Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (07) - Księga umarłych
Szczegóły |
Tytuł |
Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (07) - Księga umarłych |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (07) - Księga umarłych PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (07) - Księga umarłych PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (07) - Księga umarłych - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Spis treści
Strona tytułowa
Dedykacja
Podziękowania
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
Strona 4
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
46
47
48
49
50
51
52
53
54
55
56
57
58
59
Strona 5
60
61
62
63
64
65
66
67
68
69
70
71
72
73
74
75
76
77
78
79
80
81
82
Od autorów
Strona 6
Lincoln Child dedykuje tę książkę
swojej matce Nancy Child
Douglas Preston dedykuje tę książkę
Annie Marguerite McCann Taggart
Strona 7
Podziękowania
Chcieliśmy podziękować następującym osobom z Warner Books:
Jaime Levine, Jamie Raab, Beth de Guzman, Jennifer Romanello,
Maureen Egen i Devi Pillai. Dziękujemy również Larry’emu
Kirshbaumowi, że uwierzył w nas od pierwszego dnia.
Dziękujemy naszym agentom: Ericowi Simonoffowi z Janklow
Nesbit Associates oraz Matthew Snyderowi z Creative Artists Agency.
Bukiet orchidei z cieplarni dla Eadie Klemm za utrzymywanie nas
w schludności i otrzepywanie z kurzu.
Hrabia Niccolo Capponi z Florencji we Włoszech zasugerował nam
(to był genialny pomysł!), abyśmy wykorzystali w naszej książce
poemat Carducciego.
I jak zawsze szczególne podziękowania dla naszych żon i dzieci za
ich miłość i wsparcie.
Strona 8
1
Promienie porannego słońca złociły brukowany podjazd dla
pracowników przy nowojorskim Muzeum Historii Naturalnej,
oświetlając przeszkloną budkę strażniczą stojącą przed łukowato
sklepioną granitową bramą. Wewnątrz wartowni, na fotelu siedział
wygodnie mężczyzna mocno posunięty w latach i doskonale znany
całemu personelowi muzeum. Pykał z zadowoleniem fajeczkę
z kalebasy i cieszył się przyjemnym ciepłem jednego z tych
nielicznych lutowych dni zdających się złudnie zwiastować nadejście
wiosny, kiedy żonkile, krokusy i drzewka owocowe, skuszone
promieniami słońca, zakwitały przedwcześnie tylko po to, by
zwiędnąć parę dni później, jeszcze przed końcem miesiąca.
– Dzień dobry, doktorze – powtarzał raz po raz Curly, zwracając się
tak do każdego wchodzącego, czy to pracownika kancelarii, czy
dziekana z tytułem naukowym. Kuratorzy przychodzili i odchodzili,
dyrektorzy wspinali się na szczyty kariery, rządzili w chwale,
a ostatecznie popadali w zapomnienie, człowiek orał pole, by samemu
zlec w ziemi, lecz wyglądało na to, że Curly nigdy nie opuści swojej
wartowni. Był nieodłącznym elementem wystroju muzeum, jak
ultrazaur witający zwiedzających w Wielkiej Rotundzie.
– Siema, papciu!
Marszcząc brwi na dźwięk tych nadmiernie poufałych słów, Curly
odwrócił się, by ujrzeć posłańca wsuwającego paczuszkę przez okno
Strona 9
jego budki strażniczej. Pakiet z głuchym łupnięciem wylądował na
niewielkiej półeczce, gdzie strażnik trzymał tytoń i mitenki.
– Ejże! – rzucił Curly, dźwigając się z fotela i machając ręką przez
okno. – Co to jest?
Ale kurier już się oddalił na potężnym górskim rowerze o grubych
oponach; jego plecak pełen był innych, niedoręczonych jeszcze
przesyłek.
– A niech mnie – mruknął Curly, wpatrując się w paczkę. Mierzyła
dwanaście cali na osiem i miała jakieś osiem cali grubości; była
opakowana w brązowy przetłuszczony papier i przewiązana
staroświeckim szpagatem, którego nadawca bynajmniej nie żałował.
Była tak pognieciona, że Curly zastanawiał się przez chwilę, czy po
drodze tutaj kurier nie został aby potrącony przez ciężarówkę. Adres
nakreślono dziecięcym charakterem pisma: Dla kustosza od skał
i minerałów, Muzeum Historii Naturalnej.
