Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (07) - Księga umarłych

Szczegóły
Tytuł Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (07) - Księga umarłych
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (07) - Księga umarłych PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (07) - Księga umarłych PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (07) - Księga umarłych - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Spis treści Strona tytułowa Dedykacja Podziękowania 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 Strona 4 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 Strona 5 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 Od autorów Strona 6 Lincoln Child dedykuje tę książkę swojej matce Nancy Child Douglas Preston dedykuje tę książkę Annie Marguerite McCann Taggart Strona 7 Podziękowania Chcieliśmy podziękować następującym osobom z Warner Books: Jaime Levine, Jamie Raab, Beth de Guzman, Jennifer Romanello, Maureen Egen i Devi Pillai. Dziękujemy również Larry’emu Kirshbaumowi, że uwierzył w nas od pierwszego dnia. Dziękujemy naszym agentom: Ericowi Simonoffowi z Janklow Nesbit Associates oraz Matthew Snyderowi z Creative Artists Agency. Bukiet orchidei z cieplarni dla Eadie Klemm za utrzymywanie nas w schludności i otrzepywanie z kurzu. Hrabia Niccolo Capponi z Florencji we Włoszech zasugerował nam (to był genialny pomysł!), abyśmy wykorzystali w naszej książce poemat Carducciego. I jak zawsze szczególne podziękowania dla naszych żon i dzieci za ich miłość i wsparcie. Strona 8 1 Promienie porannego słońca złociły brukowany podjazd dla pracowników przy nowojorskim Muzeum Historii Naturalnej, oświetlając przeszkloną budkę strażniczą stojącą przed łukowato sklepioną granitową bramą. Wewnątrz wartowni, na fotelu siedział wygodnie mężczyzna mocno posunięty w latach i doskonale znany całemu personelowi muzeum. Pykał z zadowoleniem fajeczkę z kalebasy i cieszył się przyjemnym ciepłem jednego z tych nielicznych lutowych dni zdających się złudnie zwiastować nadejście wiosny, kiedy żonkile, krokusy i drzewka owocowe, skuszone promieniami słońca, zakwitały przedwcześnie tylko po to, by zwiędnąć parę dni później, jeszcze przed końcem miesiąca. – Dzień dobry, doktorze – powtarzał raz po raz Curly, zwracając się tak do każdego wchodzącego, czy to pracownika kancelarii, czy dziekana z tytułem naukowym. Kuratorzy przychodzili i odchodzili, dyrektorzy wspinali się na szczyty kariery, rządzili w chwale, a ostatecznie popadali w zapomnienie, człowiek orał pole, by samemu zlec w ziemi, lecz wyglądało na to, że Curly nigdy nie opuści swojej wartowni. Był nieodłącznym elementem wystroju muzeum, jak ultrazaur witający zwiedzających w Wielkiej Rotundzie. – Siema, papciu! Marszcząc brwi na dźwięk tych nadmiernie poufałych słów, Curly odwrócił się, by ujrzeć posłańca wsuwającego paczuszkę przez okno Strona 9 jego budki strażniczej. Pakiet z głuchym łupnięciem wylądował na niewielkiej półeczce, gdzie strażnik trzymał tytoń i mitenki. – Ejże! – rzucił Curly, dźwigając się z fotela i machając ręką przez okno. – Co to jest? Ale kurier już się oddalił na potężnym górskim rowerze o grubych oponach; jego plecak pełen był innych, niedoręczonych jeszcze przesyłek. – A niech mnie – mruknął Curly, wpatrując się w paczkę. Mierzyła dwanaście cali na osiem i miała jakieś osiem cali grubości; była opakowana w brązowy przetłuszczony papier i przewiązana staroświeckim szpagatem, którego nadawca bynajmniej nie żałował. Była tak pognieciona, że Curly zastanawiał się przez chwilę, czy