Przymanowski Janusz - Czterej pancerni i pies

Szczegóły
Tytuł Przymanowski Janusz - Czterej pancerni i pies
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Przymanowski Janusz - Czterej pancerni i pies PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Przymanowski Janusz - Czterej pancerni i pies PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Przymanowski Janusz - Czterej pancerni i pies - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 JANUSZ PRZYMANOWSKI CZTEREJ PANCERNI I PIES Strona 2 Strona 3 CZĘŚĆ 1 Strona 4 Strona 5 ROZDZIAŁ 1. TYGRYSIE USZY PO RAZ DRUGI TEGO DNIA wyszli na przesiekę. Wilgotną trawę poznaczyły ostrogi traktorowych kół. Siady były podobne odciskom długich pazurów drapieżnego zwiedza. Przycichł monsun wiejący od Pacyfiku. Deszcz nie padał, ale słońce było mętne, skąpo przeświecało zza chmur. Stary przystanął na chwilę, rozejrzał się trzymając sztucer w ręku, a potem znowu ruszył w las. Za nim, z nosem opuszczonym ku ziemi, szła niewesoło suka Mura. Janek, o kilka kroków w tyle, zamykał pochód. Nie wiodło im się dzisiaj. Co prawda rankiem zaraz po wyjściu z chaty chłopiec zabił dwa bażanty i niósł teraz na pasie duże koguty, których barwne ogony sięgały prawie ziemi. Oba strzały były pewne, pociski z małokalibrowej broni, której używał zimą polując na wiewiórki, trafiły w cel. Nie o to jednak chodziło. Chcieli zdobyć zapas mięsa na kilka dni, by móc wybrać się potem daleko poza szczyt Cedrowej. Przesieka została w tyle. Kiedy zgasły ostatnie prześwity między drzewami, Stary począł skręcać lekko ku prawej, w górę stoku. Las był gęsty. Dołem rosły ciemne graby o poskręcanych pniach, o konarach zawęźlonych gęsto; wyżej zieleniały jesiony, a górą, gdzie więcej powietrza i światła, podpierały niskie niebo korony koreańskich cedrów. Przeciskali się z wolna, bezszelestnie rozgarniając pędy dzikiego jaśminu. Trwało dość długo, nim puszcza zrzedła i wyszli w dębinę suchą, widniejszą, przeplecioną gdzieniegdzie daurską brzozą. Dołem krzewiła się leszczyna, ale kępami tylko. Widzieli teraz zbocze na kilkanaście kroków przed sobą i Stary powiesił sztucer na szyi. Janek pojął, że to oznacza, jak zwykle, przerwę w tropieniu. Wyszli na polanę, brzegiem której leżał omszały, zwalony wiatrem grab. Chłopak wyjął z torby przewieszonej przez ramię dwa glony przaśnego chleba i kawałek wędzonej słoniny. Przysiadłszy obok siebie na pniu, poczęli jeść. Obaj ostrymi kozikami krajali cienkie, przyżółkłe od dymu plastry, kładli je do ust, zagryzali chlebem, żując powoli. W tych jednakowych, spokojnym ruchach byli do siebie podobni jak ojciec i syn czy może wnuk i dziad, choć przecież spojrzawszy w twarze rzec można było od razu, że nie spod jednej Strona 6 strzechy prowadziły ich drogi. Stary miał skórę ciemną, spaloną wiatrami, oczy poblakłe jak u jastrzębia, kości na policzkach wystające, włos kędzierzawy, przetykany srebrnymi nitkami, zwłaszcza na brodzie. Chłopiec był jasny, błękitnooki, drobnej kości, ale sprężysty jak leszczynowa witka. Milczeli, bo las nie lubi rozmowy. Powiesz zbyteczne słowo i może się zdarzyć, że przegapisz trzask łamanej gałązki, szelest inny niż poszum wiatru, dźwięk mówiący wiele dla wprawnego ucha. Stary na otwartej dłoni podał suce kawałek chleba ze słoniną; wzięła niechętnie, jednym zębem. Rozumiała, że nie wykonała pracy, że jeszcze jej się nie należy. Janek z szerokiej kieszeni kurtki dobył Szarika, syna Mury, szczeniaka z ciężką głową i dużymi puchatymi łapami. Nazwał go