Prochanow Aleksander - Operacja Heksogen

Szczegóły
Tytuł Prochanow Aleksander - Operacja Heksogen
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Prochanow Aleksander - Operacja Heksogen PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Prochanow Aleksander - Operacja Heksogen PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Prochanow Aleksander - Operacja Heksogen - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Aleksander Prochanow OPERACJA HEKSOGEN Philip Wilson Strona 4 Tytuł oryginału: Господин Гексоген Copyright © 2002 by Ad Marginem Press, Moskwa Copyriglit © na polskie wydanie Philip Wil.son 2005 All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część ani całość nie może być reprodukowana bez wcześniejszej zgody Wydawcy. Tłumaczenie: Elżbieta Zych Projekt okładki: A. Bondarienko Redakcja: Barbara Wiśniewska Korekta: Małgorzata Pośnik Redakcja techniczna: Aleksandra Napiórkowska CIP - Biblioteka Narodowa Prohanov, Aleksandr Andreevic Operacja Heksogen / Aleksander Prochanow ; [tł. Elżbieta Zych]. - Warszawa : Philip Wilson, cop. 2005 ISBN 83-7236-179-7 Philip Wilson e-mail:[email protected] Skład i łamanie: Jacek Świderski Druk i oprawa: Zakłady Graficzne im. KEN S.A, w Bydgoszczy Strona 5 CZĘŚĆ PIERWSZA OPERACJA «PROKURATOR» Rozdział pierwszy Dymisjonowany general wywiadu Wiktor Andriejewicz Biełosielcew czuł nadchodzącą jesień w delikatnej żółci, płynącej w bladym powie- trzu moskiewskiego poranka, jakby gdzieś wpuszczono niewidoczną kropelkę jodyny, a ona rozpływała się między fasadami i dachami do- mów, przesączała się strumyczkami w lufcik, pływała w plamie wodni- stego słońca, dając wrażenie niewidzialnej choroby, która poraziła mia- sto. Mgła na szybie była złocistozielona, taka jak Twerski Bulwar, gdzie pod lipami, wokół czarnych pni, zaczęły się gromadzić sterty opadłych liści. Gorzki smak przekwitania wyczuwało się w ikonie, z której opadła wyblakła pozłota aureol. W pudełkach z motylami, z których opadał żółty suchy pyłek. W szklance cienkiej herbaty, w której przełamywała się srebrna łyżeczka z na wpółzatartym monogramem. On siedział nie- ruchomo, czując jak gorzkie jady jesieni przenikają do jego krwi i odde- chu, wywołując lekki zawrót głowy jak od rozgryzionej łodyżki osikowe- go liścia, żółtego, z plamką bladego lazuru. Zaczynający się dzień nie zapowiadał spotkań i wydarzeń, podobny był do bladej świetlistej pla- my, z wolna płynącej nad głową. „O tobie, moja Afryko, szeptem w nie- biosach mówią serafiny...” - powtarzał strofę wiersza, która przypadkiem 5 Strona 6 wpadła mu do głowy i trzepotała tam, nie mogąc odlecieć, jak motyl uwięziony w pajęczynie. Dzwonek telefonu w salonie dotarł do gabinetu i wywołał wrażenie zgrzytu noża po szkle: - Wiktorze Andriejewiczu, wybacz, że tak wcześnie niepokoję... Tu Grieczysznikow... Taka smutna okoliczność... Zmarł generał Awdiejew, któremu, zdaje się, właśnie ty nadałeś przezwisko „Suahili”... Dziś po- grzeb... Przyjdź, pożegnamy się z komendantem... Msza o jedenastej... Chcę się z tobą zobaczyć... Jeszcze kilka słów wypowiedzianych znajomym głosem, lekko drżą- cym, jak szklanka na spodku w jadącym pociągu. Rysa pozostawiona przez dzwonek telefonu. I bolesne zdumienie - strofa wiersza o Afryce i niebieskich serafinach, przypadkiem wspomniana, przekształciła się w wiadomość o śmierci starego generała wywiadu, który wysłał jego, Bie- łosielcewa, do Mozambiku i Angoli, a teraz leży w ruskiej cerkwi pod wyblakłym freskiem z sześcioskrzydłym niebiańskim duchem. Suahili był pierwszorzędnym agentem, entomologiem, etnografem. Swoją erudycją przypominał oficerów carskiego Sztabu Generalnego, którzy przed przemarszem wojsk oznaczali na mapach rzeczne brody, górskie ścieżki, studnie na pustyniach. Jednocześnie opisywali zwyczaje tubylczych plemion, tworzyli zielniki, kolekcjonowali minerały, pozo- stawiając po sobie dzieła, będące ozdobą uniwersyteckich i akademic- kich bibliotek. Suahili łowił motyle w belgijskim Kongu w pobliżu wyrzutni rakiet w dżunglach, skąd startowały francuskie rakiety średniego zasięgu. Chwy- tał w przezroczysty