10346
Szczegóły |
Tytuł |
10346 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10346 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10346 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10346 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
LESŁAW FURMAGA
Rzeka bez brzegów
Wydawnictwo „Tower Press”
Gdańsk 2001
Copyright by Lesław Furmaga
4
Maniula patrzy w bulaj, za którym w pomroce odpływają światła miasta. Hańcza
rozmazuje
ścierką na ceracie resztki piwa, popiół i zmieszany z koniakiem jarzębiak.
– Giń, Maniula, bo cię skrzywdzę trupem tej butelki – powiada Hańcza.
Maniula podnosi powieki z wysiłkiem, jakby każda ważyła więcej niż on sam, maca
butelki
na stoliku, znajduje, na pół ślepo, brązowoczerwonawą, walczy przy pomocy metalu w
drzwiach z jej kapslem.
– Maniula, ale masz pysk skuty, bój się Boga.
Maniula kołysze się na szeroko rozstawionych nogach, trzyma oburącz butelkę piwa jak
flet, liże jej główkę, patrzy na Hańczę, miętosi w mokrych ustach słowa:
– Jak ja ciebie kocham, mistrzuniu...
Za otwartymi na oścież drzwiami w wąskim korytarzu rwetes, szuranie, fruwają soczyste
wiązanki. Do kabiny zagląda bosman z pokładu, siada na krześle, Hańcza od nowa
jeździ
ścierką po ceracie. Bosman bierze papierosa ze stołu.
– Denat? – pyta wskazując na Maniulę.
– Skuł się, musieli do mesy zanieść orła na odprawę, sam nie poradził. Maniula, zostaw
piwo, bo zabiję, jak psa.
Maniula stawia butelkę na stole, krzywo stawia, butelka przewraca się, z otworu pełznie
biała piana, za nią ckliwo pachnący płyn. Piwo znowu zalewa ceratę, moczy zwiędłe, nie
wstawione do wody, w słoiku po kiszonych ogórkach, goździki. W bulaju migoczą żółte
światła, podrywają się, odpływają z powrotem do kraju. Statek zbliża się do portowych
główek.
Jakub Hańcza w drelichowych portkach i flanelowej koszuli walczy raz jeszcze z brudną
ceratą, po czym rzuca w kąt przesiąkniętą alkoholem ścierkę. Spogląda na zegarek,
wyciera
ręce o spodnie, skreśla w kalendarzu pierwszy dewizowy dzień, pierwszy dzień rejsu.
Maniula
szuka pod stołem butelki, znajduje czerwone goździki, podnosi je, otrzepuje z piwa.
– Zniszczyli moje kwiaty – zawodzi płaczliwie, zabiera bukiet i butelkę, celuje sobą w
drzwi, znika za zakrętem wąskiego korytarza.
Po szotach pełza wibracja, rozłazi się na płaszczyznach, wypełnia atmosferę, staje się
czymś, co już nie da o sobie zapomnieć. W kadłub stuka lodowa kra, sunie wzdłuż burt,
chrobocze.
Za bulajem miga zielone światło i dziób kłania się pierwszej fali, przepada w dół i
wędruje
do góry. Stłoczone w kącie butelki stuknęły opustoszałymi brzuchami, bosman z pokładu
poszedł do góry i zrobiło się cicho. Hańcza spojrzał na kalendarz z blond lalą o nagich
piersiach, pod którą krzywym krzyżykiem skreślony był jeden dzień.
Goździki przyniosła wczoraj żona Maniuli. Maniula wyrzucił na tę noc z kabiny koleżkę.
Koleżka Maniuli, kawaler, skuł twarz w barze nad kanałem i przyprowadził na statek
przelotne
szczęście, odkryte przy sąsiednim stoliku, mimo późnej pory gotowe jeszcze pożegnać
marynarza. Maniula z żoną przeniósł się więc do kabiny mistrzów, wówczas jeszcze
pustej.
Zabrał butelkę i te czerwone goździki. Potem żona odjechała ostatnim pociągiem bez
przesiadki,
a Maniula został u mistrzów, bo w jego kabinie, kto otworzył drzwi, widział na fotelu
seledynowy sweterek, nylonowe pończoszki i coś jeszcze – świadczące, że koleżka jest
nadal
zajęty. Tuż przed podniesieniem trapu, ci, którzy stali na korytarzu, widzieli dziewczynę
z
pokaźnym zawiniątkiem – za ten trud – której już bardzo się spieszyło.
Hańcza wyciągnął z kąta marynarski worek, rozwiązał sznur i począł wyjmować
rekwizyty
rybackiego wygnania na te sto osiemdziesiąt dni. Grube kalesony, pokaźny sweter,
roboczy
fartuch, gumowe buty, flanelowe koszule, tropikalne spodnie, białe dżokejki z welonami
chroniącymi przed prostopadłymi promieniami słońca. Układał ekwipunek w szafce,
myślami
5
był na brzegu. Gdyby go zapytać, nie wiedziałby pewnie, dlaczego tak żyje. Kiedyś, gdy
nad
sadzawką budował tratwy i pływał na drugi brzeg glinianki, umyślił sobie morze, potem
zapomniał
o tym. Minęły lata, zdał maturę, rozpoczął studia inżynieryjne. W domu akademickim
powiesił fotografię dziewczyny z sterczącym biustem.
– Hańcza, zdejm tę fotografię, bo urąga naszej rzeczywistości – powiedział
przewodniczący,
ale Hańcza – gadaj zdrów – obrazek wisiał dalej. Portki uszył sobie wąskie i krótkie,
zebrała
się organizacja i jego spodnie razem z fotografią dziewczyny stały się tematem nie lada
narady. Obcoklasowy amerykanizm zasiewa! Kazali zdjąć wąskie, przykrótkawe portki.
– Portki na tyłku moja osobista sprawa – powiedział Hańcza do przewodniczącego i
obraza
moralności działa się nadal.
Pewnego dnia wyszło na jaw, że Celina, koleżanka z drugiego roku, nie z robotniczej
łódzkiej
rodziny, jak napisała w życiorysie, tylko córka rejenta, z miasta Świdra. Była nowa
narada.
Uniósł się Hańcza, nagadał rzeczy nieprzyjemnych. Skandal wybuchł, Celina została.
Cisza panowała w pokoju, kiedy Jakub wyjmował z drzewa pineski zdejmując fotografię
swojej dziewczyny. Łaził tydzień po mieście, roboty szukał, znalazł w porcie. W bazie
żywca
przy nawozie zawsze mało rąk do pracy. W lecie smród wbijał się w skórę i ani mydłem,
ani
szczotką nie było go jak przepędzić. Ładował Jakub nawóz na wagony i myślał o
świecie,
który go otaczał. Myślał Jakub o przewodniczącym, który wypinał pierś, puszył się jak
paw i
powiadał, że socjalizm wyssał z matczynej piersi.
Myślał Jakub o Celinie, która kiedyś, już po wszystkim, oparła się o niego krągłym
biodrem
w kolejce po salceson w sklepie niedaleko akademika, gdzie ją przypadkowo spotkał.
Zaprosiła Hańczę do domu na parówki, które przysłała jej wdowa po rejencie z miasta
Świdra,
posłała łóżko białą pościelą, chciała zaprezentować swoją wdzięczność i może nie tylko
wdzięczność. Hańcza po robocie w porcie śmierdział akurat nawozem, więc zjadł
parówki i
poszedł spać do robotniczego hotelu przy portowym kanale. Myślał wówczas Hańcza,
co to
jest dookoła niego. – Życie – odpowiadał sam sobie – życie, nic więcej.
