila go, by sie cofnal. Uderzyl plecami w sciane kamienicy, zrzucajac sobie na glowe mala lawine szarego od popiolu sniegu. -Moj ojciec byl kiedys najpotezniejszym z Madonaiow - powiedzialem. - Mnie rowniez uczynil Madonaiem, obdarowal mnie swoja moca... -...i zarazil cie nienawiscia do ludzi. Mowiles mi o tym. - Przetarl twarz rekawem i wyplul z ust snieg, ani na chwile nie opuszczajac gardy. -Nie nienawidze ludzi. Ale tez sie o nich nie troszcze. Jestem teraz wolny od takich slabosci i moge rozsadnie patrzec na swiat. - Zrobilem wypad i wykonalem serie skomplikowanych ruchow, po ktorych zaczal krwawic w dziesieciu miejscach. Ale to nie odwrocilo jego uwagi. Odpieral moj atak, az w koncu obaj sie wycofalismy. -A jednak twoja troska, twoje wspolczucie... zawsze byly skuteczniejsze niz twoj miecz. Nie rozumiesz tego? Fiona moglaby ci to powiedziec. Albo Blaise. - Machnieciem miecza wskazal na otoczenie. - Tu, w tym wlasnie miejscu, powstrzymales niegdys mnie przed zrownaniem z ziemia calej dzielnicy ubogich. Zawsze mnie obserwowales, a tamtego dnia zaczalem postrzegac wszystko twoimi oczami niewolnika. Nienawidzilem cie za to, ze zmusiles mnie do patrzenia. Spojrzalem na zrujnowane warsztaty i nedzne domostwa otaczajace nas ze wszystkich stron. Rzeczywiscie rozpoznawalem to miejsce. Jeden z hegedow Derzhich pragnal spalic dzielnice i wszystkich jej ubogich mieszkancow, by wybudowac palac. Aleksander im odmowil. Tamtego dnia na tej wlasnie ulicy ksiaze rozkazal sludze dac mi plaszcz i buty dla ochrony przed zimnem. Przez jedna krotka chwile mialem wrazenie, ze przegapilem jego ruch, a sztylet drasnal mnie nad okiem. Ale nie odnioslem rany. Czemu przez ostatnie dni tak bolala mnie glowa? Czy to jakies zaklecie rzucone przez kobiete i ksiecia? Nonsens. Nie maja mocy. Probowalem sie skoncentrowac. -Pragniesz mnie rozproszyc, powolujac sie na uczucia, ksiaze? Pamietaj, ze nic nie czuje. Zmuszajac sie do tego, by zignorowac klujacy bol, zrobilem wypad, prawa stopa zablokowalem jego sztylet i przeciagnalem czubkiem noza po jego piersi. Szybko stlumione przeklenstwo zakonczylo nasza rozmowe. Wokol rozdarcia koszuli pojawila sie krew. Zasmialem sie i odsunalem. On wrocil do ataku. Uchylilem sie przed srogim ciosem i odbieglem. Walczylismy od dwoch godzin, ale ja czulem sie wypoczety, jakbym dopiero wkroczyl na pole walki. Poprowadzilem go ulicami i do wielkiego mostu, w gore grobla do zamku, gdzie bylem niewolnikiem, i z powrotem w strone rynku. Poza odglosami rzeki i slabymi porywami wiatru wsrod ciezkich chmur jedynymi dzwiekami w miescie duchow byly brzek stali o stal i nasze ciezkie oddechy. Zaczalem sie zastanawiac nad jego taktyka. Markowal cios w nogi, swoj ulubiony cel podczas pojedynkow, a miast tego cial moja szyje i ramiona - rozsadny manewr, ale coraz bardziej przewidywalny. Meczyl sie, moze juz nie myslal jasno. Podpuscilem go i zostawilem kolejna zakrwawiona dziure w jego rekawie. Wygladal jak zongler w podartym ubraniu w czerwone pasy. Krew plynela swobodnie z plytkiej rany na piersi, glebokiej na nodze i kolejnej na lewym przedramieniu. Grad ciosow i kolejny poscig przez ponure popoludnie. Ksiaze przegonil mnie z powrotem na potezny rynek Capharny, wsrod opuszczonych kramow i przez sklepik garncarza, przewracajac stoly. Ustawione na nich misy, kubki i malowane dzbany rozbily sie na sliskim od lodu bruku. Wycofalem sie na srodek placu, wzywajac go tak, jak poganiacz wola swojego mula, lecz zatrzymala mnie przeszkoda, kamienny postument. Probowalem przekrasc sie z lewej strony za siegajacy ramienia blok marmuru, lecz droge zablokowal mi woz handlarza drewnem, wypelniony kijami, klodami i klepkami. Nim udalo mi sie obejsc postument z drugiej strony, Aleksander znow zaatakowal. -Dlaczego sprowadziles mnie wlasnie tutaj? - spytal, dyszac z wysilku. Tak, w koncu sie zmeczyl. Ale nadal byl glupio pewny siebie. Zblizyl sie do mnie, odepchnal moj miecz, zwarl sie ze mna i skierowal sztylet w moje serce. Przez chwile sie silowalismy, wezel napietych miesni, wilgotnej skory i ostrej stali. Choc zmeczony i poraniony, nadal byl silny jak makharski niedzwiedz. - Och, na bogow, gdzie jestes, Seyonne? Nie chce tego. Byl zbyt blisko, jego lewa reka przyciskala moje prawe ramie wysoko nad glowa, odslaniajac moj bok. Poczulem sie nagle bardzo podatny na ciosy i zebrawszy wszystkie sily, odepchnalem go. Jestem Madonaiem. Zaden czlowiek nie zdola mnie pokonac. Gdy zatoczyl sie do przodu i wpadl na woz z drewnem, kopnieciem wytracilem mu miecz z reki, tak ze wpadl pod woz. Ominalem postument i znow sie cofnalem, zachecajac ksiecia, by mnie zaatakowal, prowokujac, by odwrocil sie ode mnie i wczolgal pod woz po bron. Przez chwile trzymal sie z tylu. Pochylil sie, oparl dlonie na kolanach i dyszal ciezko. Moja koszula i rece byly lepkie od jego krwi. Wkrotce go pokonam. Wkrotce. Dalem mu chwile, by ochlonal. Teraz juz nie musialem biec daleko przed nim. Podczas gdy on z trudem lapal oddech, ja spojrzalem na rzezbe z brazu stojaca na postumencie - umierajacy wojownik Derzhich, lezacy obok ciala mitycznego stwora zwanego zyrbestia. W odpowiedniku tej wlasnie rzezby, w prawdziwej Capharnie, moj lud ukryl zaklecie, ktore poprowadzilo nas obu do miejsca jego wygnania. U stop tego umierajacego wojownika Aleksander i ja rozpoczelismy wspolna podroz... Moje spojrzenie padlo na jego krew na moich dloniach. Niczym rozpalone zelazo, ktore wypalilo pietno niewoli na moim policzku, znow nadszedl bol za oczami. Rany mojego ciala juz sie zamykaly, ale ta... na bogow nocy... ta... ...podroz przez zamarzniety las... parujaca sadzawka i siwowlosy mezczyzna z laska... sylwetka lwa skradajaca sie przez las, okrwawiona... pochodnie plonace w nocy... cztery zlamane kajdany, lezace na trawie... forteca sily posrodku spustoszenia... zyciodajne wody z fontanny radosci i swiatla... Niczym dyszacy ksiaze, ja rowniez nie moglem oddychac, nie moglem mowic. Jakaz slabosc pozostala pod moja skora? W tej chwili czulem sie slaby, i zatoczylem sie do tylu, probujac skoncentrowac wzrok mimo przerazajacego bolu. Slaby, kiedy potrzebowalem sily... Slaby. Jak w chwili gdy ostatni promien gasnacego slonca przebija sie przez nisko wiszace chmury, zupelnie jakby ostrze noza za oczami rozerwalo zaslone ciemnosci, ukazujac iskre zycia, tak nadeszla przygniatajaca prawda. "Powiedz mi, kim jestes", spytal ksiaze, a w tej jednej chwili ja poznalem odpowiedz. -Jestem swoim ojcem! - krzyk wyrwal sie z moich ust w chwili, gdy ksiaze chwycil gruba galaz z wozu z drewnem, odetchnal ciezko, z lkaniem, i zaatakowal. - i jego ojcem przed nim! Moj miecz byl uniesiony wysoko, gotow przeciac ludzkiego wojownika, ktory pedzil w moja strone, niosac smierc w swoich rekach. Ale moja bron nie opadla... dopiero o jedno uderzenie serca za pozno, gdy maczuga uderzyla w blizne na moim prawym boku i juz nie moglem sie poruszyc. Otepiale zimno promieniowalo z palacego bolu w moim boku, az polowa ciala zdretwiala. Ramie opadlo bezwladnie, a miecz zabrzeczal na bruku. Prawa noga sie pode mna ugiela, a ja nie mialem sie czego chwycic, nawet gdyby starczylo mi sil, by to zrobic. Kiedy lewym lokciem uderzylem w ziemie, sztylet polecial na bok, a wtedy moj kat przy mnie uklakl. Przez mgle wstrzasu, cierpienia i padajacego sniegu widzialem wzniesiony nade mna jego sztylet i niewyrazna biala twarz, zbolala, jakby mial wlasnie ciac wlasne cialo... -Nie! - Korzenie gory pod nami zadrzaly od gniewu Nyela. Gdybym umial wyostrzyc zamglony wzrok, nie bylbym zaskoczony, widzac pekajaca ziemie i wylewajace sie z niej stopione skaly. Ale w tej sytuacji dostrzeglem jedynie wywolujacy mdlosci efekt, gdy kamienie i budowle Capharny opadly, przeobrazily sie i uksztaltowaly ponownie w kamienna posadzke i wysokie sklepienie sali cwiczen Kaspariana. Kilkadziesiat krokow ode mnie trzy postacie nabraly niewyraznych ksztaltow - Nyel, Kasparian i kobieta. Tylko Aleksander pozostal nieruchomy, trwaly srodek zmieniajacego sie wszechswiata, rownie statyczny jak rzezba z brazu, choc jego oczy zyly, a lzy splywaly po zakrwawionych policzkach. Lezalem na ziemi pod jego gwaltownie zatrzymanym nozem, walczac o oddech, niepewny, czy moje serce nadal bije. -Zaden czlowiek nie dotknie tego poronionego slabeusza, tego zasmarkanego stwora, ktorego nazwalem synem. - Twarz Nyela pojawila sie w srodku wiru, jego skora byla zarumieniona, usta wykrzywione, a oczy... niech bogowie nas wszystkich chronia... oczy plonely twardym blaskiem szalenstwa. - Kim jestes? - Niemal splunal na mnie z odraza i nienawiscia. Stal wsparty na ramieniu Kaspariana i patrzyl na mnie z gory. - Ty... Madonai... pozwoliles, by czlowiek cie pokonal. Bez wzgledu na to, czy taki miales zamiar, czy tez zabraklo ci umiejetnosci, efekt jest ten sam... ten wstyd... wszystkie moje nadzieje... nasza historia. Dalem ci wszystko. Miales nosic chwale Madonaiow, a teraz lezysz w blocie przed tym ludzkim robakiem. Zawsze byles jego niewolnikiem, pochlebca, i tylko glupie pragnienie starca widzialo w tobie cos innego. Chmury znow sie zebraly. Zaslona sie zamknela. Nie potrafilem powiedziec, co zrobilem i dlaczego, ale probowalem odzyskac panowanie nad swoim cialem, by zapanowac rowniez nad swoim losem. -Zaczekaj, fyothe... ojcze... Ale jedna polowa mnie byla martwa, a druga opanowala slabosc. Nie moglem sie poruszyc, a Nyel nie chcial mnie sluchac. -Nie jestes wart moich darow. Paskudne cialo splamione