muślin rzadkie egzemplarze afrykańskich nimfalid i satyrów, a przy tym robił zdjęcia startujących rakiet, pobierał próbki gruntu, notował czas odpadu silników. Ostrzelano go, schwytał go fran- cuski kontrwywiad, od tortur postradał w połowie zmysły, a po pięciu latach więzienia wymieniono go na francuskiego agenta, szpiega w ma- rynarce wojennej Jugosławii. On, Suahili, wyprawiał Biełosielcewa w 6 Strona 7 afrykańską podróż, kierował jego działaniami na pustyni Namib i w ujściu rzeki Limpopo. Odszedł z wywiadu w przeklęte dni klęski, kiedy to w świetle niebieskich reflektorów dźwigi zdejmowały z cokołu brązo- wy posąg Dzierżyńskiego, który jak ogromny wisielec huśtał się na tle nocnego nieba przed oświetlonymi oknami Łubianki. Od tamtej pory się nie widzieli, jak i wielu z byłych towarzyszy, któ- rzy odeszli z okazałego budynku bezpieczeństwa narodowego, gdzie zagnieździli się zdrajcy i agenci obcych wywiadów, otworzyli sekretne sejfy i akta agentury, zawładnęli tajemnicami państwowymi, wstrzymali bicie serca Czerwonego Imperium. Mówiono, że Suahili założył jakąś fundację, pomaga weteranom wywiadu. Że zabrał ze sobą listę agentów, działających w krajach Afryki i Ameryki Łacińskiej. Że pisze ezoteryczne wiersze. Że jego kolekcja motyli zawiera kody agenturalnych sieci. Że się ochrzcił. Że widziano go w rezydencji prawosławnego patriarchy. Że do niego po radę przyjeżdżają dyrektorzy banków i wielkich kompanii naf- towych. Biełosielcew nie sprawdzał tych pogłosek. Sierpniowy udar mózgu zamroczył go na wiele lat. Żył jak człowiek kontuzjowany po wybuchu bomby. Kończyny całe, narządy wewnętrzne dalej sprawne, ale w psychice zostały zerwane cieniusieńkie włókienka nerwowe, które łączyły go ze światem. Odsunąwszy się od dawnych kolegów, żył jak pustelnik, w ciągłym odrętwieniu. Telefon Grieczysznikowa, byłego towarzysza, z którym razem otrzy- mali generalskie szlify i którego prawie nie wspominał przez te lata, jego drżący jak szkło na spodku głos, spłoszyły go. Myśl błądziła nad Afryką i wiadomość o śmierci Suahili świadczyła o działaniu ulotnych jak obłoki zjawisk, w które Biełosielcew był bezwolnie włączony. Owiało go lodo- wate poczucie niebezpieczeństwa. Rozglądał się, starając się zrozumieć, z jakiego szczytu zerwał się zimny podmuch. Ale las zjawisk w zasięgu wzroku stał nieruchomo, w przedjesiennej żółci, i ani jedna ze złotych, wplecionych w brzozy girland, nie poruszyła się od wiatru. 7 Strona 8 Podniósł sic, by wyjąć z szafy czarny garnitur i pójść na nabożeństwo do cerkwi. Znowu rozległ się dzwonek. Jeszcze zanim podniósł słuchawkę, Bie- łosielcew poczuł, że ta rozmowa wydłuży ciąg przypadków. Mówił Prokurator miękkim grasejującym głosem, jakby mu w gardle drgał groszek, powodując wibrację strun: - Przepraszam, Wiktorze Andriejewiczu, za wczesny telefon... Zdaje się, że dziś mieliśmy się spotkać, ale, niestety, u mnie wariacki dzień... Z rana idę na Kreml, na spotkanie z Prezydentem... A potem kolegium... Chciałem przeprosić i przenieść nasze spotkanie na inny termin... - gro- szek delikatnie brzęczał w gardle Prokuratora. Biełosielcew słuchając go, odczuwał błogość, podobną do ciepła rozchodzącego się po ciele od łyka gorącej herbaty. Prokurator, kolekcjoner motyli, wiedząc o jego unikatowym zbiorze, proponował wymianę - motyla z Południowej Afryki, złapanego przez Biełosielcewa na granicy z Namibią, na motyla z Filipin, którego Prokurator kupił na targu w Manili. - Może spotkamy się w sobotę?... U mnie na daczy?... Przyślę po pana samochód... Śmierć Suahili, który go wysłał do Angoli, do strefy walk. Telefon Grieczysznikowa, który go zapraszał na pożegnanie z Awdiejewem. Tele- fon Prokuratora, który pragnął dodać do kolekcji motyla z Kunene. Se- rafiny, sześcioskrzydłe duchy, nad trumną staruszka-generała. Strofa wiersza Gumilowa, trzepocząca jak niebieski motyl. Wszystko się wiąza- ło ze sobą. Jakby to były drogocenne fragmenty układanki, które wypa- dły z ogromnej, niedostępnej dla oka, mozaiki. W migotliwych kawa- łeczkach szkła nie można zobaczyć całej mozaiki, ukrytej w ciemno- ściach wysokiej kopuły. Trzeba