Wilhelm Kate - Na zawsze twoja Anna
Szczegóły |
Tytuł |
Wilhelm Kate - Na zawsze twoja Anna |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wilhelm Kate - Na zawsze twoja Anna PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wilhelm Kate - Na zawsze twoja Anna PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wilhelm Kate - Na zawsze twoja Anna - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Kate Wilhelm
Na zawsze twoja, Anna
Anna wkroczyła w jego życie pewnego wiosennego popołudnia, nie
zapraszana, a nawet nie chciana. Tego dnia Gordon otworzył drzwi swojego
biura umówionemu klientowi i zastał w korytarzu jeszcze jednego
mężczyznę. Ten drugi mężczyzna przyniósł mu Annę, choć Gordon jeszcze o
tym nie wiedział. Wtedy rzekł po prostu:
- Słucham?
- Gordon Sills? Nie jestem umówiony, ale... czy mogę zaczekać ?
- Obawiam się, że nie mam poczekalni.
- Mogę postać tutaj.
Miał około pięćdziesiątki i był zamożny. Widać to było po jego
matowo-czarnym garniturze, dyskretnym błękitno-popielatym jedwabnym
krawacie, jedwabnej koszuli. Gordon ocenił, że kamień na jego palcu jest
prawdziwym szmaragdem, co najmniej trzy karaty. Dość ostentacyjne.
- Jasne - powiedział Gordon i wprowadził swego umówionego klienta do
środka. Przeszli przez przedpokój do gabinetu. Część biurowa była
oddzielona od reszty pokoju trzema parawanami z ryżowego papieru
pokrytego pięknymi chińskimi ideogramami. W tej części znajdowało się
biurko i dwa krzesła dla gości, jego fotel oraz przeładowany regał z
książkami leżącymi także przed nim na podłodze.
Kiedy klient wyszedł, korytarz był pusty. Gordon wzruszył ramionami i
wrócił do biura; przyciągnął do siebie telefon i nakręcił numer
mieszkania byłej żony, odczekał z dziesięć sygnałów, odłożył słuchawkę.
Odchylił się na oparcie fotela i z roztargnieniem potarł oczy. Światło
późnego popołudnia wlewało się szparami w żaluzjach, światło w paski jak
zebra. Powinienem wyjechać na kilka tygodni, pomyślał. Po prostu zamknąć
budę i pójść sobie od tego wszystkiego, aż zacznę dostawać zawiadomienia
o przekroczeniu rachunku bankowego. Trzy tygodnie, powiedział sobie, nie
zajmie to chyba więcej czasu. Fatalnie z tym drugim facetem, pomyślał
bez zbytniego żalu. I tak miał już miesięczne zaległości w robocie, a
wiedział, że kiedy je nadrobi, napłynie więcej.
Gordon Sills miał trzydzieści pięć lat, cieszył się sławą najlepszego
eksperta od grafologii i, jak dość często przypominała mu eks-żona,
mógłby być bogaty. Mawiała także - zbyt często - że jeśli się komuś nie
uda przed czterdziestką, to po prostu w ogóle się nie uda, a jego nie
obchodziły, po prostu nie obchodziły pieniądze, zabezpieczenie,
przyszłość, przyszłość dzieci...
Gwałtownie odepchnął się od biurka i wyszedł z gabinetu do swego
saloniku. Tutaj tak samo panował nieporządek; wszędzie leżały rozrzucone
gazety z kilku dni, kilka książek, czasopisma. Na nim sprawiało to
wrażenie wygody; nie ufał porządkowi w domach. Na ścianach wisiały dwa
delikatne japońskie pejzaże.
Odezwał się brzęczyk. Kiedy otworzył drzwi, był tam znowu ten
zamożny, nie umówiony klient. W ręku trzymał zamszową teczkę.
Gordon otworzył drzwi szerzej i zaprosił go gestem przez przedpokój
do gabinetu. Słońce już nie wpadało do pokoju, przesłonięte budynkiem po
drugiej stronie Amsterdam Avenue. Wskazał krzesło, a sam zajął swoje
miejsce za biurkiem.
- Przepraszam, że nie umawiałem się z panem - powiedział gość. Z
kieszeni na piersi wyjął portfel, wyjął wizytówkę i popchnął ją po
blacie biurka.
- Nazywam się Avery Roda. W imieniu firmy chciałbym zasięgnąć
pańskiej porady w sprawie pewnej korespondencji znajdującej się w naszym
posiadaniu.
- To moje zajęcie - odparł Uordon. - A jak nazywa się pańska firma,
panie Roda?
- Draper Fawcett.
Gordon skinął powoli głową. - A pańskie stanowisko?
Roda sprawiał wrażenie nieszczęśliwego.