ludzkim pochodzeniem... Wiedzialem, co sie stanie. Nyel znal tylko jedna odpowiedz na rozczarowanie i zawsze byla nia smierc. Strach nie mial nade mna mocy i dlatego nie liczylo sie dla mnie, ktory z nich to zrobi, czlowiek czy Madonai. W mojej glowie pojawilo sie pozbawione ksztaltu uczucie zalu, gdy drzaca dlon Nyela wyrwala noz Aleksandrowi. Zamknalem oczy, poszukalem spokoju i czekalem na zimna stal. Ale ostry krzyk, ktory odbil sie echem od sklepionej sali, przebil cienie za rzedami kolumn po obu stronach i wstrzasnal podstawami swiatow, nie wyrwal sie z mojego gardla. Otworzylem oczy i ujrzalem, jak Kasparian, z twarza bez wyrazu, lagodnie opuszcza Nyela na ziemie. -Co ty zrobiles, moj attelle! - wyszeptal Nyel. -Miales zamiar w gniewie zabic swojego syna, panie. Ten czyn by cie zniszczyl. Koniecznosc pokonala niemoznosc. Z trudem podnioslem sie na kolana i ujrzalem rekojesc noza wystajaca z piersi Nyela. Kasparian zaczal sie podnosic. -Zabic Valdisa? Nigdy... nigdy nie moglbym czegos takiego zrobic. - Glos Nyela byl slaby, ale nie zadrzal. - Jak mogles tak pomyslec? Dalem wszystko, by go uratowac... swoja wolnosc, zycie, wszystkich pozostalych... wszyscy Madonaiowie zgineli. Uczynilem go bogiem. Nigdy przed ta godzina nie widzialem tak wyraznego dowodu na szalenstwo Nyela ani na jego subtelnosc... jak potrafil przejsc od gwaltownej nienawisci do uzasadnionej urazy... bez oszustwa, bez sprzecznosci w zachowaniu. Szczery szaleniec jest o wiele bardziej niebezpieczny od potwora. A ja kiedys mialem zamiar go uwolnic. Z trudem wyciagnal reke. -Yaldisie? Gdzie jestes, chlopcze? Usun ten noz zdrajcy. Boli mnie. -Jestem tutaj - powiedzialem, ciagnac ciezar na wpol martwego ciala do jego boku. Uklaklem nad nim i przyjrzalem sie broni. Noz zostal starannie umieszczony. Kiedy wyjmie sie ostrze, nawet szybkie madonaiskie zdrowienie nie zatrzyma takiego uplywu krwi. Bezimienny Bog umrze. Polozylem dlon na rekojesci noza i spojrzalem w jego stare-mlode oczy, juz nie szalone i niebezpieczne, lecz puste. Zrezygnowane. Znal konsekwencje swojej smierci. Nie mial imienia. Nikt w zadnym ze swiatow nie zapamieta go po tym dniu. -Chcialem nauczyc cie wiecej, synu. Tyle jeszcze musisz sie dowiedziec. - Polozyl mi dlon na ramieniu i wpatrzyl sie w moja twarz. Kochalem cie ponad wszystkich na swiecie. Bedziesz mnie pamietal? Ale nie moglem mu dac tego, o co prosil. Nawet ci, ktorzy z nim zyli i rozmawiali, zapomna. Ja zapomne. -Taki, jaki jestem, nie potrafie cie kochac ani smucic sie z twojego powodu - powiedzialem. - Wyleczyles mnie z tego. Zostawie cie za soba tak, jak zapomnialem o swoich ludzkich milosciach i smutkach. - W mojej glowie znow panowala jasnosc. Bylem takim, jakim uczynil mnie Nyel. Dlon Nyela chwycila moja zakrwawiona koszule. -Ale bedziesz silny, wolny. Zmus zdrajce Kaspariana, by pomogl ci pamietac; on z pewnoscia mnie nie zapomni. Jest Madonaiem, moim attelle. Wydaj mu taki rozkaz. Kasparian stal za mna niczym jedna z kamiennych kolumn. Odszedl, kiedy uslyszal te slowa. Kopnieciem poslal noz Aleksandra, ktory wypadl z dloni Nyela, az do sciany, a pozniej gwaltownym uderzeniem mocy uwolnil ksiecia z paralizujacego zaklecia. Aleksander przysiadl na pietach, kaszlac i potrzasajac glowa. Kobieta pospieszyla do niego, uklekla przy nim i zaczela opatrywac jego zraniona reke swoim wykonanym z tkaniny paskiem. Jego krew nadal brudzila moje rece. Przygladalem sie im dwojgu i nic nie czulem. Zadnego bolu za oczami. Zadnej ziejacej rany. Zadnej determinacji, ktora wykrzywiala twarz ksiecia, ani dloni kobiety delikatnie polozonej na jego ramieniu. Sluzyl mi jedynie rozsadek. Jedynie rozsadek. Na zawsze. Odwrocilem sie znow do umierajacego Madonaia. -Moze zaproponuje ci cos, co posluzy nam obu. Mam karte przetargowa, ktorej znaczenia nie potrafisz sobie wyobrazic. - Pochylilem sie do jego ucha i wymienilem swoje warunki. -Nie! - Jego cichy sprzeciw byl niemal nieslyszalny. Ciemna krew wyplywala dookola noza. Nie zostalo nam wiele czasu. - Nie zrobie tego. Nie potrafilem blagac z uczuciem. Mialem tylko rozsadek. -Tak jak mnie kochales, Madonaiu, kochaj mnie teraz - poprosilem. - Kazdy z nas dostanie to, czego pragnie. Bede taki, jaki mam byc. Ty nie zostaniesz zapomniany. -Moj dobry i szlachetny Valdisie, nie pros mnie... - Ale ja nie ustepowalem nawet przed jego blaganiem, i w koncu, gdy smiertelne drgawki pozbawily go mowy, poddal sie. -Kasparianie - zwrocilem sie do attelle Nyela. - Zechciej oddac ostatnia przysluge swojemu panu. Z poczatku wydawalo sie, ze stary czarodziej odmowi. Lecz nigdy nie potrafil dlugo sprzeciwiac sie Nyelowi. Dlatego tez uklakl na ziemi obok nas, a kiedy powiedzialem mu, co jest potrzebne, po raz pierwszy na jego twarzy ujrzalem wyraz zdziwienia. -Kiedy sie dokona, uwolnisz ksiecia - powiedzialem. - Moze zabrac kobiete i dziecko i udac sie w swoja strone. Kasparian pokiwal glowa, polozyl jedna wielka dlon na glowie Nyela, a druga na mojej i wykrzesal iskre zaklecia; tylko on mogl to zrobic w obrebie Tyrrad Nor. Kiedy sie dokonalo, wydawalo mi sie, ze pochylil sie w strone umierajacego Madonaia i odezwal sie cicho: -Moj dobry panie Kerouanie, spoczywaj w pokoju i wiedz, ze bedziesz wspominany i szanowany do konca moich dni. Ale nie moge sie upierac, ze slyszalem, jak to mowi, poniewaz wrzeszczalem z bolu, jakiego nie zaznalem nigdy wczesniej. Gdy pozbawiano mnie mocy, moj umysl wywracal sie na nice, a moje cialo musialo sobie przypomniec, co to znaczy byc czlowiekiem. Rozdzial czterdziesty czwarty Pragnalem tego plomienia. Byl taki malutki, zaledwie zlocisty plomyczek z niebieskimi plamkami, i tak bardzo odlegly od zimnego i samotnego miejsca, w ktorym przebywalem, ale mialem nadzieje, ze mnie ogrzeje. Czasem stawal sie wiekszy, i wtedy slyszalem syczace, belkotliwe szepty, ktore dreczyly moj sluch, lecz nie chcialy zmienic sie w slowa. Cierpliwosci. Cierpliwosci. Posluchasz wystarczajaco dlugo, a je uslyszysz... o ile sa to naprawde slowa, a nie echa przedsmiertnych snow. Przerazajaca rzecz, ten plomien. Coz ukaze jego swiatlo? Moze ciemnosc, zimno i cisza byly lepsze. Czasami mrugal jak kocie oko. A choc przerazalo mnie to, co mogl mi objawic, za kazdym razem kiedy przygasal, plakalem z rozpaczy, ze juz nigdy nie zaswieci.Moj placz byl oczywiscie bezglosny. Glos wykorzystalem dawno temu, na wrzaski. Przez bardzo dlugi czas nie znalem niczego poza chaosem. Gleboka ciemnoscia. Pozbawiona przyczyn groza. Cierpieniem bez postaci i ksztaltu. Ale w pewnej chwili wyczolgalem sie na ten samotny brzeg i siedzialem tam, drzacy, pelen nadziei, przerazony, pozbawiony zmyslow i wspomnien, przygladajac sie odleglemu swiatlu. Cierpliwosci. * * * -Gdybysmy tylko mogli zabrac go do domu, gdzie jest slonce, zycie i jedzenie, ktorenie zostalo wyczarowane... Tak malo udaje mi sie w niego wmusic; on slabnie. -Nie wazymy sie go stad zabrac, Linnie. Moglby od tego umrzec... albo jeszcze gorzej. Na gwiazdy nocy, tylko twoje slowo powstrzymuje Aveddiego przed zadaniem mu smierci. Gdybysmy tylko wiedzieli, co sie naprawde wydarzylo, kim byl i kim jest. Czy Kasparian nic ci nie powiedzial? -Sadze, ze jest w zalobie. Siedzi przy planszy do gry dzien i noc, nigdy nie spi. Przynajmniej utrzymuje nas przy zyciu. Mysle, ze gdyby chcial, sluzacy, jedzenie i wszystko by zniklo... Blask sprawial, ze nie moglem otworzyc oczu. A choc szepty w koncu nabraly ksztaltow, ich wyglad wiazal sie z takim bolem, ze nie potrafilem zniesc ich sluchania. Nie umialem tez jeszcze odszyfrowac ich znaczenia. Odwrocilem sie i ucieklem w ciemnosc. * * * -Czemu on sie nie budzi, mamo? Moj statek juz nie lata. Tylko on potrafi zrobic tak, by sie uniosl.-Nie wiem, dziecko. Moze musi jeszcze troche pospac. Jest bardzo chory. -Powiedzial, ze mnie nauczy, jak uniesc w powietrze ten statek, kiedy bede wiekszy. A moze ty mi to pokazesz? -Zaluje, ze nie potrafie, ale sama potrzebuje sie jeszcze wiele na uczyc. Chodz, siadz ze mna obok niego. Nie, wszystko w porzadku. On nigdy by cie nie skrzywdzil. Bardzo cie kocha, bardziej, niz to kiedykolwiek zrozumiesz... * * * -...przysiegam, ze jest lepiej. Blizej. Wczoraj, kiedy Evan zaczal sie wspinac na lozko, jego lewa dlon sie poruszyla.