Przymanowski Janusz - Czterej pancerni i pies
Szczegóły |
Tytuł |
Przymanowski Janusz - Czterej pancerni i pies |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Przymanowski Janusz - Czterej pancerni i pies PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Przymanowski Janusz - Czterej pancerni i pies PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Przymanowski Janusz - Czterej pancerni i pies - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
JANUSZ PRZYMANOWSKI
CZTEREJ PANCERNI I PIES
Strona 2
Strona 3
CZĘŚĆ 1
Strona 4
Strona 5
ROZDZIAŁ 1.
TYGRYSIE USZY
PO RAZ DRUGI TEGO DNIA wyszli na przesiekę. Wilgotną trawę
poznaczyły ostrogi traktorowych kół. Siady były podobne odciskom długich
pazurów drapieżnego zwiedza. Przycichł monsun wiejący od Pacyfiku.
Deszcz nie padał, ale słońce było mętne, skąpo przeświecało zza chmur.
Stary przystanął na chwilę, rozejrzał się trzymając sztucer w ręku, a
potem znowu ruszył w las. Za nim, z nosem opuszczonym ku ziemi, szła
niewesoło suka Mura. Janek, o kilka kroków w tyle, zamykał pochód.
Nie wiodło im się dzisiaj. Co prawda rankiem zaraz po wyjściu z chaty
chłopiec zabił dwa bażanty i niósł teraz na pasie duże koguty, których barwne
ogony sięgały prawie ziemi. Oba strzały były pewne, pociski z
małokalibrowej broni, której używał zimą polując na wiewiórki, trafiły w cel.
Nie o to jednak chodziło. Chcieli zdobyć zapas mięsa na kilka dni, by móc
wybrać się potem daleko poza szczyt Cedrowej.
Przesieka została w tyle. Kiedy zgasły ostatnie prześwity między
drzewami, Stary począł skręcać lekko ku prawej, w górę stoku. Las był gęsty.
Dołem rosły ciemne graby o poskręcanych pniach, o konarach zawęźlonych
gęsto; wyżej zieleniały jesiony, a górą, gdzie więcej powietrza i światła,
podpierały niskie niebo korony koreańskich cedrów.
Przeciskali się z wolna, bezszelestnie rozgarniając pędy dzikiego jaśminu.
Trwało dość długo, nim puszcza zrzedła i wyszli w dębinę suchą, widniejszą,
przeplecioną gdzieniegdzie daurską brzozą. Dołem krzewiła się leszczyna, ale
kępami tylko. Widzieli teraz zbocze na kilkanaście kroków przed sobą i Stary
powiesił sztucer na szyi. Janek pojął, że to oznacza, jak zwykle, przerwę w
tropieniu.
Wyszli na polanę, brzegiem której leżał omszały, zwalony wiatrem grab.
Chłopak wyjął z torby przewieszonej przez ramię dwa glony przaśnego chleba
i kawałek wędzonej słoniny. Przysiadłszy obok siebie na pniu, poczęli jeść.
Obaj ostrymi kozikami krajali cienkie, przyżółkłe od dymu plastry, kładli je
do ust, zagryzali chlebem, żując powoli. W tych jednakowych, spokojnym
ruchach byli do siebie podobni jak ojciec i syn czy może wnuk i dziad, choć
przecież spojrzawszy w twarze rzec można było od razu, że nie spod jednej
Strona 6
strzechy prowadziły ich drogi. Stary miał skórę ciemną, spaloną wiatrami,
oczy poblakłe jak u jastrzębia, kości na policzkach wystające, włos
kędzierzawy, przetykany srebrnymi nitkami, zwłaszcza na brodzie. Chłopiec
był jasny, błękitnooki, drobnej kości, ale sprężysty jak leszczynowa witka.
Milczeli, bo las nie lubi rozmowy. Powiesz zbyteczne słowo i może się
zdarzyć, że przegapisz trzask łamanej gałązki, szelest inny niż poszum wiatru,
dźwięk mówiący wiele dla wprawnego ucha.
Stary na otwartej dłoni podał suce kawałek chleba ze słoniną; wzięła
niechętnie, jednym zębem. Rozumiała, że nie wykonała pracy, że jeszcze jej
się nie należy.
Janek z szerokiej kieszeni kurtki dobył Szarika, syna Mury, szczeniaka z
ciężką głową i dużymi puchatymi łapami. Nazwał go Szarik, Kuleczka, bo
psiak po urodzeniu podobny był rzeczywiście do kosmatego kłębka popielatej
wełny. Dał malcowi niewielką przekąskę, a potem drapał go za uszami,
delikatnie targał za kudły. Mura podeszła, polizała mu rękę, jak gdyby
dziękowała za opiekę nad dzieckiem, i w psim uśmiechu podniosła górną
wargę, znaczoną szramą po pazurze rysia.
