Posredniczka 06 - Czwarty wymiar - CABOT MEG
Szczegóły |
Tytuł |
Posredniczka 06 - Czwarty wymiar - CABOT MEG |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Posredniczka 06 - Czwarty wymiar - CABOT MEG PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Posredniczka 06 - Czwarty wymiar - CABOT MEG PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Posredniczka 06 - Czwarty wymiar - CABOT MEG - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MEG CABOT
Posredniczka 06 - Czwartywymiar
Przeklad Aleksandra Januszewska
Tytul oryginalu A TALE OF THE
MEDIATOR TWILIGHT
Dla Benjamina
To byl zwykly sobotni poranek w Brooklynie. Nic nie kazalo mi podejrzewac, ze tego dnia moje zycie zmieni sie na zawsze. Absolutnie nic.
Wstalam wczesnie, zeby poogladac kreskowki. Nie mialam nic przeciwko temu, zeby wstac wczesnie, jesli chodzilo o spedzenie paru godzin z krolikiem Bugsem i jego przyjaciolmi. Nie znosilam tylko wstawac wczesnie do szkoly. Juz wtedy za nia nie przepadalam. W zwykly dzien tygodnia tata laskotal mnie w piety, zebym podniosla sie z lozka.
Ale nie w soboty.
Tata chyba czul to samo. To znaczy, jesli chodzi o soboty. Zawsze wstawal pierwszy, ale w soboty wstawal jeszcze wczesniej i zamiast owsianki z brazowym cukrem, ktora karmil mnie w tygodniu, przygotowywal mi tosty Mama, ktora nie znosila zapachu syropu klonowego, Zostawala w lozku, dopoki talerze nie zostaly oplukane i wlozone do zmywarki, stol wytarty, a kuchnia wywietrzona.
W tamta sobote - zaraz po moich szostych urodzinach - zmylismy z tata naczynia i posprzatalismy, a potem wrocilam do ogladania filmow. Nie pamietam, co akurat ogladalam, kiedy wszedl tata, zeby sie ze mna pozegnac, ale film musial byc dobry, bo strasznie chcialam, zeby sie pospieszyl i juz sobie poszedl.
-Ide pobiegac - powiedzial, calujac mnie w czubek glowy. - Czesc, Suze.
-Czesc - powiedzialam.
Chyba nawet na niego nie spojrzalam. Wiedzialam, jak wyglada. Wysoki z gestymi, ciemnymi, posiwialymi w niektorych miejscach wlosami. Tego dnia mial na sobie szare spodnie do joggingu i koszulke z napisem Homeport, Menemsha, swieze owoce morza na okraglo przez caly rok, pamiatka naszej ostatniej wyprawy na Martha's Vineyard.
Zadne z nas nie zdawalo sobie sprawy, ze to ostatnie ubranie, jakie na siebie wlozyl.
-Na pewno nie chcesz isc ze mna do parku? - zapytal.
-Ta - ato - powiedzialam, przerazona mysla, ze moglaby mnie ominac choc minuta kreskowki. - Nie.
-Baw sie dobrze - odparl. - Powiedz mamie, ze w lodowce jest swiezo wycisniety sok z pomaranczy.
-W porzadku - mruknelam. - Czesc. I wyszedl.
Czy postapilabym inaczej, wiedzac, ze nigdy wiecej go nie zobacze - w kazdym razie, zywego? Oczywiscie, ze tak. Poszlabym z nim do parku. Zmusilabym go, zeby spacerowal, a nie biegal. Gdybym wiedziala, ze dostanie ataku serca tam, na sciezce w parku, i umrze na oczach obcych ludzi, przede wszystkim zamiast do parku, kazalabym mu pojsc do lekarza.
Ale nie wiedzialam. Skad moglam wiedziec?
No skad?
1
Kamien lezal dokladnie tam, gdzie wskazala pani Gutierrez, pod obwislymi galeziami przerosnietego hibiskusa na jej podworku. Wylaczylam latarke. Pomimo pelni gruba warstwa chmur przywiana znad morza kolo polnocy oraz lepka wilgoc ograniczaly widocznosc do zera.Ale swiatlo i tak nie bylo mi juz potrzebne. Zabralam sie do kopania. Zanurzylam palce w wilgotnej, miekkiej ziemi i usunelam kamien z miejsca, w ktorym spoczywal. Dal sie latwo poruszyc, nie byl ciezki. Zaczelam grzebac w dziurze, szukajac metalowego pudelka, ktore, jak zapewnila mnie pani Gutierrez, powinno tam byc...
Nie bylo go jednak. Pod palcami nie wyczulam niczego poza mokra ziemia.
Wtedy w poblizu trzasnela pod czyims ciezarem lezaca na ziemi galazka.
Znieruchomialam. Wdarlam sie w koncu na teren prywatny; ostatnia rzecz, jakiej mi bylo trzeba, to powrot do domu w asyscie funkcjonariuszy policji Carmelu w Kalifornii.
Po raz kolejny.
Potem, z sercem bijacym jak oszalale, usilujac goraczkowo wymyslic jakies wyjasnienie, zeby sie wyplatac z tej sytuacji, rozpoznalam szczuply cien - ciemniejszy niz wszystkie inne wokol - o jakis metr ode mnie. W uszach nadal czulam silne pulsowanie, ale teraz juz z innego powodu.
-To ty - powiedzialam, podnoszac sie z wolna na chwiejnych nogach.
-Czesc, Suze. - Glos, ktory mnie dobiegl w wilgotnym powietrzu, brzmial gleboko i pewnie... w przeciwienstwie do mojego, ktory wykazywal denerwujaca sklonnosc do drzenia, kiedy on byl gdzies w poblizu.
A nie tylko glos mi drzal, kiedy sie zjawial. Staralam sie nie dac tego po sobie poznac.
-Oddaj - powiedzialam, wyciagajac reke. Odrzucil glowe do tylu i wybuchnal smiechem.
-Zglupialas? - powiedzial.
-Mowie powaznie, Paul - oznajmilam stanowczo; moja pewnosc siebie zaczynala jednak ustepowac niczym piasek osypujacy sie pod stopami.
-Suze, to dwa tysiace dolarow - stwierdzil, jakbym o tym nie wiedziala. - Dwa tysiace.
-Naleza do Julia Gutierreza - powiedzialam zdecydowanie, chociaz czulam sie zupelnie inaczej. - Nie do ciebie.
-Och, jasne - stwierdzil z ironia. - I co Gutierrez zrobi, wezwie gliny? Nie ma pojecia, ze czegos mu brakuje. W ogole nie zdawal sobie sprawy, ze to tutaj bylo.
-Bo jego babcia umarla i nie zdazyla mu o tym powiedziec - przypomnialam.
-Wiec niczego nie zauwazy, prawda? - Wyczuwalam w ciemnosci, ze Paul sie usmiecha. Slyszalam smiech w jego glosie. - Nie bedzie mu brakowac czegos, o czym i tak nie wiedzial.
-Pani Gutierrez wie. - Opuscilam reke, zeby nie zauwazyl jej drzenia, ale rosnaca niepewnosc w glosie trudniej bylo ukryc. - Jak odkryje, ze ukradles pieniadze, znajdzie cie.
-A skad wiesz, ze juz tego nie zrobila? - zapytal tak obojetnie, ze dostalam gesiej skorki... a nie mialo to nic wspolnego z jesiennym chlodem.
Nie chcialam mu uwierzyc. Ale nie mial powodu, zeby klamac. Bylo oczywiste, ze pani Gutierrez, szukajac pomocy wszedzie, gdzie sie dalo, przyszla rowniez do niego. Jak inaczej dowiedzialby sie o pieniadzach?
Biedna pani Gutierrez. Zaufala niewlasciwemu posrednikowi. Poniewaz wygladalo na to, ze Paul dopuscil sie w stosunku do niej nie tylko kradziezy: o, nie.
Jak ostatnia idiotka, stalam na srodku jej podworza i wzywalam ja po imieniu - na tyle glosno, na ile sie odwazylam - tak, na wszelki wypadek. Nie chcialam obudzic pograzonej w zalobie rodziny, spiacej w skromnym, tynkowanym domku pare metrow dalej.
