MEG CABOT Posredniczka 06 - Czwartywymiar Przeklad Aleksandra Januszewska Tytul oryginalu A TALE OF THE MEDIATOR TWILIGHT Dla Benjamina To byl zwykly sobotni poranek w Brooklynie. Nic nie kazalo mi podejrzewac, ze tego dnia moje zycie zmieni sie na zawsze. Absolutnie nic. Wstalam wczesnie, zeby poogladac kreskowki. Nie mialam nic przeciwko temu, zeby wstac wczesnie, jesli chodzilo o spedzenie paru godzin z krolikiem Bugsem i jego przyjaciolmi. Nie znosilam tylko wstawac wczesnie do szkoly. Juz wtedy za nia nie przepadalam. W zwykly dzien tygodnia tata laskotal mnie w piety, zebym podniosla sie z lozka. Ale nie w soboty. Tata chyba czul to samo. To znaczy, jesli chodzi o soboty. Zawsze wstawal pierwszy, ale w soboty wstawal jeszcze wczesniej i zamiast owsianki z brazowym cukrem, ktora karmil mnie w tygodniu, przygotowywal mi tosty Mama, ktora nie znosila zapachu syropu klonowego, Zostawala w lozku, dopoki talerze nie zostaly oplukane i wlozone do zmywarki, stol wytarty, a kuchnia wywietrzona. W tamta sobote - zaraz po moich szostych urodzinach - zmylismy z tata naczynia i posprzatalismy, a potem wrocilam do ogladania filmow. Nie pamietam, co akurat ogladalam, kiedy wszedl tata, zeby sie ze mna pozegnac, ale film musial byc dobry, bo strasznie chcialam, zeby sie pospieszyl i juz sobie poszedl. -Ide pobiegac - powiedzial, calujac mnie w czubek glowy. - Czesc, Suze. -Czesc - powiedzialam. Chyba nawet na niego nie spojrzalam. Wiedzialam, jak wyglada. Wysoki z gestymi, ciemnymi, posiwialymi w niektorych miejscach wlosami. Tego dnia mial na sobie szare spodnie do joggingu i koszulke z napisem Homeport, Menemsha, swieze owoce morza na okraglo przez caly rok, pamiatka naszej ostatniej wyprawy na Martha's Vineyard. Zadne z nas nie zdawalo sobie sprawy, ze to ostatnie ubranie, jakie na siebie wlozyl. -Na pewno nie chcesz isc ze mna do parku? - zapytal. -Ta - ato - powiedzialam, przerazona mysla, ze moglaby mnie ominac choc minuta kreskowki. - Nie. -Baw sie dobrze - odparl. - Powiedz mamie, ze w lodowce jest swiezo wycisniety sok z pomaranczy. -W porzadku - mruknelam. - Czesc. I wyszedl. Czy postapilabym inaczej, wiedzac, ze nigdy wiecej go nie zobacze - w kazdym razie, zywego? Oczywiscie, ze tak. Poszlabym z nim do parku. Zmusilabym go, zeby spacerowal, a nie biegal. Gdybym wiedziala, ze dostanie ataku serca tam, na sciezce w parku, i umrze na oczach obcych ludzi, przede wszystkim zamiast do parku, kazalabym mu pojsc do lekarza. Ale nie wiedzialam. Skad moglam wiedziec? No skad? 1 Kamien lezal dokladnie tam, gdzie wskazala pani Gutierrez, pod obwislymi galeziami przerosnietego hibiskusa na jej podworku. Wylaczylam latarke. Pomimo pelni gruba warstwa chmur przywiana znad morza kolo polnocy oraz lepka wilgoc ograniczaly widocznosc do zera.Ale swiatlo i tak nie bylo mi juz potrzebne. Zabralam sie do kopania. Zanurzylam palce w wilgotnej, miekkiej ziemi i usunelam kamien z miejsca, w ktorym spoczywal. Dal sie latwo poruszyc, nie byl ciezki. Zaczelam grzebac w dziurze, szukajac metalowego pudelka, ktore, jak zapewnila mnie pani Gutierrez, powinno tam byc... Nie bylo go jednak. Pod palcami nie wyczulam niczego poza mokra ziemia. Wtedy w poblizu trzasnela pod czyims ciezarem lezaca na ziemi galazka. Znieruchomialam. Wdarlam sie w koncu na teren prywatny; ostatnia rzecz, jakiej mi bylo trzeba, to powrot do domu w asyscie funkcjonariuszy policji Carmelu w Kalifornii. Po raz kolejny. Potem, z sercem bijacym jak oszalale, usilujac goraczkowo wymyslic jakies wyjasnienie, zeby sie wyplatac z tej sytuacji, rozpoznalam szczuply cien - ciemniejszy niz wszystkie inne wokol - o jakis metr ode mnie. W uszach nadal czulam silne pulsowanie, ale teraz juz z innego powodu. -To ty - powiedzialam, podnoszac sie z wolna na chwiejnych nogach. -Czesc, Suze. - Glos, ktory mnie dobiegl w wilgotnym powietrzu, brzmial gleboko i pewnie... w przeciwienstwie do mojego, ktory wykazywal denerwujaca sklonnosc do drzenia, kiedy on byl gdzies w poblizu. A nie tylko glos mi drzal, kiedy sie zjawial. Staralam sie nie dac tego po sobie poznac. -Oddaj - powiedzialam, wyciagajac reke. Odrzucil glowe do tylu i wybuchnal smiechem. -Zglupialas? - powiedzial. -Mowie powaznie, Paul - oznajmilam stanowczo; moja pewnosc siebie zaczynala jednak ustepowac niczym piasek osypujacy sie pod stopami. -Suze, to dwa tysiace dolarow - stwierdzil, jakbym o tym nie wiedziala. - Dwa tysiace. -Naleza do Julia Gutierreza - powiedzialam zdecydowanie, chociaz czulam sie zupelnie inaczej. - Nie do ciebie. -Och, jasne - stwierdzil z ironia. - I co Gutierrez zrobi, wezwie gliny? Nie ma pojecia, ze czegos mu brakuje. W ogole nie zdawal sobie sprawy, ze to tutaj bylo. -Bo jego babcia umarla i nie zdazyla mu o tym powiedziec - przypomnialam. -Wiec niczego nie zauwazy, prawda? - Wyczuwalam w ciemnosci, ze Paul sie usmiecha. Slyszalam smiech w jego glosie. - Nie bedzie mu brakowac czegos, o czym i tak nie wiedzial. -Pani Gutierrez wie. - Opuscilam reke, zeby nie zauwazyl jej drzenia, ale rosnaca niepewnosc w glosie trudniej bylo ukryc. - Jak odkryje, ze ukradles pieniadze, znajdzie cie. -A skad wiesz, ze juz tego nie zrobila? - zapytal tak obojetnie, ze dostalam gesiej skorki... a nie mialo to nic wspolnego z jesiennym chlodem. Nie chcialam mu uwierzyc. Ale nie mial powodu, zeby klamac. Bylo oczywiste, ze pani Gutierrez, szukajac pomocy wszedzie, gdzie sie dalo, przyszla rowniez do niego. Jak inaczej dowiedzialby sie o pieniadzach? Biedna pani Gutierrez. Zaufala niewlasciwemu posrednikowi. Poniewaz wygladalo na to, ze Paul dopuscil sie w stosunku do niej nie tylko kradziezy: o, nie. Jak ostatnia idiotka, stalam na srodku jej podworza i wzywalam ja po imieniu - na tyle glosno, na ile sie odwazylam - tak, na wszelki wypadek. Nie chcialam obudzic pograzonej w zalobie rodziny, spiacej w skromnym, tynkowanym domku pare metrow dalej. -Pani Gutierrez? - Wyciagalam szyje, szepczac jej imie w mroku i usilujac nie zwracac uwagi na zimno w powietrzu... i w sercu. - Pani Gutierrez? Jest pani tam? To ja, Suze... Pani Gutierrez? Nie bylam specjalnie zaskoczona, ze sie nie zjawia. Wiedzialam, naturalnie, ze Paul jest w stanie pozbywac