Szarik, Kuleczka, bo psiak po urodzeniu podobny był rzeczywiście do kosmatego kłębka popielatej wełny. Dał malcowi niewielką przekąskę, a potem drapał go za uszami, delikatnie targał za kudły. Mura podeszła, polizała mu rękę, jak gdyby dziękowała za opiekę nad dzieckiem, i w psim uśmiechu podniosła górną wargę, znaczoną szramą po pazurze rysia. — Ktoś tu poluje prócz nas — powiedział wreszcie Stary. — Człowiek albo zwierz. Las pusty, jakby wymiótł. I wówczas właśnie Mura uniosła mądry, siwiejący łeb, wzięła daleki wiatr. — Śmiało, suka, śmiało — zachęcił ją myśliwy. Ruszyła z początku niepewnie, kręto, a potem ostrzej poszła prosto przez leszczyny. Nie minęła minuta, gdy usłyszeli trzask z drugiej strony polany, zobaczyli ruch, migotanie poprzez gałązki. Zza pnia dużego dębu wyskoczyły dwa cienie. Mura sadziła przodem, zabiegając drogę, a nieco bliżej myśliwych sunął potężny odyniec z wysokim garbem karku ściętym w dół ku zadowi, z ogonem podniesionym zadzierzysto ku górze. Mura wyprzedziła, dała głos i skoczyła ku niemu, gotowa odbić się od ziemi na wyprostowanych, sprężystych nogach, gotowa wykonać unik. Trafiła jednak przednimi łapami na rozmiękłe błoto pod warstwą dębowych liści. To ją zgubiło: zaatakowany dzik sięgnął wroga jednym skrętem łba. W tej chwili huknął wystrzał. Zwierz drgnął, ugiął przednie nogi i zwalił się jak rażony piorunem. Czuli obaj, że stało się coś złego. Ruszyli szybko, choć ostrożnie — Stary z palcem na spuście. Janek z długim myśliwskim nożem w ręku. Strona 7 Dzik nie żył. Mura leżała na boku, spodem sączyła się krew. Wargi jej jeszcze drgały, obnażając zęby. Stary klęknął, położył rękę na łbie. Czuł pod palcami, jak sztywniała, jak gasło życie. Mimo tego powiedział do niej, do siebie i do lasu: — Szkoda. Dobra byłaś, Mura, dobra suka. Szczeniak, wietrząc krew, popiskiwał w kieszeni. — Trafiła na błoto — wyjaśnił niepotrzebnie chłopak. — Każdy może trafić. Janek wykopał podłużną jamę, rozgrzebując mech i ziemię szerokim ostrzem noża. Potem zasypał Murę, wtoczył omszały kamień. Dwoma cięciami zrobił zasiek na korze dębu, żeby pamiętać. Wsadził rękę do kieszeni, pogłaskał Szarika, a potem wyjął go, postawił na liściach. Patrzył, jak psiak porusza się niezgrabnie, szeroko rozstawiwszy łapy, niezdolny jeszcze zrozumieć tego, co się stało. I nagle, jak dalekie echo wystrzału, jak krzyk ptaka spoza chmury, przyszło wspomnienie gruzów domu, zapachu spalenizny i pokruszonego na miał tynku. — Sam zostałeś, Szarik. — Nikt nie zostaje sam. Taka rzecz każdemu może się trafić — mruknął Stary. — U ludzi pies został. Tak może się trafić i psu, i człowiekowi — pomyślał Janek. On też został sam, prawie sam. By nie być samotnym, zwędrował pół świata. Nie .znalazł tego, kogo szukał. Wówczas gdy było już bardzo źle, znalazł dom. Dom był niepodobny do tego, w którym się wychował. Tamten, murowany, stał nad brzegiem kanału w portowym mieście. Ten, złożony z cedrowych bierwion, wieczorem śpiewający głosami świerszczy i wiatrem w kominie — nad brzegiem dzikiej, toczącej głazy rzeki. Mieszkał w nowym domu już trzecie lato. Nauczył się wielu rzeczy: chodzić po tropie wytrwale jak wilk, czytać wiatr, rozróżniać zapachy lasu i zwierząt, rozumieć szelesty i ślady, poruszać się cicho, sprawnie i szybko. Nauczył się tak strzelać, by z małokalibrówki trafiać w oko wiewiórki, nie psując wybielonego zimą futra. Trzecie lato wędrował po leśnych ścieżkach. Do dziś nie zastanawiał się, dokąd te ścieżki prowadzą. Słońce jeszcze