— Ktoś tu poluje prócz nas — powiedział wreszcie Stary. — Człowiek
albo zwierz. Las pusty, jakby wymiótł.
I wówczas właśnie Mura uniosła mądry, siwiejący łeb, wzięła daleki
wiatr.
— Śmiało, suka, śmiało — zachęcił ją myśliwy.
Ruszyła z początku niepewnie, kręto, a potem ostrzej poszła prosto przez
leszczyny. Nie minęła minuta, gdy usłyszeli trzask z drugiej strony polany,
zobaczyli ruch, migotanie poprzez gałązki. Zza pnia dużego dębu wyskoczyły
dwa cienie. Mura sadziła przodem, zabiegając drogę, a nieco bliżej myśliwych
sunął potężny odyniec z wysokim garbem karku ściętym w dół ku zadowi, z
ogonem podniesionym zadzierzysto ku górze. Mura wyprzedziła, dała głos i
skoczyła ku niemu, gotowa odbić się od ziemi na wyprostowanych,
sprężystych nogach, gotowa wykonać unik. Trafiła jednak przednimi łapami
na rozmiękłe błoto pod warstwą dębowych liści. To ją zgubiło: zaatakowany
dzik sięgnął wroga jednym skrętem łba. W tej chwili huknął wystrzał. Zwierz
drgnął, ugiął przednie nogi i zwalił się jak rażony piorunem.
Czuli obaj, że stało się coś złego. Ruszyli szybko, choć ostrożnie — Stary
z palcem na spuście. Janek z długim myśliwskim nożem w ręku.
Strona 7
Dzik nie żył. Mura leżała na boku, spodem sączyła się krew. Wargi jej
jeszcze drgały, obnażając zęby. Stary klęknął, położył rękę na łbie. Czuł pod
palcami, jak sztywniała, jak gasło życie. Mimo tego powiedział do niej, do
siebie i do lasu:
— Szkoda. Dobra byłaś, Mura, dobra suka.
Szczeniak, wietrząc krew, popiskiwał w kieszeni.
— Trafiła na błoto — wyjaśnił niepotrzebnie chłopak.
— Każdy może trafić.
Janek wykopał podłużną jamę, rozgrzebując mech i ziemię szerokim
ostrzem noża. Potem zasypał Murę, wtoczył omszały kamień. Dwoma
cięciami zrobił zasiek na korze dębu, żeby pamiętać. Wsadził rękę do
kieszeni, pogłaskał Szarika, a potem wyjął go, postawił na liściach. Patrzył,
jak psiak porusza się niezgrabnie, szeroko rozstawiwszy łapy, niezdolny
jeszcze zrozumieć tego, co się stało. I nagle, jak dalekie echo wystrzału, jak
krzyk ptaka spoza chmury, przyszło wspomnienie gruzów domu, zapachu
spalenizny i pokruszonego na miał tynku.
— Sam zostałeś, Szarik.
— Nikt nie zostaje sam. Taka rzecz każdemu może się trafić — mruknął
Stary. — U ludzi pies został.
Tak może się trafić i psu, i człowiekowi — pomyślał Janek. On też został
sam, prawie sam. By nie być samotnym, zwędrował pół świata. Nie .znalazł
tego, kogo szukał. Wówczas gdy było już bardzo źle, znalazł dom. Dom był
niepodobny do tego, w którym się wychował. Tamten, murowany, stał nad
brzegiem kanału w portowym mieście. Ten, złożony z cedrowych bierwion,
wieczorem śpiewający głosami świerszczy i wiatrem w kominie — nad
brzegiem dzikiej, toczącej głazy rzeki.
Mieszkał w nowym domu już trzecie lato. Nauczył się wielu rzeczy:
chodzić po tropie wytrwale jak wilk, czytać wiatr, rozróżniać zapachy lasu i
zwierząt, rozumieć szelesty i ślady, poruszać się cicho, sprawnie i szybko.
Nauczył się tak strzelać, by z małokalibrówki trafiać w oko wiewiórki, nie
psując wybielonego zimą futra. Trzecie lato wędrował po leśnych ścieżkach.
Do dziś nie zastanawiał się, dokąd te ścieżki prowadzą.
Słońce jeszcze bardziej przygasło. Chmury spełzały w dół po zboczu,
zaczął padać deszcz. Stary powiesił na niskim sęku sztucer i wyszarzałą
kurtkę. Przyklęknął obok odyńca, trzonkiem noża rozwarł mu gwizd i
Strona 8
wyłuskał kły. Pożółkłe ze starości, lekko wygięte jak szable, były dłuższe niż
dłoń.