po drodze tutaj kurier nie został aby potrącony przez ciężarówkę. Adres nakreślono dziecięcym charakterem pisma: Dla kustosza od skał i minerałów, Muzeum Historii Naturalnej. Wpatrując się z zamyśleniem w paczuszkę, Curly wytrząsnął resztki tytoniu z samego dna fajki. Muzeum każdego tygodnia otrzymywało od dzieci setki przesyłek zawierających najróżniejsze „podarunki" do kolekcji. Owe podarki mogły zawierać wszystko, od rozgniecionych robaków i bezwartościowych kamieni, po groty strzał i zmumifikowane truchła zwierząt rozjechanych na szosie. Westchnął, po czym podniósł się ciężko ze swego wygodnego fotela i wcisnął paczkę pod pachę. Odłożył fajkę na bok, otworzył przesuwane drzwi do swojej wartowni, po czym wyszedł na jasno oświetlony podjazd i zamrugał dwukrotnie powiekami. Następnie odwrócił się w stronę punktu odbioru poczty, oddalonego zaledwie o kilkaset stóp, po drugiej stronie podjazdu. – Co pan tam ma, panie Tuttle? – dobiegł go głos. Curly odwrócił się w tę stronę. To był Digby Greenlaw, nowy zastępca kierownika do spraw administracyjnych, który wyszedł Strona 10 właśnie z tunelu prowadzącego na służbowy parking. Curly nie odpowiedział od razu. Nie lubił Greenlawa i jego protekcjonalnego tonu. Tego, jak zwracał się do niego: „Panie Tuttle”. Kilka tygodni temu Greenlaw zakwestionował sposób, w jaki Curly sprawdził dokumenty osób wchodzących, skarżąc się, że strażnik nawet nie patrzy na nie. Do licha. Curly wcale nie musiał ich oglądać, znał z widzenia wszystkich pracowników muzeum. – Paczkę – mruknął w odpowiedzi. Głos Greenlawa przybrał oficjalny ton. – Paczki powinny być dostarczane bezpośrednio do punktu odbioru poczty. A pan nie powinien opuszczać swego posterunku. Curly nie zatrzymał się. Był w takim wieku, kiedy człowiek odkrywa, iż najlepszym sposobem na uporanie się z dokuczliwymi problemami jest udawanie, że nie istnieją. Usłyszał za sobą przyspieszone kroki pracownika pionu administracyjnego, a jego głos przybrał na sile; najwyraźniej tamten uznał, że strażnik go nie usłyszał. – Panie Tuttle? Mówiłem, że nie powinien pan zostawiać wartowni bez nadzoru! Curly przystanął, odwrócił się. – Dziękuję, że zechciał mi pan pomóc, doktorze. Greenlaw spojrzał na paczuszkę i lekko przymrużył oczy. – Nie powiedziałem, że sam ją tam odniosę. Curly podał mu przesyłkę. – Och, na miłość boską. – Greenlaw z irytacją wyciągnął rękę, ale dłoń mu zawisła w pół drogi. – Dziwnie wygląda. Co zawiera? – Nie wiem, doktorze. Przysłano ją pocztą kurierską. – Wygląda na to, że nie obchodzono się z nią należycie. Curly wzruszył ramionami. Ale Greenlaw wciąż nie wziął od niego przesyłki. Nachylił się w jej stronę, przyglądając się z uwagą. – Papier jest rozerwany. Jest tu Strona 11 nieduży otwór… proszę spojrzeć, coś się wysypuje. Curly opuścił wzrok. W jednym z rogów paczki faktycznie była dziura i wąską strużką wysypywał się przez nią brązowy proszek. – Co u licha? – mruknął Curly. Greenlaw cofnął się o krok. – Sypie się stamtąd jakiś proszek. – Nieznacznie podniósł głos. – O Boże! Co to może być? Curly stał jak wrośnięty w ziemię. – Na miłość boską, Curly, rzuć to na ziemię! To wąglik! Greenlaw zatoczył się w tył. Jego oblicze przepełniała panika. – To atak terrorystyczny, niech ktoś wezwie policję! Miałem styczność z niebezpieczną substancją! O mój Boże, miałem styczność ze śmiertelnie groźną substancją! Administrator, cofając się, upadł na bruk, zaczął drapać ziemię paznokciami, ale już po chwili poderwał się na nogi i rzucił do ucieczki. Niemal natychmiast z budki strażniczej naprzeciwko wybiegło