Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (06) - Taniec śmierci
Szczegóły |
Tytuł |
Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (06) - Taniec śmierci |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (06) - Taniec śmierci PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (06) - Taniec śmierci PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (06) - Taniec śmierci - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
(Dance of Death)
Przełożył: Robert P. Lipski
2006
Strona 3
Lincoln Child
dedykuje tę książkę swojej córce Weronice
Douglas Preston
dedykuje tę książkę swojej córce Alethei
Strona 4
Spis treści
Karta tytułowa
Dedykacja
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ 6
ROZDZIAŁ 7
ROZDZIAŁ 8
ROZDZIAŁ 9
ROZDZIAŁ 10
ROZDZIAŁ 11
ROZDZIAŁ 12
ROZDZIAŁ 13
ROZDZIAŁ 14
ROZDZIAŁ 15
ROZDZIAŁ 16
ROZDZIAŁ 17
ROZDZIAŁ 18
ROZDZIAŁ 19
ROZDZIAŁ 20
ROZDZIAŁ 21
ROZDZIAŁ 22
ROZDZIAŁ 23
ROZDZIAŁ 24
ROZDZIAŁ 25
ROZDZIAŁ 26
ROZDZIAŁ 27
ROZDZIAŁ 28
ROZDZIAŁ 29
ROZDZIAŁ 30
ROZDZIAŁ 31
ROZDZIAŁ 32
ROZDZIAŁ 33
Strona 5
ROZDZIAŁ 34
ROZDZIAŁ 35
ROZDZIAŁ 36
ROZDZIAŁ 37
ROZDZIAŁ 38
ROZDZIAŁ 39
ROZDZIAŁ 40
ROZDZIAŁ 41
ROZDZIAŁ 42
ROZDZIAŁ 43
ROZDZIAŁ 44
ROZDZIAŁ 45
ROZDZIAŁ 46
ROZDZIAŁ 47
ROZDZIAŁ 48
ROZDZIAŁ 49
ROZDZIAŁ 50
ROZDZIAŁ 51
ROZDZIAŁ 52
ROZDZIAŁ 53
ROZDZIAŁ 54
ROZDZIAŁ 55
ROZDZIAŁ 56
ROZDZIAŁ 57
ROZDZIAŁ 58
ROZDZIAŁ 59
ROZDZIAŁ 60
ROZDZIAŁ 61
ROZDZIAŁ 62
ROZDZIAŁ 63
ROZDZIAŁ 64
ROZDZIAŁ 65
ROZDZIAŁ 66
ROZDZIAŁ 67
ROZDZIAŁ 68
ROZDZIAŁ 69
ROZDZIAŁ 70
ROZDZIAŁ 71
ROZDZIAŁ 72
Strona 6
EPILOG
Podziękowania
Strona 7
ROZDZIAŁ 1
Dewayne Michaels siedział w drugim rzędzie auli uniwersyteckiej,
wpatrując się w profesora z udawanym zaciekawieniem, a w każdym
razie miał nadzieję, że sprawia takie wrażenie. Powieki opadały mu
tak, jakby ktoś przyczepił do nich ołowiane ciężarki. Czuł łomotanie
pod czaszką i serce tłukące się dziko w piersiach, a w ustach miał
smak, jak gdyby coś się tam wczołgało i zdechło. Przyszedł na
wykład późno i cała aula była już wypełniona z wyjątkiem jednego
miejsca - w drugim rzędzie naprzeciw pulpitu.
Pięknie.
Po prostu pięknie.
Dewayne robił magisterium z inżynierii elektrycznej. Wybrał ten
fakultet - podobnie jak robili to od trzydziestu lat inni studenci
inżynierii z jednego powodu - był łatwy do zaliczenia. „Literatura
angielska z perspektywy humanistycznej" - te zajęcia zaliczało się jak
marzenie, prawie nie zaglądając do podręcznika. Profesor, który
prowadził wcześniej wykłady, stetryczały grzyb nazwiskiem Mayhew,
mówił wolno i sennie jak hipnotyzer, a jego nużący, monotonny głos
był w stanie uśpić każdego. W dodatku od czterdziestu lat korzystał z
tych samych notatek. Stary piernik podczas testów korzystał z tych
samych od lat zestawów pytań, których kopie krążyły z rąk do rąk w
akademiku Dewayne'a. Pech chciał, że od tego właśnie semestru
wykłady miał prowadzić słynny doktor Torrance Hamilton. Wszyscy
Strona 8
przyjęli tę wiadomość z takim entuzjazmem, jakby sam Eric Clapton
zgodził się zagrać na balu maturalnym.