Janek przyszedł mu na pomoc. Rozpruli skórę wzdłuż brzucha, nadcięli ją
wokół nóg i pomagając sobie lekkimi, szybkimi ruchami noży, poczęli ją
ściągać.
Deszcz przybrał na sile, szeleścił górą; ciężkie krople opadały z liści.
Spieszyli się. Na rozesłany z boku brezent położyli szynki. Odwinąwszy
rękawy dobywali z grzbietu ponad zadem długie pasy soczystej polędwicy.
Nagle maleńki Szarik, pętający się wokół po mchu i liściach, szczeknął
ostrzegawczo, krótko i zawarczał, podając sygnał grubego zwierza. Brzmiało
to zabawnie, piskliwie, jak krzyk dziecka, które naśladując dorosłych woła:
„Pożar!”
— Smotri, popatrz — powiedział Stary, dźwigając w obu rękach płat
świeżego mięsa. — Dorosłego psa udaje...
Urwał w pół słowa. Janek usłyszał tylko, jak mięso pada na ziemię,
szeleszcząc toczy się po liściach. Unikając gwałtownych ruchów, z wolna
obrócił głowę. Kątem oka dostrzegł najpierw Starego, przyczajonego na
ugiętych nogach, ściskającego w ręku długi, okrwawiony nóż. Myśliwy był
nieruchomy jak kamień, napięty jak sprężyna. Głowę miał opuszczoną, kark
nabiegły czerwienią.
Idąc za jego wzrokiem Janek spojrzał pod dąb. Między dwiema kępami
leszczyny, nisko, tuż nad trawą, zobaczył łeb płaski, koci, zdobiony rudymi
bokobrodami. Przy łbie dwie potężne, wciśnięte w ściółkę łapy. Wszystko to
trwało nieruchome i tylko ogon, długi, prężny ogon bił gniewnie o boki.
Chłopak zrozumiał, czemu nie spotykali zwierzyny, czemu Mura nie
odchodziła od nogi, czemu czujny, stary odyniec oszalał ze strachu i wyszedł
wprost na nich — w lesie polował ktoś silniejszy, gość rzadki, pan tajgi i gór,
ussuryjski tygrys. Siadem zapachu świeżej krwi przyszedł po łup, który mu się
należał; po zwierzę, które wytropił. Zdziwiło go, zapewne, że ludzie,
niezgrabni i śmieszni, pozbawieni węchu, mają odwagę tu trwać, że nie
uciekają na oślep w dół stoku. Od czasu wojny, która tliła się wzdłuż granicy
jak żar pod mchem i tryskała niekiedy iskrami strzałów z zasadzek, jadał to
mięso i przestał bać się huku. Przeciwnie, szedł na głos karabinów, wietrząc
łatwą zdobycz. Gniewny więc był teraz, ogromnie rozdrażniony, ważył
odległość w mięśniach i spinał je do skoku.
Strona 9
Stary nie obracając się, nie drgnąwszy nawet, szepnął:
— Strzelba na sęku... Uwaga... Bierz!
Janek skoczył, dłońmi dopadł kolby i lufy. Sęk złamał się z suchym
trzaskiem i jednocześnie, jak niski grzmot, runął na polanę tygrysi ryk.
Chłopiec obrócił się, dostrzegł w locie czerwonoczarną błyskawicę i Starego
odskakującego w bok. Została tylko jedna szansa, jedna chwila, krótka jak
uderzenie serca. Gdy zwierz przednimi łapami sięgnął ziemi i przylgnął do
niej, by odbić się do następnego skoku, Janek złowił na koniec lufy biały
zygzak na ciemnej sierści i wypalił między wąskie, połyskliwe oczy.
Wielki kot zrolował przez łeb, ryk urwał się w pół tonu.
Chwilę jeszcze trwali obaj nieruchomo, czekając, póki obraz widziany
oczyma nie utrwali się w myśli. Potem Stary powiedział:
— Gotów. Ale jednak czepił mnie pazurem.
Janek dopiero teraz spostrzegł rozdarty but i poszarpane spodnie,
ciemniejące od krwi.
Stary siadł na ziemi. Chłopiec podszedł, nadciął cholewę od góry,
ściągnął do kostki, a potem drąc brunatnozielony pakiet, taki, jakiego używają
żołnierze na froncie, mocno zabandażował ranę.
Myśliwy położył mu rękę na włosach. Twarz miał pobladłą, poszarzałe
wargi.
— Spasibo... Dziękuję, Janek.