-Linnie, musisz wrocic. Twoj kaszel brzmi coraz gorzej, a ja nie widze w nim zadnej zmiany. Ja zostane. Albo Gorrid... zaproponowal, ze cie zastapi. -Juz o tym rozmawialismy. Nie odejde bez Evana, a nie odbiore Seyonne'owi jego syna. Znow stalem na krawedzi swiatla, drzacy i niezdecydowany. Moglbym teraz wyjsc, z wlasnej woli, do miejsca, gdzie zaslona ognia wypelniala moje pole widzenia, a ciemnosc byla za mna. Cierpliwosci. Goraco jest nadal zbyt intensywne. Ale kiedy odwrocilem sie, by odejsc, cos malego i miekkiego siegnelo przez zaslone ognia i dotknelo mojego policzka, rozsmarowujac na nim wilgoc. -Nie placz - zabrzmial szept. - Mama sie toba zajmie. Wracaj do snu. Odszedlem, ale nie tak daleko jak zamierzalem. * * * -Panie, musisz ja przekonac, zeby wracala. Nie wiem, skad, na gwiazdy, wzial sie ten jej upor. -Moze to cecha rodzinna. Ty tez dostales swoja porcje. Mowisz, ze ma sie dobrze? -Mikstura Kaspariana bardzo jej pomogla, ale ja jej nie ufam... ani jemu. Nadal nie chce z nami rozmawiac. A ona nie odejdzie bez Seyonne'a. Nauczylem sie rozpoznawac roznice w glosach, myslec o nich jako o wyrazajacych siebie roznych umyslach. Bardzo proste pojecie, ale niczego lepszego nie potrafilem wymyslic. -Na jaja Athosa, zostaly z niego same kosci. - Nowo przybyly stal bardzo blisko, czulem won potu, koni i skory. Zaskoczylo mnie, ze potrafie sobie wyobrazic konie i skore, i wiem, do czego sluza. Niemal widzialem samego mowce. Kazde jego slowo wypelnialy obrazy, jakby sam w sobie byl swiatem. - Nie widziales oznak zmian? -Nie jestem w tym dobry. Widze to, co pragne zobaczyc... drzenie powieki, cos, co uznaje za usmiech, szczegolnie kiedy chlopiec jest blisko. A Linnie radzi z tym sobie jeszcze gorzej ode mnie. To dlatego cie tu sciagnalem. Ty powinienes ocenic, czy trzeba go stad zabrac. - Ten mowiacy przychodzil czesto. Mily. Zawsze zatroskany. Kochal. Czekalem na inne glosy, te dwa, ktore byly przy mnie przez caly czas. Te, ktore mowily do mnie, czasem slowami, czasem dotykiem, silne i pewne lub delikatne i zachecajace, sklaniajace mnie, bym sie poruszyl, bym wszedl glebiej w plomien. -Aveddi! Minelo tak wiele czasu. Tutaj. Lepiej. Sam dzwiek jej glosu sprawil, ze robilo mi sie cieplej. A on bedzie w poblizu - ten maly, ktory opowiadal mi historyjki, ktory szeptal tajemnice majace nawet mniej sensu niz slowa innych, ktory podskakiwal i tarmosil mnie, az kobieta kazala mu sie uspokoic, grozac, ze go odesle, ale tonem, ktory mowil mi, ze nigdy by tego nie uczynila. Mala dlon dotknela mojej. -To wujek Blaise - powiedzial maly, laskoczac mnie w ucho. - I sprowadzil Aveddiego Zandera. Chcesz troche mleka? Mama mowi, ze nie powinienem ci go dawac, dopoki nie porozmawia z wujkiem Blaise'em i Zanderem. To bardzo wazne. Mleko bylo dobre. Ser bylby lepszy. Ale cieszylem sie tez, ze moge sluchac. Moze tym razem cos bedzie mialo sens. -Pani! Ciesze sie, ze widze cie w dobrym zdrowiu - rzekl jezdziec. - Przez ostatnie dwa miesiace kazdego dnia pragnalem tu przybyc, ale Capharna nie chciala sie przed nami ukorzyc. -Ale teraz ja zdobyliscie, chwala niech bedzie wszystkim bogom, a Blaise powiada, ze twoj kuzyn opanowal Yayapol. Chce uslyszec wszystko, i sadze, ze Seyonne tez tego pragnie. -Seyonne! Czy on...? -Nie, jeszcze sie nie odezwal. I jeszcze nie otworzyl oczu. - Poczulem, jak sie zbliza. Zapach zimowego powietrza i drzewnego dymu. Przez krotka chwile chlodna dlon na moim czole. Slodki oddech owiewal moja skore, gdy mowila. - Ale obserwuje go, gdy z kims rozmawiam, i wierze, ze odzyskuje swiadomosc. A jesli jest tu z nami, to obchodzi go to, co masz do powiedzenia. Ten, ktory pachnial konmi i skora, tez sie zblizyl. Potezna osobowosc. -I naprawde wierzysz, ze to jest Seyonne, a nie ten drugi? -Panie, czy tamtego dnia nie czules go przy sobie? -Mialem na to nadzieje az do samego konca... oczywiscie, ze tak... ale czulem tylko jego miecz. Mam blizny, ktore tego dowodza. Nie moglem sie pomylic w ocenie jego zamiarow, pani. Nie walczylem z przyjacielem. -Oczywiscie, masz racje. Przemiana, ktora w nim widzialam, trwala tylko chwile. Ale potem wszystko stalo sie jasne. Gdybys sam nie byl wtedy na wpol martwy, zauwazylbys to. - Z tej kobiety wyplywaly tajemnice. Trzymalem sie jej glosu wierzac, ze trzyma klucz do mojej przyszlosci. - Pozwolil ci sie pokonac, Aveddi. Jestem tego pewna. Dziecko zaczelo ciagnac mnie za wlosy. A niech to. Bolesne szarpniecie oznaczalo grzebien trzymany niepewna dlonia. -Przepraszam - szepnelo i zaczelo znowu. Nikt nie zwracal na nie uwagi. -Nadal sobie imie ezzarianskiego boga - powiedzial jezdziec. - Ale Blaise go widzial... ja go widzialem... jako obraz ze snu, ktory opisywal mi Seyonne, czarodzieja, ktory gardzil ludzmi i chcial widziec, jak cierpimy... tego, ktorego sie bal. -I byl tym czarodziejem. W to nie watpie. Ale byl tez Seyonne'em, niezaleznie od tego, co twierdzil i w co wierzyl. Przypomnij sobie, co powiedzial tuz przed tym, jak go powaliles. Pomysl o tych slowach. -"Jestem swoim ojcem i jego ojcem przed nim...". - Jezdziec zamilkl. Chcialem wycofac sie w ciemnosc, uciec przed rana, ale dziecko znow wzielo mnie za reke i nie mialem sily sie wycofac. Kobieta przerwala milczenie. -Zataczal sie, gdy to mowil, i trzymal sie za glowe. Raz wczesniej widzialam, jak to robi, tej nocy, gdy uslyszal, jak opowiadam Evanowi historie jego ojca. A potem co uczynil? Uniosl miecz przeciw tobie i kazde prawo walki, kazde wydarzenie tego dnia... twoj stan, jego sila, jego umiejetnosci... podpowiadaja mi, ze powinienes byl martwy, Aveddi. Ale nie jestes. Ktorego ojca wzywal w tamtej chwili? -Musze sie nad tym zastanowic, pani. Przysiegalem mu... Dziecko podskoczylo i odsunelo sie ode mnie. -Mamo. Mamo, jestesmy glodni. Chcemy sera i mleka. Wtedy rozmowa przeszla na inny temat, najpierw jedzenia i picia, a pozniej na opowiesci o wojnie. Jezdziec - Aveddi - przygotowywal sie do niebezpiecznej bitwy, a ja poczulem, jak wciaga mnie zlozonosc planu, ktory rozwijal. Nazwy miejsc i imiona ludzi przybieraly postac malych, szarych, pustych przestrzeni, gdy jego glos prowadzil mnie przez mape opowiesci, lecz w miare uplywu czasu zaczely nabierac ksztaltu wsrod krajobrazu rozwijajacego sie w moim umysle: Kiril, Gorrid, Bek, Naddasine, Mardek, Capharna, Yayapol, Karn'Hegeth, Parnifour... Zhagad. Aleksander. -...ale nawet jesli pojme Edika zywcem i postawie go przed sadem, jak sugeruje Blaise, kto bedzie go sadzil? Kto ma sile, moc i tak obiektywne spojrzenie, by wyrok byl sprawiedliwy? Nie chce, by nowy swiat narodzil sie w ogniu zemsty, ale wszyscy biora udzial w tej wojnie... Nowy swiat. Ktos musial wymierzyc sprawiedliwosc i zakonczyc stary porzadek, by jego miejsce mogl zajac nowy. Taki ktos powinien byc nieustraszony, uparty, nieskazitelny, niezainteresowany wojennymi lupami i zdolny przekonac do tego tysiace. Znalem kogos takiego i gdybym tylko potrafil przypomniec sobie jego imie... Rozmowa trwala wokol mnie, spokojna dysputa przyjaciol w ciezkich czasach, stlumiony smiech, ktory wcale nie probuje ukrywac smutku i zmartwienia, jakie mu towarzysza, lecz tylko je rownowazy, lagodzi i swiadczy o toczacym sie zyciu. Kobieta nalala mi lyzka mleka do ust i odsunela dziecko, zeby nie przeszkadzalo. Ale w moim umysle rozpoczela sie juz gonitwa mysli, polowalem na to imie i rozwazalem jego konsekwencje. Tak, to bylo wlasnie to - niezbedna odpowiedz. Bylem skapany w ogniu. Wyjdz. Wyobrazilem sobie, ze chlopiec stoi tuz za mna, popychajac mnie do przodu. Nie bedzie bolalo. Obiecuje. Mama sie toba zaopiekuje. -Evanie, o czym myslisz, dziecko? Jedz kolacje. Rozmowa ciagnela sie dalej. Brzek naczyn, cichy smiech. Mala raczka znow mnie popchnela. Chodz, papo. -Fiona. W pomieszczeniu zapadla cisza, a ja zmusilem sie, zeby otworzyc oczy i upewnic sie, ze wszyscy sa na miejscu i moga mnie uslyszec. Wysilek mowienia byl tak wielki, ze nie chcialem go zmarnowac. Ale czekali tam na mnie, cala czworka siedziala przy okraglym stole oswietlonym blaskiem swiec. Ja odpoczywalem na krzesle przy kominku, z czerwonym kocem na kolanach. -Co to bylo? - Troje doroslych odezwalo sie jednoczesnie. - Czy to ty cos powiedziales, Blaise... Linnie... Aveddi? Dziecko z namaszczeniem kroilo blok sera na male kawalki. -Potrzebujesz Fiony. Zeby osadzic. - Moj glos brzmial nie glosniej niz szept, ale zadzialal niczym grzmot, wywolujac tak gwaltowna burze slow, pytan i prosb, ze nie dorownalby jej zaden huragan. Aleksander dotarl do mnie jako pierwszy, przeskoczyl przez krzeslo i uklakl na ziemi, by lepiej sie przyjrzec mojej twarzy. -Seyonne? - spytal. Jego spojrzenie bylo pelne cierpienia. Krwawilo. -Moim ojcem... jest Gareth... z linii Ezraelle - powiedzialem, siegajac gleboko po wlasciwe slowa. Moglem je wypowiedziec jedynie bardzo powoli, z dlugimi przerwami. - A jesli nie przestaniesz sie tak na mnie gapic, panie, ci ludzie jeszcze pomysla, ze masz serce. - Bardzo kiepski zart. Mozna by pomyslec, ze w zimnym pokoju zaswiecilo slonce. * * * Bylem piekielnie slaby. I nic dziwnego. Przemiany mojego ciala i umyslu przeprowadzone przez Nyela zajely niemal cztery miesiace zaklec, a wszystko zostalo odwrocone w jednej chwili. Ta zmiana byla tak gwaltowna, ze ponad osiem tygodni lezalem nieswiadomy i w tym czasie stracilem czwarta czesc wagi. Cios w bok zadany przez Aleksandra tez mial swoje skutki. Moje prawe ramie bylo niemal bezuzyteczne, jedynie lekkie mrowienie w czubkach palcow swiadczylo, ze konczyna pozostala zywa. Musialem ja przytrzymywac lewa reka blisko brzucha, by nie zwisala bezwladnie lub nie podskakiwala na przescieradlach jak umierajaca ryba. Przyzwyczajenie sie do tego zajmie sporo czasu. Jesli chodzi o umysl, wiedza i wspomnienia pozostaly cale, choc odlegle, przez co mowilem powoli i z wahaniem i czesto krecilo mi sie w glowie.Od pierwszego wieczora mojego przebudzenia wydawalo sie, ze Elinor instynktownie wie, czego potrzebuje. Uciszala Blaise'a i Aleksandra za kazdym razem, gdy zaczynali zadawac pytania, i nalegala, by dali mi troche czasu. -Przybadzcie tu znowu za siedem dni - powiedziala. - Przygotuje go do powrotu do domu. Po dlugiej klotni, ktorej nie bylem swiadkiem, dwaj mezczyzni wrocili na swoja wojne, a Elinor zajela sie wlasnymi sprawami. Przez nastepne dni rozmawiala ze mna wylacznie o rzeczach przyziemnych - czy mi wygodnie, czy jestem glodny, czy zycze sobie, by nadal cwiczyla moje ramie, jak to robila w czasie, gdy bylem nieprzytomny? Wiedziala, ze taka slabosc mozna wyleczyc, ale jedynie jesli nie pozwoli sie uschnac konczynie. Teraz kiedy sie obudzilem, mowila, z reszta moglem poradzic sobie sam. Gdzies znalazlem slowa, by