Wpatrując się z zamyśleniem w paczuszkę, Curly wytrząsnął resztki
tytoniu z samego dna fajki. Muzeum każdego tygodnia otrzymywało
od dzieci setki przesyłek zawierających najróżniejsze „podarunki" do
kolekcji. Owe podarki mogły zawierać wszystko, od rozgniecionych
robaków i bezwartościowych kamieni, po groty strzał
i zmumifikowane truchła zwierząt rozjechanych na szosie. Westchnął,
po czym podniósł się ciężko ze swego wygodnego fotela i wcisnął
paczkę pod pachę. Odłożył fajkę na bok, otworzył przesuwane drzwi
do swojej wartowni, po czym wyszedł na jasno oświetlony podjazd
i zamrugał dwukrotnie powiekami. Następnie odwrócił się w stronę
punktu odbioru poczty, oddalonego zaledwie o kilkaset stóp, po
drugiej stronie podjazdu.
– Co pan tam ma, panie Tuttle? – dobiegł go głos.
Curly odwrócił się w tę stronę. To był Digby Greenlaw, nowy
zastępca kierownika do spraw administracyjnych, który wyszedł
Strona 10
właśnie z tunelu prowadzącego na służbowy parking.
Curly nie odpowiedział od razu. Nie lubił Greenlawa i jego
protekcjonalnego tonu. Tego, jak zwracał się do niego: „Panie Tuttle”.
Kilka tygodni temu Greenlaw zakwestionował sposób, w jaki Curly
sprawdził dokumenty osób wchodzących, skarżąc się, że strażnik
nawet nie patrzy na nie. Do licha. Curly wcale nie musiał ich oglądać,
znał z widzenia wszystkich pracowników muzeum.
– Paczkę – mruknął w odpowiedzi.
Głos Greenlawa przybrał oficjalny ton. – Paczki powinny być
dostarczane bezpośrednio do punktu odbioru poczty. A pan nie
powinien opuszczać swego posterunku.
Curly nie zatrzymał się. Był w takim wieku, kiedy człowiek
odkrywa, iż najlepszym sposobem na uporanie się z dokuczliwymi
problemami jest udawanie, że nie istnieją.
Usłyszał za sobą przyspieszone kroki pracownika pionu
administracyjnego, a jego głos przybrał na sile; najwyraźniej tamten
uznał, że strażnik go nie usłyszał. – Panie Tuttle? Mówiłem, że nie
powinien pan zostawiać wartowni bez nadzoru!
Curly przystanął, odwrócił się. – Dziękuję, że zechciał mi pan
pomóc, doktorze.
Greenlaw spojrzał na paczuszkę i lekko przymrużył oczy. – Nie
powiedziałem, że sam ją tam odniosę.
Curly podał mu przesyłkę.
– Och, na miłość boską. – Greenlaw z irytacją wyciągnął rękę, ale
dłoń mu zawisła w pół drogi. – Dziwnie wygląda. Co zawiera?
– Nie wiem, doktorze. Przysłano ją pocztą kurierską.
– Wygląda na to, że nie obchodzono się z nią należycie. Curly
wzruszył ramionami.
Ale Greenlaw wciąż nie wziął od niego przesyłki. Nachylił się w jej
stronę, przyglądając się z uwagą. – Papier jest rozerwany. Jest tu
Strona 11
nieduży otwór… proszę spojrzeć, coś się wysypuje.
Curly opuścił wzrok. W jednym z rogów paczki faktycznie była
dziura i wąską strużką wysypywał się przez nią brązowy proszek.
– Co u licha? – mruknął Curly.
Greenlaw cofnął się o krok. – Sypie się stamtąd jakiś proszek. –
Nieznacznie podniósł głos. – O Boże! Co to może być? Curly stał jak
wrośnięty w ziemię.
– Na miłość boską, Curly, rzuć to na ziemię! To wąglik! Greenlaw
zatoczył się w tył. Jego oblicze przepełniała panika. – To atak
terrorystyczny, niech ktoś wezwie policję! Miałem styczność
z niebezpieczną substancją! O mój Boże, miałem styczność ze
śmiertelnie groźną substancją!
Administrator, cofając się, upadł na bruk, zaczął drapać ziemię
paznokciami, ale już po chwili poderwał się na nogi i rzucił do
ucieczki.
Niemal natychmiast z budki strażniczej naprzeciwko wybiegło
dwóch wartowników: jeden przechwycił Greenlawa, podczas gdy
drugi podbiegł do Curly’ego.
– Co robisz? – wrzasnął Greenlaw. – Cofnij się! Dzwoń pod 911!
