Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (10) - Granice szaleństwa

Szczegóły
Tytuł Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (10) - Granice szaleństwa
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (10) - Granice szaleństwa PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (10) - Granice szaleństwa PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (10) - Granice szaleństwa - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Spis treści Strona tytułowa Dedykacja 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 Strona 4 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 Strona 5 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 Epilog Od autorów Biogram autorów Strona 6 Dla Jaime’a Levine’a Strona 7 1 DWANAŚCIE LAT TEMU Musalangu, Zambia Zachodzące słońce przeświecające przez afrykański busz przywodziło na myśl pożar lasu, tak było złociste i rozpalone w ten parny wieczór, jaki z wolna zapadał nad obozowiskiem. Wzgórza ciągnące się wzdłuż potoku Makwele wznosiły się na wschodzie jak kanciaste zielone kły odcinające się na tle nieba. Kilka zakurzonych namiotów tworzyło krąg wokół wydeptanego gruntu, ocienionego przez zagajnik starych drzew musasa, których gałęzie rozpościerały się niczym szmaragdowe parasole nad obozowiskiem myśliwych. Smużka dymu z ogniska wzbijała się w górę, niosąc z sobą kuszący aromat drewna mopane i smażonego mięsa antylopy kudu. W cieniu środkowego drzewa, na przenośnych rozkładanych krzesełkach, po dwóch stronach stołu siedzieli mężczyzna i kobieta, sącząc burbona z lodem. Mieli na sobie zakurzone ubrania khaki, długie spodnie i koszule z długimi rękawami dla ochrony przed muchami tse-tse, które pojawiły się wieczorem. Oboje mieli po dwadzieścia kilka lat. Mężczyzna, wysoki i szczupły, zwracał szczególną uwagę niemal lodowatą bladością, która zdawała się Strona 8 odporna na afrykańskie upały. Chłód ten nie obejmował jednak kobiety, która leniwie wachlowała się dużym liściem bananowca, rozwichrzając gęstą grzywę kasztanowych włosów, związanych luźno na karku kawałkiem szpagatu. Była opalona i zrelaksowana. Cichy szmer ich rozmowy, przerywanej od czasu do czasu przez śmiech kobiety, był prawie nie do wychwycenia pośród odgłosów afrykańskiego buszu: zewu południowoafrykańskich koczkodanów, skrzeczenia jarząbków i nawoływania amarantek, które to dźwięki zlewały się z pobrzękiwaniem garnków i patelni w namiocie kuchennym. Wieczorną pogawędkę zagłuszał też dobiegający z głębi buszu ryk lwa. Siedzącymi przy stole byli Aloysius X.L. Pendergast i Helen, od dwóch lat jego żona. Znajdowali się właśnie u kresu myśliwskiego safari na terenie parku łowieckiego Musalangu, gdzie zgodnie z zatwierdzonym przez rząd Zambii programem redukcji populacji zwierząt prowadziło się odstrzał buszboków i dujkerów, małych antylop afrykańskich. – Masz ochotę na jeszcze jednego drinka? – zwrócił się do żony Pendergast, unosząc w dłoni dzbanek. – Jeszcze jeden? – odparła z uśmiechem. – Ależ Aloysiusie, chyba nie zamierzasz nastawać na moją cnotę? – Nawet przez myśl mi to nie przeszło. Liczyłem raczej, że spędzimy noc, dyskutując o pojęciu imperatywu kategorycznego u Kanta. – Otóż to, przed tym zawsze ostrzegała mnie matka. Wybierasz na męża mężczyznę, ponieważ świetnie radzi sobie ze sztucerem, i gdy jest już za późno, orientujesz się, że ma on mózg jak ocelot. Pendergast zachichotał, upił łyk drinka i spojrzał w głąb szklanki. – Afrykańska mięta jest dość ostra jak na moje podniebienie. – Bzdury, Aloysiusie, tęsknisz za swoimi likierami. Jeśli przyjmiesz propozycję pracy w FBI, którą