Starał się na studia wieczorowe, ale robota w porcie na bazie żywca żadna chemia, więc
go
nie przyjęli. Potem zaczepił ręce w rybackim przedsiębiorstwie, jeździł na elektrycznych
wózkach, rozwoził beczki ze śledziami lub solą. Po dwóch latach awansował na
brygadzistę.
Było już nie tylko co do gęby włożyć, ale i na pokój kątem u stoczniowej rodziny
starczało
pieniędzy. Dostał się wreszcie na wieczorówkę.
Kiedy otrzymał dyplom, naród oddawał obligację wielkiej pożyczki. Powiało prawdą od
Warszawy, tu i tam na taczkach robotnicy wywozili kacyków. – Będziemy przyszłość
budować
po leninowsku, bez kultu jednostki i klik, sprawiedliwie każdemu według pracy. Nich
żyje polski październik! – Hańcza wtedy został kierownikiem działu w przedsiębiorstwie.
Kiedy inni rzucali legitymacje, wstąpił do partii. Coś go ujęło w tej odnowie. Wąskich
portek
już nie nosił, ale to i tamto nie podobało mu się ciągle. – Jakub, uspokój ty się, krzywdy
ludzkie
już załatwione, pomyśl o sobie, ożeniłbyś się – powiadali koledzy. Upatrzyła go sobie
Paulina, sekretarka kierownika innego działu. A to śniadanko w pergaminowym papierze
dostał,
a to buziaka wieczorem lub całą Paulę aż do rana, kiedy tylko chciał. Inni oglądali się za
jej urodą, byleby uszczknąć coś z tego krągło toczonego szczęścia, ale Paulina nie
widziała
nikogo poza Hańczą, biłaby ze złości, gdyby ktoś zaproponował jej przygodę. No i
Hańcza
ułożył sobie życie po raz pierwszy.
Gdzie utknąć te swetry? – myśli Jakub miętosząc w rękach dwa olbrzymie wełniane
kłęby.
Chwilę przygląda się im uważnie, po czym starannie układa obok gumowych butów i
białych
dżokejek z welonami. Próbuje zamknąć szafkę. Oczywiście na próżno. Wywala
wszystko
jednym ruchem na podłogę.
Szczęknął zamek, w progu stanął Maniula w rozpiętej do pępka koszuli, boso z butelką
piwa w ręce.
6
– Kwiaty zostawiłem, mistrzuniu, oddaj kwiaty, do pani kurwy nędzy.
W kabinie Maniuli, naprzeciw, nie było już seledynowego sweterka, nikt też nie usiłował
wycierać ceraty. Mokre, pergaminowe papiery, zmięte koce, turlające się butelki. Ludzie
siedzieli
gdzie się da, przed nimi w szklankach wódka, każdy trzymał butelkę piwa na zakąskę,
no i między szotami ściele się mowa. Na wyrost mowa, desperacka, przed wygnaniem
na te
sto osiemdziesiąt dni.
– Rozumiesz, tę pannę ja pierwszy naraiłem, ale puściłem, niech idzie matka do dzieci...
O burty trze się kra, stuka, chrobocze, z hajpresów dmie gorące powietrze.
– Tę rudą, wiecie, ja pierwszy... cycki ma jak świńskie ryjki, spiczaste, klasa, gryzłeś?...
Dzień wstaje taki jak poprzedni, leci piwko, piwko dobre na wszystko, rozpuszcza
suchość
w ustach, rozmiękcza kamienie pod czaszkami. Tu i tam krążą butelki jarzębiaku i
czystej z
aluminiowym kapslem. Maniula, bardziej mokry niż wczoraj, balansuje na przechyłach
statku.
– Mistrzuniu, co się patrzysz, zapalimy po amerykańsku? – zatacza się, wyciąga z
kieszeni
paczkę Pall Malli, rozdziera opakowanie nieporadnie, w poprzek, drze czerwony papier,
papierosy
wypadają na podłogę. W kabinie duszno, z otwartych bulajów wpada nieco mrozu.
Steward wali w gong na obiad. Otwarto mesę oficerską. Wieczorem tu i tam dzwoni
szkło,
niedobitki suszą przedostatnie butelki, większość uwaliła się w kojach i ledwo dyszy.
Wieczorem
kanał, w bulajach błyskają neonowe napisy: Zerssen, Zerssen and co.
– Maniula, kup kartki!
– Pożycz dolara na znaczki!
– Pożycz dewizę, moczyryju...
Ktoś wyciąga przemyconego funta, inny pięćdziesiąt fenigów, zielonego dolara.
– Kup dwie kartki i „Sterna”, orzechy w czekoladzie za resztę. Statek podnosi się i opada
w śluzach, potem włazi pod pierwszy wielki most. Maleją reklamowe napisy „Zerssen
and
co” Tu i tam stukają jeszcze butelki, krąży szkło, ale pijany wid topnieje jak śnieg, kiedy
staje
się ciepło. Pilot zabrał kartki do kraju i wysiadł na ląd. Statek idzie wzdłuż Łabą.
Latarniowce
wielkiej rzeki zostają za rufą, Morze Północne łechce burty wysoką falą, ale statek
załadowany
kartonami i żywnością dla rybaków na afrykańskim szelfie ani drgnie. Płynie równo,
jakby
pod powierzchnią falującej wody miał koła toczące się po gościńcu. W przetwórni
wiązanie
sznurków, cięcie papieru, przekładanie kartonów z miejsca na miejsce. Rybacy
rozwiązują
szpule, tną szpagat – całą tonę. Dwieście dwadzieścia tysięcy zapętlonych sznurków.
Technolog
przy obiedzie marudzi, że wiązanie idzie wolno:
– Ile już macie?
– Niewiele, może sto tysięcy.
Przychodzi pierwsza niedziela, nie ma niedzieli, ludzie tną sznurki, wiążą supełki,
dziesięć,
sto, sto pięćdziesiąt tysięcy supełków. Statek pcha się w dół kanału La Manche, co
dzień cieplej,
lodowa kra została w tyle. Mechanicy z maszyny przychodzą do mesy z podkrążonymi
oczami, ledwo wytarci z czarnych smarów.
– Przecieka olej, pompa nie chodzi, bodaj tych w stoczni zaraza.
Wszędzie swąd spawanego metalu. Starszy mechanik w mesie oficerskiej posiłki
zaczyna
od bluźnierstw:
– Jaki oddali statek? Na łowisku zginiemy my i nasze karaluchy.
Karaluchy – rozdział osobny. Polubiły trujące preparaty i nie ma na nie rady, jedynie
chyba
ręce i nogi. Kto gdzie zobaczy chyżego karakana, bije go i kopie, gryzłby nawet. Gryzłby
nie
karakan rybaka, a rybak karakana. Zawzięli się ludzie na te robaki, które lubią życie na
okręcie.
Na kalendarzu pod blond lalą z nagim biustem, nagim brzuchem i nagimi udami
przybywa
czarnych krzyżyków. Piąty i szósty dzień – Zatoka Biskajska. Ocean zamiata w tym
zaułku
ziemi i morza długą, powłóczystą falą. Statek zgubił gościniec pod stępką i roi się
tyłkiem na
7
olbrzymich garbach wody. Szóstego dnia z półek leci na łeb wszystko, encyklopedia,
atlas
ryb, nożyczki, popielnica. Za Gibraltarem spokój, woda wyprostowana, gładka. Dziewiąty
krzyżyk – z prawej burty niedaleko na trawersie, Gran Canaria, Teneryfa, Lanzarote...
