LESŁAW FURMAGA Rzeka bez brzegów Wydawnictwo „Tower Press” Gdańsk 2001 Copyright by Lesław Furmaga 4 Maniula patrzy w bulaj, za którym w pomroce odpływają światła miasta. Hańcza rozmazuje ścierką na ceracie resztki piwa, popiół i zmieszany z koniakiem jarzębiak. – Giń, Maniula, bo cię skrzywdzę trupem tej butelki – powiada Hańcza. Maniula podnosi powieki z wysiłkiem, jakby każda ważyła więcej niż on sam, maca butelki na stoliku, znajduje, na pół ślepo, brązowoczerwonawą, walczy przy pomocy metalu w drzwiach z jej kapslem. – Maniula, ale masz pysk skuty, bój się Boga. Maniula kołysze się na szeroko rozstawionych nogach, trzyma oburącz butelkę piwa jak flet, liże jej główkę, patrzy na Hańczę, miętosi w mokrych ustach słowa: – Jak ja ciebie kocham, mistrzuniu... Za otwartymi na oścież drzwiami w wąskim korytarzu rwetes, szuranie, fruwają soczyste wiązanki. Do kabiny zagląda bosman z pokładu, siada na krześle, Hańcza od nowa jeździ ścierką po ceracie. Bosman bierze papierosa ze stołu. – Denat? – pyta wskazując na Maniulę. – Skuł się, musieli do mesy zanieść orła na odprawę, sam nie poradził. Maniula, zostaw piwo, bo zabiję, jak psa. Maniula stawia butelkę na stole, krzywo stawia, butelka przewraca się, z otworu pełznie biała piana, za nią ckliwo pachnący płyn. Piwo znowu zalewa ceratę, moczy zwiędłe, nie wstawione do wody, w słoiku po kiszonych ogórkach, goździki. W bulaju migoczą żółte światła, podrywają się, odpływają z powrotem do kraju. Statek zbliża się do portowych główek. Jakub Hańcza w drelichowych portkach i flanelowej koszuli walczy raz jeszcze z brudną ceratą, po czym rzuca w kąt przesiąkniętą alkoholem ścierkę. Spogląda na zegarek, wyciera ręce o spodnie, skreśla w kalendarzu pierwszy dewizowy dzień, pierwszy dzień rejsu. Maniula szuka pod stołem butelki, znajduje czerwone goździki, podnosi je, otrzepuje z piwa. – Zniszczyli moje kwiaty – zawodzi płaczliwie, zabiera bukiet i butelkę, celuje sobą w drzwi, znika za zakrętem wąskiego korytarza. Po szotach pełza wibracja, rozłazi się na płaszczyznach, wypełnia atmosferę, staje się czymś, co już nie da o sobie zapomnieć. W kadłub stuka lodowa kra, sunie wzdłuż burt, chrobocze. Za bulajem miga zielone światło i dziób kłania się pierwszej fali, przepada w dół i wędruje do góry. Stłoczone w kącie butelki stuknęły opustoszałymi brzuchami, bosman z pokładu poszedł do góry i zrobiło się cicho. Hańcza spojrzał na kalendarz z blond lalą o nagich piersiach, pod którą krzywym krzyżykiem skreślony był jeden dzień. Goździki przyniosła wczoraj żona Maniuli. Maniula wyrzucił na tę noc z kabiny koleżkę. Koleżka Maniuli, kawaler, skuł twarz w barze nad kanałem i przyprowadził na statek przelotne szczęście, odkryte przy sąsiednim stoliku, mimo późnej pory gotowe jeszcze pożegnać marynarza. Maniula z żoną przeniósł się więc do kabiny mistrzów, wówczas jeszcze pustej. Zabrał butelkę i te czerwone goździki. Potem żona odjechała ostatnim pociągiem bez przesiadki, a Maniula został u mistrzów, bo w jego kabinie, kto otworzył drzwi, widział na fotelu seledynowy sweterek, nylonowe pończoszki i coś jeszcze – świadczące, że koleżka jest nadal zajęty. Tuż przed podniesieniem trapu, ci, którzy stali na korytarzu, widzieli dziewczynę z pokaźnym zawiniątkiem – za ten trud – której już bardzo się spieszyło. Hańcza wyciągnął z kąta marynarski worek, rozwiązał sznur i począł wyjmować rekwizyty rybackiego wygnania na te sto osiemdziesiąt dni. Grube kalesony, pokaźny sweter, roboczy fartuch, gumowe buty, flanelowe koszule, tropikalne spodnie, białe dżokejki z welonami chroniącymi przed prostopadłymi promieniami słońca. Układał ekwipunek w szafce, myślami 5 był na brzegu. Gdyby go zapytać, nie wiedziałby pewnie, dlaczego tak żyje. Kiedyś, gdy nad sadzawką budował tratwy i pływał na drugi brzeg glinianki, umyślił sobie morze, potem zapomniał o tym. Minęły lata, zdał maturę, rozpoczął studia inżynieryjne. W domu akademickim powiesił fotografię dziewczyny z sterczącym biustem. – Hańcza, zdejm tę fotografię, bo urąga naszej rzeczywistości – powiedział przewodniczący, ale Hańcza – gadaj zdrów – obrazek wisiał dalej. Portki uszył sobie wąskie i krótkie, zebrała się organizacja i jego spodnie razem z fotografią dziewczyny stały się tematem nie lada narady. Obcoklasowy amerykanizm zasiewa! Kazali zdjąć wąskie, przykrótkawe portki. – Portki na tyłku moja osobista sprawa – powiedział Hańcza do przewodniczącego i obraza moralności działa się nadal. Pewnego dnia wyszło na jaw, że Celina, koleżanka z drugiego roku, nie z robotniczej łódzkiej rodziny, jak napisała w życiorysie, tylko córka rejenta, z miasta Świdra. Była nowa narada. Uniósł się Hańcza, nagadał rzeczy nieprzyjemnych. Skandal wybuchł, Celina została. Cisza panowała w pokoju, kiedy Jakub wyjmował z drzewa pineski zdejmując fotografię swojej dziewczyny. Łaził tydzień po mieście, roboty szukał, znalazł w porcie. W bazie żywca przy nawozie zawsze mało rąk do pracy. W lecie smród wbijał się w skórę i ani mydłem, ani szczotką nie było go jak przepędzić. Ładował Jakub nawóz na wagony i myślał o świecie, który go otaczał. Myślał Jakub o przewodniczącym, który wypinał pierś, puszył się jak paw i powiadał, że socjalizm wyssał z matczynej piersi. Myślał Jakub o Celinie, która kiedyś, już po wszystkim, oparła się o niego krągłym biodrem w kolejce po salceson w sklepie niedaleko akademika, gdzie ją przypadkowo spotkał. Zaprosiła Hańczę do domu na parówki, które przysłała jej wdowa po rejencie z miasta Świdra, posłała łóżko białą pościelą, chciała zaprezentować swoją wdzięczność i może nie tylko wdzięczność. Hańcza po robocie w porcie śmierdział akurat nawozem, więc zjadł parówki i poszedł spać do robotniczego hotelu przy portowym kanale. Myślał wówczas Hańcza, co to jest dookoła niego. – Życie – odpowiadał sam sobie – życie, nic więcej. Starał się na studia wieczorowe, ale robota w porcie na bazie żywca żadna chemia, więc go nie przyjęli. Potem zaczepił ręce w rybackim przedsiębiorstwie, jeździł na elektrycznych wózkach, rozwoził beczki ze śledziami lub solą. Po dwóch latach awansował na brygadzistę. Było już nie tylko co do gęby włożyć, ale i na pokój kątem u stoczniowej rodziny starczało pieniędzy. Dostał się wreszcie na wieczorówkę. Kiedy otrzymał dyplom, naród oddawał obligację wielkiej pożyczki. Powiało prawdą od Warszawy, tu i tam na taczkach robotnicy wywozili kacyków. – Będziemy przyszłość budować po leninowsku, bez kultu jednostki i klik, sprawiedliwie każdemu według pracy. Nich żyje polski październik! – Hańcza wtedy został kierownikiem działu w przedsiębiorstwie. Kiedy inni rzucali legitymacje, wstąpił do partii. Coś go ujęło w tej odnowie. Wąskich portek już nie nosił, ale to i tamto nie podobało mu się ciągle. – Jakub, uspokój ty się, krzywdy ludzkie już załatwione, pomyśl o sobie, ożeniłbyś się – powiadali koledzy. Upatrzyła go sobie Paulina, sekretarka kierownika innego działu. A to śniadanko w pergaminowym papierze dostał, a to buziaka wieczorem lub całą Paulę aż do rana, kiedy tylko chciał. Inni oglądali się za jej urodą, byleby uszczknąć coś z tego krągło toczonego szczęścia, ale Paulina nie widziała nikogo poza Hańczą, biłaby ze złości, gdyby ktoś zaproponował jej przygodę. No i Hańcza ułożył sobie życie po raz pierwszy. Gdzie utknąć te swetry? – myśli Jakub miętosząc w rękach dwa olbrzymie wełniane kłęby. Chwilę przygląda się im uważnie, po czym starannie układa obok gumowych butów i białych dżokejek z welonami. Próbuje zamknąć szafkę. Oczywiście na próżno. Wywala wszystko jednym ruchem na podłogę. Szczęknął zamek, w progu stanął Maniula w rozpiętej do pępka koszuli, boso z butelką piwa w ręce. 6 – Kwiaty zostawiłem, mistrzuniu, oddaj kwiaty, do pani kurwy nędzy. W kabinie Maniuli, naprzeciw, nie było już seledynowego sweterka, nikt też nie usiłował wycierać ceraty. Mokre, pergaminowe papiery, zmięte koce, turlające się butelki. Ludzie siedzieli gdzie się da, przed nimi w szklankach wódka, każdy trzymał butelkę piwa na zakąskę, no i między szotami ściele się mowa. Na wyrost mowa, desperacka, przed wygnaniem na te sto osiemdziesiąt dni. – Rozumiesz, tę pannę ja pierwszy naraiłem, ale puściłem, niech idzie matka do dzieci... O burty trze się kra, stuka, chrobocze, z hajpresów dmie gorące powietrze. – Tę rudą, wiecie, ja pierwszy... cycki ma jak świńskie ryjki, spiczaste, klasa, gryzłeś?... Dzień wstaje taki jak poprzedni, leci piwko, piwko dobre na wszystko, rozpuszcza suchość w ustach, rozmiękcza kamienie pod czaszkami. Tu i tam krążą butelki jarzębiaku i czystej z aluminiowym kapslem. Maniula, bardziej mokry niż wczoraj, balansuje na przechyłach statku. – Mistrzuniu, co się patrzysz, zapalimy po amerykańsku? – zatacza się, wyciąga z kieszeni paczkę Pall Malli, rozdziera opakowanie nieporadnie, w poprzek, drze czerwony papier, papierosy wypadają na podłogę. W kabinie duszno, z otwartych bulajów wpada nieco mrozu. Steward wali w gong na obiad. Otwarto mesę oficerską. Wieczorem tu i tam dzwoni szkło, niedobitki suszą przedostatnie butelki, większość uwaliła się w kojach i ledwo dyszy. Wieczorem kanał, w bulajach błyskają neonowe napisy: Zerssen, Zerssen and co. – Maniula, kup kartki! – Pożycz dolara na znaczki! – Pożycz dewizę, moczyryju... Ktoś wyciąga przemyconego funta, inny pięćdziesiąt fenigów, zielonego dolara. – Kup dwie kartki i „Sterna”, orzechy w czekoladzie za resztę. Statek podnosi się i opada w śluzach, potem włazi pod pierwszy wielki most. Maleją reklamowe napisy „Zerssen and co” Tu i tam stukają jeszcze butelki, krąży szkło, ale pijany wid topnieje jak śnieg, kiedy staje się ciepło. Pilot zabrał kartki do kraju i wysiadł na ląd. Statek idzie wzdłuż Łabą. Latarniowce wielkiej rzeki zostają za rufą, Morze Północne łechce burty wysoką falą, ale statek załadowany kartonami i żywnością dla rybaków na afrykańskim szelfie ani drgnie. Płynie równo, jakby pod powierzchnią falującej wody miał koła toczące się po gościńcu. W przetwórni wiązanie sznurków, cięcie papieru, przekładanie kartonów z miejsca na miejsce. Rybacy rozwiązują szpule, tną szpagat – całą tonę. Dwieście dwadzieścia tysięcy zapętlonych sznurków. Technolog przy obiedzie marudzi, że wiązanie idzie wolno: – Ile już macie? – Niewiele, może sto tysięcy. Przychodzi pierwsza niedziela, nie ma niedzieli, ludzie tną sznurki, wiążą supełki, dziesięć, sto, sto pięćdziesiąt tysięcy supełków. Statek pcha się w dół kanału La Manche, co dzień cieplej, lodowa kra została w tyle. Mechanicy z maszyny przychodzą do mesy z podkrążonymi oczami, ledwo wytarci z czarnych smarów. – Przecieka olej, pompa nie chodzi, bodaj tych w stoczni zaraza. Wszędzie swąd spawanego metalu. Starszy mechanik w mesie oficerskiej posiłki zaczyna od bluźnierstw: – Jaki oddali statek? Na łowisku zginiemy my i nasze karaluchy. Karaluchy – rozdział osobny. Polubiły trujące preparaty i nie ma na nie rady, jedynie chyba ręce i nogi. Kto gdzie zobaczy chyżego karakana, bije go i kopie, gryzłby nawet. Gryzłby nie karakan rybaka, a rybak karakana. Zawzięli się ludzie na te robaki, które lubią życie na okręcie. Na kalendarzu pod blond lalą z nagim biustem, nagim brzuchem i nagimi udami przybywa czarnych krzyżyków. Piąty i szósty dzień – Zatoka Biskajska. Ocean zamiata w tym zaułku ziemi i morza długą, powłóczystą falą. Statek zgubił gościniec pod stępką i roi się tyłkiem na 7 olbrzymich garbach wody. Szóstego dnia z półek leci na łeb wszystko, encyklopedia, atlas ryb, nożyczki, popielnica. Za Gibraltarem spokój, woda wyprostowana, gładka. Dziewiąty krzyżyk – z prawej burty niedaleko na trawersie, Gran Canaria, Teneryfa, Lanzarote... Sznurki związane, na oko jest ich dobre dwie ciężarówki, ludzie mają starte czubki palców od węzełków, teraz wybierają z ładowni kartony. Dziesięć tysięcy na pokład pelengowy, pięć tysięcy na rufę i po pięć tysięcy na każdą burtę. Bosman opina symetryczne pryzmy brezentem. Przez jedną noc i jeden dzień na statku wyrósł olbrzymi papierowy garb. Gorąco. Wieczorem tłok w maleńkiej mesie – film. Rybacy moszczą się pod stołami, siadają na podłodze lub po bokach nieco wyżej, gdzie się da. – E, Rosówka, weź ten łeb, bo ci go opluję, chcę widzieć cycki, a nie twoją łysą pałę. Fanfan Tulipan, przesmyk między cudownymi pagórkami Lollobrigidy. Dopiero dziesiąty krzyżyk, a już sypią się komentarze. – Liznąłbyś, Maniula, w sam środek, liznął... – Pewnie, że bym liznął. Aparat, wysłużona szesnastka, zacina się, prycha, staje co chwila, gubi fonię, ludzie pod stołami krzyczą: – E, „Kultura”, wróć tę „Lolę”, niech pokaże jeszcze raz. Steward, w wolnych chwilach „Kultura”, kinooperator, zatrzymuje taśmę, wraca, pokazuje jeszcze raz ten przesmyk, który Maniula by liznął. Film leci dalej. Jutro do „Pelamidy” podejdzie m.t. „Kolias” po żywność, odda swój zestaw filmów, a ten zabierze. Będą nowe szlagiery, sprzed piętnastu lat. Od rana morze wzburzone. „Kolias” staje o pół mili, kilkanaście stopni w bok za rufą. Do „Pelamidy” podchodzą szalupy. Najpierw jedna, druga czeka opodal na swoją kolej. Na bomie jedzie do góry pierwszy hiw kartonów, olbrzymia kula papieru. Szalupa tańczy przy burcie, ludzie chwytają w powietrzu lecącą na nich bombę. – Stop, góra! – Pękaty, wyoblony blok zatrzymuje się tuż nad człowiekiem, którego omal nie przygniótł. – Jak jeździsz, pajacu? – drze się z mostka na windziarza drugi oficer, chociaż wie, że to nie partia ładunku poleciała za nisko, tylko za wysoko skoczyła na fali szalupa. – Let go! Tak dobrze! – Ludzie w łodzi zdejmują z haka nowy hiw. – Góra, let go! – Mijają godziny, rzednie afrykańska noc, bledną gwiazdy. – Dół, stop! Trzymaj hiw! Co się boisz? – Tona papieru tańczy nad pokładem statku, potem nad szalupą. – Jechał, jechał, góra! – Szalupy uwijają się przy burcie. – Uwaga, teraz jaja! W siatce wędruje do góry kilkanaście skrzyń, ostrożnie, powoli hiw wynurza się z światłołuku na „Pelamidzie” Statek podbity falą podskakuje, ładunek leci z rozmachem na burtę, ale windziarz podrywa hiw do góry i teraz nad statkiem dynda w lewo i prawo, jak wahadło, kilkadziesiąt kilogramów jajecznicy. – Aleście rozbujali te jaja, co za pajace! – krzyczą ci z ładowni. Szalupa tańczy pod burtą „Pelamidy”, windziarz wypycha jaja bomem ładowniczym daleko w bok od statku i opuszcza je na ruchliwą łódź, ci na dole wyciągają ręce, łapią jajeczny taran w powietrzu, zanim uderzy o burtę statku i obleje ich żółtoseledynową masą. Potem jedzie chleb. Parują bochenki wyciągnięte z lodowatej ładowni. Ci na „Koliasie” skreślili już w kalendarzu sto krzyżyków, teraz dostali zamrożony chleb. Będą go jeść dalsze sześćdziesiąt dni. Rano „Kolias” odchodzi, leci niżej na jedenasty stopień szerokości geograficznej, tam kapitan wywąchał tłustą makrelę. Na pokładzie „Pelamidy” rybacy klarują sieć, w przetwórni podniecenie, będzie ryba! Ale pierwszy zaciąg marny, na slip wypełza pusty, sflaczały wór. Na jego dnie trzepocze się zaledwie kilkaset kilogramów drobnej, czerwonej ryby. 8 – Pagrus mały! Same wypierdki! – krzyczy na rybacki mostek, do drugiego oficera, Jakub Hańcza. Ryba niknie w otwartej klapie zbiornika. Pod pokładem ruszają transportery, trzaskają tace, piszczą tunelowe wózki. Jakub kręci się przy sortowniku. Po taśmie jedzie czerwona ryba, między małymi wielkie, barwne pagrusy, walą ogonami o sortowniczy stół, rozpaczliwie otwierają pyski, z których wyłażą wypchane zmniejszonym ciśnieniem różowe pęcherze. Czarne oczy pęcznieją i wyskakują z czaszek zupełnie na wierzch. Bosman ze swoimi ludźmi klaruje sieć, kapitan na mostku wypatruje znaków na przesuwającej się taśmie sondy, rybacy przy stołach sortowniczych i tacach, kartoniarze przy glazurowniku, mączkarz w mączkami – leci pierwszy rybodajny dzień. Jakub zaciąga się papierosem, myśli o stu osiemdziesięciu dobach, o tym, jak będą przeciskać się mozolnie od żelaznego szotu koło glazurownika, przez przetwórnię między rybakami i zdławioną wnętrznościami rybą, której wyłupione oczy patrzą na uwijających się dookoła ludzi w żółtych fartuchach... Sto osiemdziesiąt dni, potem dwa tygodnie lub najwyżej miesiąc życia i jazda w morze na następne pół kalendarza. Ryba jedzie do koryta, rybacy układają ją w tacach, żywą, machającą ogonami wpychają do tuneli, gdzie jest minus czterdzieści. Jakub ssie dym papierosa, naciąga na dłonie gumowe rękawice i uruchamia biegnący wzdłuż statku najdłuższy transporter. Leci rybacka robota. Myśli mistrza wyprzedzają rybę sunącą po gumowych taśmach, zatrzymują się tu i tam, gdzie trzeba podejmować maleńkie decyzje. Gdzieś, w samym środku ich kłębka leży nieruchomy martwy punkt – niepokój znany tym, którzy odjeżdżają na bardzo długo. Coś w owym niepokoju jest nowego. Dym nad miastem, pytanie – co będzie dalej? Ostatni pobyt w kraju między rejsami, dni przed wyjściem w ten długi następny rejs wstrząsnęły wszystkimi. Ludzie do dziś milczą na statku. Tuż przed wyjściem w morze było partyjne zebranie. Czy coś wyjaśniło? Chyba nie. Tego, o czym teraz milczą ludzie na statku, nie może wyjaśnić jedno zebranie. Trzeba będzie lat na wyjaśnienie – myśli Jakub Hańcza – czy wreszcie wiadomo, dokąd wiedzie ta droga właściwa, czy może okaże się raz jeszcze, że do jej odnalezienia trzeba błądzić po manowcach?... – Radiową gazetkę, wąziutkie pasemko wiadomości płynących na statek, ludzie wyrywają sobie z rąk, czytają w skupieniu, marszczą brwi, milczą. – Może to wszystko prawda, może? – Hańcza przypomina sobie październik sprzed kilkunastu lat. Wówczas wystarczyły przekonujące słowa i dlatego dzisiaj już tylko słowa wystarczyć nie mogą... Ruszają kable, suną po rolkach i blokach, biegną do windy. Bosman nad stromizną slipu uniesionymi rękami daje znaki na rybacki mostek. – Let go, góra! – Kable skrzypią, rybacy chwytają ociekające wodą olbrzymie deski trałowe, zaczepiają je na pawęży, balansując na przechyłach statku. Daleko za rufą widać wijącego się, błyskającego złotawą łuską smoka. Włok napęczniały rybą płynie do slipu, jego gardziel dotyka żelaza rozpalonego prostopadłymi promieniami słońca. Bucha para. Włok wypełza na pochylnię, mesingi trzeszczą, bęben windy obraca się z wysiłkiem. – Let go, góra! – Ludzie podwieszają wór do stalowych stropów, pełna sieć wędruje na bomie do góry niczym szczeniak podnoszony za skórę na karku. Pokład zalewa rybia jasna posoka, buszuje wraz z wodą przy burtach, spływa strumieniem. Czerwieni się zbełtane morze za statkiem. Przygniatane coraz bardziej do siatki ciężarem ryb rekiny prężą się, zwijają i zaraz zamierają w bezruchu, zwisając w dół z rozdziawionymi pyskami, dyndają jak bezwładne frędzle. W ręku bosmana błyska nóż, strzelają napięte oczka matni, otworem bucha żywa lawina. Hańcza stoi na pokładzie, lawina rzucającego się srebra otacza go, sięga kostek i zaraz kolan, rozlewa się wokół coraz szerzej. – Na prawą burtę! – krzyczy Hańcza w kierunku rybackiego mostku. Klapy w pokładzie zapadają, powoli pochłaniają srebrzysty potok ryby. Dwadzieścia ton połowu. 9 – Graniki do suchego! – dysponuje Hańcza i ucieka na bok, bo wielkie ryby miotają się już dookoła. Jeżą kolce na grzbietach, tłuką ogonami, rzygają wnętrznościami na pokład. Miotane wolą życia, przez wyplute wnętrzności szukają pyskami wody, kaleczą się wzajemnie grzebieniami na grzbietach. Ludzie z hakami w rękach podchodzą do nich ostrożnie, wbijają haki za skrzela i w pyski, ryby nagłymi zwodami ciała odskakują w bok, skręcają się w monstrualne kłęby, urywają z haków czyniąc zamęt na pokładzie. – W oko, w oko, gamonie! – krzyczy technolog. Hak zagłębia się w oku pierwszego z brzegu granika, czarna kula z jasnym, żyjącym w jej środku paciorkiem wypływa z głowy miotającego się zwierza. Rybak ciągnie Wzdłuż pokładu na haku wbitym w oczodół skaleczoną rybę. – W oko! W oko! – powtarzają ludzie. – W oko najlepiej. Świszczą stalowe pręty, ryby patrzą na spadające w ich źrenice żelaza. Graniki protestują niemo otwartymi pyskami, gdyby umiały kwiczeć, trzeba by je zabijać inaczej. W przetwórni ruch. Na transporterach jadą do tacowania niebieskawozielone makrele, ciągle żyjące ostroboki i chropiki, połyskujące drobną złocistą łuską sardynele. Hańcza kręci się po przetwórni, sprawdza wagę kilku tac, rozmawia chwilę z kartoniarzami, potem przebiera się w długie spodnie i watowaną fufajkę, nakłada czapkę uszatkę, wełniane rękawice i po prostopadłej drabince schodzi do ładowni, gdzie sztauer układa gotowe kartony zamrożonej ryby. Lodowate powietrze łechce nozdrza, dookoła na ścianach gruba warstwa białego szronu, sztauer chwyta w locie spadające po ześlizgu ciężkie kartony i biegiem przenosi je w drugi koniec ładowni, przerywa pracę, uzgadnia z Hańczą zmianę w rozkładzie wacht, bo kolega zachorował, i wraca do biegania. Na ześlizgu powstało już spiętrzenie. Hańcza pnie się po drabince do przetwórni, zrzuca z siebie waciak, idzie na stół sortowniczy pomóc, bo ryba do tacowania leci pomieszania. Jakub pochyla się nad taśmą. Przed nim ten tak już znany rybi film, ręce działają automatycznie. Hańcza myśli, że tamta historia z Paulą już się skończyła na zawsze. Nie było to życie złe, nie było... żona zawiązywała mu szalik pod szyją, żeby nie dostał kataru, najpierw było jedno mieszkanie, potem, kiedy urodził się Jacek, drugie – większe. A jeszcze przedtem był pokój kątem na czwartym piętrze i tam w tym pokoju było chyba najlepiej. Wilk chrobocze, gniecie odpady przeznaczone na mączkę, skończyła się ryba w czwartym zbiorniku, Hańcza naciska drugi guziczek na tablicy i rusza transporter kubełkowy ze zbiornika trzeciego. Na stół płynie strumień rześkich ostroboków, między którymi suną wrzecionowate ciała tłustych tuńczyków. Czy więc za to, co się stało, odpowiedzialność ponosi jedynie on i Iwona? Iwona... Jeździł z nią do małego miasteczka i tam, kiedy w hotelu brał klucz z recepcji, Iwona już na schodach zaczynała odpinać spódnicę. W pokoju, gdy miała łóżko przed sobą, zwalniała tempo, powoli, świadoma, że na nią patrzy, odpinała pończochy, obciągała je ostrożnie w dół po udach, zdejmowała stanik, halkę i nylonowe, wyrafinowane majtki, ze względu na Hańczę kupiła w komisie trzy różnokolorowe pary. Dziewczyna była naiwna, mało inteligenta, nieoczytana, po drodze do małego miasteczka, gdzie dostawali zawsze ten sam pokój z widokiem na kryty papą dach i przerdzewiałą, dziurawą rynnę, paplała głupstwa bez znaczenia. Hańcza łapał się nieraz na nudzie podczas drogi, wystarczyło jednak, aby dotknął chociażby jej palców, a już Iwona stawała się dziewczyną, bez której żyć niepodobna. Jakub kilka lat przedtem odkrył w sobie zdolności plastyczne i wiele czasu poświęcał na bazgranie czarnym tuszem po kartonach brystolu. Z czasem jego rysunki znalazły się w miejscowych gazetach. Kiedyś koledzy, którym udekorował żeglarski klub, zaproponowali mu dalekomorski rejs na jachcie i to, nie licząc tratwy i brunatnych glinianek, było pierwsze spotkanie Hańczy z dużą wodą. Być może ten właśnie sportowy rejs zadecydował o dalszym jego życiu. Wówczas, skłócony z sobą, na morzu znalazł ucieczkę od Iwony, a może od Pauli, może od bałaganu, jaki powstał w jego życiu? Trzymał w wydelikaconej dłoni twardy rumpel, patrzył na żagle i dziób jachtu, który 10 zataczał kręgi na falach zależnie od jego woli, i w tym była radość największa. A Paula? Powoli, jak rozmazane światło we mgle drętwoty, już potem tylko drętwoty, wyzierać poczęła nowa prawda. Paula stawała się obca. Iwona zaś po jego powrocie z tego pierwszego rejsu powiedziała osłupiałemu ze zdumienia Hańczy, że gdy go nie było, stało się coś i ona teraz jest w ciąży... Hańcza wypił butelkę wódki, pijany poszedł do domu, spać z Paula nie chciał, spał na dywanie. Rano wstał z olbrzymią kulą ołowianą w głowie, odkrył prawdę, że tamtą ograniczoną dziewczynę po prostu kocha i poczuł się jak kopnięty pies Od tej pory zakreślał w kalendarzu zaplanowane daty ostatecznego zerwania złego romansu. Wreszcie raz pojechał do owego miasteczka z najbliższą koleżanką Iwony, przeżył rozczarowanie, kryty papą dach i dziurawa, przerdzewiała rynna wydały mu się zupełnie szare. Wrócił do złej miłości i dalej szukał sposobu wyzwolenia się z uczucia, którego dotychczas nie znał. Dziewczyna po owym przypadku wydała mu się do reszty pusta, denerwowały go jej zapewnienia, że tamto w ogóle się nie liczy, bo była pijana i nic nie pamięta. Nie lubił jej zapewnień, często, gdy patrzył na nią, był pewny, że już wszystko minęło, ale o czymkolwiek myślał, była gdzieś zawsze na dnie tych myśli także Iwona. W domu zaś, w którym jeszcze żył, to rozproszone światło we mgle stawało się coraz jaśniejsze, aż błysnęło zupełnie wyraźnie, prawie oślepiająco. Paula nie wracała do domu na noc... Rybak na sortowniku zdejmuje gumowe rękawice, krew wali z palców. Haczykowate zęby pałasza rozerwały mu rękę. Hańcza odsyła skaleczonego do lekarza i woła innego rybaka. Teraz ze zbiornika jadą olbrzymie makrele, ryba czysta, roboty przy sortowniku niewiele. Mączkarz przybiega z dołu, pyta, czy dostanie surowiec, bo już zbiornik prawie pusty. Hańcza zagląda przez okrągłe bulaje do zbiorników, jedne są puste, w innych pływają okazałe, wrzecionowate ryby. – Nie ma nic na mączkę – powiada i wraca na stół sortowniczy. Pod rękami przesuwają się niebieskawoseledynowe makrele, zatrzymują się w łączeniach taśmociągów i płyną dalej nieprzerwanym potokiem. Rybak wraca do pracy z opatrunkiem pod gumową rękawicą. Hańcza patrzy na ryby, słyszy szelest włoka i postukiwanie pływaków na slipie. Wydają sieć – myśli i między tymi myślami znajduje znów daleką kobietę. Statek za slipem na luźnych kablach ciągnie pustą sieć. Biała kula słońca wisi nad pokładem, spala porozrzucane w zakamarkach laszt ostroboki i pagrusy, miesza się zapach słońca z zapachem ryb i słonej wody. Półnagi Jakub siedzi na relingu. Tłucze się w nim gdzieś na dnie to zupełne nic, które pozostało z tamtej wypalonej namiętności. Myśli, że kobiety wracając w ten sposób każą w dniach dalekomorskiego wygnania przeżywać jeszcze raz sczezłe miłości, że wygnanie ożywia wyblakłe, poszarzałe zdarzenia. Hańcza myśli, że ich wspomnienie wypełnia tu puste obszary, które inaczej byłyby znacznie dłuższym nie skreślonym dniem... A Paula? Wspomnienia Pauli przychodzą opornie, przebijają się przez kordon zapór, które świadomie rozbudował w sobie, aby ją zapomnieć zupełnie. Statek płuży ciężko wodę, kable napinają się powoli, rybacy stają na stanowiskach. – Let go, góra, wybieramy! Bęben obraca się, kable ruszają z miejsc, skrzypią na blokach i rolkach pryskają słoną wodą w twarze ludzi. – Let go, góra! – krzyczy bosman, otwiera nad slipem bramę do morza, na stromiznę wdrapują się bobiny, wielkie metalowe kule nanizane na kable, jak paciorki na opustoszałe sznurki, dudnią po żelazie, podskakują wzdłuż pokładu, zbliżają się do windy, za nimi pełznie rój metalowych baniek, w dole sieć wije się na powierzchni wody. Hańcza powinien iść do slipu obejrzeć połów jeszcze w wodzie, rozdzielić go na zbiorniki, siedzi jednak na relingu. Mesingi nie trzeszczą, przesuwają się lekko, sieć pusta. Wreszcie wór jest na slipie. Jakub podchodzi do otwartych wrót i patrzy na pełznący w górę, podzwaniający pływakami włok. 11 – Co jest? – krzyczy z boku od burty pierwszy oficer, który nie ma wachty i prywatnie przyszedł popatrzyć na połów. – Tona śmieci – odpowiada Hańcza i mówi do bosmana, żeby to wrzucić do czwórki, bo pójdzie na mąkę. – Jakiś Jonasz ma zasrane portki – stwierdza nadal prywatnie pierwszy oficer. „Trzeci” schodzi z mostka na rufie, uśmiecha się do Hańczy. – Zmieściłeś to? – pyta z drwiną. Jakubowi nie chce się dowcipkować. – Wlazło jakoś – odpowiada i rad by wrócić do świata, w którym był poprzednio. Trzeci oficer, Andrzej Perkun, stoi przed Hańczą, uśmiecha się ciągle. – E, Jakub, nie dumaj, zejdź na ziemię, myślenie niszczy szare komórki. – Perkun tkwi jeszcze chwilę przed Hańczą, potem zabiera się i idzie do kabiny na kawę, bo skończył akurat wachtę. Jakub patrzy za nim i schodzi na ziemię. Perkun zatrzymuje się, obraca w miejscu, kiwa na Hańczę: – Chodź, stary, pogadamy o dziewczynach – szczerzy równe, białe zęby. 12 Magda wspina się krzywą serpentyną pod górę. Niesie siatkę z bochenkiem chleba, kostką masła, pętem serdelowej kiełbasy i pokaźną ilością kości dla psa. Mokry śnieg kręci się w wieczornym mieście, zasypuje wąską ścieżkę, spada na rzęsy. Magda wolną ręką wyciera oczy, czuje, że rozmazuje tusz, przystaje, idzie dalej. Kończy się park i góra, w poprzek biegnie ulica, Magda zatrzymuje się, kładzie ciężką siatkę, wyciąga zeszyt, nieporadnie, w rękawiczkach, przewraca kartki, znajduje list, zasłania przed mokrymi płatkami staranne literki wrzuca kopertę do czerwonej skrzynki na rogu dwóch zaśnieżonych ulic. Jeszcze jedna górka, zakręt, bramka, za którą uwija się biały wielki pies. Skacze na żelazne pręty, przepycha między nimi łeb, liże rękawiczki i mosiężny klucz, który pani obraca w zamku. – Uciekaj, Bej, uciekaj! Pies tańczy, pcha pysk do siatki, podskakuje, mruży oczy. Z werandy wieje chłód, w pokoju zimno, Magda zapala gaz, grzeje ręce, potem w płaszczu rąbie na werandzie drewno, z pieca bucha jasny płomień. Bochenek chleba, kostka masła, pęto serdelowej kiełbasy, obok kości wciśnięta do siatki pąsowa róża w białym papierze. Magda zapomina o niej, ale róża nie zmarzła... Iga uparła się, żeby ona, Magda, koniecznie przyszła jutro wieczorem do niej na dobrą wódkę i muzykę z magnetofonu, którą Mich nagrał specjalnie na to spotkanie. Za oknem przestaje padać śnieg, na szyby wypełzają ukształtowane w lodowej powłoce liście matowych wodorostów. Pies ulokował się w przedpokoju, ułożył łeb między łapami, patrzy mrużąc czarne ślepia, jakby nic nie miał przeciw temu, że ona pójdzie do Igi. Magda wie, że nie powinna tam iść. Właściwie nie można powiedzieć, że Magda to wie, ona czuje coś takiego jak dawniej, kiedy matka posłała ją do sklepu po śmietanę i ona idąc już do domu miała wielką ochotę upić odrobinę tej śmietany i upiła. Wieczorem na schodach słyszy muzykę, omotana długą spódnicą powoli wstępuje na stopnie. Z przedpokoju bucha ciepło. Iga w otoczeniu dwóch panów rozpromieniona. – Magda! Nareszcie jesteś! Wszystkim trojgu kurzy się z głów. Mich pomaga jej zdjąć płaszcz, ten drugi z papierosem w ustach patrzy z boku, Magda czuje jego spojrzenie, które maca rozcięcie spódnicy na biodrze, pełznie, zatrzymuje się na biuście, potem na twarzy. – Karniaka! – mówi Iga nalewając koniaku. Magda po chwili słyszy swój własny śmiech, zapomina o spojrzeniu tamtego z papierosem. Michał przysuwa się z butelką wódki. – Pani Magdo... Cóż za dziewczyna! Jeszcze jeden kieliszek, a teraz tylko odrobina. O tak, więcej nie. Iga rozpromieniona wraca z drugiego pokoju, ma rozmazaną szminkę na ustach, dyszy, poprawia zburzoną fryzurę. – A wy jeszcze na pan? Mich, ty fajtłapo! Michał nalewa do kieliszków nową kolejkę. Potem przeplatają ręce, piją oboje do dna i ona czuje jego oddech na twarzy. Później Magda tańczy z tym drugim, który mówi, że jest kolegą Michała, że Igę zna dobrze, pyta, dlaczego Magda nie przychodzi tutaj nigdy potańczyć. Iga gasi duże światło i teraz wszyscy siedzą w półmroku. Ktoś z kuchni przynosi gorące parówki, można je trzymać w palcach i maczać w słoiku z musztardą, bez żadnych konwenansów. Iga z tamtym drugim całuje się koło tapczanu. Magdzie ciążą powieki. Dobrze, że Michał trzyma ją i przyciska do siebie. – Dziękuję za różę – mówi Magda. Kręci się przed nią pokój, płatki śniegu, które wczoraj spadły na rzęsy, są pomarańczowe, a potem stają się zupełnie czerwone... Ktoś rozpina jej bluzkę. Magda czuje na wargach coś ciepłego, pewnie pocałunek. Przymyka powieki, czuje znowu na ustach ciężar, który mąci do reszty wszystko. Ktoś rozpina jej stanik, natarczywe 13 ręce dotykają napiętych piersi... Magda otwiera oczy, widzi ciemną lampę zawieszoną na falującym suficie, niżej słyszy szybki oddech. Płatki śniegu bledną, spadają z rzęs, pokój zatrzymuje się tam, gdzie był, kiedy tu przyszła. Magda próbuje wstać, ale jego ręce przytrzymują ją za ramiona i przygniatają do tapczanu. Magda kuli się, zrywa, staje na podłodze, która znowu ucieka w bok. – Iga! Iga! – krzyczy Magda, rozgląda się po pokoju, ale Igi i tamtego z papierosem nie ma, Michał leży na tapczanie, uśmiecha się, coś mówi szybko, wstaje. Magda czuje, że on obejmuje ją znowu, wyrywa się więc i otwiera drzwi, za którymi pewnie jest Iga. Widzi tam niedaleko łóżka na dywanie biały stanik i pospiesznie rzuconą sukienkę. Czuje na sobie oplatające ramiona Michała, słyszy śmiech. – Czy ładnie podglądać przyjaciół, kiedy się kochają? Magda szarpie się, wraca do tamtego pokoju, zapala duże światło, mówi teraz trzeźwo i prawie spokojnie, ale on usiłuje położyć ją tam, gdzie przedtem. Magda zamierza się, jakby chciała uderzyć, on przestaje się śmiać, odstępuje na krok. – Po coś tu przyszła, idiotko? – mówi powoli, też prawie spokojnie. Ma złe, zupełnie inne niż przed chwilą oczy. Magda poprawia włosy i skręconą na brzuchu spódnicę, bez słowa idzie do przedpokoju, sięga po płaszcz. Michał stoi w progu. – Ten twój i tak może się dowiedzieć, żeś tu była – mówi i znowu zaczyna się śmiać. Magda czuje w kącikach oczu piekące krople. Zapina płaszcz, przekręca klucz w zamku, otwiera drzwi, prawie zbiega po schodach. Noc już poszarzała, coraz głębiej wsiąkają w niebo gwiazdy. Pijany osobnik idący z przeciwka zatacza się. Magda ucieka na drugą stronę ulicy, przydeptuje spódnicę, potyka się... Pies nie śpi, patrzy czarnymi paciorkami oczu na Magdę, ona też już nie śpi, leży pod stosem kołder. Słońce znalazło szparę między śniegowymi chmurami, błyska w pokrytych lodem szybach, już południe. Czerwona róża rozkwitła na telewizorze, Magda patrzy na poczciwy pysk psa. Pan pojechał jak zwykle daleko, pilnowanie domu jego psia sprawa – myśli o psie Magda. Pies pewnie wie o tym, mruczy zadowolony. A pani? Pani marszczy czoło, spogląda na rozkwitłą różę... W pokoju prawie mróz. Pies głodny zaczyna poszczekiwać, więc Magda wyskakuje spod stosu przykryć. Czuje po wczorajszym wieczorze ołowiany ciężar pod czaszką. Rozpala w piecu, na gazowej kuchence gotuje serdelową kiełbasę dla siebie i gar zupy dla psa. Lód powoli topnieje na szybach. Kiedy przyszła tutaj po raz pierwszy, broniła się przed nim, aby nie stało się to, czego od niego już dawno oczekiwała. Rozpaczliwie odpychała jego ręce i wiedziała na pewno, że zrobi wszystko, żeby pozostać tutaj na zawsze. Zdołała wówczas obronić się, a gdy tego żałowała, przytulona do niego usnęła. Kiedy się obudziła, była sama. Czekała. Posprzątała pokój i kuchenkę, poukładała rozrzucone farby, pędzle, płótna. Przyszedł na drugi dzień koło południa. Zapytała, gdzie był, pełna nadziei, że skłamie. Skuliła się wówczas w fotelu, przymknęła oczy i pragnęła zdusić w sobie ból, jakiego dotychczas nie znała. Jakby z bardzo daleka słyszała słowa, kiedy mówił, żeby się nie martwiła, że ona nie może mu dać tego, co dla innej kobiety jest zupełnie normalne. Gdyby mogła, uderzyłaby go wówczas. Miała przed oczami czarnowłosą dziewczynę, która kiedyś widząc ją, Magdę z nim, patrzyła długo na pomarszczoną wokół bioder sukienkę Magdy. Wtedy, gdy on wrócił, widziała przed sobą ten wykrzywiony złym uśmieszkiem pyszczek. A gdy później poczuła jego ramiona wokół siebie, nie broniła się już. Potem, leżąc obok niego, patrzyła na poszarzały sufit świadoma, że stało się wszystko i teraz jest ona, więc tamta się nie liczy. Kiedy przyszła tu po raz drugi, świat zakręcił się gdzieś głęboko w niej, a potem nagle stanął w miejscu, już inny. To był taki świat, w którym ona przeżyła coś, co ją zmieniło zupełnie. I właśnie od tamtej chwili takie miesiące jak teraz są tylko oczekiwaniem. Samotna Magda siada na tapczanie, nieśmiałe promyki zi- 14 mowego słońca wycofały się już za śniegowe chmury, mrok pełza w niedzielne popołudnie po ścianach. Pies patrzy czarnymi paciorkami oczu, marszczy pysk ułożony między łapami, rozumie pewnie wszystko, czeka na pana, jak Magda. I znowu toczą się dni podobne do siebie, ciężkie, szare, niczym od piwa baryłki, które ona widzi codziennie koło dworca idąc do pracy, toczą się szarobrunatne, ospałe, dudnią tępo pustką, nie widać ich końca... Nazajutrz śnieg przestał padać, jest mróz. Siatka, w niej dwa pudełka płatków owsianych i w pergaminowym papierze kości dla psa, pół bochenka chleba, konserwy w metalowych puszkach i masło dla Magdy. Magda myśli o Idze, która pod pretekstem biurowych plotek zaciągnęła ją dzisiaj do kawiarni i zaczęła znowu swoje: – Ty wiesz, co może u nas Mich, prześpij się z nim i awansujesz od razu. Jeżeli ci się nie podoba, nie będzie cię długo męczył, tydzień, dwa, znasz go przecież. Znajdzie inną, a tobie awansu nikt nie odbierze. Życie, życie, naiwna ty moja. – I ona, Magda, powiedziała Idze, co myśli o niej i o postępowaniu, kiedy chłopak jedzie na egzamin, a jego dziewczyna puszcza się z typem, takim jak ten... z papierosem. Ale Iga paplała dalej: Głuptasko, myślisz, że każdy kupuje róże przed pójściem do łóżka z dziewczyną, a o mojego Henia nie martw się, gdyby wiedział, co się stało, całowałby mnie po rękach i błagał, żebym tego więcej nie robiła. Ciebie z Michałem umówię u mnie sam na sam, będziesz chyba odważniejsza. – Magda jeszcze teraz czuje krew nadbiegającą do twarzy. – Załatwiaj swoje awanse przy pomocy własnego ciała, jak dotychczas, rozumiesz, Iga? Nie rozumiesz? Ty nie przeżyłaś z nikim cienia tego co ja, gdybyś przeżyła, kochałabyś wreszcie kogoś, ty marnujesz młodość... ty! – Śnieg skrzypi pod butami, siatka ciężka, skończył się park, jest zakręt, zaraz będzie druga górka. Magda dyszy, widzi przed sobą wykrzywioną złością twarz Igi, słyszy jej syczący szept: – Czym ty jesteś?! Plastykową lalką, której życie zabiera ktoś w świat! Czym jesteś?! Będziesz taką kukiełką do końca. Ja, jeżeli bym kogoś kochała naprawdę, nie sprzedałabym go na całe życie za nylonowe bluzki. – Magdzie cisną się do oczu łzy, pieką ją na policzkach w mroźnym wietrze... – Kto do niej śmie tak mówić... kto? Iga!... W alei, na samej górze, wiatr kręci suchym, zmarzłym śniegiem, podrywa go z ziemi, rzuca w twarz dziewczynie. 