- Jestem wiceprezesem do spraw badań i rozwoju, ale obecnie nadzoruję
śledztwo, które prowadzimy. Moim pierwszym zadaniem w związku z tym było
znalezienie kogoś z pańskimi umiejętnościami. Cieszy się pan ogromnym
uznaniem, panie Sills.
- Zanim przejdziemy do dalszych spraw - rzekł Gordon powinienem panu
powiedzieć, że istnieją pewne rodzaje pracy, którymi nie jestem
zainteresowany. Na przykład, nie zajmuję się sprawami o ustalenie
ojcostwa. Albo drobnymi kradzieżami mienia pracodawcy.
Roda zaczerwienił się.
- Albo szantażem - Gordon skończył spokojnie. - Dlatego nie jestem
bogaty, ale tak to wygląda.
- Sprawa, którą chcę omówić, nie należy do tych, które pan wymienił -
rzekł Roda ostro. - Czytał pan o wybuchu w naszych zakładach na Long
Island dwa miesiące temu? - Nie czekał na reakcję Gordona. - Straciliśmy
bardzo dobrego naukowca, jednego z najlepszych w kraju. I nie potrafimy
odnaleźć części jego papierów, jego notatek. Związał się z pewną
kobietą, która może być w ich posiadaniu. Chcemy. ją odnaleźć i odzyskać
je. Gordon potrząsnął głową.
- Jest wam więc potrzebna policja, prywatni detektywi, wasza własna
służba bezpieczeństwa.
- Panie Sills, niech pan nie lekceważy naszych decyzji i środków.
Uruchomiliśmy to wszystko i nikt nie był stanie zlokalizować tej
kobiety. W zeszłym tygodniu odbyliśmy naradę, podczas której
zdecydowaliśmy spróbować tej drogi. Chcemy od pana jak najpełniejszej
analizy tej kobiety opartej na jej charakterze pisma. To się może okazać
owocne. - Jego ton wskazywał, że bardzo w to wątpi.
- Zakładam, że tekst nie pomógł.
- Zakłada pan prawidłowo - rzekł Roda z pewną goryczą. Otworzył
teczkę, wyjął plik papierów i położył je na biurku. Ze swojego miejsca
Gordon widział, że nie są to oryginały, ale fotokopie. Błądził przez
chwilę wzrokiem po leżących do góry nogami listach, a potem potrząsnął
głową.
- Do badań muszę mieć oryginały listów. - To niemożliwe. Są trzymane
pod kluczem.
- Czy zaoferowałby pan kiperowi barwioną wodę? - Głos Gordona był
łagodny, ale spojrzenia nie mógł powstrzymać. Sięgnął przez biurko i
odwrócił list leżący na wierzchu właściwą stroną do siebie, aby
przyjrzeć się podpisowi. ANNA. Pięknie napisany. Nawet jako pogrubiona
czarna kopia był delikatny, równie zgrabny jak dowolny z chińskich
ideogramów na jego parawanach. Podniósł wzrok, aby stwierdzić, że Roda
obserwuje go uważnie.
- Mogę panu powiedzieć parę rzeczy na podstawie tylko tego, ale muszę
mieć oryginały. Pokażę panu mój system zabezpieczeń.
Poprowadził gościa na drugą stronę pokoju. Miał tutaj długi stół do
pracy, ogromny stół z oświetleniem, aparat do fotokopii, powiększalnik,
segregatory. Na drugim biurku stał komputer i drukarka. Wszystko było
pedantycznie ułożone i czyste.
- Segregatory są niepalne - rzekł sucho - tak jak i sejf. Panie Roda,
jeśli pan mnie sprawdzał, wie pan, że zajmowałem się bezcennymi
dokumentami. I trzymałem je właśnie tutaj w pracowni. Proszę zostawić
kopie. Mogę zacząć z nimi, ale jutro będę chciał oryginały.
- Gdzie jest sejf?
Gordon wzruszył ramionami i podszedł do komputera, wystukał swój
szyfr, a potem ruszył do ściany za stołem do pracy i odsunął płytę
odsłaniając drzwiczki sejfu.
- Nie zamierzam otwierać go dla pana. Widzi pan wystarczająco wiele
bez tego.
- Zabezpieczenie komputerowe?
- Tak.
- Doskonale. Jutro przyślę panu oryginały. Powiedział pan, że może
pan już teraz coś nam powiedzieć.
Wrócili do części pokoju służącej za gabinet.
- Najpierw pan - rzekł Gordon wskazując na list na wierzchu. - Kto je
ocenzurował?
Listy zostały obcięte tuż nad pozdrowieniem i były usiane białymi
prostokątami.