Curly nie ruszył się z miejsca, przez cały czas trzymał paczkę
w ręku. To, co się działo, wykraczało poza jego dotychczasowe
doświadczenia do tego stopnia, że jego umysł jakby się wyłączył.
Strażnicy cofnęli się, Greenlaw również. Przez chwilę na
niewielkim dziedzińcu panowała osobliwa cisza. Wkrótce jednak
rozległ się rozdzierający jęk syreny alarmowej, ogłuszający na tej
niedużej przestrzeni. Niecałe pięć minut później dał się słyszeć dźwięk
zbliżających się syren zwiastujących diametralną zmianę i początek
pełnych dramatyzmu działań: radiowozy z włączonymi kogutami,
trzaski płynące z włączonych radiostacji i krótkofalówek, mundurowi
uganiający się to w jedną, to w drugą stronę, rozwijający żółte
Strona 12
plastikowe taśmy, rozstawiający zapory i ustalający granicę kordonu,
funkcjonariusze przez megafony nakazujący gromadzącym się
gapiom, aby się wycofali, a równocześnie mówiący Curly’emu, aby
rzucił paczkę i się cofnął – miał rzucić paczkę i się cofnąć.
Ale Curly nie rzucił paczki i nie cofnął się. Pozostał na miejscu
zdezorientowany, wpatrując się w wąski brązowy strumyk sypiący się
przez otwór w przesyłce i formujący nieduży kopczyk na bruku u jego
stóp.
Chwilę później podeszli do niego dwaj dziwnie wyglądający
mężczyźni w pękatych białych kombinezonach i hełmach
z plastikowymi przyłbicami, szli wolno, z wyciągniętymi do przodu
rękami; Curly’emu przywodzili na myśl postacie ze starych filmów
science Action.
Jeden łagodnie schwycił Curly’ego za ramiona, podczas gdy drugi
wyłuskał paczkę z jego dłoni i z wielką pieczołowitością odłożył ją do
niebieskiego plastikowego pojemnika. Pierwszy mężczyzna
odprowadził strażnika na bok i zaczął starannie odkurzać go dziwnie
wyglądającym urządzeniem, po czym obaj ubrali go w jeden z tych
niesamowitych kombinezonów; cały czas słyszał ich głosy
zniekształcone przez urządzenia elektroniczne – mówili mu, że
wszystko będzie w porządku. Kiedy założyli mu na głowę hełm, Curly
poczuł, że jego umysł znów zaczyna funkcjonować, jego ciało
odzyskało zdolność poruszania się.
– Przepraszam, doktorze – rzekł do jednego z mężczyzn, gdy
prowadzili go w kierunku furgonetki, którą przepuszczono przez
policyjny kordon, a która czekała teraz na niego z otwartymi
drzwiczkami.
– Słucham?
– Moja fajka – skinął głową w stronę budki strażniczej. – Nie
zapomnijcie zabrać mojej fajki.
Strona 13
2
Doktor Lauren Wildenstein patrzyła, jak grupa szybkiego
reagowania wnosi plastikowy pojemnik do przewożenia
niebezpiecznych substancji i umieszcza go w specjalnej komorze do
badań w laboratorium. Wezwanie nadeszło przed dwudziestoma
minutami i oboje – ona i jej asystent Richie – byli gotowi do
działania. Początkowo wydawało się, że sprawa jest poważna,
sytuacja przypominała klasyczny atak bioterrorystów – paczka
przesłana pod adresem znanej i szanowanej nowojorskiej instytucji,
brązowy proszek sypiący się z rozerwanego pakunku. Jednak
przeprowadzone na miejscu testy na obecność wąglika dały wynik
negatywny, a Wildenstein natychmiast zrozumiała, że także tym
razem mają do czynienia z fałszywym alarmem. W ciągu dwóch lat,
odkąd objęła kierownictwo nad nowojorskim oddziałem laboratorium
badawczego materiałów i substancji niebezpiecznych, znanym jako
Sentinel, otrzymała do analizy ponad czterysta podejrzanych
proszków i dzięki Bogu żaden z nich nie okazał się groźną dla życia
i zdrowia bronią biologiczną terrorystów. Jak dotąd. Rzuciła okiem
na listę przypiętą pinezką do ściany: cukier, sól, mąka, proszek do
pieczenia, heroina, kokaina, pieprz i ziemia – dokładnie w takiej
kolejności, jeżeli chodzi o częstotliwość, z jaką je otrzymywali.