15 Siedemdziesiątego trzeciego dnia morze sypnęło rybą, zapełniły się zbiorniki, wyrosły sterty rzucającego się na pokładzie srebra. Mączkarzowi surowiec sypie się na głowę, mączkarz wrzeszczy, że ma full – do cholery, przestańcie ładować tę rybę! Wilk chrobocze, gniecie wielkie łby tuńczyków, pożera niebieskawozielone makrele, ciskające się ciągle żywe chropiki i ostroboki. Para wali z komina koło bomów na rybackim pokładzie, ludzie spoglądają na jej kłęby. – Zyga ma robotę – mówią, doliczając po cichu wartość worków do partu. W zamrażalni trzaskają tace, warczy głośno pneumatyczny kardan, z tunelowych czeluści buchają kłęby mroźnego powietrza. Koło glazurownika ludzkie ręce, przedłużenie automatycznej linii, chwytają lodowe bloki, owijają pergaminem, ciskają do kartonów, wiążą, stemplują, ci przy sortowniku pochyleni nad szeroką taśmą patrzą na film, który przesuwa się przed ich oczami, dzień i noc, dzień i noc; dzień i noc... Ryby czerwone, ryby szare, ryby niebieskozielone jadą dołem, górą po blokach, żywe, bijące ogonami o gumowe taśmy ryby. Hańcza pomaga przy glazurowniku układać kartony. Lecą zamrożone bloki z szaf, tuneli... pagrus, ostrobok, makrela, odgłowione pelamidy. Ze światłoluku na dziobie po metalowej drabince wyszedł z ładowni sztauer, w grubych filcowych butach, filcowych spodniach, swetrze, oblodzonej fufai, oszroniony, z zaczerwienioną od trzydziestostopniowego mrozu twarzą, stoi na pokładzie pod czystym niebem w gorących aż dech zapiera promieniach afrykańskiego słońca. Lód topnieje na jego butach, na czapce uszatce, spływa kropelkami wody po karku. Sztauer patrzy chwilę na słońce i pracujących w jego świetle półnagich rybaków o miedzianej skórze. Poprawia czapkę uszatkę na głowie, schodzi na. dno ładowni, w której oddech zamarza na ustach. – Ryba! Jest ryba! – taśmociągiem płyną wciąż nowe kartony, kubełki transporterów ociężale wędrują ku górze, pełne połyskującej makreli. Przy zbiorniku Franek Rosówka jak zwykle filetuje brunatne graniki. Graniki podskakują, rozdziawiają pyski, tłuką łbami o twarde drewno. – Leż, żartów nie znasz – powiada Franek i zagłębia nóż w ich brzuchy, ciągnie go do góry, potem w poprzek, wzdłuż grzbietu, rzuca wielkie płaty żywego jeszcze mięsa na transporter. Graniki dalej walą ogonami w drewno i rozdziawiają pyski, wyraźnie nie znają Frankowych żartów. Tacownicy podnoszą wrzask. Ryba na stół jedzie nieczysta, pagrus pomieszany z ostrobokiem, do tego pełno dennych dziwactw. – Zatrzymać te żgajki! – Między sortownikami były dyrektor niewielkiej fabryki, któremu poprzednie zarobki zapewniono jedynie na rybaku. Teraz stoi przy stole oparty jedną ręką o obudowę taśmy, drugą sortuje przesuwającą się rybę. Zażywny, pochylony nad podskakującym potokiem z trudem trzyma się na nogach, brzuch przeszkadza mu w zbliżeniu do taśmy, stoi z obwisłą wargą, szybko chwyta powietrze w płuca. – Woźniak, zapierdalaj, zapierdalaj! Jedną ręką możesz najwyżej tyłek wytrzeć! – krzyczą przez pół przetwórni ci od tacowania. Woźniak usiłuje puścić ociężałe dłonie w ruch tak szybki jak ci młodzi obok, ale toną one w rybiej rzece i on nie ma na to rady. Wieczorem przychodzi do Hańczy chłodnik. – Jakub, namaluj ty mi diabła. – Że co? – Diabła mi namaluj, powiadam. – Lekarz na rufie łapie tuńczyki, poproś, da ci elenium. – Jakub, poważnie mówię. Dostaniesz pół kartonu piwa, tylko żeby diabeł był czarny i żeby miał czerwono w pysku, kudłaty żeby był mocno, rozumiesz, diabeł jak się patrzy. 16 Hańcza przygląda się koledze uważnie, tamten ani nie gryzie, ani nie kopie, stoi spokojnie, można powiedzieć grzecznie, i czeka na swojego diabła, który koniecznie musi mieć czerwono w pysku. – Gdzie chcesz tego diabła? W kabinie? – Mógłby być w kabinie, ale namaluj go w maszynowni, dużego drania na całej ścianie, żeby na oko miał ze dwa piętra, o taki pięciometrowy diabeł. Jakub patrzy z zaciekawieniem na chłodnika. – Już drugi ciężki przypadek w tym rejsie – powiada do siebie. – Co mówisz, słucham? – Nic. A ty, Kaziczku, ile pływasz? – Ja? Dziewiętnaście lat, dwudziesty leci, nigdy na żadnym statku nie miałem diabła. – Dwadzieścia lat... No tak, rozumiem – kiwa głową Hańcza. – Postaram się farbę i pędzle, namalujesz? – nie daje za wygraną tamten. Hańcza drugi wolny czas między wachtami stoi na rusztowaniu i maluje w maszynowni u chłodnika diabła. Antychryst ma rozmiary imponujące, co najmniej cztery metry wzrostu, rozłożysty w biodrach, z wielkim łbem, filuternymi różkami i obliczem przypominającym fizys samego chłodnika. – Jakub, coś on ma gębę nie tego – powiada Kazimierz przegryzając na pół wykałaczkę. – Gębę? – Postawa owszem, ale z twarzy to, cholera, intelektualista nie diabeł. Nie mógłbyś mu strzelić jakiego mocniejszego zgryzu, żeby strach brał? Hańcza pogrubia nos i nakłada więcej farby na czerwone wargi poczwary. Chłodnik nie odstępuje go na chwilę. Kiedy dzieło jest gotowe, chwyta się za głowę. – Jakub, co myśmy zapomnieli! Bój się Boga! Przecież on nie ma fujary! – Że co? – Toż ci mówię, Bożego przyrodzenia nie ma, fujary. – Za to ma rogi – stwierdza logicznie Hańcza i schodzi z drabiny. – Jakub, nie wygłupiaj się, nie przyjmuję takiej roboty, on jest niekompletny, domaluj, o co proszę. Hańcza macza pędzel w farbie i przyozdabia antychrysta proporcjonalnie wielką, może nawet z odrobiną przesady, cechą męską. Kazimierz jest w siódmym niebie, skacze, piszczy z uciechy – ale fujara! No i w statek strzela piorun. Kto żyw, pędzi do maszynowni oglądać antychrysta i jego przyrodzenie. Ludzie krztuszą się śmiechem. Siedemdziesiąty któryś dzień rejsu, a tu nic tylko diabeł u chłodnika w maszynowni. Po kolacji „stary” z wygaszonym petem przyklejonym do wargi przygląda się Belzebubowi. Podchodzi bliżej, dotyka palcem suchej już farby. – Czy wyście zwariowali? – pyta spokojnie chłodnika. – Panie kapitanie, co za diabeł bez przyrodzenia? Uroku żadnego... – Kto to taki artysta, mistrzunio? – Obydwaj my razem, panie... – Tego – kapitan wskazuje tuż pod brzuch antychrysta – żeby za pół godziny nie było, rozumie pan! Chłodnik jest niepocieszony. – Panie kapitanie, w kraju przyjdą wycieczki, turyści, w grupach i indywidualnie za łeb i do maszynowni, a tak co im pan pokaże? Następnego dnia od świtu przy burcie „Pelamidy” czarter „Ingrid” – szwed. Otwarty światłoluk i luk drugiej ładowni, zmrożone powietrze z jego wnętrza żre się z czterdziestostopniowym upałem. Na dole i na górze pracują ludzie, jedni w waciakach i filcowych butach, drudzy półnago. – Let go, góra, jechał! – Hiw za hiwem wędruje na burtę czartera. Liczmeni na obydwu statkach z notesami w rękach notują zamrożone na kość kartony. Idzie. eksport z 17 burty. Mija dzień i noc mija, między statkami wielkie gumowe odbijacze i rozhuśtane morze. Rybacy przez kilkadziesiąt dni wyścigu pracy zapomnieli, że statkiem kiwa, przypominają to sobie dopiero teraz, gdy trzeba przechodzić po sztormtrapie na „Ingrid”. Pod siatką kotłuje się woda, pieni, strzela białą kipielą, moczy fufaje i waciakowe spodnie. – Dawaj! Dawaj! Co stoicie?! – Pot zamarza na sztywnych kołnierzykach fufajek, barchanowe kalesony przyklejają się do tyłków. – Panie mistrzu, da pan nowe rękawice, te już szlag trafił. Hańcza rozdaje rękawice z grubej skóry, które przy tej robocie przecierają się, jakby były z papieru. Jeszcze jeden hiw, jeszcze sto... „Pelamida” wyłazi z wody, staje się coraz większa, „Ingrid” maleje, zapada w morze przygnieciona ładunkiem. Hańcza prosi szwedzkiego oficera o wysłanie listu z Lagos do kraju, pisał go w wolnych chwilach przez dwa miesiące, wyciąga ostrożnie zza pazuchy błękitną kopertę Par Avion, nie ma ani centa na znaczki, „Pelamida” jest w morzu już trzeci miesiąc, ale załoga portu jeszcze nie widziała. Hańcza chce płacić amerykańskimi papierosami, szwedzki oficer, nieco urażony, bierze list, odmawia przyjęcia papierosów. Ludzie podpatrzyli Hańczę, każdy ma list. Szwed jest w kłopocie, drogo by go kosztowała ta grzeczność. Bierze jeszcze kopertę od kogoś i jeszcze od kogoś, w końcu odmawia, ma już zbyt wiele. Hańcza przenosi przez skaczący trap kilka butelek piwa. – Polish Beer – częstuje Szweda piwem. Oficer pije złotawy płyn prosto z butelki. Inni rybacy po desperacku wciskają swoje przesyłki komu popadnie na. „Ingrid”, płacą kartonami papierosów, butelkami wódki, czym kto ma. Część nie dobiła targu. Zawiedzeni klną świat, klną morze, klną gorszy los od cygańskiego. Jedzie z burty na burtę hiw za hiwem, przeładunek dobiega końca, rybacy z „Pelamidy” kręcą się koło rufowego luku na „Ingrid”, zobaczyli zwój nylonowej liny, jakby tak chlast nożem parę metrów, rozkręci się i będzie żyłka na tuńczyki... Nad ranem czarter odchodzi do Lagos, odpływają listy i różnokolorowa ryba, pozostają puste ładownie. „Pelamida” bierze kurs nieco wyżej na łowisko. Rybacy z zamrażalni padają na koje, czterdziestu ludzi czuje w krzyżu siedemset ton zamrożonych bloków. Przelot – kilka godzin odpoczynku. Hańcza wlecze się do kabiny spać. Koło pentry spotyka Perkuna, trzeci oficer szczerzy białe zęby. – Życie prześpisz, Jakubku – powiada. Zatrzymuje się przed Hańczą, szuka w kieszeni zapałek. Jakub podaje mu zapalniczkę. – Zapalimy po amerykańsku, mistrzuniu – sepleni Perkum, naśladując Maniulę, podsuwa Jakubowi paczkę sportów. Hańcza bierze niechętnie wymiętoszonego papierosa. – Chodź do mnie, pogadamy po polsku, herbatę ze spirytusem lubisz? – nie przepuszcza towarzyskiej okazji tamten. Perkun to atrakcja dla kpiarzy, romantyk, podobno wiersze pisze. Mówią, że kiedy przyszedł na statek pięć lat temu, choć może wiersze pisał, mięczak nie był. Paliły mu się czarne ślepia i rechotał z uciechy jak młoda żaba. Potem coś się z nim zaczęło dziać. Unikał ludzi, spijał się od czasu do czasu i taki wychodził na wachtę. Skandal wybuchał na statku, „pierwszy” albo „drugi” zastępowali kolegę. Perkun wędrował do dziennika albo nie, zależnie od humoru kapitana. Bywało, że pijany dawał przedstawienie na pokładzie koło szalup. Wykrzykiwał, że on, Perkun, pieprzy i rezygnuje, rezygnuje z tej roboty, bo wszystko gówno, napluć... – „Trzeci” mięczak, skomle jak kopnięty pies, że też takie coś trafiło na rybaki – powiadali ludzie. Zapominali mu to jednak szybko, bo Perkuna lubiła ryba jak nikogo na statku. Dawno by Andrzej wyleciał z roboty, gdyby nie sztuczki z podejściem do ławicy i wybieraniem włoka chociażby w nim było pełne trzydzieści ton ciężkiej makreli. W kabinie u Perkuna kalendarz bez nagiej dziewczyny – cały rok na jednej lakierowanej karcie, sześć miesięcy obrysowane czarną ramką. Z lewej strony ku górze pną się po cyfrach rzędy czarnych znaków. Perkun robi herbatę, pospiesznie, jakby bał się, że Hańcza ucieknie, stawia szklanki na stole. Mówi, że na jego nos „stary” łowił dzisiaj za wysoko, zszedłby z dwa, trzy stopnie niżej i tam 18 byłaby makrela. Dowodzi zawile, dlaczego ryba dzisiaj jest niżej. Potem bierze czarny mazak i przekreśla siedemdziesiąty ósmy dzień rejsu. – Hę! hę! jeszcze jeden szmatławy dzionek poszedł, przeszedł, nie wróci – cieszy się Perkun z odkrycia, że już tylko sto kilka dni i powróci do domu. Czego rżysz, durniu – myśli Hańcza – czego rżysz, przyjedziesz i znowu pojedziesz. Kalendarzy ci zabraknie, jak będziesz tak skreślał i skreślał. Perkun jest w wyjątkowo dobrym nastroju, dolewa sporo spirytusu do herbaty, popija mocny płyn, palą mu się czarne ślepia. Hańcza milczy, Perkun też milczy. W sąsiedniej kabinie radio wybucha głośną muzyką, ktoś kręci gałką, muzyka milknie, słychać czysty głos spikera: – Radio Gran Canaria, Teneryfa, Santa Cruz... – i znowu muzyka. – Dilajla – mówi Perkun. – Dilajla – odpowiada Hańcza. Ktoś przekręca gałkę. Trzask, przepada muzyka i znowu ten sam głos spikera: – Radio Gran Canaria, Teneryfa, Santa Cruz... – Perkun kręci się po kabinie i wyśpiewuje: – Minęła miłość, zostało imię, coś kiedyś mi dał... Di... Dilajla... Hańcza bierze ze stołu gazetę sprzed siedemdziesięciu kilku dni, ślizga się wzrokiem po rzędach czarnych literek, Perkun siedzi teraz w fotelu, patrzy w bulaj, jakby tam coś było oprócz ciemnego morza. – Ja jestem mięczak – powiada Perkun – skomlę jak kopnięty pies, skreślam nie tak jak wy z nudów, a zupełnie serio puste obszary w piątym już kalendarzu. – Lepiej ty, Andrzej, śpiewaj, jak masz marudzić – mówi Hańcza i gapi się w prawie dziurawą od wyczytania gazetę. Perkun wyjmuje z kieszeni wykałaczkę i dłubie w zębie, ponuro patrzy w kąt, jego dobry nastrój prysnął. – Co robisz w niedzielę? – pyta niespodziewanie Hańczę. – Odpieprz się – odpowiada tamten, odkłada gazetę i żuje nasiąknięte płatki wyparzonej herbaty. Perkun zaczyna się śmiać, ale teraz jego śmiech jest sztuczny i chropawy. – A co robi twoja Magda w niedzielę? – pyta dalej Perkun. – To, co twoja Nina – odpowiada Hańcza i spogląda spode łba na kolegę. – A co robi Nina, wiesz? – Nie wiem. – A widzisz, cwaniaku, nic nie wiesz, a udajesz twardziela. Milkną obaj, Perkun patrzy w bulaj, Hańcza żuje herbaciane liście. Za szotem znowu muzyka, ciągle ta sama, uparta. Perkun odwraca się powoli do Hańczy: – Dobrze śpiewa ta mała – słucha w skupieniu. – Wiesz co – odzywa się po chwili – ty jesteś psem na łańcuchu i ja jestem psem na łańcuchu, wyobraź sobie, że w drugiej zagrodzie skowyczy za psami suka... Wyobrażasz sobie? – pyta Perkun wskazując brodą szot, za którym zawodzi altem Hiszpanka. – Mhm... – odpowiada Hańcza, patrząc w gazetę, bo znalazł jakiś nie przeczytany kawałek, więc czyta. Perkun wyciąga z szafy butelkę, którą przed chwilą schował, nalewa do szklanki nieco czystego spirytusu, przykłada szkło do ust, wypija duszkiem palący płyn. – Śniło mi się, wiesz, co mi się śniło? – mówi po chwili Perkun. – Śniło mi się, że wymyślono rejsy po dziesięć lat. Tylko była przeszkoda, nie wytrzymywały tego statki, no i postanowiono, żeby statki co cztery lata wracały do kraju, a ludziom, żeby przysyłać nowe statki... taki miałem sen – mówi Perkun – i śniło mi się jeszcze, że wielu ludzi dostawało kota, więc przysyłano nowych ludzi... 19 – Zrób świeżej herbaty i nie skowycz – cedzi Hańcza. Perkun zrywa się z miejsca, podchodzi do bulaja, spogląda na morze, spokojne morze jak nigdzie, odwraca się, oczy ma złe, twarz wykrzywioną. Nic nie mówi, stoi przed Jakubem i patrzy na niego jak na złe zjawisko. Patrzy sporą chwilę, wreszcie siada ciężko na krześle, uśmiecha się w nieco wymuszony sposób. – Przepraszam cię – mówi – ot, sam widzisz, że trochę jestem nerwowy. – Ano jesteś – powiada Hańcza, odkłada gazetę i przygląda się koledze. – Nie kochasz morza? – pyta ni to z drwiną, ni serio. Perkun wybucha śmiechem. – Skąd wiesz? – pyta. – Co skąd wiem? – No to! – Co to? – To, że kiedyś napisałem tak w podaniu do Szkoły Morskiej. Napisałem, że kocham morze. Ha! ha! ha! – śmieje się Perkun – wolne żarty – mówi po chwili – ale ja naprawdę tak napisałem. Hańcza ziewa, Perkun wreszcie milknie, po chwili też ziewa. Statek przechyla się na burtę. – „Stary” zawraca – mówi Perkun. – Zawraca – odpowiada Hańcza. Siedzą obaj cicho, jeden patrzy w bulaj, drugi patrzy w kąt, statek idzie dalej nowym kursem, po wyładunku prosto na łowisko. Rano na burtę „Pelamidy” jedzie karton po piwie, buja się, wiatr nim ciska, ludzie otwierają pyski, gdyby spadł do wody, zabiłby tego, który założył strop. O pięć kabli za rufą kołysze się „Kolias”, był w Dakarze, przywiózł listy dla załogi „Pelamidy”, to one dyndają na stropie w tekturowym pudle. Ktoś zapętla na lince kilka butelek piwa, spuszcza taki podzwaniający pęczek na szalupę tym, którzy przywieźli oczekiwaną przesyłkę. Wiadomość o poczcie rozbiegła się po statku. Koło kartonu robi się ścisk. Ludzie swoje listy rozpoznają z daleka po kolorze kopert, kolorze atramentu, kształcie liter. Andrzej Perkun stoi nieco z boku. – Panie „trzeci”, ma pan list! – woła któryś z rybaków. Perkun powoli idzie w kierunku tekturowego pudła, ktoś podaje mu seledynową kopertę zaadresowaną fantazyjnym kobiecym pismem, Perkun nie odchodzi, tak jak nie odchodzi nikt, kto dostał dopiero jeden list. Ostatnio poczta z Dakaru przyszła na łowisko przed miesiącem, więc chyba listów nazbierało się więcej. Perkun czeka do momentu, aż tekturowe pudło leży puste w laszcie. Tu i tam na szeroko rozstawionych nogach sterczą ludzie, czytają swoje listy, mrużą oczy przed promieniami białego słońca. Perkun stoi koło relingu z jedną seledynową kopertą w ręku, potem odchodzi powoli w kierunku kabiny. Wieczorem „Pelamida” wsiąka w mrowisko świateł. Czerwone, zielone, żółte błyski roją się ze wszystkich stron. Na łowisku ciasno, statki płużą włokami wodę ocierając się prawie wzajemnie, wydzierają morzu ogłupiałą rybę. Hańcza siedzi w zamrażalni, czeka na pierwszy połów nowego ładunku. Dwa razy duża wskazówka obleciała tarczę zegara, czas dłuży się między zamarłymi taśmami transporterów. Jakub po raz drugi i trzeci czyta po kolei cztery listy, które dzisiaj dostał. Wierzy każdemu słowu, ta wiara potrzebna jest tu jak owych kilka łyków snu między pracą przez cały dzień i całą noc, jak kubek wody tym na pokładzie, gdy układają sieć na wybielonych słońcem deskach i zasycha im język w gardłach. Do zamrażalni zagląda Franek Rosówka, spec od filetowania graników, które nie chcą znać się na jego żartach. – Panie mistrzu, będzie coś? – pyta Franek. – Będzie, będzie, trałują – mówi Hańcza. Franek wyciąga paczkę sportów. – Zajarzymy ćmika? Hańcza krzywi się, ma sucho w ustach od podłego tytoniu, bierze jednak papierosa; zapalić, zawsze to już coś. 20 – Zaćmimy żarzyka – cieszy się Franek, podaje ogień, ma roześmianą gębę, rzadko wpada w melancholię. Przez kilkanaście godzin każdej doby w świątek i w piątek układa szybciej od automatu ryby w tacach do zamrażania. Nieraz Hańcza z satysfakcją patrzy na jego ręce. Franek żartowniś swoje myśli precyzuje prosto. – Panie – powiada – w domu dzień i noc baba sama, a tu dzień i noc same ryby... Ryby i ryby – dodaje po chwili, wyciera mokrym rękawem pot z czoła i uśmiecha się – no nie, panie mistrzu? Forsa będzie – mruczy pod nosem. – A jak to było z twoim weselem, Franek? – pyta dla draki Hańcza, bo historia jest powszechnie znana. – Czort z weselem, na urodzenie chłopaka też się spóźniłem, a jak się rodziła Małgośka, baba pojechała do szpitala, a ja na statek i w morze. – Jak kto nie był na własnym weselu, co o dzieciach może gadać – dogadują rybacy pochyleni nad tacami. Z weselem Franek naprawdę miał pecha. To była chyba kolejna zima stulecia. Zaraz po powrocie z rejsu miał być Franka ślub. Wszystko szło jak trzeba, ryby w ładowniach było pełno, forsa się szykowała niezła, morze spokojne, termin powrotu pewny Z kanału, w którym Frankowy parowczyk znalazł się w przewidzianym czasie, pan młody potwierdził telegraficznie termin uroczystości. W Holtenau kupił u Zerssena na błysk dla gości z głębi kraju karton podłej, ale wygwiazdkowanej jak operetkowy oficer wódki, i tak jak inni setkę kilogramów zielonkawych pomidorów, które dawały o tej porze imponującą forsę. W kraju rodzice panny młodej zastawili się, a postawili, jak to na taką uroczystość. Kupiono kwintal dobrego żarcia, zjechali się goście i rodzina aż spod Nowego Targu. Tymczasem zaraz za kanałem zwały lodu. Parowczyk rył się w nich nieporadnie, jak karaluch w suchym piasku. Przez cały dzień i całą noc zrobił nie więcej niż trzydzieści mil, po czym wysiadła maszyna. „Stary” na mostku blady, mechanicy na dole czerwoni. Krew nabiegła im do twarzy, rozgrzebali co trzeba, klęli powtarzając się, bo zabrakło im słów, którymi wita się taką przygodę. Franek palił papierosa za papierosem. Minęło jedne dwanaście godzin, potem drugie dwanaście godzin, lód gromadził się przed dziobem, za rufą i po obu burtach parowczyka. Przyszedł holownik, wziął na sznurek znieruchomiały statek, zataszczył go na powrót do Holtenau. Przez noc mechanicy przy pomocy stoczni usunęli awarię. Rano u wyjścia z portu uformował się niewielki konwój. Ludzie w zimnych kabinach okrywali, czym kto miał, pomidory przed zmarznięciem. Konwój wreszcie ruszył, ale czterdzieści mil dalej utknął w lodach. Parowczyk wypruwał ostatnie flaki ze swoich dychawicznych koni, aż pękła na kotle opłonka. Statek został za konwojem, trzeszczał w lodach, przechylał się na burtę... Przyszedł niemiecki ratownik i uszkodzony wrak po raz drugi powędrował na holu do portu w Holtenau, tym razem na całe dwa tygodnie. Wtedy to Franek urwał kawałek pergaminu do owijania ryb, napisał na nim kilka słów i zaniósł ma mostek. – Panie „radio”, niech pan to nada z łaski swojej, kurwa mać... „Radio” komuś przy wódce powiedział, że widział, jak urodzony optymista Franek Rosówka rozgniótł coś mokrego koło oka i zaklął na los, tyle że „radiemu” z tamtego parowczyka nie każdy wierzy, przynajmniej w tej Frankowej sprawie. A wesele odbyło się przed ślubem i bez pana młodego. Teraz bohater owego dramatu stoi przed Hańczą i jak zwykle ma roześmianą gębę. – Zaraz wybiorą – pociesza mistrza. Jemu rybaczenie znane. Pływał na parowcach, pływał na kulikach, kiedy szyper wysyłał ludzi na zmianę, po jednym, przespać się nie dłużej niż cztery godziny za cały dzień i całą noc. – Ile ty rybaczysz. Franek? – pyta Hańcza. – Ano pięć lat przed ślubem i trzynaście lat po ślubie. – A ile przez te trzynaście lat byłeś z żoną? Franek zastanawia się, liczy. – Będzie, jakby to zebrać, cały rok – powiada – panie, to dobra kobieta. 21 Franek jak Franek. Będzie ryba, będą pieniądze, kobieta dobra, a jego psia sprawa siedzieć na morzu na jak długo go wyślą, chociażby cale życie. Ktoś przecież jest od myślenia. Jeżeli trzeba, żeby on, Franek Rosówka, robotnik rybak, syn robotnika murarza nie oglądał przez dziesięć miesięcy w każdym roku, rok za rokiem, rok za rokiem, rok za rokiem, jak mu dzieci rosną, nie może być inaczej tylko tak. Zdziwiłby się, gdyby ktoś powiedział, że on ma źle. Sam przecież tego chciał, sam został rybakiem, nikt mu nie kazał, a że rejs za rejsem po pół roku i końca nie widać... że robota i robota, a niedziela tylko tym inna od dni powszednich, że kura na obiad, że może babie w domu przychodzą do głowy głupie myśli... Prawda, ale jeszcze na kulikach mówili: zgodziłeś się za psa, szczekaj jak pies. Szczekaj i nie skomlij. Nie podoba ci się – fora ze dwora, jest dziesięciu innych. Urlopy Franek oddaje i wypracowane na morzu wolne dni oddaje, ale nie za darmo. przecież za to płacą. On i tak nie chce schodzić ze statku, chociażby wrócił na ziemię po stu osiemdziesięciu dniach, a po dwóch niedzielach na ziemi miał płynąć na następne pól kalendarza, bo co zarobi, kiedy zostanie na lądzie? – Panie mistrzu, na motorowcach tam dopiero szła ryba – powiada Franek – przez cały rejs ciurkiem dwadzieścia godzin na dobę cięło się łby, człowiek spał i ciął, a robota szła. Kiedy przechodziliśmy na takie statki, jak ten, ludzie mówili – do sanatorium idziemy, do sanatorium Tu nieraz przy robocie i papierosa się wypali, a tam w sześciu jednego, każdy po sztachnięciu. Hę! hę! panie mistrzu, tu ci starzy nieraz powiadają: chodź, Franek, zapalimy po całym jak mężczyźni. Z motorowców przywlekli tę gadkę, nieczęsto tam paliło się po całym, ryba szła. Na górze rusza winda, strzelają kable, pełznie na slip pierwszy zaciąg nowego ładunku. 22 Marian Krzyżański drugi mistrz na „Pelamidzie” siedzi w kabinie na kanapce z książką w ręku. Nie czyta, myśli. Przychodzi Hańcza w brudnym kombinezonie, siada na fotelu, oczy ma podkrążone Krzyżański wstaje, grzebie w szafce, wyjmuje słoik z kawą, wkłada elektryczną grzałkę do dzbanka zawieszonego na szocie w metalowym uchu. – Kawy ci zrobić? – pyta. Stawia dwie szklanki na stole. Skończy się niedługo wachta Hańczy, zacznie wachta Krzyżańskiego, ale statek wlecze za slipem pustą sieć, w zbiornikach też pusto właśnie skończyła się ryba. – Puściłeś ludzi? – pyta Krzyżański. – Poszli pić kawę – mówi Hańcza. Spogląda na zegarek. Trzecia nad ranem. Zaczął wachtę o dwudziestej. Miał ją mieć do czwartej rano, od czwartej do dwunastej Krzyzański i od dwunastej do dwudziestej Hańcza. Tak wciąż, całe sześć miesięcy bez przerwy w świątek i w piątek, nie wyłączając Świąt Wielkanocy, które akurat się zbliżają. – A ty spać nie możesz, trzymasz książkę i liczysz forsę? – Nie mogę spać, cholera! – odpowiada Krzyżański. Woda w dzbanku zaczyna bulgotać, prycha parą, wychlapuje się przez brzegi naczynia na zielony szot, chlusta na podłogę w przechyłach statku. „Pelamida” kołysze się na niewielkiej fali, olbrzymia i wyniosła, puste ładownie wypychają statek do góry niczym monstrualne korki. – Masz kawy i idź spać – mówi Krzyżański. – Przed czwartą nie wybiorą. – Hańcza pije kawę. Krzyżański przygląda się koledze, – Mówiłem, żebyś nie przyłaził w tych ciuchach do kabiny, zobacz, ile rybiej łuski naniosłeś! – wybucha prawie opryskliwie. – Sardynela była, to i jest łuska – uśmiecha się Jakub, pociąga łyk kawy i idzie przebrać się do przetwórni, gdzie zostawił swoje krótkie afrykańskie portki i w miarę czystą flanelową koszulę. W drodze powrotnej zawadza o mesę z nocnymi porcjami. Bierze trochę chleba i dwa razy tyle pokrajanej w plastry pachnącej golonki, dorzuca nieco szynki, plaster polędwicy, przynosi to wszystko na talerzyku do kabiny – Ty do mnie z mordą, ja do ciebie z sercem – powiada. – Nażresz się i nie uśniesz – mówi Marian – co innego ja, idę pracować – przykrywa plaster golonki plastrem polędwicy na skraweczku chleba. – Tu masz jeszcze szynkę – podsuwa mu talerzyk Jakub. Krzyżański dopiero wstał z koi, a też ma zaczerwienione oczy, przeciera je, mruga. – Cholera, nie mogę spać – powtarza, zapijając kawą bogatą kanapkę. Za bulajem rozłazi się po morzu afrykańska noc, mrok wsiąka w szarą wodę, jego resztki pełzają po grzbietach niemrawych fal. – Bierzesz forsę na Dakar? – pyta Krzyżański. – Zawszony port – dodaje po chwili. – A ty bierzesz, na dziewuszki coś tego? – odpowiada pytaniem na pytanie Hańcza. – Wezmę parę dolarów, chociaż nie warto, bo chyba, opchnę jakiś ciuch. A ty, Jakubku, na dziewuszki amator? Teraz krzywi się Jakub. – Nie lubię kurew, jak Boga kocham, nie lubię kurew – powiada z przekonaniem. – Powiedział papież, że z rączki rzeżączki nie złapiesz; lepsza rączka niż rzeżączka – ni to mówi, ni to śpiewa Marian. – Siedemdziesiąt dni człowiek nie widział kobiety – wzdycha Hańcza – kiedyś gdy tylko przychodziłem na statek z wizytą, nie rozumiałem, po co wieszacie na szotach gołe lale. Myślałem, że te obrazki denerwują jak głodnego portret rolady z kiszonym ogórkiem, teraz widzę, że widok gołego tyłka, chociażby malowanego, coś pomaga. – Za cztery dni port i ty dostaniesz już kota – śmieje się Krzyżański. – Zafundujesz sobie w Dakarze za dziesięć dolarów Murzynkę i ci przejdzie. 23 – Gówno – mówi Hańcza – kupna inaczej pachnie. Zauważyłeś to? Chociaż po siedemdziesięciu dniach posuchy i przed stoma dniami postu i kurwa zaczyna pachnieć. Za bulajem słońce niepostrzeżenie wypłynęło z szerokiej płaszczyzny; olbrzymie pnie się w górę nieba, pospiesznie, prawie biegiem, by za kilka godzin zawisnąć nad statkiem i przypiekać zajadle ciężarnego włokiem korabia. – Słońce wzeszło – zauważył Krzyżański. Hańcza zapadł w zadumę, patrzy na fotografię nad koją, dziewczyna kiwa mu ręką z płaskiego obrazka. Spośród stu innych wybrał takie jej zdjęcie i powiesił tu na sto osiemdziesiąt dni. Była na nim najbardziej do siebie podobna i jemu się wydawało, że gorzki jej uśmiech jest oczekiwaniem. Wskazał brodą Krzyżańskiemu zdjęcie. – Widzisz, jak moja czeka? Krzyżański wyłuskał z papierowej paczki papierosa, zapalił. – Wierzysz w wierność? – Tak to powiedział, jakby przed sobą samym przyznawał się do błędu, który popełnił i o którym nikt nie może wiedzieć. – One tak samo jak my... ty myślisz, że inaczej? – dodał Krzyżański i spojrzał na Jakuba prawie zaczepnie. Miał zmęczoną twarz. Rok i kilka miesięcy dzielili tę kabinę i wszystko, co się w niej działo. Kiedyś podczas awarii i postoju w Las Palmas Krzyżański leżał pod stołem, a Hańcza pod umywalką, między nimi turlały się opróżnione butelki, hiszpański koniak chlupotał po podłodze. Dopóki nie zlecieli z krzeseł, mówili o kobietach, Hiszpankach, Senegalkach albo tych z Abidjanu, gdzie dziewczyna na całą noc kosztuje mniej niż pół butelki wódki. Gadali o kobietach najróżniejszej rasy, ale o swoich najbliższych nigdy, a jeżeli kiedyś przypadkiem to krótko i niezmiennie w ten sam sposób: wiesz, bo moja czeka... miałem wątpliwości, ale przekonałem się... czeka. W portach podczas wędrówek rozgrzanymi ulicami afrykańskich miast, między tysiącem uwag o kobietach – o swoich zawsze to samo: bo moja, moja czeka... Hańcza nigdy od Krzyżańskiego nie słyszał– że one tam, jak my tu... Jakub patrzy na kolegę. Kto to zresztą mówi? Kto? Marian? On nie ma na myśli tego, co mówi, bo co on tu? Siedemdziesiąt dni nie widział kobiety, soków nie pije, oszczędza, zabierze je do domu, w kabinie dywanik zdjął z podłogi, odpiął nowe pokrowce z kanapy i fotelików, bo gdy wróci do kraju, na statek przyjdzie żona, więc wszystko musi być jak nowe. W Dakarze nie pójdzie do miasta, będzie żałował dolara na taksówkę, a pieszo pół dnia drogi. Czarna kobieta w tym kraju to dziesięć dolarów z kiesy. Hańcza wie, że Krzyżański za te dziesięć dolarów kupi żonie jakiś ciuch. On, mówiąc tak, nie ma na myśli tego, że one tam tak, jak on tu, tylko że one inaczej, zupełnie inaczej... co się stało Krzyżańskiemu? Za szotem od przetwórni stuknęło, ruszyła winda, strzeliły kable. Marian wstał. Przez bulaj do kabiny posypały się złotawe promienie słońca. – Wybierają – powiedział Hańcza. Krzyżański przeciągnął się, ziewnął i poszedł do roboty. Jakub przymknął ciężką pokrywę na bulaju, spojrzał na zegarek – piąta rano, do jedenastej pośpi, o dwunastej wachta. Rozbiera się powoli, półnagi włazi po drabince na górną koję. Za szotem w przetwórni dudni echo obracającej się na pokładzie windy. Kable trzeszczą na bębnie, bloki i rolki piszczą, aż tu je słychać – pewnie będzie ryba. W kabinie z hajpresu koło bulaja dmie chłodne powietrze. Jakub przykrywa się kocem, przymyka oczy, chce usnąć, ale uparcie widzi przed sobą rozchylone usta i przymrużone oczy Magdy, uparcie widzi pełne piersi, niżej trójkąt nie opalonego ciała, śniade uda i znowu przymrużone oczy... Przewraca się z boku na bok, siada na posłaniu. Znowu się kładzie, zamyka oczy i znowu to samo. Siada, tkwi tak chwilę, wreszcie schodzi po drabince na dół, odkręca kran, wkłada głowę pod strumień wody. Zimne potoki ciekną po karku, piersiach, ramionach, spływają po brzuchu, pośladkach, udach na podłogę. Rozlewają się mokrą plamą na zielonym linoleum, z którego Krzyżański zdjął dywanik. Jakub wyciera się szorstkim ręcznikiem i znowu wędruje po drabince na koję. Przymyka oczy, za szotem stukają tace, warczy pneumatyczny kardan tunelowych wózków. 24 Jest ryba – myśli Hańcza i na moment zapomina o Magdzie. Usypia, ale po chwili zrywa się. W śnie przyszła do niego Magda, czarna Magda jak dziewczyna z Senegalu, kłuje go tysiącami murzyńskich, drobniutko splecionych warkoczyków na głowie, jak kolcami jeża. Jakub, siedząc na koi, wyrzuca z siebie zwrotkę przekleństw. Za szotem stukają tace, łomocą wrzucone do kartonów bloki zmrożonej ryby, Krzyżański wrzeszczy coś niezrozumiałego do ludzi. Idzie rybacka robota. Jakub wreszcie zasypia. Budzi się zupełnie rozbity. Złazi po drabince, stawia nogę na ziemi i czuje pod stopą chlupoczącą wodę. Wyciera szmatą linoleum, bierze ręcznik i wlecze się na pokład pelengowy poleżeć w słońcu. Wysoko między szalupami pryzma obciągniętych brezentem kartonów. Jakub rozkłada ręcznik i kładzie się na nim. Nad kominem statku wtopiona w klosz martwego błękitu żarzy się słoneczna kula, spada upalnym blaskiem na białe burty i zielone pokłady, wydłubuje ostrymi jak igły promieniami kropelki wody po ostatnim zaciągu z desek pokładu za rybackim mostem. Jakub w białej dżokejce na głowie leży w słońcu i wydaje mu się, że nie myśli o Magdzie ani o Pauli, że nie myśli o Iwonie, że nie myśli nawet o czarnej Murzynce z Senegalu, której jeszcze nigdy być może nie widział, a gotów jej dać dziesięć dolarów za coś, co mimo że ona pozostanie potem tak obca i nieznana jak teraz, przyniesie mu pewną ulgę. Bosman gospodarczy kręci się koło szalup, diabli go nadali, uruchamia silniki łodziowe. Silniki prychają spalinami, białe obłoczki gryzącego dymu stoją w miejscu, wiatru za grosz, statek lezie półtorej mili na godzinę, gdyby stał, lepkie powietrze stałoby z nim. Tłucze się w Jakubie ta niespodziewana wątpliwość Krzyżańskiego. Na tym statku nikt nie skomli, oczywiście z wyjątkiem Perkuna. Krzyżański to jeden z twardszych, wszyscy zresztą tu wierzą, że ich żony to wyjątkowo wierne kobiety – ona o kim innym nawet nie pomyśli – mówi ten i tamten i ktoś zaraz uśmiecha się chyłkiem, ale rzadko kiedy protestuje. W zeszłym tygodniu jakiś dowcipniś powiesił koło tablicy ścienną gazetkę. Różne rysunki na jeden, jedyny temat. Rysunki powycinane z gazet, ale komentarze dowcipnisia, ostre, bezwzględne, każdy jakby z rozmachem daje w pysk rybakowi. U samej góry rysunek: choinka, posrebrzane gwiazdki, obok łóżko, w nim lala, jak to na takich rysunkach. Biust! Biodra! Uda! Nawet spiczaste paznokcie do pieszczot. Półnagi facet ładuje się pod kołdrę do tych ud, ale strachliwie spogląda na drzwi. – Nie bój się, oni wrócą dopiero w lipcu – powiada lala w dorysowanym wokół ust obłoczku. Na innym taka sama krągła nakrywa do stołu, ustawia piramidę zagranicznych puszek i baterię butelek, tuzin pochylonych nad talerzami gości wsuwa dary Boże. – Jedzcie, jedzcie, kochani, stary w morzu... przywiezie – powiada lala. U dołu dwa zdjęcia, na jednym naga dziewczyna na lamparciej skórze z fantazyjnie przekrzywionym biodrem i przymrużonymi oczami, obok komentarz – to dla niego. Na drugiej fotografii wielka ryba z najeżonym zębami pyskiem – pod nią podpis: to dla ciebie. Ludzie gromadzą się przed gazetką, ogólny śmiech, popychają jeden drugiego, każdy chce zobaczyć, każdy chce dostać w pysk, może nawet trochę boli, ale trudno – zgodziłeś się za psa, szczekaj jak pies! Nikt tu nie skowyczy, każdy wie, że te żarty nie dotyczą jego kobiety, może czyjej innej, tak na pewno innej, chociażby kolegi z kabiny. Zresztą, jak to było z tym psem? No właśnie, z czego robić tragedię? Chociażby nawet, to i co... Ludzie śmieją się szczerze wokół gazetki, dobrze im, jakby ktoś drapał po swędzącym wrzodzie. Tego samego dnia wieczorem gazetka znikła, ktoś ją kazał zdjąć, zdaje się „stary”. Hańcza leży pod błękitnym kloszem afrykańskiego nieba, nad nim biała, wściekle gorąca kula; z pleców, po żebrach, na piersi toczą się kulki chłodnego potu. Jakub myśli, że ta gazetka jednak potrzebna była po pięćdziesięciu dniach rejsu jak huk w niepokojącej, bardzo już nieznośnej ciszy. Rusza winda, strzelają kable, kręcą się rolki i bloki, bosman stoi nad slipem, daje rękami znaki: – Góra, let go! 25 Rolki kręcą się szybciej, wyłazi z wody podłużny, czerwony smok, sieć pełna ryby. Kable z hukiem spadają na pokład, rybacy przeskakują strzelające mesingi. Włok zbliża się do slipu, sięga jego krawędzi, podzwaniają metalowe bańki. Z sieci na metalową stromiznę zsunęła się różowa ośmiornica, pełźnie w górę, podnosi mackowate ramiona, z zimnego jej ciała bucha para, ośmiornica skwierczy, wybałusza czarne ślepia, lezie po rozpalonym żelazie w powodzi płynącego z góry żaru. Nikt nie zwraca uwagi na poczwarę. 26 Maniula wyelegantowany, w jasnych tergalowych spodniach i błękitnej koszuli siedzi na beczce z pneumatyczną tratwą, pali papierosa, patrzy. Z lewej burty widać zarys ziemi. Mury, skały, dziwaczna architektura, dziwaczne drzewa kształtują obraz kamiennej wyspy tuż przy czarnym lądzie. Słońce tonie w morzu, jego blaski ślizgają się po płaskiej wodzie. Rozpalone niebo szarzeje, błękit nad statkiem traci głęboką jasność. Z daleka ku dziobowi „Pelamidy” pełznie motorówka, płynie pilot z Dakaru. Szybko zapada wieczór, statek wchodzi między krzywe kły falochronów. Hańcza przysiada do Maniuli. Patrzą obaj na rosnących w oczach, rojących się w mroku po nabrzeżu czarnych ludzi. Mimo nocy na pustym przed chwilą placu wyrastają jak spod ziemi stoiska handlowe. Tuż pod trapem Senegalczyk o granatowej skórze ubrany w pasiasty burnus wyciąga z rozklekotanego szewroleta hebanowe maszkarony, nieco dalej na dywaniku błyszczą zasuszone wylakierowane nadymki, ryby z olbrzymim brzuchem, w którym jest powietrze, jeszcze dalej paciorki, korale, mahoniowe popielnice. Po trapie na statek wchodzą odprasowani, jak na wojskową paradę, czarnoskórzy urzędnicy. – No, no – kręci głową Maniula. Urzędnicy szybko znikają w głębi statku. – Śpieszy im się – mruczy Maniula. – Nam też – śmieje się Hańcza. Maniula kiwa głową. Ale oto już wąskim trapem wali na statek lawina czarnoskórych handlarzy. Pełno ich w wąskich korytarzach, niektórzy zrobili już interes, ciągną ku wyjściu pękate worki różności. Hańczę zaczepia wielki Senegalczyk. W bieli wygląda jak patriarcha, w ręku trzyma zwitek zielonych papierków. – „Prastara” jest? – zastępuje drogę Jakubowi. – Dwa „Prastara” jeden dolar – składa ofertę Murzyn. – Maszkarony masz? – pyta po polsku Jakub. – Maszkarony nie mieć, mieć dolar, dużo dolar – śmieje się tamten, mocno z siebie zadowolony. – Sorbet... recznik? – dodaje po chwili. – Jeden recznik jeden dolar, kosula, jeden dolar... – Idź do diabła – powiada dobitnie Jakub i omija Senegalczyka. – Diabla, diabla – mruczy zawiedziony Murzyn. Statek zamienia się w bazar, ludzi powoli ogarnia handlowy szał, wyciągają stare ciuchy, płaszcze, długonose, dziwaczne buty, które nie wiadomo jak przetrwały dobrych parę lat. Hańcza spotyka znajomego handlarza w kabinie Maniuli, Maniula wtyka właśnie Murzynowi popelinowy płaszcz, jakie piętnaście lat temu kupowało się u nas jedynie po znajomości. – Pięć dolarów dajesz? – pyta Maniula: – Ty kreisi, głupi ty pan – powiada Murzyn i stuka się w czoło. – Nie pukaj, nie pukaj i tak nikogo w domu nie ma – powiada Maniula, chowając demonstracyjnie płaszcz do szafy. – Domu? – pyta Murzyn. – Pokaż domu, ile dolarów domu? – Trzy dolary – rzuca Maniula i wyciąga jeszcze raz płaszcz. Murzyn znowu ogląda starzyznę. – Dakar moni! – powiada wreszcie. – Dwa dolar, Dakar moni. Maniula zabiera ciuch. – „Dakar moni” – możesz sobie wsadzić gdzieś – cedzi, wstaje z krzesła i pokazuje kciukiem, gdzie należy wsadzić „Dakar moni”. Murzyn wzrusza ramionami i rozgląda się po kabinie. 