- Tak wyglądały, kiedy je znaleźliśmy - powiedział Roda ponuro. -
Mercer musiał sam to zrobić. Jeden z detektywów powiedział, że dziury
wycięto żyletką.
Gordon skinął głową.
- "Coraz to ciekawiejsze i ciekawiejsze". No cóż, na tyle, na ile to
warte w tej chwili, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że ona jest
artystką, powiedziałbym - malarką.
- Jest pan pewien?
- Niech pan nie będzie głupi. Oczywiście, że nie jestem pewien - nie
kiedy mam do pracy kopie. To domysł. Wszystko, co ustalę, będzie
domysłem. Mogę zagwarantować jedynie uczone domysły, panie Roda.
Roda zapadł się w krzesło i odetchnął głęboko.
- Jak długo to potrwa?
- Ile listów?
- Dziewięć.
- Dwa, trzy tygodnie.
Roda bardzo powoli potrząsnął głową.
- Jesteśmy w rozpaczliwej sytuacji, panie Sills. Podwoimy pańskie
zwykłe honorarium, jeśli poświęci pan temu swą całkowitą uwagę.
- A pańska współpraca?
- Co pan ma na myśli?
- Jego pismo też. Chcę zobaczyć przynajmniej cztery strony napisane
jego ręką.
Roda spoglądał nań tępo.
- Znajomość jej korespondenta pomoże mi ją poznać.
- Doskonale.
- Ile miał lat?
- Trzydzieści.
- Dobrze. Czy może mi pan powiedzieć coś jeszcze?
Roda wydawał się pogrążony w myślach; zwężenie oczu i spokój bijący
od niego sugerowały koncentrację. Podniósł wzrok z wyraźnym drgnięciem,
skinął głową.
- To co pan o niej powiedział, mogłoby już być ważne. W jednym z
listów wspomina pokaz. Przyjęliśmy, że występuje na estradzie, jest
tancerką, czymś takim. Natychmiast dam to komuś do rozpracowania.
Artystka. To mogłoby się zgadzać.
- Panie Roda, czy może mi pan powiedzieć coś jeszcze ? Jak ważne są
te papiery? Czy dadzą się sprzedać? Czy ktokolwiek spoza pańskiej firmy
mógłby mieć pojęcie o ich wartości?
- Są bardzo cenne - powiedział z takim brakiem intonacji, że uszy
Gordona prawie stanęły na baczność. - Jeśli nie odzyskamy ich w
stosunkowo krótkim czasie, będziemy musieli zawiadomić FBI. Tu stawką
może być bezpieczeństwo narodowe. Oczywiście, że chcemy rozwikłać to
samodzielnie.
Skończył tym samym monotonnym głosem:
- Jestem pewien, że Rosjanie zapłaciliby za nie m i 1 i o n y . A my
zapłacimy tyle, ile będziemy musieli. Ona je ma. Mówi to w jednym ze
swoich listów. Musimy odnaleźć tę kobietę.
Przez chwilę Gordon zastanawiał się nad nieprzyjęciem roboty.
Kłopoty, pomyślał. Prawdziwe kłopoty. Znowu rzucił okiem na list leżący
na wierzchu, na podpis "Anna" i rzekł:
- W porządku. Mam standardowy kontrakt...
Po wyjściu Rody przyglądał się temu jednemu listowi przez kilka
minut, w gruncie rzeczy nie czytając go, badając go znowu do góry
nogami; potem rzekł cicho:
- Witaj, Anno.
Później zebrał wszystkie listy, włożył do segregatora i umieścił w
sejfie. Nie zamierzał zacząć, dopóki nie dostanie oryginałów. Ale
przekonanie, że już pracuje, uspokoiłoby Rodę.
Następnego dnia przed południem Roda przysłał oryginały i kilka
próbek pisma Mercera i przez trzy godziny Gordon przyglądał się im
wszystkim. Ułożył jej listy na stole pod lampą z ruchomym ramieniem i
obracał je w różne strony, nie czytając ich jeszcze, co pewien czas
robiąc notatki. Tak jak podejrzewał, jej pismo było subtelne, delikatne,
pięknie cieniowane. Używała prawdziwego pióra z prawdziwym atramentem,
nie flamastra czy długopisu. Każde pociągnięcie dawało satysfakcję
wizualną, było artystyczne samo w sobie. Jeden list miał trzy strony,
cztery miały po dwie, inne były pojedynczymi kartkami. Żaden z nich nie
miał daty, adresu, pełnego nazwiska. Gordon przeklinał osobę, która je
okaleczyła. Po kolei odwracał je, aby przyjrzeć sil odwrotnym stronom, i
notował: NACISK - LEKKI DO SREDNIEGO. Inne notatki były równie krótkie:
PŁYNNE, SZYBKIE, NIEKONWENCJONALNE. PROPORCJE, JEDEN DO PIFCIU. To było
europejskie, a nie sądził, żeby ona była Europejką, ale szczegółowe
badanie to wykaże. Każda notatka stanowiła po prostu zaznaczenie
kierunku, pierwsze wrażenie. Pracując pogwizdywał niemelodyjnie i
dzwonek telefonu zaskoczył go.