Dewayne poruszył się nerwowo na siedzeniu. Od zimnego
sztywnego plastiku zdrętwiały mu pośladki. Spojrzał w lewo i w
prawo. Wokół niego studenci - głównie ze starszych roczników -
robili stenograficzne notatki lub korzystali z dyktafonów, aby nie
przegapić ani jednego słowa wykładowcy Po raz pierwszy na tych
wykładach sala pękała w szwach. Jak okiem sięgnąć, nie było ani
jednego studenta inżynierii.
Ale pasztet.
Dewayne mówił sobie, że ma jeszcze tydzień, żeby zrezygnować z
tego fakultetu, potrzebował jednak zaliczenia, a kto wie, może
profesor Hamilton nie jest straszną piłą. Do licha, przecież ci wszyscy
studenci nie przyszliby tu tłumnie w sobotni ranek, gdyby wiedzieli,
że zostaną oblani na egzaminie... Lecz czy aby na pewno?
Tymczasem Dewayne skoncentrował się na tym, by sprawiać
wrażenie skupionego na wykładzie.
Hamilton spacerował w tę i z powrotem po podium, a jego silny,
głęboki głos rozbrzmiewał w całej auli. Wyglądał jak szary lew, z
długimi, zaczesanymi do tyłu włosami i w eleganckim, choć odrobinę
zbyt ponurym czarnym garniturze zamiast w widywanych tu na co
dzień wyświechtanych tweedowych marynarkach. Miał dziwny
akcent, inny niż nowojorski, choć z pewnością nie był jankesem. Nie
mówił też jak typowy Anglik. Jego asystent siedział z tyłu, za
profesorem, i sporządzał pilnie notatki.
- Tak więc - mówił Hamilton - przyjrzymy się dziś bacznie Jałowej
ziemi Eliota, poematowi, w którym zawarł pustkę i wyobcowanie w
Strona 9
XX wieku. To jeden z najwspanialszych poematów, w literaturze
światowej.
Jałowa ziemia. Dewayne dopiero teraz sobie o nim przypomniał.
Co za tytuł! Naturalnie nie przeczytał tego, bo i po co? Przecież to
wiersz, a nie powieść, może przeczytać go nawet teraz, w trakcie
wykładu.
Sięgnął po tomik poezji T. S. Eliota, pożyczony od kumpla - nie
zamierzał wydawać ani grosza na coś, po co i tak nigdy nie więcej
nie sięgnie - i otworzył. Na trzeciej stronie widniało zdjęcie poety -
wyglądał jak mięczak w tych śmiesznych małych babcinych
okularkach i z ustami w ciup, jakby ktoś wsadził mu w tyłek kij od
szczotki. Dewayne parsknął i zaczął przewracać strony. Jałowa
ziemia, Jałowa ziemia... O, jest.
Cholera. To nie był żaden limeryk. Cholerstwo miało dobrych
paręnaście stron.
- Pierwsze wersy są znane tak dobrze, że trudno nam wyobrazić
sobie reakcję, szok, jaki wzbudziły w ludziach, gdy przeczytali je po
raz pierwszy na łamach „The Dial" w 1922 roku. To nie była poezja
w dawnym rozumieniu tego słowa. Raczej antypoemat. Postać poety
nie pojawia się w wierszu. Do kogo więc należą te ponure i
niepokojące myśli? Początek to rzecz jasna gorzka aluzja, wyraźnie
nawiązująca do Chaucera, ale to nie wszystko. Zastanówmy się nad
obrazem, który przedstawia nam autor na samym początku - łodygi
bzu wyrastające z nieżywej ziemi, gnuśne korzenie, łaskawy śnieg.