Sznurki związane, na oko jest ich dobre dwie ciężarówki, ludzie mają starte czubki
palców
od węzełków, teraz wybierają z ładowni kartony. Dziesięć tysięcy na pokład pelengowy,
pięć
tysięcy na rufę i po pięć tysięcy na każdą burtę. Bosman opina symetryczne pryzmy
brezentem.
Przez jedną noc i jeden dzień na statku wyrósł olbrzymi papierowy garb. Gorąco.
Wieczorem
tłok w maleńkiej mesie – film. Rybacy moszczą się pod stołami, siadają na podłodze
lub po bokach nieco wyżej, gdzie się da.
– E, Rosówka, weź ten łeb, bo ci go opluję, chcę widzieć cycki, a nie twoją łysą pałę.
Fanfan Tulipan, przesmyk między cudownymi pagórkami Lollobrigidy. Dopiero dziesiąty
krzyżyk, a już sypią się komentarze.
– Liznąłbyś, Maniula, w sam środek, liznął...
– Pewnie, że bym liznął.
Aparat, wysłużona szesnastka, zacina się, prycha, staje co chwila, gubi fonię, ludzie pod
stołami krzyczą:
– E, „Kultura”, wróć tę „Lolę”, niech pokaże jeszcze raz.
Steward, w wolnych chwilach „Kultura”, kinooperator, zatrzymuje taśmę, wraca,
pokazuje
jeszcze raz ten przesmyk, który Maniula by liznął. Film leci dalej.
Jutro do „Pelamidy” podejdzie m.t. „Kolias” po żywność, odda swój zestaw filmów, a ten
zabierze. Będą nowe szlagiery, sprzed piętnastu lat.
Od rana morze wzburzone. „Kolias” staje o pół mili, kilkanaście stopni w bok za rufą. Do
„Pelamidy” podchodzą szalupy. Najpierw jedna, druga czeka opodal na swoją kolej. Na
bomie
jedzie do góry pierwszy hiw kartonów, olbrzymia kula papieru. Szalupa tańczy przy
burcie,
ludzie chwytają w powietrzu lecącą na nich bombę.
– Stop, góra! – Pękaty, wyoblony blok zatrzymuje się tuż nad człowiekiem, którego omal
nie przygniótł.
– Jak jeździsz, pajacu? – drze się z mostka na windziarza drugi oficer, chociaż wie, że
to
nie partia ładunku poleciała za nisko, tylko za wysoko skoczyła na fali szalupa.
– Let go! Tak dobrze! – Ludzie w łodzi zdejmują z haka nowy hiw.
– Góra, let go! – Mijają godziny, rzednie afrykańska noc, bledną gwiazdy.
– Dół, stop! Trzymaj hiw! Co się boisz? – Tona papieru tańczy nad pokładem statku,
potem
nad szalupą.
– Jechał, jechał, góra! – Szalupy uwijają się przy burcie.
– Uwaga, teraz jaja!
W siatce wędruje do góry kilkanaście skrzyń, ostrożnie, powoli hiw wynurza się z
światłołuku
na „Pelamidzie” Statek podbity falą podskakuje, ładunek leci z rozmachem na burtę,
ale windziarz podrywa hiw do góry i teraz nad statkiem dynda w lewo i prawo, jak
wahadło,
kilkadziesiąt kilogramów jajecznicy.
– Aleście rozbujali te jaja, co za pajace! – krzyczą ci z ładowni.
Szalupa tańczy pod burtą „Pelamidy”, windziarz wypycha jaja bomem ładowniczym
daleko
w bok od statku i opuszcza je na ruchliwą łódź, ci na dole wyciągają ręce, łapią jajeczny
taran w powietrzu, zanim uderzy o burtę statku i obleje ich żółtoseledynową masą.
Potem
jedzie chleb. Parują bochenki wyciągnięte z lodowatej ładowni. Ci na „Koliasie” skreślili
już
w kalendarzu sto krzyżyków, teraz dostali zamrożony chleb. Będą go jeść dalsze
sześćdziesiąt
dni. Rano „Kolias” odchodzi, leci niżej na jedenasty stopień szerokości geograficznej,
tam
kapitan wywąchał tłustą makrelę. Na pokładzie „Pelamidy” rybacy klarują sieć, w
przetwórni
podniecenie, będzie ryba! Ale pierwszy zaciąg marny, na slip wypełza pusty, sflaczały
wór.
Na jego dnie trzepocze się zaledwie kilkaset kilogramów drobnej, czerwonej ryby.
8
– Pagrus mały! Same wypierdki! – krzyczy na rybacki mostek, do drugiego oficera,
Jakub Hańcza.
Ryba niknie w otwartej klapie zbiornika. Pod pokładem ruszają transportery, trzaskają
tace,
piszczą tunelowe wózki. Jakub kręci się przy sortowniku. Po taśmie jedzie czerwona
ryba,
między małymi wielkie, barwne pagrusy, walą ogonami o sortowniczy stół, rozpaczliwie
otwierają pyski, z których wyłażą wypchane zmniejszonym ciśnieniem różowe pęcherze.
Czarne oczy pęcznieją i wyskakują z czaszek zupełnie na wierzch. Bosman ze swoimi
ludźmi
klaruje sieć, kapitan na mostku wypatruje znaków na przesuwającej się taśmie sondy,
rybacy
przy stołach sortowniczych i tacach, kartoniarze przy glazurowniku, mączkarz w
mączkami –
leci pierwszy rybodajny dzień.
Jakub zaciąga się papierosem, myśli o stu osiemdziesięciu dobach, o tym, jak będą
przeciskać
się mozolnie od żelaznego szotu koło glazurownika, przez przetwórnię między rybakami
i zdławioną wnętrznościami rybą, której wyłupione oczy patrzą na uwijających się
dookoła
ludzi w żółtych fartuchach... Sto osiemdziesiąt dni, potem dwa tygodnie lub najwyżej
miesiąc
życia i jazda w morze na następne pół kalendarza.
Ryba jedzie do koryta, rybacy układają ją w tacach, żywą, machającą ogonami wpychają
do
tuneli, gdzie jest minus czterdzieści. Jakub ssie dym papierosa, naciąga na dłonie
gumowe
rękawice i uruchamia biegnący wzdłuż statku najdłuższy transporter. Leci rybacka
robota.
Myśli mistrza wyprzedzają rybę sunącą po gumowych taśmach, zatrzymują się tu i tam,
gdzie
trzeba podejmować maleńkie decyzje. Gdzieś, w samym środku ich kłębka leży
nieruchomy
martwy punkt – niepokój znany tym, którzy odjeżdżają na bardzo długo. Coś w owym
niepokoju
jest nowego. Dym nad miastem, pytanie – co będzie dalej? Ostatni pobyt w kraju między
rejsami, dni przed wyjściem w ten długi następny rejs wstrząsnęły wszystkimi. Ludzie do
dziś
milczą na statku. Tuż przed wyjściem w morze było partyjne zebranie. Czy coś
wyjaśniło?
Chyba nie. Tego, o czym teraz milczą ludzie na statku, nie może wyjaśnić jedno
zebranie.