bardziej przygasło. Chmury spełzały w dół po zboczu, zaczął padać deszcz. Stary powiesił na niskim sęku sztucer i wyszarzałą kurtkę. Przyklęknął obok odyńca, trzonkiem noża rozwarł mu gwizd i Strona 8 wyłuskał kły. Pożółkłe ze starości, lekko wygięte jak szable, były dłuższe niż dłoń. Janek przyszedł mu na pomoc. Rozpruli skórę wzdłuż brzucha, nadcięli ją wokół nóg i pomagając sobie lekkimi, szybkimi ruchami noży, poczęli ją ściągać. Deszcz przybrał na sile, szeleścił górą; ciężkie krople opadały z liści. Spieszyli się. Na rozesłany z boku brezent położyli szynki. Odwinąwszy rękawy dobywali z grzbietu ponad zadem długie pasy soczystej polędwicy. Nagle maleńki Szarik, pętający się wokół po mchu i liściach, szczeknął ostrzegawczo, krótko i zawarczał, podając sygnał grubego zwierza. Brzmiało to zabawnie, piskliwie, jak krzyk dziecka, które naśladując dorosłych woła: „Pożar!” — Smotri, popatrz — powiedział Stary, dźwigając w obu rękach płat świeżego mięsa. — Dorosłego psa udaje... Urwał w pół słowa. Janek usłyszał tylko, jak mięso pada na ziemię, szeleszcząc toczy się po liściach. Unikając gwałtownych ruchów, z wolna obrócił głowę. Kątem oka dostrzegł najpierw Starego, przyczajonego na ugiętych nogach, ściskającego w ręku długi, okrwawiony nóż. Myśliwy był nieruchomy jak kamień, napięty jak sprężyna. Głowę miał opuszczoną, kark nabiegły czerwienią. Idąc za jego wzrokiem Janek spojrzał pod dąb. Między dwiema kępami leszczyny, nisko, tuż nad trawą, zobaczył łeb płaski, koci, zdobiony rudymi bokobrodami. Przy łbie dwie potężne, wciśnięte w ściółkę łapy. Wszystko to trwało nieruchome i tylko ogon, długi, prężny ogon bił gniewnie o boki. Chłopak zrozumiał, czemu nie spotykali zwierzyny, czemu Mura nie odchodziła od nogi, czemu czujny, stary odyniec oszalał ze strachu i wyszedł wprost na nich — w lesie polował ktoś silniejszy, gość rzadki, pan tajgi i gór, ussuryjski tygrys. Siadem zapachu świeżej krwi przyszedł po łup, który mu się należał; po zwierzę, które wytropił. Zdziwiło go, zapewne, że ludzie, niezgrabni i śmieszni, pozbawieni węchu, mają odwagę tu trwać, że nie uciekają na oślep w dół stoku. Od czasu wojny, która tliła się wzdłuż granicy jak żar pod mchem i tryskała niekiedy iskrami strzałów z zasadzek, jadał to mięso i przestał bać się huku. Przeciwnie, szedł na głos karabinów, wietrząc łatwą zdobycz. Gniewny więc był teraz, ogromnie rozdrażniony, ważył odległość w mięśniach i spinał je do skoku. Strona 9 Stary nie obracając się, nie drgnąwszy nawet, szepnął: — Strzelba na sęku... Uwaga... Bierz! Janek skoczył, dłońmi dopadł kolby i lufy. Sęk złamał się z suchym trzaskiem i jednocześnie, jak niski grzmot, runął na polanę tygrysi ryk. Chłopiec obrócił się, dostrzegł w locie czerwonoczarną błyskawicę i Starego odskakującego w bok. Została tylko jedna szansa, jedna chwila, krótka jak uderzenie serca. Gdy zwierz przednimi łapami sięgnął ziemi i przylgnął do niej, by odbić się do następnego skoku, Janek złowił na koniec lufy biały zygzak na ciemnej sierści i wypalił między wąskie, połyskliwe oczy. Wielki kot zrolował przez łeb, ryk urwał się w pół tonu. Chwilę jeszcze trwali obaj nieruchomo, czekając, póki obraz widziany oczyma nie utrwali się w myśli. Potem Stary powiedział: — Gotów. Ale jednak czepił mnie pazurem. Janek dopiero teraz spostrzegł rozdarty but i poszarpane spodnie, ciemniejące od krwi. Stary siadł na ziemi. Chłopiec podszedł, nadciął cholewę od góry, ściągnął do kostki, a potem drąc brunatnozielony pakiet, taki, jakiego