-Pani Gutierrez? - Wyciagalam szyje, szepczac jej imie w mroku i usilujac nie zwracac uwagi na zimno w powietrzu... i w sercu. - Pani Gutierrez? Jest pani tam? To ja, Suze... Pani Gutierrez?
Nie bylam specjalnie zaskoczona, ze sie nie zjawia. Wiedzialam, naturalnie, ze Paul jest w stanie pozbywac sie umarlych na dobre. Nigdy nie przyszlo mi po prostu do glowy, ze moze byc na tyle podly, zeby to zrobic.
Powinnam byla sie domyslic.
Odwrocilam sie w jego strone; znad morza naplynal zimny wiatr. Rozrzucil mi wlosy wokol twarzy, az kilka dlugich, ciemnych pasm przywarlo do blyszczyka na ustach. Mialam jednak powazniejsze zmartwienia.
-To oszczednosci jej zycia - powiedzialam, nie dbajac o to, czy zauwazy drzenie mojego glosu, czy nie. - Wszystko, co miala, zeby zostawic dzieciom.
Paul, z dlonmi wsunietymi gleboko w kieszenie skorzanej kurtki, wzruszyl ramionami.
-Powinna je byla zlozyc w banku - stwierdzil.
Moze trzeba z nim podyskutowac, pomyslalam. Moze zdolam mu wyjasnic...
-Wielu ludzi nie ma zaufania do bankow. Na prozno.
-Nie moja wina - powiedzial, ponownie wzruszajac ramionami.
-Ty nawet nie potrzebujesz tych pieniedzy - krzyknelam. - Rodzice kupuja ci, co chcesz. Dwa tysiace dolarow to dla ciebie nic, a dla dzieci pani Gutierrez to majatek!
-Powinna byla lepiej o nie zadbac - burknal tylko. A potem, chyba na widok mojej miny - chociaz nie wiem, jak to mozliwe, bo chmury byly gestsze niz przedtem - dodal lagodniej: - Suze, Suze, Suze. - Wyciagnal jedna reke z kieszeni i przysunal sie, zeby polozyc mi ja na ramieniu. - Co ja mam z toba zrobic?
Milczalam. Nie sadze, zebym zdolala wydobyc glos, gdybym probowala. Oddychalam z trudem. Moglam myslec tylko o pani Gutierrez i krzywdzie, jaka jej wyrzadzil. Jak to mozliwe, zeby ktos, kto tak ladnie pachnial - przenikliwy, swiezy zapach jego wody kolonskiej unosil sie w powietrzu - ktos, od kogo bilo tyle ciepla - szczegolnie pozadanego przy chlodnej pogodzie i zludnej ochronie, jaka przed zimnem dawala mi wiatrowka - mogl byc takim...
Coz, zlym?
-Cos ci powiem - odezwal sie Paul. Czulam, jak glos wibruje w jego ciele, tak blisko stalismy.
-Podziele sie z toba. Tysiac na lebka.
Musialam przelknac - cos naprawde nieprzyjemnego - zanim zebralam sie na odpowiedz:
-Jestes chory.
-Nie badz taka, Suze - powiedzial z wyrzutem. - Musisz przyznac, ze to sprawiedliwe. Ze swoja polowa mozesz zrobic, co ci sie podoba. Odeslij to Gutierrezom, jesli chcesz. Ale jesli masz rozum, kupisz sobie za to samochod - teraz, kiedy wreszcie zrobilas prawo jazdy. Z taka kasa moglabys wplacic zaliczke za jakies przyzwoite cztery kolka, zamiast podkradac mamie samochod z podjazdu, kiedy zasnie...
-Nienawidze cie - parsknelam i uwolnilam sie z jego uscisku, nie zwracajac uwagi na lodowaty podmuch, ktory natychmiast owional miejsce, ktore przedtem on ogrzewal swoim cialem.
-Nie, nieprawda - powiedzial. Zza chmur na moment wysunal sie ksiezyc, ale to wystarczylo, zeby zobaczyc krzywy usmiech na twarzy Paula. - Jestes wsciekla, bo wiesz, ze mam racje.
Nie wierzylam wlasnym uszom. Mowil powaznie?
-Odbieranie pieniedzy zmarlej kobiecie jest czyms wlasciwym?
-Oczywiscie - stwierdzil. Ksiezyc zniknal, ale po glosie Paula mozna bylo poznac, ze jest rozbawiony. - Ona ich juz nie potrzebuje. Ty i ojciec Dominik. Para naiwniakow. Chcialbym cie o cos zapytac. Skad wiesz, czego ona od ciebie chciala? Sadzilem, ze uczysz sie francuskiego, nie hiszpanskiego.
Nie od razu odpowiedzialam. A to dlatego, ze rozpaczliwie usilowalam wymyslic odpowiedz, w ktorej nie musialabym wymowic slowa, ktorego nie znosilam wymawiac w jego obecnosci; slowa, ktore za kazdym razem, kiedy je slyszalam albo nawet kiedy o nim pomyslalam, powodowalo, ze serce zaczynalo tluc sie mi w piersi, a krew zywiej pulsowala w moich zylach.
Na nieszczescie u Paula to slowo nie wywolywalo podobnej reakcji.
Zanim wymyslilam klamstwo, sam sobie odpowiedzial.
-Och, fakt - odezwal sie niespodziewanie bezbarwnym glosem. - On. Ale jestem glupi.
Zanim zdolalam powiedziec cos, co rozladowaloby napiecie, albo przynajmniej odwrocilo jego mysli od Jesse'a, ostatniej osoby na swiecie, o ktorej Paul powinien myslec - dodal zupelnie innym tonem:
-Coz, nie wiem, jak ty, ale ja mam dosc. Koncze na dzisiaj. Do zobaczenia, Simon.
Odwrocil sie, zeby odejsc. Tak po prostu.
Wiedzialam, oczywiscie, co musze zrobic. Nie mialam na to ochoty... w gruncie rzeczy, zoladek podszedl mi do gardla, a dlonie nagle zwilgotnialy z zupelnie niezrozumialych powodow.
Ale jaki mialam wybor? Nie moglam pozwolic mu odejsc z pieniedzmi. Probowalam go przekonac, ale nie udalo sie. Jesse'owi to by sie nie spodobalo, ale nie widzialam innego wyjscia. Skoro Paul nie chcial rozstac sie z pieniedzmi dobrowolnie, to musialam mu je odebrac.
Uznalam, ze mam duze szanse. Paul wsadzil pudelko do wewnetrznej kieszeni kurtki. Wyczulam je, kiedy obejmowal mnie ramieniem. Musialam tylko odwrocic jakos jego uwage - celny cios w splot sloneczny zalatwilby prawdopodobnie sprawe - a potem zlapac pudelko i cisnac je przez najblizsze okno do domu. Brzek rozbitego szkla przestraszylby, oczywiscie, Gutierrezow, ale mocno watpie, czy wezwaliby policje... znalazlszy dwa tysiaczki zielonych rozsypane po podlodze.
Nie byl to moze najlepszy plan, ale jedyny, na jaki wpadlam.
Zawolalam go.
Odwrocil sie. Ksiezycowi spodobalo sie akurat w tym momencie wyskoczyc zza gestej zaslony chmur i w jego bladym swietle zobaczylam na twarzy Paula wyraz bezsensownej nadziei. Ta nadzieja wyraznie wzrastala w miare, jak zblizalam sie do niego przez trawnik. Chyba myslal przez chwile, ze udalo mu sie wreszcie mnie zlamac. Odkryl moj slaby punkt. Przeciagnal na zla strone.
A to wszystko za jedyne tysiac dolcow.
Nic z tego.
Wyraz nadziei zniknal z jego twarzy z chwila, gdy zauwazyl moja piesc. Wydawalo mi sie nawet, ze w jego niebieskich, bladych jak ksiezycowe swiatlo oczach dostrzegam uraze. Pozniej ksiezyc ponownie ukryl sie za chmurami i znowu pograzylismy sie w ciemnosci.
Zaraz potem Paul, poruszajac sie nadspodziewanie szybko, zlapal moje nadgarstki w bolesnym uscisku, podcinajac mi jednoczesnie nogi. W sekunde pozniej lezalam na mokrej trawie przywalona jego ciezkim cialem, z twarza o pare centymetrow od jego twarzy.