dwóch wartowników: jeden przechwycił Greenlawa, podczas gdy drugi podbiegł do Curly’ego. – Co robisz? – wrzasnął Greenlaw. – Cofnij się! Dzwoń pod 911! Curly nie ruszył się z miejsca, przez cały czas trzymał paczkę w ręku. To, co się działo, wykraczało poza jego dotychczasowe doświadczenia do tego stopnia, że jego umysł jakby się wyłączył. Strażnicy cofnęli się, Greenlaw również. Przez chwilę na niewielkim dziedzińcu panowała osobliwa cisza. Wkrótce jednak rozległ się rozdzierający jęk syreny alarmowej, ogłuszający na tej niedużej przestrzeni. Niecałe pięć minut później dał się słyszeć dźwięk zbliżających się syren zwiastujących diametralną zmianę i początek pełnych dramatyzmu działań: radiowozy z włączonymi kogutami, trzaski płynące z włączonych radiostacji i krótkofalówek, mundurowi uganiający się to w jedną, to w drugą stronę, rozwijający żółte Strona 12 plastikowe taśmy, rozstawiający zapory i ustalający granicę kordonu, funkcjonariusze przez megafony nakazujący gromadzącym się gapiom, aby się wycofali, a równocześnie mówiący Curly’emu, aby rzucił paczkę i się cofnął – miał rzucić paczkę i się cofnąć. Ale Curly nie rzucił paczki i nie cofnął się. Pozostał na miejscu zdezorientowany, wpatrując się w wąski brązowy strumyk sypiący się przez otwór w przesyłce i formujący nieduży kopczyk na bruku u jego stóp. Chwilę później podeszli do niego dwaj dziwnie wyglądający mężczyźni w pękatych białych kombinezonach i hełmach z plastikowymi przyłbicami, szli wolno, z wyciągniętymi do przodu rękami; Curly’emu przywodzili na myśl postacie ze starych filmów science Action. Jeden łagodnie schwycił Curly’ego za ramiona, podczas gdy drugi wyłuskał paczkę z jego dłoni i z wielką pieczołowitością odłożył ją do niebieskiego plastikowego pojemnika. Pierwszy mężczyzna odprowadził strażnika na bok i zaczął starannie odkurzać go dziwnie wyglądającym urządzeniem, po czym obaj ubrali go w jeden z tych niesamowitych kombinezonów; cały czas słyszał ich głosy zniekształcone przez urządzenia elektroniczne – mówili mu, że wszystko będzie w porządku. Kiedy założyli mu na głowę hełm, Curly poczuł, że jego umysł znów zaczyna funkcjonować, jego ciało odzyskało zdolność poruszania się. – Przepraszam, doktorze – rzekł do jednego z mężczyzn, gdy prowadzili go w kierunku furgonetki, którą przepuszczono przez policyjny kordon, a która czekała teraz na niego z otwartymi drzwiczkami. – Słucham? – Moja fajka – skinął głową w stronę budki strażniczej. – Nie zapomnijcie zabrać mojej fajki. Strona 13 2 Doktor Lauren Wildenstein patrzyła, jak grupa szybkiego reagowania wnosi plastikowy pojemnik do przewożenia niebezpiecznych substancji i umieszcza go w specjalnej komorze do badań w laboratorium. Wezwanie nadeszło przed dwudziestoma minutami i oboje – ona i jej asystent Richie – byli gotowi do działania. Początkowo wydawało się, że sprawa jest poważna, sytuacja przypominała klasyczny atak bioterrorystów – paczka przesłana pod adresem znanej i szanowanej nowojorskiej instytucji, brązowy proszek sypiący się z rozerwanego pakunku. Jednak przeprowadzone na miejscu testy na obecność wąglika dały wynik negatywny, a Wildenstein natychmiast zrozumiała, że także tym razem mają do czynienia z fałszywym alarmem. W ciągu dwóch lat, odkąd objęła kierownictwo nad nowojorskim oddziałem laboratorium badawczego materiałów i substancji niebezpiecznych, znanym jako Sentinel, otrzymała do analizy ponad czterysta podejrzanych proszków i dzięki Bogu żaden z nich nie okazał się groźną dla życia i zdrowia bronią biologiczną terrorystów. Jak dotąd. Rzuciła okiem na