27 – Bierz „Dakar moni” za to gówno, co z tym zrobisz? – wtrąca się do targu koleżka Maniuli. Senegalczyk śmieje się szczerze. – Gówno, gówno! – powiada czystą polszczyzną i pokazuje na płaszcz. – Widzicie go poliglotę, wszystko rozumie – rechocze Hańcza. Maniula macha ręką i bierze garść senegalskich miedziaków. Ale czarny zobaczył w szafce buteleczkę w wiklinowym koszyczku. – Ty, pan, dawaj „Prastara” – powiada. Pokazuje na płaszcz i buteleczkę, robi palcem kółko, że niby to wszystko razem dwa dolary w dakarskiej walucie. – Trzymajcie mnie, bo go zabiję – syczy Maniula i zamyka na klucz szafkę. Kupiec o patriarchalnym wyglądzie niezbyt zadowolony z transakcji nie kwapi się z zabraniem płaszcza. – „Prastara”, dawaj „Prastara”, pan. Maniula wyjmuje z kąta pudełko „Nivea” i wciska je w rękę handlarza. – Kosula, pan, kosula jest? – pyta tamten jeszcze przy drzwiach, a ponieważ nikt mu nie odpowiada, wychodzi wreszcie na korytarz. Hańcza, Maniula i jego koleżka zamykają kabiny i także wychodzą przed statek, gdzie mimo północy przybywa handlowych stoisk. Ludzie z „Pelamidy” krążą po tym niecodziennym bazarze, oglądają to i tamto, solidarnie wybrzydzając na wszystko. W końcu każdy coś kupuje. Jedni taszczą mahoniowe lub hebanowe maszkarony, którymi można przyozdobić nie lada wnętrze, inni płacą tyle samo za wylakierowane nadymki tak szpetne jak rodzime cudeńka z jajecznych wydmuszek. Za rufą w mroku grupka ludzi otacza Senegalczyka ubranego po europejsku. Obok stoi biały peugeot. Hańcza przyłącza się do grupki, staje tuż obok Perkuna. – Co, Jakubku, jedziesz? – pyta Perkun szczerząc zęby. – Gdzie? – Na wycieczkę, dziesięć dolarów kosztuje zabawa, ten gentleman ma dziewczynki, pierwsza tura pojedzie o dwunastej i o piątej rano wróci, druga tura pojedzie o szóstej rano, do dwunastej, tak żeby panny wyrobiły, muszą mieć po godzinie przerwy. Pojedziesz, Jakubku? Drobny mieszaniec, pół-Arab, pół-Semegalczyk gestykuluje obok białego peugeota. Tłumaczy strzępkami kilku języków, na migi pokazuje, jakie to krągłości i zalety mają jego dziewczyny. Tylko siadać do samochodu i jechać on zabiera chętnych spod burty i pod burtę odwozi. Wszystko razem za małe dziesięć dolarów. Ludzie słuchają, przestępują z nogi na nogę, zdecydowanych jakoś nie widać. – Chodź, wypijemy po łyku za to, że wreszcie ziemia pod stopami – powiada Perkun i obaj z Hańczą pozostawiają mieszańca z białym peugeotem i grupką przeżywających katuszę niezdecydowania rybaków. W kabinie Perkuna niewiele się zmieniło od początku rejsu. Na ścianie obok koi olbrzymia langusta, precyzyjnie spreparowana i przymocowana do nylonowej pajęczyny. Naprzeciw kalendarz ten sam, ale upstrzony już pokaźną ilością czarnych krzyżyków. Perkun robi herbatę, wyciąga butelkę koniaku, rozlewa po trochu płynu do kieliszków – O piątej skończymy tankować ropę, już o czwartej chyba będziemy mieć full wody, liczę, że rano staniemy w porcie, bliżej miasta. Mączkę masz do wyładunku i kartony do załadunku. Ile to potrwa? – pyta Hańczę. Jakub zastanawia się, marszczy czoło, przelicza w pamięci. – Dobę może postoimy – powiada wreszcie. – No, to jeszcze po jednym – mówi Perkun. – Ano po jednym. Na zegarze druga w nocy, za bulajem cichnie gwar przedziwnego bazaru. Świt zastaje statek już przy innym nabrzeżu. Po trapie pełznie długi wąż Senegalczyków wyglądających zupełnie inaczej niż odprasowani urzędnicy lub bogaci handlarze i stręczyciele. Wychudzeni ludzie w strzępach roboczych eoropejskich ubrań wypełniają przetwórnię, pną 28 się po metalowej drabince przez mączkarnie do czwartej ładowni. Tuż obok statku wyciąga długą szyję nowoczesna sztaplarka, koło burty leży rozłożony strop w oczekiwaniu na pierwsze worki rybiej mączki. Hańcza z Krzyżańskim wypisują nazwiska wachtowych, ustalają godziny ich pracy w porcie. Radzi nie radzi – inaczej nie można, po siedemdziesięciu dniach morza jeden dzień portu... Każdemu należy wykroić kilka godzin, żeby pochodził po ziemi, inaczej wściekliby się ludzie. Śniadanie przebiega w innym nastroju niż siedemdziesiąt tamtych morskich śniadań. W mesie jest pustawo; kto mógł, już wcześnie rano pobiegł do miasta. Steward uwija się, też mu pilno. Większość ludzi zna ten port, byli w nim niejeden raz, ale wszystkim spieszy się jednakowo, chcą od czasu do czasu sprawdzić, czy jest ziemia na świecie. Przy trapie zebrała się grupka, Maniula i jego koleżka z kabiny, cały zespół kartoniarzy z pierwszej zmiany, jakiś rybak z pokładu prawem kaduka, bo ludzie tutaj trzymają się kupy. Przy robocie i odpoczynku ci sami, razem, jakby mieli mało oglądania swoich gąb. Hańcza umówiony był do miasta z Perkunem, ale Perkun dostał dwa listy od żony zamiast co najmniej dziesięciu jak kiedyś przed paru laty. Siedzi ponury w kabinie, patrzy w kąt, ani do niego przystąp. Hańcza dogania grupkę rybaków. Maniula zna drogę najlepiej. – O tędy, tu będą po drodze same orzechy. – Rzeczywiście na nabrzeżach i placach portowego zaplecza pryzmy, między którymi jedynie wąskie pasy przejść. Orzeszki, ziemne orzeszki. – Cholera, ile razy tędy idę, nigdy nie może pomieścić mi się w głowie, że tyle naraz jest ziemnych orzeszków na świecie – powiada Maniula. Orzeszki w workach, równiutko ukształtowanymi pryzmami piętrzą się setkami metrów wzdłuż i w poprzek portu. Wreszcie brama do miasta, przed nią odprasowani Senegalczycy w mundurach, z pałkami przy boku. Widząc z daleka grupkę białych, odsuwają się na bok. Przed bramą stoisko z maszkaronami, za które czarny sprzedawca żąda dwa razy więcej niż ci, którzy przyjechali tuż pod burtę „Pelamidy”. Dalej na zakręcie tłum tubylców okupuje krawężniki. Siedzą w promieniach słońca, wyglądają, jakby na nic nie czekali, w istocie czekają na pracę. Ten z pokładu, który idzie z rybakami przetwórni prawem kaduka, zatrzymuje się, patrzy w bok, za nim w tę samą stronę spoglądają inni. Po przeciwnym chodniku idą dwie młode kobiety. Murzynki okręcone sztywną europejską „lamą” wyglądają jak parodia egzotycznej urody. Ludzie z „Pelamidy” patrzą na nie z otwartymi gębami – po siedemdziesięciu dniach pierwsze kobiety, na które można popatrzyć. – Chodźcie, w mieście zobaczycie lepsze. – powiada Maniula. Grupka rybaków rusza chodnikiem w kierunku city. Na asfaltowej drodze zatrzymują się taksówki, czarnoskórzy kierowcy zapraszają do jazdy. Rybacy odmawiają, chcą przejść się po twardym gruncie przed następną serią morskich miesięcy. Więcej niż godzinę trwa ten spacer, wreszcie zaczyna się miasto. Hańcza staje przed witryną kolorowych pocztówek, inni też wybierają kartki. Targ odbywa się na migi, wiadomo bez słów – cztery kartki za dolara, znaczki też cholernie drogie. Jakub czuje, że ktoś chwyta go za nogę, spogląda na ziemię, spostrzega, że jego stopa znalazła się na skleconym z kilku kawałków drewna stołku. Drobny Murzyn wykonuje nad butem jakieś magiczne ruchy. Jakub usiłuje zabrać nogę ze stołka, Murzyn podnosi wrzask, bulgocze w swoim narzeczu, na migi domaga się zapłaty. Hańcza ma nieco przestraszoną minę. Maniula, kartoniarze i ten z pokładu śmieją się ubawieni. – Niech pan mu tylko nie płaci, bo się, skurczybyk, nie odczepi – powiada Maniula. Murzyn nie daje za wygraną i bulgocze coraz głośniej, Hańcza z obojętną miną wybiera pocztówki. Intruz tymczasem pokazuje, że chce przynajmniej papierosa, któryś z rybaków daje mu giewonta, chłopak ogląda papierosa, pokazuje coś na migi i powiada, że on chce „amerykan sigaret”, rybak daje mu więc Pall Malla. Murzyn chowa obydwa papierosy do kieszeni i podnosi krzyk, że on nie pali, pokazuje, że on jest taki mały, dziecko jeszcze, jemu palić nie wolno, jemu za czyszczenie butów należą się pieniądze. Nie ma rady, Jakub dla 29 świętego spokoju daje natrętowi senegalskiego miedziaka. Chłopak chowa monetę i łapie Jakuba za rękę. Bulgotanie, które teraz wydobywa się z jego ust ma już inny ton, chłopak śmieje się, gestykuluje. Wśród zupełnie niezrozumiałych słów jego ojczystej mowy tu i tam padają zniekształcone europejskie wyrazy. – Mein szwester, mein sister... mon szostra... – Robi słodkie miny, kręci tyłkiem, pokazuje, jak to jego siostra „kochać”, ciągnie za rękę Hańczę. Jakub udaje, że tego nie widzi. Maniula zamierza się na Murzyna, ten odskakuje na bok, grozi pięścią całej grupie, rozgląda się po ziemi, jakby szukał kamienia. Stary czarnoskóry sprzedawca pocztowych kart grozi mu palcem. Czyścibut zabiera stołek i znika w potoku przesuwających się chodnikiem ludzi. Jeszcze kawałek drogi, zakręt, olbrzymia palma, obok niej bungalow i zaraz dzielnica handlowa. – Maniula, gdzie, do cholery, ta poczta? – pyta któryś z rybaków – O, do poczty jeszcze kawał. Dakar, bracie, miasto! – odpowiada Maniula. Hańcza wyjmuje z kieszeni chustkę, wyciera pot z czoła, wyciera mokry kark. Słońce uczepione nad miastem wlewa się w mury, płynie potokami upału wzdłuż ulic, wypełnia piekącym blaskiem przestrzeń między ciągami budynków. – Cholernie gorąco, niech szlag trafi taki marzec – marudzi koleżka Maniuli – przydałoby się jakieś piwo. – Piwo, owszem, ale nie na tej ulicy – mówi ten z pokładu. – Tu każde piwo kosztuje dolara. Ludzie dysząc idą dalej. – Gdzież jest ta cholerna poczta? – Co chwila ktoś powtarza pytanie mając już najwidoczniej dość ziemi. Hańcza przekłada pocztówki z ręki do ręki, pot przesiąka podwójny papier i pocztówki brudzą się. Na skrzyżowaniu ulic czerwone światła, trzeba czekać. Przed grupką rybaków w lewo i prawo przesuwają się samochody, odkryte, ażurowe, dziwaczne. Tuż obok z piskiem hamulców staje skuter, na nim dwie śniade dziewczyny. Grupka z „Pelamidy” patrzy na te dziewczyny W takiej pozie, na skuterze, widać daleko rozchylone uda ich smukłych nóg. Dziewczyny, jak posążki, siedzą nieruchomo. Rybacy stojąc na krawężniku ślizgają się po nich spojrzeniami. Jakub widzi wyraźnie pasek błękitnego materiału przedzielający uda Mulatki. – Ale szac majteczki – powiada ten z pokładu i oblizuje spieczone usta. W tym momencie grupę dogania Franek Rosówka, Maniula pokazuje mu rozchylone uda siedzącej na skuterze dziewczyny. – Hi! hi! Franek, co my tu mamy! Popatrz, co widać, jakie fajne. Franek wytrzeszcza oczy, odsuwa się o krok, lekko przykuca i patrzy. Ma jednak pecha, na skrzyżowaniu zapalają się zielone światła, dziewczyny podnoszą nogi z asfaltu i odjeżdżają. – Stare obleśniki – powiada Franek – świnie! Widział kto dziewczyny podglądać. Jakby mogli, toby jej nosy powtykali w szparkę. – Widzicie, jaki ksiądz, skurczybyk w dupę kopany, a mało mu oczy nie powyskakiwały – odszczekuje się Maniula. Jakubowi przypomina się zdarzenie z Heleną. Lekarzem na „Pelamidzie” był wówczas „Czacza”, nazywał się Jaskowiak, ale ludzie nic, tylko Czacza. Czacza słynął ze swego języczka. To było po ośmiomiesięcznym rejsie. Helena młoda, z biustem, krągłym tyłeczkiem w mini spódniczce, podrażniła ludzi pytaniami o życie rodzinne. W tamtym rejsie zaginął człowiek, „stary” potem dostał kota, bał się łowić, statek pętał się po morzu z włokiem na pokładzie, ryby było ciągle za mało, by wracać do kraju. Ludzie nie zarobili i po powrocie roili się po pokładzie jak osy, czekali na żony, które miały przyjechać i jakoś nie przyjeżdżały. W to rojowisko wdepnęła panna z notesem w ręku i z uśmiechem prawie filuternym pyta o życie na statku no i jak zwykle o żony i dzieci. Ludzie odpowiadali półgębkiem. Panna z re- 30 dakcji szukając kogoś bardziej rozmownego trafiła na Toniego, a Toni wiadomo cynik. – U mnie jest żona w kabinie, jak pani chce dowiedzieć się czegoś o życiu rodzinnym, proszę bardzo. – No i dziennikarka poszła. Dołączył do nich koleżka Maniuli i ktoś od ochmistrza. Toni otworzył drzwi, panna weszła do środka i nie widząc żadnej kobiety zorientowała się, że coś uknuto. Toni bez większych wstępów odsunął zasłonę nad koją, gdzie widniała wielka barwna fotografia nagiej dziewczyny. Toni kupił to zdjęcie za całe dwa dolary w Kopenhadze podczas słynnej wystawy seksu i pornografii. Był przez to znany na łowisku. Ludzie nie tylko z „Pelamidy”, ale i z innych statków przy każdym spotkaniu wpraszali się, aby popatrzeć na papier do syta, bo był bardziej plastyczny i przekonujący niż malutkie, powycinane z „Playboya”, naguski w ich kabinach. Helenie nabiegła do twarzy krew, stała się purpurowa. – To niedowcipny żart – powiedziała kierując się do wyjścia. Toni, przystojniak, czarny jak Gruzin, błysnął białymi zębami, położył dłoń na sercu, skłonił się z szacunkiem. – Przysięgam na szczęście rodzinne, że to moja faktyczna żona, spędzam z nią jedenaście miesięcy w roku, niech pani wybaczy, że jest nie ubrana, ale podarłaby się, gdybym ją ciągle ubierał i rozbierał... Sprawa znalazła epilog w kabinie u kapitana, gdzie dziewczyna, właśnie za sprawą Czaczy, poniosła do reszty sromotną klęskę. „Stary” jak „stary” kazał podać kawę i koniak, poprosił pierwszego oficera oraz lekarza i wszystko, jak zwykle w takich przypadkach, wkroczyło na gładką, wypolerowaną drogę... – Więc panowie łowili w Afryce? – Tak w Afryce.– Rybacki statek, taki biały, taki czysty... – Staramy się, higiena, estetyka. Panna poczuwszy twardszy grunt pod nogami, odsuwając się lekko od stołu, założyła nogę na nogę, westchnęła i falując biustem zauważyła: – Czy nie myślicie, panowie, że tu niektórzy ludzie mają kompleks erotyczny, są pod tym względem po prostu obleśni?! Pech chciał, że trafiła na Czaczę. Lekarz popatrzył prowokacyjnie na jej mini skrawek okrywający biodra i zapytał: – Przepraszam panią bardzo, kiedy ostatni raz była pani w łóżku z mężczyzną? – Dziewczyna zmarszczyła brwi, postawiła z brzękiem filiżankę na stole i spojrzała piorunująco na lekarza. Na Czaczy owa furia niewielkie zrobiła wrażenie. – No niech pani odpowie. – Zgnębiona Helena parsknęła sztucznym śmiechem. – Widzę, że to epidemia! – wyrzuciła z siebie, szukając w torbie zapałek. – Tu część ludzi jest już rzeczywiście chora, część jest jednak jeszcze zdrowa i ci reagują w prawidłowy sposób – powiedział Czacza podając jej ogień. – Panie mistrzu, co pan tak myśli, patrz pan, dwie białe lale, Jezu, jak ja dawno nie widziałem białej – wyrywa z zadumy Hańczę koleżka Maniuli. Z przeciwnej strony zbliżają się dwie białe kobiety. Jakub patrzy na nie i w tej chwili myśli, że Helena wtedy miała jednak rację, że oni wszyscy mają jakiś idiotyczny kompleks, że ten nieustający temat o kobietach i o tym, co się z nimi bezpośrednio wiąże, jest bardziej nużący niż brak ich i tego wszystkiego, do jasnej cholery... – Odpieprzcie wy się wreszcie z tymi babami – syczy ze złością do koleżki Maniuli. Ten patrzy nieco zdziwiony na Hańczę, po czym wzrusza ramionami i z prostotą stwierdza: – Oj, to i panu już odbiło. Na szczęście rybak z pokładu staje przed wystawą sklepu z samochodami. – Patrzcie, panowie, taki volkswagen, jakimi Niemcy wjeżdżali do Polski w trzydziestym dziewiątym. Za szybą lśni świeżym lakierem łazik na wysokim podwoziu, przypominający swą linią starszym w tej grupie tamten słoneczny wrzesień. I wreszcie centrum Dakaru, pałac z białego kamienia, palmy, szerokie place, eleganckie magazyny i siedzący w kucki czarni żebracy w łachmanach, których nikt nie usuwa nawet z najbardziej reprezentacyjnych miejsc. Przed nimi cel wyprawy – poczta! Ludzie rozsypują się po kątach, gdzie tylko są stoliki i można napisać list. Oddala się Dakar. Długopisy biegają po papierze, spływają na karty słowa, od lat te same. Jakub powoli układa rzędy literek na lotniczym cienkim papierze. – Wrócimy chyba planowo, to jest za cztery miesiące, gdzieś w lipcu lub na początku sierpnia. – Spływa z pióra wyryw- 31 kowa relacja, pytania niby spokojne i pewne, tylko gdzieś między wierszami pełzają jakby niedomówienia, być może wyrazy niedowierzania, być może znużenia. Koleżka Maniuli gryzmoli długi list, na marginesie maluje kwiatki, przygryzł wargę, zmarszczył brwi, można by czytać z jego twarzy, co pisze. Zapomniał o stu dwudziestu dniach, które spędzi jeszcze w zamrażalni, nie pamięta, że po spotkaniu popłynie znowu w rejs. Hańcza dawno skończył swój list i patrzy na tęgo młodego chłopca. Listy i kartki przepadają w czeluści pocztowego pojemnika. Ludzie spoglądają na zegarki, pora wracać na statek. – Cholera, tu jest gdzieś murzyński targ – powiada ten z pokładu, wycierając pomazane atramentem palce – warto by zobaczyć. Grupka rybaków wysypuje się przed pocztowy budynek. Na rozgrzanych ulicach pusto. Franek przystaje przed europejskim magazynem na handlowej ulicy, coś mu się tam podoba, nie wchodzi jednak do sklepu. Dakar nie na jego kieszeń. I znowu ta sama droga. Mały Murzynek wpycha Hańczy jakieś hebanowe figurki, nieco dalej Mulat upatrzył sobie koleżkę Maniuli i chce mu sprzedać za dwadzieścia dolarów złotą bransoletę. Koleżka Maniuli kontempluje jeszcze duchowe spotkanie z dziewczyną, uśmiecha się nie do handlarza, a do słów, które pisał. Mulat bierze to za dobrą monetę, zakłada mu na rękę chropowaty, błyszczący łańcuszek. Koleżka Maniuli budzi się z zadumy, odpędza handlarza, ale ten chce za bransoletę już nie dwadzieścia tylko piętnaście dolarów. Nowa cena, nowy atak, odparty zresztą jak poprzedni. Handlarz ustępuje, ale na następnej ulicy przypuszcza nowy szturm, tym razem bransoleta kosztuje dziesięć dolarów. I ten Mulat z owym błyszczącym metalem staje się tłem dalszej wędrówki po Dakarze. Idzie uparcie za grupką rybaków, targuje, opuszcza, wreszcie dewaluuje wartość swojego złota do ceny dwóch dolarów – też bezskutecznie. Upatruje więc inną grupę białych zmierzających z portu do miasta i z nowym zapałem zaczyna handel, wbrew woli upatrzonych nabywców. Jeszcze jakaś wystawa, bungalow, okazała palma, rozłożyste agawy na spalonym słońcem trawniku. Hańcza spogląda na zegarek. – Dość portowego szaleństwa, panowie – powiada – wracamy. I rzeczywiście pora wracać. Trzeba zmienić innych, aby tu przyszli na taką samą afrykańską rozpustę. Po drodze Maniula zagląda na dworzec kolejowy. Tu i tam w kątach chłodnej hali siedzą w kucki handlarze, sprzedają obrazy, kicze, makatki nie z jeleniem co prawda, ale z wężem boa lub z tygrysem w skoku. Koleżka Maniuli wygrzebał spod stosu rupieci paczkę kopert Par Avion, kupił te koperty. Kilometry rozpalonego chodnika dłużą się, droga do portu prosta, nic się nie dzieje, nie ma sklepów, wystaw, nawet kobiet nie ma. Tu i tam od strony morza Murzyn niesie na głowie wielkiego pagrusa, inny skrzynię, Bóg jedynie wie z jakim towarem, dwaj Senegalczycy klęczą na krawężniku, obrócili twarze na wschód, biją czołami w beton. Ludzie z „Pelamidy” omijają ich ostrożnie, by nie potrącić przy żarliwej modlitwie. Przed portową bramą, jak zwykle, tłum czekających na pracę. Na kei obok statku niewielki ruch. Czarni pracują przy wyładunku mączki. Obok burty rośnie symetryczna pryzma worków. Na korytarzach pusto. W kabinie Hańczy warczy wentylator, jak wściekły. Krzyżański w błękitnej piżamie rozparty w fotelu, przed nim butelka szkockiej whisky, obok na ziemi rozwalony karton piwa, w umywalni moczą się wesołe, czerwoniutkie rzodkiewki, na stole spoczywa ananas i kilka owoców mango. Koja załadowana starzyzną. Obok siedzi trzeci mechanik Tolek ze szklanką whisky w ręku. Dwaj Murzyni sterczą przed Krzyżańskim, Krzyżański wrzeszczy: – Ten dolar! Dziesięć dolarów za wszystko, skurczybyki, rozumiecie?! – Spostrzega Hańczę. – No, Jakub, jesteś, siadaj, jedz i pij, rób, co chcesz. Co chcesz! – krzyczy Krzyżański. Patrzy spod przymrużonych powiek na kolegę. Hańcza siada skonany dwudziestokilometrowym spacerem po piekarniku dakarskich ulic. – Co się, Jakub, patrzysz głupio – bełkocze Krzyżański. – Skąd to masz? – pyta Jakub, wskazując brodą na whisky i piwo. 32 Krzyżański pręży się wyraźnie zadowolony, że padło to pytanie. – Od „starego” mam. Poszedłem do niego i powiadam: Kapitańciu, daj wódki i piwa, bo mi coś jest. – Co ci jest – pyta „stary”. – Kota dostaję – powiadam – czuję, że dostaję kota, kapitańciu, jak się nie napiję, w klatce mnie pan przywiezie do kraju. – „Stary” podchodzi bliżej i wącha mnie koło pyska. – Ty jużeś się napił – powiada wreszcie. – Co ja się napiłem? Wstyd się nawet przyznać, odrobinę – bo tak było faktycznie, więc powiedziałem prawdę. Pogroził mi „stary”. – Szanuj się, Mariańciu – powiada. – Kota czemu dostajesz? – No to mu mówię, że od wody, przez dwa miesiące czekałem na port, a teraz mam gdzieś port i w ogóle nigdzie mi się nie chce iść i nigdzie nie pójdę. Byłem tu już tuzin razy. Po co mi taki port? A tak się cieszyłem, jakbym tego nie wiedział, powiedz, kapitańciu, czy nie kot? – „Stary” sięgnął do szafki, wyciągnął tę kwadratową butelkę z „Jasiem Wędrowniczkiem”, postawił na stole i powiada: – Kot, Mariańciu! Masz whisky, ale tobie już nic nie pomoże. – Ja stoję dalej. – No, czego sterczysz? – pyta „stary”. – Piwo – odpowiadam krótko. „Stary” trochę się zdenerwował, ale kazał stewardowi wydać pół kartonu na własny szczot. – Masz, Jakubku, pij, dobrze ci zrobi... –Krzyżański podsuwa Hańczy ręką butelkę wódki na stole, nogami karton piwa na podłodze. – Zagryź ananaskiem – częstuje serdecznie – a te sukinkoty nie chcą dać dziesięć dolarów za cały sklep – mruczy wskazując laczkiem stos staroci. 33 Czarni robotnicy wyładowują mączkę z czwartej ładowni, Maniula siedzi okrakiem na burcie i liczy hiw za hiwem, symetryczna pryzma worków na kei ogromnieje. Hańcza dogląda roboty tu. i tam, robota idzie sprawnie, niebawem ładownia opustoszeje i zacznie się załadunek kartonów. Leży ich obok statku dwadzieścia pięć tysięcy i tyle samo opasek. Hańcza właśnie przed chwilą skończył naradę z pierwszym oficerem i technologiem, gdzie upchać te opakowania, ładownie nie odmrożone po wyładunku, więc sprawa nie jest prosta. Ludzie grupkami wracają z miasta, Maniulę zastępuje Franek Rosówka, Murzyni co jakiś czas przerywają pracę, żeby zbyt szybko nie rozładować statku, kilku klęczy na pokładzie, biją w deski czołem, mają znowu godzinę swojej modlitwy, żarliwie dziękują Bogu za los. Na burtę jadą pękate kule kartonów. Mijają godziny, zapada noc. Hańcza idzie do kabiny zaparzyć sobie kawy. Krzyżański śpi kamiennym snem. Na podłodze leży zwalony niedbale jego „sklep”, którego handlarze nie kupili ani za dziesięć, ani później za dwa dolary. Po zapełnieniu ładowni sanegalscy robotnicy zawalają kartonami przetwórnię. Hańcza pokazuje, gdzie należy układać stosy. Senegalczycy udają, że nie widzą jego wskazań, zwalają tony papieru, gdzie im wygodniej. Jakub denerwuje się, ale to niewiele pomaga. Do przetwórni przychodzi starszy rybak Biedroń. Patrzy na użerającego się z robotnikami mistrza. – Tak pan sobie z nimi nie poradzi, zawalą wszystkie przejścia, trzeba basem. Nie wie pan tego? Biedroń obserwuje robotników i nagle zaczyna wrzeszczeć. Piorunuje, podbiega do krzywo ułożonego stosu, rozwala go nogą, biegnie w inne miejsce i tam wrzeszczy słowa bez związku, gęsto poprzetykane przekleństwami. Robotnicy usuwają mu się z drogi. – Foreman, foreman – powtarzają, poprawiając wyraźnie styl roboty. Biedroń narobił szumu i poszedł. Hańcza upatrzył sobie grupkę największych partaczy, rozwalił im pryzmę, bluznął przekleństwami. Przekleństw mu jednak po jakimś czasie zabrakło, więc ucichł i po chwili spostrzegł, że nowe stosy chylą się na boki jak poprzednie, jeden zaś wyrósł w wąskim przejściu między zbiornikiem na ryby a burtą. Znowu zaczął wrzeszczeć i znowu zabrakło mu bluźnierstw. Przy następnym wybuchu furii zmienił więc repertuar na solidnie wyuczony w szkole. – Jakiż to chłopiec piękny i młody? Jaka to obok dziewica?! – wrzasnął tuż nad głowami trzech robotników, którzy nowym stosem kartonów zatarasowali wyjście z przetwórni na pokład. Senegalczycy zrozumieli nie tyle słowa, ile intencję mistrza, i przenieśli stos we wskazane miejsce. – Ona mu z kosza daje maliny!!! On jej kwiaty do wianka!!! – krzyczy jak opętany Hańcza widząc grupę robotników zawalających opaskami zawór wody pożarowej. Senegalczycy polecenie zrozumieli bezbłędnie, zauważyli zawór, odkryli go, pokiwali głowami. – Si, foreman, si. Kiedy Hańcza skończył Świteziankę i zaczął Romantyczność, w przetwórni zjawił się technolog, popatrzył dziwnie na mistrza, rzucił okiem na proste stosy kartonów, poukładane ściśle w wyznaczonych miejscach. Podszedł blisko do Hańczy, pociągnął nosem. – Co spać nie możesz po nocy? – mruknął Hańcza widząc zaczerwienione oczy i rozespaną minę kierownika działu. – Nie, tak przyszedłem popatrzyć, jak ci idzie. – Dobrze idzie, widzisz, wreszcie dogadałem się z nimi. – No właśnie słyszałem. – Co słyszałeś? – Poszedłem do mesy napić się kawy, a tam ludzie mówią, że mistrz chyba kota dostał, bo Murzynom wiersze opowiada, idę po schodach i słyszę, jak recytujesz Romantyczność. Upał, 34 nie wytrzymał – myślę – trzeci przypadek w przedsiębiorstwie. Tak się przestraszyłem. Swoją drogą heca, cały statek ma ubaw. Kończycie już, co? – dodał po chwili zaglądając przez bulaj na keję. – Z godzinę potrwa, więcej nie. – Jak skończysz, przyjdź, jest u mnie Perkun, mamy butelkę „Stocka” i zimny soczek. Senegalczycy schodzą wreszcie z burty, postój w porcie dobiega końca, ostatnie grupki „wycieczkowiczów” powracają pospiesznie na statek. Do przetwórni przybiega marynarz od kapitana, prosi, aby wyjąć z ładowni pagrusy dla senegalskich urzędników. Hańcza przewidział to już wcześniej. Prezent, prezent... wie od pierwszego tutaj rejsu, że oni słowo to mówią po polsku biegle i bez pagrusów niewiele się załatwi. Wyelegantowani reprezentacyjnie miejscowi notable biorą zawinięte w pergamin wielkie ryby i wsiadają z mmi do samochodów. Na statek wchodzi biały pilot z krótkofalówką przewieszoną na pasku przez ramię. Hańcza sprawdza pospiesznie, czy coś większego nie zginęło w przetwórni, a kiedy trap odrywa się od ziemi i unosi do góry, mistrz idzie do technologa na „Stocka” i soczek. Nie bawi tam długo, natychmiast po wyjściu z portu zapowiedziane jest odmrażanie ładowni i przeładunek kartonów z zamrażalni. Wielkie płaty lodu odrywają się od ścian, spadają z wysoka tuż obok ludzkich głów. Maniula ubiera się w fufajkę i filcowe buty, ma zaczerwienione oczy, mruczy pod nosem jakieś przekleństwa, zamiast odpocząć po tropikalnej wycieczce zamoczył pysk w piwie. Hańcza patrzy w głąb kilkunastometrowego szybu, myśli, że strach Maniulę puścić po wąskiej, metalowej drabince na dno ładowni, niech się ześlizgnie... kryminał gotowy. Najlepiej byłoby go odesłać do kabiny, bo niech zaśnie w nie odmrożonej ładowni – ani chybi na kość zamarznie. Bodajby szlag trafił! – klnie w duchu Hańcza. Otwarty światłoluk, otwarte luki ładowni, ciepła afrykańska noc wpełzła do lodowatych pomieszczeń, ze ścian i stropów kapie woda na rybaków skrobiących lód z podłogi. Robota idzie opornie, tu zatkane studzienki, tam za mało ludzi. Psioczą na Hańczę, na gorący Dakar, na technologa i kapitana, na swój rybacki los. Wloką się godziny, roboty z odmrażaniem wiele, końca nie widać. Mija wachta Hańczy, jeden mistrz budzi drugiego. Krzyżański roi się na posłaniu. – W morzu już? – pyta przecierając zaspane oczy. Hańcza skonany przysiada na kanapce, spacer po Dakarze i teraz ta ośmiogodzinna wachta, najpierw użeranie się z robotnikami, teraz to cholerne odmrażanie dały mu w kość. – Wstawaj, Marian, wstawaj – popędza kolegę, który ma taką minę, jakby to wszystko przestało go na zawsze bawić. – Dwójka już odmrożona i prawie wyczyszczona, jedynka zresztą też – powiada o ładowniach Hańcza. – Pogonisz ludzi jeszcze trochę i puścisz spać, zawsze masz. szczęście – mruczy na pół do siebie. – Spici bardzo? – pyta Krzyżański. – Mniej więcej tak jak ty – odpowiada Hańcza. – Jakoś łażą, gorzej bywało – dodaje po chwili. Krzyżański nic nie mówi, najwyraźniej nie ma ochoty na żarty ani na kłótnię, paruje mu kapitański „Jasio Wędrowniczek” z głowy. Wypija kilka łyków zimnej kawy, ubiera się i wychodzi bez słowa z kabiny. Hańcza zrzuca z siebie brudne, przemoczone cieknącą po ścianach ładowni wodą ciuchy, zwala się w koję i zapada w głęboki sen. Budzi go rano skrzypienie windy i strzelanie mesingów. Jest ryba, dużo ryby – myśli na pół przez sen, przeciera oczy, patrzy na zegarek. Zbliża się południe, a więc znowu jego wachta. Na psa urok... Krzyżański chrapie w koi, skończył widocznie wcześniej sprzątanie, zwolnił ludzi, sam padł w koję. Dobrze mu wypadło – myśli Hańcza – do wieczora będzie się byczył. Wstaje, idzie pod prysznic do łazienki. Strumienie zimnej wody pomagają nieco w odzyskaniu kondycji. Ubiera się we frotową koszulkę, krótkie spodenki i wychodzi na pokład. Na 35 slip wpełza wielki wór czerwonej ryby. Wszystkie zbiorniki puste, z rozdziałem nie ma filozofii. Budzi niedobitków śpiących jeszcze w kabinach. Franek Rosówka ostrzy dwa noże. – Coś czuć graniki, panie mistrzu – powiada szczerząc zęby. Ludzie zajmują stanowiska pracy, sortownicy przy stole sortowniczym, tacowacze przy tacach, zaworowy naciska elektryczny włącznik transportera i gumowymi taśmociągami płynie czerwona ryba z wyłupionymi zmniejszonym ciśnieniem oczami. Ludzie w żółtych fartuchach wciskają ją do tac, z burty na burtę przelewa się woda pod metalowym gretingiem, porywa upuszczone przypadkiem ryby, zwraca je morzu. Pełznie siedemdziesiąty któryś dzień rejsu, przeciska się mozolnie, prawie przystaje w miejscu, nic się nie dzieje ponad to, że wkrótce zapadnie znowu wieczór. Łomocą na glazurowniku bloki zmrożonej, kolorowej ryby. Jeszcze jeden dzień ma się ku końcowi. Czerwona bryła słońca dotknęła słonej wody i pospiesznie w niej tonie. W przetwórni z czeluści szaf buchają kłęby pary, trzaskają tace, warczy pneumatyczny kardan tunelowych wózków. Krzyżański przychodzi na tę wachtę z nieco inną miną jak poprzednio, patrzy w dziennik niczym sroka w gnat, przelicza rybę na zarobek, uśmiecha się zadowolony. Hańcza rozbiera się powoli, wiesza brudne ciuchy koło grzejnika. Trzeba jak najszybciej spać, bo za siedem godzin Krzyżański obudzi go na następną zmianę, W kabinie parzy mocną herbatę, przyprawia sporym plastrem cytryny, pije w spokoju gorący płyn. Taka chwila też coś warta – myśli i uśmiecha się do siebie, może do Magdy na połyskującym obrazku. Świt przyniesie jeszcze jeden taki właśnie dzień. 36 Mija trzeci tydzień urodzaju. Tłusta ryba rozdyma włok, wypełnia zbiorniki, piętrzy się stosami na pokładzie. Z komina nad mączkarnią strzela słup białej pary, mączkarz Adamczyk taszczy wory mączki w głąb czwartej ładowni, po ześlizgach spływają w dół pudła wypełnione drogim czerwonym pagrusem. Maniula stoi na szeroko rozstawionych nogach, wrzuca jak automat lodowate bloki do kartonów, chwyta trzydziestokilogramowe paki, jakby były z korka, nakłada opaski, zapętla sznurkami, spycha na rolki ześlizgu. Zawieszony na transporterze licznik pokazuje zmieniające się pospiesznie cyfry: 12101, 12102, 12103... „Pelamida” zapada z dnia na dzień głębiej w morze pod ciężarem załadowanej w przepastnym wnętrzu ryby. Hańcza siedzi na relingu w promieniach słońca, w przetwórni stukają tace, warczy kardan, aż tu go słychać. Rybacy na pokładzie klarują sieci do wydania, układają zwoje nylonowej siatki, sprawdzają pływaki. „Pelamida” zwalnia, prawie zatrzymuje się w miejscu, Jakub patrzy w głąb wody przy burtach i spostrzega migające szare cienie. – Tuńczyki! Tuńczyki! – podnosi się krzyk na statku i na pokładzie pojawiają się ludzie z hakami na długich nylonowych sznurkach. Ci, którzy spali w słońcu przed pracą, ruszyli do kabin po wędki. Franek i koleżka Maniuli przynieśli z tunelu kosz zamrożonych małych ostroboków, ciężarki chlupnęły w wodzie. Widać wyraźnie wrzecionowate ciała wielkich ryb, gdy zbliżają się do haków i biorą je w pyski. Linka Maniuli naprężyła się. Maniula rękami w grubych skórzanych rękawicach ciągnie zdobycz ku górze. Zaparł się nogami mocno i ciągnie linę, wielki bonito porusza się susami coraz bliżej przy burcie. Wreszcie wyrwany z wody zawisł na haku wbitym w pysk, rzuca się na boki, dynda jak srebrne wahadło. Rybak wyciągnął zdobycz na pokład, gdzie już ciskało się rozpaczliwie kilka innych ogłupiałych tuńczyków. Wreszcie Jakub poczuł szarpnięcie, omal nie wypuścił sznura z ręki, na jego haku szybował tuż pod powierzchnią wody wielki tuńczyk. Hańcza popuszczał powoli hol, tuńczyk napinał go i poczuwszy opór nawracał w stronę przeciwną, aż znowu wyczuwszy szarpnięcie, nagłym zwodem zmienił kierunek. Po kilku minutach zmęczona ryba zwolniła szaleńcze zapędy. Wówczas Jakub ściągnął ją bliżej burty, gdzie jeszcze szarpała się, zanim zawisła nad wodą. Sznur wbijał się w ręce Hańczy poprzez grubą skórę rękawicy, aż ryba runęła na pokład. Właśnie zsunęła się sieć ze slipu „Pelamidy” i statek ruszył wolno naprzód. Noże z chrzęstem zagłębiały się w grzbietach ryb tuż za ich łbami. Tuńczyki żywe jeszcze, ale już słabe, leniwie poruszały się przy tej operacji. Po niecałej godzinie ryby wisiały na hakach przed tunelem niczym tusze młodych wieprzków. Jakub umył ręce ze skrzepów i stanął przy sortowniku, gdzie znalazł go Krzyżański. Podszedł blisko do Hańczy i powiedział półgłosem, aby nie robić sensacji: – Zawada nieprzytomny, podobno z nim kiepsko. Jakub otworzył szeroko oczy. – Co Zawada? – Tak – odpowiedział tamten – ratuje go lekarz. W szpitaliku jest też „stary”. To się stało piętnaście minut temu, zleciał z fotela u siebie w kabinie. – Cholera! – zaklął Hańcza. W tej chwili statek wyraźnie zwolnił i ruszyła trałowa winda. – O widzisz, wybierają – powiedział Krzyżański. – Rozumiem, szykuje się przelot – mruknął Jakub. 