Była to Karen, która w końcu odpowiedziała na jego liczne telefony.
Dzieci przyjadą przed szóstą i musi zwrócić je przed siódmą w niedzielę
wieczorem. Głos miała chłodny, jakby wydawała dyspozycje co do brudnej
bielizny. Powiedział, że dobrze, i odłożył słuchawkę, zdumiony, jak
niewiele czuje w tej sprawie. Przedtem każda rozmowa sprawiała mu ból;
pytał, jak się czuje, czy pracuje, czy dom jest w porządku? Miała ten
dom na Long Island i jemu to nie przeszkadzało; i tak w ciągu ostatnich
kilku lat spędzał coraz więcej czasu w mieście. Tym niemniej kupili go
razem, on naprawiał to i owo, ustawiał przepierzenia, burzył je, walczył
z rurami.
Tego wieczora zabrał oboje dzieci do greckiej restauracji. Buster,
ośmiolatek, powiedział, że jest klawo; Dana, lat dziesięć, nazwała go
dzidziusiem, a Gordon zażegnał walkę oznajmiając, że kupił nową grę
Monopoly. Dana powiedziała, że Buster zamierza wygrać. Dana wyglądem
bardzo przypominała Karen, ale prawdziwym genetycznym spadkobiercą matki
był Buster. Karen też zamierzała wygrać.
Poszli do Muzeum Sztuki Średniowiecznej i fantazjowali w stylu epoki;
grali w Monopoly, a w niedzielę zabrał ich do Metropolitan na
przedstawienie marionetkowe, po czym odwiózł ich do domu. Był
wyczerpany. Kiedy wrócił, rozejrzał się dookoła, głęboko przygnębiony. W
zlewie i na stole w saloniku stały brudne naczynia. Poprzedniej nocy
Buster spał tu na tapczanie i teraz jego piżama wraz z pościelą leżały
rozrzucone na nim w nieładzie. Karen powiedziała, że są już zbyt duzi,
aby dzielić ten sam pokój. W sypialni Dany także panował bałagan.
Zostawiła piżamę i kapcie.
Szybko zebrał posłanie z saloniku, rzucił wszystko na łóżko w pokoju
Dany i zamknął drzwi. Wepchał wszystkie naczynia do zmywarki, włączył ją
i w końcu poszedł do pracowni, gdzie otworzył sejf.
- Witaj, Anno - powiedział cicho, a całe napięcie wyciekło z niego.
Ból, który usadowił się za oczami, zniknął; zapomniał o korkach po
drodze z Long Island do domu, zapomniał o nie kończących się sprzeczkach
między jego dziećmi.
Wziął listy do saloniku i usiadł, aby po raz pierwszy przeczytać je
dokładnie. Listy miłosne, namiętne, miejscami zabawne, pełne
spostrzeżeń, inteligentne. Bez dat trudno było ułożyć je w porządku
chronologicznym, ale w końcu cała historia jakoś się wyłoniła. Poznała
Mercera w mieście; spacerowali i rozmawiali, a on odszedł. Wrócił; tym
razem spędzili wspólnie weekend i zostali kochankami. Ona wysyłała listy
do skrytki pocztowej, on do niej nie pisał, chociaż zostawił pod jej
opieką całe strony niezrozumiałych notatek. Była mężatką lub żyła z
kimś, kogo nazwisko zostało wycięte żyletką, ilekroć je wymieniała.
Mercer go znał, najwyraźniej go odwiedzał. Byli nawet przyjaciółmi i
prowadzili długie, poważne rozmowy. Ona się bała; Mercer zajmował się
jakąś niebezpieczną pracą, a nikt nie powiedział jej, co to było.
Nazywała Mercera swoim tajemniczym mężczyzną i snuła domysły na temat
jego skrytego życia, rodziny, jego psychicznie chorej żony lub
ojca-tyrana, lub też jego nawrotów wilkołactwa.
Gordon uśmiechnął się. Anna nie żaliła się ani nie płakała, ale była
beznadziejnie zakochana w Mercerze nie wiedząc, gdzie mieszka, gdzie
pracuje, jakie grozi mu niebezpieczeństwo, niczego o nim oprócz tego, że
kiedy przebywał z nią, była szczęśliwa i żyła. I to wystarczyło. Jej mąż
rozumiał i chciał tylko jej szczęścia, a to ją niszczyło, bo wiedziała,
że tak bardzo go rani, ale była bezradna.