Żaden inny poeta w całej historii świata nie pisał tak o nadejściu
wiosny.
Dewayne dotarł do końca poematu i zorientował się, że utwór ma
Strona 10
ponad czterysta wersów. O nie. Nie...
- To intrygujące, że Eliot pisze w drugim wersie o bzie, choć w
owym czasie bardziej popularne były raczej maki. Podówczas niemal
w całej Europie wszędzie rosły maki, a to za sprawą niezliczonych
gnijących zwłok, ofiar I wojny światowej. Jednakże, co istotniejsze,
maki, które, oczywiście, przywodzą na myśl narkotyczny sen - zdają
się pasować o wiele bardziej do metaforyki Eliota. Czemu więc Eliot
wybrał właśnie bzy? Przyjrzyjmy się uważnie, jakimi posługuje się
aluzjami, a w tym przypadku nawiązuje raczej do „Gdy bzy ostatnie
kwitły na dziedzińcu" Whitmana.
O Boże, co za koszmar: siedział w auli, w drugim rzędzie i nie
rozumiał ani słowa z tego, co mówił profesor. Kto by pomyślał, że
można napisać całe czterysta wersów o jakiejś cholernej jałowej
ziemi. On sam czuł się wyjałowiony, miał wrażenie, że wnętrze jego
czaszki wypełniono kilkoma garściami kulek do łożysk. W sumie nic
dziwnego po tym, jak balował wczoraj do czwartej nad ranem,
sącząc jednego drinka za drugim.
Nagle zorientował się, że w całej sali zapanowała cisza, zamilkł
nawet donośny, dźwięczny głos wykładowcy. Podniósł wzrok na
doktora Hamiltona, zauważył, że profesor stoi w bezruchu, z
dziwnym wyrazem twarzy Elegancki czy nie, ten starszy facet
wyglądał tak, jakby właśnie sfajdał się w spodnie. Jego oblicze
dziwnie zwiotczało. Dewayne patrzył, jak Hamilton wyciąga chustkę,
delikatnie wyciera nią czoło, a następnie składa ją starannie i chowa
do kieszeni. Odchrząknął głośno.
- Proszę wybaczyć - powiedział, po czym sięgnął po stojącą na
pulpicie szklankę wody i upił niewielki łyk. - Jak już mówiłem,
Strona 11
przyjrzymy się teraz metrum wykorzystywanemu przez Eliota w
pierwszej części poematu. Cechuje je agresywny rytm jambicz-ny,
wersy zamknięte występują tylko tam, gdzie kończy się zdanie.
Zwróćcie uwagę na specyficzny dobór silnie akcentowanych
czasowników - wywodzi, miesza, podnieca. Ich brzmienie przywodzi
na myśl złowrogie dudnienie bębna, jest nieprzyjemne, burzy sens
fraz, wywołuje uczucie niepokoju. Zapowiada, że w tym poemacie
coś się wydarzy, i to nie będzie nic przyjemnego.
Ciekawość rozbudzona w Dewaynie przez krótką, niespodziewaną
przerwę w wykładzie, prysła. Dziwny wyraz boleści na twarzy
profesora znikł równie nagle, jak się pojawił, a jego oblicze, choć
nadal blade, utraciło wcześniejszy odcień przywodzący na myśl
popioły Dewayne skupił uwagę na poemacie. Mógł go szybko
przeczytać, choćby pobieżnie, i zorientować się, o co było tyle
hałasu. Zerknął na tytuł i szybko przeniósł wzrok na epigramat,
epigraf, czy jak to się zwie. Przerwał. Co to miało znaczyć, u licha?
Nam Sibyllam quidem...
To na pewno nie był język angielski. A w dodatku pomiędzy
wersami widniały linijki jakiegoś pisma, którego litery
przypominające poskręcane małe robaczki na pewno nie należały do
normalnego alfabetu. Rzucił okiem na przypisy i stwierdził, że
pierwszy fragment tekstu był w języku łacińskim, a drugi w greckim.
Potem była dedykacja - dla Ezry Pounda, il miglior fabbro. Wedle
przypisu, ostatni dopisek był po włosku.