37 Zawada leży w białym szpitaliku, story w prostokątnych oknach są lekko przysłonięte, drugie szpitalne łóżko puste. Statek sunie po płaskiej wodzie, jakby odnalazł pod stępką zagubiony kiedyś gościniec. Hańcza wśliznął się do szpitalika chyłkiem, staje w nogach łóżka. Widząc, że Zawada śpi, chce się wycofać, ale mechanik otwiera oczy, patrzy na Jakuba, twarz ma bladą, milczy chwilę, wreszcie pyta: – Ryba idzie? Hańcza ucieka ze spojrzeniem w bok, czyżby Zawada nie wiedział, że „Pelamida” ze względu właśnie na niego pruje co sił w maszynach do Las Palmas. Mechanik porusza się ostrożnie w koi, wykrzywia usta na kształt uśmiechu i, jakby odgadując myśli Jakuba, mówi: – Zapomniałem, że macie przelot. Jakub wyjmuje papierosa, chce zapalić, ale przypomina sobie o stanie Zawady, szybko chowa czerwoną paczkę. – Pal, stary – powiada tamten – nie wierz w przesądy, mnie nic nie będzie, jeszcze pożyję, nałykam się życia, nałykam. – Nałykasz się życia i cholernego statku – strzela Jakub wypróbowanym na takie okazje frazesem. Zawada śmieje się chropawo, w sposób sztuczny. – Hę! hę! hę!... – wie, że źle się śmieje, że źle udaje, ale wyraźnie nie dba o to. – Statku? – pyta i przez moment zaczyna śmiać się naturalnie. Jakub podchodzi do okna, uchyla zasłonkę, zapala papierosa. Zawada znowu przewraca się na koi. – Słuchaj, Jakub, nie ładuj tandety. Jakub przysiada na łóżku. Tamten uśmiecha się. – Mam przeczucie, nic mi nie będzie. – Ostrożnie przechyla się na bok. – Wyliżę się z tęgo – dodaje po chwili – usiądę w fotelu, ręce założę na brzuch, kciukami młynek puszczę, a listonosz pierwszego rentę przyniesie... Życie, co? Jakub patrzy na Zawadę w milczeniu. Mechanik ogląda swoje ręce ułożone na pościeli, skubie paznokcie, przygląda się palcom. – W biurku mam starą plastykową teczkę, są tam różne szpargały, świstki, dopilnuj, aby mi ją włożyli do walizki – mówi cicho i znowu obaj milczą sporą chwilę. – Co nic nie gadasz? – pyta wreszcie Zawada. – Co mam mówić? – wzrusza ramionami Jakub. – Sam wiesz, że się z tego wyliżesz, a świadectwa zdrowia możesz nie dostać, też to wiesz, no i że jak człowiek żonaty będziesz mieszkał pewnie wreszcie z babą w domu... to ci mam mówić? Zawada znowu ogląda paznokcie. – Jak ja lubię siedzieć z babą na lądzie, to chyba już nikt tak nie lubi – cedzi z kwaśną miną. – A ty nie wolałbyś siedzieć w domu? – pyta po chwili. – Wolałbym i dlatego schodzę po następnym rejsie. – Nie po tym? Miałeś zejść po tym – rzuca chory. – Miałem. – A wiesz, co wart rybak na lądzie? – pyta Zawada z drwiną w głosie. – Wiem, tysiąc złotych miesięcznie. – Właśnie, rybak ma siedzieć ma morzu i łapać ryby, inaczej nic nie jest wart, rozumiesz, nie jest nic wart dla żony, dla dzieci... dla nikogo. I wiesz, o czym ja myślę od czasu, gdy tylko odzyskałem przytomność, myślę, że trzeba będzie przyjść do domu i powiedzieć: kochanie, zostaję przy tobie, skończyły się pomarańczowe soczki. Hę! hę! hę!... ona będzie udawać, że się cieszy, że nic się złego nie stało, dopiero za jakiś miesiąc okaże się, że ma złamane życie... – Zawada poruszył się na wąskim, szpitalnym posłaniu, wytarł pot z czoła. – Ja nie 38 wiem, jak jest u ciebie, ale u mnie, gdy wracam z morza, moja Stacha cieszy się dwa dni, trzeciego zaczynam jej zawadzać, po tygodniu przestaje do mnie mówić... wypieprzam więc na morze czym prędzej. Gdy jestem na wodzie, tęsknię za domem, za nią, wracam i mało dni w kalendarzu nie skreślam, podobnie jak tutaj, aby szybciej na statek... – Choremu wystąpiły rumieńce na twarzy, zasapał się, umilkł. Hańcza poprawił mu poduszkę pod głową, nalał soku z butelki, podał szklankę do rąk. Zawada obrócił się na posłaniu, jakby chciał usiąść, Jakub przytrzymał go za ramię. – Słuchaj – powiedział tamten – skocz do mojej kabiny, w kredensie są butelki, przynieś jubileuszowego Martela, przynieś! Hańcza patrzy na kolegę uważnie. – Czyś ty zwariował, człowieku?! – pyta wreszcie. – Proszę przynieś, to przynieś. – Chcesz pić koniak?! Na drugi dzień po zawale? – Kto ci powiedział, że ja chcę pić? Chcę, żebyś ty wypił łyk, posiedział parę godzin, przelot przecież, co masz do roboty? Hańcza kręci się w miejscu, nie wiedząc o zrobić. – Mycie przetwórni – próbuje się usprawiedliwić – wiesz, jak to jest. – Marian pokieruje, przynieś butelkę, mam ochotę, żebyś wypił, chcę z tobą pogadać, mnie koniak niepotrzebny, jeszcze mam rausza od morfiny. Hańcza poszedł, przyniósł lakierowane pudło z reprezentacyjną butelką i dwie koniakówki, które postawił na stoliku przed chorym. –Otwórz butelkę – powiedział Zawada. Hańcza otworzył, w szpitaliku zapachniało starą piwnicą. Jakub kapnął do szkła kolegi trzy krople, sobie nalał pół kieliszka. – Twoje zdrowie! Obaj przyłożyli szkło do ust, chory umaczał wargi w odrobinie pachnącej cieczy. Hańcza małymi łyczkami wypił do dna. Zawada uśmiechnął się. – No widzisz, wczoraj nie pomyślałem nawet, że dzisiaj będziemy popijać. – Zasłonką w otwartym oknie trzepocze wiatr, do szpitalika wpadają jaskrawe promienie słońca. Hańcza wstaje, podchodzi do okna, chce zasunąć zasłonkę jak przedtem, Zawada jednak nie pozwala. – Niech będzie jaśniej – mówi – już mnie nie razi. – Jakub czuje na twarzy wypieki po koniaku. – Ja nie chcę wracać do domu! – powiada nagle Zawada. – Co? – Nie chcę i już. – Macie go pajaca. Zawada porusza się na pościeli. – Dom żyje najlepiej bez nas, bez nas dzieci zaczynają i kończą szkolę, córki poznają chłopców, synowie dziewczyny, żenią się, rozwodzą, chorują, zdrowieją... tacy jak ty, albo ja, są po to, żeby pierwszego listonosz przynosił plik forsy. Kiedy wracamy, codzienny tryb rodzinnego życia zostaje zakłócony i właśnie tego nie może znieść moja baba. – Hańcza stoi w rogu szpitalika, milczy, patrzy w bulaj. – Moja Stacha to niezły człowiek – ciągnie Zawada – czeka na mnie, przynajmniej kilka lat czekała, potem wyschła. Zginęło w niej to, co lubimy w babie, kiedy wracamy z morza, i teraz ani ja nie jestem jej potrzebny, ani nikt inny, a młoda jeszcze, ma trzydzieści parę lat. Raz wróciłem po pół roku, ona chłodna, nie to, co było. W nocy ucieka do dzieci. Myślę – ma kogoś i nie dość, że śpi z nim, gdy mnie nie ma, ze mną nie chce spać, gdy jestem. Łeb spuściłem, patrzę, czekam, co będzie. Popłynąłem w rejs na siedem miesięcy. Siedzę w maszynowni albo w kabinie, gdziekolwiek jestem, tłuką mi się w głowie głupie myśli... jak ona może, co miesiąc moją forsę bierze, a jest żoną kogo innego. Wróciłem z rejsu, statek poszedł do stoczni. Zostałem ze Stachą na całe cztery miesiące. Dalej szpiegować, gdzie się dało, nos wtykam, węszę. Nic nie wywęszyłem. A ona po miesiącu stała się inna, przestała do dzieci uciekać, w świeżej koszuli z falbankami lezie w nocy do mnie, 39 jak prawdziwa żona. Raz ją pytam, co z kochankiem, powiadam, że wszystko rozumiem, jakby na statku były baby, też bym nie wytrzymał, proszę, żeby powiedziała prawdę, nic jej nie zrobię, bo takie zasrane życie. Stacha w bek. Nie miała kochanka. Tylko zgaga niedobra. Podobno te, co znajdą kogoś, są lepsze dla mężów wracających z morza, a w takie święte złość wlezie za zmarnowane życie i kłują jak kaktusy... Hańcza nalał sobie parę kropli koniaku do kieliszka, nie przerywał Zawadzie, niech się stary raz wygada, niech wywali, co ma na wątrobie, będzie mu lżej. Chory przetarł oczy, Jakub podał mu pusty kieliszek z rozmazanym na ściankach koniakiem. Zawada pociągnął nosem zapach rozgrzanego płynu. – Ot pijaństwo – mruknął uśmiechając się do Jakuba. Dyszał, był wyraźnie zmęczony. – Kiedy będziemy w Las Palmas? –zapytał po chwili. – Jutro o świcie – odpowiedział Jakub zasłaniając bulaj. Choremu na czoło znowu wystąpił pot, przymknął oczy, oddychał głęboko. Jakub stał jeszcze chwilę w nogach łóżka, po czym wymknął się ze szpitalika na pokład. Słońce jakby przygasło, chyląc czerwoną tarczę ku dołowi, jego żar bił w pokład, ale promienność już nie była taka jak tuż przy Dakarze. „Pelamida” idzie blisko lądu, po prawej burcie widać zarys ziemi. Senegal i Mauretania zostały za rufą, ląd na trawersie to chyba Sahara. Hańcza patrzy na ten ląd, jakby patrzył na film, myśli o losie Zawady. Czterdzieści lat ten człowiek na wodzie, jedenaście lat temu ożenił się z młodą dziewczyną, teraz ta dziewczyna ma przeszło trzydzieści lat, on jeszcze zdrowy chłop, kto by pomyślał, zdrowy chłop do wczoraj, chociaż raz już podobno miał zawał. Ta choroba na statku lubi kończyć się źle... obyło się bez helikoptera. Zawada żyje. Minęło dwadzieścia kilka godzin, a urządza przyjęcie z Martelem. Gdyby go puścić z łóżka, myśli, że przechodziłby tę chorobę. Ki diabeł, co w tym jest? Perkun skomle, że chce do żony, Zawada skomle, że do żony nie chce, woli na morzu do ostatnich chwil... Od lądu przyleciały ptaki, krążą nad statkiem, dziwne afrykańskie ptaki znad Sahary, a może już z Las Palmas. Krążą nad mostkiem, bystrymi oczkami wypatrują ryb na pokładzie, ryb nie ma, pokład czyściutki. Rybacy tez czyści kręcą się koło relingów. Przelot, chwila wytchnienia, ten i ów ma nadzieję, że „stary” dobije i wyskoczy się na ląd. Hańcza patrzy jeszcze chwilę na brzeg morza i pustyni, na kołujące nad statkiem ptaki i powoli schodzi do przetwórni. Na taśmociągach czyściutko. Krzyżański dał sobie radę z zapuszczonymi przez ostatni nawał ryby transporterami, gretingi wymyte, zbiorniki błyszczą. W kabinie Marian pochylony nad stołem pisze list do żony. Niespodziewana okazja, będzie można wysłać korespondencję z Wysp Kanaryjskich. Hańcza czuje, że wypity koniak daje mu się coraz bardziej we znaki. Krzyżański nie jest rozmowny, pisze list. Jakub też wyciąga papier i zaczyna pisać. Zdania kleją się opornie, Jakuba ogarnia złość, słowa Zawady zmąciły jego miłosne zapały do Magdy. Co ona winna, że Zawada nie lubi swojej żony? Przecież Magda nie wypędza go na morze, przeciwnie, prosi, żeby nie pływał. Krzyżański też kuje literkę za literką, jak sztubak szkolne wypracowanie. – Cholera – klnie Hańcza – nie mam co pisać, co ty tam czarujesz? – pyta Krzyżańskiego. – Co mam czarować? Mniej więcej to co przez dwadzieścia lat, popływasz tyle, nie będziesz miał trudności. Co jeden to lepiej poradzi – myśli wściekły Hańcza – pal ich diabli. Jeszcze kilka takich rejsów bez przerwy jeden za drugim, a Magda stanie się obcą kobietą i może nie będzie chciała z nim spać tak jak żona Zawady z mężem. – Ktoś puka, do kabiny zagląda Perkun. – Masz, jeszcze tego brakowało – żuje w sobie przekleństwo Jakub. Perkunowi świecą się oczy. Trzyma w ręce butelkę „Stocka”. – Jakubku, przerwijmy tę ciszę, bo w uszach dzwoni. Hańcza przygląda się koledze. – Zostaw ten płyn – powiada – do wachty nie wytrzeźwiejesz, napisz lepiej list do żony. 40 – Phi, list do żony – śmieje się Perkun – jeszcze na ostatni nie odpisała. Czort z babami, mówię ci zawsze, a ty nic, tylko listy piszesz i listy – rezonuje Perkun. Spogląda na Krzyżańskiego, patrzy na jego zmarszczone czoło. – Co, Marian, wątku nie masz? Chodźcie do mnie, wypijemy po łyku i dam wam parę swoich listów, baby was będą po rękach całować za takie czułości. – Daj spokój – broni się Krzyżański. Hańcza myśli, że do Las Palmas jeszcze z dwadzieścia godzin. Można by więc skorzystać z zaproszenia Perkuna Ustalają ostatecznie, że Hańcza pójdzie zaraz, a Krzyżański przyjdzie, kiedy skończy pisanie. W kabinie Perkuna na biurku leży gotowy, starannie zaadresowany list. Ot masz, dlatego on taki chojrak – myśli Hańcza nie robiąc żadnej uwagi. Perkun nalewa koniaku do kieliszków. – Co by było, gdyby na statku zabrakło wódki? – pyta Jakuba szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. – Formalnie nie ma, pić przecież nie wolno. – A co wolno? – śmieje się Perkun. – Kochać nie wolno, gorzej, po prostu nie ma kogo kochać, pić nie wolno, na grzyby nie pójdziesz. Ojej, jak ja lubię chodzić na grzyby. Wiesz co, myślę, że gdyby były baby w butelkach, żadne zakazy by nie pomogły, podobnie jak z tym – wskazuje na brandy. – Papieroska zapalisz? To wolno, prawda. Hańcza wyciąga rękę po Pall Malla, kręci głową, mruży oczy – co za cholerny dzień, powariowali wszyscy, kąśliwi jak zmarznięte pchły. I on czuje w sobie jakieś żądło, które by chętnie komuś wbił, ale komu? Komu?! Uśmiecha się, bo już wie, najlepiej Magdzie w tym liście, który mu nie idzie. – Przytrafiło się Zawadzie – powiada Perkun. – Ano przytrafiło, byłem u niego, postawił Martela, kazał mi pić, wypiłem pół butelki, ma chłop fantazję. Perkun mruży oczy, patrzy w głąb koniakówki jak sroka w gnat. – Lekarz mówi, że on przy następnym ataku może się przejechać. – Mam wyrzuty – myśli głośno Hańcza – zmęczył się przy mnie gadką, żeby mu nie zaszkodziło. – Ciskał się, że będzie musiał zejść ze statku na stałe, co? – pyta Perkun. – Truł na babę, plótł trzy po trzy, zupełnie jak nie Zawada – odpowiada Hańcza patrząc na kalendarz w kabinie Perkuna, gdzie równo rzędami wzdłuż i wszerz znaczą się czarne krzyżyki. – Głupi on, a która baba dobra, pytałeś go? Hańcza przygląda się koledze uważnie – zawzięli się jak dzieci... Perkun stawia na stole spodek pełny solonych orzeszków. Hańcza gryzie orzeszki, popija koniakiem. – Jak myślisz, wyskoczymy w Las Palmas na ląd? – Gówno – odpowiada krótko Perkun – „stary” zacumuje nabiegowo, chorego z burty przekaże do karetki i hajda w morze po ryby. Jakub patrzy w bulaj, rozmowa nie klei się podobnie jak pisanie listu, Krzyżański też nie nadchodzi, czort z nim, przyjdzie, nic nowego nie powie, mrukliwy się zrobił. Dla niego ponad sto dni w morzu zbyt wiele, sam twierdzi, że do dziewięćdziesięciu wytrzymuje. Niech cholera weźmie takie życie. – Jeszcze po łyku – Perkun dolewa „Stocka” do kieliszków. Hańcza ma już dość alkoholu, czuje, że tuzin stelmachów wali go drewnianymi młotkami w skronie, piecze zgaga, oczy kleją się do snu. – Mam doskonały pomysł – mówi do Perkuna. – No? – ożywia się tamten. Hańcza podnosi się z krzesła. – Pójdę spać. 41 Kiedyś Jakub odwiedził kolegę z lat dziecinnych. Kolega był sędzią w powiatowym miasteczku. Wówczas w tym miasteczku mąż spalił żonę, oblał pokój benzyną i podłożył ogień, kobieta spłonęła żywcem. Hańcza poszedł na tę rozprawę. Morderca, niejaki Paździora, zgłosił się na milicję, zanim spłonął dom. Przedtem przeżył z żoną osiemnaście lat. Mieli syna. Małżeństwo było przykładne, Paździorowa każdej niedzieli chodziła do kościoła. Syn był zadbany, ale ludzie mówili, że to nie Paździory dziecko. Paździora człowiek spokojny, technik w bazie samochodowej, swoje zainteresowania skierował na mechanikę, miał trzy państwowe patenty. Dopiero dwa lata przed tragedią coś skłóciło pożycie tego małżeństwa. Paździora upatrzył sobie ekspedientkę z Domu Towarowego, przystojną rozwódkę i zaczął się z nią spotykać. Pażdziorowa wówczas pobiła rywalkę kijem na ulicy. Poszkodowana poszła do szpitala, a Paździorowa dostała kilka miesięcy aresztu. Ludzie w miasteczku byli po jej stronie. – Co sobie taka kurwa myśli – mówili o pobitej. – Małżeństwo bezkarnie rozbijać, męża żonie, ojca dziecku zabierać, że prawo bezbożne na to pozwala, to przynajmniej żona się nie dała... – Paździora jak Paździora – wrócił do domu, jego „miłość” wyjechała dokądś. Paździora od tej pory często znikał z miasteczka, a na sylwestra w fabryce lakierów już się nie pokazał z żoną. Na rozprawie, gdy sędzia pytał, czy przyznaje się do winy, odpowiedział, że tak. – Po co te komedie, sprawa jasna, kończyć należy – powiedział krótko podczas przewodu. Na ostatniej rozprawie puścił jednak nieco pary z gęby. – To się zaczęło dwadzieścia lat temu – zeznawał. – Rozala miała dziewiętnaście lat. przyszła do mnie i została. Niewiele umiała, ale zaczęła rządzić, dopiekała mi, postanowiłem ją wypędzić. Wyśmiała mnie. Żądała ślubu. Unikałem jej, myślałem, że ustąpi. Któregoś dnia oświadczyła, że jeżeli się z nią nie ożenię, będę płacić całe życie na bękarta... Poznała kogoś, kto jej się nawet podoba i żebym się namyślił. – Pobiłem ją, przez dwa tygodnie wyrzucałem siłą, wreszcie odeszła. Potem dowiedziałem się, że jest w ciąży. Znów do mnie przyszła i żądała ślubu. Odmówiłem, nastawiła brzuch – -no może mnie uderzysz, może zabijesz własne dziecko, krew też się będzie zgadzać, pomyślałam o tym... Urodziło się dziecko. Nie wytoczyła nikomu sprawy o alimenty, tylko ludzie w miasteczku pokazywali mnie palcami. Zatańczyłem na zabawie z dziewczyną, bracia Rozali wywlekli mnie na dwór i stłukli. Wreszcie podała mnie do sądu o alimenty. Przyszła do mnie wieczorem. Ubrana, zadbana i dalej płakać, że z sobą chyba skończy, żałuje wszystkiego, a to zrobiła mi na złość, o tamtego nie dba, została na noc. Cały czas za nią tęskniłem. Odwołała sprawę, nie chciała pieniędzy. Wzięliśmy ślub. Dałem dziecku nazwisko i zaczęło się od nowa. Od dnia ślubu wyszczerzała zęby jak zły pies. Opracowywałem projekty racjonalizatorskie, w złości wrzuciła je do pieca. Śmiała się – już ci raz pokazałam, żeś głupi, chciałeś mnie z domu wypędzić, pamiętasz?... Brała dziecko i podtykała mi pod nos – widzisz swoją głupotę, uważaj, bo będzie drugie. – Ja ją jeszcze całymi latami lubiłem. Kiedy chłopak miał piętnaście lat, zaczął chuliganić, wlałem mu po ojcowsku, wtedy powiedziała chłopcu, że nie jestem jego ojcem i oboje naśmiewali się ze mnie, żem dureń. Znalazłem inną, pobiła ją kijem na ulicy. Mieszkałem z Rozalą, ale nie dotykałem jej, jak kiedyś przed ślubem. Aż raz wróciła do domu rano i powiedziała, że teraz pewnie będzie córka. Odczekałem parę dni, przyniosłem bańkę benzyny, zalałem w nocy pokój... pozamykałem drzwi na klucz. – Czujesz benzynę? – pytam z drugiej strony progu. Zaczęła krzyczeć. – Zdechniesz w płomieniach! Podłożyłem pod drzwiami na zalany benzyną dywan zapałkę. Buchnęło. Hańcza siada na koi, Krzyżański chrapie na kanapce. Hańcza ma sucho w ustach, wyciera pot z czoła, czuje w skroniach pulsujący ból. Wieczorem zakręcił hajpresy, w kabinie zaduch. Przez uchylony bulaj wpada błękitne światło poranku. Cholerny sen – żona Zawady stroi się w kremplinowe ciuchy i wyjeżdża na biedną wieś drażnić ludzi. Ludzie z siekierami w rękach otaczają Zawadę i Hańczę, żona Zawady piszczy, że jeżeli Zawada zostanie w domu i nie 42 wróci na morze, ona przyniesie mu bękarta. On, Jakub, przewraca ją i dusi, wówczas spostrzega, że to nie żona Zawady, a Magda.... – Jaki dzień taka noc – mruczy Hańcza. – Nie miała kiedy przyśnić mi się baba Paździory aż teraz. Wypity poprzedniego dnia koniak piecze niemiłosiernie w przełyku, głowa pęka od zaduchu. Hańcza szuka nogami szczebla drabinki, żeby zejść na dół. Mruczy przekleństwa. Krzyżański przestaje chrapać. – Co mówisz? – pyta przez sen. – Gówno! – odpowiada dobitnie Jakub. – Co? – Powiedziałem ci, co. Krzyżański podnosi się z kanapki, też trze skronie, przeciera oczy. – Duszno – stwierdza ziewając. – Mowa. – Patrz, pisałem list i zasnąłem. A ty co? Spać nie możesz? – Śniło mi się, że udusiłem babę. – Żałuj, że ci się tylko śniło – mruczy Krzyżański; ściągając sweter z grzbietu, szuka po omacku piżamy w łóżku. W tej chwili urywa się równy szum silnika „Pelamidy”, wibrowanie szotów zmienia częstotliwość, statek zwalnia. – Chyba Las Palmas – mówi Krzyżański ładując się pod koc. – Chyba – odpowiada Jakub szukając w szafce proszków od bólu głowy. Znajduje wreszcie jakieś pigułki, łyka ich parę, z głową opartą na dłoniach siada w fotelu. Statek sunie powoli na bardzo małych obrotach, z pokładu dochodzą odgłosy stuków. Krzyżański zasnął i zaczyna lekko pochrapywać. Hańcza wstaje z fotela, wychodzi na pokład, bosman z kilkoma ludźmi krząta się koło opuszczenia szalupy, obok stoi Perkun, ma dowodzić odstawieniem Zawady na ląd. – Co, Jakub, diabli cię straszą we śnie? Wyglądasz, jakby ciebie należało odwieźć do szpitala – zagaduje do Hańczy zaciągając się papierosem. – Nie wchodzimy do portu? – pyta Jakub. – W duchy wierzysz? Mówiłem ci wczoraj. Na kei czeka karetka, zabiorą Zawadę z łodzi do samochodu, agent załatwi formalności, a my szybciutko z powrotem, już i tak dwa dni stracone. „Pelamida” wykonuje leniwie zwrot, z prawej burty ukazuje się niedaleki port. W tej chwili dwóch rybaków z pokładu przynosi na noszach Zawadę, mechanik spostrzegłszy mistrza i Perkuna pokiwał im ręką. Ktoś wcisnął choremu w rękę rozmówki hiszpańskie, Hańcza podał za nim walizkę na szalupę. Zawada pokiwał jeszcze raz ręką zebranym i szalupa poczęła opuszczać się na dół. Kiedy dotknęła wody, zawarczał silnik. – Skończył się jeszcze jeden – powiedział półgłosem drugi mechanik Tolek, który do końca asystował przy tym cichym rozstaniu szefa z morzem na zawsze po czterdziestu latach służby. Z pokładu statku ludzie tęsknie spoglądają na brzegi atrakcyjnego portu, po niecałej godzinie powraca na burtę „Pelamidy” szalupa z Perkunem i rybakami, którzy odwieźli chorego. Statek podnosi kotwicę, rusza w kierunku Dakaru na łowisko. W okresie dobowego przelotu kapitan jak zwykle zarządził dalsze sprzątanie. Śniadanie przebiegało w ponurym nastroju, miejsce mechanika było puste, kapitan żuł w milczeniu suchą kiełbasę, technolog marudził na temat dezynfekcji przetwórni. Tolek wybrzydzał po cichu, jedynie jakby dla własnego zadowolenia, że jajka są już nieświeże i niech szlag trafi takie żarcie. Hańcza przełknął trochę rzeczywiście podłej jajecznicy i poszedł do przetwórni rozpisać plan sprzątania statku. Po drodze zajrzał do kabiny chcąc porozumieć się 43 z Krzyżańskim, ale drugi mistrz spał snem sprawiedliwego. Na stoliku leżał jego nie dokończony list, który miał być wysłany nieodwołalnie z Las Palmas. Ludzie w przetwórni zbierali się powoli i niechętnie. – Znowu to cholerne sprzątanie... – Kiedy można trochę odpocząć, zawsze wymyślą głupią robotę... – Tylko po to, aby dopieprzyć ludziom tak, żeby się ruszać nie mogli... Hańcza udawał, że nie słyszy tych uwag. Wypisał na pergaminie grupy, wyznaczył szefów, przydzielił im rewiry i poszedł do kabiny zaparzyć kawy. Krzyżański z pędzlem do golenia w ręce dreptał w miejscu przy umywalni i marudził, że list został, a trzeba było go tylko zaadresować i oddać Zawadzie. – Też jesteś kolega, nie mogłeś mnie obudzić, każdy tu sobek na tym statku, sobek nic więcej. – Dobra, dobra, sobek – uciął Hańcza. Nie chciał się tłumaczyć, że o liście po prostu zapomniał. Sprzątanie trwało do południa i po obiedzie rybacy dostali trochę wolnego. „Stary” zdecydował rzucić sieci nieco wyżej niż zamierzał poprzednio, robota mogła więc zacząć się już późnym wieczorem. Tymczasem niebo zaciągnęło się i zaczął padać drobny deszcz. Pierwszy deszcz od prawie trzech miesięcy. Potem zerwał się wiatr i wzburzyło morze. Około północy Perkun wymacał sonarem duże stado ryb i włok poszedł w morze. „Stary” obudził się, a ponieważ zapisy sondy wyraźnie mu się podobały, po niecałej godzinie zarządził wybieranie. Ruszyły kable i po chwili za statkiem, w świetle reflektorów ukazał się pękaty włok, Wzburzone morze utrudniało wybieranie, tym bardziej, że wór był wypełniony rybą aż do skrzydeł. Znów toczą się te same, tak bardzo podobne dni. Ryby. czerwone, ryby srebrzyste, ryby niebieskozielone... ryby, ryby, ryby... Piętrzą się stosami na pokładzie, zalegają po brzegi w zbiornikach, trzepoczą ogonami, jadą na taśmach z lewej strony, z prawej, jadą środkiem, wielobarwne, rzucające się, ciągle żywe ryby... Chropiki, ostroboki, makrele, sardynele, pagrusy, dorady, pelamidy... Rybi film przesuwa się przed oczami, dzień i noc, dzień i noc, dzień i noc... Ludzie w żółtych fartuchach przyrastają do tych ryb i nawet gdy na krótkie godziny przymykają powieki w kojach, we śnie pod powiekami przesuwa się im ten sam film... ryby czerwone, ryby szare, zielononiebieskie ryby... Krzyżański stał się mrukliwy, wrzeszczy w przetwórni. Ludzie bodą spojrzeniami mistrzów źli, że mistrzowie nie muszą biegać z tacami do wózków na wyścigi z czasem. Perkun przestał dzwonić i telegrafować do żony, nie zaprasza Hańczy na herbatę z rumem. Sterczy na mostku, gapi się rozpalonymi ślepiami w zapisy sonaru, słucha jego przedziwnej muzyki – ti, ti, ti... słucha echa odbijającego się od dna i wracającego na statek czystym, nie zakłóconym dźwiękiem. Hańcza lubi urwać się z przetwórni i przyjść tutaj posłuchać tego dźwięku, zwłaszcza gdy załamie się i szybko powraca nie dosięgnąwszy dna tylko rybiego stada, które spłoszone ciska się pod statkiem, zanim ogarnięte skrzydłami sieci padnie w jej matnię. Ci na mostku wytrzeszczają oczy, gapią się w niekształtne plamy zapisu jak zgłodniałe wrony w padlinę, milczą, aby nie zauroczyć chwili, w której morze wynagradza im pełną garścią rybacki trud. Perkun nie skomli, nie telegrafuje do żony, nie czeka na list... Stoi na mostku, patrzy na włok, który winda za pomocą dwóch trzeszczących mesingów taszczy na slip. Perkun złapał nowe trzydzieści ton tłustej makreli i właśnie teraz zabiera ją morzu. Wór ciąży do wody, przepada w niej. Człowiek i maszyna są też uparci, bęben windy miele powietrze, powoli wierci się w miejscu, nawija grube stalowe liny, wlecze wór pełen Perkuno- 44 wej ryby do pawęży statku, wciąga na slip, dzwonią metalowe bańki na stromiźnie, postękuje maszyna, trzeszczą liny, tu i tam strzelają jak bawełniane nitki grube nylonowe oczka włoka. Centymetr po centymetrze, powoli morze oddaje lup, ludzie w nocnej poświacie mają zastygłe twarze, patrzą na tę walkę bez słowa. Perkun nic nie mówi, rozumie się z bosmanem i rybakiem obsługującym windę. Daje znaki spojrzeniem, mrugnięciem powieki. – Winda stop! – Jechał, wolno, wolniej... – Odda morze włok czy przełamie go, urwie w połowie i zabierze z powrotem, zazdrosne, że powiodło się ludziom zbyt szczodrze. Strzelają mesingi, rwie się sieć pod ciężarem złowionej ryby, winda uparcie wciąga na stromiznę pierwszą pakę matni, ryby pękają na siatce pod ciężarem innych, wali się potokami czerwona posoka na pokład, spływa na dół. Centymetr po centymetrze powoli oddaje morze zdobycz. Pełznie napęczniały włok, wlecze się po pokładzie, morze za pawężą rozchyla się i ukazuje ostatnie metry olbrzymiej kichy wypełnionej bez reszty okazałą makrelą. Krzyżański biega po przetwórni, krzyczy, przeklina, każe przygotować zbiorniki pod świeżą rybę, starą wywalić na mączkę. Wywalić? Dobrze, ale gdzie? Mączkarz niemal zawalony, zbiorniki schładzane – pełne, zbiorniki suche – pełne, stosy ryby na pokładzie, a na górze wymacali nowe stado sieć idzie w morze, podzwaniają bańki na slipie Ludzie biegają z pełnymi tacami do tunelowych wózków, warczy pneumatyczny kardan, trzaskają drzwi zamrażalniczych szaf, bucha wielkimi kłębami para, z hukiem wpadają do kartonów prostokątne bloki zamienionej na twardy lód zdobyczy. Maniula stoi na szeroko rozstawionych nogach, ma przymrużone oczy, chwyta bloki, ciska je do kartonów Suną gotowe pudła po ześlizgu na transporter, jadą wzdłuż statku z rufy do światłoluku na dziobie i tam krętym ślimakiem przepadają w dół, do ładowni, gdzie biegiem uwija się sztauer. Chwyta w locie pełne kartony i muruje z nich wielkie symetryczne ściany, jedna przy drugiej, bliziutko, szczelnie, od gretingu na podłodze po strop, dzień i noc, dzień i noc tak samo. Maniula choć ma w rękach zmrożone bloki do minus trzydziestu, wyciera pot z czoła, oblizuje spieczone wargi. Po transporterach jadą wciąż nowe ryby, Krzyżański gorączkuje się, krzyczy, ale ryb ubywa tylko tyle, ile mogą pochłonąć maszyny. Mimo że technolog skrócił cykl, że rybę trzyma się w tunelach i szafach krócej niż nakazuje przepis, ze ludzie robią prawie dwa razy więcej od tego, co się wydaje w ogóle możliwe, ryb zamiast ubywać ciągle przybywa. Znowu podzwaniają bańki, trzeszczą grube mesingi, na slip pełznie nowy wór. Rybaków da się popędzić, nie pójdą jeść, nie pójdą spać, przyrosną do ryb, będą w nich grzebać jak opętane automaty, sortować, wrzucać do tac, wciskać do szaf i tuneli, zamrażać, kartonować, układać szczelnymi ścianami w lodowatych ładowniach... Da się wycisnąć z nich każdą robotę, każdą ilość wysiłku, nie wiadomo, co by było, gdyby tak samo oszalały maszyny... Maniula siedzi na stosie kartonów koło glazurownika, ciągnie z butelki dużymi łykami sok z czarnej porzeczki. Dawno już nie pił swojego piwa, teraz liczy się tylko ryba. Franek oparty o stół do tacowania pali łapczywie papierosa, zaciąga się raz i drugi, potem trzeci, nikt mu nie przeszkadza. Ci na sortowniku oparli się o stół, wyłączyli ręce, nie ścigają nimi ryb na transporterze. Gdyby nie to, ze maszyny nie dadzą sobie bezkarnie podwyższać normy, nie odpoczywaliby teraz ludzie tej jednej chwili. Tunele pełne, szafy pełne, wózki na wymianę wypełnione, rybacy zrobili swoje, maszyny mimo skrócenia cykli nie nadążają, nie mają wyobraźni, nie potrafią wyobrazić sobie dodatkowego zwitka czerwonych papierków... Hańcza skończył właśnie wachtę. Siedzi w kabinie i pije gorącą herbatę. Jest dwudziesta pierwsza trzydzieści, do czwartej rano może spać, o czwartej musi zmienić Krzyżańskiego, niech się teraz martwi Krzyżański, co robić z nadmiarem ryb, niech jemu pęka łeb. O świcie wybiorą nowe trzydzieści ton. Dopust Boży... Albo ryby za dużo, albo w ogóle nie ma. Noc za bulajem jest jasna, gorąca, odbijają się gwiazdy w morzu, toczy się po falach księżyc. Magda z obrazka patrzy przez okrągłe okienko kabiny w tę afrykańską noc, milczy, jakby nie spostrzegła tej nagiej lali, którą Jakub powiesił wczoraj, w sto drugim dniu rejsu tuż obok hulają, 45 powiesił zupełnie gołą playboy’ową królewnę piękności, żeby nagim biustem, nagimi udami, nagim brzuchem, wyretuszowanym uśmiechem na zmysłowych ustach pomagała chociaż odrobinę żyć w tym, jak powiada Perkun, otoczonym wodą pierdlu... Patrzy Jakub na Magdę, patrzy na playboy’owego naguska, patrzy w bulaj, na pływający po falach księżyc, myśli o rybach. Co Krzyżański zrobi z nadmiarem ryb? Zostawi mu pewnie pełne zbiorniki suche, pełne zbiorniki mokre, stosy makreli na pokładzie pod zielonym brezentem. Rano wylezie z morza słońce, przyczepi się z góry do tych brezentów i złożonej pod nimi ryby, po kilku godzinach nic z niej nie będzie. Magda spogląda na playboy’ową królewnę Królewna na Magdę, w środku siedzi Jakub, przestał patrzeć w bulaj, patrzy na swoje kobiety... Spiczaste piersi i krągło toczony tyłeczek, wysunięte do przodu udo tej na lakierowanym papierze. Przypomina sobie Jakub ciało Magdy... przypomina przymrużone oczy, piersi, trójkąt nie opalonego ciała na twardym, płaskim brzuchu. Patrzy Jakub na czarno-białą niewielką fotografię, gdzie uśmiecha się dziewczyna. Dziewczyna, która istnieje, którą on czuł, którą miał tyle już razy. Za ścianą trzaskają zamrożone bloki, piszczą rolki ześlizgu, przez szot dochodzi głos Krzyżańskiego. Krzyżański kłóci się z Maniulą. Wszystko to słychać u Hańczy w kabinie, słychać trzykrotnie głośniej niż w przetwórni, kiedy przestanie się myśleć o czym innym i powraca myślami na statek. Tam idzie rybacka robota na całego, ludzie padają na nosy, ale po to tu są, żeby pracować, nie po co innego. Hańcza nie chce myśleć o tym, co teraz robi Magda, nie chce w ogóle myśleć o tym, co ona robi, kiedy jego nie ma, wie, że ona jest właśnie żywą młodą dziewczyną. Magda jest wierna, na pewno wierna, Jakub ma to przeświadczenie bardzo głęboko gdzieś na dnie swoich myśli, nawet wtedy, gdy opada go zwątpienie i łapie się na tym, że wobec tego tutaj palącego braku kobiety, znaczenie tej wierności nabiera innego wymiaru, nawet zazdrość nie jest zwyczajną zazdrością, a bardziej daleką, jak bardziej dalekie są na tym wygnaniu wszelkie doznawane tam uczucia. „Pelamida” zwalnia, śruba zmniejsza obroty, pewnie śpiew sondy na mostku załamał się o stado ryb i Perkun nie myśli w tej chwili o swojej Ninie, wytrzeszcza oczy na nieregularne kreski zapisu, przestał myśleć o kobiecie i myśli o rybach, które tutaj wypełniają wszystko. Jakub czuje, że zamykają mu się powieki, a musi się jeszcze rozebrać i wdrapać po drabince na koję. Na zegarku prawie północ, trzeba spać, to jest ważniejsze od Magdy. Szumi opuszczony do wody włok, podzwaniają pływaki, zsuwa się matnia po nowe tony ryb. Jakub okręca się kocem, myśli o tym, że minął jeszcze jeden dzień, taki jak poprzedni, za chwilę zacznie się dzień następny. – Wstawaj, Jakub, wpół do czwartej! – Krzyżański szarpie Hańczę za ramię. Zapalił małe światło, zawsze tak robi, kiedy budzi Jakuba. Wie, że niedobrze jest wyrywać się ze snu w jasności. Jakub siada na koi. – Dużo ryby? – pyta bez namysłu jak zwykle. – Full, a zaraz będą wybierać. – Na psa urok, znowu do roboty. – Hańcza przeciera oczy, wkłada głowę pod kran, woda cieknie po szyi, ramionach, brzuchu, spływa strugami na podłogę. Krzyżański będzie marudził za ten nieporządek. Jakub pije kilka łyków kawy prawie zamrożonej na wiejącym chłodem hajpresie. Wychodzi mokry na pokład. Koło slipu kręci się kapitan, patrzy za rufę, na wijący się w wodzie włok. Bęben windy rusza, ciągnie pełny wór. Jakub schodzi do przetwórni, pochyleni nad tacami rybacy nie zauważyli zmiany mistrzów. Franek Rosówka siedzi na stole przy suchym zbiorniku, macha drewnianą łopatą, zwala tłuste makrele na gumowy taśmociąg do mączkarni, wilk chrobocze, prycha z nadmiaru surowca, przeżuwa i spycha już pogryziony rybi miał dalej – mączkarzowi na uciechę. Po obu bokach, środkiem na transporterach i w zbiornikach, piętrzą się stosy zielononiebieskich ryb. 46 Mijają dni, przybywa czarnych krzyżyków na kalendarzach, wydłużają się ludziom twarze. Ryby prawie pełno we wszystkich ładowniach. Niedziela wielkanocna wstała dla Jakuba dopiero o jedenastej w południe, o tej porze obudził go Krzyżański do roboty. Wstała niedziela wielkanocna pełna rażącego słońca na niebie, pełna ryby w zbiornikach, piasku pod powiekami. Jakub o czwartej rano skończył wachtę i zamiast iść spać wziął się do pisania listu, niedługo czarter, może zabrać pocztę, jak nie skorzystać z okazji. Pisał więc przez dwie godziny list, nie zauważył o świcie świątecznej niedzieli, widzi ją dopiero teraz w mesie, bo kucharze się wystawili. Jedzie na stół barszczyk czerwony z pasztecikami, pieczony indyk z frytkami, do tego jabłka pieczone i borówki, potem pulchna babka lub tort, co kto woli... herbata, kakao... Obrusy czyściutkie, mesa się błyszczy. Ludzie jedzą milcząc dary Boże, spieszy im się do roboty. „Stary” kazał żarcie przynieść sobie do kabiny. Nie lubi bawić się w sentymenty, przemówienia, składanie życzeń. Żarcie świąteczne jest zagwarantowane w umowie, a na pokładzie i w przetwórni piętrzy się wydarta morzu ryba. W poniedziałek ludzie zapomnieli, że są święta, poza jedzeniem kto by tutaj poważnie traktował czerwone cyferki w kalendarzu. Niedługo po Wielkanocy nastąpił l Maja. W przeddzień święta rybę jakby wymiotło z łowiska. Po raz pierwszy od kilkunastu dni wyjechał z morza na slip pusty, sflaczały wór. Nikt się nie zmartwił. Ładownie prawie pełne, a ludzie pragną odpoczynku jak spalona słońcem ziemia deszczu. Przed majowym świętem nie było zebrania i nie było zbiorowych zobowiązań. Kierownicy działów zgłosili to, co zwykle, sekretarz zrobił protokół i wysłał meldunek drogą telegraficzną do komitetu zakładowego w kraju. W gablocie ktoś powiesił telegram od załogi „Koliasa”, która dla poparcia nowego kierownictwa partii podjęła się wymalować przetwórnię i własnymi siłami naprawić dwa zużyte włoki nadające się jedynie do wyrzucenia za burtę. Ludzie na „Pelamidzie” kiwali głowami czytając to bojowe wezwanie. Oni też wymalują przetwórnię, też własnymi siłami naprawią włok, naprawią silnik, kiedy się zepsuje na łowisku. Nie ma takiej rzeczy, której nie zrobią, kiedy są sami z sobą i swoim statkiem daleko od kraju i brzegu. Zrobią to wszystko bez święta i dumnego meldunku. Zrobią, bo muszą. „Stary” zarządził przelot zupełnie w dół, niżej Dakaru, gdzieś prawie pod brzegi Sierra Leone i Liberii na spotkanie czartera, który miał zabrać rybę do Wybrzeża Kości Słoniowej. W przelocie rybacy z przetwórni poszli z młotkami na pokład stukać farbę przed nowym malowaniem. Siedzą w upale, stukają godzinę, dwie, sześć, osiem... godzin. Kierownicy działów dostali polecenie zgłoszenia dodatkowych zobowiązań pierwszomajowych, bo „Pelamida” na tle innych statków nie wypada zbyt okazale w owym telegraficznym meldunku. Hańcza spotyka w korytarzu starszego rybaka Biedronia. Biedroń wraca do kabiny z młotkiem w ręku. – Panie mistrzu – zaczepia Hańczę – wie pan, czym się różnią przepisy bhp od dywanu? – pyta zaczepnie. – Czego chcesz, ty malkontencie? – odpowiada Hańcza. – Żeby pan zgadł. – Nie wiem, coś sobie wykombinował. – A ile w tropiku można robić na słońcu nie przy rybie tylko na dodatkowe życzenie bosmana? – Sześć godzin – odpowiada Hańcza. – A my robimy dwanaście. Wie pan, czym się różni dywan od przepisów? – Nie wiem, daj mi spokój z kawałami. – Niczym, to miękkie i to miękkie, to ma kapitan państwowe do deptania i to ma kapitan państwowe do deptania. Teraz już pan wie, panie mistrzu. Wieczorem po stukaniu pokładów kapitan z sekretarzem zarządzili pierwszomajową akademię. Referat z ramienia egzekutywy wygłosił Krzyżański. Ludzie siedzieli, spoglądali na 47 zegarki, kiwali głowami. Gdy już zebranie miało się ku końcowi, Pawlak odczytał meldunek „Pelamidy” o dodatkowych zobowiązaniach całej załogi. Ledwo przebrzmiał jego uroczysty głos, z krzesła podniósł się zupełnie nie proszony Biedroń i zaproponował, aby na statku założyć przemysłową hodowlę pieczarek. Cicho się zrobiło... ki diabeł, Biedroń kpi, zaiste nie wypada. Biedroń poprawił kołnierzyk pod szyją, pokręcił głową w lewo, w prawo, spojrzał na stół prezydialny i powiedział: – Nie znam się na polityce ani tak jak kapitan, ani jak towarzysz Pawlak, tylko że do nowego kierownictwa partii nie straciłem zaufania i nie będę go nabierać. Podjęliśmy zobowiązanie, że wymalujemy przetwórnię, a kiedy statek wrócił do kraju z nie pomalowaną przetwórnią? Konserwacja statku w morzu zwyczajny obowiązek, dlatego że inni łżą, ja nie muszę... My mamy osiemnaście godzin na dobę pracować, w świątek piątek i w niedzielę... nie wystarczy... Wymyśliłem pieczarki, bo nic, jeżeli wszystko, co tu jest do zrobienia, ma się obowiązek robić, nie mogłem na ekstra zobowiązanie wymyślić... Może jedynie to, by kierownictwo z okazji l Maja przestrzegało przepisów ochrony pracy. Chciałem jeszcze powiedzieć, że w żadnej lipie uczestniczyć nie będę. Kiedy pracowałem osiem godzin na dobę przy beczkach w przedsiębiorstwie, podejmowałem zobowiązania, że przepracuję dodatkowo niedzielę i pracowałem. Biedroń usiadł, zrobiło się cicho i nieprzyjemnie. Pawlak wstał, przełknął ślinę. – Nie tak jest, towarzyszu Biedroń – powiedział kręcąc się w miejscu – my te zobowiązania podejmujemy tradycyjnie, więcej jak do tej pory nie zrobimy, wiemy to wszyscy. Po szesnastu godzinach warto by nieraz odpocząć przed nową robotą, może byłby z tego większy pożytek... inne statki jednak podejmując zobowiązania zgłaszają konserwację, więc i my tak robimy, nie możemy być gorsi. Usiadł Pawlak i znowu było cicho. Program przewidywał jeszcze przemówienie kapitana, ale „staremu” nie kleiła się mowa, skończył więc szybko i ludzie poszli do kabin waląc się w koje, bo przelot miał się ku końcowi i od rana ustalony był przeładunek. Rano Hańczę zbudził bosman. – Mistrzuniu, wstawaj, ludzi daj na szweda, już dobijamy. Hańcza zerwał się z koi, skoczył do przetwórni i na pergaminie do owijania ryb wypisał nazwiska rybaków. Jednych rozdzielił do przeładunku na „Pelamidę”, innych- na „Ingrid”. Z pergaminem w ręku puścił się po kabinach, niektórzy wstawali opornie, po dłuższym szarpaniu za ramię. Statki już sczepiły się z sobą. Bosmani przerzucili z burty na burtę sztormtrap i podwiązywali pod nim siatkę, a ludzie nie powłazili jeszcze w ciężkie waciakowe spodnie i filcowe buty, bez których do mroźnych ładowni lepiej nie zaglądać. Ci wyznaczeni na „Ingrid” stoją w wąskim korytarzu chmurni, między nimi Biedroń, spogląda złym okiem na mistrza. – Myśmy nie do Szwedów mustrowali, tylko na polski statek – zaczepia Hańczę, kiedy ten. przeciska się między nim a szotem. Hańcza udaje, że nic nie słyszy, idzie dalej, podchodzi do burty, sprawdza trap, zanim przejdą ludzie. – Gotowe, przełazić! – powiada. „Pelamida” załadowana, „Ingrid” pusta, choć mniejsza sterczy wysoko burtą ponad burtami „Pelamidy”. Pod obijaczami morze strzela spienionymi bryzgami wody na uczepionych pomiędzy statkami ludzi. Ostatni przechodzi Hańcza. Rybacy schodzą na dno najniższej ładowni. Nadmuchowy system chłodzenia „Ingrid” pozwala prowadzić załadunek w nie oziębionych pomieszczeniach. Ludzie radzi zrzucają waciakowe kurtki i grube ciężkie portki. Ry- 48 bacy z pokładu „Pelamidy” zajmują miejsca przy windach „Ingrid”, Szwedów nie widać na statku, chłodniowiec okupowany jest przez Polaków. Do szerokiego luku zjeżdża pierwsza partia kartonów, rybacy łapią trzydziestokilkukilogramowe pudła i zaczynają z nimi biegać do ścian jak na przyspieszonym filmie... Będą tak biegać przez trzy dni i trzy noce, zmieniając się na kilka godzin snu, wracać będą do tej roboty, chwytać kartony, jakby były puste... Trzeciego dnia, gdy jest chwila przerwy, bo na „Pelamidzie” otwierają nowe ładownie, Biedroń z Frankiem siadają na zamkniętym luku i grają kostkami w pokera. Hańcza przysiada się do nich. – No i co, Biedroń, już ci nie żal, że robisz na szwedzie? – zagaduje malkontenta. Biedroń spogląda spode łba na mistrza. – Żal nie żal, ale dlaczego nie ma sprawiedliwości? – Sprawiedliwości? Co do tego ma sprawiedliwość? Przecież tu się lepiej robi jak w zamrożonych ładowniach na „Pelamidzie”, o co ci idzie? – Panie mistrzu, chce pan pogadać, to możemy, ale niech pan nie udaje głupka, bo po co rozmowa? Wie pan o co chodzi, nie? – cedzi powoli Biedroń, grzechocząc w zamkniętych dłoniach hebanowymi kostkami. – Graj, graj – denerwuje się Franek. – No, niech pan powie, czy to jest w porządku? – atakuje w dalszym ciągu Biedroń. – Jakim prawem każecie nam pracować na obcym statku? Nasza sprawa wyładowywać ze swojego, sztauowanie na innym statku nie nasza robota, rozbój zwyczajny, moglibyśmy to robić, jakby nas wynajął szwed i za robotę zapłacił, a tak, kto bierze tę forsę? Kto? – Biedroń rzucił kości, wypadł mu od razu full, machnął ręką i mówi dalej: – Niedługo każecie nam rozwozić rybę po Dakarze, może jeszcze sprzedawać na targu... Hańcza drapie się w głowę, marszczy czoło, myśli, co ma odpowiedzieć Biedroniowi, żeby go nie wyśmiał. Na szczęście ci na „Pelamidzie” otworzyli luk i podają nowy hiw, rybacy podnoszą się z miejsc, Biedroń oddaje Frankowi kości, nie czekając na odpowiedź schodzi po metalowej drabince na dno najniższej ładowni szwedzkiego chłodniowca. Za nim schodzą inni. Teraz „Pelamida” jest wyniosła, wielka, „Ingrid” zaś zapadła w wodę, zmalała. Obudzili się na załadowanym statku marynarze, powychodzili z kabin, zakrywają ostatni luk. Słońce dolnym brzegiem rozpływa się w wodzie szeroką plamą, zalewa morze, jakby płonącą oliwą z czerwonej pochodni. Maniula siedzi na pneumatycznej tratwie, patrzy na ów pożar, oczy ma podkrążone, cerę szarą, jest wymarznięty długim przebywaniem w ładowni, zmęczony wyładunkiem. Zobaczył Hańczę, śmieje się szczerze. – Dobrze, że ten skurwysyn popłynął – powiada wskazując szweda. – Jeszcze dzień i flaki by z nas wypruł, sukinkoty. Widział ich mistrz w leżaczkach? Ciekawe ile trzeba by im za taką robotę zapłacić? – Maniula wyciąga paczkę sportów, Pall Malle dawno mu się skończyły, zapala wymęczanego w kieszeni papierosa. – Chodź, mistrzu – powiada – mam dobre piwko, od Szwedów Wycyganiłem za flanelową koszulę. „Ingrid” odchodziła w kierunku Wybrzeża Kości Słoniowej, malała na horyzoncie. „Pelamida” powoli wykręcała się bardziej na zachód, w stronę Dakaru. 