10418
Szczegóły |
Tytuł |
10418 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10418 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10418 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10418 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Dariusz Filar
Mortigena intellectualis
Pracowaliśmy już od trzech czy czterech godzin. Cierpliwie obserwowałem ekran, na
którym migotliwe impulsy kreśliły wciąż nowe obrazy, nowe i coraz bardziej zawiłe konfigu-
racje. Elektronowy mózg maszyny intensywnie poszukiwał rozwiązania, ogólnego wniosku,
którego my, ludzie, nie śmieliśmy nawet podejrzewać.
Spojrzałem na profesora. Siedział pochylony nad swoim pulpitem. Widoczne było na-
pięcie, z jakim śledził wszystkie hipotezy i koncepcje, które z szybkością kilku milionów
działań na minutę opracowywała maszyna. To, co teraz powiem, może się wydawać nieco
dziwne, ale wtedy skupiona twarz profesora i pewność, z jaką uruchamiał poszczególne
podzespoły, sprawiły, że poczułem się bezpieczny, że zginął gdzieś niepokój, który prześla-
dował mnie od dnia rozpoczęcia eksperymentu. Zrozumiałem, że profesor zna już jego wynik,
że oczekuje teraz tylko, by ścisłe maszynowe obliczenia potwierdziły to, czego domyślał się
od dawna. Niestety, nie mogłem tego powiedzieć o sobie. Przeglądałem notatki profesora, ba,
spędziłem nad nimi wiele, wiele godzin, ale nie zdołałem ich w pełni zrozumieć. I właśnie
w czasie tej bezowocnej lektury zrodził się we mnie lęk. Poczułem się bezradny wobec ge-
niuszu tych tysięcy połączeń skłębionych pod czołową płytą mechanicznego mózgu, wobec
geniuszu, który znajdując równorzędnego partnera tylko w osobie profesora całkowicie igno-
rował mnie - najzdolniejszego przecież asystenta.
W pewnym momencie profesor gwałtownie wyłączył wszystkie aparaty. Był blady, na
jego czole lśniły kropelki potu.
- To nic - powiedział - to nic. Samo zaraz przejdzie... to chyba... tylko... serce... Po-
biegłem do drzwi.
- Niech pan nikogo nie woła - powiedział - to naprawdę zaraz samo przejdzie.
Podniósł się, jakby chciał mi udowodnić, że już czuje się lepiej i że lekarz nie będzie
potrzebny, ale po chwili znowu ciężko opadł na fotel.
Zbiegłem na dół do ambulatorium. Marek z innym, nie znanym mi lekarzem siedzieli
pogrążeni w rozmowie.
- Marek! - krzyknąłem - chodźcie prędzej! Ze starym jest bardzo źle.
Pobiegliśmy z powrotem na górę. Profesor był nieprzytomny. Marek zrobił mu za-
strzyk pobudzający pracę serca, równocześnie wezwaliśmy pomoc z Centralnego Instytutu
Medycznego. Po kilku minutach profesor był już u nich. Marek też pojechał do instytutu,
powiedział, że zadzwoni, jak tylko coś będą wiedzieli. Zabrałem telefon i przeniosłem do
laboratorium. Czekałem. Czułem się nieswojo. W tak ruchliwym zawsze pomieszczeniu by-
łem teraz zupełnie sam. Mechanizmy wygaszone przed godziną przez profesora wyglądały
jak maski baśniowych upiorów. Dzwonek telefonu odczułem w tej ciszy jak uderzenie.
Dzwonił Marek.
- Piotrze - powiedział. - Robiliśmy wszystko, żeby go uratować... Nie udało się...
- Co to było?
- Nie wiemy - odparł. - Jeszcze nic nie wiemy.
Odłożyłem słuchawkę.
W ciągu tygodnia kierownictwo instytutu podjęło decyzję powierzenia naszej katedry
profesorowi Delerowi z Uniwersytetu Międzynarodowego. Nie znałem go osobiście, ale od
kolegów, którzy pracowali z nim kiedyś, słyszałem, że jest zarozumiały, chłodny, nieprzy-
stępny. Byłem przyzwyczajony do bezpośredniej atmosfery, jaka wytwarzała się zawsze
w obecności mojego dotychczasowego szefa, nic więc dziwnego, że plany kierownictwa in-
stytutu nie mogły mnie szczególnie cieszyć.