Łacina, greka i włoski. W dodatku ten poemat nawet się jeszcze
nie zaczął. Co będzie teraz - hieroglify?
Istny koszmar.
Strona 12
Zlustrował wzrokiem pierwszą, a potem drugą stronę. Bełkot,
czysty bełkot.
Pokażę ci strach w garstce popiołu. Co to miało znaczyć, u licha?
Jego wzrok padł na kolejną linijkę. Frisch weht der Wind...
Nagle Dewayne zamknął tomik, zrobiło mu się niedobrze.
Wystarczy Zaledwie trzydzieści wersów i już pięć różnych cholernych
języków. Jutro z samego rana pójdzie do dziekanatu i zrezygnuje z
tych zajęć.
Usiadł wygodniej, w głowie czuł dziwne pulsowanie. Teraz, gdy
podjął już decyzję, zastanawiał się, jak przetrwać dalsze czterdzieści
minut wykładu, aby nie zacząć chodzić po ścianach. Gdyby siedział
w którymś z tylnych rzędów, gdzie mógłby wymknąć się z auli
niepostrzeżenie...
Tymczasem na podium profesor sennie ględził dalej: - Skoro to już
omówiliśmy, przejdźmy teraz do...
Nagle Hamilton znów zamilkł.
- Przepraszam. - Jego oblicze ponownie zwiotczało. Wydawał się...
No właśnie, jaki?
Zakłopotany? Wzburzony? Nie... Raczej przerażony.
Dewayne usiadł prosto. Nagle to, co działo się w auli, zaczęło go
interesować. Profesor sięgnął po chustkę, wyjął ją z kieszeni, ale
upuścił, zanim uniósł dłoń do czoła. Rozejrzał się niepewnie dookoła,
wciąż machając ręką w powietrzu, jakby odganiał natrętną muchę.
Dotknął dłonią twarzy, zrazu delikatnie, nieśmiało, jak ślepiec.
Drżące palce muskały przez chwilę jego usta, nos, oczy, włosy, po
czym znów przecięły powietrze.
W auli raz jeszcze zapadła cisza. Asystent siedzący za profesorem
Strona 13
odłożył pióro i spojrzał z zatroskaniem i niepokojem na wykładowcę.
Co się dzieje? Zastanawiał się Dewayne. Facet dostał ataku serca?
Profesor zrobił niewielki, chwiejny krok naprzód, wpadając na
pulpit. Równocześnie uniósł drugą rękę do twarzy, dotykając jej
całej, lecz tym razem o wiele mocniej, naciągając skórę, pociągając
za dolną wargę i wymierzając sobie kilka lekkich policzków.
Nagle profesor przerwał, znieruchomiał i zlustrował aulę. - Czy coś
się dzieje z moją twarzą?
Głucha cisza.
Wolno, bardzo wolno doktor Hamilton rozluźnił się. Wziął jeden
długi chrapliwy oddech, potem drugi i stopniowo z jego twarzy
znikło napięcie. Odchrząknął.
- Jak już mówiłem...
Dewayne zauważył, że palce jednej dłoni profesora ponownie
ożyły, rozedrgane i drżące. Ręka uniosła się do twarzy, palce zaczęły
skubać skórę.
To było dziwne, bardzo dziwne.
- Ja... - zaczął profesor, ale dłoń nie pozwoliła mu dokończyć. Jego
usta otwierały się i zamykały na przemian, Spomiędzy rozchylonych
warg wypływał zduszony świst. Postąpił jeszcze jeden krok naprzód,
mechanicznie jak robot, i znów walnął w pulpit.
- Co to ma być? - zapytał łamiącym się głosem.
Boże, ten profesor zaczął naprawdę mocno ciągnąć się za skórę na
twarzy, jego powieki rozciągnęły się groteskowo, obie ręce szarpały z
całej siły, a w pewnej chwili na policzku pojawiło się długie
krwawiące zadrapanie - ślad po paznokciu.
W auli dał się słyszeć niespokojny szmer jak głośne, głuche
Strona 14
westchnienia.
- Dobrze się pan czuje, profesorze? - zapytał asystent.