czekać na zachód słońca i ostatni pro- myk, który z dołu do góry, na moment oświetli kopułę świątyni. I wtedy ukaże się oblicze. - Takie szalone dni!... Taka szarpanina nerwów!... Ludzie nie mają czasu na ulubione zajęcia!... - skarżył się Prokurator w zaufaniu, jak bliskiemu człowiekowi. Biełosielcew słuchał inteligentnego, miękko 8 Strona 9 grasejującego głosu, wyobrażał sobie łysawą głowę, ostrożne, ukradko- we spojrzenie, usta, starannie dobierające słowa. Blada, bez wyrazu twarz Prokuratora często pojawiała się na ekranie telewizora, gdzie dużo i pokrętnie mówił o korupcji władzy, czyniąc aluzje do najwyżej postawionych osób. Z tego potoku słów nie można było zrozumieć, o jakich osobach jest mowa, jaka jest istota ich przewinień. Gazety efek- ciarsko i odważnie pisały o „kremlowskich złodziejach”, wymieniały nazwiska Prezydenta, jego lubieżnych i energicznych córek i powszech- nie nielubianych urzędników i bankierów. To wszystko wywoływało dręczące uczucie wstrętu. Jakby w kremlowskich komnatach, pośród malachitu i marmuru, stał zbiornik z nieczystościami i stamtąd, spoza zamkowych fasad, kamiennych tynków i sztukatorskich zdobników, po zardzewiałych rurach ściekała śmierdząca gnojówka. - Nasłuchałem się o pana kolekcji - ciągnął Prokurator. - Kiedy my, zwykli śmiertelnicy, kupujemy motyle w sklepach zoologicznych San Paulo czy Lagos, to pan, jak słyszałem, zebrał kolekcję na polach bitew, trzymając w jednej ręce siatkę, a w drugiej automat... Marzę o obejrze- niu pana trofeów! - Z przyjemnością przyjmę pana u siebie. - Biełosielcew zerknął na nieposprzątany salon, obliczając z grubsza, ile czasu potrzeba na to, by poupychać na półki nagromadzone na stole i szafce książki, wrzucić do szafy zalegające na krzesłach marynarki i krawaty, zamieść lekkie kłębki kurzu, zebrane w kątach. - Proszę wyznaczyć dzień i wtedy na pewno się spotkamy. - Zadzwonię do pana trochę później, Wiktorze Andriejewiczu, kiedy minie ta nerwówka... Motyle - jedyna przyjemność!... Jakie to piękne słowo - motyle!... - Lekko i wesoło zaśmiał się, i w tym śmiechu dało się słyszeć subtelną namiętność, skrywaną pod dobrotliwym wyrazem twa- rzy, granatowo-srebrnymi galonami prokuratorskiego munduru, zawo- alowanym sensem starannie dobieranych fraz. Odłożywszy słuchawkę, wrócił do gabinetu i oglądał pudełko angol- skich motyli, spośród których duże, popielato-czerwone z perłowymi 9 Strona 10 plamkami nimfalidy schwytał na drodze, gdzie palił się czołg, leżały spalone trupy, a do ciepłego fetoru w lejach, do trujących gazów eksplo- zji, zlatywały się motyle. Siadały w spalonych zagłębieniach, a on brał rękoma ich kosmate ciałka, namiętnie sciśnięte błonki. Chwytał je za czerwone końce skrzydełek. Prawo przypadku nie dawało się wytłumaczyć według klasycznej lo- giki związków przyczynowo-skutkowych. Tu potrzebna była wiedza o innych kategoriach, gdyż w ogromnych, wielowymiarowych zakresach miały miejsce wydarzenia na podobieństwo kosmicznych wybuchów, od których na życie na ziemi padał zaledwie nikły cień. Nagle usychał kwia- tek. Zmieniała koryto rzeka. Staruszkowi śniła się jego młoda matka. Biełosielcew czuł, jak owiewa go przejrzyste tchnienie jesieni, rozta- czającej przed burzami i nocnymi deszczami bolesne piękno zamierania. I trzeba zamrzeć, nie opierać się wiatrowi, a lecieć jak lekkie pierzaste ziarenko - z suchego kwiatostanu - ponad płotem, ponad dachem, w zamglone pole. Pomylił czas mszy i przyszedł do cerkwi godzinę wcześniej, kiedy tam trwało nabożeństwo dla niewielu osób. W powietrzu, wśród bladych świec, przyćmionych lampek rozlewała się ta sama ledwie uchwytna żółć bliskiej jesieni. Niewyraźny monotonny śpiew, wypłowiałe chusty ko- biet, spokojne twarze, siwa, powiewająca broda kapłana, spod której matowym złotym strumieniem spływała stuła, zdobiony płatkami złota ikonostas zwinnych gron i liści, mieniący się, ociekający, napęczniały jak przepełnione miodowe plastry - wszystko było spowite niebiesko- żółtą mgiełką. Stanął z boku, pod niewysokim sklepieniem, gdzie były namalowane drzewa, kwiaty, a pośród nich, podobni do źdźbeł