listę przypiętą pinezką do ściany: cukier, sól, mąka, proszek do pieczenia, heroina, kokaina, pieprz i ziemia – dokładnie w takiej kolejności, jeżeli chodzi o częstotliwość, z jaką je otrzymywali. Niniejsza lista stanowiła memento dla paranoi i nazbyt częstych fałszywych alarmów o domniemanych atakach terrorystycznych. Strona 14 Grupa, która dostarczyła pojemnik, opuściła laboratorium, a doktor Lauren przez kilka chwil wpatrywała się w zamknięte pudło. To zdumiewające, jak wielką konsternację może w dzisiejszych czasach wzbudzić paczka z jakimś proszkiem. Dostarczono ją do muzeum pół godziny temu, a strażnik i administrator zostali już poddani kwarantannie, zaaplikowano im antybiotyki, a teraz zajmowali się nimi doświadczeni psychiatrzy. Wyglądało na to, że w większą histerię wpadł administrator muzeum. Pokręciła głową. – I co o tym sądzisz? – rozległ się głos za nią. – Terrorystyczny cocktail du jour? Wildenstein zignorowała te słowa. Richie był doskonałym fachowcem, jednak pod względem rozwoju emocjonalnego oscylował on na poziomie trzecio, czwartoklasisty. – Prześwietlmy to. – Się robi. Obraz rentgenowski w negatywie, jaki pojawił się na ekranie monitora, ukazał, że paczka pełna była amorficznej substancji, brakowało w niej jednak listu czy jakichś innych konkretnych przedmiotów. – Nie ma detonatora – rzekł Richie. – Cholera. – Zamierzam otworzyć pojemnik. – Wildenstein przełamała pieczęcie zabezpieczające i ostrożnie wyjęła paczkę z pudełka. Zwróciła uwagę na koślawe dziecięce pismo, brak adresu zwrotnego i całe zwoje poplątanego szpagatu. Wydawało się, że uczyniono to celowo, aby wzbudzić podejrzenia. Jeden róg paczki został, najwyraźniej wskutek nieostrożnego obchodzenia się z nią, naderwany i przez otwór wysypywała się jasnobrązowa substancja wyglądająca jak piasek. Nie przypominało to żadnego z materiałów, jakie do tej pory badała na obecność broni biologicznej. Niezdarnie, Strona 15 z powodu grubych rękawic, przecięła szpagat, otworzyła paczkę i wyjęła ze środka plastikowy worek. – Przysłali nam piasek! – parsknął Richie. – Będziemy traktować tę substancję jak materiały niebezpieczne, dopóki nie przekonamy się, że jest inaczej – odparła Wildenstein, choć w głębi serca podzielała opinię swego asystenta. Naturalnie lepiej zachować daleko posuniętą ostrożność niż przez niedbałość popełnić fatalny w skutkach błąd. – Waga? – Jeden i dwie dziesiąte kilograma. Gwoli protokołu pragnę stwierdzić, że wszystkie czujniki obecności niebezpiecznych substancji w komorze laboratoryjnej wskazują zero. Szpatułką nabrała kilka granów tej substancji i umieściła ją w sześciu fiolkach, zapieczętowała, włożyła do specjalnego słoja z otworami, po czym wydobyła je z komory i przekazała Richiemu. Ten, nie czekając na dyspozycje, rozpoczął serię badań z wykorzystaniem tradycyjnego zestawu odczynników chemicznych. – Miło jest mieć sporą ilość materiału do badań – mruknął i zachichotał. – Możemy go palić, gotować, rozpuszczać, a wciąż zostanie tyle, że wystarczy do zbudowania zamku z piasku. Wildenstein czekała, podczas gdy jej asystent z wprawą wykonywał kolejne testy. – Wszystkie negatywne – powiedział w końcu. – Rany, co to za szajs? Wildenstein wyjęła kolejny stojak z próbkami. – Przeprowadź test z podgrzewaniem w środowisku tlenowym i powstały gaz prześlij do analizatora gazów. – Jasne. – Richie sięgnął po kolejną fiolkę i połączywszy jej wylot ze specjalną zatyczką zakończoną długą rurką prowadzącą do analizatora gazów, powoli podgrzał probówkę nad palnikiem. Strona 16 Wildenstein patrzyła na to wszystko i