- Zadałem... wam... pytanie - wychrypiał profesor niemal wbrew
swojej woli, jego głos wydawał się zduszony i zniekształcony przez
ręce, które przyciskał do twarzy.
Zrobił jeszcze jeden chwiejny krok naprzód, a potem wrzasnął na
całe gardło: - Moja twarz! Dlaczego nikt z was mi nie powie, co się
dzieje z moją twarzą?
Wciąż głucha cisza.
Palce wpiły się w czoło, a potem, już zaciśnięte w pięści, zaczęły
miażdżyć nos silnymi uderzeniami, dał się słyszeć trzask pękającej
chrząstki.
- Zdejmijcie je ze mnie! Wżerają się w moją twarz!
O cholera, krew buchała teraz strugami z jego twarzy, zbyzgując
przód białej koszuli i czarnego garnituru. Palce zaciśnięte w szpony
zaczęły orać skórę i ciało, rozszarpując i rozdrapując, aż w końcu
jeden z nich, jak stwierdził z narastającym przerażeniem Dewayne,
wślizgnął się w głąb oczodołu.
- Wyjmijcie je! Uwolnijcie mnie od nich!
Wykonał zamaszysty, półkolisty ruch ręką, który Dewayne'owi
skojarzył się z nabieraniem lodów do rożka, i nagle gałka oczna
wyślizgnęła się z oczodołu i zawisła na wysokości policzka, wielka,
oślizgła i groteskowa, spoglądając na Dewayne'a pod
nieprawdopodobnym kątem.
W całej auli rozległy się głośne wrzaski. Studenci zaczęli wybiegać
z pierwszych rzędów Asystent poderwał się z krzesła i podbiegł do
Hamiltona, który odepchnął go brutalnie.
Strona 15
Dewayne był jak przyrośnięty do siedzenia, w głowie miał pustkę,
nogi odmawiały mu posłuszeństwa.
Profesor Hamilton postąpił krok naprzód jak automat, przez cały
czas rozdzierając sobie twarz i wyrywając włosy całymi pękami.
Szedł przed siebie, chwiejąc się, i wydawało się, że lada chwila
upadnie wprost na Dewayne'a.
- Lekarza! - krzyknął asystent. - Wezwijcie lekarza! Rozpętało się
piekło. W auli zapanował chaos, wszyscy w jednej chwili poderwali
się z miejsc, słychać było trzask książek sypiących się na podłogę i
donośny gwar przepełnionych paniką głosów.
- Moja twarz! - rozległ się pośród chaosu przeraźliwy krzyk
profesora. - Gdzie ona jest?
Nikt już nie był w stanie zapanować na chaosem - studenci biegli
do wyjścia, kilkoro z nich szlochało. Inni rzucili się naprzód, wbiegli
na podium, by pomóc profesorowi, który wciąż się okaleczał, i
próbowali powstrzymać jego autodestrukcyjne zapędy. Profesor
zaczął na oślep wymachiwać pięściami, usiłując utrzymać ich na
dystans, wydając przy tym wysoki, skamlący jęk, jego oblicze
wyglądało jak szkarłatna maska. Ktoś przedzierający się między
rzędami foteli całym ciężarem stanął na stopie Dewayne'a. Krople
rozpryśniętej krwi spadły na twarz Dewayne'a, poczuł na skórze ich
ciepło. Mimo to nie był w stanie ruszyć się z miejsca.
Nie potrafił oderwać wzroku od profesora, nie umiał uciec przed
tym koszmarem. Studenci unieruchomili profesora, przyszpilając go
do desek podium, a teraz ślizgali się w jego krwi, usiłując
przytrzymać jego miotające się ciało i okrwawione zakrzywione w
szpony ręce. Na oczach Dewayne'a profesor zrzucił ich z siebie
Strona 16
tytaniczną, nadludzką mocą, schwycił szklankę z wodą, rozbił ją o
pulpit i wrzeszcząc jak opętany, zaczął wbijać sobie szklane odłamki
w szyję, przekręcając je w ranach i wykonując półkoliste ruchy,
jakby próbował wydobyć coś spod skóry.