49 Tym razem nie było jarmarku na kei, statek wszedł do portu o świcie, senegalscy handlarze wiedzieli, że to już drugie, zawinięcie „Pelamidy” do ich kraju i załoga jest spłukana z najlepszego towaru. Postój zapowiadał się krótko, mączki do wyładowania niewiele, ani jednego kartonu do załadowania. W planie tylko uzupełnienie wody do picia oraz paliwa na dalsze połowy. Hańcza mimo to wybierał się do miasta, miał wysłać jak zwykle listy, no i chciał raz jeszcze połazić po ziemi. Krzyżański klęczał w kabinie i z najniższej półki w szafie wyciągał swój lamus. – Jak myślisz, kupią to, skurczybyki, czy nie kupią? – Dodaj im do każdej sztuki po dolarze, to może po dwa dolary za dwie sztuki zapłacą. Ostatecznie Jakub wybrał się do miasta z drugim mechanikiem Tolkiem, zawlekli się znajomą drogą na pocztę, wysłali kartki, wypili po drodze senegalskiego piwa, wrócili na statek zziajani, ze spuszczonymi głowami, jak oszukane konie. Nic w porcie tym razem ciekawego nie zobaczyli, nawet rozchylonych ud Mulatki na skuterze. Inni podobno tym razem nie popuścili. Wsiąkł ten i ów do jakiejś dziury wiedziony przez czarnego chłopca do siostry, która „muczio, muczio kochać”. Zmęczony Hańcza siedział w kabinie i pił sok z czarnej porzeczki, kiedy otworzyły się drzwi i wpadł Krzyżański. Trochę kurzyło mu się z czupryny, ale na nogach trzymał się mocno. Usiadł w fotelu, odsapnął. – U Perkuna w kabinie burdel. Chcesz, idź zobacz, mówię ci... Jakub wzruszył ramionami. Kiedy Hańcza poszedł do mesy napić się kawy, usłyszał z kabiny trzeciego oficera chóralny śpiew na dwa glosy. Wtórował Perkunowi asystent chłodnika. Po godzinie, gdy Hańcza z Krzyżańskim znaleźli się przypadkowo razem w toalecie, zajrzał tam Perkun. Wszedł, zatoczył się, popatrzył w miarę trzeźwo na tych dwóch przy pisuarach. – O mistrzu, no, wia... ra... ra żem... – wybełkotał, –Ale się spił, trzymajcie go –powiedział Krzyżański zapinając rozporek. – Nie zapinaj, nie zapinaj, bo ja proszę was na wódkę i dziewczynki, chodźcie obaj, nie pożałujecie. Tobie – zwrócił się do Hańczy – oddam swoją... Sam miód, dupka jaka, cycki, chodź, sam zobaczysz. Stał wyprostowany, machał ręką, sikał trochę do pisuaru, trochę na gretingi, trochę po szotach. Skończył, zaciągnął mistrzów do kabiny na górnej koi leżał, jak go Bóg stworzył, Kazik, asystent chłodnika, obok niego, w stroju Ewy, dziewczyna, na dolnej koi okręcona w prześcieradło druga panna. – Zmiana wa... wa... rty... spieprzaj, Kazik... daj kolegom trochę pożyć z żonami... Jakub, rozbieraj się i właź do tej na dole, raj, wąska w talii, wypukła w cyckach, płaska w biodrach, ciasna, gdzie trzeba. Nie wierzysz, patrz. Perkun przyciągnął do siebie butelkę. Chwilę szukał pustych kieliszków, roztrącał szkło, przesuwał talerzyki. – Kazik! Wyłaź! Pomóż ugościć kolegów!... – zawołał nie przerywając gderania wśród stosu brudnych talerzyków i nie dopitych szklanek. Hańcza w milczeniu przyglądał się koledze. Perkun poczuł to. – A co? – zaczął zaczepnie – Myślałeś... Perkun zazdrosny. Perkun skomle, Pęrkun czeka na list... Chcecie lalę, macie, kochajcie ją, który pierwszy... Krzyżański łypnął okiem na Hańczę, pokazał brodą drzwi. – Spieprzamy, Jakubku? – Czekaj, ale cyrk! – Co to za cyrk, rzygać się chce. Kazik nic nie mówił, zakrył prześcieradłem dziewczynę i siebie, udawał, że śpi albo spał naprawdę. Perkun gadał jeszcze chwilę o tym, że wcale nie jest zazdrosny, po czym umilkł i zaczął lekko pochrapywać. Mistrzowie dawno już by poszli, tylko Krzyżański znalazł przy nodze 50 stołu dopiero napoczętą butelkę whisky, umył szklanki i zaczął raczyć trunkiem Hańczę, sam też nie pozostawał w tyle. Perkun tymczasem pochrapywał coraz głośniej, parka na górze leżała cicho jak makiem zasiał, dziewczyna przy Perkunie podłożyła ręce pod głowę i prezentując nagi, pokaźny biust przypatrywała się w milczeniu pijącym wódkę mężczyznom. Na korytarzach zapanował zgiełk, statek niebawem miał wychodzić z portu, usuwano czarnych handlarzy. Krzyżański obudził Kazika, pokazał wymownym gestem panny w łóżkach i drzwi, po czym obaj z Hańczą opuścili kabinę. W kilka dni później, kiedy na slip „Pelamidy” po sześciu godzinach trałowania wjechał pusty wór i Krzyżański nie miał do czego budzić nowej zmiany, Hańcza zaś nie miał ochoty iść spać, na stole między szklankami z herbatą znalazła się uratowana wówczas z kabiny Perkuna butelka z resztą złotawego płynu. – Kiedyś ty to podpieprzył? – zainteresował się Hańcza. – Nie można było Perkunowi zostawić... sumienia musiałbym nie mieć; widziałeś, jak wyglądał. – Ale on nigdy w ten sposób nie rozrabiał. – Nigdy, faktycznie. Coś musiało mu odbić. Znam go od czasu, gdy tu przyszedł, nigdy na dziwki nie chodził. Ani czarne, ani białe. Nigdy, a teraz... jak się zachowywał... nieładnie – powiedział Krzyżański. – Nieładnie mówisz? Mnie też się nie podobał. Krzyżański parsknął śmiechem, nalał Hańczy jeszcze łyczek do szklanki. Hańcza pogrzebał w szufladzie, wyjął paczkę Pall Malli, odpieczętował, poczęstował Krzyżańskiego, sam zapalił. – Świnia Perkun? – Takie coś nie leży w jego stylu. W czyim innym może, w jego na pewno nie. – Też tak myślę, zresztą kim on jest? Opiekunem kurewskiej godności w Senegalu? Zapłacił pięć dolarów i zabawił się tak, jak dyktowała potrzeba... właśnie takiego Perkuna potrzeba, któremu już odbiło, a dlaczego odbiło? Bądź mądry i pisz wiersze... – Nie filozofuj, bez wódki tego nie rozbierzesz – powiedział Krzyżański. Wlał do szklanek resztę whisky: – Nikt tu nic nie poprawi – wzruszył ramionami. Znajdzie się tuzin takich, którzy będą się oburzać, nie widać takiego, który by coś poprawił. 51 Maj nie był łaskawy tego roku dla rybaków u wybrzeży Afryki Zachodniej. Wiatr przypędził na płyciznę zimną wodę z głębi oceanu. Stada ryb wyczuły ten kaprys natury, już wcześniej uciekły z dostatnich zazwyczaj rejonów w sobie tylko znane miejsce. „Radio” nastawił uszu, podsłuchiwał rozmowy kapitanów w eterze, notował zasłyszane meldunki dziennego połowu. Nic ciekawego złapać nie mógł. „Kolias”, „Sardynela”, podobnie jak „Pelamida”, meldowały po pięć lub sześć ton dziennie. Robota w przetwórni ruszała zaledwie na kilka godzin w ciągu doby. „Stary” niezmordowanie ciągnął za statkiem sieć w poszukiwaniu ryby. A że po dniach chudych przychodzą dni tłuste, któregoś świtu okazało się, że sieć jest ciężka jak w dobrych czasach w pierwszej połowie miesiąca. Ruszyła winda, kable na rolkach i blokach brzęknęły jak struny. Włok ciążył do dna, jakby między tonami pagrusa trafiła się bryła złota. Na rufę przyleciał „stary”, przyszedł Perkun, technolog, Hańcza i jeszcze kilku ludzi. Bosman ze swoimi założył dwa mesingi, a wora widać nie było. – To nie ryba – mruczał pod nosem Perkun. – Cholera wie, jakiego czorta w tej sieci mamy, podarta nie jest, zahaczona też nie, czego więc lezie tak dziwnie. Stali ludzie, patrzyli, aż stuknęło coś w slip, raz, potem drugi i na stromiźnie ukazały się obleczone w sieć czerwone metalowe beczki. – Patrzcie, ile tego paskudztwa! – zaklął „stary” ciskając za burtę niedopałek papierosa. Wór wjeżdżał na pokład, jego wnętrze prawie na całej długości wypełnione było beczkami po ropie. –Sakramencki los! Co z tym cholerstwem zrobić? – zastanawiał się bosman. Potem trzeba było zerwać drugą zmianę. Rybacy do południa wysupływali beczki z sieci, spychali je na dół, slipem do morza. Uszkodzony tu i tam włok też wymagał naprawy. Było już dobrze pod wieczór, kiedy zadzwoniły pływaki przy ponownym wydaniu sieci. Tej nocy i następnego dnia niewiele złapano. Ludzie pospuszczali nosy, dobrze zapowiadał się zarobek z tego rejsu, a tu prawie od tygodnia zaledwie ponad dwieście kartonów dziennie zjeżdża do ładowni. „Radio” przyszedł do kapitana i powiada, że „Żyzna Ukraina” i „Złoty Plon” łapią po sto ton dziennie. Podają meldunki w sposób zaszyfrowany, nie mówią, że o tony ryb chodzi, meldują same liczby. „Stary” siedzi za biurkiem, skrobie się w głowę. – Ki diabeł, jak oni to robią? – Każe wybrać włok, leci tam, gdzie grasują rosyjscy kapitanowie, włazi między „Plon” i „Ukrainę”, wyrzuca sieć do wody, biega od sonara do sondy sieciowej. Coś tam w toni niby jest, mażą się jakieś plamki i zygzaki na papierze, a kiedy wór zjawia się na slipie, jest sflaczały, aż żal patrzeć. „Stary” z pierwszym oficerem siedzą na mostku, czekają, aż wybiorą Rosjanie. „Plon” zwalnia, ciągnie sieć powoli. „Stary” z pierwszym oficerem wciskają twarze w lornetki. „Pelamida” staje tak, aby z jej mostka widoczny był slip „Ukrainy”. Jest widoczny, a jakże, pękaty, wypełniony rybą wór ledwo mieści się na pokładzie. Za jednym zaciągiem nie mniej jak czterdzieści ton... – Z diabłem mają spółkę – przeklina „stary”. Zawraca, wydaje włok w tym samym miejscu, ciągnie godzinę i wybiera w ostatniej pace zaledwie kilkadziesiąt, dosłownie na sztuki można by policzyć, okazałych, jakby reklamowych makreli. – Siła nieczysta! – Kapitan żuje w gębie przekleństwo, Perkun patrzy przez lornetkę na slip „Plonu”, gdzie właśnie wjeżdża opasła, pełna ryby kicha. „Stary” zabiera się, idzie do kabiny, za nim Perkun, po chwili przychodzi do nich technolog i „radio”. Skrobią się w głowy, myślą, co zrobić. – Ryba tu jest – medytuje „stary” – tylko oni muszą wiedzieć, jak głęboko chodzi. Będziemy próbować i też trafimy, cudów nie ma, tylko że taka zabawa może jeszcze potrwać. – Poprosić trzeba Rosjan na wódkę, łowimy burta w burtę, niedawno był l Maja, nawet wypada – strzela propozycję Perkun. – Phi, już o tym myślałem – mówi kapitan – „starego” z „Ukrainy” nawet znam. 52 Rosjanie przyjęli zaproszenie. Z „Pelamidy” spuszczono szalupę, po godzinie przy suto zastawionym stole zasiadł kapitan, drugi oficer i kilka innych osobistości z radzieckiego statku. Po pierwszej kolejce szef „Ukrainy” zauważył, że przyjęcie bardzo miłe, ale im się wydawało, że są tu w innym celu zaproszeni, więc może by nie tracić czasu... Polacy parsknęli śmiechem, „stary” szybko wyjaśnił, że oczywiście racja, bo faktycznie w tym miejscu, za cholerę, nie może trafić na makrelę. Tamci pokiwali głowami i całe towarzystwo znalazło się na mostku. Chwilę trwały przymiarki, oględziny sond, próby maszyny i kapitan. „Ukrainy” polecił wydać siec. Po godzinie trałowania zatrzeszczały kable, bosman musiał podczepić drugi mesing, bo sieć zdawała się być z ołowiu. Gdy na stromiźnie ukazał się pełny wór ryby, Rosjanie wrócili do stołu, nie na długo jednak, gdyż zaraz nastąpiło ponowne wydanie, a potem jeszcze jedno. Kiedy późnym wieczorem dowództwo „Ukrainy” opuszczało pokład „Pelamidy”, Krzyżański biegał po przetwórni chwytając się za głowę. – Santa Madonna, zapieprzać, chłopcy! Zapieprzać! Zbiorniki pełne, a na pokładzie pod brezentem z dwadzieścia ton makreli! Dla „Pelamidy” znowu przyszły tłuste dni. Sposób pokazany przez Rosjan był niezawodny, wilk krztusił się nadmiarem surowca na mączkę. Technolog skrócił okresy mrożenia, ludzie padali na gęby. Mijał dzień za dniem, ryby w morzu jakby przybywało, po ześlizgach zjeżdżały do ładowni wciąż nowe kartony. Dopiero po dziesięciu dniach takiej roboty przyszła wiadomość, że „Brama” płynie z kraju i wiezie przesyłki. Kiedy statki o pół kabla rzuciły od siebie kotwice, przypłynęła szalupa z dwoma wielkimi koszami kolorowych paczek. Ludzie wylegli gromadnie na pokład za rybackim mostkiem. Stała się ciżba koło koszy, zaledwie kilku czekało do końca bez skutku. Między nimi Hańcza, zgryzł ustnik od carmena i cisnął go za burtę. Nie było paczki dla niego. Perkun znikł z pokładu jako jeden z pierwszych. Zamknął się w kabinie z pokaźnym kartonem w seledynowym papierze. Maniula, Franek Rosówka, Krzyżański, bosman z pokładu, rybacy dokoła – wszyscy mieli szczęśliwe gęby. Bosman gospodarczy otrzymał aż dwie paczki. Jedną jakąś zaległą, która kiedyś zginęła. Tajemnica tej drugiej paczki była jednak skomplikowana. Już poprzedniego dnia dwaj podopieczni bosmana precyzyjnie podważali krawędzie, zakrętek na butelkach czystej wyborowej. Zdjęte tak fachowo korki wolne były od wszelkiego śladu szachrajstwa. Po przelaniu wódki oszuści napełnili butelki wodą z octem, zakręcili korki, zagięli pięknie ich krawędzie, owinęli szklane opakowania celofanem. To była właśnie zawartość owej cudem odnalezionej paczki. Bosman połknął haczyk, dopiero grubo później wykrzywiła się szeroka twarz i przeklęli octowy smak poczęstunku zaproszeni na libację goście. „Stary” nie ukrywał złego humoru – miały kiedy przyjść te cholerne przesyłki, teraz gdy wali się ryba. Ludzie schowali paczki i wrócili do roboty. Ale po kilku dalszych pracowitych dniach, podczas wachty Hańczy, stał się kataklizm. Kiedy mistrz miał budzić nową zmianę, stwierdził w kabinach pogrom. Zaworowy z wózkarzem, do połowy nago, rozwaleni w fotelach wiedli spór o walory przyszłego polskiego samochodu małolitrażowego. Przed nimi na stole stały opustoszałe butelki, niewiele mógł Hańcza zrozumieć, o co im chodzi w tym sporze, oni zaś nie mogli zrozumieć tego, że trzeba już iść do roboty... – Siadaj, mistrzu, napij się, otworzymy nową butelkę... Co sobie żałować... Hańcza pobiegł dalej, na korytarzu spotkał Maniulę oraz jego koleżkę, obaj szli na wachtę bez budzenia, trzymali się pod ręce opierając o szoty. W przetwórni na kartonach obok wózka leżał Franek, zobaczył Hańczę, usiłował wstać. Podniósł się ciężko. – Panie mistrzu... nie gniewaj się, nie dało rady dłużej wytrzymać... Hańcza chciał coś powiedzieć, ale dał spokój. Tymczasem po slipie do góry pełzł pękaty, opasły nowy wór ryby. Trzy zbiorniki mokre były pełne, z czwartego najwyżej połowa ryby 53 „ujechana”. Zbiorniki suche też pełne, w jednym z pięćdziesiąt zabłąkanych między makrelami tuńczyków. Walały się nie odgłowione, czekały na tę zmianę, bo w poprzedniej wycięto ich co najmniej setkę. Maniula stanął na stanowisku pracy, chwiał się na nogach, patrzył jak błędny dokoła, czekał na rybę do kartonowania. Transportery stały, ryba nie nadchodziła. – Mistrzu! Mistrzu!. Czego stoimy? – darł się Koleżka. Maniuli. Przyszedł Adam Kierkuć, zaworowy, chwycił się glazurownika, wytarł rękawem pot z czoła, parsknął śmiechem. – Widzicie go, jaki pracownik – śmiał się patrząc na tego od tacowania. – Spieprzaj ty spać. – A tyś lepszy, gnoju. – Co? – Obydwaście dobrzy! Zmykać do kabiny, który pijany. – Panie mistrzu, a pan nic? Pan się nie napił. Może pan tak drugą setkę dni, bez żonki, bez kielicha?... Niech pan sobie innej roboty szuka, bo za trzy latka dostanie pan kota większego niż Perkun. Hańcza spojrzał do tyłu. Masz tobie, Biedroń też pijany. Biedroń wyciągnął nóż nie wiadomo skąd, trzymał ten nóż w ręku ostrzem do przodu. – Spite ma pan wojsko, spite.., „stary” liczył, ze sto osiemdziesiąt dni wytrzymają... słabo liczył, pan jeszcze się na tym nie zna, ale „stary” powinien dobrze liczyć... – Ty, Biedroń, nie polityku j, zmiataj, boś też pijany. – Gówno tam pijany, dajesz pan rybę do tacowania czy nie? – Puknij się w pałę, Biedroń, jak dawać rybę, nie widzisz, w co jest grane? – To ja idę rezać tuńczyki – powiedział Biedroń, zachwiał się i poszedł w kierunku suchego zbiornika. W tej chwili na górze rozległy się wrzaski: – Gdzie mistrz? Dlaczego nie przychodzi ryby odebrać? Hańcza skoczył na pokład, rzucił okiem na włok – dwadzieścia ton, nic mniej. – Do czwartego zbiornika ile wejdzie, resztę na pokład! – krzyknął Perkunowi na rybacki mostek i wrócił do przetwórni zobaczyć, co z Biedroniem, Ale Biedroń stał na szeroko rozstawionych nogach i obrabiał tuńczyki. Odgłowionych i wypatroszonych ryb przybywało na gumowym taśmociągu. Wóda jechała od Biedronia na kilometr, ale tusze były bezbłędne. Hańcza poszedł dalej, nic nie powiedział. – Niech sobie taki urżnie palucha... kto go do puścił do pracy?... Kryminał gotowy – pomyślał wracając do tych słaniających się koło stołu do tacowania. Kierkuć z Maniulą zaczęli się popychać bluźniąc z samego dna, któryś pierwszy podniósł rękę. – Masz tobie, jeszcze draka potrzebna – wypieprzajcie, bo w dziennik właduję! – świt zajrzał przez bulaj, na slipie zadzwoniły bańki. – Ci na pokładzie poszaleli, znowu wydają, a już tej ryby się nie przerobi, zgnije w zbiornikach... syf i zaraza... – Hańcza skoczył do technologa, nie ma co, trzeba obudzić szefa działu, niech decyduje. Technolog długo mrugał oczami, nie mogła do niego dotrzeć okrutna prawda. – Spita zmiana powiadasz? Wypędzić pijanych i wpisać do dziennika, rób, ile dasz radę, „staremu” jeszcze nią mów, niech łapie ryby, jakoś się jutro odkorkujemy. – Człowieku, nie da rady jechać, wózkarz spity, zaworowy spity, sztauera nie ma... – Aż tak... – toż pogrom nic więcej. Odwaliło im po czterech miesiącach. Nic nowego, tylko nie w porę. – Wstał, powoli właził w portki, wykąpał czuprynę pod kranem. – Urok psi – marudził cichaczem, usilnie myśląc co robić. Wypił łyk koniaku z butelki, poszedł z Hańczą do przetwórni. Franek jak przedtem chrapał na kartonach, obok spał Maniula. Zaworowy z wózkarzem kiwali się sennie siedząc na stole do tacowania, inne stanowiska robocze tchnęły pustką. Na zamarłych transporterach piętrzyły się ryby. Technolog stanął przy drzwiach, patrzy milcząc na hekatombę, która z tego miejsca prezentowała się w całej okazałości. Franek 54 chrapnął głośniej, przekręcił się na bok, zleciał ze stosu kartonów na metalowy greting, pod którym hulała morska woda. Uderzył głową o żelazo, aż zadudniło, otworzył jedno oko, potem drugie, spostrzegł mistrza i technologa, zamrugał, usiłował się podnieść. – Zapilim, panie kierowniku – wyjaśnił sytuację szczerze, taka była już jego natura. Zaworowy z wózkarzem zleźli ze stołu i powoli poszli skryć się za zbiornik, żeby nie leźć mistrzom w oczy. Biedroń, były dyrektor i kilku innych uparcie odgławiali tuńczyki. Już teraz było widać, że najdroższa ryba będzie uratowana. – Chodź – powiedział technolog do Hańczy, kiwał głową w stronę drzwi na pokład. – Trzeba ściągnąć poprzednią zmianę. – Dopiero dwie godziny jak poszli spać. – Trudno, będą zasuwać dwadzieścia godzin, jak na motorowcach, inaczej ryba zgnije. Ci, którzy rzucili się w koję, aby pospiesznie wypocząć przed następną wachtą, teraz obudzeni nagle nie od razu rozumieli, o co idzie. – Co się mistrz myli, nie moja zmiana... nie palić światła! – Wstawaj, Bończyk, nie ma żadnej pomyłki, – Bydlę też zdechnie, jak nie pośpi. – Wstawaj, druga zmiana spita, ryba gnije. Ratować trzeba. – Te gnoje... my za nich... kurewskie kochanie więcej warte od porządków na tym statku. Złazili się do przetwórni zaspani, przecierając oczy, klnąc, spluwając na boki. Zaworowy i wózkarz z drugiej zmiany czmychnęli do kabin, nie chcąc wpaść w łapy tych, którzy odrabiali ich zawaloną robotę. Trzasnęły tace, zaskrzeczał pneumatyczny kardan, wjechały z tuneli pokryte szronem opóźnione wózki, taśmami popłynęła szeroka rzeka niebieskawozielonych ryb. Zabuzowani znikli z przetwórni, ślad po nich zginął, zrozumieli, że z nocy będą mieli dzień. Gdy ci zejdą po dwudziestu godzinach, na dwadzieścia godzin przyjdą oni. Nikt tu nic nie znajdzie, wspólny pieniądz, wspólna strata. Na drugi dzień Franek, Maniula, wózkarz, zaworowy z drugiej zmiany oraz inni – ci, których przy robocie zabrakło dnia poprzedniego, patrzyli wąskimi szparkami oczu na rybi film przesuwający się przed nimi bez końca. Wycierali zalewający poczerwienione oczy kacowy pot, ścigali rybę rękami na sortowniku, całą prawie dobę za siebie i za tamtych, którzy poratowali w potrzebie. Technolog zawołał obu mistrzów do siebie. – Zróbcie listę spitych, osobno partyjnych dla Pawlaka, draka będzie jak olimpiada. Hańcza siedzi w kącie na kanapce i patrzy w bulaj, Krzyżański pali sporta. Mistrzowie milczą. – Co tak siedzicie jak kukły? – Lewa sprawa. – Co ci „lewa”? To nie ochronka. Nie po to tu są, żeby pić wódkę. – Których spisać? Tych, co byli spici, czy tych, co nie robili? – Nie filozofuj. Sam wiesz których, twoja sprawa. Hańcza nic nie mówi, siedzi, patrzy w bulaj. Krzyżański dłubie wykałaczką w zębie – Zawołajcie Franka – powiada technolog. Hańcza wychodzi z kabiny i wraca po chwili ze starszym rybakiem Rosówką. Franek, spostrzegłszy tak zacny skład audytorium, od razu zmiarkował w czym rzecz. – Zapilim kosmicznie – stwierdził od drzwi zwracając się do technologa. – Tyle tośmy zauważyli bez twoich wyjaśnień. Powiedz, kto to zaczął? – Kto zaczął? – Nie pytaj głupio, tylko gadaj, Franek! – Panie kierowniku, u nas w kabinie, to myśmy zaczęli z Biedroniem, – A ilu was w kabinie mieszka? – parsknął śmiechem. Hańcza. – Jak to ilu? Biedroń i ja. 55 – Trzymajcie mnie, bo go zabiję – mruknął technolog. – Franek, nie rób z nas balonów. Wiesz, że ta draka o tak, sama, się nie rozlezie – stwierdził poważnie Hańcza. – Kto miał zacząć, panie mistrzu? Od rufy to poszło samo, nikt nie zaczął. Paczki leżały w kabinach, tydzień się na nie patrzyło. Patrzyło i patrzyło... Ile można tak patrzeć? Jakby raz na miesiąc był kiedy jakiś wolny dzień, toby się poczekało, a tak kto wie, ile trzeba by czekać. Ja obserwuję Biedronia, on może robić ze czterdzieści dni bez przerwy, potem w kabinie z nim wytrzymać trudno, zadziorny. Jak popije, od nowa chłop do życia. Teraz nie pił ani nie odpoczywał ze sto dni, od miesiąca warczy na mnie i warczy. Ja też nie żaden gnojek, żeby na mnie mordę darł. Zresztą sto dni na okrągło przy robocie i dla mnie za dużo – forsa, forsa, pożyć też trochę trzeba... w głowie odbija... – Gadaj, kto zaczął – powiedział oschle Hańcza, kiedy Franek przerwał. – Nie wiem, jak było u innych, ale u nas, kiedy wróciliśmy z wachty, Biedroń mówi, że napiłby się wódki, bo dostaje kota i chętnie by kogoś pobił. Nie wytrzeźwiejesz za cztery godziny, człowieku – powiadam. Biedroń usiadł, nie rozbiera się, spać nie idzie, pali papierosa. Poszedłem się wysikać i słyszę po drodze, że w kabinie u Maniuli szkło dzwoni, zaglądam, wódkę piją. – Masz, Franek, łyka, bo padniesz – powiada Maniok. Wypiłem. Nie było siły odmówić, stare mięso było na obiad, muliło mnie w dołku, trzeba było wypić chociażby dla zdrowia... – Gadaj o sprawie, Franek. – Toż mówię, że wypiłem. Wróciłem do kabiny, Biedroń zwąchał. – Ty psi synu – powiada – chodzisz wódkę pić do wychodka... Co by pan wtedy zrobił? Wyjąłem z paczki połówkę i postawiłem na stole. Wypiliśmy szybko, bo trzeba, było jeszcze się przespać i na wachtę zdążyć... – I tak naraz we wszystkich kabinach wszystkim odbiło? – A czy ja panu mówię, jak było w innych kabinach? Nie mówię, bo nie wiem. Wiem tylko, jak było u nas. Wypiliśmy połówkę, spać się odechciało. Biedroń wyjął swoją butelkę. Przyszedł czas na wachtę, tośmy poszli do przetwórni bez budzenia. Biedroń robił do końca przy tuńczykach, a mnie zmogło. Wal pan, panie kierowniku, w dziennik, niech potrącą. Porządek musi być. – Dniówkę to już masz z głowy – powiedział technolog – ale chyba wiesz, że to na dniówce się nie skończy. Franek podniósł głowę, spojrzał w oczy kierownikowi. – Wie pan co – powiedział z naciskiem – ja myślę tak samo, jak myśli Biedroń: niech będzie, co będzie... zapiliśmy bo na nasz rozum już trzeba było zapić. Robota stawała, głupie myśli przychodziły, a jak za to karać kierownicy powinni wiedzieć, to ich fach. Można już pójść? – Można. Franek wyszedł, w kabinie zapanowało milczenie. – Trzeba będzie im potrącić po dwie dniówki i tej sprawy nie rozrabiać – mruknął technolog. – Starzy przestają się bać – zauważył Hańcza, – Paru wyleci, wrócą do normy. – Cholera wie jak z tym wylatywaniem... co tam w kraju słychać – powiedział Krzyżański. – Cokolwiek byłoby słychać, nikt pijaństwa popierać nie będzie. Hańcza zapalił papierosa, zaciągnął się. – Pijaństwa. A kto w Polsce pije raz na sto dni? 56 Mroźny wiatr hula ulicą. Z pospiesznie zamykanych drzwi kafejek i restauracji buchają kłęby pary. Nina idzie do domu powoli, jakby nie chciała tam dojść. Wiatr szarpie jej wełniany toczek, burzy starannie ułożone włosy. Nina staje przed komisem, patrzy na kolorowe bluzki, futra, stołowe srebro, wielką lalkę leżącą krzywo obok stosu pastelowych kremplin. Lalka ma przymrużone oczy, uśmiecha się plastykową maską, szczerzy wylakierowane ząbki. Naprzeciw w blasku neonowego napisu iskrzą płatki śniegu, wicher, zdmuchuje biały pył z dachów, rozsypuje między literkami wielkiego neonu. Nina skręca w wąską, prawie ciemną uliczkę. Po prawej stronie niewielki, pusty park, drzewa wyciągają w kierunku granatowego nieba szare piszczele konarów. Na rogu jasno oświetlona wystawa z daleka pachnie czymś znajomym. To ciastkarnia, wychodzą z niej ludzie, wynoszą białe paczuszki z filuternie zawiązanymi kokardami. Przed Niną wyrasta znajoma postać. – Dzień dobry, Nina, idziesz i ludzi nie widzisz! – Magda?! – Byłam u koleżanki – mówi Magda zdejmując rękawiczkę, pomaga sobie zębami, pokazuje białe ich rzędy, żywe, zupełnie inne niż zęby lalki leżącej krzywo na stosie sukienkowych materiałów. Nina też ściąga rękawiczkę, myśli, że dobrze byłoby pójść gdziekolwiek, może nawet z Magdą na kawę do zatłoczonej kawiarni. Stoją obie w miejscu, przyglądają się sobie, rzucają zdawkowe zdania. – Co u ciebie? – Dziękuję. Wreszcie ruszają obie w kierunku oświetlonej rzęsiście ulicy. Neonowy napis błyska w wirze białych płatków śniegu. Przy komisowej witrynie tłoczą się ludzie, tak jak przedtem. W kawiarni jest wolny stolik w rogu pod rozłożystą palmą. Młode kobiety idą po czerwonym dywanie, mężczyźni podnoszą głowy, odwracają twarze od swoich dziewczyn, odprowadzają wzrokiem te, które dopiero przyszły. – Kiedy oni wrócą? – pyta Magda zapalając papierosa. Nina słyszy ją jakby z daleka. –Kiedy oni wrócą? – powtarza Magda raz jeszcze, – W lipcu albo w sierpniu – odpowiada Nina. Zjawia się. kelnerka. Magda zamawia dwie kawy i ciastka... – Dlaczego nie zorganizują im możliwości wysyłania listów? Ją dostaję pocztę raz w miesiącu albo raz na dwa miesiące – żali się Magda. – Jakub pisze, że listy może wysyłać tylko wówczas, gdy. są w porcie, bo nikt nie kwapi się, aby systematycznie zabierać je z łowisk. Sprawy ludzkie najważniejsze w przemówieniach i sprawozdaniach... – gorączkuje się Magda. Nina popija w milczeniu kawę, skubie łyżeczką ciastko. Myśli o tym, że będzie musiała napisać list, a w tym liście wszystko, tak będzie najlepiej... Przy stoliku obok siedzą dwaj znudzeni panowie, z drugiej strony chłopak z dziewczyną, on coś mówi, ona słucha w skupieniu. Dziewczyna ma wielkie, ciemne oczy i seledynowy golf o zupełnie takim odcieniu jak papier i koperty leżące w szufladzie razem z niebieskim długopisem... Nina łapie się na tym, że. nie może już zupełnie myśleć o czymkolwiek innym tylko o nie napisanym liście. Dalej siedzą dwie rozbawione pary. Jest tam butelka wina, podzwaniają cieniutkie kieliszki na wysokich nóżkach. Dziewczyny śmieją się głośno, brunet w zamszowej marynarce coś opowiada przyciszonym głosem, one słuchają i po chwili znowu wybuchają śmiechem. Dwom panom obok. spełzła nuda z twarzy, patrzą, uważnie na Ninę, 57 patrzą na Magdę, uśmiechają się, jakby koniecznie chcieli coś powiedzieć. Pianista gra melodię do znajomych słów „Dziś jakiś Jasza czy inny Sasza do piersi tuli twoją Sonię... Wańka, Wańka...” –Słuchaj, wyobraź sobie, że... – Magda rozprawia o czymś szeroko, prawie namiętnie. Nina patrzy w, kąt kawiarni. Teraz, tutaj w zimowy wieczór wrócił do niej tamten upalny dzień. ...Barwny tłum płynie wzdłuż mola, łamie się, rozdziela przy ostrodze zmierzającej w prawo ku brzegowi. Niewielkie fale błyskają promieniami słońca. Ona w tłumie spostrzega za sobą intruza, który idzie tuż i przygląda się jej uparcie, ona czuje to spojrzenie na szyi, ramionach, biodrach, czuje, że on jest blisko i patrzy na jej nogi w wysokich nowiuteńkich szpilkach. Nina ogląda się gniewnie i blisko swojej twarzy spotyka jego uradowane, być może tym jej gniewem, oczy. Intruz milczy. Ona też nic nie mówi, odwraca się i idzie coraz szybciej, zapomina nawet o zdradzieckich szparach między deskami promenady. Nagle czuje, że obcas jej pantofla zapada głęboko. Szarpie nogą, pantofel przez chwilę stawia opór, obcas zgrzytnął. Intruz stoi nad złamaną szpilką. Jest zupełnie inny niż przed chwilą, zgubił uśmiech i pewność siebie, patrzy to na nią, to na obcas w potrzasku. Wreszcie klęka, wydłubuje zgubę. – Proszę to zostawić, proszę odejść! –krzyczy prawie Nina, macha torebką, potyka się na złamanym kikucie, kuśtyka w kierunku ławki przy balustradzie, staje oparta o poręcz, gryzie w sobie złość, gryzie łzy. – Przepraszam bardzo, ale to pani obcas –słyszy obok siebie jego głos. Duże czarne oczy wpatrują się w nią już bez przerażenia. Chciałaby powiedzieć coś bardzo dosadnego, żeby się wreszcie odczepił, bo go nienawidzi. Ciska gniewnie spojrzenia, hamuje wzbierającą pasję. – Mam nadzieję, że to nie przeze mnie. Szedłem w ogóle nie zauważony... Nina pamięta ten uśmiech, jakby to było dzisiaj. Nie szukała wówczas znajomości... W jej życiu był już ktoś. Patrzyła jednak na chłopca z ułamanym obcasem w palcach i wydawało jej się, że kiedyś już go widziała, że zna go dobrze. Musiała się uśmiechnąć. Od tego dnia straciła spokój. Myśl o nim wracała zbyt często, by go zapomnieć. Spotkania z tamtym – jej pierwszą miłością – straciły urok. Kiedy za kilka dni zobaczyła go przed wejściem na plażę, nie mogła ukryć radości. Był nieco speszony. W pierwszej chwili Nina myślała, że speszyła go obecność jej koleżanki, ale. okazało się, że czekał na kogoś, z kim umówił się w tym właśnie miejscu. Nina odczuła to niemal boleśnie. On jednak zrezygnował z tamtego spotkania i poszedł z nimi. Przyjaciółka od razu przypuściła atak. On, jakby przestał zabiegać o względy Niny, zainteresował się przyjaciółką. Po godzinie byli umówieni na wycieczkę nad jezioro, gdzie jest znacznie zaciszniej niż na zatłoczonej plaży... Pojechał Andrzej nad jezioro, ale nie z Mariolą. Był to najpiękniejszy dzień w życiu Niny... Nina patrzy w głąb kawiarni, panowie przy stoliku obok zamówili całą butelkę wytrawnej wódki, piją, przyglądają się Magdzie, Magda zaś paple do Niny, Nina zupełnie nie wie, co Magda paple. Gryzie wargi aż do bólu... – Dlaczego teraz tak musiało się stać? Dlaczego? Wówczas miała dwadzieścia lat, byłą pewna, że tamto z Zygą jest miłością i nie miała zamiaru zdradzić tej miłości, ale gdy to się stało, wiedziała, że postąpiła słusznie. Tamta miłość zmalała, przepadła, sczezła. Zyga przestał się liczyć, jego wymówki śmieszyły ją. A teraz? Jak jest teraz? Czy Andrzej przestał się liczyć? Może gdy wróci, też zasługiwać będzie jedynie na litość? Nina przygryza usta jeszcze mocniej, wie na pewno, że nie i boi się tego spotkania... Wówczas, na plaży, gdy patrzyła na Andrzeja i Mariolę, zdecydowała, że Andrzej będzie jej. Dni, które przyszły później, stworzyły nową rzeczywistość. Nieważne były wymówki matki, strapiona twarz ojca, nieważne były wymówki tamtego poprzedniego, który był uważany za narzeczonego. Pretensje, nawet obelgi... wszystko to nie miało znaczenia. Liczył się Andrzej i te chwile u niego. Wraz z prawdziwą miłością przyszła duma z dojrzałości nagiego ciała, którym upajał się on. Pierwsza szczypta goryczy, jakiej zaznała to urażana właśnie duma. Zadro- 58 sna o Andrzeja pilnowała, aby nie zawierał znajomości z innymi kobietami, ale jej zazdrość była powściągliwa i nie pozbawiona godności... – Zazdrość Andrzeja była inna, objawiała się bezpośrednio, gwałtownie, często napastliwie. Sięgała wstecz, narastała wokół przeżyć Niny z czasu, gdy jej jeszcze nie znał. Wstydził się tych wymówek, bał się nimi ośmieszyć, ale nie mogąc znieść myśli, że ona mogłaby należeć do kogoś poza nim, nie mógł także ścierpieć świadomości, że ona do kogoś należała przed nim. Jego wybuchy raniły ją boleśnie. Gdy skończył szkołę i miał popłynąć w pierwszy rejs, wzięli ślub. Ona, Nina, od pierwszego jego wyjazdu z oporami godziła się na takie życie. Prosiła, aby zmienił pracę. Mógłby coś znaleźć na lądzie, jak inni, i być z nią. Andrzej jednak nie chciał zmienić pracy. Wracał z rejsu po pół roku, zadręczał się tym, że za kilka dni znów będzie musiał ją zostawić, ale gdy przychodził czas, biegł na statek bez wahania, jakby nie istniała inna możliwość. Początkowo uważała, że pędzi go tam rozsądek. Skończył szkołę, chce zdobyć praktykę, zostać oficerem. W miarę mijania lat przekonała się, że to nie tylko poczucie obowiązku, lecz coś więcej. Co? Nie wiedziała. Zadawała sobie to pytanie w czasie długich okresów samotności. Odpowiedź przychodziła tak powoli, jak powoli poznawała męża. On żył naprawdę w tym dalekim świecie, którego ona zupełnie nie znała. Wiedziała, że gdy był tam, nie wystarczało mu jedynie morze i połów, wiedziała, że tęsknił za nią. Telegrafował, zamawiał radiorozmowy w najbardziej niespodziewanych chwilach. Wiedziała, że gnębi go zazdrość, że cierpi coraz bardziej w miarę upływającego czasu. Pomimo to powracał na morze. Straciła nadzieję, że Andrzej kiedykolwiek zostanie z nią naprawdę. Zamknęła się w sobie, odgrodziła od znajomych. Dni po pracy spędzała z książką w ręku. Czytanie zastąpiło jej miłość, dom, męża... Coraz częściej jednak zapadała w zadumę, myślała o przyszłości. Powoli zaczął rosnąć w niej bunt. Jego zazdrość zaczęła ją nużyć, listy z morza były coraz bardziej przykre. W nocy przewracała się z boku na bok, czuła ciepło swojego młodego ciała, zdawała sobie sprawę z mijających lat. Myślała, że kiedyś musi się wypełnić ta ciągła pustka, tak być bez końca nie może i nie będzie. Nie miała wątpliwości, że Andrzeja ciągle kocha, ale odkryła też prawdę, że miłość ta jest już skazana. Czekała... Dzień ten przyszedł. Przyszedł i nie przyniósł zupełnie nic nowego, w ogóle nic nie przyniósł. A jednak nie żałuje tego, co się stało, bo to się. stać już musiało. Siedzi Nina w kawiarni, słucha znanej melodii, słucha, jak pianista wali w klawisze. Rozmazują się po sali dźwięki, operetkowego walca. Chciałaby wreszcie myśleć o. czym innym, słuchać uważnie tego, co mówi Magda, uciec od swojej rozterki. – Co jest ważne? – myśli Nina – miłość prawdziwa, jak ta, która łączyła ją od pierwszej chwili z Andrzejem? Na pewno tak, na pewno! Ten ktoś, kto jest teraz, nie liczy się. Nigdy nie wypełni jej życia... nigdy, a jednak... Nina uśmiecha się, bo wie, że dodana przeżywać będzie to, co się jej, młodej kobiecie należy, że pozbędzie, się znowu na całą noc owej piekącej samotności... Magda szarpie ją za ramię. – Nina, co się z tobą dzieje? Masz oczy lunatyczki, nic nie słyszysz, uśmiechasz się głupkowato. – Przepraszam, zamyśliłam się – mówi Nina, patrzy uważnie na młodziutką twarz i wesołe oczy tamtej. – Co tobie powiedz, Nina? – nalega Magda. Nina nie wie, co odpowiedzieć. Magda spostrzega w koleżance jakąś zmianę. Nina nie kwapi się z wyjaśnieniami, patrzy na. dwóch panów, oni kłaniają się paniom, jeden zaczyna coś do nich mówić, uśmiecha się. Nina myśli, że to wszystko nie ma żadnego sensu. 