trawy i łodyżek kwia- tów, pochowali się aniołowie, prorocy, apostołowie, z głowami jak sło- neczniki, w odzieży koloru zwiędłych liści. Przed nim wznosił się mie- dziany świecznik, w którym odbijały się okrągłe płomyki świec. Tu również 10 Strona 11 stał duży drewniany stół ze stosami jabłek - czerwonych, żółtych, zielo- nych, które pojawiły się tu z niebiańskich sadów, przyniesione w plecio- nych koszach przez ogrodników. Sami ogrodnicy, w aureolach, spoglą- dali z rajskich ogrodów i wyciągając ręce proponowali dary. Owoce na stole wydzielały aromat, wokół każdego jabłka roztaczał się świetlisty blask, a osy, które wleciały do cerkwi zwabione zapachem jabłek, leni- wie pełzały po brązowym blacie stołu. Biełosielcew odczuwał rozrzewnienie i smutek. Świątynia była sa- dem, dokąd wczesnym rankiem pod kwitnącą biel jabłoni przynoszono różowe niemowlęta. Gdzie w rozjarzone słoneczne lato pod gęstym lśniącym listowiem ślubowali narzeczeni, obdarowywani aromatyczny- mi owocami. Gdzie zimowym chłodnym świtem, pośród nagich pni, na skrzypiący śnieg stawiano trumnę, a zamieć szeleściła papierową szarfą na białym czole nieboszczyka. Obejrzał się. Na ścianie, nad wejściem, zobaczył fresk Sądu Osta- tecznego. Ogromny żylasty robak przegryzał Wszechświat jak przejrzałe jabłko. Zaległ w dziurze, wyginając pofałdowane ciało. Przedziurawiony gmach świata gnił, podjadany przez żylastą gąsienicę. Wokół ginącego, gotowego odłamać się i spaść jabłka latały duchy światła i ciemności. Uderzały na siebie z cichym szelestem czarnobiałych błoniastych skrzy- deł. Biły się o zdobycz, o duszę zmarłego, podobną do mączno-białej poczwarki. Tą poczwarką była dusza generała Awdiejewa, którego wiozą na mszę przez moskiewskie poranne ulice. Albo dusza Biełosielcewa, która jeszcze drzemie w dziupli znużonego ciała. Dziwił się naiwności malarza, który przedstawił życie człowieka, jego namiętności i żądze, miłość i walkę, przenikliwość i pogrążanie się w mrok jako potyczkę istot, spadających z nagrzanego słońcem kopca termitów. Kolumna batalionu „Buffalo”, wznosząca tumany kurzu na kamienistej drodze. Noc w hotelu „Polana” z afrykańską kobietą, której liliowe sutki były słodkie od poziomkowego soku. Egzekucja na pokry- tym kurzem placu, gdzie poganiacze pędzili jeńca, póki ten nie padł i z 11 Strona 12 ust nie chlusnęła mu krew. Dusza na fresku podobna była do szmacianej kukły z namalowanymi oczami i ustami. Duchy światła i ciemności biły się o nią jak rozzłoszczone dzieci, a dusza milcząco i obojętnie patrzyła. - Smok do Moskwy metrem przelazł. Tak zatem wiedz, metro - gniazdo Smoka. Najpierw pod Moskwą tunel wykopali. Potem tędy Smok przeszedł. A dopiero potem we wnętrzu Smoka metro puścili. Jedziesz metrem - patrz uważnie. Za oknem kiszki Smoka i śluz kapie. Jeśli chcesz zabić Smoka, wysadź metro. Tylko rób to z głową, nocą, kiedy ludzie wyjdą i pociągi staną. Wtedy Smok się budzi i do Kremla drogę kopie. Wtedy go rozwal. Pozakładaj miny w trzech miejscach - na „Teatralnej”, na „Kutuzowskiej” i na „Wołkowskiej”, i wysadź jedną iskrą wszystkie naraz. Wtedy zabijesz. A inaczej nawet nie próbuj. Jest sprytniejszy od ciebie. Te słowa wypowiedział za plecami Biełosielcewa cichy głos, należący do niewysokiego człowieka w wyszarzałej wytartej marynarce. Jego twarz była blada, bez kropli krwi, włosy siwiejące, mały nos i nieduże usta. I ogromne, spokojne oczy szarej ciepłej barwy, jaką miewa letnie niebo, z którego sączy się ciepły deszczyk i jednostajne grzejące światło. Sens słów był dziwaczny i szalony, ale twarz spokojna i dobra, i oczy patrzyły tak, jakby on znał Biełosielcewa wcześniej i teraz cieszył się ze spotkania. - Którzy jeżdżą metrem, są przez Smoka ukąszeni. W mózgach jad. Chcą Mauzoleum zburzyć za namową Smoka. Lenin pilnuje Kremla, stanął na drodze Smoka, nie daje przepełznąć. Jak Lenina sprzątną, to Smok Kreml owinie, ogon z głową zwiąże, i koniec Rosji. Którzy ukąsze- ni przez Smoka chcą ze ściany bohaterów wyjąć, co za Ojczyznę ponieśli ofiarę. Oni nie puszczają Smoka. Jak tylko ich usuną i Lenina wywożą, to Rosji koniec. Ty rozliczaj