I wtedy niespodziewanie Dewayne poczuł, że znów może się
poruszyć. Podniósł się z miejsca, zachwiał i poślizgnął, po czym,
odzyskawszy równowagę, przebiegł do przejścia między rzędami i
pognał po schodach w kierunku wyjścia z auli. Jedyne, czego obecnie
pragnął, to znaleźć się jak najdalej od tego niewytłumaczalnego
koszmaru, którego był właśnie świadkiem. Gdy tylko przestąpił próg
i pobiegł co sił w nogach w głąb korytarza, w jego myślach nadal
rozbrzmiewało echo wiersza, który wciąż nie dawał mu spokoju i
powtarzał się raz po raz, bez końca:
Pokażę ci strach w garstce popiołu.
.
Strona 17
ROZDZIAŁ 2
- Vinnie? Vin? Na pewno nie potrzebujesz pomocy?
- Nie! - Porucznik Vincent D'Agosta próbował zachować
niewzruszony ton głosu. - Nie. Dam sobie radę. Jeszcze parę minut.
Spojrzał na zegar: już prawie dziewiąta. „Jeszcze parę minut. Tak,
no jasne". Będzie miał szczęście, jeśli kolacja znajdzie się na stole o
dziesiątej.
Kuchnia Laury Hayward - wciąż myślał o niej jako o jej kuchni;
wprowadził się zaledwie sześć tygodni temu - była istną oazą
porządku, równie spokojną i nieskazitelną jak sama Hayward. Teraz
miejsce to przypominało strefę działań wojennych. W zlewie pełno
było brudnych naczyń. Wewnątrz i wokół kosza na śmieci walało się
pół tuzina pustych puszek, z których wyciekały resztki oliwy z oliwek
i sosu pomidorowego. Niemal tyle samo książek kucharskich leżało
pootwieranych na blacie, ich stronice zasłane były okruchami chleba
i mącznym pyłem. Pojedyncze okno wychodzące na zaśnieżone
skrzyżowanie Siedemdziesiątej Szóstej i Pierwszej upstrzyły kropelki
tłuszczu, pozostałość po smażonej kiełbasie. Choć okap był włączony
i pracował pełną parą, w powietrzu uparcie unosiła się woń
przypalonego mięsa.
Od dobrych paru tygodni, o ile tylko pozwalał na to grafik
dyżurów, Laura przyrządzała dla nich dwojga - i to, zdawałoby się,
bez najmniejszego wysiłku - jeden wspaniały posiłek po drugim.
Strona 18
D'Agosta był kompletnie zdumiony Dla jego już wkrótce byłej żony,
mieszkającej obecnie w Kanadzie, gotowanie zawsze stanowiło
katorgę, z którą nieodłącznie wiązało się histeryczne biadolenie,
głuche westchnienia, trzaskanie garnkami, a efekt i tak zwykle
okazywał się mizerny. Laura była podobna do niej jak dzień do nocy.
Jednakże D'Agosta prócz zdumienia poczuł się równocześnie
odrobinę zagrożony. Jako detektyw w stopniu kapitana policji
nowojorskiej Laura Hayward nie tylko przewyższała go rangą, lecz
również zdolnościami kulinarnymi. Wszyscy wiedzą, że najlepszymi
kucharzami są mężczyźni, a zwłaszcza Włosi. Francuzi nie mogą się z
nimi równać. Dlatego też wielokrotnie obiecywał jej, że przygotuje
prawdziwą włoską kolację według przepisu swojej babci. Za każdym
razem, kiedy powtarzał to przyrzeczenie, posiłek stawał się coraz
bardziej złożony i spektakularny. Aż w końcu nadszedł ten wieczór,
kiedy postanowił przyrządzić lasagne po neapolitańsku zgodnie z
babciną recepturą.
Niestety, dopiero kiedy znalazł się w kuchni, uświadomił sobie, że
nie pamięta, jak właściwie jego babcia robiła lasagne napoletana.