Zacisnął wargi i ponownie przeczytał jeden z listów. "Mój kochany !
Nie mogę tego wytrzymać. Naprawdę nie mogę już dłużej wytrzymać. Śnię o
tobie, widzę cię w każdym przechodniu na ulicy, słyszę twój głos za
każdym razem, kiedy odbieram telefon. Dłonie mi wilgotnieją i czuję
mrowienie myśląc, że to twoje kroki słyszę. Jesteś w moich snach. Więc,
powiedziałam sobie dzisiaj, to tak właśnie jest? Wcale nie! Czy jestem
głupiutką uczennicą, która rozmarza się z powodu jakiegoś gwiazdora
telewizyjnego? W wieku dwudziestu sześciu lat ! Zebrałam wszystkie twoje
papiery, zapakowałam do pudełka i zaadresowałam je, ale kiedy pisałam
numer skrytki pocztowej, stwierdziłam, że chichoczę. Nie można wysyłać
listu pożegnalnego na adres skrytki. Co by było, gdybyś nie odebrał
przesyłki i otworzyłby ją w końcu jakiś kontroler? Powinnam zabawiać
kogoś takiego? Wiesz, ci kontrolerzy są wszyscy szarzy i zasuszeni.
Niech sami szukają sobie rozrywek ! A co, jeśli odszyfrują twoje
tajemnicze zawijasy i odkryją sekret wszechświata? Czy którykolwiek z
nich zasługuje na takie oświecenie ? Nie ! Włożyłam wszystko z powrotem
do sejfu [wycięte]..."
Gordon pomyślał wtedy, że nie Mercer był tajemniczym mężczyzną;
tajemniczym mężczyzną był ten drugi, ten bezimienny, którego sejf
ukrywał papiery Mercera. Kto to był? Pokręcił głową nad tym układem dwu
mężczyzn i kobiety, i czytał dalej: "... a [wycięte] wszedł i pozwolił
mi wypłakać się na jego ramieniu. Potem poszliśmy na kolację. Umierałam
z głodu."
Gordon roześmiał się i położył listy na stoliku do kawy, odchylił się
do tyłu z rękami pod głową i wpatrzył się w sufit. Przydałoby mu się
malowanie.
Przez następne dwa tygodnie pracował nad listami i tymi paroma
stronami zapisanymi ręką Mercera. Wszystko sfotografował, zrobił
powiększenia i usiłował wykryć jakieś oznaki słabości, choroby.
Wprowadził listy do komputera i puścił opracowany przez siebie program:
szukał częstotliwości użycia, obcych lub regionalnych połączeń,
czegokolwiek niezwykłego lub mogącego coś ujawnić. Zdecydował, że Mercer
jest dzieckiem z probówki i nigdy nie opuścił szkoły ani laboratorium aż
do dnia, w którym poznał Annę. Pochodziła ze Środkowego Zachodu, z
niedużego miasta, gdzieś w okolicy Wielkich Jezior. Tak konsekwentnie
wycinane nazwisko miało sześć liter. Poszła na wernisaż i nazwisko
artysty także zostało wycięte. Miało dziewięć liter. Nawet bez jej
świadectwa o artyście było widać, że jego dzieło wywarło na niej ogromne
wrażenie. Można to było poznać po charakterze pisma. Zmierzył odległości
między słowami, wielkość poszczególnych liter, kąt nachylenia, proporcje
wszystkiego. Każdy jej ruch był pełen wdzięku, rytmiczny. Jej połączenia
wyglądały jak girlandy: otwarte i ufne; znaczyło to, że sama jest
uczciwa. Jej połączenia, na które jak na nić były nanizane słowa,
dowodziły szybkości pisania, intuicji, której ufała.
W miarę postępu pracy robił coraz pełniejsze notatki, coraz częściej
wyciągając wnioski. Obraz Anny stawał się realny. Oszacowawszy wstępnie
Mercera, mniej uwagi poświęcał jego pismu. Naukowiec, technolog,
dokładny, kanciasty, geniusz, z zahamowaniami, ogromnie skryty,
samotnik. Znany mu typ. Kiedy wrócił Roda, Gordon czuł, że o tych dwojgu
ludziach może mu powiedzieć więcej, niż wiedziały o nich ich własne
matki. Nie potrafił jednak stwierdzić, jak wyglądają lub gdzie jest
teraz Anna, albo gdzie są papiery, które włożyła do sejfu męża.
Patrzył, jak Roda przerzuca jego raport o Annie. Tego dnia ulewny
deszcz tworzył szarą zasłonę; powietrze sprawiało wrażenie gęstego i
lepkiego.