To wydarzyło się krótko po objęciu stanowiska przez Delera. Ponieważ pierwszy ty-
dzień całkowicie zajęły nam sprawy organizacyjne, dopiero tego dnia mieliśmy powrócić do
właściwych badań. Tak się złożyło, że właśnie wtedy spóźniłem się trochę i kiedy przysze-
dłem, Delera nie było w laboratorium. Na pulpicie zostawił kartkę, że wyszedł do archiwum
i że prosi o wstrzymanie się z rozpoczęciem pracy do jego powrotu. To życzenie było wła-
ściwie zbyteczne. Pracy i tak bym nie rozpoczął, bo po prostu nie wiedziałem, co mam robić.
Deler wrócił po dwóch godzinach, wyglądał na zdenerwowanego.
- Czy przekazał mi pan wszystkie notatki swego dotychczasowego zwierzchnika? -
zapytał.
- Tak - odpowiedziałem. - Oczywiście.
- Czy pan także robił jakieś notatki w trakcie przeprowadzania badań?
- Tak, notowałem niektóre rzeczy.
- Proszę mi to pokazać - zażądał. Zabrał mój notatnik, wertował go przez kilka chwil,
wreszcie zdecydował się skorzystać z selektora. Nie widziałem, jak go zaprogramował, nie
wiedziałem więc, jakiej informacji potrzebuje. Zerknąłem przez ramię. Ekran selektora błysz-
czał wciąż nieskazitelną bielą -. tego, czego szukał Deler, w moich notatkach nie było.
- Pan nie notował wszystkiego - powiedział, odwracając się do mnie. W jego głosie
było zniechęcenie.
- Notowałem tylko to, Co dla mnie zrozumiałe - powiedziałem.
- A nie rozumiał pan wszystkiego?
- Nie.
Tylko pozornie łatwo było mi przyznać się do tej porażki. To, że tak postąpiłem, miało
określony cel. Podejrzewałem, że Deler też nie rozumie, że właśnie w tej chwili, patrząc na
stojące przed nim maszyny, odczuwa taki sam lęk, jaki ja odczuwałem przed kilkoma dniami.
Widziałem, że chce mi coś powiedzieć, ale jeszcze się waha. Liczyłem, że moja szczerość
i jego skłoni do wyznań.
- Widzi pan - powiedział - znam oczywiście zadanie, jakie postawiono przed katedrą.
Chodziło o stwierdzenie przyczyn gwałtownego wzrostu radioaktywności w pewnych rejo-
nach Ziemi. Pański poprzedni przełożony pracował nad tym od dawna. W końcowej części
swoich notatek napisał, że jest już bardzo bliski celu. Ale ja tych notatek nie rozumiem. Sam
przeprowadziłbym badania w zupełnie inny sposób. Czy jednak mam prawo przekreślić całą
waszą dotychczasową działalność? To spowoduje ogromne straty materiałów, zresztą nie tyl-
ko...
Następnego dnia Deler przedstawił sytuację kierownictwu. Zwołano konferencję naj-
wybitniejszych przedstawicieli naszej gałęzi wiedzy. Niestety, koncepcji zmarłego profesora
nikt nie potrafił zrozumieć. Większością głosów uczestnicy konferencji podjęli decyzję ze-
rwania z dotychczasowym planem badań i rozpoczęcia ich od nowa według projektu Delera.
Wiadomość o chorobie szefa Światowego Zespołu Fizyków rozniosła się kilka dni
później. Siedzieliśmy pochyleni nad pulpitami, kiedy ktoś przyniósł wiadomość o zabraniu
Wankera do Instytutu Medycznego. W rannym wydaniu „Głosu” była już wiadomość o tym,
że zmarł nie odzyskawszy przytomności. W tym samym wydaniu przyciągnęły moją uwagę
trzy dalsze czarne obwódki. Ktoś z Instytutu Einsteina, ktoś z Uniwersytetu w Padwie
i pułkownik z laboratorium rakietowego.
- Pomór na tęgie głowy - mruknął stojący za mną i czytający mi przez ramię mężczy-
zna.
„Pomór - pomyślałem. - A jeżeli?...”