-To byl blad - powiedzial zdecydowanie zbyt swobodnym tonem, biorac pod uwage, jak szybko bilo jego serce tuz kolo mojego. - Cofam oferte.
Jego oddech jednak, w przeciwienstwie do mojego, nie byl urywany. Mimo to staralam sie ukryc przed nim strach.
-Jaka oferte? - wysapalam.
-Podzialu pieniedzy. Zatrzymam cala sume. Naprawde mnie urazilas, wiesz o tym, Suze?
-Jestem o tym przekonana - odparlam z taka ironia, na jaka tylko bylo mnie stac. - A teraz zlaz ze mnie. To moje ulubione ridersy, przez ciebie poplamia sie trawa.
Paul nie mial jednak ochoty mnie puscic. Nie przyjal tez mojej nieudolnej proby obrocenia calej tej sytuacji w zart. W jego glosie brzmiala smiertelna powaga.
-Chcesz, zeby twoj chlopak zniknal, tak samo jak pani Gutierrez? - wysyczal.
Z jego ciala plynelo cieplo, wiec jedynym wyjasnieniem, dlaczego nagle moje serce zamienilo sie w kawalek lodu, bylo to, ze na skutek przerazenia krew chyba zamarzla mi w zylach.
Nie moglam jednak okazac strachu. Slabosc u ludzi takich jak Paul wywoluje raczej okrucienstwo niz wspolczucie.
-Zawarlismy porozumienie - powiedzialam, z wysilkiem poruszajac ustami, rownie zmarzlymi ze strachu jak serce.
-Obiecalem, ze go nie zabije - odparl Paul. - Nie mowilem nic na temat niedopuszczenia do tego, zeby umarl.
Zamrugalam oczami, zupelnie oglupiala.
-O... o czym ty mowisz? - wyjakalam.
-Domysl sie. - Pochylil sie i pocalowal mnie lekko w zlodowaciale usta. - Dobranoc, Suze.
A potem podniosl sie i rozplynal w ciemnosci.
Troche to trwalo, zanim do mnie dotarlo, ze jestem wolna. Chlodne powietrze ogarnelo mnie wszedzie tam, gdzie przedtem zaslanial mnie swoim cialem. W koncu wydobylam z siebie dosc sily, zeby przetoczyc sie na brzuch. Czulam sie, jakbym wyrznela glowa w mur. Zdolalam jednak zawolac:
-Paul! Poczekaj!
Wtedy wlasnie u Gutierrezow ktos wlaczyl swiatlo. Podworko rozjasnilo sie niczym pas startowy na lotnisku. Otworzylo sie okno i ktos zawolal:
-Hej, ty! Co ty tam robisz?
Nie czekalam, zeby sprawdzic, czy zdecyduja sie wezwac policje. Poderwalam sie z ziemi i pognalam w strone ogrodzenia, ktore pokonywalam pol godziny wczesniej. Samochod mamy stal tam, gdzie go zostawilam. Wskoczylam do srodka i ruszylam w dluga podroz do domu, przeklinajac cala droge pewnego kolege po fachu oraz plamy z trawy na nowych dzinsach.
Nie mialam pojecia, co mnie jeszcze czeka ze strony Paula.
Wkrotce mialam sie tego dowiedziec.
2
Zrobil to. W koncu. W glebi duszy zawsze chyba wiedzialam, ze to zrobi. Mozna by pomyslec, ze po tym, co przeszlam, powinnam byla sie tego spodziewac. To dla mnie nic nowego. A wszystko wskazywalo, ze tak sie stanie. A jednak cios, kiedy padl, uderzyl jak piorun z jasnego nieba.-No, wiec dokad idziesz na kolacje przed balem zimowym? - zapytala mnie Kelly Prescott na czwartej lekcji w pracowni jezykowej. Nawet nie czekala na odpowiedz. Kelly Prescott ona nie interesowala. Nie po to pytala. - Paul zabiera mnie do Cliffside Inn - ciagnela. - Znasz Cliffside Inn, prawda, Suze? Na wybrzezu Big Sur?
-Och, pewnie - mruknelam. - Znam.
Tak w kazdym razie powiedzialam. Czy to nie zabawne, jak nasz umysl potrafi sie przestawic na autopilota? Na przyklad, jak to sie dzieje, ze mozna powiedziec jedno, a pomyslec zupelnie co innego? Bo kiedy Kelly to powiedziala - o tym, ze Paul zabieraja do Cliffside Inn - pierwsza mysla, jaka przyszla mi do glowy, nie bylo wcale: Och, pewnie. Znam. Nic podobnego. Myslalam cos w stylu: Co? Kelly Prescott? Paul Slater zabiera Kelly Prescott na bal zimowy?
Ale, dzieki Bogu, nie powiedzialam tego glosno. Zwlaszcza ze Paul siedzial zaledwie pare stanowisk dalej i nastrajal dzwiek w magnetofonie. Najmniej chyba zyczylam sobie, zeby uznal, ze sie obrazilam, bo zaprosil na bal kogos innego. Juz to bylo zle, ze poczul moj wzrok na sobie, a co dopiero, gdyby do niego doszlo, ze o nim mowie. Uniosl brwi pytajaco, jakby chcial powiedziec: "Czy moge w czyms pomoc?"
Wtedy zauwazylam, ze ma na uszach sluchawki. Z ulga zdalam sobie sprawe, ze nie slyszal, co powiedziala Kelly. Sluchal blyskotliwej konwersacji miedzy Dominique a Michelem, naszymi drogimi francuskimi przyjaciolmi.
-Ma piec gwiazdek - oznajmila Kelly, sadowiac sie przy swoim stanowisku. - Chodzi mi o Cliffside Inn.
-Wspaniale - powiedzialam, zdecydowanie odwracajac wzrok od Paula i przysuwajac sobie krzeslo. - Z pewnoscia bedziecie sie swietnie bawic.
-Och, tak - zgodzila sie Kelly. Odrzucila miodowozlote wlosy do tylu, zeby nalozyc sluchawki. - To takie romantyczne. A ty dokad sie wybierasz na kolacje przed balem?
Wiedziala, oczywiscie. Wiedziala doskonale. Ale chciala mnie zmusic, zebym to powiedziala. Bo dziewczyny jak Kelly juz takie sa.
-Chyba nie wybiore sie na tance - powiedzialam, siadajac obok i wkladajac sluchawki.
Kelly spojrzala na mnie ponad scianka dzialowa. Jej twarz wyrazala glebokie wspolczucie. Udawane wspolczucie, rzecz jasna. Nic nie obchodze Kelly Prescott. Ani tez nikt inny, poza nia sama.
-Nie? Och, Suze, to okropne! Nikt cie nie zaprosil? Usmiechnelam sie tylko w odpowiedzi. Usmiechnelam sie, starajac sie nie zwracac uwagi na swidrujacy wzrok Paula, wbijajacy mi sie w tyl glowy.
-To fatalnie - powiedziala Kelly. - Wyglada na to, ze Brad tez nie bedzie mogl pojsc, bo Debbie jest akurat chora. Hej, mam swietny pomysl. - Kelly zachichotala. - Powinniscie wybrac sie na tance razem z Bradem!
-Zabawne - powiedzialam, podczas gdy Kelly zanosila sie od smiechu z wlasnego dowcipu. Poniewaz nie ma nic zalosniejszego niz dziewczyna, ktora na szkolnym balu zimowym zjawia sie w towarzystwie wlasnego brata przyrodniego.
Poza, byc moze, dziewczyna, ktora w ogole nie udaje sie na ten bal.
Wlaczylam magnetofon. Dominique natychmiast zaczela sie skarzyc Michelowi na dormitoire*. Jestem pewna, ze Michel wymrukiwal odpowiedzi pelne wspolczucia (zawsze to robi), ale zupelnie ich nie slyszalam.Bo w ogole nie mialo sensu to, co sie stalo. Jak Paul mogl zaprosic Kelly Prescott, skoro to ja bylam ta dziewczyna, z ktora za wszelka cene chcial sie umowic... wszystko jedno dokad? Nie to, zebym byla tym zachwycona, oczywiscie. Ale musialam mu rzucic od czasu do czasu jakas kosc, chocby po to, zeby nie zrobil z moim chlopakiem tego, co zrobil z pania Gutierrez.