sie umarlych na dobre. Nigdy nie przyszlo mi po prostu do glowy, ze moze byc na tyle podly, zeby to zrobic. Powinnam byla sie domyslic. Odwrocilam sie w jego strone; znad morza naplynal zimny wiatr. Rozrzucil mi wlosy wokol twarzy, az kilka dlugich, ciemnych pasm przywarlo do blyszczyka na ustach. Mialam jednak powazniejsze zmartwienia. -To oszczednosci jej zycia - powiedzialam, nie dbajac o to, czy zauwazy drzenie mojego glosu, czy nie. - Wszystko, co miala, zeby zostawic dzieciom. Paul, z dlonmi wsunietymi gleboko w kieszenie skorzanej kurtki, wzruszyl ramionami. -Powinna je byla zlozyc w banku - stwierdzil. Moze trzeba z nim podyskutowac, pomyslalam. Moze zdolam mu wyjasnic... -Wielu ludzi nie ma zaufania do bankow. Na prozno. -Nie moja wina - powiedzial, ponownie wzruszajac ramionami. -Ty nawet nie potrzebujesz tych pieniedzy - krzyknelam. - Rodzice kupuja ci, co chcesz. Dwa tysiace dolarow to dla ciebie nic, a dla dzieci pani Gutierrez to majatek! -Powinna byla lepiej o nie zadbac - burknal tylko. A potem, chyba na widok mojej miny - chociaz nie wiem, jak to mozliwe, bo chmury byly gestsze niz przedtem - dodal lagodniej: - Suze, Suze, Suze. - Wyciagnal jedna reke z kieszeni i przysunal sie, zeby polozyc mi ja na ramieniu. - Co ja mam z toba zrobic? Milczalam. Nie sadze, zebym zdolala wydobyc glos, gdybym probowala. Oddychalam z trudem. Moglam myslec tylko o pani Gutierrez i krzywdzie, jaka jej wyrzadzil. Jak to mozliwe, zeby ktos, kto tak ladnie pachnial - przenikliwy, swiezy zapach jego wody kolonskiej unosil sie w powietrzu - ktos, od kogo bilo tyle ciepla - szczegolnie pozadanego przy chlodnej pogodzie i zludnej ochronie, jaka przed zimnem dawala mi wiatrowka - mogl byc takim... Coz, zlym? -Cos ci powiem - odezwal sie Paul. Czulam, jak glos wibruje w jego ciele, tak blisko stalismy. -Podziele sie z toba. Tysiac na lebka. Musialam przelknac - cos naprawde nieprzyjemnego - zanim zebralam sie na odpowiedz: -Jestes chory. -Nie badz taka, Suze - powiedzial z wyrzutem. - Musisz przyznac, ze to sprawiedliwe. Ze swoja polowa mozesz zrobic, co ci sie podoba. Odeslij to Gutierrezom, jesli chcesz. Ale jesli masz rozum, kupisz sobie za to samochod - teraz, kiedy wreszcie zrobilas prawo jazdy. Z taka kasa moglabys wplacic zaliczke za jakies przyzwoite cztery kolka, zamiast podkradac mamie samochod z podjazdu, kiedy zasnie... -Nienawidze cie - parsknelam i uwolnilam sie z jego uscisku, nie zwracajac uwagi na lodowaty podmuch, ktory natychmiast owional miejsce, ktore przedtem on ogrzewal swoim cialem. -Nie, nieprawda - powiedzial. Zza chmur na moment wysunal sie ksiezyc, ale to wystarczylo, zeby zobaczyc krzywy usmiech na twarzy Paula. - Jestes wsciekla, bo wiesz, ze mam racje. Nie wierzylam wlasnym uszom. Mowil powaznie? -Odbieranie pieniedzy zmarlej kobiecie jest czyms wlasciwym? -Oczywiscie - stwierdzil. Ksiezyc zniknal, ale po glosie Paula mozna bylo poznac, ze jest rozbawiony. - Ona ich juz nie potrzebuje. Ty i ojciec Dominik. Para naiwniakow. Chcialbym cie o cos zapytac. Skad wiesz, czego ona od ciebie chciala? Sadzilem, ze uczysz sie francuskiego, nie hiszpanskiego. Nie od razu odpowiedzialam. A to dlatego, ze rozpaczliwie usilowalam wymyslic odpowiedz, w ktorej nie musialabym wymowic slowa, ktorego nie znosilam wymawiac w jego obecnosci; slowa, ktore za kazdym razem, kiedy je slyszalam albo nawet kiedy o nim pomyslalam, powodowalo, ze serce zaczynalo tluc sie mi w piersi, a krew zywiej pulsowala w moich zylach. Na nieszczescie u Paula to slowo nie wywolywalo podobnej reakcji. Zanim wymyslilam klamstwo, sam sobie odpowiedzial. -Och, fakt - odezwal sie niespodziewanie bezbarwnym glosem. - On. Ale jestem glupi. Zanim zdolalam powiedziec cos, co rozladowaloby napiecie, albo przynajmniej odwrocilo jego mysli od Jesse'a, ostatniej osoby na swiecie, o ktorej Paul powinien myslec - dodal zupelnie innym tonem: -Coz, nie wiem, jak ty, ale ja mam dosc. Koncze na dzisiaj. Do zobaczenia, Simon. Odwrocil sie, zeby odejsc. Tak po prostu. Wiedzialam, oczywiscie, co musze zrobic. Nie mialam na to ochoty... w gruncie rzeczy, zoladek podszedl mi do gardla, a dlonie nagle zwilgotnialy z zupelnie niezrozumialych powodow. Ale jaki mialam wybor? Nie moglam pozwolic mu odejsc z pieniedzmi. Probowalam go przekonac, ale nie udalo sie. Jesse'owi to by sie nie spodobalo, ale nie widzialam innego wyjscia. Skoro Paul nie chcial rozstac sie z pieniedzmi dobrowolnie, to musialam mu je odebrac. Uznalam, ze mam duze szanse. Paul wsadzil pudelko do wewnetrznej kieszeni kurtki. Wyczulam je, kiedy obejmowal mnie ramieniem. Musialam tylko odwrocic jakos jego uwage - celny cios w splot sloneczny zalatwilby prawdopodobnie sprawe - a potem zlapac pudelko i cisnac je przez najblizsze okno do domu. Brzek rozbitego szkla przestraszylby, oczywiscie, Gutierrezow, ale mocno watpie, czy wezwaliby policje... znalazlszy dwa tysiaczki zielonych rozsypane po podlodze. Nie byl to moze najlepszy plan, ale jedyny, na jaki wpadlam. Zawolalam go. Odwrocil sie. Ksiezycowi spodobalo sie akurat w tym momencie wyskoczyc zza gestej zaslony chmur i w jego bladym swietle zobaczylam na twarzy Paula wyraz bezsensownej nadziei. Ta nadzieja wyraznie wzrastala w miare, jak zblizalam sie do niego przez trawnik. Chyba myslal przez chwile, ze udalo mu sie wreszcie mnie zlamac. Odkryl moj slaby punkt. Przeciagnal na zla strone. A to wszystko za jedyne tysiac dolcow. Nic z tego. Wyraz nadziei zniknal z jego twarzy z chwila, gdy zauwazyl moja piesc. Wydawalo mi sie nawet, ze w jego niebieskich, bladych jak ksiezycowe swiatlo oczach dostrzegam uraze. Pozniej ksiezyc ponownie ukryl sie za chmurami i znowu pograzylismy sie w ciemnosci. Zaraz potem Paul, poruszajac sie nadspodziewanie szybko, zlapal moje nadgarstki w bolesnym uscisku, podcinajac mi jednoczesnie nogi. W sekunde pozniej lezalam na mokrej trawie przywalona jego ciezkim cialem, z twarza o pare centymetrow od jego twarzy. -To byl blad - powiedzial zdecydowanie zbyt swobodnym tonem, biorac pod uwage, jak szybko bilo jego serce tuz kolo mojego. - Cofam oferte. Jego oddech jednak, w przeciwienstwie do mojego, nie byl urywany. Mimo to staralam sie