— Co wy, Jefim Siemionycz... Za co? — rzadko tak mawiał, bo
wszyscy tu w górach, w obrębie dobrych stu kilometrów od szczytu Cedrowej,
nazywali go po prostu Starym.
— Za życie dziękuję.
— To ja wam... — urwał w pół zdania.
Zbyt wiele trzeba by mówić, żeby powiedzieć wszystko, a obaj mieli
zwyczaj równie oszczędnego używania słów jak amunicji.
Szczeniak, potykając się o chrust, ostrożnie stąpając po mokrych i
śliskich liściach, szedł powoli na tygrysa. Wciągał głęboko powietrze, drżał,
strach zginał mu tylne łapy, ale ciężki, uparty łeb ciągnął do przodu. Instynkt
przekazywany z pokolenia na pokolenie razem z mlekiem matki
podpowiedział mu, że wróg jest martwy. Szarik zebrał wszystkie siły,
zawarczał groźnie i dopadłszy tylnej łapy powalonego olbrzyma, począł
targać ząbkami za sierść.
Strona 10
— Daj tego malca.
Janek złapał psiaka za kark, podniósł do góry i podał Staremu. Na dwu
szerokich, poznaczonych szramami dłoniach Szarik zmieścił się, jak trzmiel w
kielichu malwy. Siemionycz podniósł mu wargi, zajrzał w zęby, a potem
począł drapać palcem między uszami po sierści nawilgłej od deszczu.
— Dzielny, dzielny pies z ciebie wyrośnie. Ostrzegłeś nas obu.
— Jak dalej? — spytał chłopak. — Będziecie mogli iść?
Stary dźwignął się, zrobił krok naprzód, krok wstecz i siadł znowu.
— Trudno. I mięso trzeba by zostawić. Ja tu z Szarikiem popilnuję, a ty
wyjdź na przesiekę.
Janek spojrzał w górę, wyłowił lekki odblask słońca spoza chmur, by
określić czas.
— Powinien niedługo nadjechać.
Podał Staremu strzelbę, której cały czas nie wypuszczał z ręki, wziął
swoją małokalibrówkę i szerokim krokiem ruszył przez polanę z powrotem.
— Zaczekaj.
Odwrócił się i zobaczył, jak myśliwy, leżąc na boku, sięgnął tygrysiego
łba i odcinał nożem uszy.
— Chodź tu — zawołał siadając. — Weź i schowaj, bo to twoje.
Janek wrócił, pochylił się do wyciągniętej ręki i odebrał łup. Potem
obiema dłońmi, tak jak to robią Chińczycy, witając drogiego gościa,
przytrzymał twardą wyciągniętą rękę.
Wiatr, poprzez szmer padającego deszczu, doniósł z daleka słaby
rytmiczny stukot silnika pracującego ciężko na zwolnionych obrotach.
Wiedział, że traktor, ciągnąc dwie przyczepy ładowane cedrowymi pniami,
wspina się pod górę. Wkrótce wlezie na przełęczkę przy Pięciu Grabach i
potem zacznie zjeżdżać w dół. Skoczył więc przez zwalony pień, zamykający
polanę, i pobiegł lekko, równo, sprężyście. Oddychał mocno rześkim
powietrzem gór, wciągał zapach liści, grzybów i mchów. W kieszeni koszuli
na piersiach niósł odcięte tygrysie uszy i głębiej, gdzieś pod żebrami, radość
celnego strzału.
Stary tymczasem dobył z kieszeni kapciuch, pociemniały woreczek ze
skóry jelenia, urwał prostokątny kawałek złożonej równiutko gazety, starannie
skręcił cygarkę. Potem dotknął lekko bandaża, ułożył nogę wygodniej,
opierając stopę na kolbie. Szczeniak wędrował wokół niego z nastroszonymi
Strona 11
uszami, zataczając szerokie koło, pełnił służbę, jak prawdziwy, dorosły pies.
Stary wsadził kapciuch do kieszeni, dobył krzesiwo, knot w łusce po
karabinowym pocisku, skrzesał iskrę, rozdmuchał i zapalił.
Strona 12
Strona 13
ROZDZIAŁ 2.
KRZYK DZIKICH GĘSI
ZMARUDZILI SPORO CZASU, bo Stary nie mógł stąpnąć opuchniętą
nogą i musieli go prowadzić pod ramiona we dwu z traktorzystą.
Potem Janek zrobił jeszcze jeden rejs od przesieki na polanę, by ściągnąć
skórę z tygrysa i zabrać mięso odyńca. Zeszło na to chyba ze dwie godziny.