Fakt, wielokrotnie obserwował ją przy pracy. Często jej pomagał. Ale
co konkretnie wchodziło w skład ragu, które nakładała na kolejne
warstwy makaronowych płatów? I czego dodawała do tych
maleńkich klopsików, które wraz z wołowiną i kilkoma rodzajami
sera tworzyły nadzienie? W przypływie desperacji sięgnął do książek
kucharskich, których Laura miała bez liku, ale w każdej z nich
napotykał odmienne, często sprzeczne porady. I tak, pomimo iż
biedził się nad posiłkiem od dobrych paru godzin, do ekscytującego
finału wciąż było daleko, a w nim z każdą chwilą coraz bardziej
Strona 19
narastała frustracja.
Usłyszał, że Laura mówi coś do niego z pokoju, do którego ją
wygonił. Wziął głęboki oddech.
- Co mówiłaś, kochanie?
- Powiedziałam, że wrócę jutro trochę później. Dwudziestego
drugiego stycznia Rocker urządza walne zebranie wszystkich
kapitanów Zostaje mi więc tylko poniedziałkowy wieczór na zebranie
i uporządkowanie bieżących raportów i bieżącą weryfikację akt
personalnych.
- Rocker i jego papierkowa robota. A nawiasem mówiąc, co
słychać u twojego kumpla komisarza?
- On nie jest moim kumplem.
D'Agosta ponownie zajął się ragu, które zaczęło właśnie wrzeć na
kuchence. Nabierał coraz większego przekonania, że odzyskał swoje
stanowisko i rangę w policji tylko dzięki wstawiennictwu Laury u
Rockera. To nie przypadło mu co prawda do gustu, ale tak właśnie
było.
Ragu właśnie zaczęło kipieć, jak lawa wypływająca z krateru
wulkanu, sos pociekł mu po wnętrzu dłoni. - Auć! - krzyknął,
wstawiając rękę pod strugę zimnej wody, a równocześnie
przykręcając gaz.
- Co się stało?
- Nic. Wszystko gra. - Zamieszał sos drewnianą łychą, wyczuł, że
od spodu sos zaczął się już przypalać, i odstawił pospiesznie naczynie
na drugi palnik. Ostrożnie uniósł łyżkę do ust. Niezłe. Całkiem niezłe.
Smak i gęstość w porządku, szkoda, że trochę czuć spalenizną. Nie
umywa się do babcinego ragu.
Strona 20
- Co jeszcze się do tego dodaje, nonno?. - wymamrotał. Jeżeli
niewidzialny chór odpowiedział na jego pytanie, D'Agosta tego nie
usłyszał.
Nagle od strony kuchenki dało się słyszeć głośny syk. Wykipiała
osolona woda z dużego garnka. Zmełłszy w ustach przekleństwo,
D'Agosta zmniejszył gaz także pod tym palnikiem, rozerwał pudełko
z płatami lasagne i wrzucił je na wrzątek.
Z pokoju dobiegły dźwięki muzyki: Laura włączyła płytę
kompaktową Steely Dan.
- Słowo daję, że porozmawiam z właścicielem domu o tym
odźwiernym.
- O jakim znowu odźwiernym?
- Tym nowym. Pracuje tu zaledwie od kilku tygodni. To
najbardziej grubiański i niemiły facet, jakiego kiedykolwiek
spotkałam. Co to za odźwierny, który robi łaskę, że otwiera przed
tobą drzwi? A dziś rano nie chciał nawet zatrzymać dla mnie
taksówki. Pokręcił tylko głową i odszedł. Chyba nie zna angielskiego.
A w każdym razie udaje, jakby nie rozumiał, co się do niego mówi.
A czego się spodziewałaś za dwa i pół tysiąca miesięcznie? -
pomyślał D'Agosta. Ale jako że mieszkanie należało do niej, przez
grzeczność nie powiedział ani słowa. Poza tym to ona płaciła czynsz,
przynajmniej na razie. Był zdecydowany zmienić ten stan rzeczy
najszybciej, jak to tylko możliwe.
Kiedy się wprowadził, w zasadzie na nic nie liczył. Miał za sobą
jeden z najcięższych okresów w życiu i nie myślał perspektywicznie,
żył z dnia na dzień. Poza tym wchodził właśnie we wstępny etap
rozwodu zapowiadającego się na dłuższą, ciężką przeprawę; nowy