Trzeba będzie lat na wyjaśnienie – myśli Jakub Hańcza – czy wreszcie wiadomo, dokąd
wiedzie ta droga właściwa, czy może okaże się raz jeszcze, że do jej odnalezienia
trzeba błądzić
po manowcach?... – Radiową gazetkę, wąziutkie pasemko wiadomości płynących na
statek, ludzie wyrywają sobie z rąk, czytają w skupieniu, marszczą brwi, milczą. – Może
to
wszystko prawda, może? – Hańcza przypomina sobie październik sprzed kilkunastu lat.
Wówczas wystarczyły przekonujące słowa i dlatego dzisiaj już tylko słowa wystarczyć
nie
mogą...
Ruszają kable, suną po rolkach i blokach, biegną do windy. Bosman nad stromizną slipu
uniesionymi rękami daje znaki na rybacki mostek.
– Let go, góra! – Kable skrzypią, rybacy chwytają ociekające wodą olbrzymie deski
trałowe,
zaczepiają je na pawęży, balansując na przechyłach statku. Daleko za rufą widać
wijącego
się, błyskającego złotawą łuską smoka. Włok napęczniały rybą płynie do slipu, jego
gardziel
dotyka żelaza rozpalonego prostopadłymi promieniami słońca. Bucha para. Włok
wypełza na
pochylnię, mesingi trzeszczą, bęben windy obraca się z wysiłkiem.
– Let go, góra! – Ludzie podwieszają wór do stalowych stropów, pełna sieć wędruje na
bomie do góry niczym szczeniak podnoszony za skórę na karku. Pokład zalewa rybia
jasna
posoka, buszuje wraz z wodą przy burtach, spływa strumieniem. Czerwieni się zbełtane
morze
za statkiem. Przygniatane coraz bardziej do siatki ciężarem ryb rekiny prężą się, zwijają
i
zaraz zamierają w bezruchu, zwisając w dół z rozdziawionymi pyskami, dyndają jak
bezwładne
frędzle. W ręku bosmana błyska nóż, strzelają napięte oczka matni, otworem bucha
żywa lawina. Hańcza stoi na pokładzie, lawina rzucającego się srebra otacza go, sięga
kostek i
zaraz kolan, rozlewa się wokół coraz szerzej.
– Na prawą burtę! – krzyczy Hańcza w kierunku rybackiego mostku.
Klapy w pokładzie zapadają, powoli pochłaniają srebrzysty potok ryby. Dwadzieścia ton
połowu.
9
– Graniki do suchego! – dysponuje Hańcza i ucieka na bok, bo wielkie ryby miotają się
już
dookoła. Jeżą kolce na grzbietach, tłuką ogonami, rzygają wnętrznościami na pokład.
Miotane
wolą życia, przez wyplute wnętrzności szukają pyskami wody, kaleczą się wzajemnie
grzebieniami
na grzbietach. Ludzie z hakami w rękach podchodzą do nich ostrożnie, wbijają haki
za skrzela i w pyski, ryby nagłymi zwodami ciała odskakują w bok, skręcają się w
monstrualne
kłęby, urywają z haków czyniąc zamęt na pokładzie.
– W oko, w oko, gamonie! – krzyczy technolog. Hak zagłębia się w oku pierwszego z
brzegu granika, czarna kula z jasnym, żyjącym w jej środku paciorkiem wypływa z głowy
miotającego się zwierza. Rybak ciągnie Wzdłuż pokładu na haku wbitym w oczodół
skaleczoną
rybę.
– W oko! W oko! – powtarzają ludzie. – W oko najlepiej.
Świszczą stalowe pręty, ryby patrzą na spadające w ich źrenice żelaza. Graniki
protestują
niemo otwartymi pyskami, gdyby umiały kwiczeć, trzeba by je zabijać inaczej. W
przetwórni
ruch. Na transporterach jadą do tacowania niebieskawozielone makrele, ciągle żyjące
ostroboki
i chropiki, połyskujące drobną złocistą łuską sardynele. Hańcza kręci się po przetwórni,
sprawdza wagę kilku tac, rozmawia chwilę z kartoniarzami, potem przebiera się w długie
spodnie i watowaną fufajkę, nakłada czapkę uszatkę, wełniane rękawice i po
prostopadłej
drabince schodzi do ładowni, gdzie sztauer układa gotowe kartony zamrożonej ryby.
Lodowate
powietrze łechce nozdrza, dookoła na ścianach gruba warstwa białego szronu, sztauer
chwyta w locie spadające po ześlizgu ciężkie kartony i biegiem przenosi je w drugi
koniec
ładowni, przerywa pracę, uzgadnia z Hańczą zmianę w rozkładzie wacht, bo kolega
zachorował,
i wraca do biegania. Na ześlizgu powstało już spiętrzenie. Hańcza pnie się po drabince
do przetwórni, zrzuca z siebie waciak, idzie na stół sortowniczy pomóc, bo ryba do
tacowania
leci pomieszania. Jakub pochyla się nad taśmą. Przed nim ten tak już znany rybi film,
ręce
działają automatycznie. Hańcza myśli, że tamta historia z Paulą już się skończyła na
zawsze.
Nie było to życie złe, nie było... żona zawiązywała mu szalik pod szyją, żeby nie dostał
kataru,
najpierw było jedno mieszkanie, potem, kiedy urodził się Jacek, drugie – większe. A
jeszcze
przedtem był pokój kątem na czwartym piętrze i tam w tym pokoju było chyba najlepiej.
Wilk chrobocze, gniecie odpady przeznaczone na mączkę, skończyła się ryba w
czwartym
zbiorniku, Hańcza naciska drugi guziczek na tablicy i rusza transporter kubełkowy ze
zbiornika
trzeciego. Na stół płynie strumień rześkich ostroboków, między którymi suną
wrzecionowate
ciała tłustych tuńczyków.
Czy więc za to, co się stało, odpowiedzialność ponosi jedynie on i Iwona? Iwona...
Jeździł
z nią do małego miasteczka i tam, kiedy w hotelu brał klucz z recepcji, Iwona już na
schodach
zaczynała odpinać spódnicę. W pokoju, gdy miała łóżko przed sobą, zwalniała tempo,
powoli,
świadoma, że na nią patrzy, odpinała pończochy, obciągała je ostrożnie w dół po udach,
zdejmowała stanik, halkę i nylonowe, wyrafinowane majtki, ze względu na Hańczę kupiła
w
komisie trzy różnokolorowe pary. Dziewczyna była naiwna, mało inteligenta,
nieoczytana, po
drodze do małego miasteczka, gdzie dostawali zawsze ten sam pokój z widokiem na
kryty
papą dach i przerdzewiałą, dziurawą rynnę, paplała głupstwa bez znaczenia. Hańcza
łapał się
nieraz na nudzie podczas drogi, wystarczyło jednak, aby dotknął chociażby jej palców, a
już
Iwona stawała się dziewczyną, bez której żyć niepodobna. Jakub kilka lat przedtem
odkrył w
sobie zdolności plastyczne i wiele czasu poświęcał na bazgranie czarnym tuszem po
kartonach
brystolu. Z czasem jego rysunki znalazły się w miejscowych gazetach. Kiedyś koledzy,
którym udekorował żeglarski klub, zaproponowali mu dalekomorski rejs na jachcie i to,
nie
licząc tratwy i brunatnych glinianek, było pierwsze spotkanie Hańczy z dużą wodą. Być
może
ten właśnie sportowy rejs zadecydował o dalszym jego życiu. Wówczas, skłócony z
sobą, na
morzu znalazł ucieczkę od Iwony, a może od Pauli, może od bałaganu, jaki powstał w
jego
życiu? Trzymał w wydelikaconej dłoni twardy rumpel, patrzył na żagle i dziób jachtu,
który
10
zataczał kręgi na falach zależnie od jego woli, i w tym była radość największa. A Paula?