Zaraz, zaraz. Czy to o to chodzilo? Paulowi znudzilo sie w koncu zawracac sobie glowe dziewczyna, ktora musial szantazowac, zeby zechciala spedzic z nim troche czasu?
Coz, dobrze. Jesli Kelly go chce, niech go sobie w koncu bierze.
Problem tylko polega na tym, ze trudno jest mi zapomniec, jak czulam sie, kiedy Paul lezal na mnie tam, w ogrodzie Gutierrezow. Bo to bylo przyjemne uczucie - ciezar jego ciala, jego cieplo - mimo strachu. Naprawde przyjemne.
Przyjemne uczucie... niewlasciwy chlopak.
A ten wlasciwy? Tak, nie nalezal do tych, ktorzy rozciagneliby dziewczyne na trawniku. A cieplo? Nie wydzielal go przez poltora stulecia.
Oczywiscie, nie jego wina. Z tym cieplem. Jesse nie mogl nic na to poradzic, ze jest martwy, tak samo, jak Paul nie mogl nic poradzic na to, ze byl... no, Paulem.
A jednak, zaprosic Kelly zamiast mnie... to mnie doprowadzalo do szalu. Od tygodni przygotowywalam sie do tego, ze mnie zaprosi - i do tego, jak zareaguje na moja odmowe. Chyba nawet zaczynala mnie wciagac gra, jaka toczymy miedzy soba... jakbysmy odbijali pileczke w tenisie w hotelu, w ktorym poznalismy sie zeszlego lata.
Tylko ze teraz odnosilam wrazenie, ze Paul poslal na moje boisko pileczke, ktorej nigdy nie zdolam odbic.
O co chodzi?
Slowa, naskrobane na kartce wyrwanej z zeszytu, ktora ktos pomachal przez drewniana scianka dzielaca nasze boksy, zamajaczyly mi przed oczami. Wyrwalam kartke z palcow, ktore ja trzymaly, i napisalam: Paul zaprosil Kelly na bal zimowy, po czym wsunelam ja za scianke.
Pare sekund pozniej kartka ponownie sfrunela na moje biurko.
Myslalam, ze zaprosi Ciebie!!!, napisala moja najlepsza przyjaciolka Cee Cee.
Wyglada na to, ze nie, nabazgrolilam w odpowiedzi.
Coz, moze to i lepiej, stwierdzila Cee Cee. I tak nie chcialas z nim pojsc, prawda? Przeciez jest Jesse?
No wlasnie. Co z Jesse'em? Gdyby Paul zaprosil mnie na bal i spotkal sie z, delikatnie rzecz ujmujac, brakiem entuzjazmu, znowu zaczalby rzucac tajemnicze grozby pod jego adresem - z ktorych najnowsza dotyczyla, zdaje sie, nowo nabytej umiejetnosci zapobiegania temu, zeby umarli umierali... Cokolwiek by to znaczylo.
A jednak dzisiaj zaprosil na tance kogos innego. I to nie kogokolwiek, ale Kelly Prescott, najladniejsza, cieszaca sie najwiekszym powodzeniem w szkole dziewczyne... te sama, ktora, co przypadkiem wiedzialam, Paul pogardzal.
Cos tu sie nie zgadzalo... i wcale nie chodzilo o to, ze rezerwowalam wszystkie tance dla chlopaka, ktory nie zyl od stu piecdziesieciu lat.
Ale o tym nie wspomnialam Cee Cee. Najlepsza przyjaciolka czy nie, szesnastoletnia dziewczyna - nawet szesnastoletnia albinoska, ktora ma przypadkiem ciotke medium - nie jest w stanie przyjac wszystkiego i wszystko zrozumiec. Owszem, wiedziala o Jessie. Ale Paul? O nim sie nawet nie zajaknelam.
Chcialam, zeby tak zostalo.
Niewazne, nabazgralam. A co u Ciebie? Adam juz Cie zaprosil?
Zanim przekazalam kartke Cee Cee, rozejrzalam sie, zeby sprawdzic, czy siostra Marie - Rose, nauczycielka francuskiego, nie patrzy w nasza strone, ale zamiast niej zobaczylam ojca Dominika, ktory stal w progu pracowni i machal do mnie reka.
Zdjelam sluchawki bez specjalnego zalu - narzekanie Dominique i Michela nie byloby fascynujace po angielsku, a po francusku bylo nie do zniesienia - i pospieszylam do drzwi. Czulam na sobie czyjes uwazne spojrzenie.
Nie zamierzalam dac mu satysfakcji i popatrzec w jego strone.
-Susannah - powiedzial ojciec Dominik, kiedy wyslizgnelam sie z pracowni jezykowej na pasaz pod arkadami, ktory sluzyl za szkolny korytarz w Akademii Misyjnej im. Junipero Serry. - Ciesze sie, ze udalo mi sie ciebie zlapac przed wyjazdem.
-Wyjazdem? - Dopiero wtedy zwrocilam uwage, ze ojciec D trzyma torbe podrozna i ma mocno zaniepokojony wyraz twarzy. - Dokad ojciec wyjezdza?
-Do San Francisco. - Twarz ojca Dominika byla niemal rownie biala jak jego starannie przystrzyzona broda. - Obawiam sie, ze stalo sie cos strasznego.
Unioslam brwi.
-Trzesienie ziemi?
-Niezupelnie. - Ojciec Dominik przesunal okulary w drucianej oprawie w strone nasady perfekcyjnie zarysowanego orlego nosa, zerkajac na mnie z gory. - Chodzi o wielebnego. Mial wypadek i jest w stanie spiaczki.
Staralam sie wygladac na stosownie zmartwiona, ale prawda jest taka, ze wielebny nigdy mnie specjalnie nie obchodzil.
Zawsze zajmuje sie nic nieznaczacymi glupstwami - jak na przyklad, dziewczynami w minispodniczkach na terenie szkoly. Nigdy za to nie interesuje sie sprawami istotnymi, jak podawane w porze lunchu obrzydliwie zimne hot dogi.
-Ojej - powiedzialam. - Ale co sie stalo? Wypadek samochodowy?
Ojciec Dominik odchrzaknal.
-Eee, nie. On, hm, udlawil sie.
-Ktos probowal go udusic? - zapytalam z nadzieja.
-Oczywiscie, ze nie. Doprawdy, Susannah - skarcil mnie ojciec D. - Udlawil sie kawalkiem hot doga na parafialnym barbecue.
No, no! Poetycka zemsta! Nie powiedzialam tego glosno, wiedzac, ze ojciec D nie bylby zachwycony. Zamiast tego zapytalam:
-Och, wiec jak dlugo ojca nie bedzie?
-Nie mam pojecia - odparl ojciec D z mina ofiary. - To nie moglo sie zdarzyc w gorszym momencie. Chociazby weekendowa aukcja...
Akademia Misyjna nie ustaje w wysilkach majacych na celu gromadzenie funduszy. W ten weekend miala sie odbyc doroczna aukcja staroci. Dary naplywaly przez caly tydzien - skladowano je w piwnicy na plebanii. Do najciekawszych przedmiotow, jakie wplynely do komitetu organizacyjnego, nalezala tabliczka ouija* z przelomu wiekow (dar ciotki Cee Cee, Pru) oraz srebrna klamra od pasa - oceniana przez Towarzystwo Historyczne Carmelu na sto piecdziesiat lat - znaleziona przez mojego przyrodniego brata Brada podczas sprzatania strychu, ktorym zostal ukarany za wyrzadzone zlo - jego natury w tej chwili sobie nie przypominam.-Chcialem jednak, zebys wiedziala, gdzie jestem. - Ojciec Dominik wyciagnal z kieszeni komorke. - Zadzwon do mnie, jesli zdarzy sie cos, eee, niezwyklego, dobrze, Susannah? Moj numer...
-Znam numer telefonu ojca - powiedzialam. Ojciec D mial nowa komorke, ale nie az tak nowa. Czy musze dodawac, jakie to idiotyczne, ze on, ktory nigdy nie chcial - ani nie mial pojecia, jak uzywac - komorki, w przeciwienstwie do mnie ja posiadal? - A przez "cos niezwyklego" nalezy rozumiec zaliczenie przez Brada srodsemestralnego testu z trygonometrii czy tez zjawiska nadprzyrodzone, jak pojawienie sie ektoplazmy w bazylice?