powiedziec, ze bardzo doceniam jej pomoc. -Tak naprawde nie spalem - oswiadczylem, nie potrafiac spojrzec wyzej niz na jej zdarte buty. - Wiem o wszystkim, co dla mnie... Nie pozwolila mi mowic dalej i meczyc sie ze slowami, tylko wygladzila koce i zawolala na sluzacych, by przyniesli kolacje. -Na takie rozmowy bedzie czas pozniej. I tak oto, poza tym ze mnie karmila, masowala moja reke kilka razy dziennie i dostarczala mi srodkow do umycia sie i ulzenia sobie, pozostawiala mnie samego ze swoimi myslami. Potrzebowalem tego, a jednoczesnie z niecierpliwoscia czekalem na godzine cwiczen. Przyzwyczailem sie do jej dotyku. Evan, czy to ostrzezony przez Elinor, czy to postepujac zgodnie z wlasnym wyczuciem, bawil sie spokojnie statkami na podlodze u moich stop, nasladujac odglosy oceanu, ptakow i zeglarzy. Obserwowanie go nigdy mnie nie nudzilo. Spedzalem sporo czasu na krzesle przy oknie, wygladajac na zasniezony ogrod i pierscien czerni, ktory go otaczal. Nie tyle rozwazalem rozne problemy, co zbieralem mysli, by pozniej sie tym zajac, i pozwalalem, by wspomnienia wydarzen ostatnich miesiecy ode mnie oplywaly. Poza ta komnata, wysepka zycia, ktora Elinor i Evan dla mnie stworzyli, forteca byla cicha i pusta. Teraz moglem oplakiwac Kerouana i wszechswiat, ktory utracil piekno, wdziek i moc, jakie niegdys posiadal. Pewnego zimowego popoludnia wielka czesc muru poddala sie i zawalila w snieg. Dwunastu rowniez wiedzialo, ze ich dlugie czuwanie sie skonczylo. Tego dnia plakalem. Choc nie umialem wyrazic smutku, ktory mnie wypelnial, nie tlumilem go ani nie ignorowalem. Byly moje tak samo jak zaloba po Ysanne, Farrolu i wszystkich pozostalych. * * * Nim Blaise i Aleksander powrocili, zdolalem wstac i nie przewrocic sie od razu, a nawet z czyjas pomoca zrobic kilka niezgrabnych krokow. -Nie bedziecie mnie nosic - powiedzialem, meczac sie z zapieciem plaszcza i pragnac, by odwrocili wzrok i nie patrzyli, jak zle sobie radze lewa reka. - Wyjde z tego miejsca na wlasnych nogach. -A jesli znajdziemy cie lezacego na sciezce, czy pozwolisz nam sie zabrac? - spytal Aleksander, wsuwajac ramie pod moja bezwladna reke w chwili, gdy slaba prawa noga sie pode mna ugiela. Blaise podniosl jedna z zielonych plociennych toreb Elinor i wzial na rece Evana, ktoremu udalo sie uciec przed nia i wspiac sie na stol. Kobieta zajela sie druga torba i wyprowadzila nas z pokoju i dalej w dol po schodach. Minelismy dwoje pozbawionych emocji sluzacych, ktorzy przez ponad dwa miesiace przynosili nam jedzenie, picie i wszystko, co konieczne. Kiedy obejrzalem sie przez ramie, mezczyzna i kobieta rozplywali sie jak poranna mgla. Aleksander mial ochote wyjsc zaraz przez glowne wejscie, lecz ja potrzasnalem glowa. -Uratowal mi zycie i zatroszczyl sie o nas. Nie moge odejsc bez slowa. Ksiaze poczekal przed wejsciem, a ja wszedlem do salonu, opierajac sie o krawedz stolu. Jak powiedziala Elinor, Kasparian siedzial przy stoliku do gry obok pieca, wspieral lokcie obok blyszczacych czarnych i bialych pionow i skladal glowe na rekach. Dlugie brazowe wlosy, przetykane siwizna, ukrywaly jego twarz, zas rzezbione postacie po obu stronach pieca spogladaly na pokoj z calkowitym brakiem zainteresowania. -Nie podziekuje ci za zycie - zaczalem, koncentrujac sie, by znalezc odpowiednie slowa i wypowiedziec je z rozsadna szybkoscia. - Nie oszukuje sie, ze zrobiles dla mnie cokolwiek. Nie pokazal po sobie, ze zauwaza moja obecnosc. Nie oczekiwalem tego. -Dziekuje ci jednak za to, ze utrzymywales mojego syna i jego matke. To zrobiles z dobroci serca, nie z milosci do Kerouana. Mimo to wiem, ze wolalbys nie slyszec moich slow. -Nieruchoma postac nie zaprotestowala. - Ale chcialbym cie prosic o jeszcze jedna laske. Ktoregos dnia, kiedy uda mi sie zebrac w sobie i bede mial czas pomyslec o tym, co sie wydarzylo, chcialbym tutaj wrocic i z toba porozmawiac. Bylem glupi i zniszczylem wspomnienia tego zycia... zycia Valdisa... mojego zycia. Chce pamietac, jak to obiecalem ojcu. Czy moge przyjsc? Odezwal sie po dlugiej chwili bezruchu, ale nadal na mnie nie spojrzal. -Nic ci nie pozostalo, co? Ani odrobina. Obejrzawszy sie, by sprawdzic, czy nikt nie podsluchuje, odpowiedzialem: -Nic. -Oszalejesz po tym, co zrobiles. -Moze. Ale przynajmniej nie bede niebezpieczny. Czy moge przyjsc? -Bede tu. Odwrocilem sie plecami do ostatniego z Madonaiow i pokustykalem do glownego wejscia, gdzie Aleksander czekal na mnie w plamie zimowego slonca. -Wszystko w porzadku, Seyonne? Blaise, Evan i Elinor znajdowali sie juz w polowie drogi do muru. Wskazalem glowa na czarna bariere. -Jak tylko to mine, bedzie dobrze. * * * Zabrali mnie do jednej z tajemnych baz Blaise'a w gestych lasach na wzgorzach Kuvaiu, obozu okolo piecdziesieciu uciekinierow przed wojna, z ktorych zaden mnie nie znal. Dzielilem zrujnowana chatke z gluchoniemym mezczyzna o imieniu Kesa i nauczylem sie mowy gestow. Poniewaz moglem poslugiwac sie tylko jedna reka, dobrze, ze nie byl zbyt gadatliwy. Czulem sie, jakby zawalila sie na mnie zamkowa wieza, rozrzucajac kawalki mojego ciala i umyslu po calej okolicy. Kazde spotkanie z czlowiekiem bylo podroza w poszukiwaniu zagubionych fragmentow i proba ich zlozenia.Fiona przybyla, by odwiedzic mnie w Kuvaiu, gdy tylko dowiedziala sie o moim powrocie. Nosila zloty diadem krolowej, ktory ostatnim razem widzialem na czole Ysanne, choc zdjela go w chwili, gdy zamknely sie za nia drzwi chatki i pozostalismy sami. -Zaloz to z powrotem - powiedzialem. - Pasuje ci. -Blyskotka - odparla, bawiac sie obrecza. - Nie przeszkadza ci to? Nie odezwalem sie, lecz tylko potrzasnalem glowa nie chcac, by moj glos zdradzil jakies pozostalosci uczuc, ktore moglyby zadac klam moim slowom. Fiona bedzie dobra krolowa. Usiadlszy przy mnie na lozku, opowiedziala mi, jak wyciagneli Drycha, Hueila i biednego martwego Olwydda z Kir'Vagonoth, o tym, jak przyjela propozycje Aleksandra, by sadzic Edika i Derzhich, i o swojej wierze, ze dla Ezzarian nadszedl czas, by wyjawic swiatu swoje istnienie i historie wojny z demonami - krok powazny i nieodwracalny. -Chyba zaraziles mnie swoja choroba - rzekla. - Oto ryzykuje wszystkim, co znam, poniewaz sadze, ze mam racje. Wielu z naszych rodakow uwaza, ze jestem szalona. Pocalowalem jej dlon i powiedzialem, ze jest blogoslawienstwem dla Ezzarii. Nasze stare zadania nie zostaly wypelnione - szaleni Gastaiowie nadal opanowywali ludzkie dusze -lecz Drych i Hueil wrocili z propozycja, by polaczyc sily z Yallyne i zapanowac nad rai-kirah z Kir'Vagonoth, dzieki czemu nasze walki z demonami odeszlyby w przeszlosc. Ezzaria musiala sie zmienic. Fiona nie zostala ze mna dlugo. Nadal latwo sie meczylem i nie umialem jeszcze ani nie mialem ochoty wyjasniac wszystkiego, co mi sie przydarzylo. Ale nim odeszla, poprosilem ja, by spojrzala w glab mnie swoimi oczami czarodzieja, by wszyscy wiedzieli - i bym ja zyskal pewnosc - ze nic nie zostalo ukryte. Choc nie chciala w taki sposob wchodzic w moja dusze, nie zawahala sie. Znala swoje obowiazki. Kiedy skonczyla, przytulila mnie mocno. -Witaj z powrotem, przyjacielu - powiedziala. - Twoj demon nadal jest czescia ciebie i pozostanie nia na zawsze, ale twoja dusza nalezy wylacznie do ciebie. Po raz pierwszy od ponad dwoch lat spalem spokojnie. * * * Elinor zamieszkala w pobliskiej wiosce, a Evan przez wiekszosc dni biegal miedzy nami. Ukrywal sie, wspinal, zaczepial nas, nieskonczone zrodlo irytacji i radosci. W miare jak nabieralem sil, wiekszosc czasu spedzalem z Elinor, szyjac buty i ubranka dla Evana i opatrujac jego zadrapania. Nasze kontakty byly niezreczne. Probowalem dac Elinor do zrozumienia, ze nie musi sie czuc w obowiazku mnie nianczyc. Jesli nie chciala zostawic mnie samego z Evanem, zgodzilbym sie przyjac dowolna osobe, ktora wyznaczylaby nam do towarzystwa. Odrzucila moja propozycje mowiac, ze woli sama wszystkiego dogladac. A pozniej dodala, ze skoro i tak spedzamy razem tyle czasu, rownie dobrze moze dalej cwiczyc moja reke. Zima mrowienie palcow rozprzestrzenilo sie na cala konczyne i mialem nadzieje, ze kiedys odzyskam w niej wladze.Tak naprawde nic nie sprawialo mi wiekszej przyjemnosci niz ogladanie Evana i Elinor razem. I szczerze mowiac taka sama radosc czerpalem z patrzenia na dziecko jak i jego matke. Twarz Elinor byla niczym plotno, tlo inteligencji ubarwione jej cierpliwoscia i wspolczuciem, lekko pociagniete nastrojami i humorami. Lewy kacik jej ust unosil sie do gory z dziecinna wesoloscia. Jej czolo sie marszczylo, a oczy lekko rozszerzaly, gdy sluchala pelnej zdziwienia opowiesci chlopczyka. Jej czerwonozlocista skora rumienila sie lekko, gdy ze smiechem gonila za nim przez kuvaiski las. Z poczatku trzymalem sie z tylu, zadowolony, ze moge ich obserwowac, i prawie sie nie odzywalem, jedynie odpowiadalem na pytania. Mowilem z wahaniem i niepewnie, a do tego czesto natrafialem na martwe punkty w pamieci i przerywalem w polowie zdania, jednoczesnie szukajac slowa lub koncepcji. Elinor oczywiscie to zauwazyla i po kilku tygodniach zaczela spokojnie nalegac na nowe cwiczenie. -Mysle, ze codziennie powinienes ze mna przez godzine rozmawiac. Jak inaczej zdolasz nauczyc Evana rzeczy, ktore powinien poznac, jesli nie potrafisz wykrztusic pieciu slow w ciagu godziny? Spotykalismy sie kazdego popoludnia, kiedy Evan spal. Zajmowala sie moim ramieniem i rozmawialismy o zwyczajnych sprawach. O jedzeniu i pogodzie. O mieszkancach wioski. O