Jechać musieli wolno, ostrożnie, bo ciężkie przyczepy ześlizgiwały się po
mokrej trawie i błocie. Przysposobili belkę nad tylnym kołem, podwiesili ją na
łańcuchach i Janek szedł naciskając całym ciałem na cieńszy koniec, gdy
stromizna ostrzej spadała w dół.
Nim ze zboczy Cedrowej wydobyli się na gruntową, rozjeżdżoną drogę,
zapadła noc. Zostawili więc przyczepy z drewnem na oboczynie traktu i
samym już tylko traktorem — niewielkim, śmiesznym „STZ”, opatrzonym z
tyłu w dwa szerokie, usiane zębami koła — skręcili na boczną dróżkę,
prowadzącą nad rzekę, do chaty Starego.
Kiedy dojeżdżali, zgasły ostatnie czerwienie na chmurach od zachodu,
zrobiło się całkiem ciemno. Traktorzysta zapalił latarnie. Proste pasma światła
wydobyły z mroku pnie drzew i konary nawisłe nisko jak strzecha. Z boku
rudawo świeciła rozgrzana rura wydechowa, z kominka dobywały się
czerwone świetliki iskier, odlatywały ku górze i na boki.
Potem minęli dwa niskie słupki, żerdzie ogrodzenia, zajechali pod ganek.
Traktorzysta zatrzymał ciągnik, zrzucił gaz na małe obroty. Wtenczas dopiero
obaj, mechanik i Janek, usłyszeli, że silnik postukuje. Traktorzysta zaklął.
— Wprowadź do szopy — poradził chłopak.
Rzucił skóry i mięso pod dach, pomógł Staremu zejść, obejmując go wpół
zawiódł po schodkach do drzwi. Zgasło światło latarń, silnik przyśpieszył i
stanął. Miejsce warkotu zajęła cisza wypełniona bliskim szumem
niewidocznej rzeki. Traktorzysta wrócił szybko i wszyscy trzej weszli razem
do przestronnej izby.
Pachniało tu ciepłem, ziołami i skórami zwierząt. Janek odsunął szyber w
kominie, rozgrzebał żar, dorzucił chrustu. Pojawiły się wesołe płomyki,
odblask poszedł na izbę, wyławiając z mroku szerokie ławy pod ścianami,
długi stół, malowaną skrzynię na proch i kule.
Strona 14
Zrzucili mokre, nasiąkłe deszczem kurtki. Janek plusnął wodę z wiadra
do sagana i wsunął go w środek żaru. Dopiero teraz przypomniał sobie, że
szczeniak śpi w kieszeni kurtki, wydobył go stamtąd, odniósł w kąt na puste
posłanie Mury.
Traktorzysta siadł, wyciągnął przed siebie długie nogi w zabłoconych
butach, zwiesił czarną, kędzierzawą głowę i zaczął narzekać:
— Motor stuka, niedobry motor. Jutro rano trzeba szybko jechać, a
motor niezdrowy. Stuka. Słyszałeś, tawariszcz, jak stuka? Zanim zrobię,
będzie południe, przed nocą nie dojadę.
Stary go nie słuchał. Siedząc na ławie przy piecu, ostrożnie zsuwał
nogawkę ze zranionej przez tygrysa nogi. Janek wyszedł do sieni, przyniósł
mięso, odciął kęs nożem i uspokoił traktorzystę.
— Nie martw się. Noc długa, zdążysz naprawić.
— Sił brak. Nocna robota, zła robota. A drewno trzeba dowieźć jutro.
— Masz zapasowe wkładki do łożysk?
— Mam.
— Ja zrobię.
— Potrafisz?
— Potrafię.
Stary wyciągnął ręce w stronę żaru, grzał je chwilę, potem powiedział:
— Zostaw, Janek, garnki. Ja tu w chałupie dam radę, a będzie gotowe,
zawołam.
Traktorzysta podniósł się z ławy i obaj młodzi wyszli. Lampa była dobra,
pod szkłem; kładła równy krąg światła na błoto sieczone nieustannym
deszczem. Wsunęli się do szopy, przymknęli wierzeje. Janek ściągnął z siana
kawał brezentu, rozłożył pod ciągnikiem.
Nie mówili nic, rozumieli się bez słowa. Gorąca oliwa spływała do
wiadra cienkim strumykiem, parowała w żółtawym świetle lampy. Klęcząc po
obu stronach, podstawili kloc, zluzowali śruby, wykręcili je, zdjęli karter.
Janek pakułami ocierał ciepłe kolana wału korbowego.
— Jak cię zwą? — spytał traktorzysta.
— Jan Kos.
— Jan Kos? — powtórzył tamten ostrożnie i powoli wymawiając słowa.
— Trudne.
— A ciebie?
Strona 15
— Grigorij Saakaszwili.
— Też niełatwe.
— Ja, bracie, z Gruzji. Rozumiesz? Och, tam są góry, a na górach śnieg
biały, świecący w słońcu jak cukier, że tylko lizać. A wysokie! Widzisz tę
śrubę? Widzisz ten traktor? — pokazywał zaoliwionym palcem. — Tutaj góry
takie małe jak ta śruba. Tam góry takie duże jak ten traktor.
Janek leżał pod ciągnikiem, uniesionymi ku górze rękami próbował
kolejno łożyska. Popychał ku górze, ściągał w dół — luz był na drugim.
— Weź korbę, przekręć drugi na dół.
Grigorij wykonał polecenie, a potem kucnął na ziemi, zaglądał pod spód,
obserwując, jak Janek obcążkami sprawnie odgina blokujące szpilki, wyciąga
je, luzuje kluczem śruby.
— Stary mówił, zabiłeś tygrysa. Znaczy jesteś dobrym myśliwym. Ja
patrzę i widzę: traktor znasz. Weź ten traktor, chodź na moje miejsce. Ja idę
do armii.
Janek przysunął lampę, by blask padał na twarz tamtego.
— Biorą? — spytał z niedowierzaniem. — Ile masz?
— Dziewiętnaście, a ty?
— Ja siedemnaście — skłamał, dodając sobie prawie dwa lata.
Teraz Gruzin wziął w rękę lampę i poświecił.
— Tylko siedemnaście? Tygrysa zabiłeś, traktor znasz... Takich nie
biorą?
— Nie dlatego. Ja nie tutejszy, z Polski. I Starego samego nie zostawię.
Jak często bywa z ludźmi, którzy bezczynnie patrzą na robotę innych,
Grigorij niespodzianie poczuł się rozdrażniony.
— Wojna nasza. Ciebie ta wojna nie obchodzi. Wy tu futerka zdzieracie
z wiewiórek, z jenotów żabami karmionych.
— Na kombinezony dla lotników.
— Nasz brat w okopach, a ty na tyłach. Chytrze.
Janek wykręcił ostatnią śrubę, zdjął wkładki łożyska i odłożył na brezent.
Potem wyśliznął się spod ciągnika i stanął nad traktorzystą.
— Powiedziałeś, że chytrze? A kto pierwszy z Hitlerem się bił? Zaczęło
się od Westerplatte.
Strona 16
— Wester... Powtórzyć trudno. Co to jest to, co się tak po niemiecku
nazywa? Wasza wojna skończona dawno. Ja wiem, w dwa tygodnie was
pobili.
— A ty umiesz się bić?
— A bo co?
— Stawaj.
Janek przesunął lampę na stąg porąbanego w szczapy drewna.
Pochyleni lekko ku przodowi, tkwili naprzeciw siebie nieruchomo,
napuszeni jak dwa koguty. Skoczyli. Grigorij był znacznie wyższy, chwycił
Kosa za głowę, ugiął pod siebie. Janek, padając, skurczył nogi i gdy plecami
dotknął ziemi — wyprostował je z całą siłą, odrzucił tamtego pod ścianę
szopy.
Poderwali się dysząc ciężko.
— Chcesz jeszcze?
— Chcę!
Traktorzysta pierwszy ruszył naprzód, Janek ćwiczonym, puszczańskim
ruchem skoczył pod nogi i zwalił go na ziemię.
Znowu poderwali się w różne strony, szli bez słowa do zwarcia, lecz
zatrzymał ich nagły, idący z wysoka pomruk silników, przyniesiony przez
wiatr.
— Lecą — powiedział Saakaszwili.
— Pilnują. Japończycy blisko. Na drugim brzegu Ussuri...
Zobojętnieli nagle wobec siebie, rozluźnili mięśnie i razem wyszli przed
wierzeje, zadzierając głowy ku górze. Niebo na zachodzie przetarło się trochę,
świeciły gwiazdy. Nie widząc samolotów, odgadli jednak trasę ich lotu po
nagłym gaśnięciu gwiazd. Warkot oddalał się, rozpływał w poszumie wiatru.
Wrócili pod dach.
— Będziemy się jeszcze bili czy masz dość? — spytał Janek.
— Nie, głupio. Moja wojna, twoja wojna, jedna wojna. Weź mój traktor,
jak ja pójdę do armii.
Milczeli. Janek miał ochotę wytłumaczyć tamtemu, jak bliska jest dla
niego wojna odległa o dziesięć tysięcy kilometrów. Nie wiedział jednak, od
czego zacząć, i bał się, że trudno będzie ująć w słowa to, o czym myślał.