ukryc przed nim strach. -Jaka oferte? - wysapalam. -Podzialu pieniedzy. Zatrzymam cala sume. Naprawde mnie urazilas, wiesz o tym, Suze? -Jestem o tym przekonana - odparlam z taka ironia, na jaka tylko bylo mnie stac. - A teraz zlaz ze mnie. To moje ulubione ridersy, przez ciebie poplamia sie trawa. Paul nie mial jednak ochoty mnie puscic. Nie przyjal tez mojej nieudolnej proby obrocenia calej tej sytuacji w zart. W jego glosie brzmiala smiertelna powaga. -Chcesz, zeby twoj chlopak zniknal, tak samo jak pani Gutierrez? - wysyczal. Z jego ciala plynelo cieplo, wiec jedynym wyjasnieniem, dlaczego nagle moje serce zamienilo sie w kawalek lodu, bylo to, ze na skutek przerazenia krew chyba zamarzla mi w zylach. Nie moglam jednak okazac strachu. Slabosc u ludzi takich jak Paul wywoluje raczej okrucienstwo niz wspolczucie. -Zawarlismy porozumienie - powiedzialam, z wysilkiem poruszajac ustami, rownie zmarzlymi ze strachu jak serce. -Obiecalem, ze go nie zabije - odparl Paul. - Nie mowilem nic na temat niedopuszczenia do tego, zeby umarl. Zamrugalam oczami, zupelnie oglupiala. -O... o czym ty mowisz? - wyjakalam. -Domysl sie. - Pochylil sie i pocalowal mnie lekko w zlodowaciale usta. - Dobranoc, Suze. A potem podniosl sie i rozplynal w ciemnosci. Troche to trwalo, zanim do mnie dotarlo, ze jestem wolna. Chlodne powietrze ogarnelo mnie wszedzie tam, gdzie przedtem zaslanial mnie swoim cialem. W koncu wydobylam z siebie dosc sily, zeby przetoczyc sie na brzuch. Czulam sie, jakbym wyrznela glowa w mur. Zdolalam jednak zawolac: -Paul! Poczekaj! Wtedy wlasnie u Gutierrezow ktos wlaczyl swiatlo. Podworko rozjasnilo sie niczym pas startowy na lotnisku. Otworzylo sie okno i ktos zawolal: -Hej, ty! Co ty tam robisz? Nie czekalam, zeby sprawdzic, czy zdecyduja sie wezwac policje. Poderwalam sie z ziemi i pognalam w strone ogrodzenia, ktore pokonywalam pol godziny wczesniej. Samochod mamy stal tam, gdzie go zostawilam. Wskoczylam do srodka i ruszylam w dluga podroz do domu, przeklinajac cala droge pewnego kolege po fachu oraz plamy z trawy na nowych dzinsach. Nie mialam pojecia, co mnie jeszcze czeka ze strony Paula. Wkrotce mialam sie tego dowiedziec. 2 Zrobil to. W koncu. W glebi duszy zawsze chyba wiedzialam, ze to zrobi. Mozna by pomyslec, ze po tym, co przeszlam, powinnam byla sie tego spodziewac. To dla mnie nic nowego. A wszystko wskazywalo, ze tak sie stanie. A jednak cios, kiedy padl, uderzyl jak piorun z jasnego nieba.-No, wiec dokad idziesz na kolacje przed balem zimowym? - zapytala mnie Kelly Prescott na czwartej lekcji w pracowni jezykowej. Nawet nie czekala na odpowiedz. Kelly Prescott ona nie interesowala. Nie po to pytala. - Paul zabiera mnie do Cliffside Inn - ciagnela. - Znasz Cliffside Inn, prawda, Suze? Na wybrzezu Big Sur? -Och, pewnie - mruknelam. - Znam. Tak w kazdym razie powiedzialam. Czy to nie zabawne, jak nasz umysl potrafi sie przestawic na autopilota? Na przyklad, jak to sie dzieje, ze mozna powiedziec jedno, a pomyslec zupelnie co innego? Bo kiedy Kelly to powiedziala - o tym, ze Paul zabieraja do Cliffside Inn - pierwsza mysla, jaka przyszla mi do glowy, nie bylo wcale: Och, pewnie. Znam. Nic podobnego. Myslalam cos w stylu: Co? Kelly Prescott? Paul Slater zabiera Kelly Prescott na bal zimowy? Ale, dzieki Bogu, nie powiedzialam tego glosno. Zwlaszcza ze Paul siedzial zaledwie pare stanowisk dalej i nastrajal dzwiek w magnetofonie. Najmniej chyba zyczylam sobie, zeby uznal, ze sie obrazilam, bo zaprosil na bal kogos innego. Juz to bylo zle, ze poczul moj wzrok na sobie, a co dopiero, gdyby do niego doszlo, ze o nim mowie. Uniosl brwi pytajaco, jakby chcial powiedziec: "Czy moge w czyms pomoc?" Wtedy zauwazylam, ze ma na uszach sluchawki. Z ulga zdalam sobie sprawe, ze nie slyszal, co powiedziala Kelly. Sluchal blyskotliwej konwersacji miedzy Dominique a Michelem, naszymi drogimi francuskimi przyjaciolmi. -Ma piec gwiazdek - oznajmila Kelly, sadowiac sie przy swoim stanowisku. - Chodzi mi o Cliffside Inn. -Wspaniale - powiedzialam, zdecydowanie odwracajac wzrok od Paula i przysuwajac sobie krzeslo. - Z pewnoscia bedziecie sie swietnie bawic. -Och, tak - zgodzila sie Kelly. Odrzucila miodowozlote wlosy do tylu, zeby nalozyc sluchawki. - To takie romantyczne. A ty dokad sie wybierasz na kolacje przed balem? Wiedziala, oczywiscie. Wiedziala doskonale. Ale chciala mnie zmusic, zebym to powiedziala. Bo dziewczyny jak Kelly juz takie sa. -Chyba nie wybiore sie na tance - powiedzialam, siadajac obok i wkladajac sluchawki. Kelly spojrzala na mnie ponad scianka dzialowa. Jej twarz wyrazala glebokie wspolczucie. Udawane wspolczucie, rzecz jasna. Nic nie obchodze Kelly Prescott. Ani tez nikt inny, poza nia sama. -Nie? Och, Suze, to okropne! Nikt cie nie zaprosil? Usmiechnelam sie tylko w odpowiedzi. Usmiechnelam sie, starajac sie nie zwracac uwagi na swidrujacy wzrok Paula, wbijajacy mi sie w tyl glowy. -To fatalnie - powiedziala Kelly. - Wyglada na to, ze Brad tez nie bedzie mogl pojsc, bo Debbie jest akurat chora. Hej, mam swietny pomysl. - Kelly zachichotala. - Powinniscie wybrac sie na tance razem z Bradem! -Zabawne - powiedzialam, podczas gdy Kelly zanosila sie od smiechu z wlasnego dowcipu. Poniewaz nie ma nic zalosniejszego niz dziewczyna, ktora na szkolnym balu zimowym zjawia sie w towarzystwie wlasnego brata przyrodniego. Poza, byc moze, dziewczyna, ktora w ogole nie udaje sie na ten bal. Wlaczylam magnetofon. Dominique natychmiast zaczela sie skarzyc Michelowi na dormitoire*. Jestem pewna, ze Michel wymrukiwal odpowiedzi pelne wspolczucia (zawsze to robi), ale zupelnie ich nie slyszalam.Bo w ogole nie mialo sensu to, co sie stalo. Jak Paul mogl zaprosic Kelly Prescott, skoro to ja bylam ta dziewczyna, z ktora za wszelka cene chcial sie umowic... wszystko jedno dokad? Nie to, zebym byla tym zachwycona, oczywiscie. Ale musialam mu rzucic od czasu do czasu jakas kosc, chocby po to, zeby nie zrobil z moim chlopakiem tego, co zrobil z pania Gutierrez. Zaraz, zaraz. Czy to o to chodzilo? Paulowi znudzilo sie w koncu zawracac sobie glowe dziewczyna, ktora musial szantazowac, zeby zechciala spedzic z nim troche czasu? Coz, dobrze. Jesli