- To wszystko? - zapytał Roda, kiedy Gordon skończył. - Tak.
- Sprawdziliśmy każdą wystawę sztuki w stanie - rzekł Roda z kwaśną
miną. - Nie znaleźliśmy jej. Mamy także dowody, że Mercer nie mógł
spędzać z nią tyle czasu, ile wynika z jej listów. Zostaliśmy
wyprowadzeni w pole. Pan został wyprowadzony w pole. Mówi pan tutaj, że
ona jest uczciwa, etyczna; a my twierdzimy, że jest agentką lub czymś
gorszym. Dostała go w swoje ręce i zdobyła te papiery, a te listy są
fikcyjne, wszystkie co do jednego są fikcyjne !
Gordon potrząsnął głową.
- W tych listach nie ma ani jednego kłamstwa.
- No to dlaczego nie ujawniła się, kiedy umarł? Rozgłos był
wystarczająco duży. Zadbaliśmy o to. Mówię panu, on z nią nie był.
Znaleźliśmy go podczas polowania na talenty, kiedy był studentem
ostatniego roku, i od tego czasu przebywał w tym cholernym laboratorium,
siedem dni w tygodniu przez cztery lata. Nigdy nie miał czasu na związki
tego rodzaju, o jakich ona mówi. Jest to kłamstwo od początku do końca.
Fantazja.
Zgarbił się w fotelu. Twarz miał prawie tak szarą jak jego bardzo
dobry garnitur. Wyglądał o całe lata starzej niż ostatnim razem, kiedy
był w gabinecie Gordona.
- Oni wygrają - powiedział cichym głosem. - Ta kobieta i jej
wspólnik. Prawdopodobnie są już za granicą. Prawdopodobnie wyjechali w
dzień po wypadku, z papierami, wykonawszy robotę. Dobrze wykonawszy. Ten
głupi, skretyniały idiota !
Wpatrywał się w podłogę jeszcze kilka sekund; potem się wyprostował.
Kiedy odezwał się ponownie, jego głos był twardy, odmierzony.
- Od początku byłem przeciwny zwracaniu się do pana. Strata czasu i
pieniędzy. To wszystko to szamańskie bzdury. No cóż, zrobiliśmy, co
mogliśmy. Proszę przysłać rachunek. Gdzie są jej listy?
W milczeniu Gordon popchnął teczkę po blacie biurka. Roda przejrzał
ją starannie, potem włożył do swojej aktówki i wstał. - Na pana miejscu,
Sills, nie podawałbym w przyszłości naszej firmy jako referencji. -
Odsunął od siebie sprawozdanie Gordona. - Damy sobie radę bez tego. Do
widzenia. Gordon wiedział, że sprawa powinna się na tym zakończyć, ale
tak się nie stało. "Gdzie jesteś, Anno?", myślał patrząc na świat zalany
zimnym deszczem. Dlaczego nie ujawniła się, nie przyszła na pogrzeb, nie
oddała papierów? Nie znajdował odpowiedzi. Wiedział, że gdzieś tam była,
malowała, żyła z człowiekiem, który bardzo ją kochał, tak bardzo, że dał
jej wolność do zakochania się w kimś innym. Opiekuj się nią dobrze,
pomyślał pod adresem tego innego mężczyzny. Bądź dla niej łagodny; bądź
cierpliwy, kiedy będzie wracała do siebie. Wiesz, ona jest bardzo cenna.
Oparł głowę o okno, pozwolił ukoić się chłodowi. Powiedział głośno:
- Ona jest bardzo cenna.
- Dobrze się czujesz, Gordon? - zapytała Karen przez telefon. Znowu
nadszedł jego weekend z dziećmi.
- Jasne. Dlaczego?
- Po prostu zastanawiałam się. Masz dziwny głos. Znalazłeś
przyjaciółkę ?
- Czego chcesz, Karen ?
Do jej głosu powrócił chłód i umówili się co do odebrania dzieci,
kiedy ma je zwrócić. Książki z biblioteki, pomyślał chłodno. Zupełnie
jak książki z biblioteki.