— Rebiata! — usłyszeli wołanie Starego.
Strona 17
Obmyli ręce w nafcie, otarli je mokrą ziemią, spłukali pod rynną.
Zabrawszy lampę wrócili do chaty, gdzie wprost na stole leżały ciepłe placki z
żytniej mąki, a na blaszanym talerzu parowała gotowana dziczyzna.
Zjedli w milczeniu. Potem Janek przyniósł okopcony czajnik, nalał do
dwu kubków i przy trzecim zawahał się.
— Herbata, ale gorzka. Skończył się nam cukier. Będziesz pił?
— Mam własny — odrzekł Grigorij, dobył z kieszeni szmatkę i odwinął.
— Jeden kawałek został. Daj nóż.
Rozbił kostkę trzonkiem, dał każdemu po troszku. Pili, trzymając cukier
pod policzkiem.
Szarik zbudził się, zaczął piszczeć w kącie. Traktorzysta zgarnął słodkie
okruchy na dłoń, poszedł do kąta i radośnie oświadczył:
— Mały, ale zuchwały. Liże jak stary i jeszcze zębami moich palców
próbuje.
Uszczęśliwiony psiak szczeknął wesoło, merdał ogonkiem. Janek
przypatrywał się chwilę z uśmiechem, a potem przyniósł kożuch, rozesłał na
ławie i powiedział:
— Kładź się, śpij. Resztę sam zrobię.
Saakaszwili rozpiął pas, wyciągnął się i podłożywszy ręce pod
kędzierzawą głowę, mówił sennie:
— Sen po robocie, dobry sen. Ciepło tu, miękko, woda na głowę nie
kapie, ale jak spać naprawdę, to. tylko u nas w Gruzji. Tam kładziesz się,
stawiasz obok dzban wina; drzwi szeroko otwarte, noc wchodzi do domu,
gwiazdy do domu wchodzą...
— Przez drzwi czy przez sen?
— Jak gwiazdy wchodzą? I przez drzwi, i przez sen. Wszystko jedno.
Zrobiło się cicho. Stary chciał zapalić, wyciągnął rękę, ale nie sięgnął do
gazety, leżącej przy lampie. Janek wstał, by mu podać. Rzuciwszy okiem na
złożony papier, zatrzymał go jednak w dłoni.
— Mogę wziąć? — spytał.
— Ty co? Palić chcesz?
— Nie, ja wam drugą gazetę przyniosę i złożę. Taką samą. Dobrze?
— Dobrze — odpowiedział myśliwy.
Strona 18
Janek schował papier na piersi, do tej samej kieszeni, w której miał uszy
tygrysa. Rozejrzał się czy jeszcze czego nie trzeba, ale Stary kiwnął mu ręką,
że może iść.
Teraz był sam z traktorem w pustej szopie. Założył nowe wkładki da
łożyska, zwilżył je oliwą, ulokował na miejscu i parę razy przekręciwszy
korbą, zdjął z powrotem. Widział przy świetle lampy, które części
srebrzystego stopu pasują dokładnie do kształtu korbowego wału — w
zagłębieniach zostały ślady oliwy. Ostrym, płaskim nożykiem, delikatnymi
strużkami zdejmował miękki metal, dopasowywał.
Tę samą czynność powtórzył po raz drugi, trzeci i piąty, cierpliwie
czekając, aż po ostatniej próbie cała powierzchnia będzie gładka i czysta,
równomiernie pokryta cieniutką błonką oliwy. Korciło go, żeby zajrzeć do tej
gazety, którą miał schowaną w kieszeni, bo w chacie dostrzegł tylko dwa
słowa, ale postanowił sobie, że dopiero po robocie, dopiero kiedy skończy...
Deszcz ucichł i poprzez szparę pod okapem widać było teraz ostry róg
młodego księżyca powisłego nad górami. Janek zamyślił się. Czy to ten sam
księżyc, który przed laty czepiał się czubków masztów na statkach stojących
w porcie? Czy to ten sam, który odbijał się w wodach zatoki i Wisły
spływającej kanałami do morza?
Skrzypnęły lekko wierzeje pchnięte wiatrem. Chłopiec drgnął i wpełzając
pod ciągnik, założył po raz ostatni łożyska. Podwiesił karter, zalał oliwę.
Zapuściwszy silnik, pozwolił mu chwilę pracować na wolnych obrotach.
Potem wyłączył zapłon, odczekał, póki smar spłynie, i poprzez luk wsunął
rękę. Odnalazł palcami łożysko, sprawdził, czy się nie grzeje.