Kelly go chce, niech go sobie w koncu bierze. Problem tylko polega na tym, ze trudno jest mi zapomniec, jak czulam sie, kiedy Paul lezal na mnie tam, w ogrodzie Gutierrezow. Bo to bylo przyjemne uczucie - ciezar jego ciala, jego cieplo - mimo strachu. Naprawde przyjemne. Przyjemne uczucie... niewlasciwy chlopak. A ten wlasciwy? Tak, nie nalezal do tych, ktorzy rozciagneliby dziewczyne na trawniku. A cieplo? Nie wydzielal go przez poltora stulecia. Oczywiscie, nie jego wina. Z tym cieplem. Jesse nie mogl nic na to poradzic, ze jest martwy, tak samo, jak Paul nie mogl nic poradzic na to, ze byl... no, Paulem. A jednak, zaprosic Kelly zamiast mnie... to mnie doprowadzalo do szalu. Od tygodni przygotowywalam sie do tego, ze mnie zaprosi - i do tego, jak zareaguje na moja odmowe. Chyba nawet zaczynala mnie wciagac gra, jaka toczymy miedzy soba... jakbysmy odbijali pileczke w tenisie w hotelu, w ktorym poznalismy sie zeszlego lata. Tylko ze teraz odnosilam wrazenie, ze Paul poslal na moje boisko pileczke, ktorej nigdy nie zdolam odbic. O co chodzi? Slowa, naskrobane na kartce wyrwanej z zeszytu, ktora ktos pomachal przez drewniana scianka dzielaca nasze boksy, zamajaczyly mi przed oczami. Wyrwalam kartke z palcow, ktore ja trzymaly, i napisalam: Paul zaprosil Kelly na bal zimowy, po czym wsunelam ja za scianke. Pare sekund pozniej kartka ponownie sfrunela na moje biurko. Myslalam, ze zaprosi Ciebie!!!, napisala moja najlepsza przyjaciolka Cee Cee. Wyglada na to, ze nie, nabazgrolilam w odpowiedzi. Coz, moze to i lepiej, stwierdzila Cee Cee. I tak nie chcialas z nim pojsc, prawda? Przeciez jest Jesse? No wlasnie. Co z Jesse'em? Gdyby Paul zaprosil mnie na bal i spotkal sie z, delikatnie rzecz ujmujac, brakiem entuzjazmu, znowu zaczalby rzucac tajemnicze grozby pod jego adresem - z ktorych najnowsza dotyczyla, zdaje sie, nowo nabytej umiejetnosci zapobiegania temu, zeby umarli umierali... Cokolwiek by to znaczylo. A jednak dzisiaj zaprosil na tance kogos innego. I to nie kogokolwiek, ale Kelly Prescott, najladniejsza, cieszaca sie najwiekszym powodzeniem w szkole dziewczyne... te sama, ktora, co przypadkiem wiedzialam, Paul pogardzal. Cos tu sie nie zgadzalo... i wcale nie chodzilo o to, ze rezerwowalam wszystkie tance dla chlopaka, ktory nie zyl od stu piecdziesieciu lat. Ale o tym nie wspomnialam Cee Cee. Najlepsza przyjaciolka czy nie, szesnastoletnia dziewczyna - nawet szesnastoletnia albinoska, ktora ma przypadkiem ciotke medium - nie jest w stanie przyjac wszystkiego i wszystko zrozumiec. Owszem, wiedziala o Jessie. Ale Paul? O nim sie nawet nie zajaknelam. Chcialam, zeby tak zostalo. Niewazne, nabazgralam. A co u Ciebie? Adam juz Cie zaprosil? Zanim przekazalam kartke Cee Cee, rozejrzalam sie, zeby sprawdzic, czy siostra Marie - Rose, nauczycielka francuskiego, nie patrzy w nasza strone, ale zamiast niej zobaczylam ojca Dominika, ktory stal w progu pracowni i machal do mnie reka. Zdjelam sluchawki bez specjalnego zalu - narzekanie Dominique i Michela nie byloby fascynujace po angielsku, a po francusku bylo nie do zniesienia - i pospieszylam do drzwi. Czulam na sobie czyjes uwazne spojrzenie. Nie zamierzalam dac mu satysfakcji i popatrzec w jego strone. -Susannah - powiedzial ojciec Dominik, kiedy wyslizgnelam sie z pracowni jezykowej na pasaz pod arkadami, ktory sluzyl za szkolny korytarz w Akademii Misyjnej im. Junipero Serry. - Ciesze sie, ze udalo mi sie ciebie zlapac przed wyjazdem. -Wyjazdem? - Dopiero wtedy zwrocilam uwage, ze ojciec D trzyma torbe podrozna i ma mocno zaniepokojony wyraz twarzy. - Dokad ojciec wyjezdza? -Do San Francisco. - Twarz ojca Dominika byla niemal rownie biala jak jego starannie przystrzyzona broda. - Obawiam sie, ze stalo sie cos strasznego. Unioslam brwi. -Trzesienie ziemi? -Niezupelnie. - Ojciec Dominik przesunal okulary w drucianej oprawie w strone nasady perfekcyjnie zarysowanego orlego nosa, zerkajac na mnie z gory. - Chodzi o wielebnego. Mial wypadek i jest w stanie spiaczki. Staralam sie wygladac na stosownie zmartwiona, ale prawda jest taka, ze wielebny nigdy mnie specjalnie nie obchodzil. Zawsze zajmuje sie nic nieznaczacymi glupstwami - jak na przyklad, dziewczynami w minispodniczkach na terenie szkoly. Nigdy za to nie interesuje sie sprawami istotnymi, jak podawane w porze lunchu obrzydliwie zimne hot dogi. -Ojej - powiedzialam. - Ale co sie stalo? Wypadek samochodowy? Ojciec Dominik odchrzaknal. -Eee, nie. On, hm, udlawil sie. -Ktos probowal go udusic? - zapytalam z nadzieja. -Oczywiscie, ze nie. Doprawdy, Susannah - skarcil mnie ojciec D. - Udlawil sie kawalkiem hot doga na parafialnym barbecue. No, no! Poetycka zemsta! Nie powiedzialam tego glosno, wiedzac, ze ojciec D nie bylby zachwycony. Zamiast tego zapytalam: -Och, wiec jak dlugo ojca nie bedzie? -Nie mam pojecia - odparl ojciec D z mina ofiary. - To nie moglo sie zdarzyc w gorszym momencie. Chociazby weekendowa aukcja... Akademia Misyjna nie ustaje w wysilkach majacych na celu gromadzenie funduszy. W ten weekend miala sie odbyc doroczna aukcja staroci. Dary naplywaly przez caly tydzien - skladowano je w piwnicy na plebanii. Do najciekawszych przedmiotow, jakie wplynely do komitetu organizacyjnego, nalezala tabliczka ouija* z przelomu wiekow (dar ciotki Cee Cee, Pru) oraz srebrna klamra od pasa - oceniana przez Towarzystwo Historyczne Carmelu na sto piecdziesiat lat - znaleziona przez mojego przyrodniego brata Brada podczas sprzatania strychu, ktorym zostal ukarany za wyrzadzone zlo - jego natury w tej chwili sobie nie przypominam.