Powoli,
jak rozmazane światło we mgle drętwoty, już potem tylko drętwoty, wyzierać poczęła
nowa prawda. Paula stawała się obca. Iwona zaś po jego powrocie z tego pierwszego
rejsu
powiedziała osłupiałemu ze zdumienia Hańczy, że gdy go nie było, stało się coś i ona
teraz
jest w ciąży... Hańcza wypił butelkę wódki, pijany poszedł do domu, spać z Paula nie
chciał,
spał na dywanie. Rano wstał z olbrzymią kulą ołowianą w głowie, odkrył prawdę, że
tamtą
ograniczoną dziewczynę po prostu kocha i poczuł się jak kopnięty pies Od tej pory
zakreślał
w kalendarzu zaplanowane daty ostatecznego zerwania złego romansu. Wreszcie raz
pojechał
do owego miasteczka z najbliższą koleżanką Iwony, przeżył rozczarowanie, kryty papą
dach i
dziurawa, przerdzewiała rynna wydały mu się zupełnie szare. Wrócił do złej miłości i
dalej
szukał sposobu wyzwolenia się z uczucia, którego dotychczas nie znał. Dziewczyna po
owym
przypadku wydała mu się do reszty pusta, denerwowały go jej zapewnienia, że tamto w
ogóle
się nie liczy, bo była pijana i nic nie pamięta. Nie lubił jej zapewnień, często, gdy patrzył
na
nią, był pewny, że już wszystko minęło, ale o czymkolwiek myślał, była gdzieś zawsze
na
dnie tych myśli także Iwona.
W domu zaś, w którym jeszcze żył, to rozproszone światło we mgle stawało się coraz
jaśniejsze,
aż błysnęło zupełnie wyraźnie, prawie oślepiająco. Paula nie wracała do domu na
noc...
Rybak na sortowniku zdejmuje gumowe rękawice, krew wali z palców. Haczykowate
zęby
pałasza rozerwały mu rękę. Hańcza odsyła skaleczonego do lekarza i woła innego
rybaka.
Teraz ze zbiornika jadą olbrzymie makrele, ryba czysta, roboty przy sortowniku niewiele.
Mączkarz przybiega z dołu, pyta, czy dostanie surowiec, bo już zbiornik prawie pusty.
Hańcza
zagląda przez okrągłe bulaje do zbiorników, jedne są puste, w innych pływają okazałe,
wrzecionowate
ryby.
– Nie ma nic na mączkę – powiada i wraca na stół sortowniczy. Pod rękami przesuwają
się
niebieskawoseledynowe makrele, zatrzymują się w łączeniach taśmociągów i płyną
dalej nieprzerwanym
potokiem. Rybak wraca do pracy z opatrunkiem pod gumową rękawicą. Hańcza
patrzy na ryby, słyszy szelest włoka i postukiwanie pływaków na slipie.
Wydają sieć – myśli i między tymi myślami znajduje znów daleką kobietę.
Statek za slipem na luźnych kablach ciągnie pustą sieć. Biała kula słońca wisi nad
pokładem,
spala porozrzucane w zakamarkach laszt ostroboki i pagrusy, miesza się zapach słońca
z
zapachem ryb i słonej wody. Półnagi Jakub siedzi na relingu. Tłucze się w nim gdzieś na
dnie
to zupełne nic, które pozostało z tamtej wypalonej namiętności. Myśli, że kobiety
wracając w
ten sposób każą w dniach dalekomorskiego wygnania przeżywać jeszcze raz sczezłe
miłości,
że wygnanie ożywia wyblakłe, poszarzałe zdarzenia. Hańcza myśli, że ich wspomnienie
wypełnia
tu puste obszary, które inaczej byłyby znacznie dłuższym nie skreślonym dniem... A
Paula? Wspomnienia Pauli przychodzą opornie, przebijają się przez kordon zapór, które
świadomie rozbudował w sobie, aby ją zapomnieć zupełnie.
Statek płuży ciężko wodę, kable napinają się powoli, rybacy stają na stanowiskach.
– Let go, góra, wybieramy!
Bęben obraca się, kable ruszają z miejsc, skrzypią na blokach i rolkach pryskają słoną
wodą
w twarze ludzi.
– Let go, góra! – krzyczy bosman, otwiera nad slipem bramę do morza, na stromiznę
wdrapują
się bobiny, wielkie metalowe kule nanizane na kable, jak paciorki na opustoszałe
sznurki,
dudnią po żelazie, podskakują wzdłuż pokładu, zbliżają się do windy, za nimi pełznie rój
metalowych baniek, w dole sieć wije się na powierzchni wody. Hańcza powinien iść do
slipu
obejrzeć połów jeszcze w wodzie, rozdzielić go na zbiorniki, siedzi jednak na relingu.
Mesingi
nie trzeszczą, przesuwają się lekko, sieć pusta. Wreszcie wór jest na slipie. Jakub
podchodzi
do otwartych wrót i patrzy na pełznący w górę, podzwaniający pływakami włok.
11
– Co jest? – krzyczy z boku od burty pierwszy oficer, który nie ma wachty i prywatnie
przyszedł popatrzyć na połów.
– Tona śmieci – odpowiada Hańcza i mówi do bosmana, żeby to wrzucić do czwórki, bo
pójdzie na mąkę.
– Jakiś Jonasz ma zasrane portki – stwierdza nadal prywatnie pierwszy oficer.
„Trzeci” schodzi z mostka na rufie, uśmiecha się do Hańczy.
– Zmieściłeś to? – pyta z drwiną. Jakubowi nie chce się dowcipkować.
– Wlazło jakoś – odpowiada i rad by wrócić do świata, w którym był poprzednio.
Trzeci oficer, Andrzej Perkun, stoi przed Hańczą, uśmiecha się ciągle.
– E, Jakub, nie dumaj, zejdź na ziemię, myślenie niszczy szare komórki. – Perkun tkwi
jeszcze chwilę przed Hańczą, potem zabiera się i idzie do kabiny na kawę, bo skończył
akurat
wachtę. Jakub patrzy za nim i schodzi na ziemię. Perkun zatrzymuje się, obraca w
miejscu,
kiwa na Hańczę: – Chodź, stary, pogadamy o dziewczynach – szczerzy równe, białe
zęby.
12
Magda wspina się krzywą serpentyną pod górę. Niesie siatkę z bochenkiem chleba,
kostką
masła, pętem serdelowej kiełbasy i pokaźną ilością kości dla psa. Mokry śnieg kręci się
w
wieczornym mieście, zasypuje wąską ścieżkę, spada na rzęsy. Magda wolną ręką
wyciera
oczy, czuje, że rozmazuje tusz, przystaje, idzie dalej. Kończy się park i góra, w poprzek
biegnie
ulica, Magda zatrzymuje się, kładzie ciężką siatkę, wyciąga zeszyt, nieporadnie, w
rękawiczkach,
przewraca kartki, znajduje list, zasłania przed mokrymi płatkami staranne literki
wrzuca kopertę do czerwonej skrzynki na rogu dwóch zaśnieżonych ulic.