tych, co namówieni przez Smoka, którzy płaczą, a Smoka nie puszczają. Człowiek mówił cicho i przekonująco, jakby dawał wskazówki, jak posługiwać się prostym narzędziem, dłutem albo łopatą, żeby je było 12 Strona 13 wygodniej trzymać i podczas pracy nie tracić wielu sił. Biełosielcew wpatrywał się w jego spokojną bladą twarz, z początku pomyślał, że ma przed sobą łagodnego wariata, którego należy unikać. Ale oczy człowie- ka były rozumne, dobre, odgadywały w Biełosielcewie jego smutek i zagubienie. I Biełosielcew doszedł do wniosku, że stoi przed nim jeden z ludowych mędrców i proroków, którzy od wieków pojawiają się na schodach cerkwi, jakby ich rodziła jedna i ta sama niewidzialna, cicha kobieta. - Żeby Smok wokół Kremla się opasał, stu kroków brakuje. Idź, sam zmierz. Mauzoleum od rogu do rogu ma akurat sto kroków. Mierzyłem. Wcześniej wartownicy stali, bagnetem straszyli. Teraz pusto. Ja pilnuję. Kiedyś Rosji żołnierz potrzebny był, generał, kosmonauta. Inżynierowie i pisarze byli potrzebni. A teraz strażnik potrzebny. Jednemu ciężko. Przyjdź, podmienisz mnie. Będziesz strażnikiem. Będziemy na dwie zmiany dyżurować. Inaczej przepełznie. Biełosielcew nagle poczuł, jak go wciąga bezszelestna otchłań, dokąd, wirując, pędziły przestrzeń i czas, i on, bezwolnie, czując zawrót głowy i męczącą rozkosz, leci w tę otchłań, tracąc cielesność, przeistaczając się w długi, świetlisty strumień. Zrozumiał, że lepiej będzie odejść, opuścić świątynię, zostawić nawiedzonego przed freskiem, stosem jabłek, brą- zowym, wyciosanym z jodłowego pnia krucyfiksem. Ale nie miał sił. Jego wola, jak słupek rtęci, spadała w dół, i on, doznając rozkoszy upad- ku, wciąż słuchał niezrozumiałej mowy. - Poznaj tajemnicę Smoka, wtedy go zabijesz. Bez tajemnicy zabić nie zdołasz, tylko życie stracisz. Bohater, który Smoka chce zabić, to męczennik. Modlitwą go nie weźmiesz. Automatem kałasznikowa, sys- temem „Grad” i relikwiami Serafima Sarowskiego. Wtedy spróbuj. Obrońcy Domu Rad chcieli zabić Smoka, ale tajemnicy nie znali, i on ich zabił. Jednego spalił, drugiemu rozum pomieszał, a innego Smokiem uczynił. Kłócili się, kto Chrystus, a kto Stalin, a Smok ich rozpoznał. W tym tajemnica. 13 Strona 14 Biełosielcew pragnął słuchać, nie dociekając mądrości nawiedzone- go, chodzić razem z nim po drogach, po cerkwiach, po wiejskich cmen- tarzach, słuchając szeleszczącego brzmienia jego słów. Nocować w sto- gach, żywić się u litościwych ludzi, stać u wrót cerkwi z miedzianym kubkiem, słuchając mamrotania staruch, zawinąwszy się w dziurawe gałgany. Zapomnieć, skąd jest rodem, jak się nazywa, jakich grzechów i przestępstw dopuścił się w swoim życiu. Bez pamięci, bez imienia, brnąc po niekończącym się trakcie, gdzie zamarznięte błoto w koleinie i ło- puch na zaśnieżonym skraju. - Cara Żydzi zamęczyli, a Stalin zamęczył Żydów. Znał tajemnicę Smoka. On wygrał wojnę i uratował Rosjan. On złożył ofiarę, syna ro- dzonego poświęcił, a o sobie nie pomyślał. Stalin święty, i Zwycięstwo jego święte. Od jego Zwycięstwa w nowym wieku nowa Rosja powstanie, a starej Rosji też nie koniec. Rozumem nie obejmiesz. Biełosielcew doświadczał rozkoszy, związanej z utratą woli i uspoko- jeniem umysłu, który nagle zamilkł, jak milknie przed zachodem słońca krzak, który obsiadły gęsto ptaki. Chciał patrzeć w oczy nawiedzonemu człowiekowi i płakać cichymi łzami nie bólu, nie wzruszenia, a cichego współczucia każdemu, kto przyszedł na ten świat, przybrał imię i ciało, przedziera się przez ocean życia, żeby nieuchronnie zniknąć, zostawiając po sobie ledwie słyszalny, zanikający dźwięk. - Ofiara jest konieczna, żeby Smoka zabić. Wszyscy na Chrystusa czekamy, żeby on znowu za nas życie oddał, a sami zapomnieliśmy, jak się poświęcać. Ty się poświęć jak kapitan Gastello, a pokonasz Smoka. A ty z czerwonym sztandarem po mieście chodzisz na pociechę Smokowi, a ofiarować się nie myślisz. Weź jabłko - wyjął zza pleców i wyciągnął do Biełosielcewa duże rumiane jabłko, trzymając je w czarnych zatłuszczo- nych palcach, jakie miewają ślusarze i mechanicy samochodowi. - Nie obawiaj się, ono jest