używają żołnierze na froncie, mocno zabandażował ranę. Myśliwy położył mu rękę na włosach. Twarz miał pobladłą, poszarzałe wargi. — Spasibo... Dziękuję, Janek. — Co wy, Jefim Siemionycz... Za co? — rzadko tak mawiał, bo wszyscy tu w górach, w obrębie dobrych stu kilometrów od szczytu Cedrowej, nazywali go po prostu Starym. — Za życie dziękuję. — To ja wam... — urwał w pół zdania. Zbyt wiele trzeba by mówić, żeby powiedzieć wszystko, a obaj mieli zwyczaj równie oszczędnego używania słów jak amunicji. Szczeniak, potykając się o chrust, ostrożnie stąpając po mokrych i śliskich liściach, szedł powoli na tygrysa. Wciągał głęboko powietrze, drżał, strach zginał mu tylne łapy, ale ciężki, uparty łeb ciągnął do przodu. Instynkt przekazywany z pokolenia na pokolenie razem z mlekiem matki podpowiedział mu, że wróg jest martwy. Szarik zebrał wszystkie siły, zawarczał groźnie i dopadłszy tylnej łapy powalonego olbrzyma, począł targać ząbkami za sierść. Strona 10 — Daj tego malca. Janek złapał psiaka za kark, podniósł do góry i podał Staremu. Na dwu szerokich, poznaczonych szramami dłoniach Szarik zmieścił się, jak trzmiel w kielichu malwy. Siemionycz podniósł mu wargi, zajrzał w zęby, a potem począł drapać palcem między uszami po sierści nawilgłej od deszczu. — Dzielny, dzielny pies z ciebie wyrośnie. Ostrzegłeś nas obu. — Jak dalej? — spytał chłopak. — Będziecie mogli iść? Stary dźwignął się, zrobił krok naprzód, krok wstecz i siadł znowu. — Trudno. I mięso trzeba by zostawić. Ja tu z Szarikiem popilnuję, a ty wyjdź na przesiekę. Janek spojrzał w górę, wyłowił lekki odblask słońca spoza chmur, by określić czas. — Powinien niedługo nadjechać. Podał Staremu strzelbę, której cały czas nie wypuszczał z ręki, wziął swoją małokalibrówkę i szerokim krokiem ruszył przez polanę z powrotem. — Zaczekaj. Odwrócił się i zobaczył, jak myśliwy, leżąc na boku, sięgnął tygrysiego łba i odcinał nożem uszy. — Chodź tu — zawołał siadając. — Weź i schowaj, bo to twoje. Janek wrócił, pochylił się do wyciągniętej ręki i odebrał łup. Potem obiema dłońmi, tak jak to robią Chińczycy, witając drogiego gościa, przytrzymał twardą wyciągniętą rękę. Wiatr, poprzez szmer padającego deszczu, doniósł z daleka słaby rytmiczny stukot silnika pracującego ciężko na zwolnionych obrotach. Wiedział, że traktor, ciągnąc dwie przyczepy ładowane cedrowymi pniami, wspina się pod górę. Wkrótce wlezie na przełęczkę przy Pięciu Grabach i potem zacznie zjeżdżać w dół. Skoczył więc przez zwalony pień, zamykający polanę, i pobiegł lekko, równo, sprężyście. Oddychał mocno rześkim powietrzem gór, wciągał zapach liści, grzybów i mchów. W kieszeni koszuli na piersiach niósł odcięte tygrysie uszy i głębiej, gdzieś pod żebrami, radość celnego strzału. Stary tymczasem dobył z kieszeni kapciuch, pociemniały woreczek ze skóry jelenia, urwał prostokątny kawałek złożonej równiutko gazety, starannie skręcił cygarkę. Potem dotknął lekko bandaża, ułożył nogę wygodniej, opierając stopę na kolbie. Szczeniak wędrował wokół niego z nastroszonymi Strona 11 uszami, zataczając szerokie koło, pełnił służbę, jak prawdziwy, dorosły pies. Stary wsadził kapciuch do kieszeni, dobył krzesiwo, knot w łusce po karabinowym pocisku, skrzesał iskrę, rozdmuchał i zapalił. Strona 12 Strona 13 ROZDZIAŁ 2. KRZYK DZIKICH GĘSI ZMARUDZILI SPORO CZASU, bo Stary nie mógł stąpnąć opuchniętą nogą i musieli go prowadzić pod ramiona we dwu z traktorzystą. Potem Janek zrobił jeszcze jeden rejs od przesieki na polanę, by