Jeszcze jedna górka, zakręt, bramka, za którą uwija się biały wielki pies. Skacze na
żelazne
pręty, przepycha między nimi łeb, liże rękawiczki i mosiężny klucz, który pani obraca w
zamku.
– Uciekaj, Bej, uciekaj!
Pies tańczy, pcha pysk do siatki, podskakuje, mruży oczy. Z werandy wieje chłód, w
pokoju
zimno, Magda zapala gaz, grzeje ręce, potem w płaszczu rąbie na werandzie drewno, z
pieca bucha jasny płomień. Bochenek chleba, kostka masła, pęto serdelowej kiełbasy,
obok
kości wciśnięta do siatki pąsowa róża w białym papierze. Magda zapomina o niej, ale
róża nie
zmarzła... Iga uparła się, żeby ona, Magda, koniecznie przyszła jutro wieczorem do niej
na
dobrą wódkę i muzykę z magnetofonu, którą Mich nagrał specjalnie na to spotkanie. Za
oknem przestaje padać śnieg, na szyby wypełzają ukształtowane w lodowej powłoce
liście
matowych wodorostów. Pies ulokował się w przedpokoju, ułożył łeb między łapami,
patrzy
mrużąc czarne ślepia, jakby nic nie miał przeciw temu, że ona pójdzie do Igi. Magda wie,
że
nie powinna tam iść. Właściwie nie można powiedzieć, że Magda to wie, ona czuje coś
takiego
jak dawniej, kiedy matka posłała ją do sklepu po śmietanę i ona idąc już do domu miała
wielką ochotę upić odrobinę tej śmietany i upiła.
Wieczorem na schodach słyszy muzykę, omotana długą spódnicą powoli wstępuje na
stopnie.
Z przedpokoju bucha ciepło. Iga w otoczeniu dwóch panów rozpromieniona.
– Magda! Nareszcie jesteś!
Wszystkim trojgu kurzy się z głów. Mich pomaga jej zdjąć płaszcz, ten drugi z
papierosem
w ustach patrzy z boku, Magda czuje jego spojrzenie, które maca rozcięcie spódnicy na
biodrze,
pełznie, zatrzymuje się na biuście, potem na twarzy.
– Karniaka! – mówi Iga nalewając koniaku. Magda po chwili słyszy swój własny śmiech,
zapomina o spojrzeniu tamtego z papierosem. Michał przysuwa się z butelką wódki.
– Pani Magdo... Cóż za dziewczyna! Jeszcze jeden kieliszek, a teraz tylko odrobina. O
tak,
więcej nie.
Iga rozpromieniona wraca z drugiego pokoju, ma rozmazaną szminkę na ustach, dyszy,
poprawia zburzoną fryzurę.
– A wy jeszcze na pan? Mich, ty fajtłapo! Michał nalewa do kieliszków nową kolejkę.
Potem
przeplatają ręce, piją oboje do dna i ona czuje jego oddech na twarzy. Później Magda
tańczy z tym drugim, który mówi, że jest kolegą Michała, że Igę zna dobrze, pyta,
dlaczego
Magda nie przychodzi tutaj nigdy potańczyć.
Iga gasi duże światło i teraz wszyscy siedzą w półmroku. Ktoś z kuchni przynosi gorące
parówki, można je trzymać w palcach i maczać w słoiku z musztardą, bez żadnych
konwenansów.
Iga z tamtym drugim całuje się koło tapczanu. Magdzie ciążą powieki. Dobrze, że
Michał trzyma ją i przyciska do siebie.
– Dziękuję za różę – mówi Magda. Kręci się przed nią pokój, płatki śniegu, które wczoraj
spadły na rzęsy, są pomarańczowe, a potem stają się zupełnie czerwone... Ktoś rozpina
jej
bluzkę. Magda czuje na wargach coś ciepłego, pewnie pocałunek. Przymyka powieki,
czuje
znowu na ustach ciężar, który mąci do reszty wszystko. Ktoś rozpina jej stanik,
natarczywe
13
ręce dotykają napiętych piersi... Magda otwiera oczy, widzi ciemną lampę zawieszoną
na falującym
suficie, niżej słyszy szybki oddech. Płatki śniegu bledną, spadają z rzęs, pokój
zatrzymuje
się tam, gdzie był, kiedy tu przyszła. Magda próbuje wstać, ale jego ręce przytrzymują
ją za ramiona i przygniatają do tapczanu. Magda kuli się, zrywa, staje na podłodze, która
znowu ucieka w bok.
– Iga! Iga! – krzyczy Magda, rozgląda się po pokoju, ale Igi i tamtego z papierosem nie
ma,
Michał leży na tapczanie, uśmiecha się, coś mówi szybko, wstaje. Magda czuje, że on
obejmuje
ją znowu, wyrywa się więc i otwiera drzwi, za którymi pewnie jest Iga. Widzi tam
niedaleko
łóżka na dywanie biały stanik i pospiesznie rzuconą sukienkę. Czuje na sobie oplatające
ramiona Michała, słyszy śmiech.
– Czy ładnie podglądać przyjaciół, kiedy się kochają?
Magda szarpie się, wraca do tamtego pokoju, zapala duże światło, mówi teraz trzeźwo i
prawie spokojnie, ale on usiłuje położyć ją tam, gdzie przedtem. Magda zamierza się,
jakby
chciała uderzyć, on przestaje się śmiać, odstępuje na krok.
– Po coś tu przyszła, idiotko? – mówi powoli, też prawie spokojnie. Ma złe, zupełnie inne
niż przed chwilą oczy.
Magda poprawia włosy i skręconą na brzuchu spódnicę, bez słowa idzie do
przedpokoju,
sięga po płaszcz. Michał stoi w progu.
– Ten twój i tak może się dowiedzieć, żeś tu była – mówi i znowu zaczyna się śmiać.
Magda
czuje w kącikach oczu piekące krople. Zapina płaszcz, przekręca klucz w zamku,
otwiera
drzwi, prawie zbiega po schodach. Noc już poszarzała, coraz głębiej wsiąkają w niebo
gwiazdy.
Pijany osobnik idący z przeciwka zatacza się. Magda ucieka na drugą stronę ulicy,
przydeptuje
spódnicę, potyka się...
Pies nie śpi, patrzy czarnymi paciorkami oczu na Magdę, ona też już nie śpi, leży pod
stosem
kołder. Słońce znalazło szparę między śniegowymi chmurami, błyska w pokrytych lodem
szybach, już południe. Czerwona róża rozkwitła na telewizorze, Magda patrzy na
poczciwy
pysk psa. Pan pojechał jak zwykle daleko, pilnowanie domu jego psia sprawa – myśli o
psie
Magda. Pies pewnie wie o tym, mruczy zadowolony. A pani? Pani marszczy czoło,
spogląda
na rozkwitłą różę... W pokoju prawie mróz. Pies głodny zaczyna poszczekiwać, więc
Magda
wyskakuje spod stosu przykryć. Czuje po wczorajszym wieczorze ołowiany ciężar pod
czaszką.
Rozpala w piecu, na gazowej kuchence gotuje serdelową kiełbasę dla siebie i gar zupy
dla
psa. Lód powoli topnieje na szybach.