W ciągu najbliższych dziesięciu dni nadeszły wiadomości o śmierci kilkudziesięciu
innych wybitnych uczonych. W Organizacji Badań Jądrowych zwołano specjalną konferen-
cję. Tematem były sposoby pokonywania trudności bardzo podobnych do tych, jakie
w początkowym okresie pracy spiętrzyły się przed Delerem. Coraz więcej załóg reaktorów
i laboratoriów było pozbawionych kierownictwa, coraz częściej ulegał zakłóceniom planowy
przebieg badań.
Miesiąc później sytuacja była już groźna. Z powodu braków kadry znaczną ilość la-
boratoriów i innych placówek badawczych musiano zamknąć. Liczba zmarłych naukowców
sięgnęła kilkunastu tysięcy. I właśnie wtedy ktoś wysunął tezę o możliwości epidemii. Zgo-
nów naukowców nie można już było przypisywać zawałom serca czy innym znanym nauce
chorobom. Należało się liczyć z tym, że zaatakował jakiś nie znany dotąd, niebezpieczny
wirus. W „Zeszytach Filozoficznych” pojawiła się teoria Tomasza Lery, który twierdził, że
najprawdopodobniej Ziemię zaatakował jakiś rodzaj stworzenia myślącego, niszczącego wła-
śnie ludzi o najbardziej rozwiniętym intelekcie. Motywów działania tej istoty, którą nazwał
„Mortigena intellectualis”, Lery nie potrafił podać.
Pewną modyfikację czysto filozoficznych i pełnych fantazji teorii Lery’ego przynio-
sły „Zeszyty Medyczne”. Pracownicy Instytutu Medycznego zakładali istnienie wirusa znaj-
dującego szczególnie korzystne warunki rozwoju na korze mózgowej ludzi, którzy najinten-
sywniej się nią posługują. Było to logiczne uzasadnienie ogromnego wzrostu, śmiertelności
wśród pracowników naukowych, przy nie zmieniającym się, a nawet wykazującym pewien
spadek wskaźniku śmiertelności dla ogółu społeczeństwa. Nazwa „Mortigena intellectualis”,
zaproponowana przez Lery’ego, została utrzymana. Bezpośrednio po opublikowaniu „Zeszy-
tów” w Instytucie Medycznym przystąpiono do zakrojonych na szeroką skalę badań. Nieste-
ty, dla osiągnięcia pełnego rezultatu potrzebny był instytutowi kolejny miesiąc. Liczba zgo-
nów wśród pracowników nauki była już wtedy ogromna. Plaga epidemii nie ominęła także
instytutu - stąd opóźnienie w badaniach.
Po upływie miesiąca dysponowano pierwszymi konkretnymi wynikami -
w organizmach zmarłych udało się wykryć nowy, nieznany wirus.
Teraz problem ograniczał się do opracowania metody jego zwalczenia. Przede
wszystkim sprowadzono do niezbędnego minimum wszelkie kontakty między naukowcami.
Pociągnęło to za sobą dalsze ograniczenie badań we wszystkich dziedzinach wiedzy - było to
jednak posunięcie konieczne. Równocześnie w jedynym, nie objętym zarządzeniem
o wstrzymaniu prac, Instytucie Medycznym trwały intensywne badania.
Za pośrednictwem Marka miałem możność zapoznania się z nimi. Widziałem mikro-
skopy, w których najczulszym oku w całej okazałości pokazał się on - „Mortigena intellec-
tualis”. Marek prowadził mnie wzdłuż korytarzy Zakładu Medycyny Patologicznej. Tutaj za
hermetycznymi drzwiami lodówek spoczywały zwłoki tych, którzy do końca służyli nauce.
Na szarych drzwiach ceglastą czerwienią odcinały się ogromne litery „M” - groźne memento
przypominające o tym, który był sprawcą katastrofy.
Korytarze były puste, ale oto na jednym z nich zauważyłem wózek. Ten szczegół
wśród całkowitej pustki korytarza przykuł moją uwagę. Przechodząc spojrzałem na drzwi,
obok których stał wózek. Widniała na nich litera „C”.
- Kto to? - spytałem Marka.
- Ktoś z historyków.
- Dlaczego na drzwiach napisane jest „C”?
- Bo to cyjanek.
- Cyjanek? - nie rozumiałem.
- Tak, słyszałeś przecież tę teorię, że „Mortigena” atakuje tylko najzdolniejszych. Ten
facet... Kilka dni temu zmarło dwóch najzacieklejszych przeciwników jego ostatniej pracy.