ściągnąć skórę z tygrysa i zabrać mięso odyńca. Zeszło na to chyba ze dwie godziny. Jechać musieli wolno, ostrożnie, bo ciężkie przyczepy ześlizgiwały się po mokrej trawie i błocie. Przysposobili belkę nad tylnym kołem, podwiesili ją na łańcuchach i Janek szedł naciskając całym ciałem na cieńszy koniec, gdy stromizna ostrzej spadała w dół. Nim ze zboczy Cedrowej wydobyli się na gruntową, rozjeżdżoną drogę, zapadła noc. Zostawili więc przyczepy z drewnem na oboczynie traktu i samym już tylko traktorem — niewielkim, śmiesznym „STZ”, opatrzonym z tyłu w dwa szerokie, usiane zębami koła — skręcili na boczną dróżkę, prowadzącą nad rzekę, do chaty Starego. Kiedy dojeżdżali, zgasły ostatnie czerwienie na chmurach od zachodu, zrobiło się całkiem ciemno. Traktorzysta zapalił latarnie. Proste pasma światła wydobyły z mroku pnie drzew i konary nawisłe nisko jak strzecha. Z boku rudawo świeciła rozgrzana rura wydechowa, z kominka dobywały się czerwone świetliki iskier, odlatywały ku górze i na boki. Potem minęli dwa niskie słupki, żerdzie ogrodzenia, zajechali pod ganek. Traktorzysta zatrzymał ciągnik, zrzucił gaz na małe obroty. Wtenczas dopiero obaj, mechanik i Janek, usłyszeli, że silnik postukuje. Traktorzysta zaklął. — Wprowadź do szopy — poradził chłopak. Rzucił skóry i mięso pod dach, pomógł Staremu zejść, obejmując go wpół zawiódł po schodkach do drzwi. Zgasło światło latarń, silnik przyśpieszył i stanął. Miejsce warkotu zajęła cisza wypełniona bliskim szumem niewidocznej rzeki. Traktorzysta wrócił szybko i wszyscy trzej weszli razem do przestronnej izby. Pachniało tu ciepłem, ziołami i skórami zwierząt. Janek odsunął szyber w kominie, rozgrzebał żar, dorzucił chrustu. Pojawiły się wesołe płomyki, odblask poszedł na izbę, wyławiając z mroku szerokie ławy pod ścianami, długi stół, malowaną skrzynię na proch i kule. Strona 14 Zrzucili mokre, nasiąkłe deszczem kurtki. Janek plusnął wodę z wiadra do sagana i wsunął go w środek żaru. Dopiero teraz przypomniał sobie, że szczeniak śpi w kieszeni kurtki, wydobył go stamtąd, odniósł w kąt na puste posłanie Mury. Traktorzysta siadł, wyciągnął przed siebie długie nogi w zabłoconych butach, zwiesił czarną, kędzierzawą głowę i zaczął narzekać: — Motor stuka, niedobry motor. Jutro rano trzeba szybko jechać, a motor niezdrowy. Stuka. Słyszałeś, tawariszcz, jak stuka? Zanim zrobię, będzie południe, przed nocą nie dojadę. Stary go nie słuchał. Siedząc na ławie przy piecu, ostrożnie zsuwał nogawkę ze zranionej przez tygrysa nogi. Janek wyszedł do sieni, przyniósł mięso, odciął kęs nożem i uspokoił traktorzystę. — Nie martw się. Noc długa, zdążysz naprawić. — Sił brak. Nocna robota, zła robota. A drewno trzeba dowieźć jutro. — Masz zapasowe wkładki do łożysk? — Mam. — Ja zrobię. — Potrafisz? — Potrafię. Stary wyciągnął ręce w stronę żaru, grzał je chwilę, potem powiedział: — Zostaw, Janek, garnki. Ja tu w chałupie dam radę, a będzie gotowe, zawołam. Traktorzysta podniósł się z ławy i obaj młodzi wyszli. Lampa była dobra, pod szkłem; kładła równy krąg światła na błoto sieczone nieustannym deszczem. Wsunęli się do szopy, przymknęli wierzeje. Janek ściągnął z siana kawał brezentu, rozłożył pod ciągnikiem. Nie mówili nic, rozumieli się bez słowa. Gorąca oliwa spływała do wiadra cienkim strumykiem, parowała w żółtawym świetle lampy. Klęcząc po obu stronach, podstawili kloc, zluzowali śruby, wykręcili je, zdjęli karter. Janek pakułami ocierał ciepłe kolana wału korbowego. — Jak cię zwą? — spytał