Kiedy przyszła tutaj po raz pierwszy, broniła się przed nim, aby nie stało się to, czego od
niego już dawno oczekiwała. Rozpaczliwie odpychała jego ręce i wiedziała na pewno, że
zrobi
wszystko, żeby pozostać tutaj na zawsze. Zdołała wówczas obronić się, a gdy tego
żałowała,
przytulona do niego usnęła. Kiedy się obudziła, była sama. Czekała. Posprzątała pokój i
kuchenkę, poukładała rozrzucone farby, pędzle, płótna. Przyszedł na drugi dzień koło
południa.
Zapytała, gdzie był, pełna nadziei, że skłamie. Skuliła się wówczas w fotelu, przymknęła
oczy i pragnęła zdusić w sobie ból, jakiego dotychczas nie znała. Jakby z bardzo daleka
słyszała
słowa, kiedy mówił, żeby się nie martwiła, że ona nie może mu dać tego, co dla innej
kobiety jest zupełnie normalne. Gdyby mogła, uderzyłaby go wówczas. Miała przed
oczami
czarnowłosą dziewczynę, która kiedyś widząc ją, Magdę z nim, patrzyła długo na
pomarszczoną
wokół bioder sukienkę Magdy. Wtedy, gdy on wrócił, widziała przed sobą ten
wykrzywiony
złym uśmieszkiem pyszczek. A gdy później poczuła jego ramiona wokół siebie, nie
broniła się już. Potem, leżąc obok niego, patrzyła na poszarzały sufit świadoma, że stało
się
wszystko i teraz jest ona, więc tamta się nie liczy. Kiedy przyszła tu po raz drugi, świat
zakręcił
się gdzieś głęboko w niej, a potem nagle stanął w miejscu, już inny. To był taki świat, w
którym ona przeżyła coś, co ją zmieniło zupełnie. I właśnie od tamtej chwili takie
miesiące
jak teraz są tylko oczekiwaniem. Samotna Magda siada na tapczanie, nieśmiałe promyki
zi-
14
mowego słońca wycofały się już za śniegowe chmury, mrok pełza w niedzielne
popołudnie po
ścianach. Pies patrzy czarnymi paciorkami oczu, marszczy pysk ułożony między łapami,
rozumie
pewnie wszystko, czeka na pana, jak Magda.
I znowu toczą się dni podobne do siebie, ciężkie, szare, niczym od piwa baryłki, które
ona
widzi codziennie koło dworca idąc do pracy, toczą się szarobrunatne, ospałe, dudnią
tępo
pustką, nie widać ich końca...
Nazajutrz śnieg przestał padać, jest mróz. Siatka, w niej dwa pudełka płatków
owsianych i
w pergaminowym papierze kości dla psa, pół bochenka chleba, konserwy w metalowych
puszkach i masło dla Magdy. Magda myśli o Idze, która pod pretekstem biurowych
plotek
zaciągnęła ją dzisiaj do kawiarni i zaczęła znowu swoje: – Ty wiesz, co może u nas
Mich,
prześpij się z nim i awansujesz od razu. Jeżeli ci się nie podoba, nie będzie cię długo
męczył,
tydzień, dwa, znasz go przecież. Znajdzie inną, a tobie awansu nikt nie odbierze. Życie,
życie,
naiwna ty moja. – I ona, Magda, powiedziała Idze, co myśli o niej i o postępowaniu,
kiedy
chłopak jedzie na egzamin, a jego dziewczyna puszcza się z typem, takim jak ten... z
papierosem.
Ale Iga paplała dalej: Głuptasko, myślisz, że każdy kupuje róże przed pójściem do łóżka
z dziewczyną, a o mojego Henia nie martw się, gdyby wiedział, co się stało, całowałby
mnie
po rękach i błagał, żebym tego więcej nie robiła. Ciebie z Michałem umówię u mnie sam
na
sam, będziesz chyba odważniejsza. – Magda jeszcze teraz czuje krew nadbiegającą do
twarzy.
– Załatwiaj swoje awanse przy pomocy własnego ciała, jak dotychczas, rozumiesz, Iga?
Nie
rozumiesz? Ty nie przeżyłaś z nikim cienia tego co ja, gdybyś przeżyła, kochałabyś
wreszcie
kogoś, ty marnujesz młodość... ty! – Śnieg skrzypi pod butami, siatka ciężka, skończył
się
park, jest zakręt, zaraz będzie druga górka. Magda dyszy, widzi przed sobą
wykrzywioną
złością twarz Igi, słyszy jej syczący szept: – Czym ty jesteś?! Plastykową lalką, której
życie
zabiera ktoś w świat! Czym jesteś?! Będziesz taką kukiełką do końca. Ja, jeżeli bym
kogoś
kochała naprawdę, nie sprzedałabym go na całe życie za nylonowe bluzki. – Magdzie
cisną
się do oczu łzy, pieką ją na policzkach w mroźnym wietrze... – Kto do niej śmie tak
mówić...
kto? Iga!...
W alei, na samej górze, wiatr kręci suchym, zmarzłym śniegiem, podrywa go z ziemi,
rzuca
w twarz dziewczynie.
15
Siedemdziesiątego trzeciego dnia morze sypnęło rybą, zapełniły się zbiorniki, wyrosły
sterty rzucającego się na pokładzie srebra. Mączkarzowi surowiec sypie się na głowę,
mączkarz
wrzeszczy, że ma full – do cholery, przestańcie ładować tę rybę! Wilk chrobocze, gniecie
wielkie łby tuńczyków, pożera niebieskawozielone makrele, ciskające się ciągle żywe
chropiki
i ostroboki. Para wali z komina koło bomów na rybackim pokładzie, ludzie spoglądają na
jej kłęby. – Zyga ma robotę – mówią, doliczając po cichu wartość worków do partu. W
zamrażalni
trzaskają tace, warczy głośno pneumatyczny kardan, z tunelowych czeluści buchają
kłęby mroźnego powietrza. Koło glazurownika ludzkie ręce, przedłużenie automatycznej
linii,
chwytają lodowe bloki, owijają pergaminem, ciskają do kartonów, wiążą, stemplują, ci
przy
sortowniku pochyleni nad szeroką taśmą patrzą na film, który przesuwa się przed ich
oczami,
dzień i noc, dzień i noc; dzień i noc... Ryby czerwone, ryby szare, ryby niebieskozielone
jadą
dołem, górą po blokach, żywe, bijące ogonami o gumowe taśmy ryby.
Hańcza pomaga przy glazurowniku układać kartony. Lecą zamrożone bloki z szaf,
tuneli...
pagrus, ostrobok, makrela, odgłowione pelamidy.
Ze światłoluku na dziobie po metalowej drabince wyszedł z ładowni sztauer, w grubych
filcowych butach, filcowych spodniach, swetrze, oblodzonej fufai, oszroniony, z
zaczerwienioną
od trzydziestostopniowego mrozu twarzą, stoi na pokładzie pod czystym niebem w
gorących
aż dech zapiera promieniach afrykańskiego słońca. Lód topnieje na jego butach, na
czapce uszatce, spływa kropelkami wody po karku. Sztauer patrzy chwilę na słońce i
pracujących
w jego świetle półnagich rybaków o miedzianej skórze. Poprawia czapkę uszatkę na
głowie, schodzi na. dno ładowni, w której oddech zamarza na ustach. – Ryba! Jest ryba!