-Chcialem jednak, zebys wiedziala, gdzie jestem. - Ojciec Dominik wyciagnal z kieszeni komorke. - Zadzwon do mnie, jesli zdarzy sie cos, eee, niezwyklego, dobrze, Susannah? Moj numer... -Znam numer telefonu ojca - powiedzialam. Ojciec D mial nowa komorke, ale nie az tak nowa. Czy musze dodawac, jakie to idiotyczne, ze on, ktory nigdy nie chcial - ani nie mial pojecia, jak uzywac - komorki, w przeciwienstwie do mnie ja posiadal? - A przez "cos niezwyklego" nalezy rozumiec zaliczenie przez Brada srodsemestralnego testu z trygonometrii czy tez zjawiska nadprzyrodzone, jak pojawienie sie ektoplazmy w bazylice? -To ostatnie - odparl ojciec D, chowajac komorke. - Mam nadzieje, Susannah, ze to potrwa najwyzej dzien czy dwa, ale doskonale pamietam, ze w przeszlosci wpakowanie sie w sytuacje smiertelnego niebezpieczenstwa nie zajmowalo ci wiecej czasu. Bardzo cie prosze, zebys zachowala ostroznosc podczas mojej nieobecnosci. Nie chcialbym wrocic do domu po to, zeby odkryc, ze kolejna czesc szkoly przeniosla sie w niebyt. Och, poza tym dopilnuj, zeby Szatan mial dosc jedzenia... -No nie - powiedzialam i cofnelam sie. Po raz pierwszy od dawna moje nadgarstki i dlonie nie nosily czerwonych sladow wscieklych kocich pazurow i chcialam, zeby tak zostalo. - Teraz ksiadz opiekuje sie tym kociskiem, nie ja. -A co ja mam zrobic, Susannah? - zmartwil sie ojciec D. - Poprosic siostre Ernestyne, zeby do niego zajrzala od czasu do czasu? Na plebanii w ogole nie powinno byc zadnych zwierzat, ze wzgledu na alergie. Musialem sie przyzwyczaic do spania przy otwartym oknie, tak zeby ten piekielny stwor mogl wchodzic i wychodzic, kiedy mu sie podoba, zeby go nowicjuszki nie zauwazyly... -Swietnie - przerwalam, wzdychajac ciezko. - Wstapie po karme dla zwierzat po szkole. Jeszcze cos? Ojciec Dominik wyciagnal z kieszeni pognieciona kartke papieru. Rzucil na nia okiem i powiedzial: -Och. Pogrzeb u Gutierrezow. Wszystko zalatwione. A cala rodzine umiescilem na liscie najbardziej potrzebujacych, tak jak prosilas. -Dzieki, ojcze D - powiedzialam cicho, kierujac wzrok ku fontannie na dziedzincu. W Brooklynie, gdzie sie wychowalam, listopad oznaczal smierc wszelkiej roslinnosci. Tutaj, w Kalifornii - mimo ze to polnocna Kalifornia - listopad oznacza tyle, ze turysci odwiedzajacy Misje nosza stroje khaki zamiast bermudow, a surferzy na plazy Carmelu zamieniaja kostiumy z krotkim rekawem na te z dlugim. Na klombach nadal rosna czerwone i rozowe kwiaty, a w poludnie, kiedy zwalniaja nas na lunch, mozna sie niezle spocic w promieniach slonca. A jednak, przy temperaturze okolo dwudziestu stopni, zadrzalam... i to wcale nie dlatego, ze stalam w chlodnym cieniu pod arkadami. Nie, gesia skorke na moich ramionach wywolalo zimno plynace z wnetrza. Poniewaz pomimo niezaprzeczalnego piekna ogrodow Misji nie ulegalo watpliwosci, ze pod tymi cudownymi platkami kryje sie cos ciemnego i... ...coz, przypominajacego Paula. To prawda. Ten chlopak potrafil najpiekniejszy dzien uczynic pochmurnym. Przynajmniej w moim odczuciu. Czy ojciec Dominik czul cos podobnego, nie jestem w stanie powiedziec, ale... jakos w to watpilam. Po dosc burzliwym poczatku roku Paul ostatecznie duzo rzadziej kontaktowal sie z dyrektorem niz ja. Bylo to troche dziwne, zwazywszy, ze wszyscy troje zajmowalismy sie posrednictwem. Taki uklad chyba jednak odpowiadal zarowno Paulowi, jak i ojcu D. Obaj zachowywali dystans, wykorzystujac mnie w charakterze laczniczki w razie absolutnej koniecznosci. Wynikalo to czesciowo z tego, ze - powiedzmy to - obaj byli facetami. Ale tez z tego, ze zachowanie Paula - przynajmniej w szkole - poprawilo sie znaczaco i nie bylo powodu, zeby go posylac do gabinetu dyrektora. Paul stal sie wzorowym uczniem, mial bardzo dobre stopnie, a nawet zyskal nominacje na kapitana szkolnej druzyny tenisowej. Gdybym tego nie widziala na wlasne oczy, nie uwierzylabym. Ale tak bylo. Rzecz jasna, Paul wolal nie wtajemniczac ojca D w swoja dzialalnosc pozalekcyjna, bo zdawal sobie sprawe, ze ksiadz raczej by jej nie zaaprobowal. Wezmy chociazby przypadek Gutierrezow. Duch zglosil sie do nas po pomoc, a Paul zamiast zrobic, co nalezy, ukradl mu dwa tysiace dolarow. Na cos takiego ojciec Dominik na pewno nie przymknalby oka. Tyle ze o tym nie wiedzial. To jest, ojciec D. Poniewaz Paul nie zamierzal mu powiedziec, a ja, prawde mowiac, tez nie. Bo gdybym powiedziala ojcu Dominikowi cos, co zaszkodziloby wizerunkowi Paula - piatkowego kujona, o jaki sie staral - to to, co spotkalo pania Gutierrez, spotkaloby rowniez mojego chlopaka. Albo raczej chlopaka, z ktorym moglabym chodzic. Gdyby zyl. Paul mial na mnie haka, zgadza sie. Ustawil mnie, jak chcial. Coz, moze niezupelnie tam, gdzie chcial, ale blisko... Dlatego tez musialam uzyc podstepu, zeby zapewnic Gutierrezom jakis rodzaj zadoscuczynienia, bo zostali okradzeni, nawet jesli nie byli tego swiadomi. Nie moglam, naturalnie, pojsc na policje. (No, rozumie pan, panie oficerze, duch pani Gutierrez powiedzial mi, ze pieniadze sa ukryte u niej na podworku pod kamieniem, ale kiedy tam poszlam, stwierdzilam, ze zabral je juz inny posrednik... Kim jest posrednik? Och, to taka osoba, ktora jest lacznikiem miedzy swiatem zywych a swiatem umarlych. Ojej, prosze poczekac... co robicie z ta kamizelka?) Zamiast tego umiescilam Gutierrezow na misyjnej liscie potrzebujacych, co zapewnilo pani Gutierrez przyzwoity pogrzeb, a jej bliskim dosc pieniedzy, zeby splacili chociaz czesciowo jej dlug. Ktory nie wynosil z pewnoscia az dwa tysiace dolarow... -...podczas gdy mnie nie bedzie, Susannah. Wlaczylam sie troche za pozno. A nie moglam zapytac: "O czym to ksiadz mowil?" Zaczalby sie dopytywac, jakie mysli pochlonely mnie na tyle, ze nie zwracalam uwagi na jego slowa. -Obiecujesz, Susannah? Blekitne oczy ojca Dominika wpily sie w moje. Czy mialam inne wyjscie, niz przelknac sline i skinac glowa? -Oczywiscie, ojcze D - powiedzialam, nie majac pojecia, co obiecuje. -Coz, musze stwierdzic, ze teraz czuje sie lepiej - odparl i faktycznie mialam wrazenie, ze rozluznil sie i przyjal swobodniejsza postawe. - Wiem, naturalnie, ze moge ufac wam obojgu. Tylko... strasznie bym nie chcial, zebys zrobila cos... eee, glupiego... kiedy wyjade. Kazdemu trudno jest oprzec sie pokusie, a szczegolnie mlodym ludziom, ktorzy nie zdaja sobie w pelni sprawy z konsekwencji swoich czynow. Och. Juz wiedzialam, o czym mowil. -Ale jesli chodzi o ciebie i Jesse'a - ciagnal ojciec Dominik - nastepstwa bylyby po prostu katastrofalne, gdybyscie przypadkiem, eee... -...ulegli nieopanowanej zadzy? - dokonczylam za niego. Ojciec Dominik zerknal na mnie zalosnie. -Susannah, mowie powaznie. Jesse nie nalezy do tego swiata. Przy odrobinie szczescia nie zabawi tutaj duzo dluzej. Im bardziej sie do siebie