-To ostatnie - odparl ojciec D, chowajac komorke. - Mam nadzieje, Susannah, ze to potrwa najwyzej dzien czy dwa, ale doskonale pamietam, ze w przeszlosci wpakowanie sie w sytuacje smiertelnego niebezpieczenstwa nie zajmowalo ci wiecej czasu. Bardzo cie prosze, zebys zachowala ostroznosc podczas mojej nieobecnosci. Nie chcialbym wrocic do domu po to, zeby odkryc, ze kolejna czesc szkoly przeniosla sie w niebyt. Och, poza tym dopilnuj, zeby Szatan mial dosc jedzenia...
-No nie - powiedzialam i cofnelam sie. Po raz pierwszy od dawna moje nadgarstki i dlonie nie nosily czerwonych sladow wscieklych kocich pazurow i chcialam, zeby tak zostalo. - Teraz ksiadz opiekuje sie tym kociskiem, nie ja.
-A co ja mam zrobic, Susannah? - zmartwil sie ojciec D. - Poprosic siostre Ernestyne, zeby do niego zajrzala od czasu do czasu? Na plebanii w ogole nie powinno byc zadnych zwierzat, ze wzgledu na alergie. Musialem sie przyzwyczaic do spania przy otwartym oknie, tak zeby ten piekielny stwor mogl wchodzic i wychodzic, kiedy mu sie podoba, zeby go nowicjuszki nie zauwazyly...
-Swietnie - przerwalam, wzdychajac ciezko. - Wstapie po karme dla zwierzat po szkole. Jeszcze cos?
Ojciec Dominik wyciagnal z kieszeni pognieciona kartke papieru. Rzucil na nia okiem i powiedzial:
-Och. Pogrzeb u Gutierrezow. Wszystko zalatwione. A cala rodzine umiescilem na liscie najbardziej potrzebujacych, tak jak prosilas.
-Dzieki, ojcze D - powiedzialam cicho, kierujac wzrok ku fontannie na dziedzincu.
W Brooklynie, gdzie sie wychowalam, listopad oznaczal smierc wszelkiej roslinnosci. Tutaj, w Kalifornii - mimo ze to polnocna Kalifornia - listopad oznacza tyle, ze turysci odwiedzajacy Misje nosza stroje khaki zamiast bermudow, a surferzy na plazy Carmelu zamieniaja kostiumy z krotkim rekawem na te z dlugim. Na klombach nadal rosna czerwone i rozowe kwiaty, a w poludnie, kiedy zwalniaja nas na lunch, mozna sie niezle spocic w promieniach slonca.
A jednak, przy temperaturze okolo dwudziestu stopni, zadrzalam... i to wcale nie dlatego, ze stalam w chlodnym cieniu pod arkadami. Nie, gesia skorke na moich ramionach wywolalo zimno plynace z wnetrza. Poniewaz pomimo niezaprzeczalnego piekna ogrodow Misji nie ulegalo watpliwosci, ze pod tymi cudownymi platkami kryje sie cos ciemnego i...
...coz, przypominajacego Paula.
To prawda. Ten chlopak potrafil najpiekniejszy dzien uczynic pochmurnym. Przynajmniej w moim odczuciu. Czy ojciec Dominik czul cos podobnego, nie jestem w stanie powiedziec, ale... jakos w to watpilam. Po dosc burzliwym poczatku roku Paul ostatecznie duzo rzadziej kontaktowal sie z dyrektorem niz ja. Bylo to troche dziwne, zwazywszy, ze wszyscy troje zajmowalismy sie posrednictwem.
Taki uklad chyba jednak odpowiadal zarowno Paulowi, jak i ojcu D. Obaj zachowywali dystans, wykorzystujac mnie w charakterze laczniczki w razie absolutnej koniecznosci. Wynikalo to czesciowo z tego, ze - powiedzmy to - obaj byli facetami. Ale tez z tego, ze zachowanie Paula - przynajmniej w szkole - poprawilo sie znaczaco i nie bylo powodu, zeby go posylac do gabinetu dyrektora. Paul stal sie wzorowym uczniem, mial bardzo dobre stopnie, a nawet zyskal nominacje na kapitana szkolnej druzyny tenisowej.
Gdybym tego nie widziala na wlasne oczy, nie uwierzylabym. Ale tak bylo. Rzecz jasna, Paul wolal nie wtajemniczac ojca D w swoja dzialalnosc pozalekcyjna, bo zdawal sobie sprawe, ze ksiadz raczej by jej nie zaaprobowal.
Wezmy chociazby przypadek Gutierrezow. Duch zglosil sie do nas po pomoc, a Paul zamiast zrobic, co nalezy, ukradl mu dwa tysiace dolarow. Na cos takiego ojciec Dominik na pewno nie przymknalby oka.
Tyle ze o tym nie wiedzial. To jest, ojciec D. Poniewaz Paul nie zamierzal mu powiedziec, a ja, prawde mowiac, tez nie. Bo gdybym powiedziala ojcu Dominikowi cos, co zaszkodziloby wizerunkowi Paula - piatkowego kujona, o jaki sie staral - to to, co spotkalo pania Gutierrez, spotkaloby rowniez mojego chlopaka.
Albo raczej chlopaka, z ktorym moglabym chodzic. Gdyby zyl.
Paul mial na mnie haka, zgadza sie. Ustawil mnie, jak chcial. Coz, moze niezupelnie tam, gdzie chcial, ale blisko...
Dlatego tez musialam uzyc podstepu, zeby zapewnic Gutierrezom jakis rodzaj zadoscuczynienia, bo zostali okradzeni, nawet jesli nie byli tego swiadomi. Nie moglam, naturalnie, pojsc na policje. (No, rozumie pan, panie oficerze, duch pani Gutierrez powiedzial mi, ze pieniadze sa ukryte u niej na podworku pod kamieniem, ale kiedy tam poszlam, stwierdzilam, ze zabral je juz inny posrednik... Kim jest posrednik? Och, to taka osoba, ktora jest lacznikiem miedzy swiatem zywych a swiatem umarlych. Ojej, prosze poczekac... co robicie z ta kamizelka?)
Zamiast tego umiescilam Gutierrezow na misyjnej liscie potrzebujacych, co zapewnilo pani Gutierrez przyzwoity pogrzeb, a jej bliskim dosc pieniedzy, zeby splacili chociaz czesciowo jej dlug. Ktory nie wynosil z pewnoscia az dwa tysiace dolarow...
-...podczas gdy mnie nie bedzie, Susannah. Wlaczylam sie troche za pozno. A nie moglam zapytac:
"O czym to ksiadz mowil?" Zaczalby sie dopytywac, jakie mysli pochlonely mnie na tyle, ze nie zwracalam uwagi na jego slowa.
-Obiecujesz, Susannah?
Blekitne oczy ojca Dominika wpily sie w moje. Czy mialam inne wyjscie, niz przelknac sline i skinac glowa?
-Oczywiscie, ojcze D - powiedzialam, nie majac pojecia, co obiecuje.
-Coz, musze stwierdzic, ze teraz czuje sie lepiej - odparl i faktycznie mialam wrazenie, ze rozluznil sie i przyjal swobodniejsza postawe. - Wiem, naturalnie, ze moge ufac wam obojgu. Tylko... strasznie bym nie chcial, zebys zrobila cos... eee, glupiego... kiedy wyjade. Kazdemu trudno jest oprzec sie pokusie, a szczegolnie mlodym ludziom, ktorzy nie zdaja sobie w pelni sprawy z konsekwencji swoich czynow.
Och. Juz wiedzialam, o czym mowil.
-Ale jesli chodzi o ciebie i Jesse'a - ciagnal ojciec Dominik - nastepstwa bylyby po prostu katastrofalne, gdybyscie przypadkiem, eee...
-...ulegli nieopanowanej zadzy? - dokonczylam za niego. Ojciec Dominik zerknal na mnie zalosnie.