Niniejsza lista stanowiła memento dla paranoi i nazbyt częstych
fałszywych alarmów o domniemanych atakach terrorystycznych.
Strona 14
Grupa, która dostarczyła pojemnik, opuściła laboratorium, a doktor
Lauren przez kilka chwil wpatrywała się w zamknięte pudło. To
zdumiewające, jak wielką konsternację może w dzisiejszych czasach
wzbudzić paczka z jakimś proszkiem. Dostarczono ją do muzeum pół
godziny temu, a strażnik i administrator zostali już poddani
kwarantannie, zaaplikowano im antybiotyki, a teraz zajmowali się
nimi doświadczeni psychiatrzy. Wyglądało na to, że w większą
histerię wpadł administrator muzeum.
Pokręciła głową.
– I co o tym sądzisz? – rozległ się głos za nią. – Terrorystyczny
cocktail du jour?
Wildenstein zignorowała te słowa. Richie był doskonałym
fachowcem, jednak pod względem rozwoju emocjonalnego oscylował
on na poziomie trzecio, czwartoklasisty.
– Prześwietlmy to.
– Się robi.
Obraz rentgenowski w negatywie, jaki pojawił się na ekranie
monitora, ukazał, że paczka pełna była amorficznej substancji,
brakowało w niej jednak listu czy jakichś innych konkretnych
przedmiotów.
– Nie ma detonatora – rzekł Richie. – Cholera.
– Zamierzam otworzyć pojemnik. – Wildenstein przełamała
pieczęcie zabezpieczające i ostrożnie wyjęła paczkę z pudełka.
Zwróciła uwagę na koślawe dziecięce pismo, brak adresu zwrotnego
i całe zwoje poplątanego szpagatu. Wydawało się, że uczyniono to
celowo, aby wzbudzić podejrzenia. Jeden róg paczki został,
najwyraźniej wskutek nieostrożnego obchodzenia się z nią,
naderwany i przez otwór wysypywała się jasnobrązowa substancja
wyglądająca jak piasek. Nie przypominało to żadnego z materiałów,
jakie do tej pory badała na obecność broni biologicznej. Niezdarnie,
Strona 15
z powodu grubych rękawic, przecięła szpagat, otworzyła paczkę
i wyjęła ze środka plastikowy worek.
– Przysłali nam piasek! – parsknął Richie.
– Będziemy traktować tę substancję jak materiały niebezpieczne,
dopóki nie przekonamy się, że jest inaczej – odparła Wildenstein,
choć w głębi serca podzielała opinię swego asystenta. Naturalnie
lepiej zachować daleko posuniętą ostrożność niż przez niedbałość
popełnić fatalny w skutkach błąd.
– Waga?
– Jeden i dwie dziesiąte kilograma. Gwoli protokołu pragnę
stwierdzić, że wszystkie czujniki obecności niebezpiecznych
substancji w komorze laboratoryjnej wskazują zero.
Szpatułką nabrała kilka granów tej substancji i umieściła ją
w sześciu fiolkach, zapieczętowała, włożyła do specjalnego słoja
z otworami, po czym wydobyła je z komory i przekazała Richiemu.
Ten, nie czekając na dyspozycje, rozpoczął serię badań
z wykorzystaniem tradycyjnego zestawu odczynników chemicznych.
– Miło jest mieć sporą ilość materiału do badań – mruknął
i zachichotał. – Możemy go palić, gotować, rozpuszczać, a wciąż
zostanie tyle, że wystarczy do zbudowania zamku z piasku.
Wildenstein czekała, podczas gdy jej asystent z wprawą wykonywał
kolejne testy.
– Wszystkie negatywne – powiedział w końcu. – Rany, co to za
szajs?
Wildenstein wyjęła kolejny stojak z próbkami. – Przeprowadź test
z podgrzewaniem w środowisku tlenowym i powstały gaz prześlij do
analizatora gazów.
– Jasne. – Richie sięgnął po kolejną fiolkę i połączywszy jej wylot
ze specjalną zatyczką zakończoną długą rurką prowadzącą do
analizatora gazów, powoli podgrzał probówkę nad palnikiem.
Strona 16
Wildenstein patrzyła na to wszystko i jakież było jej zdziwienie, gdy
próbka błyskawicznie się zapaliła, rozbłysła na moment, po czym
znikła, nie pozostawiając po sobie popiołu ani żadnych innych
osadów.
– Płoń, dziecino, płoń.
– Co tam masz, Richie?