przywiazecie, tym bolesniej bedzie sie wam rozstac. Bo kiedys to nastapi, Susannah. Nie mozna zaklocic naturalnego... Ble, ble, ble. Ojciec D poruszal wargami, ale ja sie znowu wylaczylam. Nie czulam potrzeby wysluchiwania po raz kolejny wykladu. A wiec ojcu Dominikowi nie ulozylo sie szczesliwie z duchem ukochanej dziewczyny z czasow sredniowiecza. Ale to nie znaczy, ze mnie i Jesse'owi przeznaczone jest to samo. Zwlaszcza biorac pod uwage, czego dowiedzialam sie od Paula, ktory chyba posiadal duzo rozleglejsza wiedze na temat posredniczenia niz ojciec Dominik... ...szczegolnie jesli chodzi o ten drobny, malo znany fakt, ze posrednicy sa w stanie przywrocic zmarlym zycie. Byl tylko jeden szkopul: trzeba bylo miec jakies cialo, w ktorym daloby sie umiescic dusze wlasciwego zmarlego. A cialo to nie jest cos, co ma sie zwykle pod reka. W kazdym razie nie takie, ktore byloby sklonne dobrowolnie poswiecic zamieszkujaca je aktualnie dusze. -Oczywiscie, ojcze D - zapewnilam, kiedy skonczyl wreszcie przemowe. - Niech ksiadz sie dobrze bawi w San Francisco. Ojciec Dominik skrzywil sie. Przypuszczam, ze ludzie udajacy sie do San Francisco, zeby odwiedzic dostojnikow koscielnych w stanie spiaczki, niekoniecznie maja czas na turystyke, na przyklad obejrzenie mostu Golden Gate czy Chinatown itd. -Dziekuje, Susannah. - Rzucil mi przenikliwe, wymowne spojrzenie. - Zachowuj sie. -A czy kiedykolwiek bylo inaczej? - zapytalam lekko zdumiona. Nie pofatygowal sie nawet, zeby odpowiedziec; potrzasnal glowa i odszedl. 3 No, to o czym to gwarzyliscie sobie dzisiaj z ojczulkiem na francuskim? - dopytywal sie Paul.-O pogrzebie pani Gutierrez - odpowiedzialam zgodnie z prawda. No, mniej wiecej. Doszlam do wniosku, ze nie oplaca sie oszukiwac Paula. Ma niesamowita zdolnosc odkrywania prawdy. To, oczywiscie, wcale nie znaczy, ze mowie mu sama prawde i tylko prawde. Po prostu nie stosuje wobec Paula Slatera polityki pelnej otwartosci. Ze wzgledow bezpieczenstwa. Wzgledy bezpieczenstwa kazaly mi nie wyjawiac Paulowi tego, ze ojciec Dominik udal sie do San Francisco i nie wiadomo, kiedy wroci. -Chyba cie to juz nie martwi, co? - zapytal Paul. - Ta sprawa z pania Gutierrez? Wiesz, te pieniadze zostana wykorzystane z pozytkiem. -Och, z pewnoscia, wiem. Kolacja w Cliffside Inn wyniesie ile? Stowe od lebka? I pewnie wynajmiesz limuzyne. Paul, wsparty na poduszkach, usmiechnal sie niemrawo. -Kelly ci powiedziala? Tak szybko? -Przy pierwszej okazji. -Dlugo nie czekala. -Kiedy ja zaprosiles? Wczoraj wieczorem? -Zgadza sie. -A wiec okolo dwunastu godzin - powiedzialam. - Niezle, zwazywszy, ze przez jakies osiem prawdopodobnie spala. -Och, w to watpie - odparl Paul. - Wtedy robia najwiecej. To znaczy, sukuby. Kelly mruzy oczy najwyzej na jedna, dwie godziny w nocy i tyle. -Romantyczne. - Odwrocilam pozolkla kartke starej ksiazki, lezacej na lozku miedzy mna a Paulem. - Nazwac dziewczyne, z ktora sie wybierasz na bal zimowy, sukubem. -Ona przynajmniej chce isc ze mna - powiedzial Paul z twarza bez wyrazu, jesli nie liczyc ciemnej brwi, ktora ledwo zauwazalnie uniosla sie nieco wyzej niz druga. - Ozywcza odmiana, musze stwierdzic, w stosunku do tego, jak sie tutaj zwykle rzeczy maja. -Czyzbys slyszal, jak sie skarze? - zapytalam, przewracajac kolejna kartke. Bylam dumna z siebie, ze zdolalam - przynajmniej na zewnatrz - zachowac calkowita obojetnosc wobec calej sprawy. Bo w srodku krzyczalam: Co sie dzieje? Dlaczego zapraszasz Kelly, a nie mnie? Nie to, ze mnie w ogole obchodza te glupie tance, ale w co ty teraz grasz, Paulu Slaterze? Zdumiewajace, ze nie dalam nic po sobie poznac. W kazdym razie, nic mi o tym nie wiadomo. -Chodzi tylko o to, ze chetnie dowiedzialabym sie wczesniej, ze nie zostalam uwzgledniona w twoich planach - powiedzialam glosno. - Moglam przeciez zdazyc juz wydac majatek na sukienke. Kacik ust Paula uniosl sie gwaltownie. -Nie zrobilas tego - powiedzial. - I wcale nie zamierzalas. Odwrocilam wzrok. Czasami trudno bylo wytrzymac jego spojrzenie, bylo takie przenikliwe, takie... Blekitne. Silna, opalona dlon spoczela na mojej, nie pozwalajac mi przewrocic strony. -To tutaj. - Paul raczej nie ma problemu z patrzeniem mi w oczy (chyba dlatego, ze sa zielone i tak przenikliwe jak, hm, algi). Nie spuszczal wzroku z mojej twarzy. - Przeczytaj. Spojrzalam w dol. Ksiazka, ktora Paul wyciagnal na nasza "lekcje posrednictwa", byla tak stara, ze kartki kruszyly sie w palcach. Powinna znajdowac sie w muzeum, a nie w sypialni siedemnastoletniego chlopca. Ale wlasnie tam trafila, zabrana - watpie, zeby Paul byl swiadomy, ze ja o tym wiem - ze zbiorow dziadka. Ksiega umarlych - taki miala tytul. Tytul nie byl jedynym przypomnieniem, ze wszystko przemija. Wydzielala zapach, jakby mysz czy inne male stworzenie dostalo sie nie tak dawno temu miedzy jej stronice i ulegalo powolnemu rozkladowi. -"Jesli wierzyc przekladowi z 1924 roku - czytalam glosno, zadowolona, ze glos nie drzy mi tak jak palce - ktore zawsze drza, kiedy Paul mnie dotyka - zdolnosci zmiennikow nie konczyly sie na komunikacji ze zmarlymi i umiejetnosci teleportacji miedzy ich swiatem a naszym, ale obejmowaly rowniez swobodne przemieszczanie sie w czwartym wymiarze". Przyznaje, nie bardzo wczuwalam sie w lekture. Bylo srednio zabawne siedziec w szkole caly dzien, a potem, przymusowo, pobierac lekcje posredniczenia. Jasne, odbywaly sie tylko raz w tygodniu, ale to, prosze mi wierzyc, wiecej niz dosyc. Dom Paula nie stracil nic ze swojej sterylnosci w ciagu tych paru miesiecy, kiedy go odwiedzalam. Byl tak samo przerazajacy jak zwykle... ...tak samo, jak dziadek Paula, ktory, jak sam twierdzil, prowadzil polzycie w pokoju niedaleko sypialni Paula. Na to polzycie skladala sie opieka najmowanych calodobowych pielegniarzy, zajmujacych sie przynoszeniem starszemu panu ulgi w rozlicznych chorobach oraz nieustanne ogladanie kanalu rozrywkowego. Nic dziwnego, ze Paul unikal pana Slatera - czy tez doktora Slaskiego, jak sam mi sie przedstawil - jak zarazy. Dziadek nie stanowi najbardziej interesujacego towarzystwa, nawet kiedy nie udaje otumanionego lekami. Pomimo mojego braku zapalu Paul puscil moja dlon i rozparl sie z