-Susannah, mowie powaznie. Jesse nie nalezy do tego swiata. Przy odrobinie szczescia nie zabawi tutaj duzo dluzej. Im bardziej sie do siebie przywiazecie, tym bolesniej bedzie sie wam rozstac. Bo kiedys to nastapi, Susannah. Nie mozna zaklocic naturalnego...
Ble, ble, ble. Ojciec D poruszal wargami, ale ja sie znowu wylaczylam. Nie czulam potrzeby wysluchiwania po raz kolejny wykladu. A wiec ojcu Dominikowi nie ulozylo sie szczesliwie z duchem ukochanej dziewczyny z czasow sredniowiecza. Ale to nie znaczy, ze mnie i Jesse'owi przeznaczone jest to samo. Zwlaszcza biorac pod uwage, czego dowiedzialam sie od Paula, ktory chyba posiadal duzo rozleglejsza wiedze na temat posredniczenia niz ojciec Dominik...
...szczegolnie jesli chodzi o ten drobny, malo znany fakt, ze posrednicy sa w stanie przywrocic zmarlym zycie.
Byl tylko jeden szkopul: trzeba bylo miec jakies cialo, w ktorym daloby sie umiescic dusze wlasciwego zmarlego. A cialo to nie jest cos, co ma sie zwykle pod reka. W kazdym razie nie takie, ktore byloby sklonne dobrowolnie poswiecic zamieszkujaca je aktualnie dusze.
-Oczywiscie, ojcze D - zapewnilam, kiedy skonczyl wreszcie przemowe. - Niech ksiadz sie dobrze bawi w San Francisco.
Ojciec Dominik skrzywil sie. Przypuszczam, ze ludzie udajacy sie do San Francisco, zeby odwiedzic dostojnikow koscielnych w stanie spiaczki, niekoniecznie maja czas na turystyke, na przyklad obejrzenie mostu Golden Gate czy Chinatown itd.
-Dziekuje, Susannah. - Rzucil mi przenikliwe, wymowne spojrzenie. - Zachowuj sie.
-A czy kiedykolwiek bylo inaczej? - zapytalam lekko zdumiona.
Nie pofatygowal sie nawet, zeby odpowiedziec; potrzasnal glowa i odszedl.
3
No, to o czym to gwarzyliscie sobie dzisiaj z ojczulkiem na francuskim? - dopytywal sie Paul.-O pogrzebie pani Gutierrez - odpowiedzialam zgodnie z prawda. No, mniej wiecej. Doszlam do wniosku, ze nie oplaca sie oszukiwac Paula. Ma niesamowita zdolnosc odkrywania prawdy.
To, oczywiscie, wcale nie znaczy, ze mowie mu sama prawde i tylko prawde. Po prostu nie stosuje wobec Paula Slatera polityki pelnej otwartosci. Ze wzgledow bezpieczenstwa.
Wzgledy bezpieczenstwa kazaly mi nie wyjawiac Paulowi tego, ze ojciec Dominik udal sie do San Francisco i nie wiadomo, kiedy wroci.
-Chyba cie to juz nie martwi, co? - zapytal Paul. - Ta sprawa z pania Gutierrez? Wiesz, te pieniadze zostana wykorzystane z pozytkiem.
-Och, z pewnoscia, wiem. Kolacja w Cliffside Inn wyniesie ile? Stowe od lebka? I pewnie wynajmiesz limuzyne.
Paul, wsparty na poduszkach, usmiechnal sie niemrawo.
-Kelly ci powiedziala? Tak szybko?
-Przy pierwszej okazji.
-Dlugo nie czekala.
-Kiedy ja zaprosiles? Wczoraj wieczorem?
-Zgadza sie.
-A wiec okolo dwunastu godzin - powiedzialam. - Niezle, zwazywszy, ze przez jakies osiem prawdopodobnie spala.
-Och, w to watpie - odparl Paul. - Wtedy robia najwiecej. To znaczy, sukuby. Kelly mruzy oczy najwyzej na jedna, dwie godziny w nocy i tyle.
-Romantyczne. - Odwrocilam pozolkla kartke starej ksiazki, lezacej na lozku miedzy mna a Paulem. - Nazwac dziewczyne, z ktora sie wybierasz na bal zimowy, sukubem.
-Ona przynajmniej chce isc ze mna - powiedzial Paul z twarza bez wyrazu, jesli nie liczyc ciemnej brwi, ktora ledwo zauwazalnie uniosla sie nieco wyzej niz druga. - Ozywcza odmiana, musze stwierdzic, w stosunku do tego, jak sie tutaj zwykle rzeczy maja.
-Czyzbys slyszal, jak sie skarze? - zapytalam, przewracajac kolejna kartke.
Bylam dumna z siebie, ze zdolalam - przynajmniej na zewnatrz - zachowac calkowita obojetnosc wobec calej sprawy. Bo w srodku krzyczalam: Co sie dzieje? Dlaczego zapraszasz Kelly, a nie mnie? Nie to, ze mnie w ogole obchodza te glupie tance, ale w co ty teraz grasz, Paulu Slaterze?
Zdumiewajace, ze nie dalam nic po sobie poznac. W kazdym razie, nic mi o tym nie wiadomo.
-Chodzi tylko o to, ze chetnie dowiedzialabym sie wczesniej, ze nie zostalam uwzgledniona w twoich planach - powiedzialam glosno. - Moglam przeciez zdazyc juz wydac majatek na sukienke.
Kacik ust Paula uniosl sie gwaltownie.
-Nie zrobilas tego - powiedzial. - I wcale nie zamierzalas. Odwrocilam wzrok. Czasami trudno bylo wytrzymac jego spojrzenie, bylo takie przenikliwe, takie...
Blekitne.
Silna, opalona dlon spoczela na mojej, nie pozwalajac mi przewrocic strony.
-To tutaj. - Paul raczej nie ma problemu z patrzeniem mi w oczy (chyba dlatego, ze sa zielone i tak przenikliwe jak, hm, algi). Nie spuszczal wzroku z mojej twarzy. - Przeczytaj.
Spojrzalam w dol. Ksiazka, ktora Paul wyciagnal na nasza "lekcje posrednictwa", byla tak stara, ze kartki kruszyly sie w palcach. Powinna znajdowac sie w muzeum, a nie w sypialni siedemnastoletniego chlopca.
Ale wlasnie tam trafila, zabrana - watpie, zeby Paul byl swiadomy, ze ja o tym wiem - ze zbiorow dziadka. Ksiega umarlych - taki miala tytul.
Tytul nie byl jedynym przypomnieniem, ze wszystko przemija. Wydzielala zapach, jakby mysz czy inne male stworzenie dostalo sie nie tak dawno temu miedzy jej stronice i ulegalo powolnemu rozkladowi.
-"Jesli wierzyc przekladowi z 1924 roku - czytalam glosno, zadowolona, ze glos nie drzy mi tak jak palce - ktore zawsze drza, kiedy Paul mnie dotyka - zdolnosci zmiennikow nie konczyly sie na komunikacji ze zmarlymi i umiejetnosci teleportacji miedzy ich swiatem a naszym, ale obejmowaly rowniez swobodne przemieszczanie sie w czwartym wymiarze".
Przyznaje, nie bardzo wczuwalam sie w lekture. Bylo srednio zabawne siedziec w szkole caly dzien, a potem, przymusowo, pobierac lekcje posredniczenia. Jasne, odbywaly sie tylko raz w tygodniu, ale to, prosze mi wierzyc, wiecej niz dosyc. Dom Paula nie stracil nic ze swojej sterylnosci w ciagu tych paru miesiecy, kiedy go odwiedzalam. Byl tak samo przerazajacy jak zwykle...
...tak samo, jak dziadek Paula, ktory, jak sam twierdzil, prowadzil polzycie w pokoju niedaleko sypialni Paula. Na to polzycie skladala sie opieka najmowanych calodobowych pielegniarzy, zajmujacych sie przynoszeniem starszemu panu ulgi w rozlicznych chorobach oraz nieustanne ogladanie kanalu rozrywkowego. Nic dziwnego, ze Paul unikal pana Slatera - czy tez doktora Slaskiego, jak sam mi sie przedstawil - jak zarazy. Dziadek nie stanowi najbardziej interesujacego towarzystwa, nawet kiedy nie udaje otumanionego lekami.