Wszystko było w porządku.
Dawniej, w tych czasach, które określał słowem „przedtem”, podszedłby
do ojca i powiedział: „Gotowe”. Ojciec wstawał, szedł sprawdzać.
Kontrolował surowo, niezależnie od tego, czy to był miś z przyszytą na nowo
łapą, model samolotu, czy rower. Potem prostował się i z uśmiechem w swych
szarych oczach wyciągał rękę mówiąc: „Dobra robota”.
Tak było „przedtem”, ale mijają już prawie cztery lata, od czasu gdy
Janek został sam. Poczuł nagle, że ciąży mu nie przespana noc, że boli go kark
ściśnięty w walce przez Grigorija. Uśmiechnąwszy się smutno do siebie,
pomyślał, czy tamtego obudził warkot silnika, czy też śpi mocno i smacznie,
Strona 19
tak jak sypiają w Gruzji, i czy przez sen przyszły doń z dalekiego nieba
gruzińskie gwiazdy.
Na dworze pochłodniało i dołem, pod drzewami, pod żerdziami płotu,
bezszelestnie wpełzała od rzeki przedranna mgiełka.
W sionce zgasił lampę, powąchał dłonie, które choć starannie umyte
pachniały jeszcze metalem, oliwą i naftą. Podpierając od dołu skobel, by
drzwi nie skrzypnęły w zawiasach, wszedł na palcach do izby. Zbliżył się do
pieca, nadpaloną szczapą zgarniał popiół z czerwonych głowni. Sięgnął do
kieszeni i dobywszy gazetę rozłożył ją ostrożnie.
To, co go zainteresowało, było niepełne, z prawej strony u dołu
brakowało wyrwanego kawałka. Przysunął papier do oczu, pochylił się w
stronę żaru i czując ciepło na policzku, czytał w rudym świetle paleniska.
— Janek!
Drgnął. A więc Stary nie śpi.
— Słucham, Jefim Siemionycz.
— Przeczytaj na głos. Tamten śpi, nie zbudzisz go.
Janek zawahał się. Czuł falę krwi uderzającą do głowy, jakby został
schwytany na gorącym uczynku. Minęła długa chwila, nim opanował się i
zaczął czytać:
— „Komunikat o zgodzie rządu radzieckiego na formowanie polskiej
dywizji na...” — tu właśnie brakowało reszty tytułu i zaczynały się drobne
litery. — „Rząd radziecki postanowił zadośćuczynić prośbie Związku
Patriotów Polskich... na terytorium ZSRR polskiej dywizji imienia Tadeusza
Kościuszki w celu wspólnej walki... Formowanie polskiej dywizji już się...”
Janek cofnął twarz od żaru, złożył powoli gazetę i dodał:
— To wszystko. Trochę brakuje, bo urwane.
Znowu cisza zapanowała w izbie, tylko Grigorij Saakaszwili, traktorzysta
z Gruzji, równo i spokojnie oddychał przez sen, tylko Szarik popiskiwał
smutno, tęskniąc do ciepła mamy, która tak nagle zniknęła z jego życia. Długo
tak było, a potem Stary zapytał:
— Zostaniesz, póki będę mógł chodzić?
Janek podszedł do niego, przysiadł na krawędzi ławy wysłanej skórami.
— Zostanę.
— Jeszcze przed śniegami zagoi się; będę mógł chodzić, nie
zatrzymam... — myśliwy mówił powoli, niespiesznie. — Już chyba dwa lata,
Strona 20
jak mój Wania na wojnę poszedł. Starszy był niż ty, pamiętasz go przecież,
ale dla kuli bez różnicy, że starszy... I nie robi jej różnicy, że młodszy...
Zatrzymywać cię jednak nie będę — chropawą, szeroką dłoń położył na
kolanie Janka.
— Pora budzić traktorzystę. Już za oknami szarzeje — powiedział
chłopiec.
— Pora.
Janek nie ruszył się jednak, siedział dalej zapatrzony nieruchomo w
przygasający żar pieca.
— Jefim Siemionycz, ja do was może wrócę potem, po wojnie, bo ja
przecież nikogo...
— Nie mów na wiatr — powiedział spokojnie Stary. — Matka nie żyje,
ale ojciec może się znajdzie... Będziesz szedł, to ja ci rękawice dam ciepłe,
miękkie, ze skóry jenota uszyte... A jeśli nawet ojca nie znajdziesz, to i tak nie
wrócisz, ze swoimi zostaniesz. Gazeta, coś z niej czytał, to niby papier, a jak
krzyk dzikich gęsi jesienią, i już rady nie ma, w swoje strony musisz odlecieć.