Zerknął na odczyt. – Niemal wyłącznie czysty dwutlenek i tlenek
węgla oraz śladowe ilości pary wodnej.
– Próbka musiała zawierać czysty węgiel.
– Daj spokój, szefowo. Od kiedy węgiel występuje w postaci
brązowego proszku?
Wildenstein spojrzała na drobiny na dnie jednej z probówek. –
Zamierzam przyjrzeć się temu przez stereoskop.
Wysypała kilka ziarenek na szkiełko, umieściła je pod
mikroskopem, włączyła światło i spojrzała przez okular.
– Co widzisz? – zapytał Richie.
Ale Wildenstein nie odpowiedziała. Wciąż patrzyła oszołomiona
i zdezorientowana. Pod mikroskopem poszczególne drobiny wcale nie
wydawały się brązowe – te maleńkie ziarenka szklistej substancji
skrzyły się milionem barw – błękitem, czerwienią, żółcią, zielenią,
brązem, czernią, różem i karmazynem. Wciąż patrząc przez okular,
sięgnęła po metalową łyżkę, przyłożyła ją do ziarenek i lekko
nacisnęła. Usłyszała cichy zgrzyt, gdy drobina zarysowała szkło.
– Co widzisz? – ponowił pytanie Richie.
Wildenstein wstała. – Czy nie mamy tu gdzieś refraktometru?
– Tak, stary tani złom pochodzący mniej więcej z wczesnego
średniowiecza. – Richie zaczął gmerać w szafce i wyjął z niej
zakurzone urządzenie w żółtym plastikowym pokrowcu. Ustawił je
i podłączył. – Wiesz, jak się obchodzić z tym rzęchem?
– Chyba tak.
Strona 17
Wciąż korzystając ze stereoskopu, wybrała ziarenko dziwnej
substancji, po czym upuściła je na kroplę oleju mineralnego na
szkiełku mikroskopowym. Następnie umieściła szkiełko w komorze
odczytu refraktometru. Po kilku nieudanych próbach nauczyła się
obsługiwać urządzenie, manipulować pokrętłem i uzyskiwać odczyt.
Uniosła wzrok, na jej twarzy pojawił się promienny uśmiech.
– Tak jak podejrzewałam. Współczynnik refrakcji wynosi dwa
i cztery dziesiąte.
– Tak? I co z tego?
– Mamy, czego chcieliśmy. Widentyfikowaliśmy to.
– Ale co, szefowo?
Spojrzała na niego. – Richie, co składa się z czystego węgla, ma
współczynnik refrakcji powyżej dwóch i jest na tyle twarde, że potrafi
ciąć szkło?
– Diament?
– Brawo.
– Chcesz powiedzieć, że mamy tu całą torbę przemysłowego pyłu
diamentowego?
– Na to wygląda.
Richie zdjął hełm ochronny i otarł spocone czoło. – Coś takiego
przydarzyło mi się po raz pierwszy. – Odwrócił się, sięgnął po telefon.
– Chyba zadzwonię do szpitala i poinformuję ich, że mogą już
odwołać alarm. Nie ma zagrożenia biologicznego. A z tego, co
słyszałem, administrator muzeum był tak przerażony, że aż sfajdał się
w spodnie.
Strona 18
3
Frederick Watson Collopy, dyrektor nowojorskiego Muzeum
Historii Naturalnej, poczuł nagły przypływ rozdrażnienia, wychodząc
z windy do podziemi muzeum. Minęło kilka miesięcy, odkąd był tu po
raz ostatni, i zastanawiał się, czemu u diabła Wilfred Sherman, szef
wydziału mineralogii, tak bardzo nalegał, aby to on, Collopy,
pofatygował się do laboratorium mineralogii, zamiast zwyczajnie
odwiedzić go w jego gabinecie na czwartym piętrze.
Pokonał załom korytarza żwawym krokiem, podeszwy jego butów
zaszurały po żwirowanym podłożu i dotarł do drzwi laboratorium,
które okazały się zamknięte. Nacisnął klamkę – nic, zamknięte na
głucho – i znów poczuł, że ogarnia go niepohamowana irytacja.
Drzwi zostały niemal natychmiast otwarte przez Shermana, który
równie skwapliwie wpuścił swego gościa do środka co błyskawicznie
zatrzasnął je za nim i przekręcił zasuwkę. Kustosz wydawał się mocno
zaniedbany, spocony – innymi słowy, przypominał strzęp człowieka.