zaoferował ci Mike Decker, będziesz mógł pić likier miętowy dzień i noc. Strona 9 Pendergast w zamyśleniu upił kolejny łyk i spojrzał na żonę. To niesamowite, jak szybko się opaliła w promieniach afrykańskiego słońca. – Postanowiłem, że nie przyjmę tej oferty. – A to dlaczego? – Nie mam pewności, czy jestem gotów pozostać w Nowym Orleanie, zważywszy na to, co się z tym wiąże – komplikacje rodzinne, nieprzyjemne wspomnienia. Poza tym dość się naoglądałem przemocy, nie uważasz? – Nie wiem. Niewiele mi mówiłeś o swojej przeszłości. – Nie jestem stworzony do pracy w FBI. Nie lubię reguł. Tak czy owak dla ciebie cały świat stoi otworem dzięki temu, że pracujesz dla Lekarzy ze Skrzydłami. Możemy zamieszkać gdziekolwiek, grunt, żeby było stamtąd blisko do międzynarodowego lotniska. Dusze nasze przeto nie rozbrat biorą, lecz ku sobie wzajem dążą jak złoto, co tak kowalne, że cienkim się staje. – Nie sprowadzaj mnie do Afryki i nie czytaj Johna Donne’a. Może raczej Kiplinga. – Każda kobieta wie wszystko o wszystkim– znowu zacytował. – Myślę jednak, że wolałabym, byś oszczędził mi również Kiplinga. Co robiłeś jako nastolatek, uczyłeś się na pamięć Bartletta? – Między innymi. Pendergast uniósł wzrok. Ścieżką od zachodu zmierzała w ich stronę jakaś postać. Był to wysoki Murzyn z plemienia Nyimba, ubrany w szorty i brudny podkoszulek; przez ramię miał przerzuconą wysłużoną, starą strzelbę, a w dłoni trzymał sękaty, rozdwojony kij, którym podpierał się jak laską. Gdy zbliżył się do obozowiska, przystanął i na całe gardło wykrzyczał słowa pozdrowienia w języku bemba, którym posługiwano się na tych terenach, a w odpowiedzi usłyszał powitalne okrzyki ze strony namiotu, gdzie mieściła się kuchnia polowa. Dopiero wtedy wszedł do obozu i podszedł do stołu, przy którym siedziało małżeństwo Strona 10 Pendergastów. Oboje wstali. – Umú-ntú ú-mó úmú-sumá á-áfíká – rzekł na powitanie Pendergast i uścisnął zakurzoną, ciepłą dłoń mężczyzny na sposób zambijski. Mężczyzna podsunął w jego stronę swoją laskę – w rozwidlenie kija wetknięty był liścik. – Do mnie? – spytał Pendergast, przechodząc na angielski. – Od komisarza okręgowego. Pendergast zerknął na żonę, po czym wziął do ręki liścik i rozłożył. Mój drogi Pendergaście, Chciałbym niezwłocznie porozmawiać z tobą przez radio. W obozie Kingazu doszło do nieprzyjemnego – bardzo nieprzyjemnego – zdarzenia. Alistair Woking Komisarz Okręgowy Południowa Luangwa PS Drogi kolego, wiesz doskonale, że przepisy wymagają, aby w każdym obozie przez cały czas była włączona radiostacja. To wielce kłopotliwe, że musiałem wysyłać do Ciebie gońca. – Nie podoba mi się to – stwierdziła Helen Pendergast, zerkając mężowi przez ramię. – Jak sądzisz, o jakie nieprzyjemne zdarzenie może chodzić? – Może jakiś turysta z aparatem fotograficznym padł ofiarą nazbyt nachalnych amorów nosorożca. – To nie jest zabawne – powiedziała Helen, ale i tak się zaśmiała. – Wiesz, że jest pora rui. – Pendergast złożył liścik i wsunął do kieszonki na piersi. – Niestety obawiam się, że nasze łowieckie safari właśnie dobiegło końca. Podszedł do namiotu, otworzył pudło i zaczął skręcać poszczególne części starej anteny radiowej, a następnie wspiął się Strona 11 na drzewo musasa, by przymocować ją do jednej z głównych gałęzi. Gdy zszedł na dół, podłączył przewód do prostej, jednopasmowej radiostacji, którą postawił na stole; włączył ją, dostroił urządzenie na odpowiednią częstotliwość i nadał sygnał. Po chwili usłyszał w odpowiedzi pełen rozdrażnienia, ochrypły, urywany głos komisarza okręgowego. – Pendergast? Na miłość boską, gdzie jesteś? – W obozie nad