Pomimo mojego braku zapalu Paul puscil moja dlon i rozparl sie z powrotem na poduszkach, niezwykle zadowolony z siebie.
-No? - Znowu jedna brew powedrowala do gory.
-No, co? - Przewrocilam kartke; na nastepnej stronie widniala jedynie kopia cytowanego hieroglifu.
Usmieszek zniknal z jego twarzy. Stala sie rownie pozbawiona wyrazu co sciana za jego plecami.
-A wiec tak chcesz to rozegrac - powiedzial. Nie mialam pojecia, o czym mowi.
-Rozegrac co? - zapytalam.
-Moglbym to zrobic, Suze - odparl. - Nie powinno byc trudno dojsc do tego. A kiedy mi sie uda... coz, nie bedziesz mogla mi zarzucic, ze nie dotrzymalem umowy.
-Jakiej umowy? Paul zacisnal szczeki.
-Zeby nie zabijac twojego chlopaka - powiedzial bezbarwnym tonem.
Gapilam sie na niego, autentycznie zdumiona. Nie moglam zrozumiec, co sie dzieje. Spedzamy razem calkiem mile - no, dobrze, moze nie mile, ale zwyczajne - popoludnie, a on nagle zaczyna grozic, ze zabije... albo raczej, ze nie zabije, mojego chlopaka. O co wlasciwie chodzilo?
-O - o czym ty mowisz? - wyjakalam. - Co to ma wspolnego z Jesse'em? Czy to... czy to z powodu tancow? Paul, gdybys mnie poprosil, poszlabym z toba. Nie wiem, dlaczego to zrobiles i zaprosiles Kelly, nawet nie...
Usmieszek powrocil, ale tym razem Paul tylko pochylil sie i zamknal ksiazke. Z wiekowych stronic podniosl sie tuman kurzu, niemal prosto na moja twarz, ale nie zwrocilam na to uwagi. Z sercem w gardle czekalam na odpowiedz.
Pisane mi jednak bylo rozczarowanie, poniewaz Paul rzucil jedynie:
-Nie przejmuj sie tym. - Po czym podniosl sie z lozka. - Jestes glodna?
-Paul. - Poszlam za nim, stukajac glosno butami od Stuarta Weitzmana na golej, wylozonej plytkami podlodze. - Co sie dzieje?
-A dlaczego sadzisz, ze cos sie dzieje? - zapytal, idac dlugim, rozswietlonym korytarzem.
-O rany, nie wiem. - Strach sprawil, ze zabrzmialo to uszczypliwie. - To, co przedtem powiedziales o Jessie. I to, ze zostawiles mnie na lodzie, jesli chodzi o bal zimowy. A teraz to. Cos knujesz.
-Naprawde? - Paul spojrzal na mnie, wchodzac na krecone schody prowadzace do kuchni. - Powaznie tak myslisz?
-Tak - powiedzialam. - Tylko jeszcze nie wpadlam na to, co.
-Wiesz, jakie teraz sprawiasz wrazenie? - zapytal Paul, otwierajac lodowke i zagladajac do srodka.
-Nie. Jakie?
-Jakbys byla zazdrosna o inna dziewczyne. Zatkalo mnie.
-A jak sie rzeczy maja na planecie niespelnionych zyczen? Znalazl puszke coli i otworzyl ja z trzaskiem.
-Ladne - skwitowal moja uwage. - Nie, powaznie. Podoba mi sie. Kiedys moze sam to wykorzystam.
-Paul. - Wpatrywalam sie w niego uwaznie, w gardle mi zaschlo, a serce tluklo mi sie w piersi. - Co ty knujesz? Powaznie.
-Powaznie? - Pociagnal dlugi lyk napoju. Mimo woli zwrocilam uwage, kiedy przelykal, jak mocno jest opalony. - Asekuruje sie.
-A coz to znaczy?
-To znaczy - powiedzial, zamykajac lodowke i opierajac sie o nia plecami - ze zaczyna mi sie tutaj podobac. Dziwne, ale prawdziwe. Nigdy nie myslalem, ze jestem typem nadajacym sie na kapitana szkolnej druzyny tenisa. Moj Boze, w poprzedniej szkole... - Znowu pociagnal lyk coli. - Ale mniejsza o to. Faktem jest, ze zaczyna mnie wciagac to szkolne zycie. Chce isc na bal zimowy. Chodzi o to, ze pewnie nie bedziesz chciala ze mna byc przez jakis czas, po tym jak... coz, zrobie to, co planuje.
Drzwi lodowki byly zamkniete, wiec to nie z jej powodu poczulam nagle zimny dreszcz przebiegajacy po plecach. Widocznie zauwazyl, ze drze, bo powiedzial z usmiechem:
-Nie martw sie, Susie. W koncu mi wybaczysz. Z czasem zdasz sobie sprawe, ze tak bedzie le...
Nie dokonczyl. A to dlatego, ze podeszlam i wytracilam mu puszke z reki. Wyladowala z hukiem w zlewie ze stali nierdzewnej. Paul spojrzal zaskoczony na pusta dlon, jakby nie mogl zrozumiec, gdzie sie podzialo jego picie.
-Nie wiem, co planujesz, ale jedno niech bedzie jasne: jesli cos mu sie stanie - syknelam nie glosniej niz napoj wydobywajacy sie z puszki, ale znacznie gwaltowniej - cokolwiek, to pozalujesz, ze sie w ogole urodziles. Zrozumiales?
Zaskoczenie na jego twarzy ustapilo miejsca irytacji.
-Tego nie obejmowala nasza umowa. Obiecalem tylko, ze nie...
-Cokolwiek. I nie nazywaj mnie "Susie".
Serce bilo mi tak mocno, ze nie rozumialam, jak mogl tego nie slyszec - jak mogl nie zauwazyc, ze jestem bardziej przerazona niz rozgniewana...
A moze i zauwazyl, bo rozciagnal usta w usmiechu - w usmiechu, ktory zdazyl sprawic, ze polowa dziewczyn w szkole zakochala sie w nim na zaboj.
-Nie martw sie, Suze - powiedzial. - Moje plany wobec Jesse'a? Sa o wiele bardziej humanitarne niz to, co przewidzialas dla mnie.
-Ja...
Paul pokrecil glowa.
-Nie obrazaj mnie, udajac, ze nie wiesz, co mam na mysli. Nie musialam udawac. Nie mialam pojecia, o co mu chodzi.
Nie zdolalam mu jednak tego powiedziec, poniewaz w tym samym momencie otworzyly sie drzwi z boku i ktos zawolal:
-Halo?
Byl to doktor Slaski wraz z opiekunem - wrocili wlasnie z kolejnej tury niekonczacych sie wizyt lekarskich. Okrzyk pochodzil od opiekuna. Doktor Slaski - czy tez Slater, jak nazywal go Paul - nigdy sie nie odzywal. W kazdym razie nie wtedy, kiedy poza mna byl w poblizu jeszcze ktos inny.
-Hej - powiedzial Paul, wchodzac do salonu i spogladajac na przykutego do wozka inwalidzkiego dziadka. - Jak bylo?
-Swietnie - odparl pielegniarz z usmiechem. - Prawda, panie Slater?
Dziadek Paula nie odpowiedzial. Glowe mial spuszczona na piersi, jakby spal.
Tyle ze nie spal. Byl nie mniej swiadomy niz ja. W zniszczonym i kruchym starczym ciele kryl sie umysl tryskajacy inteligencja i pelen zywotnosci. Nie jestem w stanie pojac, dlaczego uznal za stosowne to ukrywac. Mnostwa rzeczy dotyczacych Slaterow nie rozumiem.
-Przyjaciolka zostaje na kolacji, Paul? - zapytal wesolo opiekun.
-Tak - powiedzial Paul.
-Nie - powiedzialam w tym samym momencie. Po czym nie patrzac mu w oczy, dodalam: - Wiesz, ze nie moge.
To, przynajmniej, bylo prawda. Czas posilkow to w moim domu czas dla rodziny. Wystarczy opuscic jeden z wymyslnych posilkow przygotowanych przez mojego ojczyma, a wymowkom nie ma konca.