59 Gruchnęła wieść, że wejście do Dakaru jest odwołane, „Sardynela” zabierze z portu kartony i dostarczy je „Pelamidzie” na łowisko. „Stary” oponował przez radio, krzyczał, że morze wzburzone i przeładunek na wodzie będzie ryzykowny, że ludzie muszą już przewietrzyć się w porcie, ale ci z lądu przekonali go jakoś. No i „Sardynela” rzeczywiście przywiozła kartony. Przeładunek zaczął się po południu. Z „Pelamidy” jak zwykle spuszczono dwie szalupy, które ruchem wahadłowym od burty jednego statku do drugiego statku woziły pękate hiwy opakowań. Morze wbrew przewidywaniom było płaskie, robota szła sprawnie. Ludzie nie zauważyli, kiedy zaszło słońce i na statku zapłonęły światła. Przed północą zerwał się nieduży wiatr, morze było jednak nadal spokojne. Szalupy, nad którymi wysoko piętrzyły się sterty kartonów, mozolnie musiały pchać się w kierunku „Pelamidy”. Perkun, który dowodził przeładunkiem i był na jednej z łodzi wraz z trzema starszymi rybakami, klął za każdym razem, kiedy znalazł się przy swoim statku. Kapitan przyszedł na pokład za rybackim mostkiem i zapytał Perkuna, jak mu idzie. – Wiatr tężeje, fala rośnie i chyba trzeba będzie przerwać robotę, bo silniki nie poradzą w szalupach. Za duży opór stawiają kartony! – zawołał Perkun z dołu. – Gdybym cię, Andrzej, nie znał, pomyślałbym, że masz cykorię – powiedział kapitan. – Mam cykorię – przyznał Perkun. – To lewa robota, kapitanie. W taką pogodę jak teraz nie wolno zabawiać się w ten sposób. – Powiedz to, Perkun, babci przy kolacji – odciął się kapitan, zły na oficera za takie stawianie sprawy. „Stary” jednak sam widział, że morze jak na złość zaczęło się kotłować. W tej chwili podeszła, nowa szalupa. Perkun pospieszył z założeniem, stropu na ostatni hiw. Chciał szybko zrobić wolne miejsce przy burcie. Szalupa, która wynurzyła się z mroku, uciekła przed wiatrem za kadłub „Pelamidy”. Wiatr szarpał stosem ułożonych na niej kartonów. Szalupa przechyliła się znacznie, ludzie balansowali na jej burtach, chcąc zachować stateczność łodzi. Ostatni hiw od Perkuna rozbujany wiatrem dyndał koło relingu „Pelamidy”, trudno go opuścić na pokład. Perkun odpłynął w atramentową przestrzeń dzielącą obydwa statki. Rybak przy sterze zbyt gwałtownie pocisnął manetkę gazu, b o diesel zachłysnął się. Ci z kartonami nie przewidzieli tego i ruszyli zbyt ostro, omal nie uderzając dziobem łodzi Perkuna. Odskoczyli w bok i szalupa pod wpływem nagłego skrętu oraz wiatru naciskającego na wysoko piętrzący się ładunek zachybotała gwałtownie. Rybak siedzący na kartonach stracił równowagę i byłby spadł, ale sternik przytrzymał go za fufajkę. Kapitan i ludzie na „Pelamidzie” z zapartym tchem obserwowali to kilka sekund trwające zdarzenie. Perkun szarpał się z silnikiem chcąc go ponownie uruchomić. Wiatr znosił bezwładną łódź na morze. Druga szalupa odzyskała równowagę i podpłynęła do „Pelamidy”. Po kilkunastu sekundach silnik Perkuna zapalił. –Uważajcie, do jasnej cholery! – wrzasnął „stary”. – Tak jest, panie kapitanie – odpowiedział Perkun z dołu. – Listy zabierzcie ostatnim kursem! – krzyknął Hańcza, gdyż „Sardynela” zabrała z Dakaru nie tylko kartony, ale podobno także pocztę dla załogi „Pelamidy”. – Tego jemu nie musisz przypominać, sam wiesz, jaki on pazerny na listy – usłyszał Jakub tuż obok siebie słowa Krzyżańskiego. – A ty czemu nie śpisz? – Bo mam głupie myśli. – Kota dostajesz? – Mhm... – Idź do kapitana, da ci whisky. – Nie da. 60 – Dlaczego nie da? – Sam dostaje kota, w taką pogodę każe ludziom, wozić szalupami kartony. W mesie rybacy sejmikują. – Dopiero teraz wiatr przyszedł – powiedział Hańcza po chwili milczenia. – Dużo jeszcze tych kartonów? – spytał Krzyżański. – Podobno na dwa do trzech kursów szalupami. Zaraz skończę je układać, tobie znowu się udało, minie ładnych parę godzin, zanim zaczną łowić. Krzyżański spojrzał w atramentową przestrzeń. Gdzieś tam bujają się ludzie na szalupach wypełnionych wysoko nad burty papierowym ładunkiem. Wiatr poświstuje w antenach statku. „Pelamida” kręci się jak bąk koło kotwicznego łańcucha. – Idę do kabiny, zaparzę kawy, przyjdź zaraz – powiedział do Jakuba. Hańcza pobiegł sprawdzić, jak ułożone są kartony na pokładzie. Przy burcie zjawiła się znowu szalupa Perkuna, kartony powędrowały na statek. – Dużo jeszcze?!.– krzyknął Hańcza za oddalającą się łodzią. – Ostatni kurs – odpowiedział Perkun, już pochłonięty mrokiem. Ledwo ludzie zdążyli rozłożyć poprzednią partię ładunku, do „Pelamidy” dobiła druga szalupa. Gdy kartony znalazły się na pokładzie „Pelamidy”, łódź ruszyła w stronę „Sardyneli”. – Nie kończycie jeszcze?! – zapytał ktoś z pokładu. – Jedziemy jeszcze raz, może Perkun nie weźmie wszystkiego. Hańcza czekał, z utęsknieniem na ostatnią partię ładunku. Chciał jak najszybciej zakończyć tę cholerną robotę i skoczyć na zaparzoną przez Krzyżańskiego kawę. Sprawdził. więc pryzmy piętrzące, się między szalupami, myśląc o tym, że zaraz pójdzie spać. Zawołał Maniulę i Biedronia i pokazał, że na rogu, trzeba poprawić stos, potem mocno kartony obciągnąć brezentem, tym bardziej że wiatr ciągle tężeje. Szalupa Perkuna nie nadchodziła. Co jest do cholery, czemu oni tak się grzebią z ostatnim kursem? – Hańcza zszedł z pokładu do przetwórni, zamierzał tą drogą dotrzeć do kabiny, zobaczyć jak z kawą. Kiedy był na metalowych schodkach w zamrażalni, usłyszał przez otwarte drzwi odgłosy, zamieszania na pokładzie. Tupot, gwałtowną bieganinę, wreszcie przy burcie warkot szalupowego silnika. Wrócił susami na pokład za rybackim mostkiem. U wyjścia napotkał biegnącego kapitana. Ludzie cisnęli się do burty, gdzie, nisko na ciemnym morzu powarkiwał. silnik. Ci na dole przekazali jakąś wiadomość i natychmiast ruszyli w ciemną przestrzeń. Na „Sardyneli”. i na „Pelamidzie” natychmiast rozbłysły. światła reflektorów. Jakub zatrzymał się przy relingu. –Co: tu się dzieje? – spytał nic nie rozumiejąc. –Bartosz spadł z szalupy, nie mogą go znaleźć – odpowiedział, biały jak kreda w blasku reflektora Biedroń. Słupy światła z obydwu statków krzyżują się, miga w nich łódź z wysoko wystającą nad burty stertą kartonów, widać na niej ludzkie sylwetki w pomarańczowych kamizelkach. Z „Sardyneli” zjeżdżają. w morze szalupy, najpierw jedna, zaraz potem druga. Podskakują na. falach, pędzą w kierunku wyładowanej po brzegi, podrzucanej bezwładnie przez morze łodzi Perkuna. –Jak to się stało? – pytają pobladli rybacy. Zjawia się technolog, elektrycy, bosman pokładowy z poprzedniej zmiany, przybiega Krzyżański. – Co się stało? Co z Bartoszem? – wypytuje nerwowo. Mistrzowie wraz z innymi rybakami wychyleni przez reling patrzą w stronę, gdzie: w świetle reflektorów uwijają się szalupy. Łódź Perkuna znikła. Nie widać jej ani w słupach reflektorowego światła, ani przy burcie „Pelamidy”. Tymczasem „Sardynela” ruszyła ż kotwicy i płynie do miejsca dramatu. Na, „Pelamidzie” piszczą żurawiki, do morza zjeżdża trzecia 61 szalupa, na niej kapitan, drugi, oficer i dwóch rybaków z pokładu. Wieść o wypadku obiegła statek od rufy do dziobu, odbija się echem z burty na burtę, ludzie przerwali sen, wylegli na pokład, zaciskają usta, czekają, co będzie, nic więcej zrobić nie mogą. – Gdzie się podział Perkun z tym przeklętym papierem? – Dryfuje go, bo mu silnik wysiadł, dlatego to się stało – odpowiada stojący opodal Biedroń. Nieco w lewo od miejsca wypadku mruga białe nikłe światło, jedna z szalup kieruje się w tamtą stronę. Reflektory z „Sardyneli” macają morze, znajdują wypełnioną kartonami szalupę. W chwilę potem podpływa do niej łódź z „Sardyneli”, bierze szalupę na. hol i taszczy mozolnie pod; wiatr w kierunku „Pelamidy”. Przy burcie statku łodzie ocierają się bokami. Perkun przeskakuje na pustą łódź, wraca na miejsce wypadku. Kartony wędrują na pokład, potem jedzie do góry szalupa, na niej dwóch ludzi, rybaków, którzy byli tam podczas nieszczęsnego. zdarzenia... Karasiak i Mariański... Schodzą na pokład milczą. Inni otaczają ich. Długo nie pada żadne pytanie. – Dlaczego on utonął? – ktoś wypowiada wreszcie to o czym wszyscy myślą od dawna. –Był bez pasa – odpowiada Karasiak. – Silnik zgasł, łódź podskoczyła na fali, Bartosz, akurat wlazł na kartony, obsunął się, zleciał i więcej go nie zobaczyliśmy. Zdryfowało nas. Perkun zepchnął w to miejsce hiw kartonowy myśleliśmy, że on się ich chwycił, okazało się, ze nie. Rybacy z szalupy przysiadają na beczce z pneumatyczną tratwą, patrzą w pokład. Z „Sardyneli” lecą w niebo rakiety, rozświetlają ciemne morze. Wiatr ustał, zrobiło się cicho. Cisza ta dzwoni w uszach, kłują w niej krzyki na łodziach i huk wystrzelanych rakiet. Mijają sekundy, potem minuty, nie słychać oczekiwanego okrzyku: „jest!” Krzyżański podtyka Hańczy pod nos paczkę papierosów, kilka rąk wyciąga się w tę stronę, błyska zapałka, zaciągają się dymem i ci dwaj z szalupy. – Już go. nie znajdą – powiada głucho jeden z przybyłych. –Tu są barrakudy– mówi Biedroń jakby do siebie. – Znam to miejsce. –Przestańcie krakać, do jasnej cholery – denerwuje się Krzyżański, po czym znowu zapada milczenie. Z „Sardyneli” podrywają się nowe rakiety, morze jest białe i purpurowe na przemian: Hańcza patrzy na zegarek, od chwili gdy to się stało, minęło pół godziny i trzy minuty, a wydaje się, że wiek prawie. Na wschodzie morze powoli jaśnieje, słońce nie wylazło jeszcze z wielkiej wody, ale tam gdzie się pokaże za godzinę lub dwie, atramentowa niebieskość rzednie, gwiazdy matowieją; morze nabiera połysku. Z miejsca poszukiwań pełznie szalupa w kierunku „Pelamidy”, za chwilę jest przy burcie. Przypłynął drugi oficer, wspina się po sztormtrapie na pokład, przełazi ociężale przez reling, idzie do radiooficera nadać telegram do przedsiębiorstwa w kraju. Poszukiwania trwają nadal, niełatwo będzie je przerwać... Dwa niwy kartonów z ostatniego kursu walają się po pokładzie, rybacy się rozpełzli, Hańcza z trudem mobilizuje kilku najbliższych do skończenia roboty. Biedroń, Maniula i „Wywrotka” rozwiązują stropy. Powoli noszą kartony na przeznaczone miejsce, spoglądają w stronę, gdzie terkoczą szalupowe silniki. Robota na „Pelamidzie” wreszcie skończona, bosman przynosi brezent. Rybacy obciągają go na wielkim papierowym garbie. Afrykańska poranna rosa spada na statek jak mały deszcz. Rybacy mają szron na nieogolonych zarostach. Mija pierwsza godzina poszukiwań, zaczynają się nieskończenie długie minuty godziny następnej. Ludzi ubywa na pokładzie, wracają powoli do pracy. Z wody wyłazi skrawek czerwonego słońca, odcina się jaskrawo od granatowych fal i szarego jeszcze nieba. Reflektory bledną, słupy ich światła stają się miękkie, coraz bardziej bezradne. Wreszcie tuż nad wodą ukazuje się krawędź słońca, morze płonie w tym miejscu zalewając czerwienią wiercące się beznadziejnie szalupy. Mimo słonecznego blasku po statku 62 pełznie ponurość. Boykok niesie przez pokład worek kartofli na obiad, ma twarz posępną, kucharz wyszedł z kabiny, ubiera się w kitel, patrzy na morze. Bosman i rybacy z pokładu układają włok do wydania. Podzwaniają tu i tam metalowe bańki. Słońce coraz gwałtownie j wydobywa się z wody, oświetla szare ludzkie twarze... –Idź spać, bo padniesz – powiada Krzyżański do Jakuba – za sześć godzin twoja wachta, a masz chyba dość. Jakub schodzi do zamrażalni, zrzuca robocze ubranie. W kabinie na stoliku znajduje dwie szklanki zimnej kawy. Pije parę łyków i wali się w koję. Przed oczyma ma pociągłą twarz Bartosza. Zaciska powieki, czuje pod nimi piekące zmęczenie, chce zasnąć, ale ciągle widzi Bartosza i jego ładną kobietę w czerwonej garsonce. Zasypia wreszcie i budzi się kilkakrotnie. Zrywa z posłania, przeciera oczy, stara się przypomnieć, czy nocny wypadek zdarzył się naprawdę, czy też przyśnił mu się jedynie. Przez szczelinę między przymkniętą żelazną klapą na bulaju wpadają do kabiny jaskrawe promienie słońca, Hańcza spogląda na zegarek. Dochodzi godzina jedenasta. Za ścianą w zamrażalni panuje cisza, tylko szoty wibrują głośno, dudnią prawie. Hańcza wsłuchuje się w to dudnienie i myśli, że „Pelamida” leci dalej na łowisko, ściany drżą jak przy przelocie. Podnosi się z koi, myje twarz pod kranem, patrzy na fotografię Magdy i zaraz spostrzega przed sobą kobietę w czerwonej garsonce, która z małą dziewczynką uczepioną jej ręki jako jedna z ostatnich zeszła z „Pelamidy” tuż przed odpłynięciem w ten rejs. Hańcza ubiera się powoli, wychodzi na pokład. Statek idzie całą naprzód wzdłuż wybrzeży Afryki. Rybacy klarują sieć na pokładzie. Bosman spostrzega Jakuba, kiwa ręką. Na beczce z tratwą siedzą: Maniula, Franek Rosówka i koleżka Maniuli. Hańcza nie pyta o wyniki poszukiwań. Gdy wyszedł na pokład i spojrzał na ludzi, wiedział już wszystko. Siada na tratwie, myśli o Perkunie. Trzeba by do niego pójść. Na słabego trafiło nieszczęście, będzie odpowiadał za brak korków na grzbiecie Bartosza... Pewnie się do reszty załamie. Krzyżański leży na stosie kartonów, rozwalony do słońca z kubełkiem wody koło siebie. Zobaczył Jakuba, macha ręką, Hańcza wspina się po metalowej drabinie do kolegi, siada na ręczniku. – Gdzie lecimy? –Trochę wyżej po pałasza, podobno jest go tam do cholery. – Perkuna widziałeś? – Od rana nikt go nie widział. – O której odpłynęliśmy stamtąd? – Ze dwie godziny temu, nie więcej. – Na psa urok. –Coś nie mam spokoju, wydaje mi się, że to nie koniec – powiada Krzyżański. – Który dzisiaj dzień rejsu? – Sto trzeci. Jeszcze co najmniej dwa miesiączki przed nami. –Dużo– mruczy Jakub. – Dużo – odpowiada Krzyżański. Statek sunie gładko po płaszczyźnie morza. Mała bryza, która zjawiła się w nocy, przepadła bez śladu. Powietrze klei się do statku i spoconych ludzi, zaduch płynie z „Pelamidą”, jakby skąpił nawet sztucznego podmuchu od tych dwunastu węzłów. Na dole steward wali w gong. Mistrzowie płuczą twarze w kubełku, idą do mesy. Steward serwuje zupę pomidorową, potem kotlety mielone i sałatkę z pomidorów. Na deser grube plastry ananasa. Owoce przywiozła „Sardynela” wraz z kartonami i pocztą. W mesie pusto. Nie ma kapitana, nie ma pierwszego oficera, nie ma Perkuna. Tamci polecili przynieść sobie je 63 dzenie do kabin, Perkun nic nie polecił, nie wiadomo gdzie jest. Obiad dłuży się nieznośnie. – Masz listy – powiada półgłosem Krzyżański do Hańczy, wskazując stos kopert na stoliku koło prasy. Jakub kończy ssać ananasa, wstaje od stołu i przerzuca koperty. Znajduje kilka listów adresowanych ręką Magdy, jest też list od matki. A to co? Dwa listy do Perkuna. Oba od żony, poznaje Jakub po piśmie. Więc Perkun przywiózł listy z „Sardyneli” i swoich nie zabrał?... W stosie znajduje następną kopertę zaadresowaną do siebie i zapominając o Perkunie idzie do kabiny. Śmieje się Magda z fotografii na ścianie, śmieje się Magda z cienkiego lotniczego papieru. Listy pisane są co tydzień lub co dziesięć dni, pełne wyczekiwania. Playboy'owa królewna jakby zbladła, jej lakierowy uśmiech odkleił się od twarzy i jest zupełnie nijaki. Jakub przymyka oczy, widzi rozchylone usta swojej młodej kobiety. Kiedy wreszcie skończy się ten cholerny rejs?... Stuka klamka i do kabiny wchodzi Krzyżański.. – Czytasz? Nie przeszkadzam? – pyta. –Przeczytałem już – odpowiada Hańcza. Statek wyraźnie zwalnia, maszyny cichną. Dzwonią metalowe bańki, włok idzie w morze. Zaczyna się jeszcze jeden rybacki dzień. Na mostku rządzi pierwszy oficer... „Stary” nie pokazuje się ludziom na oczy. Rozmawia przez radiotelefon, wysyła telegramy do kraju; Rybacy powoli tu i tam zaczynają otwierać gęby. Komentują zdarzenie, z rozwagą cedząc słowa, zbyt wielka stała, się rzecz, by próżno przewracać językami powietrze. Trudno pokazać palcem– o ten tutaj zabójca, jego wina, że nie żyje Bartosz. Biedroń patrzy na wodę uciekającą do tyłu przy burcie, zobaczył Hańczę. Jakub oparł się o reling obok starszego rybaka. – Tu są barrakudy – powiada Biedroń. – Myślisz, że dlatego on nie wypłynął? – Mogły go dziabnąć od razu, szalupy mieszały wodę na wierzchu przez tyle godzin, ryby musiały koło nich chodzić. – Byłaby krew na wodzie. – Mogła być, kto by ją zobaczył? Statek zwalnia jeszcze bardziej, prawie staje, ruszają kable na rolkach, skrzypi winda. Bosman daje znaki na rybacki mostek – góra, let go! – Bęben windy obraca się szybciej. Hańcza rozgląda się za ludźmi, zaraz będzie ryba. Rybacy z nożami w rękach schodzą do przetwórni, stają na stanowiskach. Wieczorem Perkun wyszedł na wachtę, w pierwszym zaciągu złapał dwadzieścia ton ostroboka, wybrał rybę, wrócił na mostek do sonara. Skupiony słucha jego muzyki. Ślepia mu się palą, patrzy w znaki na papierze. Milczy, ludzie go omijają. Krzyżański smyknął przez mostek, rzucił okiem na twarz kolegi, powiedział coś, tamten odburknął. Krzyżański przyszedł do kabiny, powiada, że na jego nos coś jeszcze w powietrzu wisi. Jakub siedzi w fotelu, popija miętę, zaparzył ją sobie, bo go brzuch boli – albo od starego żarcia, albo wątroba mu się powiększyła z nerwów. Popija miętę, parzy usta, spieszy się do zamrażalni, bo ryby pełno i on wymknął się jedynie na chwilę. Wieczorem po skończonej wachcie poszedł Jakub zajrzeć do Perkuna. Puka do drzwi, nikt nie odpowiada. Naciska klamkę, drzwi ustępują, w kabinie nie ma nikogo. Na stole butelka „Stocka” do połowy pusta i jeden kieliszek. Hańcza myśli, że Perkun pewnie wyszedł do toalety, przysiada na kanapce i spostrzega zmiętą kartkę listowego papieru. Minuty mijają, Perkun nie wraca. Jakub znajduje drugi kieliszek, nalewa nieco wódki, czeka na Perkuna, Andrzej nie nadchodzi. Zaniepokojony Hańczą rozgląda się po kabinie i znajduje pod stołem 64 rozdartą kopertę zaadresowaną ręką Niny. Podnosi kopertę, chwilę patrzy na nią, przenosi wzrok na zmiętą kartkę papieru leżącą na stole. Bierze kartkę, prostuje papier, stwierdza, że to pomięty list. Czyta, na skronie występuje mu pot. Czyta raz i drugi, potem rozgląda się po kabinie. Wszystko tu jak było – pomarańczowa langusta, równo ułożone książki, fotografia Niny... kalendarz upstrzony rzędami czarnych krzyżyków... Za bulajem połyskuje morze w świetle księżyca. Statek sunie powoli, ciągnie za slipem wielką sieć pelagiczną. Ściany drżą od wysiłku maszyny. Jakub stoi z listem w ręku. Czyżby Krzyżański wykrakał drugie nieszczęście? Zabiera list i biegnie na mostek. Pierwszy oficer ślęczy przy sonarze, szuka w morzu ryby. Oprócz niego jest na mostku lekarz. – Gdzie kapitan? – pyta Hańcza. – Śpi. – Muszę z nim gadać. – Nie radzę – powiada Biliński. – Kiedy widziałeś Perkuna? – Wziąłem po nim służbę. Zabrał listy, pewnie jest w kabinie, czyta. Hańcza zastanawia się, co ma robić. – Nie ma Perkuna w kabinie – powiada z naciskiem. Lekarz odkłada lornetkę. – Jest Perkun, nie róbcie paniki. – Wie pan coś? – Mniej więcej. – Mam ten list. – Zanieś go do kabiny, gdzie był, to jego osobista sprawa – powiada Biliński. Hańcza splunął przez drzwi na morze. – Niech szlag trafi taką noc i taki dzień. Lekarz zapalił papierosa, podenerwowanie mistrza nie udzieliło mu się. – Perkun przyszedł, żeby mu dać na sen. „Nie mam żony. Za dużo tego naraz” – powiedział. Taki był przy tym spokojny, jakby go wszystko przestało interesować. Zrobiłem co trzeba. Zasnął, leży w szpitaliku. Nie powinien się szybko obudzić. Poranne zaciągi były niewielkie, ryba znowu jakby uciekła z łowisk. W przetwórni od południa robota szła na zwolnionych obrotach. Wieczorem Perkun wyszedł ze szpitalika i pokazał się na pokładzie. Jakub spotkał go na korytarzu przed kabiną. – Wczoraj szukałem cię, myślałem żeś się spił – powiedział starając się, aby wypadło to jak najbardziej niefrasobliwie. Perkun otworzył drzwi. – Chodź na chwilę, siadaj. Hańcza rozejrzał się, na ścianie nie było zdjęcia Niny. – Ryba znowu gdzieś uciekła. – Na mojej wachcie się znajdzie – mruknął Perkun. Hańcza przyjrzał się uważnie koledze. Andrzej grzebał w szafce, szukając czegoś, zachowywał się znacznie naturalniej niż zaraz po wypadku Bartosza. – Herbaty chcesz? – spytał wstawiając grzałkę do dzbanka. Jakub kiwnął głową. – Nalałbym po kielichu, ale po tym świństwie, którym spoił mnie doktor, boję się brać wódki do ust. – Byłem u ciebie wczoraj, butelka na stole, a ciebie nie ma. – Miałem głupie myśli, wołałem się zabezpieczyć. Poszedłem do lekarza i mówię; „Doktorku, jestem wariat, dawaj kaftan bezpieczeństwa”. – Masz humor. 65 – Mam. Poczta przyszła... Jakub nie chce rozmowy na ten temat, zna Perkuna zbyt dobrze. Zastanawia się sekundę, znajduje dobry wykręt, strzela w inne miejsce, które też winno bolec. – Słuchaj, dlaczego on nie miał korków? – spytał patrząc w oczy koledze. Strzał był celny, Perkun wstał z miejsca, podszedł do bulaja, potem odwrócił się. do Jakuba. – On miał kamizelkę! Cały czas na łodzi miał kamizelkę. Przy ostatnim dobiciu do „Sardyneli” poszedł na statek po pocztę. Siedział tam z piętnaście minut, wypił coś, może piwo, było mu gorąco, zdjął fufajkę i korki. Chciał tak zejść na szalupę, ale mu nie pozwoliłem, włożył korki na koszulę. Fufajkę rzucił z góry na kartony, zszedł, wyjął zza pazuchy listy i mi oddał. Ruszyliśmy w kierunku „Pelamidy”. Zerwała się bryza, powiało chłodem. Bartosz po tym piwie i bez fufajki szczękał zębami. Siedział na drugiej burcie i nie widziałem go przez kartony. Nagle stanął silnik. Bartosz przesunął się na rufę i próbował uruchomić maszynę. Udało mu się to. Coś zauważył, bo powiedział, że silnik zaraz znowu zgaśnie. Zimno mu było, wlazł na kartony po fufajkę, zdjął korki i chciał włożyć waciak, wtedy silnik znowu zgasł, w burtę uderzyła większa fala, szalupa zachwiała się, Bartosz zleciał do wody... Sternik podniósł wrzask. Skoczyłem na tamtą burtę, zepchnąłem jeden niw kartonów, żeby się ich złapał. Cholerna bryza pchała łódź za garb kartonów coraz dalej od miejsca, gdzie on spadł. Coś się tam zakotłowało, chlupnęła woda, byłem pewny, że to Bartosz dopływa do paki kartonów. Podpłynęli nasi z tej drugiej szalupy, krzyczę do nich, żeby się spieszyli i zabrali Bartosza. Popłynęli... wracają, mówią: „Nie ma Bartosza, nie ma...” Ot i wszystko... A mnie piecze, coś dręczy... gdybym widział, że Bartosz wchodzi na ładunek, nie pozwoliłbym, ale nie widziałem... – Kartonów nie wziąłeś za dużo? – spytał Hańcza. – Nie, nawet jeden niw był mniejszy. Resztówka. – Co „stary” ci mówił? – Na szalupie, kiedy przypłynął, powiedziałem mu, jak było, potem na statku burknął do mnie: „Stracił pan człowieka!” Poprawiłem go: „Straciliśmy, kapitanie... straciliśmy!” Poszedł i unikał mnie przez cały dzień... Hańcza zapalił papierosa, zaciągnął się dymem, zmarszczył czoło. Perkunowi wystąpiły wypieki na twarzy. – Powiem ci, gryzie mnie coś. – Ciebie? – Mnie... Należało odmówić. Morze było skotłowane, wiatr zbyt duży. Mówiłem... „Stary” kazał to powiedzieć babci przy kolacji... Powinienem odmówić... – Pożegnałbyś się ze statkiem. – Nie! Zrobiłbym wrzawę, że kazali mi deptać przepisy... odmówiłem, więc szykanują. – Gdzie byś. narobił tej wrzawy? – uśmiechnął się Hańcza. Perkun milczał. – No gdzie? Gadaj, może coś wymyśliłeś? Andrzej skrył twarz w dłoniach. – „Stary” też nie chciał robić tego przeładunku... Jakub milczał. Tamten wstał, podszedł do hajpresu, wziął butelkę soku, otworzył ją, wypił, kilka łyków. Z butelką w jednej ręce i szklanką w drugiej usiadł przed Hańczą. – Powiedz, czy ten wypadek musiał się stać? Hańcza milczał. – No powiedz: tak albo nie – nalegał Perkun – Nie! – powiedział dobitnie Hańcza. – Jesteśmy tego samego zdania. Tylko kto jest winien?! Nie wiesz, więc coś ci powiem. Bartosz nie pierwszy. Już zginął człowiek przy wożeniu kartonów i co się stało potem? Nic się nie stało! Napisali w dzienniku, że tamten zginął przy próbach opuszczania szalup! Szalu- 66 py opuszczać wolno, nawet trzeba. Wypadek może się zdarzyć, rozumiesz? Od tamtej pory nic się nie zmieniło, nadal wozi się łodziami ratunkowymi ładunek, chociaż tego nie wolno. Wszyscy kapitanowie to robią, ten który pierwszy odmówi, będzie najgorszy. Tak powinno być?! Tak?! Wszyscy wiedzą, wszyscy milczą!!! Gdyby było wolno wozić kartony, inaczej budowane byłyby rybackie szalupy. To już jakiś sposób, nie byłoby tej śmierci... Ale cicho! Sza! Każdy po trochu winien, każdy sprawę zamazuje, dusi od jednej śmierci do drugiej... nie ma silnych, każdy w tej machinie boi się o własną dupę... taka już machina... – Perkun postawił z brzękiem szklankę na stole, oczy mu błyszczały. – Wiesz, co ci powiem, pójdę do prokuratora i powiem, że doprowadziłem do śmierci człowieka, złożę zeznanie, wszystko jak było... niech będzie wreszcie sprawa... nie ustąpię! Hańcza podniósł głowę, patrzył uważnie na kolegę. Ten mówił spokojnie, dziw aż, Perkun nigdy nie był ani taki spokojny, ani taki zdecydowany jak w tej chwili. – Zapomnisz... będziesz miał swoje własne sprawy, gdy wrócimy. Perkun poruszył się w fotelu, zacisnął dłonie. Zrozumiał niezamierzoną aluzję. – O czym myślisz? Hańcza milczał. – Już rozpełzła się gadka po statku? A nikomu nie mówiłem tylko lekarzowi... nikomu! – Lekarz nic nie powiedział. – Kłamiesz! – Nie kłamię. – To skąd wiesz o moich sprawach w kraju? –Nie miałem tego na myśli, ale wiem, bo przyszedłem do ciebie wczoraj i przeczytałem ten zmięty list... Stracha najedliśmy się, żeś zwariował i zrobił głupstwo. Perkun zaśmiał się nienaturalnie. – Tak myśleliście? – Tak myśleliśmy. – Perkun mięczak. słaby, żona przyprawiła mu rogi i głupiec utopił się z żałości... Czy tak? – Mniej więcej tak. – Może mieliście rację. – Nie byłbyś pierwszy ani ostatni. Zdarzają się tacy i niekoniecznie mięczaki. Perkun przycisnął dłonie do skroni, długo patrzył w zielone linoleum. Wreszcie przemówił, cedząc słowo za słowem: – Perkun nie dopilnował, żeby ludzie byli w kamizelkach, stracił rybaka, bał się odpowiedzialności, do tego puściła mu się żona, utopił się szczeniak, co mu pozostało.. Nie chciałem kończyć jako takie kompletne gówno. Gdybym tak zrobił, nie byłoby sprawy Bartosza i szalup... Miałem ochotę iść po te papierosy... Wyszedłem z kabiny, poszedłem na rufę, tam bosman i ludzie ze zmiany Bartosza. Patrzą na mnie spode łba, żaden słowa nie powie, poszedłem na dziób. Co sobie przypomnę, że ona teraz już na pewno... rozumiesz, Jakub... tyle razy o tym gadaliśmy... co sobie uprzytomnię, że to już się stało, ciągnie mnie... chętnie bym pozbył się udręki. Znasz ty takie uczucie? Znasz? – Znam. Kiedyś i mnie coś takiego się przytrafiło, ale wieszać się nie miałem zamiaru. Wiedziałem, że to musi przejść. – Ja też tak pomyślałem. Siedzę na burcie, kombinuję. Łeb mi pęka. Jak się ludziom pokazać? Powiedzieć nikomu, co się stało, nie można, bo oplują. Człowieka zgubił i przeżył, list od baby dostał... skomli. Siedziałem przy relingu, aż zmarzłem na kość. – Decyduj, Perkun – myślę – tak albo tak. No i zdecydowałem, że nie można pokpić do końca. Wracam, ale tuż przed drzwiami kabiny łapie mnie złe za gardło. Uświadamiam sobie, że ja jestem dla niej tak i tak trupem. Nie wiem, kiedy znalazłem się znowu przy burcie, dotknąłem zimnego żelaza i znowu mi przeszło. – Oni mają rację, mięczak jesteś, Perkun – myślę. Poszedłem prosto do 67 lekarza, obudziłem go w nocy. Wstał zły, myślałem, że mi da w pysk. – Wariat jestem, doktorku – powiadam. – Znowu się spiłeś ty taki owaki, zaczął mi wymyślać, a ja powtarzam mu swoje. Przyjrzał mi się. – Chcesz coś na sen? – pyta. – Mówię wtedy, że list dostałem, żony już nie mam... żeby coś dał mocnego. Dał mi pić, ale mnie to nie brało. Wstawił maszynkę, zagotował, zrobił zastrzyk. Zasnąłem. Z pierwszym tobą gadam. – Perkun wyjął z szafki butelkę „Stocka”. Nalał Hańczy pół kieliszka, sobie tylko kapnął, zwilżył koniakiem usta, potem wypił kroplę. – Wiesz już wszystko – dodał po chwili. – Hańcza pił małymi łyczkami koniak. Perkun otworzył szufladę, wyjął plik listów adresowanych tą samą ręką, ważył ten plik w dłoni. – Nieraz coś jest tak ważne, że wszystko inne to jedynie punkty odniesienia własne do tego... i okazuje się, że nieprawda... nieprawda! To jedyne nie istnieje w ogóle, zastanawiasz się, czy istniało i w tym momencie możesz zwariować. – Przeżyłeś najgorsze – powiedział z przekonaniem Hańcza. Perkun podszedł blisko do Jakuba. – Nie zrobię głupstwa, przynajmniej takiego, o jakie mnie posądzałeś. Wiesz dlaczego? Bo cały czas myślę o czym innym, tak mi się zdaje... Coś ci powiem, wiesz, dlaczego on nie wypłynął? Wiesz? Nie wiesz! Nikt nie wie... Gdy spadł do wody, zepchnąłem za nim hiw kartonów, żeby się ich złapał... I on się ich złapał... Potem zakotłowało się za tymi kartonami... Kiedy przyjechała druga szalupa, Bartosza przy kartonach nie było. Milczałem, choć coś zaczęło mi świtać. Gdy przesiadłem na drugą szalupę, podpłynąłem blisko do pływającego hiwu, obejrzałem go, nisko zobaczyłem... kartony od dołu w wodzie były czerwone! Rozumiesz? – Barrakudy? – Barrakudy... 68 Statek płuży ciężko wodę, ciągnie w toni brzemię zawieszone na stalowych kablach, kable trzymają skarb, skrzypią na rolkach. Wypełnia się włok, zbiera w matnię złoto za ludzki trud, samotność, śmierć... Ryby czerwone, ryby szare, niebieskosrebrzyste ryby. Przed dziobem „Pelamidy” załamuje się noc, rzednie jej czerń. Jeszcze raz w tym rejsie wypełza z morza poranne słońce. Wysypali się rybacy na pokład, zajmują stanowiska przy windzie. W przetwórni trzaskają tace, piszczą gumowe taśmy pełne tłustej ryby. Jakub biega po kabinach, budzi nową zmianę. Niewielu rybaków spało, niewielu jest do budzenia. Zaczął się ładunek do kraju – odgłowione, wypatroszone makrele. Ruszyła robota na półtorej zmiany, teraz ludzie, jak kiedyś na motorowcach, śpią po sześć godzin na dobę. Koleżka Maniuli ma twardy sen, mruczy coś, odpędza Hańczę jak natrętną muchę... Po stu dwudziestu dniach podczas takiego spiętrzenia pracy każdy żałuje, że jest rybakiem. Wreszcie Jakub dociera do swojej kabiny, budzi Krzyżańskiego, ten też ma twardy sen podczas krajowego ładunku. – No dobra, dobra. Już wstaję – mruczy Krzyżański i przewraca się na bok. Jakub kręci gałką radia, radio prycha i chrapie podobnie jak rozespani ludzie. Krzyżański wstaje z koi, stawia bose nogi na podłodze. Jakub, zatrzymuje skalę, bo w głośniku odzywa się czysta melodia. Krzyżański wkłada głowę pod kran, woda spływa po nim na podłogę. W kabinie nieład, minęły czasy pedantycznych porządków. – Zebranie będzie w południe – powiada Hańcza. – Partyjne? – pyta Krzyżański. – Nie, załogowe. – Załogowe, po co? – Miało być partyjne, właściwie nawet było, ale ludzie narobili wrzasku, że chcą ogólnego zebrania. Byłeś na kolacji, to wiesz. Napadli Szczepańskiego. Chcą nowego przewodniczącego rady. – Słyszałem – odpowiada obojętnie Krzyżański. – Sprawa Bartosza nie rozejdzie się po kościach. Ktoś chyba beknie za wożenie kartonów. – Kto ci tam beknie. – Uważaj, żeby ciebie nie wybrali na przewodniczącego – mówi po chwili Hańcza zupełnie serio. – O nie, co to to nie! – ożywia się Krzyżański. – Może się ktoś zgłosi na ochotnika? – powiada Hańcza ni to serio, ni z kpiną. – Kiedy będzie to zebranie jak ryby pełno? – dodaje po chwili. Krzyżański wyciska pastę z tuby bezpośrednio do ust, płucze zęby. Wkłada raz jeszcze głowę pod kran, wychodzi do roboty pięć minut przed zmianą. Hańcza zostaje w kabinie, pośpi cztery godziny, zanim pójdzie znowu do przetwórni. Krzyżański biega między transporterami, patrzy na ludzi, ludzie pochyleni nad zdobyczą nie spostrzegają mistrza. Błyskają noże, odskakują rybie głowy, wylatują z brzuchów wypruwane wnętrzności, piętrzą się stosy oprawionych ryb w korycie do tacowania. Mija jedna godzina, druga, trzecia... i wraz ze świtem wraca do przetwórni Hańcza. Perkun złapał znowu trzydzieści ton makreli, nie można tej ryby zmarnować, więc zebranie zostało odłożone do pierwszego przelotu. Ludzie małymi grupkami sejmikują przy robocie. Podobno mają już nowego przewodniczącego. Mija dzień, potem drugi i trzeci. Roboty ciągle po szesnaście godzin. Stygną gorące głowy. Piątego dnia zmiana łowiska i przelot. Już nie da się odłożyć związkowego zebrania. Po śniadaniu do burty „Pelamidy” dobiła szalupa ze statku, który przyszedł z kraju. Wędrują na pokład wielkie paki papieru. Prasa, świeża polska prasa! Biegnie wieść między pokładami. Kulturalnooświatowy przedstawiciel statkowej rady oddziałowej rybackim nożem rozcina sznurek. Sortuje czasopisma i dzienniki. Rybacy tłoczą się koło jego kabiny bardziej niż po fasowane u ochmistrza ananasy. Przed obiadem ktoś po- 69 wiesił w mesie pół numeru „Trybuny Ludu”. Jest tam artykuł o nowym polskim samochodzie. Są na ten temat jakieś spekulacje, przypuszczenia, rysunki. Tani samochód dla świata pracy. Jest decyzja o budowie wielkiej fabryki w Bielsku, są środki, będzie licencja. Malkontentom zamierają pobłażliwe uśmieszki na ustach. Maniula puszcza w obieg inną gazetę. Zamiary cofnięcia podwyżki cen zostały zrealizowane, zakupiono za granicą urządzenia nowych fabryk konfekcji, rozważa się podwyżkę płac dla nauczycieli. Stocznie pracują pełną parą, stoczniowcy dotrzymali słowa, ciężka atmosfera na „Pelamidzie” przerzedza się. Ludzie przestali milczeć, tu i tam szerzej otwierają gęby, dyskutują o cenach, o małym samochodzie, o zbiorowym układzie pracy dla rybaków... nowym kierownictwie partii... Zaczyna się zebranie. Zagaja Szczepański, żali się, że został napadnięty przy obiedzie, że mu tacy, a tacy nawymyślali... – Czego ode mnie chcą? – pyta. – Przecież ja nie chciałem być przewodniczącym. – Przyznaje, że niewiele zrobił, ale po szesnastu godzinach pracy musi odpocząć jak inni. Nie przedstawia oficjalnego sprawozdania rady, bo to zebranie nadzwyczajne. Czyta z kartki sprawy załatwione: Pięć razy na łowisku zmieniono zestaw filmów, postarał się o papier fotograficzny i odczynniki, dostał ich więcej niż inne statki, soki i owoce są pierwszorzędnej jakości, obaj z delegatem żywnościowym tego pilnują. Dostawy żarcia też dopilnował – ma ktoś pretensje co do jedzenia? – na pewno nie! A że ludzie pracują na czarterowych statkach bez wynagrodzenia, że Bartosz zginął przy wożeniu kartonów... przyjdzie nowy przewodniczący, niech spróbuje zaradzić – on Szczepański, nie potrafi – przyznaje szczerze. Na sali jest cicho, ci co najwięcej krzyczeli, milczą. Szczepański siada, dokoła panuje milczenie. Wreszcie głos zabiera kapitan. Powiada, że za Bartosza on będzie odpowiadał, Perkun też będzie odpowiadał, nikt ich od tej odpowiedzialności nie zwolni. Kto zawinił, rozstrzygnie Izba Morska, być może prokurator... Co się zaś tyczy pracy na czarterach, chciałby znaleźć w załodze mądrego, który by powiedział, jak zrobić przeładunek, skoro czarter jest zgodzony bez przeładunku... Ludzie zabierają głos niechętnie. Nie ma takiego mądrego, który by coś poradził. Ktoś wstaje i powiada, że Bartosza zjadły barrakudy... Perkun podnosi głowę, patrzy na salę. Zebranie kuleje, wreszcie staje w miejscu. Wywrotka przerywa milczenie, mówi o wielkich przemianach w kraju, pyta, kiedy te przemiany dotrą na rybackie statki. Dlaczego jedni pracują po szesnaście godzin, a inni mają funkcje jak na statku handlowym, a part dostają większy od rybaków? Potem wypływa sprawa nie zorganizowanej poczty... Króciutki przelot już się skończył, na slipie zadzwoniły bańki, włok poszedł w morze. Głos zabiera jeszcze raz Szczepański, kategorycznie rezygnuje z funkcji przewodniczącego rady, za nim rezygnację składają inni funkcyjni członkowie organizacji związkowej. Na sali podnosi się zamęt. Padają kandydatury nowych władz, ale wybory muszą być tajne, a już trzeba wracać do roboty. Głos zabiera Biedroń. Sala milknie. Biedroń mówi powoli, rozważnie. Stwierdza, że do końca rejsu już niewiele zostało dni. Robi się ładunek krajowy, każda minuta droga. Nowa rada, wybrana na jednym statku, nie wróci przepisom poszanowania, nie wróci też Bartoszowi życia. Biedroń stawia wniosek, aby wybory poprowadzić solidnie, w sposób przemyślany, w kraju przed następnym rejsem. Będą zmiany w składzie załogi, po co ta gorączka? Gdyby to powiedział ktoś inny, może by ludzie sejmikowali, Biedroniowi wierzą, nie oponują. Krzyżański czyta wnioski i zebranie się kończy. I znowu przychodzą napęczniałe, pękate rybą dni. W przetwórni ciasno, przy krajowym ładunku zjawiają się do cięcia makrelowych łbów podzmiany z całego statku. Neofici fasują u mistrzów noże i fartuchy. Przychodzą oficerowie z pokładu, cała ekipa mechaników, przychodzą chłodnicy. A jakże, można teraz spotkać przy ruczy z nożem w ręku ochmistrza, stewardów, można spotkać lekarza. Rybacy z przetwórni nie poradzą wycinać kroci rybich łbów. 70 Każdego dnia leci do ładowni tysiąc lub tysiąc dwieście kartonów. W każdym z nich trzy bloki, w bloku dziesięć kilogramów odgłowionych, wypatroszonych tusz. Na kilogram wchodzą trzy tusze. Stoją ludzie rzędami w przetwórni, błyskają klingami noży. Każda ryba musi być wzięta w ręce, pogłaskana majchrem – jak powiada Franek – wypatroszona precyzyjnie jednym cięciem, aby w jej rozdziawionym brzuchu nie został żaden flaczek, aby błyszczała nie uszkodzona otrzewna. Tysiąc kartonów po trzydzieści kilo, w każdym kilogramie trzy ryby, a gdy małe to i pięć, i sześć czasami. Przeciętnie jednego dnia i jednej nocy sto dwadzieścia tysięcy ryb jedzie taśmami pod rybackie noże. Czterdziestu ludzi w przetwórni staje do walki z tym potokiem. Dzień i noc, dzień i noc, dzień i noc ręce wykonują dwa wyspecjalizowane ruchy. Trzy tysiące ryb na jednego człowieka w ciągu jednej doby... Oprócz cięcia łbów trzeba rybę sortować, układać w tacach, tace ważyć, układać w wózkach, wózki wprowadzać do tuneli, ściskać je potem, odbijać, rybę glazurować, paczkować, układać w ładowniach... Więc nie trzy tysiące, a co najmniej sześć tysięcy ryb płynie taśmociągiem pod nóż jednego człowieka... Ludzie z przetwórni nie poradziliby sami. Dostawia się rucze, poprawia na własną rękę pierwotny projekt statku. Inżynierowie nie przewidzieli, że ciągle można więcej i więcej... Wyliczając robocze stanowiska myśleli, że część załogi będzie spać, część grać w karty, pisać listy do żon. Mają więc kłopot mistrzowie, taszczą wielką ławę, organizują kosze. Przemysłowa przetwórnia zamienia się w manufakturę. Rybacy z pokładu skończyli wydawać sieć, zwalili się tutaj z nożami w rękach, szukają kąta, gdzie można ciąć łby świeżo złapanych makreli. Biega Hańcza, biega Krzyżański. Technolog wykombinował jeszcze jeden pomost, jeszcze jeden stół ze starego trapu. Do przetwórni przyszedł Perkun z nożem w ręce, przyszedł drugi mechanik Tolek, ale stół z trapu zajęty już przez radiooficera, kucharza i czterech innych, którzy też przybyli pomóc, bo ci z przetwórni padają na nosy, a wydarta z głębin ryba musi być pogłaskana, inaczej być nie może. Z kraju otrzymano telegram, żeby jeszcze zrobić pół ładunku sardyneli na eksport. Nie tak znowu wiele, trzysta ton. Rybę zabierze jak zwykle czarter na łowisku. Przyhamowało się tempo w przetwórni, idzie do kartonów nie odgłowiona sardynela na eksport dla czarnego lądu. Cała ryba do mrożenia, wiadomo pół roboty. Tylko pryskają marzenia o wcześniejszym powrocie do domu. Mistrzowie znowu mają dodatkową robotę. Jedni ludzie do sardyneli, drudzy do makreli, ten i tamten się ciska, nie chce patroszyć, wolałby układać na tacach połyskującą łuską srebrną rybę. Ludzie liczą kartony, zaglądają do dziennika produkcji na przetwórni. „Pelamida” z dnia na dzień zagłębia się bardziej w wodzie, maleje pod tonami zamrożonej zdobyczy. Dzwonią bańki na slipie, trzeszczą mesingi, jedzie na pokład jeszcze jeden pełny włok. Hańcza wybiega z przetwórni, wskazuje oficerowi na mostku zbiorniki. Ryba ledwo się mieści w otwieranych automatycznie czeluściach. Pełznie przez przetwórnię jeszcze jedna rybacka noc... ryby srebrzyste, ryby szare, niebieskoseledynowe ryby. Franek nie rozmawia już z tuńczykami, nie przemawia do graników, chlasta je nożem milcząc tak, jak one milczą. Myśli pewnie, że niedługo wróci do domu i popatrzy przez dwa tygodnie, jak mu dzieci rosną... Graników zresztą nie ma, bo chodzą głębiej w wodzie niż makrela i sardynela. Zadowala się Franek wieprzkowatymi pelamidami, które trafiają się między srebrzystą rybą. Hańcza stoi przy sortowniku, patrzy na rybi film, jedzie taśma, wiezie pod rybackie noże świeżutkie, bijące ogonami makrele. Gdy tak tkwi tutaj z rękami zanużonymi w żywym potoku, z głową spuszczoną, przysiąc by mógł, że ryby stoją w miejscu, a on sam ucieka w kierunku takiego świata, gdzie nie ma nic innego, tylko są ryby. Ale przecież jeszcze miesiąc, może trochę więcej, i zobaczy swoją Magdę. Przyjedzie pewnie Magda na to spotkanie... Jakub czuje, że ogarnia go ciepło na samą o tym myśl. A może? – zakrada się jakby wątpliwość. I zaraz Jakub myśli o Andrzeju, o tym, że on też zejdzie na ląd w porcie, zejdzie i będzie musiał jechać do domu. W wąskim korytarzu między szotami, potem na trapie i w bramie portowej spotka żony 71 i dziewczyny kolegów. Perkun w Dakarze kupił damską zamszową kurtkę, kupił ją dla niej. Widocznie w drugiej setce morskich dni głupie myśli mają prawo obskakiwać nie tylko Perkuna, nie tylko Krzyżańskiego, teraz właśnie obskakują Hańczę. Jakub myśli o Magdzie, o Ninie, o Andrzeju, o Zawadzie... Zawada wróci jeszcze przed nimi, oszczędził mu los ostatniego zejścia ze statku we własnym porcie. Pojedzie Zawada z lotniska do swojej Stachy... Jakubowi dudnią w uszach jego słowa: „...bez nas dzieci zaczynają i kończą szkołę, córki poznają chłopców, synowie dziewczyny... Kiedy wracamy, codzienny tryb rodzinnego życia zostaje zakłócony...” Czort z sentymentami – myśli Hańcza, bo w drugim końcu przetwórni kartoniarze podnoszą krzyk, kłócą się z wózkarzem. Jakub odchodzi od stołu sortowniczego, idzie do tej wrzawy. – Tace źle ściśnięte, mistrzu – gorączkuje się Maniula – bloki nie włażą do kartonów. O, niech pan patrzy! Wózkarz ma kwaśną minę, źle dociągnął przed wprowadzeniem wózka do tunelu i teraz jest problem. Ale to niezupełnie jego wina, wózek niesprawny, on meldował ślusarzowi, prosił o naprawę, ślusarz miał inną robotę. Teraz przyszedł, ogląda uszkodzenie. Trzeba grata rozebrać, jakieś detale pospawać. Cichnie wrzawa przy glazurowniku, ale po chwili coś wynika przy zbiornikach. Zaworowy mówi, że między makrelą są barrakudy, boi się, że zerwą kubełki w transporterze. Na taśmę wjeżdżają długie, zębate olbrzymy. Ludzie odsuwają się od sortowniczego stołu, chowają za siebie ręce. Srebrzyste barrakudy zamarłe, nieruchome, płyną po taśmie jak wielkie wykrzykniki. Zmarzły w zbiorniku i są martwe. Rybacy chwytają je za ogony, odrzucają na bok. Stado olbrzymów rośnie... trzy, cztery, pięć, dziesięć. Leżą z półotwartymi paszczami, jeżą smocze zęby. Ludzie zrobili krąg, przyglądają się rybom, wobec których rekin to stworzenie człowiekowi przyjazne. Jakub pochyla się nad bestią, patrzy w jej pysk stworzony do mordu. Na przedzie obu szczęk monstrualne, sztyletowe kły. Nimi atakuje, zagłębia je w ciało, gwałtownie szarpie potężnym łbem, rozrywa ofiarę jak szakal. Ludzie mają pobladłe twarze. W przetwórni odżywa tragedia Bartosza... Minęło kilka podobnych do siebie jak krople wody tygodni. „Ingrid” zabrała eksportowy ładunek sardyneli, wypełniły się ładownie odgłowioną makrelą. „Pelamida” zapadła w ocean, stała się zupełnie małym statkiem. Na rufie koło slipu kręcą się rybacy z pokładu, patrzą na kable, kable grają jak struny. Włok znowu pełny... Gdzie zmieści się nowa ryba, skoro już ładownie zamurowane do wierzchu? Kapitan zwleka, nie każe wybierać. To już ostatni zaciąg w tym długim jak wiek, półrocznym rejsie. Wreszcie rusza winda, cała załoga wysypuje się na pokład, ludzie patrzą na slip, jakby mało im było ryby. Perkun półnagi, brązowy od słońca, stoi na mostku. Na tle jasnego nieba wyraźnie rysuje się jego mocna sylwetka. Jakub patrzy z boku na kolegę. Perkun daje znaki bosmanowi, jest skupiony, zabiera morzu makrelę. W przetwórni piętrzą się stosy zdobyczy. Jadą pod noże ostatnie tony rybackiego złota. 