powrotem na poduszkach, niezwykle zadowolony z siebie. -No? - Znowu jedna brew powedrowala do gory. -No, co? - Przewrocilam kartke; na nastepnej stronie widniala jedynie kopia cytowanego hieroglifu. Usmieszek zniknal z jego twarzy. Stala sie rownie pozbawiona wyrazu co sciana za jego plecami. -A wiec tak chcesz to rozegrac - powiedzial. Nie mialam pojecia, o czym mowi. -Rozegrac co? - zapytalam. -Moglbym to zrobic, Suze - odparl. - Nie powinno byc trudno dojsc do tego. A kiedy mi sie uda... coz, nie bedziesz mogla mi zarzucic, ze nie dotrzymalem umowy. -Jakiej umowy? Paul zacisnal szczeki. -Zeby nie zabijac twojego chlopaka - powiedzial bezbarwnym tonem. Gapilam sie na niego, autentycznie zdumiona. Nie moglam zrozumiec, co sie dzieje. Spedzamy razem calkiem mile - no, dobrze, moze nie mile, ale zwyczajne - popoludnie, a on nagle zaczyna grozic, ze zabije... albo raczej, ze nie zabije, mojego chlopaka. O co wlasciwie chodzilo? -O - o czym ty mowisz? - wyjakalam. - Co to ma wspolnego z Jesse'em? Czy to... czy to z powodu tancow? Paul, gdybys mnie poprosil, poszlabym z toba. Nie wiem, dlaczego to zrobiles i zaprosiles Kelly, nawet nie... Usmieszek powrocil, ale tym razem Paul tylko pochylil sie i zamknal ksiazke. Z wiekowych stronic podniosl sie tuman kurzu, niemal prosto na moja twarz, ale nie zwrocilam na to uwagi. Z sercem w gardle czekalam na odpowiedz. Pisane mi jednak bylo rozczarowanie, poniewaz Paul rzucil jedynie: -Nie przejmuj sie tym. - Po czym podniosl sie z lozka. - Jestes glodna? -Paul. - Poszlam za nim, stukajac glosno butami od Stuarta Weitzmana na golej, wylozonej plytkami podlodze. - Co sie dzieje? -A dlaczego sadzisz, ze cos sie dzieje? - zapytal, idac dlugim, rozswietlonym korytarzem. -O rany, nie wiem. - Strach sprawil, ze zabrzmialo to uszczypliwie. - To, co przedtem powiedziales o Jessie. I to, ze zostawiles mnie na lodzie, jesli chodzi o bal zimowy. A teraz to. Cos knujesz. -Naprawde? - Paul spojrzal na mnie, wchodzac na krecone schody prowadzace do kuchni. - Powaznie tak myslisz? -Tak - powiedzialam. - Tylko jeszcze nie wpadlam na to, co. -Wiesz, jakie teraz sprawiasz wrazenie? - zapytal Paul, otwierajac lodowke i zagladajac do srodka. -Nie. Jakie? -Jakbys byla zazdrosna o inna dziewczyne. Zatkalo mnie. -A jak sie rzeczy maja na planecie niespelnionych zyczen? Znalazl puszke coli i otworzyl ja z trzaskiem. -Ladne - skwitowal moja uwage. - Nie, powaznie. Podoba mi sie. Kiedys moze sam to wykorzystam. -Paul. - Wpatrywalam sie w niego uwaznie, w gardle mi zaschlo, a serce tluklo mi sie w piersi. - Co ty knujesz? Powaznie. -Powaznie? - Pociagnal dlugi lyk napoju. Mimo woli zwrocilam uwage, kiedy przelykal, jak mocno jest opalony. - Asekuruje sie. -A coz to znaczy? -To znaczy - powiedzial, zamykajac lodowke i opierajac sie o nia plecami - ze zaczyna mi sie tutaj podobac. Dziwne, ale prawdziwe. Nigdy nie myslalem, ze jestem typem nadajacym sie na kapitana szkolnej druzyny tenisa. Moj Boze, w poprzedniej szkole... - Znowu pociagnal lyk coli. - Ale mniejsza o to. Faktem jest, ze zaczyna mnie wciagac to szkolne zycie. Chce isc na bal zimowy. Chodzi o to, ze pewnie nie bedziesz chciala ze mna byc przez jakis czas, po tym jak... coz, zrobie to, co planuje. Drzwi lodowki byly zamkniete, wiec to nie z jej powodu poczulam nagle zimny dreszcz przebiegajacy po plecach. Widocznie zauwazyl, ze drze, bo powiedzial z usmiechem: -Nie martw sie, Susie. W koncu mi wybaczysz. Z czasem zdasz sobie sprawe, ze tak bedzie le... Nie dokonczyl. A to dlatego, ze podeszlam i wytracilam mu puszke z reki. Wyladowala z hukiem w zlewie ze stali nierdzewnej. Paul spojrzal zaskoczony na pusta dlon, jakby nie mogl zrozumiec, gdzie sie podzialo jego picie. -Nie wiem, co planujesz, ale jedno niech bedzie jasne: jesli cos mu sie stanie - syknelam nie glosniej niz napoj wydobywajacy sie z puszki, ale znacznie gwaltowniej - cokolwiek, to pozalujesz, ze sie w ogole urodziles. Zrozumiales? Zaskoczenie na jego twarzy ustapilo miejsca irytacji. -Tego nie obejmowala nasza umowa. Obiecalem tylko, ze nie... -Cokolwiek. I nie nazywaj mnie "Susie". Serce bilo mi tak mocno, ze nie rozumialam, jak mogl tego nie slyszec - jak mogl nie zauwazyc, ze jestem bardziej przerazona niz rozgniewana... A moze i zauwazyl, bo rozciagnal usta w usmiechu - w usmiechu, ktory zdazyl sprawic, ze polowa dziewczyn w szkole zakochala sie w nim na zaboj. -Nie martw sie, Suze - powiedzial. - Moje plany wobec Jesse'a? Sa o wiele bardziej humanitarne niz to, co przewidzialas dla mnie. -Ja... Paul pokrecil glowa. -Nie obrazaj mnie, udajac, ze nie wiesz, co mam na mysli. Nie musialam udawac. Nie mialam pojecia, o co mu chodzi. Nie zdolalam mu jednak tego powiedziec, poniewaz w tym samym momencie otworzyly sie drzwi z boku i ktos zawolal: -Halo? Byl to doktor Slaski wraz z opiekunem - wrocili wlasnie z kolejnej tury niekonczacych sie wizyt lekarskich. Okrzyk pochodzil od opiekuna. Doktor Slaski - czy tez Slater, jak nazywal go Paul - nigdy sie nie odzywal. W kazdym razie nie wtedy, kiedy poza mna byl w poblizu jeszcze ktos inny. -Hej - powiedzial Paul, wchodzac do salonu i spogladajac na przykutego do wozka inwalidzkiego dziadka. - Jak bylo? -Swietnie - odparl pielegniarz z usmiechem. - Prawda, panie Slater? Dziadek Paula nie odpowiedzial. Glowe mial spuszczona na piersi, jakby spal. Tyle ze nie spal. Byl nie mniej swiadomy niz ja. W zniszczonym i kruchym starczym ciele kryl sie umysl tryskajacy inteligencja i pelen zywotnosci. Nie jestem w stanie pojac, dlaczego uznal za stosowne to ukrywac. Mnostwa rzeczy dotyczacych Slaterow nie rozumiem. -Przyjaciolka zostaje na kolacji, Paul? - zapytal wesolo opiekun. -Tak - powiedzial Paul. -Nie - powiedzialam w tym samym momencie. Po czym nie patrzac mu w oczy, dodalam: - Wiesz, ze nie moge. To, przynajmniej, bylo prawda. Czas posilkow to w moim domu czas dla rodziny. Wystarczy opuscic jeden z wymyslnych posilkow przygotowanych przez mojego ojczyma, a wymowkom nie ma konca. -W porzadku - powiedzial Paul przez wyraznie zacisniete zeby. - Odwioze cie do domu. Nie sprzeciwialam sie. Bylam bardziej niz chetna do wyjscia. Przejazdzka mogla byc duzo