-W porzadku - powiedzial Paul przez wyraznie zacisniete zeby. - Odwioze cie do domu.
Nie sprzeciwialam sie. Bylam bardziej niz chetna do wyjscia.
Przejazdzka mogla byc duzo przyjemniejsza, niz byla. Chodzi o to, ze Carmel nalezy do najpiekniejszych miejsc na swiecie, a dom Slaterow lezy tuz nad oceanem. Slonce zachodzilo i wydawalo sie, ze niebo staje w plomieniach, a z dolu dobiegal odglos fal rytmicznie uderzajacych o nadbrzezne skaly. Do tego Paul, ktorego widok tez nie jest, no coz, niemily dla wzroku, prowadzi nie jakis tam, przechodzacy z ojca na syna samochod, ale srebrzysty kabriolet bmw, w ktorym, o czym przypadkiem wiem, wygladam wyjatkowo dobrze - z ciemnymi wlosami, blada cera i znakomicie dobranym obuwiem.
A jednak napiecie panujace w samochodzie mozna by ciac nozem. Jechalismy w calkowitym milczeniu, az dotarlismy wreszcie na ulice Sosnowego Wzgorza 99, pod pelen tajemniczych zakamarkow wiktorianski dom na Wzgorzach Carmelu, ktory moja mama i ojczym nabyli przeszlo rok temu, ale jeszcze nie skonczyli odnawiac. A poniewaz powstal w poczatkach wieku - XIX, nie XX - wymagal mnostwa przerobek...
Zadne jednak, nawet najnowoczesniejsze oswietlenie nie moglo usunac w cien awanturniczej przeszlosci tego domu, ani faktu, ze przed paroma miesiacami odkopano tam na podworku szkielet mojego chlopaka. Nadal nie moglam postawic stopy na tarasie, nie odczuwajac mdlosci.
Juz mialam wysiasc z auta bez slowa pozegnania, kiedy Paul wyciagnal reke i polozyl dlon na moim ramieniu.
-Suze - odezwal sie, a kiedy odwrocilam glowe, zobaczylam w jego niebieskich oczach zaklopotanie. - Posluchaj. Co bys powiedziala na zawieszenie broni?
Zamrugalam oczami. Zarty sobie stroil? Grozil, ze usunie mojego chlopaka; okradl ludzi, ktorym mial pomoc; nie raczyl zaprosic mnie na szkolne tance i upokorzyl w rezultacie przed najpopularniejsza dziewczyne w szkole. A teraz chcial buzi i pa, pa?
-Nie ma mowy - burknelam, zgarniajac swoje podreczniki.
-Daj spokoj, Suze - powiedzial, oslepiajac mnie usmiechem, od ktorego serce topnialo. - Wiesz, ze jestem nieszkodliwy. No, w zasadzie. Poza tym, co moglbym zrobic Jesse'owi? Ma ojca Dominika, zeby go chronil, prawda?
Niezupelnie. W kazdym razie, nie teraz. Ale Paul o tym nie wiedzial. Jeszcze nie.
-Przykro mi z powodu tej sprawy z Kelly. Ale ty nie chcialas isc ze mna. Jak mozesz miec do mnie pretensje o to, ze mam ochote zabrac dziewczyne, ktorej... coz, ktorej sie podobam?
Moze to przez ten usmiech. Moze przez sposob, w jaki mrugal blekitnymi oczetami. Nie wiem, dlaczego, ale nagle poczulam, ze miekne.
-A co z Gutierrezami? - zapytalam. - Oddasz pieniadze?
-Hm. Coz, nie. Nie moge tego zrobic.
-Paul, mozesz. Nic nie powiem, przysiegam...
-Nie o to chodzi. Nie moge, poniewaz... ja, eee, potrzebuje ich.
-Na co?
Paul usmiechnal sie.
-Dowiesz sie.
Otworzylam drzwi i wysiadlam, wbijajac obcasy gleboko w uslana iglami sciezke.
-Do widzenia, Paul - powiedzialam i zatrzasnelam drzwiczki, ucinajac jego slowa:
-Nie, Suze, poczekaj!
Odwrocilam sie i ruszylam w strone domu. Moj ojczym Andy rozpalil ogien w ktoryms z licznych kominkow. Silna won spalonego drewna wypelniala rzeskie wieczorne powietrze, mieszajac sie z jeszcze innym zapachem...
Curry. To byl wieczor kurczaka tandoori. Jak moglam zapomniec?
Za plecami slyszalam, jak Paul cofa samochod i odjezdza. Nie obejrzalam sie. Weszlam po schodkach w swietle plynacym z jadalni i stanelam przed frontowymi drzwiami. Otworzylam je i zawolalam:
-Jestem w domu!
Ale tak naprawde nie bylam. Bo teraz dom oznaczal dla mnie cos innego i tak bylo od jakiegos czasu. I on juz tu nie mieszkal.
4
Garsc kamykow zagrzechotala z halasem, uderzajac o grube, oprawne w olow szklo. Rozejrzalam sie zaniepokojona, czy to nie zwrocilo czyjejs uwagi. Lepiej jednak, zeby uslyszeli stuk drobinek zwiru o szybe niz mnie, szepczaca imie kogos, kto wcale nie powinien tutaj mieszkac...Kogos, kto w rzeczywistosci wlasciwie w ogole nigdzie nie mieszkal.
Zjawil sie niemal natychmiast, nie w oknie, ale tuz kolo mnie. Tak to jest z umarlymi. Nie musza sie przejmowac schodami. Czy scianami.
-Susannah. - Swiatlo ksiezyca uwypuklilo rysy jego twarzy. Plamy cienia znajdowaly sie tam, gdzie powinny byc oczy, a blizna na brwi - slad po ugryzieniu psa w dziecinstwie - stala sie calkiem biala.
Ale nadal, mimo tych ksiezycowych sztuczek, Jesse byl najprzystojniejszym chlopakiem, jakiego spotkalam. Nie sadze, zeby to milosc sprawiala, ze tak go ocenilam. Pokazalam Cee Cee jego miniaturowy portret, ktory przypadkiem - specjalnie wynioslam z siedziby Towarzystwa Historycznego Carmelu, a ona przyznala mi racje. "Niesamowicie przystojny" - tak sie dokladnie wyrazila.
-Nie musisz sobie zawracac tym glowy - powiedzial, strzasajac z mojej dloni reszte kamykow. - Wiedzialem, ze tu jestes. Slyszalem, jak mnie wolalas.
Tyle ze wcale tak nie bylo. Wlasciwie nie zawolalam go. Ale wszystko jedno. Byl ze mna i tylko to sie liczylo.
-O co chodzi, Susannah? - zapytal. Wysunal sie z cienia plebanii, wiec moglam w koncu zobaczyc jego oczy. Ciemne i lsniace, byly pelne inteligencji... inteligencji i czegos jeszcze.
Czegos, jak myslalam z przyjemnoscia, przeznaczonego tylko dla mnie.
-Wpadlam, zeby powiedziec "czesc" - oznajmilam ze wzruszeniem ramion. Bylo tak chlodno, ze moj oddech tworzyl chmurke pary miedzy nami.
Tak sie nie dzialo, kiedy odzywal sie Jesse. Poniewaz on, rzecz jasna, nie oddycha.
-O trzeciej nad ranem? - Ciemne brwi uniosly sie do gory, ale raczej w wyrazie rozbawienia niz niepokoju. - W dzien powszedni?
Tu mnie zlapal, oczywiscie.
-Ojciec D prosil, zeby przyniesc jakies kocie jedzenie - wyjasnilam, potrzasajac torba. - Nie chcialam, zeby siostra Ernestyna nakryla mnie na tym, jak je podrzucam. Nie powinna wiedziec o Szatanie.
-Kocie jedzenie - powtorzyl Jesse. To go na dobre rozbawilo. - I tylko tyle?
Nie tylko i dobrze o tym wiedzial. Ale chodzilo o cos innego, niz sadzil. W kazdym razie niezupelnie.
Ale kiedy przyciagnal mnie do siebie, nie stawialam oporu. Zwlaszcza ze jest jedno jedyne miejsce na swiecie, gdzie czuje sie bezpiecznie, i tam wlasnie bylam... w jego ramionach.
-Zimno ci, querida - szepnal w moje wl