traktorzysta. — Jan Kos. — Jan Kos? — powtórzył tamten ostrożnie i powoli wymawiając słowa. — Trudne. — A ciebie? Strona 15 — Grigorij Saakaszwili. — Też niełatwe. — Ja, bracie, z Gruzji. Rozumiesz? Och, tam są góry, a na górach śnieg biały, świecący w słońcu jak cukier, że tylko lizać. A wysokie! Widzisz tę śrubę? Widzisz ten traktor? — pokazywał zaoliwionym palcem. — Tutaj góry takie małe jak ta śruba. Tam góry takie duże jak ten traktor. Janek leżał pod ciągnikiem, uniesionymi ku górze rękami próbował kolejno łożyska. Popychał ku górze, ściągał w dół — luz był na drugim. — Weź korbę, przekręć drugi na dół. Grigorij wykonał polecenie, a potem kucnął na ziemi, zaglądał pod spód, obserwując, jak Janek obcążkami sprawnie odgina blokujące szpilki, wyciąga je, luzuje kluczem śruby. — Stary mówił, zabiłeś tygrysa. Znaczy jesteś dobrym myśliwym. Ja patrzę i widzę: traktor znasz. Weź ten traktor, chodź na moje miejsce. Ja idę do armii. Janek przysunął lampę, by blask padał na twarz tamtego. — Biorą? — spytał z niedowierzaniem. — Ile masz? — Dziewiętnaście, a ty? — Ja siedemnaście — skłamał, dodając sobie prawie dwa lata. Teraz Gruzin wziął w rękę lampę i poświecił. — Tylko siedemnaście? Tygrysa zabiłeś, traktor znasz... Takich nie biorą? — Nie dlatego. Ja nie tutejszy, z Polski. I Starego samego nie zostawię. Jak często bywa z ludźmi, którzy bezczynnie patrzą na robotę innych, Grigorij niespodzianie poczuł się rozdrażniony. — Wojna nasza. Ciebie ta wojna nie obchodzi. Wy tu futerka zdzieracie z wiewiórek, z jenotów żabami karmionych. — Na kombinezony dla lotników. — Nasz brat w okopach, a ty na tyłach. Chytrze. Janek wykręcił ostatnią śrubę, zdjął wkładki łożyska i odłożył na brezent. Potem wyśliznął się spod ciągnika i stanął nad traktorzystą. — Powiedziałeś, że chytrze? A kto pierwszy z Hitlerem się bił? Zaczęło się od Westerplatte. Strona 16 — Wester... Powtórzyć trudno. Co to jest to, co się tak po niemiecku nazywa? Wasza wojna skończona dawno. Ja wiem, w dwa tygodnie was pobili. — A ty umiesz się bić? — A bo co? — Stawaj. Janek przesunął lampę na stąg porąbanego w szczapy drewna. Pochyleni lekko ku przodowi, tkwili naprzeciw siebie nieruchomo, napuszeni jak dwa koguty. Skoczyli. Grigorij był znacznie wyższy, chwycił Kosa za głowę, ugiął pod siebie. Janek, padając, skurczył nogi i gdy plecami dotknął ziemi — wyprostował je z całą siłą, odrzucił tamtego pod ścianę szopy. Poderwali się dysząc ciężko. — Chcesz jeszcze? — Chcę! Traktorzysta pierwszy ruszył naprzód, Janek ćwiczonym, puszczańskim ruchem skoczył pod nogi i zwalił go na ziemię. Znowu poderwali się w różne strony, szli bez słowa do zwarcia, lecz zatrzymał ich nagły, idący z wysoka pomruk silników, przyniesiony przez wiatr. — Lecą — powiedział Saakaszwili. — Pilnują. Japończycy blisko. Na drugim brzegu Ussuri... Zobojętnieli nagle wobec siebie, rozluźnili mięśnie i razem wyszli przed wierzeje, zadzierając głowy ku górze. Niebo na zachodzie przetarło się trochę, świeciły gwiazdy. Nie widząc samolotów, odgadli jednak trasę ich lotu po nagłym gaśnięciu gwiazd. Warkot oddalał się, rozpływał w poszumie wiatru. Wrócili pod dach. — Będziemy się jeszcze bili czy masz dość? — spytał Janek. — Nie, głupio. Moja wojna, twoja wojna, jedna wojna. Weź mój traktor, jak ja pójdę do armii. Milczeli. Janek miał ochotę wytłumaczyć tamtemu, jak bliska jest dla niego wojna odległa o dziesięć tysięcy kilometrów. Nie wiedział jednak, od czego zacząć, i bał się, że trudno będzie ująć w słowa to, o