czyste, bez robaka. Nazywam się Nikołaj Nikołaje- wicz. A ty nie bój się, płacz, jeśli chcesz. - I zostawiwszy jabłko w ręku Biełosielcewa, wyszedł przez otwarte drzwi cerkwi i znikł, jakby się 14 Strona 15 roztopił w słońcu. Biełosielcew został, trzymał lśniący owoc, czuł napły- wające łzy, dziwiąc się tajemniczemu biegowi wydarzeń, w który został wciągnięty. Na zewnątrz, na placu cerkiewnym, rozległ się szum. Drzwi przesło- nili dwaj silni, nie cerkiewni młodzi mężczyźni niosący wieko trumny. Przeszli obok Biełosielcewa, przejęci, skupieni, oparli wieko o ścianę. Biełosielcew, patrząc na wieko, dziwił się jego podobieństwu do ciężkie- go roboczego stołu, przy którym siedział generał, odprawiając go w afrykańskie wojaże; do drewnianej, stalinowskiej boazerii, ciemniejącej za plecami generała, gdzie wisiał portret chudego, z wywiniętą bródką Dzierżyńskiego; do podobnej do wieloryba kanapy z ciemnej skóry, na której było wytłoczone godło państwowe. Pojawiła się dziwna myśl, że generał nie życzył sobie rozstać się z drogim mu umeblowaniem, zapisał w testamencie, aby trumnę zrobić z płyt stołu i kanapy, a resztę dębo- wego drewna przeznaczyć na urządzenie nowego, przeznaczonego dla niego, gabinetu. Wniesiono wieńce z żywych kwiatów z czarnymi i czerwonymi szar- fami - od krewnych, od weteranów wywiadu, od Akademii Nauk. Jeden wieniec przyciągnął uwagę Biełosielcewa. Pośród czerwonych róż leżała wiotka czarna szarfa ze srebrnym napisem: „Od towarzyszy broni we wspólnej walce”. W tych słowach krył się tajemniczy sygnał, który uraził Biełosielcewa, gdyż on nigdy nie nazywał swojej pracy w wywiadzie walką, a swoich dowódców i podwładnych - towarzyszami broni. Głośno stękając, szurając nogami, sześciu mężczyzn wniosło trumnę, podobną do cennej staromodnej komody z mnóstwem uchwytów i szu- flad, w których, gdyby je wyciągnąć, leżą stare wykrochmalone obrusy z koronkowymi frędzlami, mundurowe surduty i kamizele, przesypane śnieżnymi płatkami naftaliny, rodzinne srebra z pociemniałymi mono- gramami. Trumnę postawiono na drewnianych ławach przy ścianie, na której wysoko, nadymając policzki i wydmuchując strumienie światła, unosił się sześcioskrzydły duch. 15 Strona 16 „O tobie, moja Afryko, szeptem w niebiosach mówią serafiny...” - bezdźwięcznie wymówił Biełosielcew, póki ustawiano żebrowaną, z oku- ciami i spiżem trumnę. Generał Awdiejew, Suahili, jak go niegdyś prze- zwał Biełosielcew, leżał pod białym całunem, ze wzgórkami rozsunię- tych stóp i złożonymi na piersi dłońmi. Głowa z ostrym jak dzióbek no- sem i rzadkim siwym puchem upodabniała go do martwego ptaka, któ- rego w dzieciństwie pochowali w zacisznym kącie podwórka, wyłożyli mogiłkę kawałkami porcelany i szkiełek, zawinęli zimną grudkę z pod- winiętymi pazurkami w liście babki. I to podobieństwo, i małe żałośnie zaciśnięte wargi, i brązowe wypukłe powieki, pod którymi chowały się białe gałki oczu, i zarysowane pod przykryciem kosteczki palców wywo- łały u Biełosielcewa ostry żal, i nie tylko do nieboszczyka, że po śmierci stracił ludzkie oblicze, że przeobraził się w ptaka, ale do samego siebie, bezradnego i pokornego, biorącego udział w pochówku ptaka. Do cerkwi wchodzili krewni i przyjaciele. Wdowę, pulchną, bezsilną staruchę, prowadziły pod ręce podstarzałe dzieci, bezbarwna chuda córka i ponury blady syn z fioletowymi sińcami pod oczami. Towarzy- szyli im smutni staruszkowie obojga płci, przestraszone podrostki i dzieci, i jeszcze jacyś ponurzy domownicy. Wtem wśród nieznanych osób Biełosielcew dostrzegł znajomego. Generał Burawkow, naczelnik wydziału, służył z Awdiejewem. Wszedł wysoki, przygarbiony, z szerokimi, jakby wytoczonymi z desek ramio- nami, odziany w drogą marynarkę z czarnego atłasu. Prawie nie zmienił się przez te lata - mocna, gburowata twarz, zwisający nos, przedłużający linię czoła, srogie, nieprzyjazne oczy pod na poły opuszczonymi star- czymi powiekami. On, jak i nieboszczyk, podobny był do ptaka, ale ży- wego, zakłopotanego, może pelikana, który krył pod jedwabną koszulą swoje skórzane różowe wole. Biełosielcew nie widział go dziesięć lat. Wiedział, że