potokiem Makwele. – Do licha. Miałem nadzieję, że jesteś nieco bliżej Banta Road. Dlaczego, do kroćset, nie masz włączonej radiostacji? Próbuję skontaktować się z tobą już od wielu godzin! – Czy mogę zapytać, co się stało? – W obozie Kingazu lew zabił niemieckiego turystę. – Co za idiota do tego dopuścił? – To nie tak. Lew wszedł do obozu w biały dzień i rzucił się na mężczyznę, który wracał do swojej chaty z namiotu-stołówki, a następnie zawlókł go, przeraźliwie wrzeszczącego, do buszu. – I co dalej? – Na pewno domyślasz się, co było dalej! Żona tego nieszczęśnika wpadła w histerię, w całym obozie zrobił się rwetes, musieli ściągnąć helikopter, żeby ewakuować stamtąd turystów. Personel obozu jest śmiertelnie przerażony. Ten człowiek był w Niemczech bardzo znanym fotografem. To nie wpływa dobrze na interesy! – Wytropiliście lwa? – Mamy tropicieli i broń, ale nie ma nikogo, kto zgodziłby się wyruszyć do buszu śladem tego lwa. Nie ma nikogo odpowiednio doświadczonego – albo odważnego. Właśnie dlatego potrzebujemy ciebie, Pendergast. Jesteś nam potrzebny, żeby wytropić tę bestię i… no cóż… odzyskać szczątki tego nieszczęsnego Niemca, póki jeszcze zostało cokolwiek, co można by pochować. – Nawet nie odzyskaliście ciała? – Nikt nie ma odwagi, żeby ruszyć tropem tej bestii! Wiesz, jaki jest obóz Kingazu, cały ten gąszcz, jaki rozpanoszył się tam Strona 12 z powodu kłusowników polujących na słonie. Potrzeba nam cholernie dobrego, wyjątkowo doświadczonego myśliwego. A nie muszę ci chyba przypominać, że zgodnie z warunkami twojej licencji zawodowego myśliwego masz obowiązek rozprawić się z każdą samotną bestią ludojadem, jeżeli będzie to możliwe i konieczne. – Rozumiem. – Gdzie zostawiłeś swojego land rovera? – W Fala Pans. – Przyjedź najszybciej jak możesz. Nie zawracaj sobie głowy zwijaniem obozu, po prostu zabierz swoje strzelby i przyjeżdżaj. – To potrwa co najmniej jeden dzień. Jesteś pewien, że nie ma bliżej nikogo, kto mógłby wam pomóc? – Nie ma nikogo. A w każdym razie nikogo, komu naprawdę bym ufał. Pendergast spojrzał na żonę. Uśmiechnęła się, mrugnęła i opaloną na brąz dłonią wykonała gest, jakby składała się do strzału. – Dobrze więc. Zaraz wyruszamy. – Jeszcze jedno… W głosie komisarza okręgowego pojawiło się wahanie, a potem na kilka sekund w radiu zapadła cisza zakłócana jedynie szumami i trzaskami. – O co chodzi? – To pewnie nic ważnego. Żona napadniętego, która była świadkiem wypadku, powiedziała… Znowu cisza. – Tak? – Powiedziała, że ten lew wyglądał szczególnie. – Jak to? – Miał czerwoną grzywę. – Chcesz powiedzieć, że trochę ciemniejszą niż zwykle? To nic nadzwyczajnego. Strona 13 – Nie w tym rzecz, że jest ciemniejsza. Grzywa tego lwa jest ciemnoczerwona. Nieomal krwistoczerwona. Zapadła bardzo długa cisza. I wtedy komisarz okręgowy znów się odezwał: – Ale, ma się rozumieć, to nie może być ten sam lew. Tamte zdarzenia miały miejsce czterdzieści lat temu w północnej Botswanie. Nigdy nie słyszałem, żeby lew żył dłużej niż dwadzieścia pięć lat. A ty? Pendergast nie odpowiedział, tylko wyłączył radiostację, a jego srebrzyste oczy zdawały się lśnić pośród zmierzchu zapadającego nad afrykańskim buszem. Strona 14 2 Obóz Kingazu nad rzeką Luangwą Land rover toczył się, kolebiąc, Banta Road, legendarną już drogą słynącą z nierówności i kolein. Pendergast energicznie kręcił kierownicą w lewo i w prawo, by ominąć kolejne ziejące dziury; niektóre z nich miały głębokość połowy wysokości zdezelowanej terenówki. Okna były pootwierane szeroko, gdyż klimatyzacja nie działała, a wnętrze auta wypełniało się kurzem za każdym razem, gdy