I bardzo dobrze, pomyślał Collopy. Powiódł wzrokiem dokoła
i natychmiast spostrzegł feralną paczkę, brudną i pogniecioną,
zapakowaną w plastikową, hermetycznie zamykaną torebkę, leżącą
na stole roboczym przy mikroskopie stereoskopowym. Obok
znajdowało się pół tuzina białych kopert.
– Doktorze Sherman – powiedział – sposób, w jaki te materiały
zostały dostarczone do muzeum, oraz niewłaściwe obchodzenie się
Strona 19
z nimi przysporzyły nam wielu problemów. To niedopuszczalne.
Żądam ujawnienia nazwiska dostawcy. Chcę wiedzieć, dlaczego ta
przesyłka nie została przekazana z zachowaniem odpowiednich
procedur i drogi służbowej, i chcę wiedzieć, czemu tak cenny materiał
potraktowano na tyle beztrosko i lekceważąco, że owa nieszczęsna
przesyłka wywołała zgoła niepotrzebną panikę. Jak rozumiem, pył
diamentowy z diamentów przemysłowych kosztuje kilka tysięcy
dolarów za funt.
Sherman nie odpowiedział. Wciąż tylko się pocił.
– Już widzę nagłówek w jutrzejszej gazecie: Zagrożenie atakiem
terrorystycznym w Muzeum Historii Naturalnej. Nie mogę się
doczekać, aby o tym przeczytać. Przed chwilą skontaktował się ze
mną reporter z „Timesa” – Harriman, jak mu tam – mam oddzwonić
do niego za pół godziny z wyjaśnieniem.
Sherman przełknął ślinę, wciąż milczał. Kropelka potu ściekła mu
po czole i czym prędzej otarł ją chustką.
– To jak? Czy ma pan jakieś wyjaśnienie? I właściwie czemu
nalegał pan, abym to ja przyszedł do pańskiego laboratorium?
– T-tak – wykrztusił Sherman. Skinął głową w stronę mikroskopu. –
Chciałem, aby… sam… pan… rzucił na to… okiem.
Collopy wstał, podszedł do mikroskopu, zdjął okulary i zajrzał
przez okular. Ujrzał jakąś dziwną rozmytą plamę. – Ni cholery, nie
widzę.
– Trzeba ustawić ostrość.
Collopy zaczął manipulować gałką, próbka to pojawiała się, to
rozmywała, gdy usiłował dostroić urządzenie. W końcu jego oczom
ukazała się zapierająca dech przepiękna mozaika tysięcy większych
i mniejszych kryształowych drobin, które podświetlone przywodziły
na myśl barwny witraż.
– Co to jest?
Strona 20
– Próbka pyłu, który przysłano w tej paczce.
Collopy odsunął się od mikroskopu. – No i co? Czy pan albo ktoś
z pańskiego wydziału zamówił tę przesyłkę?
– Nikt z nas – odparł Sherman z wyraźnym wahaniem.
– Wobec tego proszę mi wyjaśnić, doktorze Sherman, jak to się
stało, że paczka pełna wartego kilka tysięcy dolarów diamentowego
pyłu została przysłana do naszego muzeum, pod adresem pańskiego
wydziału?
– Potrafię to wyjaśnić – Sherman umilkł. Drżącą dłonią ujął jedną
z białych kopert. Collopy czekał, ale Sherman wydawał się jak
skamieniały.
– Doktorze Sherman?
Sherman nie odpowiedział. Wyjął chustkę i ponownie otarł nią
twarz.
– Doktorze Sherman, źle się pan czuje?
Sherman przełknął ślinę. – Nie wiem, jak mam to panu powiedzieć.
Collopy wtrącił pospiesznie: – Mamy tu poważny problem, a mnie –
spojrzał na zegarek – zostało zaledwie dwadzieścia pięć minut, abym
oddzwonił do tego pismaka Harrimana. Niech pan się przestanie
krygować i mówi śmiało, o co tu chodzi.
Sherman pokiwał potulnie głową i znów przetarł chustką spoconą
twarz. Pomimo rozdrażnienia Collopy’emu zrobiło się żal tego
nieszczęśnika. Pod wieloma względami był po prostu chłopakiem
w średnim wieku, który nigdy nie wyrósł ze zbierania kamieni…
Nagle Collopy zorientował się, że mężczyzna ocierał chustką nie tylko
pot… lecz również oczy.
– To nie jest pył z diamentów przemysłowych – powiedział w końcu
Sherman.
Collopy zmarszczył brwi. – Słucham?
Kustosz wziął głęboki oddech i spróbował się opanować. – Pył