Burawkow dowodził ochroną znanego telewizyjnego poten- tata, przekształcił tę ochronę w doskonały aparat wywiadu, budzący 16 Strona 17 strach w przeciwnikach owego potentata wszechwiedzą, czynnymi ak- cjami, zawiłymi kombinacjami, za pomocą których budowano lub nisz- czono reputację najwyższych osób w państwie. Burawkow stanął opodal trumny, smutnie zwiesił ciężki nos, jak pelikan na płyciźnie. Wśród wchodzących Biełosielcew poznał Kopiejkę, innego generała wywiadu, który odszedł z organizacji niedługo przed krachem, jakby wyczuł nieuniknioną hańbę i zniknął, nie czekając na katastrofę. Póź- niej, kiedy jak grzyby po deszczu zaczęły mnożyć się koncerny, korpora- cje, banki, podjadając swoimi grzybniami co lepsze kąski kraju, Kopiej- ko pojawił się jako doradca króla nafty. Pomagał mu połykać firmy ry- wali, przejmować rurociągi, zakłady i zbiorniki ropy naftowej, likwido- wać konkurentów, przy czym jedni bankrutowali, a inni płonęli w wysa- dzanych dżipach lub leżeli w kostnicach z postrzałowymi ranami w gło- wach. Jego ogolona okrągła, z siwym puszkiem, głowa, która pojawiła się w cerkwi, rozszerzone rudawe oczy, mały mocny nos, dziobem opuszczony na wargi, czyniły go podobnym do dużej sowy. To podo- bieństwo wstrząsnęło Biełosielcewem, tak jakby wszyscy oni, wchodzący na pokrytych łuskami długich nogach albo wlatujący na miękkich skrzydłach, byli przedstawicielami skrzydlatych, którzy zlecieli się na pogrzeb przewodnika ptasiego stada. I już bez zdziwienia poznał Grieczysznikowa, przypominającego dzi- kiego gołębia wypukłą piersią, maleńką główką ze sterczącym czubkiem i okrągłymi, różnej barwy oczami, a także narowami zadbanego opasłe- go ciała, które poruszało się jednocześnie i w prawo, i w lewo, jakby chciało i nie mogło pofrunąć. Grieczysznikow w tej samej chwili spostrzegł Biełosielcewa. Pod- szedł, wyciągnął rękę, swoją białą dużą dłonią nakrył rękę Biełosielcewa. Smutnie uroczysty, w długiej, podobnej do smokinga marynarce, odpo- wiedniej na żałobną ceremonię, jakby Grieczysznikow tak często grzebał znajomych, że zaopatrzył się z tego powodu w rytualny strój. Strona 18 - Jak dobrze, że pan przyszedł, Wiktorze Andriejewiczu... Wielu na- szych przyszło... Trzeba odprowadzić komendanta... - podszedł bliżej trumny i stamtąd, z półmroku, popatrywały na Biełosielcewa jego róż- nobarwne, jak szklane guziczki, oczy. Cerkiew się zapełniała. Pomiędzy ludźmi, skupionymi wokół trumny, Biełosielcew dostrzegał byłych współpracowników, z którymi wymieniał się ukłonami, spojrzeniem lub przelotnym uściskiem dłoni. Tych, któ- rych nie znał osobiście, bezbłędnie oddzielał od innych podobieństwem do jakiegokolwiek ptaka - bażanta, birkuta, gila. On sam był przecież jakimś ptakiem, być może osowiałym, bez perłowych plamek szpakiem, z obtłuczonym dziobem i postrzępionymi piórami. Wszystkie się zlecia- ły, żeby wyprawić w ostatni lot przewodnika, który jak egipski bóg z ptasią głową i ludzkim ciałem spoczywa w trumnie, do której kładziono wilgotne pachnące wiązanki. Sarkofag, w którym umieszczono boga, był łodzią, i ona odpływała, roztrącając główki białych lotosów, po żółtym nurcie Nilu, po brązowym mętnym Nigrze, po mosiężnej fali Mekongu, po czerwonej Rio-Coco, po liliowej strudze rzeki Kabul, po przejrzystym błękicie Wielikiej, z biały- mi cerkwiami i dzwonnicami. I wszyscy oni, zebrani przy trumnie, byli wioślarzami, zgodnie wiosłującymi na tamtą stronę, pozostawiając na wodzie delikatne fale i wiry. Batiuszka w wyblakłym ornacie, na pół ślepo czytający otwartą księgę, był przewoźnikiem. Biełosielcew słyszał ciche szmery, okrzyki radości, skargi, nie starając się wniknąć w sens poszczególnych słów i wyrażeń, wypowiadanych przez kapłana. Patrzył na wodę, w której pogrążały się wiosła zgodnych wioślarzy. Duży mar- twy ptak leżał w łodzi, oni przepływali obok osady, stojącej na brzegu Limpopo, a czarnolicy rybak pokazywał im jasną dużą rybę z długim ogonem. Biełosielcew patrzył na czoło generała Awdiejewa, przykryte papie- rową cerkiewną opaską, i przykro mu było widzieć to żółtawe czoło, niegdyś gorące i mocne, teraz poskromione strzępkiem nic nie ważącego papierka. 