Kiedy odłożył słuchawkę i rozejrzał się po mieszkaniu, przestraszył
się brudu, lekceważenia najprostszych udogodnień. Jeszcze jedna lampa,
pomyślał. Potrzebował co najmniej jeszcze jednej lampy. Może nawet
dwóch. Anna uwielbiała światło. Przy jaciółka? Chciało mu się
jednocześnie śmiać i płakać. Miał podpis, kilka listów miłosnych
pisanych do innego mężczyzny, kobietę, która zjawiała mu się w snach i
przemawiała doń sformułowaniami ze swoich listów. Przyjaciółka! Zamknął
oczy i zobaczył to imię, Anna. Duże "A", buchający ogniem wulkan, aż w
stratosferę, potem dwa równe, pełne wdzięku "n", zabawne małe końcowe
"a", które miało kłopoty z utrzymaniem się na linii, które chciało
odlecieć. I piękna zamaszysta linia wybiegająca spod niego, która
okrążała całe imię, spadała przecinając pierwszą literę, zmieniając ją w
"A", tworząc przy tym doskonałą paletę. Graficzne przedstawienie Anny
wzbijającej się w niebo, malującej, tworzącej sztukę każdym oddechem,
każdym ruchem. Na zawsze Twoja, Anna. Na zawsze Twoja.
Wziął głęboki oddech i spróbował ułożyć plany weekendu z dziećmi, na
resztę miesiąca, lato, na resztę życia.
Nazajutrz kupił lampę i po drodze do domu zatrzymał się w kwiaciarni
kupując parę kwitnących roślin doniczkowych. Ona pisała, że światło
słoneczne zamienia kwiaty na parapecie w klejnoty. Ustawił je na
parapecie i podniósł żaluzje, a światło słoneczne zamieniło kwiaty w
klejnoty. Dłonie miał zaciśnięte; gwałtownie odwrócił się od okna.
Wrócił do pracy; wiosna przeszła w lato, gorące i parne, jak tylko
potrafi być w Nowym Jorku, i nagle stwierdził, że chodzi od jednej
wystawy sztuki do drugiej. Drwił i klął na siebie za to, ale bywał na
wernisażach, przyglądał się dziełom i podpisom młodych artystów, ciągle
od nowa. Mówił sobie stanowczo, że jeśli wyszkoleni detektywi nie
potrafili jej znaleźć, jeżeli nie potrafiła jej znaleźć FBI, to był
głupcem myśląc, że ma choć niewielką szansę. Ale chodził na wystawy.
Mówił sobie, że jest samotny i że próbuje zainteresować się innymi
kobietami, jakąkolwiek inną kobietą, i nadal chodził na wernisaże.
Jesienią poszedł na wernisaż jeszcze jednej młodej artystki, świeżo
po szkole sztuk pięknych, nauczycielki. I sklął się za to, że nie
pomyślał o tym wcześniej. Mogła być nauczycielką sztuk pięknych. Zrobił
sobie listę szkół i zaczął od góry, ulepszając swoją historyjkę w miarę
schodzenia w dół. Zbierał podpisy artystów do artykułu, który zamierzał
napisać. Historyjka była do przyjęcia, ale nie doprowadziła go do niczego.
Mówił sobie, że mogła być brzydka. Jaka kobieta zakochałaby się w
Mercerze? Miał zahamowania, był ściśnięty, bez wdzięku, błyskotliwy,
ekscentryczny i pełen ciekawości. Wiedział, że właśnie tę ciekawość
wyczuła. Pociągało ją to w Mercerze i przedostała się przez jego liczne
strefy obrony; znalazła mężczyznę-chłopca, który był prawdziwie
wzruszający. A on ją uwielbiał. Wyglądało to z jej listów; było to
wzajemne. Dlaczego jej kłamał? Dlaczego nie powiedział jej po prostu kim
jest, co robi? Ten drugi mężczyzna w jej życiu nie stanowił przeszkody;
to także zostało jasno powiedziane. Obaj mężczyźni lubili się i obaj ją
kochali. Gordon rozmyślał o niej, o Mercerze, o tym drugim; wciąż bywał
na wernisażach, stał się znaną postacią w różnych pracowniach i
szkołach, gdzie zbierał podpisy. Mówił sobie, że to niezdrowa obsesja,
może nawet objaw neurozy lub czegoś gorszego. To nie było normalne:
zakochał,się w czyimś podpisie, listach miłosnych do innego mężczyzny.
Mówił też sobie, że przecież mógł się mylić. Może Roda w końcu miał
rację. Te wątpliwości nigdy jednak nie trwały długo. Nadeszły zimne
październikowe deszcze. Karm zaręczyła się z jakimś bogaczem.
Odwiedziny dzieci stały się łatwiejsze, bo już nie próbował zabawiać
ich w każdej minucie; poddał się i kupił im gry telewizyjne. Wpadł do
Akademii Sztuk Pięknych, by spotkać się z Rickiem Hendersonem, z którym
zaprzyjaźnił się w ciągu ostatnich paru miesięcy. Rick uczył malowania
akwarelami.
Gordon czekał w biurze Ricka, aż ten skończy zajęcia krytyki
grupowej, kiedy zobaczył to "A", duże "A" Anny.
Poczuł, że jeżą mu się włoski na rękach, dłonie mu wilgotnieją, a
żołądek się ściska, kiedy tak patrzył na kopertę leżącą na biurku Ricka.