wojnie. O potrzebach i zachowaniu Evana. Czasem o naszym wlasnym dziecinstwie. Poruszalismy tylko bezpieczne tematy. W polowie zimy moja mowa tak bardzo sie poprawila, ze Elinor sklonila mnie do tego, bym uczyl Evana o drzewach i lasach, twierdzac, ze powinien dowiedziec sie ode mnie wszystkiego, co wazne dla Ezzarian. Nawet wtedy nie zrezygnowalismy jednak z naszej godziny. Choc sie zastanawialem, gdzie moglyby zaprowadzic nas slowa, gdyby nasze rozmowy kiedykolwiek zaszly dalej, trzymalem sie znajomych i przyziemnych tematow, by nie sprawic jej przykrosci i nie ryzykowac niezadowolenia. Marzenia byly jednak przyjemne. Bardzo przyjemne. Poza tym jadlem, spalem i spacerowalem, kiedy odzyskalem sily, oraz biegalem, gdy przybylo mi ich wiecej. Z czasem zaczalem pomagac wiesniakom nosic drewno i wode oraz oczyszczac nieliczna zdobycz, ktora udalo sie upolowac ich mysliwym. Gdy siedzielismy przy ogniu w dlugie zimowe noce, sluchalem ich muzyki i ich historii o bogach. Dzielilem ich glod wiesci o Aveddim i razem z nimi radowalem sie opowiesciami o jego bezpieczenstwie, mestwie i zwyciestwach. Okrutnego Edika i jego pacholkow opuscila odwaga, tak glosily plotki, a sytuacja odwrocila sie wkrotce po zwyciestwie w Parassie. Nikczemny cesarz ukryl sie w Zhagadzie. Zwyciestwo bylo kwestia czasu. Nawet bogowie to widzieli, tak powiedziala mi pewna staruszka, gdyz nie uznawali juz za konieczne przysylac skrzydlatego ducha na pomoc Aveddiemu Aleksandrowi. Aleksander przez cala zime i wiosne odwiedzal mnie tak czesto, jak tylko mogl. Blaise go przyprowadzal, gdy tylko mieli troche czasu. Podczas gdy banita odwiedzal Elinor, Evana i innych przyjaciol w osadzie, Aleksander opieral sie o szorstkie mury mojego domu, pil wino i prosil o rade lub opowiadal o swoich planach i strategiach, dowodcach i oddzialach. Raz czy dwa razy usnal. Pewnego wiosennego poranka, gdy nakladal zmielony korzen gorzknika na stopy dreczone zgnilizna, powiedzial mi, ze nie jest pewien swojego miejsca w swiecie, gdy juz zwyciezy w wojnie. Wierzyl, ze gdy krainy cesarstwa zostana zwrocone prawowitym wlascicielom, jego rola jako wladcy sie skonczy, a zeby uniknac zemsty, bedzie musial poszukac schronienia u jednego ze starych krolow. -Pomyslalem, ze zaproponuje sluzbe Yulaiowi - powiedzial. D'Skaya mowila, ze chetnie widzialaby mnie w Thridzie, ale w dzungli chyba bym splesnial. Popatrz, co mokra wiosna w polnocnych marchiach zrobila z moimi nogami! Manganar ma pustynie i po wojnie bedzie pewnie okupowal spora czesc Azhakstanu. A Manganarczycy jezdza konno, podczas gdy Thridowie walcza pieszo. Moje nogi nie lubia chodzic po ziemi. -Twoje przeznaczenie nadal czeka - zapewnilem z usmiechem, podajac mu kolejny woreczek ze sproszkowanym korzeniem. - Znajdziesz swoja droge. Wierze w ciebie. Bardziej niz kiedykolwiek. Doskonale wiedzial, co mam na mysli, i jak zawsze, kiedy pomyslal o naszym pojedynku, powaznial i probowal prosic o przebaczenie, a ja staralem sie go uspokoic. Dotrzymal slowa, na co liczylem. W koncu sie okazalo, ze nie musi mnie zabijac, tak jak chcialem, ale gdyby wszystko potoczylo sie inaczej, swiat bylby mu wdzieczny. W kwestii dalszych wyjasnien doskonale zdawal sobie sprawe, ze nie powinien naciskac. Zawsze pytal, jak postepuje moje leczenie, a ja zawsze odpowiadalem "lepiej". Spogladal na mnie i ocenial, a potem rzucal komentarz w rodzaju: "Powinienes pic wiecej nazrheelu", "Kobieta w lozku bylaby najlepszym cwiczeniem dla twojej reki" albo "Przy nastepnej wizycie spodziewam sie wyscigu do tego debu i z powrotem, i tym razem cie pobije". Smialismy sie, a pozniej on odchodzil i obiecywal, ze powroci, kiedy pozwoli mu na to wojna. Swiatlo wciaz w nim swiecilo, jasniej niz kiedykolwiek. Rozdzial czterdziesty piaty W dzien rownonocy wiosennej Aveddi Azhakstanu, Pierworodny Pustyni, jechal Cesarska Droga w strone Zhagadu. Na ramionach mial bialy plaszcz, a w rudy warkocz wplotl drewniane paciorki. Nie nosil zadnych ozdob, ktore moglyby sugerowac jego pozycje i nie pretendowal do zadnej pozycji, nawet tego dnia, dnia triumfu. Towarzyszyli mu Yulai i Magda, krol i krolowa Manganaru, i ich syn Terlach; Marouf, palatyn Suzainu, i jego pieciu synow, i W'Osti, wodz Thridow wraz z glownodowodzaca D'Skaya. Po lewicy Aveddiego galopowal jego kuzyn Kiril zha Ramiell, prowadzacy pierwszych lordow ponad piecdziesieciu rodow Derzhich, a obok niego Yvor Lukash, z twarza pomalowana na czarno z bialymi sztyletami, i podobnie umalowana wysoka kobieta. Po prawicy Aveddiego jechala jego zona, Lydia, niosac na plecach ich syna, jak to przez stulecia robily kobiety pustyni. Dziecko nie mialo jeszcze imienia, poniewaz jego ojciec prowadzil wojne, a zwyczaj Derzhich zabranial nadawania dzieciom imion podczas wojny, gdyz to naznaczyloby je pietnem smierci.A tuz za Aveddim trzymal sie szczuply mezczyzna w szarym plaszczu, ktorego niewielu znalo. Jego czarne wlosy byly przetykane siwizna. Choc nie mial broni i wydawal sie calkiem zwyczajny, wielu z otoczenia Aveddiego przygladalo mu sie uwaznie. Poprosilem, bym mogl ogladac wydarzenia tego dnia ze straznicy, usprawiedliwiajac sie choroba, lecz Aleksander nie chcial o tym slyszec. Twierdzil, ze czlowiek, ktory kazdego ranka przebiegal trzy ligi przez kuvaiskie wzgorza, nie powinien usprawiedliwiac sie slaboscia. Pragnal, bym byl przy nim. Za ta szlachetna straza przednia jechalo piec tysiecy mezczyzn i kobiet z kazdego zakatka krainy. Niezliczone tysiace staly wzdluz drogi, wisialy na murach miasta i oknach lub tloczyly sie na ulicach cesarskiego miasta. Nie wystepowali zadni muzycy, zonglerzy ani tancerze. Zadni kupcy nie probowali nachalnie sprzedawac tandetnych symboli uroczystosci. Ten dzien byl powazny... dzien sadu i swiadectwa. Na pospiesznie wybudowanym podwyzszeniu przy bramach Zhagadu na Aveddiego czekala drobna postac w zielonej szacie. Zloty diadem otaczal jej czolo i krotkie ciemne wlosy. Usmiechnalem sie, gdy ujrzalem, jak niemal niedostrzegalnie wierci sie z niecierpliwoscia. Fiona przez wiekszosc zycia nosila meskie ubrania i nienawidzila spodnic. Po obu jej stronach stali mezczyzni w ciemnoniebieskich szatach lamowanych srebrem, a kazdy mial u boku ukryty w pochwie srebrny noz - dwaj mlodzi Straznicy, Drych i Hueil. Gdy oddzial Aveddiego zblizyl sie do bram, Fiona wystapila do przodu i uniosla rece. Powoli z piasku po obu jej stronach wyrosly blizniacze biale maszty, a z nich rozwinely sie sztandary - biale, z wyszytym ciemnozielonym drzewem, srebrnym nozem i malym owalnym zwierciadlem. Sztandar krolowej Ezzarii, ktory nigdy wczesniej nie zalopotal poza naszymi granicami. W moich oczach pojawily sie lzy. -Slowa powitania dla tego szlachetnego zgromadzenia od krolowej i Rady Mentorow Ezzarii. - Jej glos byl slyszalny dla wszystkich obecnych, co wsrod widzow wywolalo jeszcze wieksze zdziwienie. - Czego szukacie u bram Zhagadu? -Wiesci o sprawiedliwosci, laskawa krolowo - odezwal sie Aleksander - i pokoju dla naszej krainy. -W takim razie wysluchajcie mnie, szlachetni zebrani - powiedziala Fiona. - Tyran Edik, ktorego uznalismy winnym zbrodni zbyt licznych i zbyt straszliwych, by wymieniac je w tym pieknym dniu, zginal z naszego rozkazu, podobnie jak pierwsi lordowie rodow Hamrasch, Rhyzka, Nyabozzi i Gorush, ktorzy z niegodziwoscia tyrana dreczyli lud waszych krain. Czterdziestu siedmiu dowodcow i szlachetnie urodzonych nizszej rangi uznalismy za winnych celowego i zbrodniczego wykonywania woli tyrana i na tych skazanych nalozylismy czarodziejska klatwe. Pozbawieni bogactw zostali wyslani na drogi tej krainy. Nie wolno im sie kontaktowac z krewnymi, zatrzymac sie w zadnym miejscu na dluzej niz dzien, a ich magiczne wiezy nie pozwola im mowic i slyszec az do dnia, gdy uznamy, ze odpokutowali za swoje czyny lub do dnia ich smierci. Ci, ktorzy pragna widziec ich upokorzenie, powinni powstrzymac swoja zadze zemsty. Lepiej niech obserwuja, jak winni zyja i jak powoli ucza sie prawdy o tym, czego sie dopuscili. Jak radziles, Aveddi, pozostali szlachetnie urodzeni i zwykli zolnierze, ktorzy brali udzial w tych zbrodniach, zostali rozproszeni i warunkowo zwolnieni, lecz nakazalismy im slowem i czynem szukac przebaczenia rodakow, by rowniez nie poniesli kary. Zapisalismy ich imiona i bedziemy obserwowac ich czyny. Fiona rozlozyla rece i dotknela ramion swoich Straznikow. -Wiedzcie to, zebrani - podjela. - Przez tysiac lat moj lud oddawal zycie, by chronic ludzkie dusze przed demonami, lecz zaniedbalismy prawdziwe demony, ktore zyja w naszym swiecie, nawet te, ktore dreczyly naszych braci i siostry. Nigdy wiecej, Aveddi. Przysiegamy tobie i temu poteznemu zgromadzeniu, ze od dzisiaj bedziemy czujni. Gdy tlum zaszemral ze zdziwieniem i aprobata, Aleksander skinal glowa i gestem wezwal do przodu Yulaia, Maroufa i W'Ostiego. -Moja misja zostala wypelniona, pani, i oddaje przywodztwo nad oddzialami tym, ktorym sie ono nalezy. Wyciagnal reke do zony i razem wycofali swoje konie poza szereg trzech wladcow. Lecz Fiona uniosla reke, by go zatrzymac, i uciszyla coraz glosniejszy tlum. -Przybyles tutaj jako dowodca, Aveddi, po zwyciestwie odrzucajac wszelkie urzedy na rzecz tych, ktorzy za toba podazyli. Wzniosles sztandary prawowitych wladcow, gdy odzyskiwali niepodleglosc swoich ojczyzn. Ale co z samym Azhakstanem? Przez piec setek lat derzhyjskie krolestwo Azhakstanu dopuszczalo sie zbrodni na tych bratnich wladcach i ich poddanych. A nim slonce