72 Statek zbliża się do portu w Las Palmas. W kabinach pierwsze od połowy roku autentyczne święto, choć jest dzień powszedni. Przybył pilot, „Pelamida” wchodzi do awanportu, sunie obok radzieckiej bazy pływającej, idzie dalej, aż wreszcie padają cumy, o betonowe nabrzeże stuka trap. Hańcza z Krzyżańskim kończą robić wykaz wacht do malowania statku. Nie będą ludzie mieli zbyt wiele czasu na wypoczynek na bajkowej wyspie Gran Canaria. Czas więc drogi, formują się pierwsze grupy wycieczkowiczów. Krzyżański goli się starannie, ma tu miasto pod nosem, nie będzie musiał tracić dolara na taksówkę, sklepu ze starociami też nie ma co otwierać. Las Palmas to nie Dakar. Wysypują się rybacy trapem na słoneczne nabrzeże, zmierzają solidarnie do zawalonych mniej lub bardziej tandetnym towarem sklepików w dzielnicy Puerto de la Luz. Jakub nie przyłącza się do żadnej grupy, połazi sam, chce coś kupić dla Magdy, najlepiej kupuje się w pojedynkę. Idzie znajomą drogą w kierunku bulwaru Santa Catalina. Na handlowej ulicy śniadzi sprzedawcy stoją przed sklepami, uśmiechają się do przechodniów, mrugają do znajomych marynarzy, kłaniają się nieznajomym. Już trzeci handlarz zastępuje Jakubowi drogę, zagaja po angielsku, potem po rosyjsku i wreszcie po polsku: – Dżeń dobry... prosze do szkepu... ładne rzeczy, ładne... – wciąga Jakuba do środka, biega między półkami, pokazuje japońskie tranzystorowe odbiorniki, damskie torby o egipskim wzorze, zamszowe kurteczki. Jakub ogląda towar pobieżnie, chcąc odczepić się od sprzedawcy. W miarę jednak reklamowych zabiegów handlarza to i tamto wzbudza jego zainteresowanie. Zamszowe kurteczki rzeczywiście ładne, damskie szlafroczki też niebrzydkie. Handlarz śledzi błyski w oczach potencjalnego nabywcy, wymienia ceny towaru, obserwuje wrażenie i natychmiast zmniejsza wymienione sumy prawie o połowę. Jakub żegna sprzedawcę skinieniem głowy, ten odkłania się uśmiechem, mimo że nie dobił targu. Przed sklepem Hańcza spotyka rybaków. Całej grupie przewodzi Maniula, taszczy kolegów do handlowej budy jakiegoś znajomego Araba, któremu on, Maniula, w każdym rejsie sprowadza klientów, którzy „dużo kupić”. Arab wie o tym i podaje ponoć od razu ceny ostateczne. Hańcza idzie z rybakami do tego dobrego handlarza. Na miejscu rybacy wyciągają z kieszeni siatki, otwierają torby, zaczyna się szał nabywania. Jakub postanawia tu jeszcze wrócić. Wychodzi ze sklepu, idzie w kierunku Puerto de la Luz. Idzie, patrzy na ulice zupełnie zwyczajnego miasta, myśli, że te ciągi pstrych kamieniczek zaprzeczają mitowi o urodzie Wysp Szczęśliwych. Rozczochrane, zakurzone miejskim pyłem palmy, tu i tam brudne fasady domów, zatłoczone samochodami asfaltowe jezdnie. Wysoko górują nagie wzgórza wulkanów, niżej tuż nad morzem połyskują w słońcu rzędy stalowych zbiorników. Owe rozgłaszane cuda najmniejszego kontynentu mieszczą się poza Las Palmas w zupełnie innych zakątkach Gran Canaria i sześciu pozostałych wysp archipelagu. Jakub wraca na statek, zaraz po obiedzie umówił się z Perkunem i Bilińskim, mają pograsować po sklepach. Biliński ma tu metę, obiecał zaprowadzić kolegów. Na „Pelamidzie” ruch, ludzie biegają, jakby dostali kręćka. Ten odkrył tanie kasetowe magnetofony, tamten damskie podomki nadające się w kraju na biznes. W kabinie Jakub zastaje Perkuna, Tolka i Bilińskiego. Szykuje się regularna wyprawa turystyczno-handlowa. Krzyżański mizdży się przed lustrem, też podobno ma tu jakieś znajomości. – Chodźcie już, do jasnej cholery – pogania maruderów Biliński. Marian włożył białą do niebieskości koszulę i przymierza krawaty, wszystkie pasują, ale żaden nie jest dobry. Jakub przygląda się z boku przyjacielowi. – Muszkę z pozłacanymi rogami załóż – radzi. Tamten znalazł wreszcie odpowiedni krawat, zawiązał misterny węzeł, poprawił kołnierzyk, sięgnął po marynarkę. Biliński zauważył zgryźliwie, że Krzyżański zdechnie w tym rynsztunku z gorąca już na trapie. 73 Las Palmas o tej porze roku raczy przybyłych wyjątkowo upalnym południem. W połowie drogi do miasta, elegant odpiął kołnierzyk, a trochę dalej zdjął marynarkę. Przed lokalem koło palmowego parku, obok drzewka cytryny, na barwnym ekranie Mulat rozbierał tancerkę. Inny klub ozdobiony tarasami i gazonem kolczastych agaw był znacznie wspanialszy, cała czwórka zatrzymała się więc przed nim nieco dłużej. Ostatecznie szaleństwo skończyło się na butelce piwa w barze z grającą szafą, gdzie królująca barmanka miała wokół bioder nie bikini tylko fartuszek, można było za to na nią patrzyć bez zrujnowania oszczędności całego rejsu. Po wyjściu z baru Krzyżański ciągnął za sobą przewieszoną przez ramię marynarkę, wycierał, pot z czoła, wodził zobojętniałym wzrokiem po kolorowych witrynach. Nagle ożywił się na widok wystawy drogiego magazynu. – Patrzcie, jaka garsonka. Sam szał... wyć! Akurat dla Joanny – zachwycał się kiecką. Tolek też spostrzegł coś interesującego, bo znikł w podwojach sklepu. Krzyżański schował do kieszeni krawat, rozpiął koszulę, przełożył marynarkę z jednego ramienia na drugie, liczył w skupieniu oszczędności, jakie miał w kieszeni. Zdecydował się wreszcie na garsonkę dla żony. Bilińskiego zaś zauroczyła torba damska z morskiej trawy przyozdobiona bermudzkim cedrem, dla córki, żeby smarkula miała, bo już panną. Tych dwóch też wessały podwoje magazynu. Perkun zaś poniesiony potokiem turystów i marynarzy poszedł w kierunku portu. Nagle idąca przed nimi dziewczyna utkwiła obcasem w szczelinie pomostu. Szarpała bezradnie pantoflem, a gdy omal nie upadła, podbiegł i pomógł jej uwolnić bucik z potrzasku. Skinęła głową. – Thank you very much. – Thank you – odpowiedział. Stał i gapił się za nią. Ktoś go potrącił... – I am sorry. – Sorry... Poszedł w przeciwną stronę, uparcie czytając kolorowe napisy reklam, wielobarwne, pełne wykrzykników: Tylko szkocka whisky! Tylko papierosy z filtrem!.., Przed białym budynkiem Post Office przystanął. Kupił kartkę z. widokiem palmowego parku na Santa Catalina, zaadresował i wysłał do matki. Nieznajoma z Las Palmas zmąciła z trudem osiągnięty spokój. Ej – pomyślał Andrzej – nie rozklejaj się, Perkun. Było lato w Sopocie... dziewczyna, jakich sto w każdym porcie, zapomnij. – Patrzył dookoła, ale takiej nie znajdywał – były inne mniej... może bardziej piękne... różne, takiej nie było. Nigdzie nie było. Kiedyś z tamtą pojechał do Łeby, znalazł na piaskach kawałek żółtego bursztynu –i zakuł go w srebrnym pierścionku i ona pewnie do dziś nosi na palcu zastygłą bryłkę słońca z ruchomych wydm... Wracał powoli na statek, nie spostrzegł, że nad miastem zebrały się nagle ołowiane chmury. Na Las Palmas lunął ulewny deszcz. Andrzej skrył się pod kolorową markizą nad szerokim oknem. Biegnące na oślep kobiety stukały obcasami o połyskujący wodą asfalt. W ulewie zamazało się miasto, ulice, sklepy, promenada, szeroki gazon z kolczastymi agawami. Poszarzał w deszczu archipelag Szczęśliwych Wysp – Gran Canaria, Teneryfa, Lanzarote, gdzie dziewczyny; jak w Sopocie, łamią w szczelinach desek wysokie obcasy. Wieczorem tu i tam sączy się w kabinach dobry, tani tutaj jak barszcz, hiszpański koniak. Podzwaniają butelki brązowego „Fundadora”. Ludzie mają roześmiane twarze. Zamknęli luki na wypełnionych rybą ładowniach, oddychają pełną piersią w cudownym porcie. Jedni biegają jak opętani po sklepach, inni próbują uganiać się za białymi dziewczynami. Najtańszym i najpewniejszym sposobem na odrobinę radości jest szklanka „Fundadora”. 74 Drugiego dnia, od rana, skończyły się rybackie wczasy na bajkowej Gran Canaria. Załoga z pędzlami w rękach okupuje wszystkie zakamarki statku. Technolog i mistrzowie ślęczą nad papierem, spisują nazwiska, dopasowują wachty portowe ludzi z przetwórni, każdemu chcą wykroić odrobinę czasu na spełnienie ziemskich życiowych pragnień.. Po obiedzie, ci którzy mają wolne, znowu ruszają na miasto. Maniula, Biedroń, Franek, koleżka Maniuli, no i jak zwykle z rybakami Hańcza – idą pograsować po sklepach. Koleżka Maniuli kupuje kasetowy magnetofon, już pół godziny targuje się z Arabem, w zupełnie przyzwoitym sklepie. Sprzedawca stawia na lśniącej ladzie butelkę oryginalnego „White Horse’a”, wyjmuje z lodówki kilką butelek coca-coli, czyste jak kryształ szklanki. Dalszy targ prowadzony jest już w atmosferze międzynarodowej transakcji. Biedroń upatrzył sobie mały japoński odbiorniczek – dla córki, Maniula zainteresował się grubo pozłacanym sygnetem o przebogatym wyglądzie. Sprzedawca przynosi na ladę wciąż nowe towary, pokazuje w uśmiechu białe zęby, dolewa do szklanek whisky, w butelce zaczyna pokazywać się dno. Wychodzą rybacy ze sklepu, każdy taszczy jakieś zawiniątko. Ci, którzy nie mieli zamiaru nic kupić, też coś kupili. Twarze rumiane, whisky paruje z głów, Maniula wchodzi do sklepiku z kolorowym napisem na wystawowej szybie: Souvenir – Las Palmas de Gran Canaria. W sklepie poza tandetnymi pamiątkami także powódź japońskiego blichtru. Za ladą nobliwy Hiszpan z godnością podaje klientom jaskrawo wymalowane bohomazy. Koleżka Maniuli ogląda japońskie karty pocztowe z półnagimi dziewczynami mrużącymi filuternie oko, w zależności od kąta patrzenia na płaszczyznę obrazka. Hiszpan zdejmuje z półki i podaje rybakom znacznie większe od pocztowych kart cacka o podobnej tematyce. Japonka na wielkim portrecie uśmiecha się i mruga wielką rzęsą, jakby ożywała w rękach rybaka. Między filuternymi portrecikami Franek znajduje wywołujący złudzenie przestrzenności święty obraz Matki Boskiej. Kręci tym obrazem na wszystkie strony szukając dodatkowych efektów. Hiszpan przygląda się chwilę Frankowi w skupieniu, wreszcie zabiera mu z rąk obraz, wypina pierś i pełnym godności tonem wyjaśnia: – No, seńor, Santa Madonna no... mruga... Wieczorem ludzie w kabinach, jak wracające z jarmarku baby, pokazują sobie nawzajem handlowe trofea. Ten i ów rozkłada towar, zachwala jego zalety, szczęśliwy, że oderwał się wreszcie od rybiej powodzi. Ktoś inny krytykuje turystyczne wrażenia, powiada, że „lipa te Kanary”, inni przytakują mu gorliwie. – A co wyście widzieli? – pyta Biedroń. – Nie wystawiliście nosa za asfaltowe ulice. – A ty wystawiłeś nos? Widziałeś coś więcej? – Też nie wystawiłem. – Racja! Jutro jedziemy na wycieczkę – decyduje koleżka Maniuli. – Do dupy na raki pojedziemy – powiada Franek. – popijając z butelki „Tonica”. – Czego nie? – zaperza się koleżka Maniuli. Franek wyciąga z kieszeni pomięty świstek. – O patrzcie, mam prospekt wycieczki autokarem po Gran Canaria, kosztuje dziesięć dolarów, statkiem – na Lanzarote dwadzieścia pięć dolarów. Ale będzie jutro ścisk koło tych wycieczek – śmieje się Franek. Ktoś jeszcze oponuje; że taka okazja, że warto by pojechać, zwiedzić... głos jego ginie w szeleście nylonowych paczuszek i gwarze wokół świeżo zakupionych cudów i cudeniek. Trzeciego dnia pobytu w Las Palmas Hańcza i Krzyżański spotkali w Domu Marynarza znajomego z poprzedniego rejsu, rodaka osiadłego na wyspach. Rodak ten, nazwiskiem Przybyła, nie był sam, poznał mistrzów z innym rodakiem. Nowo poznany Polak zachowywał się wyniośle i z pewną rezerwą. Sam przedstawił się jako Stanisław Prat, zaś towarzyszącą sobie dziewczynę jako Francuzeczkę Mitusz i nie wdając się w dalszą rozmowę bębnił palacami po stole. Tymczasem poleciał jeden koniak, potem drugi i Prat jakby się rozruszał nieco. Mitusz 75 początkowo szczebiotała do niego, potem zaczęła szczebiotać do mistrzów. Prat zaczął wypytywać co w kraju i gdy atmosfera przy stoliku stała się niemal ciepła, do klubu weszło kilku rybaków. Franek chciał czegoś od Krzyżańskiego, więc się na chwilę przysiadł. Przybyła zamówił dla niego kieliszek „Fundadora” i Franek już został przy stoliku. Kiedy Przybyła pożegnał się i poszedł załatwić jakieś służbowe sprawy, Prat był rozgrzany na tyle, że zaproponował nowo poznanym rodakom zmianę lokalu. Poszedł do baru, wypił coś mocnego, zadzwonił po taksówkę i wkrótce gościnny rodak, jego francuska towarzyszka, dwaj mistrzowie i Franek znaleźli się na tarasie lokalu na Santa Catalina. Prat miał już dobrze w czubie, jego powściągliwość i dostojny sposób bycia diabli wzięli, kręci się w fotelu, rozgląda za kelnerem. Franek złapał drugi oddech, pozbył się skrępowania, pokazuje coś na migi Francuzeczce. Hańcza z Pratem piją jeszcze jeden koniak i jeszcze jeden. Krzyżański purpurowy od alkoholu wpatruje się w dziewczęta w lokalu, śledzi tyłeczki w ciasnych spódniczkach, poruszające się w tańcu uda, oplatające partnerów ramiona. – Fajne zwierzątka – powiada Prat, wskazując brodą dziewczęta idące w kierunku wolnego stolika. Jedna w szorcikach granatowych z lakierowanym pasem nabitym złotymi cekinami, granatowym bolerku opinającym biust, druga także w szorcikach, czerwonych. Długonogie, emanujące ciepłem koty. Krzyżański marszczy czoło, ma skupioną twarz, być może liczy, ilutygodniowy dodatek dewizowy pochłonęłoby spotkanie z taką dziewczyną. Prat zaczyna gestykulować, gada, rozprawia szeroko o stosunkach we Francji, potem o rozwoju hiszpańskiego przemysłu, powtarza się, nudzi. Hańcza, Krzyżański i Franek słuchają go z przymusem, radzi porozmawiać przynajmniej na migi z Francuzeczką. Wreszcie Prat zaczyna wypytywać, co w Polsce. Początkowo pytania jego są ogólne, jak każdego emigranta. Szybko jednak zainteresowania rodaka stają się konkretne, prawie precyzyjne, rozpytuje o nowości, o stosunki, wymienia nazwiska znanych osób, pytając sam udziela sobie odpowiedzi, sypie szczegółami, jakby trzeźwiał rozmawiając o starym kraju. Upatrzył sobie Hańczę, głównie do niego kieruje niby bełkotliwą a jednak, nie pozbawioną sensu mowę. – Pamięta się jeszcze niejedno, pamięta – powtarza. Ki diabeł, kto to jest? – myśli Hańcza. Prat urżnął się do reszty. – Stary, wypijemy brudzia – powiada – jak Polacy na obczyźnie. Piją więc brudzia. Wszyscy. Najpierw Prat z Hańczą, potem z Krzyżańskim i Frankiem. Krzyżańskiemu zechciało się też brudzia z Francuzeczką. Hańcza i Franek poparli go i wszyscy trzej pocałowali wreszcie białą dziewczynę. Przy stoliku zrobiło się rodzinnie. Prat zamówił następną kolejkę koniaku i koszyk ananasów. – Powiem ci – zwrócił się w pewnym momencie do Hańczy – w Polsce byłem szefem przez piętnaście lat, może nie takim wielkim, ale wystarczyło. – No to dlaczego nie jesteś? – zapytał Hańczą zaczynając rozumieć, z kim ma przyjemność. – Phi, mowa, dlaczego nie jestem? Dobre sobie. Przechytrzyłem, rozumiesz? – Nie rozumiem. – Bo to samo się nie da rozumieć, trzeba myśleć. Ja ci powiem, jak to było, chcesz? Hańcza nie odpowiada, przygląda się. uważnie Pratowi. – Głupiś pewnie – powiada po chwili Prat – głupiś, więc ci powiem wszystko. Hańcza umaczał usta w koniaku, zapalił papierosa, zaciągnął się dymem, spojrzał na rodaka. Tamten śmiał się cicho, po pijacku, głupawo. Krzyżański i Franek nawiązali kontakt z Francuzeczką w trzech językach: francuskim, angielskim i polskim, Mitusz niewiele rozumiała z tej rozmowy, ale znudzona wylewnością Prata w stosunku do rodaków, robiła dobrą minę. Prat tymczasem rozparł się wygodnie w fotelu, patrzył na Hańczę prawie zaczepnie. – Zauważyłeś ty, że tam u was forsa leży na ziemi, całe walizy forsy czekają żniw. Zauważyłeś? 76 – Nie zauważyłem – odpowiedział Hańcza marszcząc czoło, bo w tej chwili taras i dalej ocean zaczęły mu się kręcić w oczach, przed nim siedziało dwóch Pratów, obok dwóch Franków, dwie Mitusz i co najmniej trzech Krzyżańskich. – Cholerny koniak –pomyślał trąc pięściami oczy. – Nie zauważyłeś – dochodził go z daleka głos Prata – a ja zauważyłem. Ha! ha! ha! – śmiał się Prat. Hańcza podparty łokciem o stół spojrzał na spotkanego w Las Palmas rodaka w miarę trzeźwo i na odczepnego powiedział: – Zgrywasz się. Prat zaniósł, się śmiechem. – Takiś filozof? Nie wierzysz? Takich w kochanym kraju było na pęczki, też nie wierzyli, nie chcieli wierzyć. Tyle ci powiem, że kiedy dziś sobie przypomnę, dopiero widzę, hę! hę! To była gra, zabawa niełatwa. Żebyś wiedział, jakie robiłem cuda, Jezu! – Prat zapalił papierosa, zaciągnął się, zgasił ze wstrętem, wyjął z kieszeni metalową puszkę, z niej cygaro, odwinął z rumowej kory, przyciął, powąchał. – To jest tytoń – rzucił mimochodem i powrócił do rzeczy. – Wiesz, co ci powiem, nigdzie nie ma takich warunków, jak u was, kiedy masz łeb gdzie trzeba. Dwie zupełnie różne sprawy, kapujesz – ciągnął dalej – proporcję ty ustalasz, ty. Kiedy czymś rządzisz, wiesz najlepiej, co opłaci się im, co tobie. Musisz to wiedzieć przy każdej decyzji, a decyzji sporo. Jak najmniej ludzi w spółce, nikogo z ogona! Byłem w Polsce szefem przez piętnaście lat, może nie takim wielkim, ale wystarczyło. Tylko za mało dawałem. Kto lubi kraść własnymi rękami?... A prezent, poza tym że coś wart, to jeszcze splendor... Uhonorujesz takiego profitem, początek jest. Ja mało dawałem, miałem cel... dolarki... Wiedziałem, że kiedyś prysnę, więc żyłem na spakowanych walizkach i złotóweczki w dolarki, a jeździło się po świecie. Powiadam ci, że kiedy pomyślę, widzę, to nie było łatwe. Przychodziło do roboty dużo różnych szczeniaków, młodych fachowców, uważasz, nie lubiłem ich, a jak zarazy wystrzegałem się specjalistów z dyplomem, praktyką. Za trzy krajowe patyki robotę taki znajdzie choćby podzwonić za nim, że słaby. Miałem podobnych kilku. Mieszkaniem trzymałem, awansem, talonem na samochód, było sto sposobów – najlepiej jednak basem, głośno! Skakali mali, tacy niewiele mieli do stracenia. Przychodzi raz do mnie jeden i powiada: „Proszę o wyjaśnienie, co na takich decyzjach zyskały zakłady, które ja reprezentuję...” Gówniarz, dopiero rok pracował na stanowisku. Wyjmuje ci, powiadam, kalendarz i tam ma spisane. Wyszperał z dziesięć pozycji. Co gadać, jego zakłady na tych decyzjach nic nie zyskały, bo zyskać nie mogły, ale czy tylko jego zakłady na świecie... – Prat śmieje się, pociąga łyk koniaku. Francuzeczka, przechylona przez fotel w kierunku Prata, mówi do niego coś szybko. Prat słucha chwilę, po czym odpowiada jej, jakby na odczepnego, skinieniem głowy i powraca do przerwanego wątku: – Szczeniak, chętnie wziąłbym go za ryj i wybił nim drzwi, ale przypomniałem mu o centralizmie, że decyzje kolektywne i nie można ich bezkarnie podważać. Była rada na takich, duża polityka, bez tego ani roku bym nie ujechał. – Co wam się decyzje władz nie podobają? – Ta śpiewka parę razy upadła, ale spokojna głowa, pewny jestem, że tam u was jeszcze dziś więcej warta niż arkusz obliczeń. Ja zawsze na filozofów basem, jak mi marzyciel referował, nie tak, jak chciałem, szmyrgnąłem papierem po stole i cisza się robiła, a we mnie coś latało z radości, kiedy gnoje siedzieli bladzi i kiwali łbami, że mam rację, choć wylazło, że dwa a dwa to dziesięć. – Prat zaniósł się śmiechem. – Rozumiesz, w czym rzecz? Jeżeli chcesz kimś być, jeżeli powiesz, że pomarańcza – to ma być pomarańcza, choć śmierdzi gnojem... Prat zamilkł, Hańcza też milczał, Krzyżański i Franek przestali zabawiać Francuzeczkę, słuchali tego monologu, patrzyli na Prata, który dowodził dalej: 77 – Nie spijałem się, Broń Boże, nie. Wpadali pod stoły, a ja byłem trzeźwy. Tanie cwaniaki, zapominali, że przy szybkości i beton śliski, pili, pieprzyli, zbijali forsę... za dużo nawet jak na kochaną Polskę. Moje hobby to był za granicą banczek... banczek! Rozumiesz? Przyszedł kelner, przyniósł lody z ananasem, mrożoną kawę, nowe kieliszki koniaku. Starszy rybak Franek Rosówka siedział ze spuszczoną głową, blady, Krzyżański przygryzł wargę. Prat poruszył się w fotelu, zmarszczył czoło: – Gdzie te czasy? – westchnął. – Tam za mnie „murzyni” robili... Hańcza przełknął łyk koniaku, miał wrażenie, że koniak jest słony. Prat rozglądał się po tarasie, patrzył na morze. – Zbiłem ciaćków – powiedział po chwili. – Tu przez sto lat własnymi rękami, bez kapitału, tego bym nie zrobił. Teraz podobno u was gorzej – sięgnął po pucharek z lodami, skosztował ananasa – na samej górze są zmiany i nie tylko na górze, w środku też, kilku dobrych kolesiów wylali z posad... Ja miałem węch, co? Czego nie jecie lodów? – Przestał gadać i zamyślił się. – Miałem kolegę – podjął po chwili – to był Żyd, pracował wyżej niż ja, mówił do mnie: „Ty jesteś nie nasz, ty jesteś z tego tutaj kraju, ale głowę masz wschodnią, musisz wiedzieć, że to dobre to ci się skończy.” Ten Żyd raz mnie zapytał, czy policzyłem, ilu poza moimi wie, że z państwowych interesów robię własny biznes. Powiedziałem, że chyba dwudziestu. A on na to: „Dwudziestu ludzi wie tajemnicę, nic z tego nie ma i milczy, może tak być?” To mi potem nie dawało spokoju. Zacząłem ich, tych dwudziestu, przenosić, wyrzucać, oddelegowywać. Ale, cholera, na ich miejsca zjawiali się nowi i właśnie jeden nowy przyszedł do mnie z tym kalendarzem. – Prat pochylił się nad stołem, otworzył usta, zmarszczył czoło, szczęka zwisła mu na dół, myślał nad czymś intensywnie. – To była gra, gdyby oni mogli się dogadać, że coś wiedzą i nie muszą się bać, nie jadłbym teraz ananasa – powiedział głucho, jakby jedynie do siebie. Hańcza patrzył na spoconą twarz Prata, znudzona Mitusz wierciła się w fotelu, urodzony optymista Franek Rosówka spoglądał w posadzkę pod stolikiem. Prat podniósł głowę, zaciągnął się cygarem, podparł łokciem, spojrzał na Hańczę, uśmiechnął się. – Powiadam ci, w Polsce było życie... w fotelu się rozparłem, obstawiłem, kim trzeba. Nie było silnych. Ha! ha! ha! – zaśmiał się, spoważniał nagle. – Chociaż zdarzali się mądrale... wyrzucałem za drzwi... tajemnica, uchwała... – krzyczał prawie. Hańcza wciąż przyglądał się Pratowi. – Zrobiłeś forsę i prysnąłeś? – zapytał spokojnie. – A jak? Widzisz, że nie wyglądam na takiego, który dostał z paszportem pięć dolarów i do tego przemycił półtora litra spirytusu. Wyjechałem służbowo, zostałem prywatnie, kapujesz? – Kapuję – powiedział Hańcza. – Kapuję – powtórzył po chwili. Przyszedł kelner, Prat zapłacił sporą sumkę hiszpańskich pesetów. Krzyżański mrugnął do Hańczy, wydawał się zupełnie trzeźwy, Prat wstał, zachwiał się, byłby upadł, nikt go nie podtrzymał, sam oparł się o fotel. – Co się martwicie, te pieniążki jak wasze – powiedział chowając do kieszeni portfel. Spotkał spojrzenie Hańczy. Nie spodobało mu się to spojrzenie. – Co się patrzysz, ryby ci uciekną – wybełkotał. Francuzeczka Mitusz siedziała obrażona na towarzystwo, wieczór przebiegał najwyraźniej nie po jej myśli. – Głupio się patrzysz, głupio. Widziałem takie spojrzenia w kraju – bełkotał Prat balansując nad stolikiem. – A może jeszcze byście czego chcieli? Hańcza siedział w fotelu, nie wstawał, był blady. – Chcielibyśmy spotkać ciebie w Polsce kilka lat temu – powiedział zaciskając pięść. – Phi! – Prat parsknął śmiechem. – Co byście zrobili?! Franek odsunął fotel od stolika, patrzył to na Hańczę, to na Prata, przymrużył oczy, przekrzywił głowę, zwiesił na poręczach pokaleczone rybimi kolcami ręce. 78 – Co byście zrobili? – powtórzył z drwiną Prat przybliżając się do Hańczy. – Nie wiesz, co byście zrobili, to ja wam powiem. Zgadywalibyście moje myśli, krzyczeli: niech żyje towarzysz Prat, trzęśli portkami... Tu stało się coś niespodziewanego. Rozległ się trzask, Prat podskoczył do góry, zachwiał się, mocne dłonie przytrzymały go w pozycji pionowej. Ponowny trzask – i Prat runął na. podłogę. Hańcza i Krzyżański zerwali się z foteli, Francuzeczka Mitusz podniosła wrzask, Franek stał wyprostowany nad Pratem i masował sobie rękę. Na tarasie wybuchła panika, kelnerzy chwycili pod ramiona Prata, unieśli go z podłogi, leciał im przez ręce. Jak spod ziemi wyrosło trzech policjantów. Przed lokal w akompaniamencie melodyjnych klaksonów zajechała policyjna karetka. – Franek, coś ty zrobił? – rzucił w kierunku Rosówki Hańcza trzeźwiejąc do reszty. Franek nadal stał wyprostowany, policjanci na razie do niego nie podchodzili, spojrzał na obu mistrzów. – Obudziłem skurwysyna – syknął – przy robocie wolałbym go od graników – dorzucił przez ramię, ruszając z policjantami w kierunku granatowego wozu. 79 80 Hańcza z Krzyżańskim pobiegli na statek powiedzieć „staremu” o przygodzie Franka. Ledwo zdążyli całą rzecz zreferować, gdy pod burtą „Pelamidy” zapiszczały hamulce, stanął samochód i na trapie zjawili się policjanci. Przywieźli decyzję władz, że do czasu rozprawy w sądzie „Pelamida” nie może opuścić portu w Las Palmas. Kapitan biegał po salonie jak ryś. – Toście się popisali, a nawet na spitych nie wyglądacie. Patrioci zasrani! Mało macie roboty? Za dużo wolnego? Kiedy porządny marynarz schodzi po takim rejsie na ląd, idzie na kurwy, a wy co wyprawiacie? Zapłacimy za ten występ, a wy najbardziej, postaram się o to! Hańcza siedział w fotelu, patrzył na ciskającego się „starego”. – Panie kapitanie – powiedział wreszcie – niech pan da nam po kieliszku koniaku, takie nagłe wytrzeźwienie zwęża naczynia, zawał grozi i niech pan pogada z nami jak z ludźmi... Kapitan zatrzymał się w pół kroku, obrócił się do Jakuba, stał chwilę jak żona Lota, po czym twarz rozluźniła mu się. Zrobił krok w kierunku barku, wyjął butelkę, trzy kieliszki, rozlał płyn do przejrzystego szkła. – Pan jest bezczelny, panie Hańcza – powiedział dobitnie i usiadł w fotelu. Hańcza wypił koniak. – Panie kapitanie, o ile pana znam, twierdzę, że gdyby pan był z nami, nie Rosówka siedziałby w hiszpańskim kryminale, tylko pan. Ja miałem ochotę zrobić to, co Franek, nawet wcześniej, tylko stchórzyłem. Pan by nie stchórzył. Kapitan spojrzał na mistrza. – Hańcza, niech pan sobie daruje i nie głaszcze mnie po jajach – powiedział nieco wyniośle. Kto to w końcu ten Prat? Pewnie będzie skakał jak oparzona wesz, wysadzi od nas jakie tysiąc dolarów, może mu Rosówka złamał gębę... A jeszcze grzywna, odszkodowanie dla właściciela knajpy za burdę... Niech szlag trafi. – Trzeba z tym Pratem gadać – mruknął Krzyżański. – O czym chce pan z nim gadać? – zapytał kapitan wstając od stołu. –Żeby sprawę wycofał, dość nakradł pieniędzy. – To mu powiecie? –To, sukinsynowi, powiemy – wycedził Hańcza. Kapitan chodził nadal po kabinie. – Będzie druga sprawa i druga grzywna. Lepiej wy, do jasnej cholery, zamrażajcie ryby, dyplomację zostawcie, jużeście swojego dokazali. Kapitan chodził nadal po kabinie, Hańcza i Krzyżański siedzieli w fotelach, milczenie przedłużało się. Wreszcie „stary” stanął przed mistrzami, oczy miał zapadnięte, twarz poszarzałą, wyglądał jak człowiek mocno zmęczony. – Idę do agenta, wy dowiedzcie się, kto ten Prat. Żadnych pertraktacji nie prowadzić – dodał w sposób bardzo formalny, sięgnął po czapkę i wyszedł. Hańcza i Krzyżański pojechali do Domu Marynarza, gdzie mieli nadzieję zastać Pawła Przybyłę, wiedzieli, że on zna Prata i być może zechce coś pomóc. Rodaka jednak ani w klubie, ani w innych przyległych knajpach nie znaleźli. Zdecydowali się więc odszukać Prata bez niczyjej pomocy. Sytuacja nie była dobra. Prat leżał w szpitalu i lekarze nie wpuścili do niego mistrzów. Z krótkiej rozmowy z pielęgniarką wynikało; że Franek przyłożył się do ciosu. Po kolacji sekretarz organizacji partyjnej poprosił obydwu mistrzów do swojej kabiny i oznajmił im, że jutro wieczorem będzie zebranie, na którym stanie sprawa nieszczęsnej awantury. Hańcza próbował opowiedzieć Pawlakowi, jak rzecz wyglądała w istocie, ale ten był oficjalny i zdawał się nie doceniać moralnych powodów awantury. Zanosiło się na to, że liczyć się będą jedynie straty, jakie z tytułu Frankowego i, bądź co bądź, mistrzów, występu 81 poniesie przedsiębiorstwo. Zresztą nietrudno było wyczuć, że Pawlakowi łatwiej jest nie wnikać w skomplikowane szczegóły, a załatwić rzecz po prostu, bez filozofii. Drugiego dnia rano Hańcza i Krzyżański rozpoczęli regularne poszukiwania Pawła Przybyły. W Domu Marynarza dowiedzieli się jego adresu i taksówką dotarli do małego, jakby przyczepionego niewidzialną szpilką do skały, drewnianego domu. Tym razem szczęście im dopisało, gospodarz do kolan zanurzony w wodzie grzebał w zatoczce tuż przy swojej posesji. Spostrzegłszy gości wyszedł z wody. – Oto moja prywatna hodowla pereł – powiedział wskazując kilkunastometrowe ogrodzenie – żadne perły jeszcze się tu nie urodziły i chyba się nie urodzą, choć małże mam rasowe – dodał wciągając tropikalne spodnie i frotową koszulę. – My do ciebie z prośbą – zagaił bez wstępu Hańcza. – Franek Rosówka pobił Prata. Prat leży w szpitalu, władze zatrzymały statek. Rozumiesz? – Franek pobił Prata? – zapytał nie kryjąc zdziwienia Paweł. – W naszej obecności, na tarasie restauracji na Santa Catalina. – To ci heca – zasępił się Przy była. – Chodźcie, pogadamy w domu. We wnętrzu urządzonym podobnie jak inne tutejsze mieszkania ludzi średnio zamożnych uwagę gości zwrócił jedynie dużych rozmiarów orzeł polski na ścianie, a w drugim pokoju obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Gospodyni nie było i Paweł sam zakrzątnął, się koło lodówki i barku. Gdy już usiedli. Przybyła wysłuchał opowiadania o zajściu. – Przypuszczałem, że ów Prat to kreatura – powiedział – ale co ja wam mogę pomóc? – Znasz stosunki, pomyślmy razem – gorączkował się Hańcza. Emigrant uśmiechnął się. – Jest rada, jeżeli wszystko było tak, jak opowiadacie. – No, no, gadaj – nalegał Krzyżański. Paweł Przybyła zapalił cygaro, dmuchnął w głąb chłodnego pokoju. – Prat ma zamiar osiedlić się na stałe w Las Palmas, kupił kawałek placu nad morzem, teraz poszukuje, wspólnika i potrzebna mu jest dobrą opinia, a wy wiecie, że on tak, czy owak, ale w końcu jest złodziejem... ot co. Pogadajcie z nim! Przy okazji i ja go ostrzegę, żeby na was uważał, bo mu możecie naszkodzić, a naszkodzić. Po długich pertraktacjach udało się mistrzom uzyskać zezwolenie lekarza na spotkanie z Pratem w przyszpitalnej kafejce. Chory przyszedł pochmurny, z zawiązaną twarzą, siadł przy stoliku, nie witając się z rodakami. – Przyszliśmy przeprosić cię za incydent – zagaił Hańcza, w jego głosie trudno było doszukać się jednak skruchy lub żalu, słowa zostały wypowiedziane jakby nawet z drwiną. Prat podniósł głowę i spojrzał piorunująco na mistrzów. – Zbytek łaski – mruknął. – Sprawa jest w sądzie, zapłacicie za napad. – Nie denerwuj się – powiedział Hańcza – przyszliśmy porozmawiać jak przyjaciele. – Czego chcecie? – zapytał niechętnie Prat. – Żebyś wycofał sprawę i ułagodził właściciela restauracji, władzom żebyś wyjaśnił, że nie rościsz pretensji i wyjednał, aby wypuszczono Franka i uwolniono statek. Prat wstał z miejsca. – Spotkamy się w innej sytuacji, statek postoi, a postoi, postaram się o to. –Telefonowaliśmy do Warszawy, jutro dostaniemy o tobie trochę wiadomości – powiedział Krzyżański częstując stojącego ciągle Prata papierosem. Prat odruchowo wziął papierosa. – Że co? – zapytał. 82 – Że pewnie jesteś ciekaw, co u nas w kraju, czy ci już przebaczyli. O to chodzi, żeby ci nie szkodzić w interesach, tu przypływa masę naszych, mogliby plotkować... defraudant... złodziej i takie różne gadki. Rozumiesz? Zatelegrafowaliśmy ot tak sobie. Prat usiadł z powrotem w fotelu. – Szantaż? – zapytał hamując napływ pasji. – Nie. Czym my ciebie możemy szantażować? – powiedział Krzyżański. – Jesteś wolny w wolnym kraju. –Rozumiem. Do czego zmierzacie? – Prat przygryzł napuchnięte jeszcze usta. – Rozumiesz... nie powinieneś mieć trudności, powiedzieliśmy przecież, czego chcemy. Prat myślał nad czymś intensywnie. – Jesteście większymi głupcami niż przypuszczałem – rzucił z pasją. Hańcza zapalił papierosa nie podając ognia Pratowi. – Powiadasz, że jesteśmy durnie, a myśmy myśleli, że tobie ta cała draka nie na rękę. Myśleliśmy, że zależy ci na zatuszowaniu awantury i przyszliśmy w tej sprawie. – Mam azyl polityczny i gówno mi zrobicie. – Polityczny? Jak uważasz, Prat, tyle że już na policji Franek powie, za co dał ci w pysk, powie, żeś okradł firmę, w której pracowałeś, i uciekłeś tutaj. Do czasu rozprawy przyjdą wiadomości, być może przylecą samolotem świadkowie. Wiesz co, Prat, zostawmy wszystko, jak jest, niech będzie ta rozprawa. – To powiedziawszy, Hańcza wstał, Krzyżański też podniósł się ze swego miejsca. Prat poruszył się w fotelu. – Siadajcie – rzucił z pasją. – Dziękujemy – powiedział Krzyżański – spieszy nam się, mamy rozmowę telefoniczną ze znajomymi w Warszawie. – Przestańcie pajacować – mruknął Prat – pogadajmy poważnie. – My cały czas mówimy poważnie – zauważył Krzyżański. – Jaką mam gwarancję, że jeżeli wycofam sprawę, nie będziecie świnić? – Nic nie rozumiesz – powiedział Hańcza, ciągle stojąc obok stolika – nie będzie sprawy, nie wyjdzie, kim ty jesteś i skąd masz forsę, ot i wszystko. Prat wstał, patrzył chwilę na rodaków w milczeniu. – Wycofam sprawę – powiedział wolno – karę za zakłócenie spokoju będziecie musieli jednak zapłacić, na to nie mam wpływu. – Zgoda – powiedział krótko Hańcza, Krzyżański skinął głową i obaj mistrzowie wyszli z przyszpitalnej kawiarenki. Złapali na postoju taksówkę i pojechali na statek. Wspinając się po trapie Hańcza mruknął, że trzeba tego skurwysyna, poprosić, aby zapłacił także grzywnę. Po kolacji zaczęło się zebranie. Zagaił sekretarz, zebranie miało w zasadzie jeden punkt: sprawa awantury w restauracji na Santa Catalina. Pawlak przedstawił zdarzenie. Krótko i zwięźle poinformował, że Franek Rosówka w towarzystwie mistrzów wdał się w awanturę, kogoś pobili, że Rosówka jest zatrzymany, a statek do czasu rozprawy zaaresztowany, że grożą poważne konsekwencje całej załodze, a ponieważ Rosówka, Hańcza i Krzyżański są członkami partii, czynem swym przynieśli ujmę także statkowej organizacji partyjnej. Hańcza usiłował tłumaczyć, że spotkali złodzieja, który kradnąc zasłaniał się stanowiskiem i stosunkami. Potem rękę podniósł ochmistrz Stefan Turek. – Mistrz Hańcza pięknie mówi – zaczął – tylko jakby każdy z nas w portach na Zachodzie na własną rękę niszczył kapitalizm i tępił drani, niewiele by to kapitalistom zaszkodziło, a my mielibyśmy opinię chuliganów. Nie ma co mieszać dwu różnych spraw. Rosówka nie jest analfabetą, a mistrzowie, jeżeli chcieli interweniować, powinni zameldować o tym Pracie w kraju. Są do załatwiania takich spraw odpowiednie organy. Awantura jest awanturą, a strata stratą i takie postępowanie możemy tylko potępić – to chciałem powiedzieć! 