Prawie ze strachem obrócił ją, aby przestudiować pismo. "A" w słowie
"Akademia" było jak wulkan bijący w stratosferę, przekreślony beztroskim
zawijasem niczym sombrero włożone na bakier. "A" Anny. Nie wzbijało się
i nie tworzyło palety, ale w adresie nie mogło. To był jej osobisty znak.
Zapadł się w fotel Ricka i zrobił głęboki wdech. Nie dotknął już
koperty. Kiedy Rick w końcu przyszedł, skinął w jej kierunku głową.
- Mógłbyś mi powiedzieć, kto to napisał?
Jego głos brzmiał chrapliwie, ale Rick chyba niczego nie zauważył.
Otworzył kopertę i przebiegł wzrokiem notatkę, po czym podał ją
Gordonowi. Jej pismo. Nie dokładnie takie samo, ale jej. Był tego
pewien, nawet mimo zmian. Sposób, w jaki tekst był rozmieszczony na
kartce, rozmach liter, płynna gracja... Ale nie było takie samo. "A" w
jej imieniu, Anna, wyglądało inaczej. Czuł się oszołomiony różnicami,
ale wiedział, że mimo ich było to jej pismo. W końcu przeczytał słowa.
Nie będzie przychodziła na zajęcia przez kilka dni. Data była sprzed
czterech dni.
- Takie dziecko - powiedział Rick - świeżo z Ohio, myśli, że musi
usprawiedliwiać się z nieobecności. Dziwię się, że nie podpisała tego
jej matka.
- Czy mogę się z nią spotkać?
Teraz Rick wyglądał na zainteresowanego.
- Dlaczego?
- Chcę dostać jej podpis. Rick się roześmiał.
- Wiesz, jesteś naprawdę stuknięty. Jasne. Jest w pracowni, nadrabia
czas, kiedy jej nie było. Chodź.
Zatrzymał się w wejściu i patrzył, jak młoda kobieta maluje. Nie
miała więcej niż dwadzieścia lat, była prawie nieznośnie chuda,
wyglądała na wygłodzoną. Miała na sobie zniszczone tenisówki, bardzo
stare wyblakłe dżinsy, męską koszulę w kratę. To nie była Anna z listów.
Jeszcze nie.
Gordon poczuł zawrót głowy i przez chwilę przytrzymał się framugi;
wiedział już, nad czym pracował Mercer, co odkrył. Czuł, jakby sam
wypadł z czasu, a myśli pędziły, powstawały wyjaśnienia, następne kilka
lat przybrało kształt w jego umyśle. Zrozumienie przyszło tak, jak wraca
pamięć, gestalt całego wydarzenia lub ciągu wydarzeń, wszystkie dostępne
od razu.
Notatki Mercera wykazały, że był błyskotliwy, ogarnięty obsesją,
obsesją czasu, skryty. Roda przyjął, że Mercerowi się nie udało, bo
wysadził się w powietrze. Każdy musiał tak rozumować. Ale jemu się
powiodło. Posunął się o pięć lat do przodu, najwięcej sześć lat. Wymknął
się z czasu w przyszłość. Gordon wiedział z całą pewnością, że z listów
Anny wycięto jego własne imię. Wyrażenia z jej listów tłoczyły mu się w
głowie. Wspominała japoński most z jego obrazu, kwiaty na parapecie,
nawet sposób, w jaki znikało słońce, kiedy zachodziło za budynek po
drugiej stronie ulicy.
Pomyślał o Rodzie i hordach agentów szukających papierów, które miały
zostać ukryte, zostały ukryte w najpewniejszym miejscu na świecie - w
przyszłości. Sejf, do którego Anna włoży papiery, będzie jego, Gordona,
sejfem. Mocno zamknął oczy, już czując ból, który, jak wiedział, pojawi
się, kiedy Mercer zda sobie sprawę, że ma umrzeć, że umarł. Bo dla
Mercera nie istniała miłość wystarczająco silna, aby porzucić dla niej
pracę.
Gordon wiedział, że będzie z Anną, że będzie obserwował, jak
dojrzewa, staje się Anną z listów, że będzie obserwował, jak wzbija się
w stratosferę; a kiedy Mercer przejdzie przez drzwi czasu, Gordon ciągle
będzie ją kochać i czekać na nią, pomagać jej wrócić do zdrowia po tym
wszystkim.
Rick odchrząknął, a Gordon puścił framugę, postąpił krok do pracowni.
Koncentracja Anny prysnęła; spojrzała w górę na niego. Oczy miała
ciemnoniebieskie.
"Witaj, Anno".
przekład - Agnieszka Sylwanowicz