zajdzie w dniu sadu, i twoja sprawa powinna zostac rozpatrzona. Niegdys byles glosem i reka okrutnego cesarstwa, biorac udzial w nieszczesciach, ktore stworzylo, jako dziedzic tronu tyrana, i dlatego ty rowniez musisz poddac sie wyrokowi. Co powiecie, wszyscy szlachetni krolowie i ksiazeta? Z kazdej strony rozlegly sie okrzyki zgody. Fiona nie dala Aleksandrowi szansy, by sie sprzeciwil. -Jesli przyjmujesz swoja wine i oddajesz przyszlosc pod osad madrosci tego zgromadzenia, zsiadz z konia, Aveddi, i stan przede mna na znak, ze rzeczywiscie odrzucasz pozycje, przywileje i prawo urodzenia. Aleksander zawahal sie jedynie na tak dlugo, by polozyc dlon na rece zony i na glowie spiacego syna. Pozniej zrecznie zsunal sie z konia i ruszyl do przodu. Jedynie jego napieta szczeka i lekki rumieniec zdradzaly slady niepokoju. Tlum westchnal, gdy Aleksander wyjal miecz, i odetchnal z ulga, gdy polozyl go na wyciagnietych dloniach Fiony. Choc nie pochylil glowy i gorowal nad Fiona, nikt nie mial watpliwosci, kto z tej dwojki prosi. Mloda krolowa z zadowoleniem pokiwala glowa, a jej glos wypelnil sloneczny poranek. -Ezzarianska Rada Mentorow rozwazyla sprawe Aleksandra, niegdys dziedzica cesarstwa Derzhich, i naradzila sie z zebranymi tu wladcami Manganaru i Suzy, Thridu, Kuvaiu i Frythu, i wszystkich krain, ktore niegdys podbilo cesarstwo, i rozmawiala z tymi szlachetnymi Derzhimi, ktorzy na zycie i honor przysiegali naprawic zlo przeszlosci. Aleksandrze Jenyazarze Ivaneschi zha Denischkar, czy masz cos do powiedzenia w swojej obronie? Aleksander potrzasnal glowa. Fiona skinela potakujaco i mowila dalej. -Poniewaz Derzhi zburzyli porzadek swiata, Derzhi musza go naprawic. Poniewaz Derzhi ukradli bogactwo sasiadow, teraz musza im sluzyc. Zaatakowali ich, teraz musza zatem stanac w ich obronie. Aby naprawiac, sluzyc i bronic, Azhakstan musi byc silny i zdolny uniesc taka odpowiedzialnosc. Dlatego tez Rada zadecydowala, ze derzhyjskie krolestwo Azhakstanu nie przestanie istniec, a jego granice zostana wytyczone na podstawie starozytnej mapy z czasow przed rozrostem cesarstwa. Jako zadoscuczynienie za dawna niesprawiedliwosc Azhakstan nie bedzie mial zadnej siedziby wladzy, zadnej stolicy; Zhagad i Capharna otrzymaja takie same prawa jak inne miasta, bez zadnych ograniczen w handlu i osadnictwie. Cesarskie palace zostana przeze mnie zapieczetowane, a ich dalsze istnienie stanowic bedzie przypomnienie chciwosci i tyranii. A wladac tym krolestwem bedzie krol lub krolowa, wybrani przez plemie Derzhich za zgoda sasiednich wladcow, zas sila i madrosc kandydata beda jedynym kryterium jego lub jej wyboru. Fiona wskazala na Kirila i Derzhich, a jej pytanie bylo tak pelne mocy, iz spodziewalem sie, ze z jej palcow wystrzela plomienie. -Szlachetni lordowie derzhyjskich hegedow, kto waszym zdaniem powinien byc Pierwszym Azhakstanu, ktory poprowadzi was droga ku odkupieniu? Derzhi krzykneli jednym glosem: -Aleksander! Wowczas Fiona wyciagnela rece do zebranych tlumow i wykrzyknela: -A wy, ktorym nalezna jest ta sluzba i obrona, czy pragniecie, by ten oto Aleksander, Aveddi, Pierworodny Azhakstanu, zostal waszym obronca? Okrzyki potwierdzenia rozbrzmialy jak grzmot, odbijajac sie echem wsrod pustyni, wraz z wolaniem "Aleksander!" i "Aveddi!". Fiona pokiwala glowa. -Niech tak sie stanie. Wydajemy zatem nastepujacy wyrok: Aleksandrze zha Denischkar, o swicie jutro, jesli taka jest twoja wola, zostaniesz namaszczony i ukoronowany na krola Azhakstanu i Obronce Zyjacych Krolestw. Od tej chwili bedziesz zobowiazany spedzic reszte zycia nie na powiekszaniu wlasnej dziedziny, lecz na odbudowie i obronie tych, ktorzy pomogli ci sie odrodzic. - Podala Aleksandrowi jego miecz. - Czy bedziesz sluzyl, Aveddi? Aleksander odebral bron i glosem rownie czystym, co poranek na pustyni, i rownie poteznym, co paraivo, odpowiedzial. -Bede. Na glowe poteznego Athosa, bede. Okrzyki radosnego tlumu slyszano chyba w samym Kir'Vagonoth. * * * I oto nadszedl czas, bym spojrzal w przyszlosc.Spokojnego wieczora po dniu sadu i swiadectwa Aleksander poprosil mnie i Fione, bysmy towarzyszyli mu do Drafy, gdzie mial czuwac w swietym miescie w noc przed koronacja, jak to mieli w zwyczaju starozytni krolowie Azhakstanu. Qeb czekal na niego w zagajniku tamaryszkow, wcale niezaskoczony, gdy wyjechalismy z pustyni, a jego niewidzace oczy byly jasne jak swiatlo gwiazd. Gdy prowadzil Aleksandra do jaskini, nad jego krokami czuwala powazna dziewczynka w wieku szesciu-siedmiu lat. Sarya i Manot przywitaly nas usmiechem i lzami i taksujaco przyjrzaly sie Fionie, po czym zajely miejsca przed wejsciem do jaskini, zas Fiona i ja wybralismy sie na spacer po zrujnowanym miescie. Rozmawialismy o Catrin i Hoffydzie, i ich dziecku, ktore mialo sie narodzic w najblizszych dniach, o starej Talar i jej nowej szkole wiedzy o lesie, o przyjaciolach i zwiazkach, pogodzie i drzewach. Ale Fiona nie cofnela sie przed bardziej osobista dysputa. Gdy zrobilo sie pozno i wspielismy sie na wzniesienie, przeciagnela palcami po powalonym pomniku lwa i spojrzala na mnie wyczekujaco. -A teraz ty, moj przyjacielu i mentorze. Co u ciebie? -Ogolnie coraz lepiej - odpowiedzialem. W wiekszosci aspektow byla to prawda. Czas i spokoj wiele mi pomogly. - Mozliwosc zamieszkania z Evanem to najlepsze lekarstwo. -Z jego matka? Szybko spojrzalem na Fione, by sprawdzic, o co pyta. Tylko kilka uwag wywolywalo jeszcze rumieniec na mojej twarzy, a ja wciaz sobie powtarzalem, ze z Elinor nie powinna sie wiazac zadna z nich. Mimo uprzejmosci, jaka okazywala mi przez kilka ostatnich miesiecy, niektore rzeczy byly niemozliwe. -Nie moglbym sobie wymarzyc lepszej milosci dla Evana - odparlem. - I bardzo mi pomogla. Zauwazylas, ze juz daje rade utrzymac kielich z winem? I wypowiedziec cale zdanie, nie zapominajac kim i gdzie jestem? Ku mojej uldze pytanie Fiony bylo niewinne i szybko odeszlo w niepamiec. -Ciesze sie widzac, ze twoje ramie jest silniejsze i ze przytyles na tyle, by zaczac rzucac cien. Ale w Kuvaiu, kiedy cie badalam, powiedziales mi, ze pozniej bedziesz czegos ode mnie potrzebowac, a ja mialam wrazenie, ze to cos waznego. Czy moge jeszcze cos dla ciebie zrobic, nim wyrusze do domu? Zwolnilem, obarczony ciezarem, ktorego nie wyjasnilem nikomu i nie bylem pewien, czy i kiedy uda mi sie to zrobic. -Tylko jedno. Kiedys... chcialbym wrocic do Ezzarii. Wybuchnela smiechem, lecz otrzezwiala na widok mojej twarzy. -A czemu w ogole o to pytasz? -Ostatnim razem uslyszalem, ze nie wolno mi powrocic pod grozba smierci. Sama widzisz, ze jestem zlaczony z demonem. A ty jeszcze nie w pelni rozumiesz, kim bylem przez te miesiace w Tyrrad Nor i kim moglem sie stac. Pociagnela moja glowe w dol i pocalowala mnie w jej czubek. -Na bogow w niebiosach, glupi czlowieku, ufam ci bardziej niz komukolwiek. Ezzaria jest twoim domem. Bedziemy zaszczyceni twoim powrotem. * * * Zaufanie i akceptacja Fiony mi pochlebialy, ale doszedlem do wniosku, ze nie moge ich wykorzystac. Jeszcze nie. Pragnalem zielonych objec Ezzarii, spokoju i ozdrowienia, ktore jak wierzylem, znajde w jej wzgorzach i lasach. Ale nie potrafilem porzucic swojego dziecka i jego matki. Decyzja ta nie byla oparta jedynie na pragnieniu pozostania w poblizu Evana, ale na twardej rzeczywistosci.Swiat zmienil sie od gory do dolu. Aleksander byl krolem bez palacu i musial sie nauczyc, jak zyc i dzialac w granicach swojej nowej roli. Bedzie spedzac wiele czasu poza swoim krolestwem, troszczac sie o granice tych, ktorym przysiegal sluzyc. Jego bogactwo ograniczalo sie teraz do osobistych posiadlosci w granicach Azhakstanu i juz poprosil lordow z rodu Mardek, by zadecydowali, jak uwolnic jego i pozostalych Derzhich od domow i posiadlosci, na ktorych utrzymanie nie bylo ich juz stac. Kiril mial zostac dowodca armii mlodego krola, z zadaniem nauczenia wojownikow Derzhich, jak byc obroncami, a nie zdobywcami, zas Blaise nie byl juz Yvorem Lukashem, lecz pierwszym dennissarem Aleksandra, osobistym przedstawicielem krola w sasiednich krolestwach. Jego podkomendni wracali do swoich miast i wiosek; kazdy, kogo banici utrzymywali, musial znalezc sobie nowe miejsce zamieszkania i zrodlo dochodow. Elinor rowniez. Nasz oboz uciekinierow w Kuvaiu opustoszal niemal doszczetnie, tak w kazdym razie slyszalem. Na drodze z Drafy do Zhagadu o poranku dnia koronacji Aleksander poprosil mnie, bym pozostal z nim jako jego pierwszy doradca. -Athos wie, ze potrzebuje kogos, kto by mi wyjasnil, jak to wszystko ma dzialac. Nie jest to do konca zycie, jakie zaproponowalem ci cztery lata temu, ale niczego ci nie zabraknie. A poniewaz to twoja robota, wydaje mi sie sprawiedliwe, bys zostal przy mnie i zobaczyl, jak to sie skonczy. Powiedzialem mu, ze sie nad tym zastanowie. I tak tez zrobilem, podobnie jak nad Evanem, Elinor i Ezzaria. Poznego popoludnia, piec dni po koronacji Aleksandra, zapukalem do drzwi skromnego domostwa w zewnetrznym kregu Zhagadu, z kilkoma kurczakami na ramieniu. Blaise, Evan, Elinor i kilkoro z banitow Blaise'a tymczasowo zamieszkalo razem z farbiarzem, ojcem jednej z banitek. Mezczyzna ow wciaz plakal z ulgi za kazdym razem, gdy widzial, jak jego corka swobodnie chodzi po miescie, noszac odznake odwagi, ktora nagrodzil ja nowy krol Azhakstanu. -Przynioslem obiad - powiedzialem, kiedy Elinor otworzyla drzwi. - Prezent od Yulaia i Magdy. Elinor byla zaskoczona moim widokiem. -Blaise wtoczyl sie tu przed