18 Strona 19 Patrząc na ludzi wokół trumny, Biełosielcew rozpoznawał wśród nich współpracowników. Postarzeli się, zmienili postawę i wygląd zewnętrz- ny. Niektórzy wyglądali jak stateczni urzędnicy bankowi. Inni przyjęli profesjonalną solidność. Jeszcze inni swobodnie zawiązanymi krawa- tami i siwiejącymi włosami do ramion, upodobnili się do artystów i aktorów. I tylko ledwie widoczne podobieństwo do ptaków czyniło z nich członków jednej społeczności. Ten otyły ponury pan z pulchnymi palcami, na których pysznił się ciężki sygnet, dowodził wojskowym kontrwywiadem, a ostatnia rzecz, jaką się zajmował, była związana ze zniknięciem zasobników z atomową amunicją. Stojący nieopodal młodo wyglądający staruszek z artystyczną fryzurą i złotą spinką w jedwabnym krawacie, zajmował się wysyłaniem z kraju wolnomyślicieli, na krótko sadzając ich do więzienia, a potem w samoloty do Niemiec, Francji i Izraela. Rumiany i poczciwy grubasek, który nie zdołał wywołać na drapieżnej twarzy żałobnego smutku, spe- cjalizował się w ujawnianiu przestępstw gospodarczych, doprowadził do rozstrzelania kilku sprytnych waluciarzy, a w ostatnich miesiącach do- żywającego swojego czasu kraju przelewał do szwajcarskich banków partyjne pieniądze. Był tu też mały, ciemny jak Indianin pułkownik, szkolący bojowników dla „Frontu Farabundo Marti” i kolumbijskich powstańców; niektórzy z, nich, zachowując wierność marksizmowi, zajmowali się handlem narkotykami, zatruwając kokainą znienawidzo- ną Amerykę. Obecny był tu również chorowity rezydent obcego wywia- du z Beneluksu, wyrzucony z Brukseli jako persona non grata, który pozostawił w Europie Środkowej rozgałęzioną sieć agentów, ukrytą pod szyldem handlowych firm i agencji reklamowych. Tutaj, do prawosław- nej świątyni, jak na hasło, stawił się kwiat sowieckiego wywiadu po in- strukcje, wypisane cerkiewnosłowiańskim alfabetem na papierowej opasce, przykrywającej czoło zmarłego. Biełosielcew z roztargnieniem słuchał litanii za zbawienie duszy, roz- glądał się po cerkwi, a poprzez siwy pachnący dym, chwiejność świec, 19 Strona 20 czarne chusty i żałobne narzutki patrzyły na niego bystre pomarańczo- we oczka dzikiego gołębia. Grieczysznikow obserwował go. Jego poran- ny telefon, ich spotkanie przy trumnie, nie były przypadkowe. Zapowia- dały ciąg dalszy. Wchłaniały w siebie mnóstwo większych i mniejszych wydarzeń: tych, co już się zdarzyły, i tych, które miały się zdarzyć. Opi- sane były w Światowym Prawie Przypadków, tak fundamentalnym, jak Prawo Ciążenia. Zapach cieplarnianych kwiatów i słodkiego dymu, długotrwałe mo- dły, odblask świec w wypolerowanej miedzi, ikona Wszystkich Świętych, przypominająca różnokolorowymi płaszczami i aureolami, równymi szeregami i kształtami pudełko z motylami, w którym czerwieniła się afrykańska nimfalida, działały na Biełosielcewa jak narkoza. Miał wra- żenie, jakby powoli to odrywał się od posadzki, wznosząc się aż do sze- ścioskrzydłego ducha, to unosił się poziomo nad trumną w smugach niebieskawego dymu. Wydawało mu się, że jest wtopiony w ogromną kulę ze szkła. Szkla- nymi oczami widzi kamienistą gorącą górę z wydeptaną ścieżką; po płaskich płytach piaskowca stąpa bosa stopa - zakurzone brudne palce, nabrzmiała żyła, zadrapanie od przydrożnych cierni. Wychudzony czło- wiek niesie na ramionach krzyż, chwyta otwartymi ustami parzące po- wietrze, patrzy na zamglone słońce. Za nim znużeni żołnierze niosą długie włócznie, pogięte tarcze, wiaderko z octem, skrzynkę z gwoź- dziami. I zwinna jaszczurka w popłochu uskoczyła pod kamień. Biełosielcew doznał widzenia, które pojawiło się jak oderwana od przeszłości cząsteczka czasu. W niej, jak w kruchym zwierciadle, odbiła się góra, mgliste słońce, łyk żaru, który sparzył krtań człowieka, szczęk włóczni o wiadro i delikatna płochliwa jaszczurka, skrywająca się pod szarym kamieniem. Przeżył chwilę jasnowidzenia, jakby ziarnko piasku przebiło skroń na wylot, uniosło z sobą w przeszłość część jego istnienia. Powracał do świątyni w opary słodkawego dymu, w którym leżał zmarły. Duchowny 20