jakież było jej zdziwienie, gdy próbka błyskawicznie się zapaliła, rozbłysła na moment, po czym znikła, nie pozostawiając po sobie popiołu ani żadnych innych osadów. – Płoń, dziecino, płoń. – Co tam masz, Richie? Zerknął na odczyt. – Niemal wyłącznie czysty dwutlenek i tlenek węgla oraz śladowe ilości pary wodnej. – Próbka musiała zawierać czysty węgiel. – Daj spokój, szefowo. Od kiedy węgiel występuje w postaci brązowego proszku? Wildenstein spojrzała na drobiny na dnie jednej z probówek. – Zamierzam przyjrzeć się temu przez stereoskop. Wysypała kilka ziarenek na szkiełko, umieściła je pod mikroskopem, włączyła światło i spojrzała przez okular. – Co widzisz? – zapytał Richie. Ale Wildenstein nie odpowiedziała. Wciąż patrzyła oszołomiona i zdezorientowana. Pod mikroskopem poszczególne drobiny wcale nie wydawały się brązowe – te maleńkie ziarenka szklistej substancji skrzyły się milionem barw – błękitem, czerwienią, żółcią, zielenią, brązem, czernią, różem i karmazynem. Wciąż patrząc przez okular, sięgnęła po metalową łyżkę, przyłożyła ją do ziarenek i lekko nacisnęła. Usłyszała cichy zgrzyt, gdy drobina zarysowała szkło. – Co widzisz? – ponowił pytanie Richie. Wildenstein wstała. – Czy nie mamy tu gdzieś refraktometru? – Tak, stary tani złom pochodzący mniej więcej z wczesnego średniowiecza. – Richie zaczął gmerać w szafce i wyjął z niej zakurzone urządzenie w żółtym plastikowym pokrowcu. Ustawił je i podłączył. – Wiesz, jak się obchodzić z tym rzęchem? – Chyba tak. Strona 17 Wciąż korzystając ze stereoskopu, wybrała ziarenko dziwnej substancji, po czym upuściła je na kroplę oleju mineralnego na szkiełku mikroskopowym. Następnie umieściła szkiełko w komorze odczytu refraktometru. Po kilku nieudanych próbach nauczyła się obsługiwać urządzenie, manipulować pokrętłem i uzyskiwać odczyt. Uniosła wzrok, na jej twarzy pojawił się promienny uśmiech. – Tak jak podejrzewałam. Współczynnik refrakcji wynosi dwa i cztery dziesiąte. – Tak? I co z tego? – Mamy, czego chcieliśmy. Widentyfikowaliśmy to. – Ale co, szefowo? Spojrzała na niego. – Richie, co składa się z czystego węgla, ma współczynnik refrakcji powyżej dwóch i jest na tyle twarde, że potrafi ciąć szkło? – Diament? – Brawo. – Chcesz powiedzieć, że mamy tu całą torbę przemysłowego pyłu diamentowego? – Na to wygląda. Richie zdjął hełm ochronny i otarł spocone czoło. – Coś takiego przydarzyło mi się po raz pierwszy. – Odwrócił się, sięgnął po telefon. – Chyba zadzwonię do szpitala i poinformuję ich, że mogą już odwołać alarm. Nie ma zagrożenia biologicznego. A z tego, co słyszałem, administrator muzeum był tak przerażony, że aż sfajdał się w spodnie. Strona 18 3 Frederick Watson Collopy, dyrektor nowojorskiego Muzeum Historii Naturalnej, poczuł nagły przypływ rozdrażnienia, wychodząc z windy do podziemi muzeum. Minęło kilka miesięcy, odkąd był tu po raz ostatni, i zastanawiał się, czemu u diabła Wilfred Sherman, szef wydziału mineralogii, tak bardzo nalegał, aby to on, Collopy, pofatygował się do laboratorium mineralogii, zamiast zwyczajnie odwiedzić go w jego gabinecie na czwartym piętrze. Pokonał załom korytarza żwawym krokiem, podeszwy jego butów zaszurały po żwirowanym podłożu i dotarł do drzwi laboratorium, które okazały się zamknięte. Nacisnął klamkę – nic, zamknięte na głucho – i znów poczuł, że ogarnia go niepohamowana irytacja. Drzwi zostały niemal natychmiast otwarte przez Shermana, który równie skwapliwie wpuścił swego gościa do środka co błyskawicznie zatrzasnął je za nim i przekręcił zasuwkę. Kustosz wydawał się mocno zaniedbany, spocony – innymi słowy, przypominał strzęp człowieka. I bardzo dobrze, pomyślał Collopy. Powiódł wzrokiem dokoła i natychmiast spostrzegł feralną paczkę, brudną i pogniecioną, zapakowaną w plastikową, hermetycznie zamykaną torebkę, leżącą na stole roboczym przy mikroskopie stereoskopowym. Obok znajdowało się pół tuzina białych kopert. – Doktorze Sherman – powiedział – sposób, w jaki te materiały zostały dostarczone do muzeum, oraz niewłaściwe obchodzenie się Strona 19 z nimi przysporzyły nam wielu problemów. To niedopuszczalne. Żądam ujawnienia nazwiska dostawcy. Chcę wiedzieć, dlaczego ta przesyłka nie została przekazana z zachowaniem odpowiednich procedur i drogi służbowej, i chcę wiedzieć, czemu tak cenny materiał potraktowano na tyle beztrosko i lekceważąco, że owa nieszczęsna przesyłka wywołała zgoła niepotrzebną panikę. Jak rozumiem, pył diamentowy z diamentów przemysłowych kosztuje kilka tysięcy dolarów za funt. Sherman nie odpowiedział. Wciąż tylko się pocił. – Już widzę nagłówek w jutrzejszej gazecie: Zagrożenie atakiem terrorystycznym w Muzeum Historii Naturalnej. Nie mogę się doczekać, aby o tym przeczytać. Przed chwilą skontaktował się ze mną reporter z „Timesa” – Harriman, jak mu tam – mam oddzwonić do niego za pół godziny z wyjaśnieniem. Sherman przełknął ślinę, wciąż milczał. Kropelka potu ściekła mu po czole i czym prędzej otarł ją chustką. – To jak? Czy ma pan jakieś wyjaśnienie? I właściwie czemu nalegał pan, abym to ja przyszedł do pańskiego laboratorium? – T-tak – wykrztusił Sherman. Skinął głową w stronę mikroskopu. – Chciałem, aby… sam… pan… rzucił na to… okiem. Collopy wstał, podszedł do mikroskopu, zdjął okulary i zajrzał przez okular. Ujrzał jakąś dziwną rozmytą plamę. – Ni cholery, nie widzę. – Trzeba ustawić ostrość. Collopy zaczął manipulować gałką, próbka to pojawiała się, to rozmywała, gdy usiłował dostroić urządzenie. W końcu jego oczom ukazała się zapierająca dech przepiękna mozaika tysięcy większych i mniejszych kryształowych drobin, które podświetlone przywodziły na myśl barwny witraż. – Co to jest? Strona 20 – Próbka pyłu, który przysłano w tej paczce. Collopy odsunął się od mikroskopu. – No i co? Czy pan albo ktoś z pańskiego wydziału zamówił tę przesyłkę? – Nikt z nas – odparł Sherman z wyraźnym wahaniem. – Wobec tego proszę mi wyjaśnić, doktorze Sherman, jak to się stało, że paczka pełna wartego kilka tysięcy dolarów diamentowego pyłu została przysłana do naszego muzeum, pod adresem pańskiego wydziału? – Potrafię to wyjaśnić – Sherman umilkł. Drżącą dłonią ujął jedną z białych kopert. Collopy czekał, ale Sherman wydawał się jak skamieniały. – Doktorze Sherman? Sherman nie odpowiedział. Wyjął chustkę i ponownie otarł nią twarz. – Doktorze Sherman, źle się pan czuje? Sherman przełknął ślinę. – Nie wiem, jak mam to panu powiedzieć. Collopy wtrącił pospiesznie: – Mamy tu poważny problem, a mnie – spojrzał na zegarek – zostało zaledwie dwadzieścia pięć minut, abym oddzwonił do tego pismaka Harrimana. Niech pan się przestanie krygować i mówi śmiało, o co tu chodzi. Sherman pokiwał potulnie głową i znów przetarł chustką spoconą twarz. Pomimo rozdrażnienia Collopy’emu zrobiło się żal tego nieszczęśnika. Pod wieloma względami był po prostu chłopakiem w średnim wieku, który nigdy nie wyrósł ze zbierania kamieni… Nagle Collopy zorientował się, że mężczyzna ocierał chustką nie tylko pot… lecz również oczy. – To nie jest pył z diamentów przemysłowych – powiedział w końcu Sherman. Collopy zmarszczył brwi. – Słucham? Kustosz wziął głęboki oddech i spróbował się opanować. – Pył