czym myślał. — Rebiata! — usłyszeli wołanie Starego. Strona 17 Obmyli ręce w nafcie, otarli je mokrą ziemią, spłukali pod rynną. Zabrawszy lampę wrócili do chaty, gdzie wprost na stole leżały ciepłe placki z żytniej mąki, a na blaszanym talerzu parowała gotowana dziczyzna. Zjedli w milczeniu. Potem Janek przyniósł okopcony czajnik, nalał do dwu kubków i przy trzecim zawahał się. — Herbata, ale gorzka. Skończył się nam cukier. Będziesz pił? — Mam własny — odrzekł Grigorij, dobył z kieszeni szmatkę i odwinął. — Jeden kawałek został. Daj nóż. Rozbił kostkę trzonkiem, dał każdemu po troszku. Pili, trzymając cukier pod policzkiem. Szarik zbudził się, zaczął piszczeć w kącie. Traktorzysta zgarnął słodkie okruchy na dłoń, poszedł do kąta i radośnie oświadczył: — Mały, ale zuchwały. Liże jak stary i jeszcze zębami moich palców próbuje. Uszczęśliwiony psiak szczeknął wesoło, merdał ogonkiem. Janek przypatrywał się chwilę z uśmiechem, a potem przyniósł kożuch, rozesłał na ławie i powiedział: — Kładź się, śpij. Resztę sam zrobię. Saakaszwili rozpiął pas, wyciągnął się i podłożywszy ręce pod kędzierzawą głowę, mówił sennie: — Sen po robocie, dobry sen. Ciepło tu, miękko, woda na głowę nie kapie, ale jak spać naprawdę, to. tylko u nas w Gruzji. Tam kładziesz się, stawiasz obok dzban wina; drzwi szeroko otwarte, noc wchodzi do domu, gwiazdy do domu wchodzą... — Przez drzwi czy przez sen? — Jak gwiazdy wchodzą? I przez drzwi, i przez sen. Wszystko jedno. Zrobiło się cicho. Stary chciał zapalić, wyciągnął rękę, ale nie sięgnął do gazety, leżącej przy lampie. Janek wstał, by mu podać. Rzuciwszy okiem na złożony papier, zatrzymał go jednak w dłoni. — Mogę wziąć? — spytał. — Ty co? Palić chcesz? — Nie, ja wam drugą gazetę przyniosę i złożę. Taką samą. Dobrze? — Dobrze — odpowiedział myśliwy. Strona 18 Janek schował papier na piersi, do tej samej kieszeni, w której miał uszy tygrysa. Rozejrzał się czy jeszcze czego nie trzeba, ale Stary kiwnął mu ręką, że może iść. Teraz był sam z traktorem w pustej szopie. Założył nowe wkładki da łożyska, zwilżył je oliwą, ulokował na miejscu i parę razy przekręciwszy korbą, zdjął z powrotem. Widział przy świetle lampy, które części srebrzystego stopu pasują dokładnie do kształtu korbowego wału — w zagłębieniach zostały ślady oliwy. Ostrym, płaskim nożykiem, delikatnymi strużkami zdejmował miękki metal, dopasowywał. Tę samą czynność powtórzył po raz drugi, trzeci i piąty, cierpliwie czekając, aż po ostatniej próbie cała powierzchnia będzie gładka i czysta, równomiernie pokryta cieniutką błonką oliwy. Korciło go, żeby zajrzeć do tej gazety, którą miał schowaną w kieszeni, bo w chacie dostrzegł tylko dwa słowa, ale postanowił sobie, że dopiero po robocie, dopiero kiedy skończy... Deszcz ucichł i poprzez szparę pod okapem widać było teraz ostry róg młodego księżyca powisłego nad górami. Janek zamyślił się. Czy to ten sam księżyc, który przed laty czepiał się czubków masztów na statkach stojących w porcie? Czy to ten sam, który odbijał się w wodach zatoki i Wisły spływającej kanałami do morza? Skrzypnęły lekko wierzeje pchnięte wiatrem. Chłopiec drgnął i wpełzając pod ciągnik, założył po raz ostatni łożyska. Podwiesił karter, zalał oliwę. Zapuściwszy silnik, pozwolił mu chwilę pracować na wolnych obrotach. Potem wyłączył zapłon, odczekał, póki smar spłynie, i poprzez luk wsunął rękę. Odnalazł palcami łożysko, sprawdził, czy się nie grzeje. Wszystko było w porządku. Dawniej, w tych czasach, które określał słowem „przedtem”, podszedłby do ojca i powiedział: „Gotowe”. Ojciec wstawał, szedł sprawdzać. Kontrolował surowo, niezależnie od tego, czy to był miś z przyszytą na nowo łapą, model samolotu, czy rower. Potem prostował się i z uśmiechem w swych szarych oczach wyciągał rękę mówiąc: „Dobra robota”. Tak było „przedtem”, ale mijają już prawie cztery lata, od czasu gdy Janek został sam. Poczuł nagle, że ciąży mu nie przespana noc, że boli go kark ściśnięty w walce przez Grigorija. Uśmiechnąwszy się smutno do siebie, pomyślał, czy tamtego obudził warkot silnika, czy też śpi mocno i smacznie, Strona 19 tak jak sypiają w Gruzji, i czy przez sen przyszły doń z dalekiego nieba gruzińskie gwiazdy. Na dworze pochłodniało i dołem, pod drzewami, pod żerdziami płotu, bezszelestnie wpełzała od rzeki przedranna mgiełka. W sionce zgasił lampę, powąchał dłonie, które choć starannie umyte pachniały jeszcze metalem, oliwą i naftą. Podpierając od dołu skobel, by drzwi nie skrzypnęły w zawiasach, wszedł na palcach do izby. Zbliżył się do pieca, nadpaloną szczapą zgarniał popiół z czerwonych głowni. Sięgnął do kieszeni i dobywszy gazetę rozłożył ją ostrożnie. To, co go zainteresowało, było niepełne, z prawej strony u dołu brakowało wyrwanego kawałka. Przysunął papier do oczu, pochylił się w stronę żaru i czując ciepło na policzku, czytał w rudym świetle paleniska. — Janek! Drgnął. A więc Stary nie śpi. — Słucham, Jefim Siemionycz. — Przeczytaj na głos. Tamten śpi, nie zbudzisz go. Janek zawahał się. Czuł falę krwi uderzającą do głowy, jakby został schwytany na gorącym uczynku. Minęła długa chwila, nim opanował się i zaczął czytać: — „Komunikat o zgodzie rządu radzieckiego na formowanie polskiej dywizji na...” — tu właśnie brakowało reszty tytułu i zaczynały się drobne litery. — „Rząd radziecki postanowił zadośćuczynić prośbie Związku Patriotów Polskich... na terytorium ZSRR polskiej dywizji imienia Tadeusza Kościuszki w celu wspólnej walki... Formowanie polskiej dywizji już się...” Janek cofnął twarz od żaru, złożył powoli gazetę i dodał: — To wszystko. Trochę brakuje, bo urwane. Znowu cisza zapanowała w izbie, tylko Grigorij Saakaszwili, traktorzysta z Gruzji, równo i spokojnie oddychał przez sen, tylko Szarik popiskiwał smutno, tęskniąc do ciepła mamy, która tak nagle zniknęła z jego życia. Długo tak było, a potem Stary zapytał: — Zostaniesz, póki będę mógł chodzić? Janek podszedł do niego, przysiadł na krawędzi ławy wysłanej skórami. — Zostanę. — Jeszcze przed śniegami zagoi się; będę mógł chodzić, nie zatrzymam... — myśliwy mówił powoli, niespiesznie. — Już chyba dwa lata, Strona 20 jak mój Wania na wojnę poszedł. Starszy był niż ty, pamiętasz go przecież, ale dla kuli bez różnicy, że starszy... I nie robi jej różnicy, że młodszy... Zatrzymywać cię jednak nie będę — chropawą, szeroką dłoń położył na kolanie Janka. — Pora budzić traktorzystę. Już za oknami szarzeje — powiedział chłopiec. — Pora. Janek nie ruszył się jednak, siedział dalej zapatrzony nieruchomo w przygasający żar pieca. — Jefim Siemionycz, ja do was może wrócę potem, po wojnie, bo ja przecież nikogo... — Nie mów na wiatr — powiedział spokojnie Stary. — Matka nie żyje, ale ojciec może się znajdzie... Będziesz szedł, to ja ci rękawice dam ciepłe, miękkie, ze skóry jenota uszyte... A jeśli nawet ojca nie znajdziesz, to i tak nie wrócisz, ze swoimi zostaniesz. Gazeta, coś z niej czytał, to niby papier, a jak krzyk dzikich gęsi jesienią, i już rady nie ma, w swoje strony musisz odlecieć.