mijał ich jadący z przeciwka pojazd, lecz na szczęście nie działo się to zbyt często. Tuż przed świtem wyruszyli znad potoku Makwele, pokonując dystans osiemnastu kilometrów przez busz, bez przewodników i nie mając ze sobą nic prócz broni, wody, suszonego salami i chleba chapati. Do samochodu dotarli około południa. Jadąc już od kilku godzin, mijali sporadycznie rozsiane tu i ówdzie wioski: okrągłe chaty z wiązanych ze sobą patyków, ze stożkowatymi dachami ze słomy, pyliste ulice, po których wałęsało się bydło i kozy. Niebo było bezchmurne, blade, o niemal wodnistym odcieniu błękitu. Żona Pendergasta bawiła się swoją chustą, owijając nią mocniej włosy w skazanej z góry na przegraną walce z wszechobecnym pyłem. Przywierał do każdego odsłoniętego skrawka spoconej skóry, co sprawiało, że oboje wyglądali, jakby cierpieli na jakąś przewlekłą chorobę. Strona 15 – To dziwne – powiedziała Helen, gdy w ślimaczym tempie przejechali przez kolejną wioskę, wymijając kurczaki i małe dzieci – że nie ma bliżej żadnego innego myśliwego, który mógłby zająć się tym lwem. Bądź co bądź trudno cię nazwać strzelcem wyborowym. Uśmiechnęła się do niego; często tak się z nim przekomarzała. – W tej akurat kwestii liczę na ciebie. – Wiesz, że nie lubię zabijać zwierząt, których nie mogę zjeść. – A co z zabijaniem zwierząt, które mogą zjeść nas? – Może w tym wypadku zrobię wyjątek. Nieznacznie zmieniła kąt nachylenia osłony od słońca, po czym odwróciła się do Pendergasta, a jej oczy, niebieskie z fiołkowymi plamkami, przymrużyły się lekko w silnym blasku. – A o co właściwie chodzi z tą czerwoną grzywą? – zapytała. – To dość niedorzeczne. W tej części Afryki jest popularna stara legenda mówiąca o lwie ludojadzie z czerwoną grzywą. – Opowiedz mi ją – poprosiła, a jej oczy rozbłysły; fascynowały ją lokalne historie. – Dobrze. Jakieś czterdzieści lat temu, w południowej dolinie Luangwy zapanowała susza. Zwierzyny było niewiele. Stado lwów, które polowało w dolinie, zdychało z głodu jeden po drugim, aż w końcu przy życiu została już tylko ciężarna lwica. Przeżyła, rozkopując groby i pożerając trupy na miejscowym cmentarzu. – To okropne – powiedziała z przejęciem Helen. – Powiadają, że urodziła lwiątko z ogniście czerwoną grzywą. – I co dalej? – Tubylcy byli wściekli, bo bezczeszczeniu ich cmentarza nie było końca. Wreszcie udało im się wytropić lwicę. Zabili ją, oskórowali, a skórę wywiesili, rozciągniętą na drewnianych żerdziach, na głównym placu w wiosce. Następnie urządzili tańce, by uczcić śmierć zwierzęcia. O świcie, kiedy wieśniacy odsypiali po przepiciu kukurydzianym piwem, lew o czerwonej grzywie zakradł się do wioski, zabił trzech mężczyzn, a potem porwał dziecko – małego Strona 16 chłopca. Jego pogruchotane kości znaleziono kilka dni później wśród wysokich traw, parę kilometrów od wioski. – Boże święty. – W ciągu następnych lat Czerwony Lew, albo Dabu Gor, jak go nazywano w języku bemba, zabił i pożarł wielu tubylców. Mówi się, że zwierzę było bardzo sprytne, niemal jak człowiek. Często się przemieszczało i niekiedy przekraczało granicę, by uniknąć schwytania. Miejscowi z plemienia Nyimba twierdzili, że Czerwony Lew nie mógł przeżyć, nie pożywiając się ludzkim mięsem, ale jedząc je, mógł żyć wiecznie. Pendergast przerwał, by ominąć dół rozmiarów krateru księżycowego. – I? – To wszystko. – Ale co się stało z lwem? Został zabity? – Wielu zawodowych myśliwych próbowało go wytropić, lecz bez powodzenia. Zwierzę po prostu zabijało dalej, aż umarło ze starości – jeżeli umarło. Pendergast spojrzał na Helen i w dramatyczny sposób wywrócił oczami. – Ależ Aloysiusie! Wiesz, że to nie może być ten sam lew. – To może być jego potomek, który odziedziczył po nim tę samą mutację. – I być może te same upodobania kulinarne – dodała Helen z diabolicznym uśmieszkiem. Pod wieczór przejechali jeszcze przez dwie bardziej wyludnione wioski; typowe okrzyki dzieci i muczenie bydła zastąpiło tu brzęczenie owadów. Do obozu Kingazu dotarli po zmierzchu, gdy niebo nad buszem zrobiło się granatowe. Obóz znajdował się nad rzeką Luangwą, na której brzegach wzniesiono skupisko rondevaalów z barem pod chmurką i jadalnią pod dachem. – Cóż za cudownie usytuowane miejsce – powiedziała Helen, Strona 17 rozglądając się wokoło. – Kingazu to jeden z najstarszych obozów safari w kraju – odparł Pendergast. – Został założony w latach pięćdziesiątych, kiedy Zambia wciąż jeszcze stanowiła część Rodezji Północnej, przez myśliwego, który uznał, że zabieranie ludzi na wyprawy, by mogli fotografować zwierzęta, musi być równie ekscytujące jak polowanie na zwierzynę. I o wiele bardziej opłacalne. – Dziękuję, profesorze. Czy po wykładzie odbędzie się kwiz? Kiedy zajechali na pylisty parking, w barze i stołówce nie było żywej duszy; personel obozu schronił się w okolicznych chatach. Wszystkie światła były zapalone, a generator chodził pełną parą. – Nerwowa gromadka – stwierdziła Helen, otwierając drzwi na oścież i wysiadając z samochodu. Wieczór był parny, powietrze przepełniały odgłosy cykad. Drzwi najbliższej rondevaal otworzyły się, na ubitą ziemię padł snop żółtego światła i z chaty wyszedł mężczyzna w odprasowanym stroju khaki, w skórzanych traperkach i podkolanówkach. – To komisarz okręgowy Alistair Woking – szepnął do żony Pendergast. – Nigdy bym się nie domyśliła. – A towarzyszący mu mężczyzna w australijskim kapeluszu to Gordon Wisley, koncesjonariusz obozu. – Zapraszam do środka – rzekł komisarz okręgowy, uścisnąwszy ich dłonie. – W chacie będzie się nam przyjemniej rozmawiało. – Wielkie nieba, tylko nie to! – zaoponowała Helen. – Przez cały dzień kisiliśmy się w samochodzie. Wypijemy drinka przy barze. – No cóż… – mruknął z powątpiewaniem komisarz. – Jeżeli lew wejdzie do obozu, to tym lepiej. Oszczędziłoby to nam zachodu z tropieniem go w buszu. Prawda, Aloysiusie? – W zupełności się z tobą zgadzam. Helen wzięła do ręki płócienną torbę ze swoją strzelbą, którą ułożyła z tyłu w land roverze. Pendergast zrobił to samo i zarzucił sobie na ramię ciężką metalową skrzynkę z amunicją. Strona 18 – To jak? – zapytał. – Idziemy do baru? – Dobrze. – Komisarz okręgowy niemal z ulgą spojrzał na ich broń myśliwską do polowania na grubą zwierzynę. – Misumu! Afrykanin w filcowym fezie i z czerwoną szarfą wystawił głowę przez drzwi chaty. – Chcielibyśmy wypić drinka w barze – powiedział Woking. – Jeżeli nie masz nic przeciwko temu. Udali się do baru z dachem krytym słomą, a barman zajął miejsce za kontuarem z polerowanego drewna. Był spocony i bynajmniej nie z powodu upału. – Maker’s Mark – powiedziała Helen. – Z lodem. – Dwa – dorzucił jej mąż. – Z odrobiną likieru miętowego, jeżeli akurat macie. – Dla nas to samo – powiedział komisarz okręgowy. – O ile nie masz nic przeciwko. – Grunt, żeby był mocny – mruknął Wisley i zaśmiał się nerwowo. – Co za dzień. Barman przygotował drinki, a Pendergast napił się, by przepłukać gardło. – Proszę opowiedzieć nam, co się stało, panie Wisley. Wisley był wysokim rudzielcem z nowozelandzkim akcentem. – To się stało po lunchu – zaczął. – Mieliśmy w obozie dwanaścioro gości, komplet. Kiedy mówił, Pendergast rozsunął zamek płóciennego futerału i wyjął swoją strzelbę, dubeltówkę Holland & Holland .645 Royal. Przełamał ją i zaczął czyścić, wycierając kurz, jaki zebrał się na niej po długiej jeździe. – Co było na lunch? – Kanapki. Smażona kudu, szynka, indyk, ogórki, mrożona herbata. W upalne dni zawsze serwujemy lekkie posiłki. Pendergast pokiwał głową, polerując kolbę z drewna orzechowego. – Z buszu niemal całą noc dobiegał ryk lwa, ale za dnia jakoś się Strona 19 uspokoiło. Często słyszymy ryki lwów, w gruncie rzeczy to jedna z atrakcji obozu. – Czarujące. – Jak do tej pory ani razu nas nie niepokoiły. Nie mogę tego pojąć. Pendergast spojrzał na Wisleya, po czym przeniósł uwagę na strzelbę. – Zakładam, że ten lew nie był miejscowy? – Nie. Mamy tu kilka stad, znam każde z tych zwierząt i potrafię je rozpoznać. To był samiec samotnik. – Duży? – Wielki jak diabli. – Na tyle wielki, by znaleźć się w spisie? Wisley skrzywił się. – Większy niż te, które mamy w spisie. – Rozumiem. – Ten Niemiec, Hassler, i jego żona pierwsi odeszli od stołu. Myślę, że to było około drugiej. Wracali do swojej chaty, kiedy – zgodnie z tym, co powiedziała żona – lew wyskoczył spomiędzy trzcin nad brzegiem rzeki, przewrócił jej męża i zatopił kły w szyi nieszczęśnika. Żona zaczęła krzyczeć wniebogłosy, no i rzecz jasna ten nieszczęśnik też wrzeszczał przeraźliwie. Wszyscy przybiegliśmy w te pędy, ale lew już odciągnął mężczyznę do buszu i zniknął. Nie potrafię wyrazić, jakie to było przerażające. Słyszeliśmy, jak ten nieszczęśnik krzyczy raz po raz. A potem nagle zrobiło się cicho i słychać było tylko odgłosy… – Nie dokończył. – Wielkie nieba – powiedziała Helen. – Czy ktokolwiek miał przy sobie strzelbę? – Ja – odparł Wisley. – Kiepski ze mnie strzelec, ale jak państwu wiadomo, zgodnie z zaleceniem musimy zabierać ze sobą broń, kiedy opuszczamy obozowisko wraz z turystami. Nie ośmieliłem się podążyć za nim w gąszcz wysokich traw – nie jestem myśliwym, panie Pendergast – ale oddałem kilka strzałów w stronę, skąd Strona 20 dobiegały te dźwięki, i wyglądało na to, że wystarczyły, aby przepłoszyć lwa głębiej do buszu. Może go zraniłem. – To nie byłoby dobrze – mruknął oschle Pendergast. – Bez wątpienia powlókł ciało za sobą. Czy zabezpieczyliście ślady na miejscu ataku? – Tak. Oczywiście w czasie paniki, na samym początku, było trochę bałaganu, ale później odgrodziłem to miejsce. – Wyśmienicie. I nikt nie udał się do buszu w ślad za nim? – Nie. Wszyscy byliśmy bliscy histerii. Od wielu dekad nie mieliśmy tu przypadku, żeby lew zabił człowieka. Ewakuowaliśmy wszystkich prócz niezbędnego personelu. Pendergast pokiwał głową, po czym spojrzał na żonę. Ona także czyściła swoją strzelbę, Krieghoff .500/.416, „Wielką Piątkę”, i nasłuchiwała z uwagą. – Czy od tamtej pory słyszeliście tego lwa? – Nie. Milczał jak grób przez całą ubiegłą noc i dzień dzisiejszy. Może sobie poszedł. – Wątpliwe, jeżeli nie skończył ze swoją ofiarą – odrzekł Pendergast. – Lew nie powlókłby zdobyczy dalej niż półtora kilometra. Może pan być pewien, że wciąż krąży gdzieś w okolicy. Czy ktoś inny go widział? – Tylko żona tego nieszczęśnika. – I powiedziała, że miał czerwoną grzywę? – Tak. W pierwszej chwili, rozhisteryzowana, stwierdziła, że głowa zwierzęcia była mokra od krwi. Ale kiedy trochę się uspokoiła, zdołaliśmy wypytać ją dokładniej i wygląda na to, że lwia grzywa była ciemnoczerwona. – Skąd pan wie, że to nie była krew? – Lwy bardzo dbają o swoje grzywy – odezwała się Helen. – Regularnie je czyszczą. Nigdy nie widziałam lwa z grzywą ubrudzoną posoką, krew miały zwykle tylko na pysku. – I co teraz zrobimy, panie Pendergast? – spytał Wisley. Pendergast upił spory łyk burbona.