W świetle teorii, o której wspomniałem, oznaczałoby to... Nie mógł znieść... Sam
wiesz - ambicja. Stąd cyjanek - liczył na to, że nie przeprowadzimy sekcji.
Wyszliśmy z ponurego gmachu.
- Teraz wiesz już wszystko - powiedział Marek - szukamy, szukamy. Wciąż walczymy
z czasem. Każdy dzień przybliża klęskę, widzisz, co się dzieje.
Szliśmy przez chwilę w milczeniu.
- Nie wierzę już właściwie w zwycięstwo - odszedł z pochyloną głową.
Wiedziałem, co miał na myśli Marek mówiąc „widzisz, co się dzieje”. Całkowita dez-
organizacja instytucji naukowych zaczęła oddziaływać na społeczeństwo. Dopiero teraz dało
się odczuć, jak wielki jest u nas związek nauki z praktyką.
Pozbawiony większości najwybitniejszych polityków Rząd Światowy nie reprezento-
wał już żadnej władzy. Oczy wszystkich kierowały się z nadzieją na gmachy Instytutu Me-
dycznego. Tam wciąż trwała gorączkowa praca, chociaż nie tylko Marek przestał wierzyć
w jej powodzenie. Radio i prasa nieustannie podawały wiadomości z tego szczególnego
pola walki. Niestety, najczęściej ograniczały się do stwierdzenia, że „w instytucie bez zmian”.
Znacznie wcześniej zaprzestała nadawania programu telewizja. Któregoś dnia zaraz
po dzienniku wieczornym wystąpiły usterki obrazu, potem zamierać zaczęła fonia. Przyczyną
okazały się awarie w systemie łączności ogólnoświatowej. Ponieważ twórca systemu, profe-
sor Rolt, jak i większa część ekipy monterskiej, padli ofiarą epidemii, z nadawania progra-
mów o zasięgu ogólnoświatowym trzeba było zrezygnować.
Na łamach funkcjonującej wciąż prasy rozpoczęła się dyskusja, która z czasem prze-
kształciła się w bazę wypadową zorganizowanych ataków przeciwko pracownikom Instytutu
Oświaty i Kształcenia Kadr. Zarzucano im niedostateczną dbałość o wykształcenie technicz-
ne ogółu społeczeństwa. Ich przede wszystkim obciążano odpowiedzialnością za to, że odej-
ście niewielkiej przecież stosunkowo grupy technicznych wodzów uczyniło ludzkość bezrad-
ną. Osobiście uważałem te wszystkie zarzuty za bezpodstawne. Zapewnienie ogółowi prze-
ciętnych obywateli profesorskiego wykształcenia z różnych przyczyn długo jeszcze nie bę-
dzie możliwe. Zresztą nikt nie uważał tego dotąd za celowe, tak samo, jak nikt nie przewi-
dział epidemii. Jeżeli możemy kogokolwiek obarczać odpowiedzialnością za istniejący obec-
nie chaos, to chyba wszystkich twórców postępu razem wziętych. Innymi słowy, nas samych,
naszych przodków...
Czy ludzkość mogła jednak z postępu zrezygnować? Czy należałoby go na jakimś
etapie ograniczyć?
Nagle znieruchomiałem porażony myślą, której nie oczekiwałem - wydawało mi się,
że zaczynam rozumieć...
Znowu przerzuciłem kartki notesu. „Muszę dojść prawdy - myślałem gorączkowo. -
Muszę!” Właśnie wtedy nastąpiła pierwsza przerwa w dopływie prądu. Potem lampa znowu
się zapaliła, ale jej światło było coraz słabsze... Nie zdążyłem... Za ścianą mroku, tuż
w zasięgu ręki, czai się On... Mortigena intelle..
Szedłem dziś rano przez gmach naszego instytutu. W opustoszałych laboratoriach
stoją bezczynnie maszyny, na podłodze walają się kilometry perforowanej taśmy pokrytej
informacjami, których syntezy nikt już nie potrafi dokonać.
Wracając do domu dowiedziałem się o usterkach w funkcjonowaniu Centralnego
Systemu Energii Elektrycznej. Podobno korzystamy już tylko z rezerw w pozbawionych
jakiejkolwiek kontroli stacjach akumulatorowych.
Na stole w moim pokoju leżały nie tknięte od tygodni notatki. Całkiem machinalnie
zacząłem je kartkować.