83 Turek skończył, znowu zapadła cisza. Olbrzymia afrykańska mucha latała po salce nad głowami zebranych i brzęczała uparcie. Ludzie wodzili za nią oczami. – Przepędźcie tego bąka – powiedział ktoś z kąta. Bąk usiadł na stoliku tuż przed sekretarzem, wszystkie spojrzenia skierowały się w tamtą stronę. Pawlak złożył gazetę i machnął nią jak siekierą, bąk poderwał się z miejsca i poleciał bucząc w głąb sali. Ludzie znów obrócili za nim głowy. Wstał pierwszy oficer Biliński. – Ja myślę, towarzysze – zaczął bardzo oficjalnie – że nie możemy tworzyć nowych praw i sprawa Rosówki kwalifikuje się co najmniej do nagany. Awantur w portach nie będziemy tolerować pod żadnym pozorem. Nie ma tu Rosówki, siedzi w pace, dlatego nie możemy załatwić jego sprawy ostatecznie, ja jednak ze swojej strony chciałem ten wybryk potępić. Gdy Biliński usiadł, zgłosiło się naraz kilku dyskutantów. Pierwszy mechanik Komornicki obliczył naprędce straty, jakie wynikną z incydentu, elektryk poparł go i postawił wniosek, aby po powrocie Rosówki na statek egzekutywa przesłuchała dokładnie winnych i przygotowała wnioski o ukaranie zamieszanych w sprawę Prata. Starszy rybak Biedroń cały czas gniótł w palcach pudełko od zapałek, teraz wstał z miejsca, rozpiął guzik pod szyją flanelowej koszuli i powiedział: – Może ci, którzy mówią o winnych, powiedzą, jak mogło się stać, że taki Prat przez piętnaście lat pił naszą krew, kradł, dokuczał uczciwym ludziom i nikt nie dał mu w mordę w kraju, nie kopnął w tyłek, nie wsadził do kryminału... – Biedroń obrócił się w stronę, gdzie w końcu sali siedział jego stary kompan: – Słuchaj, Wywrotka, pamiętasz, kiedy po tym, jak utopił się nam statek... – Towarzyszu Biedroń – przerwał rybakowi Pawlak – to jest zebranie i proszę używać tytułów partyjnych. Biedroń spojrzał na sekretarza, zmarszczył brwi, zapiął guzik pod szyją, odpiął go z powrotem. – Kiedy przewrócił się na Północnym statek i pływaliśmy w wodzie z lodem, zobaczyłem, jak zniosła go fala, zapomniałem, jak się nazywa, bo był wtedy u nas na pierwszym rejsie, wiedziałem, że wołają na niego „Wywrotka”, bo przyszedł z ciężarówki, krzyknąłem, usłyszał i dowlókł się do mnie, a ja miałem koło... obaj dopłynęliśmy do pontonu. Paręnaście lat od tej pory pływamy w jednej kabinie. Został dla mnie Wywrotka. Per „towarzyszu” mogę mówić wam, jemu mówił nie będę. – To powiedziawszy zwrócił się znowu do Wywrotki: – Pamiętasz, jak po tym płacili żonom i dzieciom odszkodowania za mężów i ojców? Przyjechał jeden, skąd on był, nie pamiętam, i na zebraniu wygłosił mowę. Powtarzał w koło to samo, o trudnościach, na jakie napotyka kraj, o potrzebie ofiar. Gadał jak misjonarz do Murzynów... taki był mądry. Za parę lat przysłali go na statek, jeden rejs miał zrobić, no i w tym rejsie uciekł. Gdybym go spotkał w jakimś porcie, dostałby nie gorzej w pysk niż ten Prat.– Biedroń zwrócił się do Hańczy: – Ile ta awantura może kosztować, wiecie już? – Sama grzywna ze sto dolarów, odszkodowania Prat nie chce. – odpowiedział mistrz. – Mam wniosek – rzekł Biedroń. – Ja daję pięć dolarów, niech ochmistrz odpisze z mojego rachunku, to moje zobowiązanie z okazji l Maja, z okazji 22 Lipca, postawię Rosówce karton piwa... jeżeli znajdzie się w tej załodze dwudziestu takich, którzy żałują, że nie mogli przyłożyć się do Frankowego ciosu, nie będzie statek miał kłopotów w kraju, a temu sukinsynowi, co w pysk dostał, nikt nie odbierze. – Biedroń usiadł. Mucha znowu zaczęła latać po sali albo latała już przedtem, tylko teraz w ciszy było ją, słychać na powrót. – Ja też daję pięć dolarów – powiedział Wywrotka nie wstając z miejsca. – Ode mnie pięć dolarów – rzucił głośno chłodnik. W mesie zrobiło się zamieszanie, „stary” podniósł rękę sala uciszała się powoli. 84 – Nie wpadajmy w skrajność – powiedział kapitan – nie tylko o pieniądze chodzi. Znamy wszyscy Rosówkę, zostawcie mi jego sprawę, poradzę sobie. Na apel Biedronia daję dziesięć dolarów, nic więcej do powiedzenia nie mam. Teraz podniosło się kilka rąk. Technolog, który dotychczas milczał, postawił wniosek, aby sporządzić listę potrąceń na rzecz załatwienia sprawy, zadeklarował też pięć dolarów. O głos poprosił ponownie pierwszy oficer, zaznaczył, że nie zamierza zmieniać zdania odnośnie potępienia awantury, ale ze względu na sympatię dla Rosówki i powody, jakimi się kierował, popiera apel i deklaruje składkę. Podobnie wypowiedział się pierwszy mechanik. Ludzie po kolei zgłaszali nazwiska na listę. Jedynie kilku ociągało się, aż suma doszła prawie do dwustu dolarów i zamknięto listę. Pawlak wstał z miejsca. – Towarzysze – powiedział z patosem – nikt nie może się dziwić, że kierownictwo organizacji partyjnej nie popiera awantur, są jednak sytuacje wyjątkowe, to jest właśnie taka sytuacja, dlatego też i ja deklaruję składkę... – Pawlak przerwał, bo zobaczył wchodzącego do mesy Franka Rosówkę. Ktoś obrócił się do drzwi i krzyknął: – Jest Franek! Na sali znowu podniósł się szum, który Pawlak musiał uciszać przez dłuższą chwilę. Franek usiadł w kącie tuż przy drzwiach. – Chodźcie tu bliżej, Rosówka, chodźcie! – Kapitan kiwał palcem. Franek wstał i szedł przez salę. – Zwolnili was? – zapytał kapitan. – Zwolnili. Prat wycofał sprawę i złożył kaucję. – To ci heca, co on kombinuje?.– mruczał pół oficjalnie kapitan. – Wiecie dlaczego wycofał, sprawę?– spytał Pawlak. – Wiemy – odparł Hańcza. – No, no dlaczego? – gorączkował się sekretarz. – Bo osiedla się w Las Palmas i zależy mu, aby nie wylazło, że złodziej. Zebranie miało się, ku końcowi. Pawlak zarządził po wyjściu w morze posiedzenie egzekutywy, która miała ostatecznie ustosunkować się do zdarzenia. Ludzie rozchodzili się szybko, bo chcieli wyskoczyć jeszcze na ląd. Wcześnie rano. Hańczę obudził trapowy. – Jakiś gość do pana mistrza – powiedział szarpiąc Jakuba za ramię. Na kei w samochodzie czekał Prat. Opuchlizna zeszła mu z twarzy, miał jednak siniec pod okiem i rozcięte usta. Wskazał miejsce obok siebie w samochodzie. – Nigdzie nie mogę jechać – powiedział Hańcza. – Siadaj, chcę z tobą pogadać – mruknął tamten. Hańcza usiadł. – Dotrzymałem słowa – powiedział Prat. – Wiem i mam do ciebie prośbę. Zapłać naszą grzywnę o ile tego nie zrobisz, będą nas w kraju ciągać na różne oświadczenia, będziemy musieli gadać, a gadać. – Nie jesteś uczciwy, naciągasz mnie i szantażujesz – powiedział Prat z rezygnacją. – Nie gadajmy o uczciwości – mruknął Hańcza. – Ile tej grzywny? – zapytał Prat. – Trzeba jechać na policję i ustalić. – Możesz jechać? – Skoczę, powiem „staremu”, tablica wisi, wszyscy ludzie na burcie. Hańcza pobiegł powiedzieć, o co chodzi, „stary” zrobił okrągłe oczy. W komisariacie rozmowa była krótka, grzywna wynosiła dwieście pesetów, czyli niecałe pięćdziesiąt dolarów. Sumę tę Prat zapłacił gotówką bez dalszych nalegań ze strony Hańczy. Jakub miał przy tym minę mocno zadowoloną, Prat zachowywał dostojną obojętność, jedynie policjant zgubił urzędowy wyraz twarzy i nie ukrywał zdziwienia. 85 Gdy samochód Prata zatrzymał się pod burtą „Pelamidy”, statek był przygotowany do opuszczenia portu. – Wierzę, że sprawa jest skończona i dotrzymasz słowa – powiedział Prat. Hańcza otworzył drzwi, postawił stopy na ziemi, obrócił się do Prata: – Dotrzymałeś słowa, prawda, dlatego powiem ci szczerze: wyjedź z tego miasta, kręci tu się zbyt wielu Polaków. Prat spojrzał uważnie na Hańczę. Twarz po opuchliźnie miał szarą, zmęczoną, oczy przygasłe, prawie smutne. – A gdzie nie kręci się wielu Polaków? – zapytał. – Otóż to – powiedział Hańcza, kiwnął Pratowi ręką na pożegnanie i ruszył w kierunku trapu. 86 Inaczej kręci się śruba, nie drażnią wibrujące szoty, maleją zasiedziałe w ludziach złości, zrodzone, kiedy po osiemdziesięciu dniach morza jest jeszcze osiemdziesiąt dni rejsu i drażni każda napotkana gęba. Nawet zgaga nie piecze po obiedzie z mięsa, które razem z rybakami zaliczyło kilka tysięcy mil w tę i z powrotem wzdłuż wybrzeży Afryki. Całymi dniami pędzle ślizgają się po zamarłych urządzeniach przetwórni, można komuś nadepnąć na nogę, przekleństwo będzie serdeczne, kucharz przypalił mleko na śniadanie, cholera z nim, pewnie myślał, że niedługo... Niedługo zobaczy żonę Franek, pogłaska synów po głowie Maniula, Biedroń z przerzedzoną uśmiechem ponurością na gębie wyciągnie z worka kupioną dla żony pomarańczową garsonkę, której zazdrościć będzie sąsiadka z drugiego piętra, kucharz też człowiek, drapał pies przypaloną zupę... Błyszczy w ludzkich oczach gorączka powrotu. Dni i noce, mimo że znalazły się po zakreślonej stronie kalendarza, mają ten sam wymiar dwudziestu czterech godzin, nie zatrzymują się uparcie w miejscu. Za dwa tygodnie ziemia... dom... kobieta. Mijają godziny, pokrywa się farbą statek, zieleni na pokładach, bieleje na burtach, błyskają czystością kabiny. Hańcza z Krzyżańskim wieczorami wiodą dysputy, zagląda do nich Perkun, popija kawę, słucha, patrzy na śmiejące się twarze wyniośle, jakby dobrze rozumiał takie radości, rozumiał... nic więcej. Gibraltar, potem płaska tym razem jak klepisko Zatoka Biskajska. Zanurzony głęboko dziób „Pelamidy” rozgarnia szklaną płaszczyznę, rozdziera ją na strumienie, rozbija na krople. Perkun z Hańczą stoją w słonecznej powodzi na dziobie oparci o reling. Perkun patrzy na wodę pod dziobem, która ożywa w zetknięciu z żelazem jak obudzona ze snu. – Śmiesznie podskakują te krople – powiada Perkun. – Kiedy tkwią w masie, kto by je spostrzegł. – Pisałeś kiedyś wiersze? – uśmiecha się Hańcza. – Pisałem. – Już nie piszesz? – Nie. Obaj milczą długo, patrzą na tryskające z oceanu strumienie spienionej wody. – Wiesz, co bym chciał? – powiada Perkun. – Żeby w Kanale kazali mi przesiąść na drugi statek; który idzie w półroczny rejs. – Zdziczałbyś jeszcze bardziej. – Bardziej już nie. Odkryłem, że tak pół na pół się nie da. Latami być na statku, a myślą tam. Tu być, a żyć tam, ty kiedyś też to odkryjesz. Na stałe wrócisz tam albo zostaniesz tutaj. Nie może być inaczej, wrośniesz w deski pokładu, w przetwórnię, w ryby, nikt cię nie oderwie. – Rzucę to po następnym rejsie – mruczy Hańcza. Perkun uśmiecha się, spluwa za burtę. – Jeszcze jedna wyodrębniona kropla – powiada. Patrzy na wodę. – Boisz się takiego losu jak mój? – Boję się – mówi Hańcza. – Pamiętasz początek rejsu? Ja się bałem, ty nie. – Znajdziesz nową dziewczynę i znowu będziesz się bał. – Znajdę, jestem pewny, ale to nie będzie Nina, to nie będzie nikt... – Wierzysz w miłość? – Wierzę, ślepcy i głupcy mogą nie wierzyć w istnienie drzew w lesie, wody w rzekach, brzegów, w których rzeki płyną, tylko jeżeli rzece zabrać brzegi... wierzysz w taką rzekę? Hańcza patrzy przed dziób „Pelamidy”, marszczy czoło, razi go słońce pełznące po bezchmurnym niebie, w dół ku portugalskim przystaniom rybaków, gdzieś koło Sines. 87 Jeszcze jeden dzień, malowania przetwórni i jeszcze jeden, morze coraz szybciej pcha się pod dziób wracającego statku. Mimo że godziny mijają prędzej niż kiedyś mijały minuty, dni przewalają się przez statek powoli, powoli zostają za rufą, jakby niechętnie wracały ziemi, morskich wygnańców. Kanał La Manche, dalej, nieco jakby na lekkim rauszu, rozkołysane Morze Północne. Kanał Kiloński. Pękają sznurki na paczkach zamówionych w morzu u Zerssena. Maniula z butelką piwa w ręce w zalanej pachnącym ckliwo płynem koszuli balansuje jak podczas dużego sztormu, choć statek stoi na cumach i szpringach między portowymi śluzami. – Patrz, mistrzuniu, co te sukinkoty przysłały – miesza ręką w paczce, wyciąga tandetny sweterek damski – niech to gówno zabiorą. Nie mam racji? Jadą na burtę ciężkie kartony wypełnione pod plombami radością życia po trzydzieści trzy centy za butelkę – „Le Chevalier”– „Śmierć Marynarza” albo „Wesołek”. Kto jak chce. I kto ile chce. Podobno dobry jest na wszystko. Podzwania szkło w kabinach. Zapomnieli ludzie o harówce przez sto osiemdziesiąt dni i sto osiemdziesiąt nocy bez przerwy. Połów leży w lodowych blokach, ładownie wypełniają aż do ostatniego centymetra zawiązane sznurkami kartony. Przetwórnia lśni, zamalowane wszystko. Ten i ów ssie na palcach odcisk po pędzlu i otwiera nową butelkę „Wesołka”. W wygwiazdkowanej paradnie butelce chlupocze animusz łagodzący tremę przed oczekiwanym powrotem. „Pelamida” idzie między brzegami Kilońskiego Kanału... Tym razem ostatnie już chwile, to nie wejście do Dakaru, nie do Las Palmas. Kończy. się rejs! Krzyżański pospiesznie obleka kanapkę i fotele w czyściutkie pokrowce, rozkłada dywan, dolewa szczodrze sobie whisky do szklanki. Krzyżański pluje na „Le Chevaliera”, powiada, że to rozrzedzony gnój, plącze mu się mowa, ma wypieki na twarzy. – No, Jakubku, już widzę, jak się dorwiesz do swojej Magdusi – dogaduje. Pucuje kabinę, czyści brązy, głaszcze bulaj papierem ściernym. Żonę będzie podejmował. Nie pił długo ani łyku, przysiągł, że gdy ona przyjedzie, będzie trzeźwy. Mocno wygląda; że stanie się inaczej. W butelce wódka opada niczym spirytus w termometrze wniesionym nagle do zamrożonej aż dech zapiera ładowni – ot i postanowienie Krzyżańskiego. Na brzegu, z prawej burty błyskają znajome bałtyckie latarnie. Ludzie nie spali dwie noce, nie będą spać tej trzeciej. Pobrzękuje szkło, szeleszczą nylonowe woreczki i firmowe opakowania paczuszek z damską bielizną, elastycznymi spodniami, miękką wełną pastelowych sweterków... chlupocze koniak, pali się w ludzkich oczach gorączka powrotu. Po letniej nocy budzi się dzień, niewielka mgła i czyste, choć jeszcze nie rozświetlone słońcem niebo wróży pogodę. Ten i ów wie, że tam teraz już bardzo niedaleko ktoś czeka. Ktoś, kto w zimowe wieczory był sam, a od kilku dni wydzwania z pamięci numer serwisu i pyta: Kiedy? O której? Czy na pewno? Przed statkiem posypały się skry, błysnęły promienie, zza tyraliery ukośnie biegnących fal wyłoniło się słońce, blask oblizał burty, wpełzł na pokład, sięgnął bomów. Na pomarszczonej płaszczyźnie wody statek narysował swoje zniekształcone odbicie – biegnący po falach cień. Wylegli na pokład rybacy zobaczyli ziemię, za kilka godzin port! Małe kolorowe punkty na kei koło chłodni poruszą się, zamienią w czekające na ten powrót kobiety. „Pelamida” idzie wzdłuż polskiego wybrzeża, słońce opuszcza się szybko ku morzu, ludzie spoglądają na zegarki. Wiadomo już, że słońce będzie szybsze od statku, przepadnie głęboko, za linią horyzontu, być może pokaże się jego skrawek z drugiej strony ziemi, zanim „Pelamida” rzuci cumy przy nabrzeżu. – Jeszcze jeden dzień trzeba będzie skreślić – powiada Krzyżański, wyrzucając przez bulaj pustą butelkę po „Jasiu Wędrowniczku”. Pomarudził w kabinie, wyszedł, przyszedł, przyniósł 88 dwa syfony prosto z saturatora i miskę lodu z ładowni, łupie lód śrubokrętem, zimne okruchy pryskają po kabinie. Krzyżański sięga po nowe szkło o kwadratowej podstawie. – Przestań żłopać, żona jutro przyjdzie – przywołuje go do porządku Hańcza. Krzyżański nalewa po pół szklanki sobie i przyjacielowi. – Bystryś, Jakubku, bystryś, wiesz, co będzie jutro. A co dzisiaj będziemy robić, wiesz? Do kabiny mistrzów zagląda Maniula, wyelegantowany, czyściutki, trzeźwy. Krzyżański spostrzega starszego rybaka i szuka trzeciej szklanki. – Napijesz się, Maniula? –Odrobinę, aby niedużo. – Patrzcie go największego moczymordę, jaki abstynent, – Na powrót mam być trzeźwy – powiada stanowczo Maniula. – Wytrzymasz? – Spróbuję. Krzyżański chrzci whisky wodą sodową, dorzuca lodu. – Pijcie, od tego się trzeźwieje – powiada. Wypija duszkiem szprycer. – Od czasu, kiedy tu w tym miejscu byliśmy ostatni raz, minęło sto osiemdziesiąt trzy dni i przez te sto osiemdziesiąt trzy dni ja piłem wódkę trzy razy. Dwa razy w Dakarze i raz w Las Palmas – powiedz, Jakub... powiedz... – bełkocze prawie Krzyżański – jestem alkoholikiem czy nie? Przez sześć miesięcy piłem trzy razy wódkę. Dużo jest takich braci Polaków? – To ja piłem więcej – przyznaje Maniula. – Ba, największy moczymorda. na statku – śmieję się Krzyżański waląc ciężką łapą Maniulę w kark. – Ty lebiego, mało razy miałem przez ciebie stracha. Mało? Maniula skupił się, zamyślił. – A myśli, mistrz, że wiele więcej... Zaraz policzymy; okaże się. – Maniula liczy na palcach. – Przy wyjściu w rejs zabuzowałem kosmicznie, potem była przerwa, w Dakarze owszem też zabuzowałem łeb. Co gadać, we wszystkich portach obowiązkowo, a więc przy wyjściu raz, w portach razem trzy razy, i poza portami, sam pan wie kiedy, dwa razy, razem sześć razy przez sześć miesięcy. Pan z. dzisiejszym cztery razy... Znaczy się, przez pół roku dwa razy więcej od pana. zapiłem, tośmy jednakowi pijacy jak pan nie wierzy, zapytaj pan kogoś na lądzie czy to wielka różnica. – Obaście dobrzy – rzuca Hańcza układając w walizce kanaryjskie zakupy. – Zapytajcie kogoś z lądu, co jest, kiedy się sześć razy przez pół roku zabuzuje łeb w pracy. Ja bym was obu wylał na mordę ze statku. – I znalazłby pan takich, którzy przez połowę kalendarza nie wypiliby w ogóle ani łyka? Hi! hil – śmieje się Maniula– i jeszcze pan powie, że byłyby to zdrowe chłopy, do takiej jak tutaj roboty? Mistrzuniu, jak pan następne dwa latka popływa w takim celibaciku i z takimi zasadami ćwir pewny jak dwa a dwa cztery, ja to panu mówię. – No widzisz, Maniula, widzisz. To samo mówiłem, a on mi nie wierzy – dogaduje Krzyżański. – Perkun też mi to mówił – powiada Hańcza. Z korytarza dobiega coraz większe wrzenie, tu i tam trzaskają drzwi, rozlegają się pojedyncze i zbiorowe śpiewy: – A mój dziadzia był kaleka... – Potem słychać tupot i dalej śpiew: – a mój dziadzia był matros – no i oczywiście końcówka, czym to dziadzia ciągnął parowóz: Brzęczą w korytarzu butelki, obijają się między szotami wiązanki jak przed wyjściem w morze. Gorączka powrotu osiągnęła drugi stopień. Zapadł zmrok, w kabinach zapłonęło światło, błyszczą w ogorzałych południowym słońcem twarzach oczy, którym wrócił blask. Za kilka godzin port, port inny niż wszystkie na świecie. Nerwy są słabsze od tej przygody... przygody, niczego więcej. – Ciebie trzyma to, żeś sobie wmówił i każdy rejs uważasz za przedostatni, to cię trzyma... ja już sobie tego nie powtarzam – powiada. Krzyżański do Hańczy. Maniula miętosi w ręce szklankę whisky z lodem, jest jak na taką okazję nieprzyzwoicie trzeźwy. 89 – A ciebie, Maniula, co tu trzyma? – pyta Hańcza przekładając z miejsca na miejsce szeleszczące paczuszki. Maniula przygląda się mistrzowi. – A co ma trzymać? – pyta. – Rybak jestem, to mnie trzyma. – Widzisz, jak ci mądrze wyjaśnił, nigdy byś na to nie wpadł – śmieje się Krzyżański. – Jak ktoś jest rybakiem, szewcem nie będzie, chyba na statku, po co gadać, przypłynie się i odpłynie, gdyby się nie odpłynęło, wtedy byłoby zmartwienie – kończy myśl Maniula. Hańcza wypija parę łyków whisky, zapala papierosa. Za bulajem już noc, na niebie błyszczą gwiazdy, odbijają się w wodzie. Wibrujące szoty zmieniają ton rybackiej muzyki, silnik zmniejsza obroty, „Pelamida” zwalnia, prawie staje w miejscu. Gwar na korytarzu milknie i zaraz wybucha nowa wrzawa. Statek stanął, czeka na pilota. Czas rusza z miejsca i zaczyna pędzić jak oszalały po zegarowych tarczach. Jeszcze jedna godzina i jeszcze jedna. Noc załamuje się, rozrzedza, szarzeje. „Pelamida” posłusznie sunie na linach za holownikiem, po obu burtach pełzną ku rufie znajome bryły portowych zabudowań. Przed dziobem, nieco z prawej, widać między dwoma statkami kawał wolnego nabrzeża, tam stanie „Pelamida”. Na pokładzie pełno ludzi, wytrzeźwieli wszyscy, patrzą na nabrzeże, ale plac jest pusty. Nie ma nikogo, nie ma kobiet. Dookoła jaśnieje szarzyzna. Jest trzecia nad ranem. Nie doczekały się kobiety powracających z morza, poszły do domów i do hoteli. Jakub, czuje niepokój, coraz większy, coraz bardziej nieznośny. Krzyżański stoi obok, śmieje się głośno. Jego twarz nawet w mroku jest purpurowa. Wypił whisky, pozbył się nieznośnego, dławiącego gdzieś w gardle lęku. Jakub patrzy na przyjaciela, patrzy na jego wesołą twarz, zazdrości mu nastroju, wyrzuca za burtę nie dopalonego papierosa i powiada: – Chodź do kabiny, otworzymy jakąś butelkę. 90 Stukają, jakby przytupywały w tańcu, koła pociągu, Jakub spogląda w okno, za którym przesuwa się nocny krajobraz, i znana droga z jednego krańca wybrzeża na drugi. Uciekają do tyłu upstrzone ślepawymi latarniami stacyjki. Dwadzieścia jeden dni temu pędził tą drogą w przeciwną stronę, teraz powraca. Jakub myśli, że powracać można tam, gdzie się żyje, więc on na statek powraca. Kiedy wówczas szarzyznę świtu przebiły promienie lipcowego słońca, pierwszy dzień w kraju zastał ich dwóch z Krzyżańskim nad wysączoną do dna butelką koniaku. Nie przespane poprzednio noce i ten koniak złamały ich, o brzasku padli na stół i chrapnęli, aż zadrżały szoty. Tak zastały ich żony, które rano przyjechały z hotelu na to długo oczekiwane spotkanie. Oni patrzyli przez z trudem rozszerzane szparki powiek na uroczyście wyglądające kobiety, jakby to ciągle był Dakar i one zupełnie niespodziewanie zjawiły się w ich kabinie. Zaczęły się wówczas owe dwadzieścia jeden dni, które właśnie teraz dobiegają końca. Wtedy, gdy oprzytomnieli, uciekli pod zimny prysznic, ogolili się i na powitanie żon otworzyli najrasowszą butelkę. Tymczasem żona Krzyżańskiego i Magda zmiotły sterty niedopałków z tego dywanu, który przez cały. rejs leżał zwinięty pod stołem, bo na to powitanie miał być świeży. Starły stół, poprawiły pokrowce na meblach. Wspólna uroczystość nie trwała długo, gdyż Jakub czmychnął z Magdą do pożyczonej od chłodnika na ten dzień kabiny. Stukają koła pociągu coraz pospieszniej, przytupują z większą pasją, oddalając każdym obrotem te dni ukradzione rybackiemu losowi, które można było spędzić z kobietą. Mruczą hamulce, pociąg zwalnia. Jakiś pasażer sięga po płaszcz i teczkę, pewnie z kilkudniowej służbowej podróży wraca do domu. Po chwili pociąg rusza i znowu uparcie stukają koła jak wielki sekundnik. Za kilka godzin pociąg zatrzyma się na stacji docelowej i zacznie się nowy rejs. Myśli Jakuba zaprzątnięte są już tym, czy podczas postoju usunięte zostały uszkodzenia taśmociągów w przetwórni, czy naprawiono przerdzewiały glazurownik, czy założono sygnały alarmowe w ładowniach... Ale myśl też uparcie tkwi w tym, co wydarzyło się i jeszcze być może wydarzy podczas tych dwudziestu jeden dni... Zabrał Magdę z pospiesznie zakończonej wspólnej z Krzyżańskim uroczystości powitalnej. Kabina chłodnika oczekiwała na gości lśniąc czystością podłóg, białym obrusem na stole i białą pościelą w wąskiej siatkowej koi. Pierwsze chwile we dwoje, tylko we dwoje po rozłące i tęsknocie mają dla nich coś z potajemnego romansu. Obracający się w zamku klucz, trzaśniecie odgradzających od świata drzwi, wypowiedziane przez ściśnięte gardło słowa, lęk, że to nieprawda, że jedynie przyśniło się, choć do skreślenia pozostało jeszcze ćwierć kalendarza... Magda patrzy przez przymrużone powieki szparkami oczu, stoi niezdecydowana. Wreszcie podnosi rękę, rozpina pierwszy guziczek bluzki, Jakub widzi jej nagie ramiona i opięte stanikiem uniesione wysoko piersi. Stoi nieruchomy, jakby bał się spłoszyć obraz długie miesiące zacierający się w pamięci. Magda odpina zamek na biodrze, obciąga w dół cienki, letni materiał, obnaża przyciśnięte do siebie uda, unosi ramiona, stoi przed nim naga, niezdecydowana, jak kiedyś po raz pierwszy... Ciało jej przybliża się, obejmuje go ramionami, otacza ciepłem. Jakub słyszy załamujący się rytm jej oddechu, zamyka oczy, tuli twarz w głąb białych, rozkwitłych na szczytach pąków. Magda otwiera szeroko oczy, Jakub przepada w jej wielkich źrenicach. Dokoła faluje czysta aż do dna woda wokół wysp Lanzarote, Gran Canaria, Teneryfa... ciepła woda rozigrana koronami zielonych drzew na brzegach. Gorący ocean unosi się przypływem, wypełnia się zawieszoną tuż kulą płomiennego słońca. Czerwone ryby patrzą wyłupionymi na zewnątrz oczami, duszą się wydarte z głębiny. Jakub czuje szukające powietrza usta Magdy. Gdzieś w nim, tkwi uparty obraz twarzy rozdartej wilczymi pyskami barrakud. Ciało Magdy zadrgało szeregiem skurczów... – Boże, Boże, Jakub, to chyba jest opętanie... 91 Stukają koła pociągu zupełnie jak dwadzieścia dni temu, kiedy przytuleni do siebie jechali do domu. Magda mówiła, że ma załatwione wczasy, ale wczasy trwały czternaście dni, a więc zbyt długo. W domu było przygotowane małe przyjęcie na dwoje i wszystko powtórzyło się jak w kabinie u chłodnika. Magda nie dostała urlopu. W lipcu o urlop najtrudniej; gdyby wzięła wczasy, urlop by dostała. Chodziła do pracy, a on na nią czekał. Pies nie odstępował pana na krok. Po tygodniu Magda zdjęła ze ściany kalendarz i wrzuciła go za piec. Potem przyszło zaproszenie na ślub jakiejś kuzynki Magdy, no i Magda namówiła go, żeby na ten ślub jechać. Kupiła bilety na pociąg i prezent. – Tam będzie cała moja rodzina, oni chcą cię wreszcie zobaczyć. Zaraz znowu pojedziesz, zestarzejemy się i rodzina cię nie pozna. Czy ty tego nie rozumiesz? Wagon podskakuje na zwrotnicach, starszy pan naprzeciw otworzył usta i chrapie jak zarzynany bawół, koła stukają z wyraźną pasją. To wesele z podróżą w tę i tamtą stronę zajęło cale trzy dni. po powrocie, oboje mieli kaca i jeden dzień był taki ospały, że nic z niego Jakub nie pamięta. Padał zresztą deszcz, przespali ten dzień. Nazajutrz poszli do kina i właśnie po tym kinie wybuchła awantura. – Dlaczego wybuchła ta awantura? – myśli Jakub. Film był o archeologu, który miał młodą żonę, archeolog ciągle wyjeżdżał w długotrwałe podróże i na różnych kontynentach uparcie grzebał w ziemi, zaś młoda żona miała kochanka. Kiedy mąż wracał, kochanek wyjeżdżał na fundowane przez panią profesorową, z zarobków oczywiście profesora, wycieczki. W ten sposób przez kilka lat zwiedził pół świata. Rogaty archeolog nigdy nie odkrył perfidnego postępowania małżonki... Jakub był zły, że poszedł z Magdą na ten beznadziejnie głupi film. Niby komedia, a popsuła mu humor, myślał już zresztą, że za trzy dni trzeba będzie wracać na statek. No i ostatecznie awantura wybuchła o to, czy na drugi dzień pojadą na imieniny do siostry Magdy. – Co ja z ciebie mam?! Całymi miesiącami cię nie ma, a gdy wrócisz, kryjesz się przed ludźmi. Co ja z ciebie mam?! Co ja z ciebie mam?... – Możesz, kiedy mnie nie ma, zabawiać się jak twoje przyjaciółki... – Myślisz o Idze? – O Idze! – To wiedz, że byłam z nią na prywatce. – W dwie pary? – W dwie pary! – I co? – A jak ci się zdaje? – Magda śmieje się wyzywająco Jakubowi w twarz. – Jak ci się zdaje, co? Jakub czuje, że jego drętwiejąca ręka spadnie zaraz z trzaskiem na policzek Magdy, czuje, że ta ręka bez jego woli podnosi się do góry, twarz Magdy rozmazuje mu się przed oczami, widzi w niej jedynie ciemne źrenice, rozszerzające się coraz bardziej, bardziej... Magda razem z Igą na prywatce w dwie pary... Magda?! Jakub odwraca się... „Nie bój się oni wrócą dopiero w lipcu”... tańczy przed Jakubem statkowa ścienna gazetka, przypominają się niespodziewane słowa Krzyżańskiego, potem nagle słowa Perkuna... przybliżają się tuż, prychające w potokach afrykańskiego słońca obłoczki spalin z szalupowych silników... Boisz się mojego losu... poszedłbym po te papierosy, gdyby nie śmierć Bartosza... Pociąg znowu przeleciał przez mroczną stacyjkę, zadudnił mocniej pod wiaduktem, wpadł w ciemność. Perkun... Wówczas, gdy do kabiny przyszła Magda i żona Krzyżańskiego, gdy obaj z Krzyżańskim obudzeni z głębokiego snu poderwali głowy ze stołu i potem gdy poszli do łazienki, Jakub prosto spod prysznicu pobiegł zajrzeć do Perkuna. Przyrzekł sobie, że w porcie po przybyciu statku dotrzyma koledze towarzystwa. Perkun jednak nie był sam, w jego kabinie siedział kapitan, na stole, stała butelka „Stocka”. Po chwili do drzwi ktoś zapukał. Przyjechał z drugiego końca wybrzeża brat Andrzeja razem z jego matką. Kiedy rybak wraca 92 po pół roku do kraju, powinien ktoś na niego w porcie czekać... A wówczas Jakub nie uderzył Magdy, odwrócił się powoli, zdjął płaszcz z wieszaka. – Nigdzie nie pójdziesz! – krzyczała Magda. Wyszedł, pojechał do Baltony, kupił dwie butelki koniaku. Stał przed sklepem i przeglądał notes. Szukał numeru telefonu. Wreszcie znalazł. Spędził poza domem półtorej doby. Wspomnienie tych kilkudziesięciu godzin nie chce złączyć się ze wspomnieniem dni, które właśnie się kończą. Iwona dwa lata temu rozeszła się z mężem, mieszkała sama z dzieckiem. Czy taka miłość jak tamta, może się zupełnie wypalić? Chrapiący grubas naprzeciw poruszył się niespokojnie, bełkocze przez sen, głowa śpiącej koło niego dziewczyny opadła ma ramię pana w średnim wieku, który z żoną jedzie nad morze, pan nie obudził się, obudziła się żona, zakłopotana nie wie co zrobić z głową dziewczyny. W popiołach tamtej miłości na pewno zostało jakieś nieprzemijające ciepło, chociaż ciało Iwony było już po prostu inne, jakby w ogóle nie jej. Jakub znowu myśli o statku, koła pociągu cichną, natarczywy stuk oddala się. Jakub przestaje myśleć o czymkolwiek, ale czuje, że ciepły ciężar na jego ramieniu nagle ustąpił. Magda obudziła się, więc i on się obudził. Magda przeciera oczy, rozmazuje tusz na rzęsach, przeciąga się, ziewa. – Już dojeżdżamy – uśmiecha się szukając w półmroku jego ręki, znajduje ją, obejmuje dłońmi. Kiedy wówczas powrócił do domu, do wyjazdu na statek pozostało trzy dni. Magda płakała. Nie pytał więcej o zabawę w towarzystwie Igi. Sama do tego wróciła. Jakub nie dziwi się, że przez chwilę zwątpił, w takim życiu wszystko, co się zdarzy, jest normalne. Koła uderzają o szyny z pasją. Do przedziału wdzierają się chłodne jeszcze, czerwonawe promienie słońca, wyławiają z rozrzedzonego mroku ludzkie rozespane twarze, twarz starszego pana, małżonków jadących na wczasy, twarz dziewczyny, która chwilę spała na ramieniu obcego żonatego mężczyzny. Oświetlają pociągłą twarz Magdy z rozmazanym tuszem na powiekach, wypełniają przedział jak kabinę na „Pelamidzie”, kiedy o czwartej rano trzeba wychodzić do przetwórni. Ściany wagonu wpadają w wibrację, gdyby Jakub spał, pewny byłby przez ten sen, że Krzyżański zaraz zapali światło i pokaże swoją wymiętą po całonocnej pracy twarz. Pociąg hamuje. Dziewczyna w rogu przedziału obudziła się, poprawiła włosy, małżeństwo zaczyna krzątać się przy walizkach. Drży cały wagon, koła dudnią w ostrym hamowaniu, pociąg zatrzymuje się na ostatniej stacji. Wysypują się ludzie na peron, ciągną za sobą ciężkie, wczasowe walizy. W Domu Rybaka panienka w recepcji powiada, że miejsca są tylko w wieloosobowych pokojach, osobno dla pana i pani. Jakub bez słowa wychodzi na ulicę. Krzyżański już pewnie jest na statku, chłodnik też, więc kabiny zajęte. Rozespana Magda ma płaczliwie wykrzywione usta. W hotelu jest tylko apartament. – Dobrze, niech będzie apartament... Magda rozkłada rzeczy w tym apartamencie, Jakub pędzi na. „Pelamidę”. Na statku kończy się robota, ostatnie hiwy kartonów zjeżdżają do ładowni, ochmistrz podpisuje przyjęcie żywności, jeszcze ropa i woda płyną grubymi wężami do przepastnych zbiorników. Krzyżański trzy dni temu przyjechał na „Pelamidę”, dopilnował wspólnie z technologiem drobnych napraw w przetwórni. Siedzi teraz w kabinie ze szklanką kawy w ręku, ponury jest jak zwykle, kiedy za dwa dni trzeba wychodzić w rejs. Jakub kręci się po statku; przyjmuje chemikalia do dezynfekcji przetwórni, rękawice bawełniane, rękawice skórzane, rękawice gumowe... dobrą tonę tego wszystkiego. Wieczorem pędzi do hotelu, gdzie czeka Magda, Po drodze kupuje dwie butelki „Pliski”, znajomy lekarz z żoną ma odwiedzić ich w hotelu. Kupił więc Jakub do tej „Pliski” dwie paczuszki migdałów, solone paluszki i coś jeszcze. Magda zdenerwowana wybucha z pretensjami, że on tak 93 późno wraca, Jakub odpowiada opryskliwie, żeby się cieszyła, że w ogóle przyszedł, bo na statku roboty jest na całą noc. Zaraz potem przychodzi lekarz z żoną. Pełznie obustronnie nużąca wizyta, Jakub myśli o nowym półrocznym rejsie, Magda o półrocznej samotności, lekarz i jego żona usiłują ułatwić gospodarzom rolę, zaczynają rozmowę z tej i z tamtej beczki, ale rozmowa snuje się opornie. Jakub nie może powstrzymać się od spoglądania na zegarek. Goście jeszcze chwilę paplają o czymś gospodarze próbują uśmiechać się serdecznie. –Co już uciekacie, posiedźcie jeszcze... Gdy zostają sami, Magda popija „Pliskę” z dużego, kryształowego kieliszka, zagryza migdałami, milczy. – Czy ty nie za dużo pijesz? – pyta Jakub. Magda dolewa sobie jeszcze złotawego płynu. Potem rozbiera się powoli i kładzie do łóżka, narzeka, że w głowie jej się kręci. Kiedy Jakub gasi światło, Magda biegnie do toalety, bo koniak złamał, ją zupełnie.. I w tej toalecie chora Magda spędza prawie całą noc... Ostatnią noc przed odjazdem Jakuba w następny, półroczny rejs. Gdy rano Jakub budzi się, by popędzić czym prędzej na statek, obok leży nieprzytomna, prawie zielona od torsji dziewczyna. Na „Pelamidzie” Krzyżański marudzi, że co on, Jakub, sobie myśli, gdzie się podziewa? Niby dlaczego całą robotę przed wyjściem w morze ma robić tylko jeden. Pociąg Magdy odchodzi o godzinie osiemnastej. Jakub o szesnastej urywa się ze statku, łapie taksówkę i jedzie do hotelu. Magda zupełnie zatruta alkoholem snuje się jak cień po apartamencie, usiłuje pozbierać swoje rzeczy, upchać je w walizce. Jakub pomaga jej w milczeniu, wściekły za tę noc. Wychodzą na ulicę, idą na dworzec. Pociąg podstawiony jest prawie godzinę wcześniej. Magda zajmuje miejsce w przedziale, układa torbę na półce, wiesza płaszcz, wychodzi na korytarz. Stoją blisko siebie, milczą. – To ja już pójdę – powiada Jakub. – Nie poczekasz do końca? – pyta Magda. – Po co mam czekać? – mówi Jakub. – Gniewasz się? Piłam koniak, bo tak było mi lżej. Mam już dość tej samotności... Dość, rozumiesz?! – Przed wypłynięciem w morze mi to mówisz? Teraz? Magda spuszcza głowę. – Idź już – powiada po chwili i tuli się do Jakuba, całuje go delikatnie. – Idź i bądź o mnie spokojny, bądź spokojny. – Dobrze, Magda, dziękuje ci. Pa! – Pa, Jakub. Magdą wróciła do przedziału, Jakub poszedł na statek. Podarowali rybackiemu losowi tę najbardziej przykrą godzinę. 94 Maniula patrzy w bulaj, za którym poruszyły się światła brzegu. Hańcza rozmazuje ścierką na ceracie resztki piwa. – Zmykaj, Maniula, zmykaj wytrzeźwieć. Maniula kołysze się na szeroko rozstawionych nogach. Statek sunie do portowych główek. Hańcza spogląda na kalendarz z blond lalą, pod którą krzywym krzyżykiem skreślany jest jeden dzień. W kanale błyskają neonowe napisy: Zerssen, Zerssen and co... – ktoś wyciąga funta, inny markę. – Franek, kup dwie kartki, orzechy w czekoladzie za resztę. Statek podnosi się i opada w śluzach, włazi pod wielki most, maleją reklamowe napisy. Latarniowce wielkiej rzeki zostają za rufą. Technolog przy obiedzie marudzi, że wiązanie sznurków idzie zbyt wolno: – Ile już macie? Na kalendarzu przybywa czarnych krzyżyków. Piąty i szósty dzień – Zatoka Biskajska, potem na trawersie Gibraltar, dziewiątego dnia z prawej burty Gran Canaria, Teneryfa, Lanzarote... Ludzie wybierają z ładowni kartony, dziesięć tysięcy na pokład pelengowy, pięć tysięcy na rufę i po pięć na każdą burtę. Bosman opina papierowe pryzmy brezentem. Wieczorem w maleńkiej mesie tłok, rybacy moszczą się pod stołami, siadają na podłodze lub po bokach nieco wyżej, gdzie się da. – E, Rosówka, weź ten łeb, chcę widzieć kobietę, a nie twój bawoli kark. Fanfan Tulipan, przesmyk między cudownymi pagórkami Lollobrigidy. – Do cholery, przecież to już było w poprzednim rejsie! Na drugi dzień o świcie ruszają kable, suną po rolkach i blokach, biegną do windy. Bosman, nad stromizną daje znaki – let go, góra! – Daleko za rufą widać błyskającego złotem smoka. Włok płynie do slipu, jego gardziel dotyka rozpalonego słońcem żelaza. Koło glazurownika rybacy chwytają lodowe bloki, ciskają je do kartonów, wiążą, stemplują. Patrzą na film, który przesuwa się przed ich oczami, dzień i noc... Ryby czerwone, ryby szare, ryby srebrzyste, jadą dołem, górą po bokach, żywe, szukające pyskami wody, bijące ogonami ryby. Perkun patrzy w ekran sonara, słucha echa odbitego od dna, czeka, aż dźwięk załamie się na ławicy. Dwa razy wydał na tej wachcie włok, dwa razy wyciągnął po dwadzieścia ton makreli. Teraz jest niewielki przelot, Andrzej kończy służbę, schodzi z mostka. Na rufie spotyka opartego o reling Hańczę, przystaje. Patrzą razem na kotłującą się wodę za śrubami, jak kiedyś patrzyli na tryskające strumienie przed dziobem. – Jutro podejdzie „Kolias” – powiada Perkun – przyślą pocztę szalupą. – Czekasz na list? – Coś powinno przyjść – mruczy Perkun; łapiąc na sobie pełne zainteresowania spojrzenie kolegi, uśmiecha się kwaśno. – Nie– powiada – tamto już się skończyło. – Uparłeś się, przecież wiem, że chciała wrócić. – Tak, uparłem się. – Gdyby nie kochała, nie napisałaby prawdy. – Gdybym ja nie kochał, mógłbym zapomnieć i wszystko byłoby jak dawniej. – Nie zapomnisz? – Nigdy... ani jej, ani tego, co się stało. – Ta, która była na statku przed wyjściem w morze, ładna – powiada Hańcza. – Ładna, ale to, sam wiesz... nie Nina. Perkun kiwnął Hańczy ręką” poszedł, nie miał ochoty na dalszą rozmowę. 95 Jakub patrzy na płaskie morze przekreślone pręgą skotłowanej wody za statkiem. Perkun znikł w drzwiach wiodących na korytarz z ostrym zakrętem tuż przy jego kabinie. Rozerwana kadłubem na dwie połowy powierzchnia oceanu łączyła się gwałtownie za rufą. A jeżeli zabrać rzece brzegi... czy może być taka rzeka?... Słońce zbliża się do wielkiej wody, dotknęło jej na krawędzi nieba. Jakub stoi ciągle na rufie oparty o reling. Niżej, w morzu wiercą się okrętowe śruby, drgania pełzną po burtach. Pod stromizną slipu pieni się wartki, skotłowany nurt, odpływa dalej i dalej nieprzebraną, bez brzegów rzeką. 96