godzina - odparla, wskazujac na cialo rozciagniete w kacie goracego pokoiku, skad dochodzilo glosne chrapanie. - Ale zasnal, nim zdazyl sciagnac buty. Mowil, ze przez piec ostat nich dni bez przerwy mowil, a krol spodziewa sie kolejnych pieciu. Zakladalam, ze jestes przy nim. - Ostroznie wziela podane ptactwo. - Mam je ugotowac czy dolaczysz do chrapania? -Ostatnio trudno dostac kurczaki - zauwazylem. - Szkoda byloby je zmarnowac. Ale najpierw chcialbym z toba porozmawiac... Wtedy wlasnie do pokoju wpadl Evan twierdzac, ze musi mi pokazac nowa proce, ktora Roche zrobil mu na trzecie urodziny. -Mama obiecala, ze pokazesz mi, jak odpowiednio jej uzywac. Mam wybierac najmniejsze kamienie, wolac, zanim jakis wypuszcze, i nigdy, przenigdy nie bawic sie nia w domu. - Jego niebiesko-czarne oczy byly szeroko otwarte i powazne, gdy recytowal te zasady. Mina Elinor i sterta potluczonych naczyn na stole wyjasnialy zrodlo tej powagi. -To bardzo dobre spostrzezenia - pochwalilem. - I proca tez wyglada na dobra. Kiedy sie troche ochlodzi, wyjdziemy na dwor i ja wyprobujemy. Podczas gdy Evan zasypywal mnie opowiesciami o Roche'em, procy i niewielkiej katastrofie z ulubionym garnkiem Dyany, Elinor wzruszyla ramionami i zabrala kurczaki na podworko za domem, by je oskubac. Podczas gotowania i jedzenia, gdy trzymalem Evana na kolanach i pokazywalem mu, jak trzymac proce, gdy sluchalem wesolych rozmow rodziny farbiarza i smialem sie z ich zartow na temat glosnego chrapania Blaise'a, obserwowalem, jak Elinor, mimo halasu i goraca zatloczonego pokoju, porusza sie z wdziekiem i radoscia. Kiedy cienie w miescie sie wydluzyly, rodzina farbiarza wybrala sie na rynek, by napic sie nazrheelu i posluchac plotek. Ja zabralem Evana na dziedziniec i spedzilem godzine smiejac sie i uchylajac przed nieduza skorzana petla, ktora wirowala nad jego glowa i zasypywala nas kamyczkami. Kiedy wraz z chlopcem zmeczeni padlismy na plyty, zauwazylem, ze Elinor obserwuje nas z drzwi. -Chciales porozmawiac - powiedziala. Evan pochylil glowe nad kamykami i zaczal ukladac je wedle koloru i rozmiaru w peknieciach plyt. Choc nie zwracal na nic uwagi, zajety zabawa, poglaskalem go po ciemnych wlosach. -Slyszalem tego ranka, ze Aleksander cie poprosil, bys podrozowala razem z Blaise'em... jako samodzielny dennissar... ale mu odmowilas. Zakladam, ze pojmujesz, co dla niego znaczyla ta propozycja... jego szacunek dla ciebie... -...i to, ze jestem kobieta. Tak, rozumiem. I bylam zaszczycona. Ale powiedzialam mu, ze przez jakis czas pragne zyc spokojnie. Dziecko nie powinno dorastac, znajac jedynie wojne i polityke. Nie powiedziala nic wiecej. Po prostu tam stala. Czekala. Nic mi nie ulatwila. -Tak. Dokladnie... - Co ja mialem powiedziec? Wydawalo sie to takie niepewne. Takie zarozumiale. - ...i dlatego pomyslalem... musisz z czegos zyc, kiedy juz zdecydujesz sie osiedlic... a ja moglbym znalezc prace jako skryba, teraz kiedy moja reka odzyskala sprawnosc... zebym byl blisko... -Ale Aveddi na tobie polega. Na swoim pierwszym doradcy, tak mowil. Czy nie bedziesz z nim wedrowal po pustyni? Pytala spokojnie, ze szczerym zainteresowaniem, podczas gdy moja twarz byla z pewnoscia rownie goraca jak wspomniane wczesniej pustynie. -Moze przyjechac, gdziekolwiek sie znajde, lub wezwac mnie, jesli sobie zazyczy. Zawsze pomoge mu w potrzebie. Ale nie mam ochoty wedrowac po pustyniach, a niektore rzeczy sa wazniejsze nawet od Aleksandra i jego krolestwa. - Popchnalem sterte czarnych kamykow w strone Evana i patrzylem, jak jego male palce ukladaja je w szczelinach. - O ile mi nie zabronisz, pojde tam, gdzie ty. -A gdybym powiedziala, ze wybieram Parnifour albo Hollen, albo inne miejsce odlegle od Azhakstanu... od Ezzarii? Czy naprawde pojechalbys tam ze mna i pracowal jako skryba, by nas utrzymac? -Zrobie, co bedzie konieczne. Powiedzialem ci to wczesniej. Nic sie nie zmienilo. -Owszem, tak powiedziales... - zmiana tonu jej glosu sprawila, ze podnioslem wzrok, by spojrzec jej w oczy -...i tak tez zrobiles. Tak wiele zmiescilo sie w tak prostych slowach. Wiara. Zaufanie. Zrozumienie. Szczodry duch... pelen oczekiwania. Jej slowa otworzyly drzwi w moim sercu i wskazaly mi pewna mozliwosc. Przyjrzalem sie jej silnej i slicznej twarzy i nie znalazlem w niej nic, co zaprzeczyloby temu, co uslyszalem. Szybko wlozylem Evanowi do reki garsc kamykow, wzialem go na barana i wstalem modlac sie, by jeszcze przez chwile byl zajety i cichy. -Pani Elinor, czy zaszczycilabys mnie spacerem tego wieczora... na rynek... na kubek nazrheelu? Przechylila glowe, jakby rozwazala propozycje. Potem skinela potakujaco. -Byc moze powinnismy wrocic do naszych cwiczen rozmowy. To odpowiedni wieczor. - Lewy kacik jej ust uniosl sie nieco. Nim zdazylem przejsc przez dziedziniec i wziac Elinor za reke, Blaise wyszedl z domu za jej plecami, bez slowa zdjal chichoczacego Evana z moich plecow i z powrotem zniknal w domu. Mozna by pomyslec, ze stal tam i czekal na okazje. Nasze cwiczenia rozmowy tego wieczora zaszly nieco dalej - Elinor chciala sie dowiedziec wszystkiego o Ezzarii pytajac, czy byloby to odpowiednie miejsce do wychowywania zmiennoksztaltnego dziecka. Przez nastepne dni mielismy jeszcze wiele do omowienia, ale tego wieczora przyjemnie sie nam dyskutowalo. Wyjatkowo przyjemnie. * * * Siedem dni po dniu sadu, a szesc po koronacji Aleksandra, stalem w wieczornym blasku na szczycie wysokiej wydmy i czekalem na krola Azhakstanu. Przyslal mi wiadomosc, ze tego wieczora ma zamiar wybrac sie na przejazdzke, spedzic godzine z dala od doradcow, ludzi czekajacych na audiencje, zarzadcow i szukajacych pracy, i docenilby towarzystwo kogos, kto dla odmiany niczego od niego nie chcial.Usmiechalem sie, kiedy wjechal na wydme z rozwianymi rudymi wlosami, gdyz wlasnie spedzilem popoludnie z Lydia i malutkim Sovarim Lydiazarem Aleksandreschi zha Denischkarem. Dla krolewskiego rodu Azhakstanu zycie nigdy nie bedzie nudne. Wlosy chlopczyka mialy ognistorudy odcien. Najpierw obdarzyl mnie bezzebnym usmiechem, ktory moglby stopic kamien, a pozniej zaczal ryczec glosniej niz chastouain poganiajacy swoje stado przed pustynie. Aleksander z gracja zsunal sie z siodla bialego konia i wyszeptal rozkaz, po ktorym zwierze mialo cierpliwie zaczekac tam, gdzie je pozostawil. Czesc jego osobistej magii. -Swiety Athosie, musialem zagrozic wszystkim powieszeniem, by mnie nie gonili. Nie pozwoliles nikomu, by wcisnal ci petycje na wypadek, gdybys sie ze mna zobaczyl, prawda? -Ani jednej. Ale moze udaloby mi sie cos wymyslic. Jeknal i gestem zaprosil mnie, bym przespacerowal sie po szczycie wydmy, az znalezlismy sie poza zasiegiem wzroku odzianych w haffai straznikow u jej podstawy. Przed nami rozposcierala sie pustynia w barwach zlota i fioletu. Gdy wspielismy sie na drugi szczyt, gdzie nie widzielismy nikogo i nie slyszelismy nic poza szumem wiatru, rozluznil ramiona i westchnal z zadowoleniem. -Chodz, usiadzmy na chwile. Potrzebuje tego. Rozlozyl plaszcz na piasku i usadowil sie na nim, opierajac sie na lokciach. Przechylil glowe, gdy usiadlem obok niego. -Nie zostaniesz ze mna, prawda, Seyonne? Rozesmialem sie i potrzasnalem glowa. -Skad to wiesz? Nie rozmawialismy od ponad tygodnia. A ja dopiero co podjalem decyzje. -Tym razem oszukiwalem. Fiona powiedziala mi, ze wspominales o powrocie do Ezzarii. I cos niepokoilo cie od chwili, gdy wrociles... nic dziwnego. Czy powrot do domu to wyleczy? Oczywiscie Aleksander musial zauwazyc to jako pierwszy. Podnioslem garsc cieplego piasku i pozwolilem, by przesypal mi sie miedzy palcami. -Mam nadzieje. -Powiedz mi, Seyonne. Jestes mi to winien. O maly wlos cie nie zabilem, a ty sie upierasz, ze taki byl twoj cel, choc wiesz, ze ten czyn dreczylby mnie do konca zycia. Zabrales swojego syna do tamtego miejsca nie wiedzac, jak wszystko sie ulozy. To swiadczylo o ogromie twojego strachu i o tym, ze wykonales jakies straszliwe zadanie, ktorego my, zwyczajni ludzie, pewnie nigdy nie pojmiemy. Cokolwiek sie wydarzylo miedzy toba a starcem przed jego smiercia, sprowadzilo cie z powrotem, a ja dziekuje za to wiecznym bogom. Ale jestes moim bratem i przyjacielem, i musze wiedziec, co cie dreczy. Mial racje. Bylem mu to winien i dlatego, wbrew wszelkim zamiarom, wszystko mu opowiedzialem. Podczas gdy fioletowe cienie wydluzaly sie na wydmach, snulem opowiesc o Kerouanie, Valdisie i Verdonne, o wedrowkach w snach i umowie, ktora pozwolila mi na udzial w jego wojnie, o rozpadajacym sie murze i moim nieugaszonym pragnieniu czarow. Opowiedzialem mu o swoim dylemacie - jak nie moglem pozwolic szalonemu Kerouanowi, by zatrzymal moc, ani zaryzykowac, ze odbierze mi ja niezadowolony, jak nie potrafilem zabic starego czarodzieja i przywlaszczyc sobie jego sily, nie ryzykujac pewnym zepsuciem. O tym, ze bylem pewien, ze gdybym nie posluchal ostrzezen swojego demona, posiadajac nieograniczona melydde Madonaia, stalbym sie tyranem ponad wszystkimi tyranami. -...i dlatego musialem wziac moc i umrzec wraz z nia. Twoja obietnica byla moja jedyna nadzieja i dlatego narazilem na niebezpieczenstwo Evana i wierzylem, ze Elinor i Blaise zaswiadcza o mojej przemianie, bo to byl jedyny sposob, by cie przekonac. Dzieki Kasparianowi zyskalismy jeszcze inny wybor. A w koncu... kiedy zobaczylem tam ciebie i Elinor... myslalem o Evanie... mialem wystarczajaco wiele wspomnien prawdziwego zycia i wystarczajaco wiele rozsadku, by wiedziec, ze nie chce