–
taśmociągiem płyną wciąż nowe kartony, kubełki transporterów ociężale wędrują ku
górze,
pełne połyskującej makreli. Przy zbiorniku Franek Rosówka jak zwykle filetuje brunatne
graniki.
Graniki podskakują, rozdziawiają pyski, tłuką łbami o twarde drewno.
– Leż, żartów nie znasz – powiada Franek i zagłębia nóż w ich brzuchy, ciągnie go do
góry,
potem w poprzek, wzdłuż grzbietu, rzuca wielkie płaty żywego jeszcze mięsa na
transporter.
Graniki dalej walą ogonami w drewno i rozdziawiają pyski, wyraźnie nie znają
Frankowych
żartów. Tacownicy podnoszą wrzask. Ryba na stół jedzie nieczysta, pagrus pomieszany
z ostrobokiem, do tego pełno dennych dziwactw. – Zatrzymać te żgajki! – Między
sortownikami
były dyrektor niewielkiej fabryki, któremu poprzednie zarobki zapewniono jedynie na
rybaku. Teraz stoi przy stole oparty jedną ręką o obudowę taśmy, drugą sortuje
przesuwającą
się rybę. Zażywny, pochylony nad podskakującym potokiem z trudem trzyma się na
nogach,
brzuch przeszkadza mu w zbliżeniu do taśmy, stoi z obwisłą wargą, szybko chwyta
powietrze
w płuca.
– Woźniak, zapierdalaj, zapierdalaj! Jedną ręką możesz najwyżej tyłek wytrzeć! –
krzyczą
przez pół przetwórni ci od tacowania.
Woźniak usiłuje puścić ociężałe dłonie w ruch tak szybki jak ci młodzi obok, ale toną one
w rybiej rzece i on nie ma na to rady.
Wieczorem przychodzi do Hańczy chłodnik.
– Jakub, namaluj ty mi diabła.
– Że co?
– Diabła mi namaluj, powiadam.
– Lekarz na rufie łapie tuńczyki, poproś, da ci elenium.
– Jakub, poważnie mówię. Dostaniesz pół kartonu piwa, tylko żeby diabeł był czarny i
żeby
miał czerwono w pysku, kudłaty żeby był mocno, rozumiesz, diabeł jak się patrzy.
16
Hańcza przygląda się koledze uważnie, tamten ani nie gryzie, ani nie kopie, stoi
spokojnie,
można powiedzieć grzecznie, i czeka na swojego diabła, który koniecznie musi mieć
czerwono
w pysku.
– Gdzie chcesz tego diabła? W kabinie?
– Mógłby być w kabinie, ale namaluj go w maszynowni, dużego drania na całej ścianie,
żeby na oko miał ze dwa piętra, o taki pięciometrowy diabeł.
Jakub patrzy z zaciekawieniem na chłodnika.
– Już drugi ciężki przypadek w tym rejsie – powiada do siebie.
– Co mówisz, słucham?
– Nic. A ty, Kaziczku, ile pływasz?
– Ja? Dziewiętnaście lat, dwudziesty leci, nigdy na żadnym statku nie miałem diabła.
– Dwadzieścia lat... No tak, rozumiem – kiwa głową Hańcza.
– Postaram się farbę i pędzle, namalujesz? – nie daje za wygraną tamten.
Hańcza drugi wolny czas między wachtami stoi na rusztowaniu i maluje w maszynowni u
chłodnika diabła. Antychryst ma rozmiary imponujące, co najmniej cztery metry wzrostu,
rozłożysty w biodrach, z wielkim łbem, filuternymi różkami i obliczem przypominającym
fizys samego chłodnika.
– Jakub, coś on ma gębę nie tego – powiada Kazimierz przegryzając na pół wykałaczkę.
– Gębę?
– Postawa owszem, ale z twarzy to, cholera, intelektualista nie diabeł. Nie mógłbyś mu
strzelić jakiego mocniejszego zgryzu, żeby strach brał?
Hańcza pogrubia nos i nakłada więcej farby na czerwone wargi poczwary. Chłodnik nie
odstępuje go na chwilę. Kiedy dzieło jest gotowe, chwyta się za głowę.
– Jakub, co myśmy zapomnieli! Bój się Boga! Przecież on nie ma fujary!
– Że co?
– Toż ci mówię, Bożego przyrodzenia nie ma, fujary.
– Za to ma rogi – stwierdza logicznie Hańcza i schodzi z drabiny.
– Jakub, nie wygłupiaj się, nie przyjmuję takiej roboty, on jest niekompletny, domaluj, o
co
proszę.
Hańcza macza pędzel w farbie i przyozdabia antychrysta proporcjonalnie wielką, może
nawet z odrobiną przesady, cechą męską. Kazimierz jest w siódmym niebie, skacze,
piszczy z
uciechy – ale fujara!
No i w statek strzela piorun. Kto żyw, pędzi do maszynowni oglądać antychrysta i jego
przyrodzenie. Ludzie krztuszą się śmiechem. Siedemdziesiąty któryś dzień rejsu, a tu
nic tylko
diabeł u chłodnika w maszynowni. Po kolacji „stary” z wygaszonym petem przyklejonym
do wargi przygląda się Belzebubowi. Podchodzi bliżej, dotyka palcem suchej już farby.
– Czy wyście zwariowali? – pyta spokojnie chłodnika.
– Panie kapitanie, co za diabeł bez przyrodzenia? Uroku żadnego...
– Kto to taki artysta, mistrzunio?
– Obydwaj my razem, panie...
– Tego – kapitan wskazuje tuż pod brzuch antychrysta – żeby za pół godziny nie było,
rozumie
pan! Chłodnik jest niepocieszony.
– Panie kapitanie, w kraju przyjdą wycieczki, turyści, w grupach i indywidualnie za łeb i
do maszynowni, a tak co im pan pokaże?
Następnego dnia od świtu przy burcie „Pelamidy” czarter „Ingrid” – szwed. Otwarty
światłoluk
i luk drugiej ładowni, zmrożone powietrze z jego wnętrza żre się z
czterdziestostopniowym
upałem. Na dole i na górze pracują ludzie, jedni w waciakach i filcowych butach,
drudzy półnago. – Let go, góra, jechał! – Hiw za hiwem wędruje na burtę czartera.
Liczmeni
na obydwu statkach z notesami w rękach notują zamrożone na kość kartony. Idzie.
eksport z
17
burty. Mija dzień i noc mija, między statkami wielkie gumowe odbijacze i rozhuśtane
morze.
Rybacy przez kilkadziesiąt dni wyścigu pracy zapomnieli, że statkiem kiwa,
przypominają to
sobie dopiero teraz, gdy trzeba przechodzić po sztormtrapie na „Ingrid”. Pod siatką
kotłuje się
woda, pieni, strzela białą kipielą, moczy fufaje i waciakowe spodnie.
– Dawaj! Dawaj! Co stoicie?! – Pot zamarza na sztywnych kołnierzykach fufajek,
barchanowe
kalesony przyklejają się do tyłków.
– Panie mistrzu, da pan nowe rękawice, te już szlag trafił.
Hańcza rozdaje rękawice z grubej skóry, które przy tej robocie przecierają się, jakby były
z
papieru. Jeszcze jeden hiw, jeszcze sto... „Pelamida” wyłazi z wody, staje się coraz
większa,
„Ingrid” maleje, zapada w morze przygnieciona ładunkiem. Hańcza prosi szwedzkiego
oficera
o wysłanie listu z Lagos d