zyc dalej bez uczuc. Nie widzialem sensu takiego istnienia, niezaleznie od jego dlugosci. Wbrew oczekiwaniom Kerouana, nie czulbym satysfakcji, zabijajac ciebie czy jakiegokolwiek innego czlowieka. Dlatego powiedzialem mu, ze oddam mu jego imie, jesli odbierze to, co mi dal, i z tym umrze... - Moj glos zamilkl, a na niebie gasly promienie slonca. -I zostalo ci... Och, na poteznych bogow, Seyonne. Nie masz melyddy. Otrzepalem piasek z dloni i butow. -Ani troche. - Probowalem zbyc to usmiechem. - Wydaje sie to nieco bardziej ostateczne niz wtedy, gdy bylem niewolnikiem. Ale nigdy nie wiadomo. - Samo poczucie straty dalo sie zniesc. Przez wiele lat zylem bez mocy. Ale bardzo trudno bylo mi wytrzymac swiadomosc, ze nigdy nie uda mi sie pokazac synowi, jak wyczarowac swiatlo na palcach, ani poleciec z nim przez niebo i zlapac go, jesli zacznie spadac. - Doceniam twoja troske, ale nie musisz sie martwic. Moj ojciec przezyl blogoslawione zycie bez melyddy. Nie spedze reszty swoich dni oplakujac dar, o ktorym wiekszosc ludzi nawet nie marzy. -Jak utracone cesarstwa? Wyszczerzylem sie do niego w usmiechu. -Ale tez nie gnijesz w jakiejs thridzkiej dzungli. -W rzeczy samej. - Westchnal i wykrzywil twarz w smutnym grymasie. Wciaz sie o mnie martwil. Tylko jedno moglo go wytracic z nastroju ponurego wspolczucia. Wyznalem mu juz tak wiele, ze rownie dobrze moglem mu powiedziec i o tym. -Skoro juz wyciagasz ze mnie najskrytsze tajemnice, musze ci po wierzyc jeszcze jedna. -Czyli? -Wczoraj wieczorem wyszedlem na spacer z kobieta. Tylko spacerowalismy i troche rozmawialismy, nic wiecej. Ale ostatniego lata kazales mi obiecac, ze powiem ci, kiedy nadejdzie ten wielki dzien. Aleksander wpatrywal sie we mnie ze zdziwieniem, a potem wybuchnal smiechem, przewrocil sie na plecy i przycisnal rece do glowy. -Nie myslalem, ze to az takie nieprawdopodobne - burknalem, nieco urazony jego wesoloscia. -Chwala niech bedzie Athosowi - zawolal, kiedy w koncu sie opanowal. - W koncu sprawila, ze spojrzales na nia, a nie tylko na chlopca. Na bogow, chyba nie zabraliscie go ze soba, kiedy poszliscie na spacer? -Blaise sie nim zajal. - Zastanawialem sie, czy kiedykolwiek uda mi sie zaskoczyc Aleksandra czyms mniejszym od zniszczenia swiata. I co to znaczy "sprawila, ze na nia spojrzales"? Przez rok mna gardzila. Rozmawialismy do polnocy. Aleksander odeslal zatroskanych straznikow z wiadomoscia dla zony i druga dla doradcow twierdzac, ze wszystkie sprawy moga zaczekac do rana. W koncu gdy ksiezyc wzeszedl nad srebrzysta pustynia, nasza rozmowa zwolnila. Swiadomi, ze nasza dluga godzina juz minela, podnieslismy sie do odejscia. Przygladalem sie ze szczytu wydmy, jak wskakuje na siodlo i rusza w dol w strone swojego krolestwa. Odwrocil sie raz i uniosl dlon. -Badz zdrow, moj opiekunie, i niech dopisuje ci szczescie. A ja zawolalem do niego: -Badz madry, moj krolu, i pelen chwaly. * * * Nie minal kolejny tydzien, a wraz z Elinor i Evanem wyruszylismy do Ezzarii. Blaise pozostawil nas na granicy, przy kamienistej przeleczy, ktora wiodla przez gory i w dol, do zielonych lasow. Poprowadzilby nas do samego celu, bezimiennej osady, gdzie moja matka, Tkaczka, i moj ojciec, rolnik, nauczyli mnie, jak zyc, ale ja chcialem sie radowac kazdym krokiem i przedstawic Elinor i Evana kazdemu kamieniowi i drzewu na drodze. * * * Przesilenie letnie nadeszlo i przeminelo, a tej gwiezdzistej nocy siedze samotnie przy parujacej sadzawce, gleboko w lasach Ezzarii. Sadzawka przypomina te w Dael Ezzar, gdzie moj stary mentor pomogl mi odnalezc melydde, ktora przez lata niewoli uwazalem za utracona. Dzis probowalem wejsc do goracej wody, wzywajac zmysly, by chronily mnie wystarczajaco dlugo, bym zniosl zanurzenie, co stanowi pierwsza dobra lekcje i przygotowanie do prawdziwych czarow. Po raz piecdziesiaty mi sie nie udalo, choc mam wrazenie, ze ta porazka byla nieco mniej zalosna niz czterdziesci dziewiec razy wczesniej. Wiara laczy zmysly z moca, tak uczyl mnie Galadon. I dlatego musze wierzyc, ze ktoregos dnia deszcze napelnia suche koryta mojej duszy pozwalajac, by ta czesc mnie odzyla. Jutro wroce i znow wejde do sadzawki. A moze pojutrze.Tymczasem moje dni wypelniaja ciche radosci. Zaczalem uczyc nasz lud o naszych poczatkach i zapisywac historie, bysmy zawsze pamietali. Kiedy nadejdzie jesien, powroce do Kir'Navarrin i poprosze Kaspariana, by opowiedzial mi wiecej. Blaise mowi, ze czesc z rai-kirah, ktorzy pozostali w Kir'Navarrin, znow tworzy sobie ciala, choc reszta pozegnala sie z towarzyszami i weszla do gamarandowego lasu. Rai-kirah mowia, ze tamci rozproszyli nawet swoje swietliste postacie i oddali swoja prawdziwa istote ziemi. Wieza rozpadla sie w proch i nikt juz nie widzial Pani. Las rozrasta sie bujnie. Czarnowlosa coreczka Catrin i Hoffyda urodzila sie zlaczona z demonem. Po Chloe przyszlo na swiat jeszcze dwoje ezzarianskich dzieci i one takze sa jednoscia. Elinor najpewniej zostanie naszym najnowszym mentorem, bedzie opowiadac tym rodzicom historie o dziecinstwie Blaise'a i Farrola, przygotowujac ich - i mnie - jak radzic sobie z przemianami dzieci. Elinor i Evan kazdego dnia przypominaja mi o bogactwie zycia, i nie zaluje wyboru, ktorego dokonalem. Ale po doswiadczeniach ostatnich kilku lat nie moge sie nie zastanawiac... Czy zrezygnowalem z szansy zostania bogiem i poznania odpowiedzi na pytania, ktore my, zrodzeni w swiecie ludzi, pragnelismy poznac od poczatku czasow? Czy sam Kerouan, w dniach przed swoim szalenstwem, byl bogiem? A jesli nie Verdonne, nie Valdis i nie Kerouan, to kto nas uksztaltowal? A jesli nie w Tyrrad Nor, to gdzie sa bogowie i jak mamy sie o nich dowiedziec? Rozwazam te sprawy, gdy chodze wsrod ukochanych wzgorz i lasow i probuje wszystkiego nauczyc sie od poczatku. Na razie nie znalazlem odpowiedzi. Ale w ostatecznym rozrachunku prawda oczywiscie nie ma znaczenia. Moje dziecko i jego matka otaczaja mnie miloscia, a ja moge swobodnie wszystko rozwazac i pamietac. Mysle o Blaisie, dzielacym sie swoja wzniosla i plomienna jednoscia z wyglodnialym swiatem. Wspominam Sovariego i Malvera, W Assani i Galadona, Farrola i mlodego Kyora, i tak, Ysanne rowniez, tych, ktorzy oddali zycie, by nas uratowac. Obserwuje Fione, zdecydowana i uparta, kierujaca moja ukochana Ezzaria w nowej sluzbie. I wyobrazam sobie Aleksandra, wedrujacego po swoim pustynnym krolestwie, a bogactwo i bezpieczenstwo naszego zycia spoczywaja na jego silnych ramionach, zas jego plaszcz swiatla chroni nas wszystkich. W koncu to opowiesci o sile, honorze i celu odzwierciedlaja prawdziwa chwale bogow, niezaleznie od tego, kim sa i gdzie przebywaja. Yerdonne byla piekna dziewczyna z lasu, smiertelniczka, ktora zdobyla serce boga wladajacego lasami. Pan drzew pojal Verdonne za zone, a ona urodzila mu pieknego i zdrowego chlopca imieniem Valdis. Zas smiertelni mieszkajacy wsrod drzew cieszyli sie ze zwiazku zawartego miedzy jedna, z nich a bogiem. Bog lasow zaczal byc zazdrosny o milosc, jaka lesni ludzie darzyli Yaldisa, i ogarnial go gniew na mysl, ze chlopiec - w polowie smiertelnik - moze ktoregos dnia ukrasc jego tron. Dlatego bog postanowil zabic dziecko i wszystkich smiertelnych, ktorzy tak je kochali. Zasmucona Yerdonne, nie mogac przekonac swojego malzonka o niewinnosci Yaldisa, wyslala chlopca miedzy drzewa, by byl bezpieczny, a sama wziela w dlonie miecz i stanela miedzy bogiem a swiatem ludzi. Yerdonne walczyla z bogiem przez wiele lat, az ich syn osiagnal wiek meski. Okrutny bog pozbawil malzonke ubran, by ja zawstydzic, stopil jej miecz, by szydzic z jej slabosci, i spalil pola i lasy wokol niej, by nie znalazla pozywienia. "Poddaj sie", ryczal. "Nie splamie swojego miecza krwia smiertelniczki". Ale Yerdonne sie nie ugiela. Duchy zywiolow, ktore zwykle nie interesuja sie sprawami bogow ani smiertelnikow, obserwowaly, jak smiertelniczka rzuca wyzwanie poteznemu bogu. Zadziwili sie jej odwaga i zlitowali sie nad Yerdonne. Dali jej blask slonca jako plaszcz, gdy bog odebral jej ubranie, a grzmot i blyskawice jako bron, gdy stopil jej miecz. Dali jej deszcz, by obmyl jej rany, wiatr, by ja uniosl, i ogien, by dodal jej sil. "Poddaj sie", ryczal bog lasow. "Jestes smiertelna, a kiedy umrzesz, zrobie, co zechce. Nie ma dla ciebie nadziei". Ale Yerdonne nie ulegla. I oto nadszedl dzien, gdy Yaldis osiagnal wiek meski i polozyl silna dlon na ramieniu matki. Yerdonne sie usmiechnela i odsunela na bok, a Yaldis wyrwal miecz ojca i pozbawil go mocy. Nie zatrzymal jej jednak dla siebie, lecz zlozyl ja u stop matki. "Pokazalas swojemu ludowi bezinteresowna sile i wiare prawdziwego wladcy. To nalezy do ciebie ". Verdonne wladala slodka kraina lasow, az sie zmeczyla, gdyz jej cialo bylo smiertelne. Lecz Valdis oddal jej czesc i uczynil ja, niesmiertelna, i po dzis dzien rzadzi lasami swiata, a syn sluzy jej silnym ramieniem. Valdis wybudowal magiczna fortece, wiezienie pelne piekna i wygody. Poniewaz nie chcial byc ojcobojca, uwiezil tam swojego niesmiertelnego ojca. Mlody bog odebral ojcu imie i je zniszczyl, by zaden mezczyzna i zadna kobieta nie mogli go juz wezwac. Lecz biada czlowiekowi, ktory otworzy wiezienie Bezimiennego Boga, gdyz wowczas na ziemie spadnie ogien i zniszczenie, ktorych zaden smiertelnik nie potrafi sobie wyobrazic. I nazwa to Dniem Konca, ostatnim dniem swiata. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-26 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/