przyjemniejsza, niz byla. Chodzi o to, ze Carmel nalezy do najpiekniejszych miejsc na swiecie, a dom Slaterow lezy tuz nad oceanem. Slonce zachodzilo i wydawalo sie, ze niebo staje w plomieniach, a z dolu dobiegal odglos fal rytmicznie uderzajacych o nadbrzezne skaly. Do tego Paul, ktorego widok tez nie jest, no coz, niemily dla wzroku, prowadzi nie jakis tam, przechodzacy z ojca na syna samochod, ale srebrzysty kabriolet bmw, w ktorym, o czym przypadkiem wiem, wygladam wyjatkowo dobrze - z ciemnymi wlosami, blada cera i znakomicie dobranym obuwiem. A jednak napiecie panujace w samochodzie mozna by ciac nozem. Jechalismy w calkowitym milczeniu, az dotarlismy wreszcie na ulice Sosnowego Wzgorza 99, pod pelen tajemniczych zakamarkow wiktorianski dom na Wzgorzach Carmelu, ktory moja mama i ojczym nabyli przeszlo rok temu, ale jeszcze nie skonczyli odnawiac. A poniewaz powstal w poczatkach wieku - XIX, nie XX - wymagal mnostwa przerobek... Zadne jednak, nawet najnowoczesniejsze oswietlenie nie moglo usunac w cien awanturniczej przeszlosci tego domu, ani faktu, ze przed paroma miesiacami odkopano tam na podworku szkielet mojego chlopaka. Nadal nie moglam postawic stopy na tarasie, nie odczuwajac mdlosci. Juz mialam wysiasc z auta bez slowa pozegnania, kiedy Paul wyciagnal reke i polozyl dlon na moim ramieniu. -Suze - odezwal sie, a kiedy odwrocilam glowe, zobaczylam w jego niebieskich oczach zaklopotanie. - Posluchaj. Co bys powiedziala na zawieszenie broni? Zamrugalam oczami. Zarty sobie stroil? Grozil, ze usunie mojego chlopaka; okradl ludzi, ktorym mial pomoc; nie raczyl zaprosic mnie na szkolne tance i upokorzyl w rezultacie przed najpopularniejsza dziewczyne w szkole. A teraz chcial buzi i pa, pa? -Nie ma mowy - burknelam, zgarniajac swoje podreczniki. -Daj spokoj, Suze - powiedzial, oslepiajac mnie usmiechem, od ktorego serce topnialo. - Wiesz, ze jestem nieszkodliwy. No, w zasadzie. Poza tym, co moglbym zrobic Jesse'owi? Ma ojca Dominika, zeby go chronil, prawda? Niezupelnie. W kazdym razie, nie teraz. Ale Paul o tym nie wiedzial. Jeszcze nie. -Przykro mi z powodu tej sprawy z Kelly. Ale ty nie chcialas isc ze mna. Jak mozesz miec do mnie pretensje o to, ze mam ochote zabrac dziewczyne, ktorej... coz, ktorej sie podobam? Moze to przez ten usmiech. Moze przez sposob, w jaki mrugal blekitnymi oczetami. Nie wiem, dlaczego, ale nagle poczulam, ze miekne. -A co z Gutierrezami? - zapytalam. - Oddasz pieniadze? -Hm. Coz, nie. Nie moge tego zrobic. -Paul, mozesz. Nic nie powiem, przysiegam... -Nie o to chodzi. Nie moge, poniewaz... ja, eee, potrzebuje ich. -Na co? Paul usmiechnal sie. -Dowiesz sie. Otworzylam drzwi i wysiadlam, wbijajac obcasy gleboko w uslana iglami sciezke. -Do widzenia, Paul - powiedzialam i zatrzasnelam drzwiczki, ucinajac jego slowa: -Nie, Suze, poczekaj! Odwrocilam sie i ruszylam w strone domu. Moj ojczym Andy rozpalil ogien w ktoryms z licznych kominkow. Silna won spalonego drewna wypelniala rzeskie wieczorne powietrze, mieszajac sie z jeszcze innym zapachem... Curry. To byl wieczor kurczaka tandoori. Jak moglam zapomniec? Za plecami slyszalam, jak Paul cofa samochod i odjezdza. Nie obejrzalam sie. Weszlam po schodkach w swietle plynacym z jadalni i stanelam przed frontowymi drzwiami. Otworzylam je i zawolalam: -Jestem w domu! Ale tak naprawde nie bylam. Bo teraz dom oznaczal dla mnie cos innego i tak bylo od jakiegos czasu. I on juz tu nie mieszkal. 4 Garsc kamykow zagrzechotala z halasem, uderzajac o grube, oprawne w olow szklo. Rozejrzalam sie zaniepokojona, czy to nie zwrocilo czyjejs uwagi. Lepiej jednak, zeby uslyszeli stuk drobinek zwiru o szybe niz mnie, szepczaca imie kogos, kto wcale nie powinien tutaj mieszkac...Kogos, kto w rzeczywistosci wlasciwie w ogole nigdzie nie mieszkal. Zjawil sie niemal natychmiast, nie w oknie, ale tuz kolo mnie. Tak to jest z umarlymi. Nie musza sie przejmowac schodami. Czy scianami. -Susannah. - Swiatlo ksiezyca uwypuklilo rysy jego twarzy. Plamy cienia znajdowaly sie tam, gdzie powinny byc oczy, a blizna na brwi - slad po ugryzieniu psa w dziecinstwie - stala sie calkiem biala. Ale nadal, mimo tych ksiezycowych sztuczek, Jesse byl najprzystojniejszym chlopakiem, jakiego spotkalam. Nie sadze, zeby to milosc sprawiala, ze tak go ocenilam. Pokazalam Cee Cee jego miniaturowy portret, ktory przypadkiem - specjalnie wynioslam z siedziby Towarzystwa Historycznego Carmelu, a ona przyznala mi racje. "Niesamowicie przystojny" - tak sie dokladnie wyrazila. -Nie musisz sobie zawracac tym glowy - powiedzial, strzasajac z mojej dloni reszte kamykow. - Wiedzialem, ze tu jestes. Slyszalem, jak mnie wolalas. Tyle ze wcale tak nie bylo. Wlasciwie nie zawolalam go. Ale wszystko jedno. Byl ze mna i tylko to sie liczylo. -O co chodzi, Susannah? - zapytal. Wysunal sie z cienia plebanii, wiec moglam w koncu zobaczyc jego oczy. Ciemne i lsniace, byly pelne inteligencji... inteligencji i czegos jeszcze. Czegos, jak myslalam z przyjemnoscia, przeznaczonego tylko dla mnie. -Wpadlam, zeby powiedziec "czesc" - oznajmilam ze wzruszeniem ramion. Bylo tak chlodno, ze moj oddech tworzyl chmurke pary miedzy nami. Tak sie nie dzialo, kiedy odzywal sie Jesse. Poniewaz on, rzecz jasna, nie oddycha. -O trzeciej nad ranem? - Ciemne brwi uniosly sie do gory, ale raczej w wyrazie rozbawienia niz niepokoju. - W dzien powszedni? Tu mnie zlapal, oczywiscie. -Ojciec D prosil, zeby przyniesc jakies kocie jedzenie - wyjasnilam, potrzasajac torba. - Nie chcialam, zeby siostra Ernestyna nakryla mnie na tym, jak je podrzucam. Nie powinna wiedziec o Szatanie. -Kocie jedzenie - powtorzyl Jesse. To go na dobre rozbawilo. - I tylko tyle? Nie tylko i dobrze o tym wiedzial. Ale chodzilo o cos innego, niz sadzil. W kazdym razie niezupelnie. Ale kiedy przyciagnal mnie do siebie, nie stawialam oporu. Zwlaszcza ze jest jedno jedyne miejsce na swiecie, gdzie czuje sie bezpiecznie, i tam wlasnie bylam... w jego ramionach. -Zimno ci, querida - szepnal w moje wlosy. - Trzesiesz sie. Owszem, ale nie z zimna. No, moze nie tylko. Zamknelam oczy i rozplynelam sie w jego objeciach, napawajac dotykiem jego silnych ramion i twardej piersi, w ktora wtulalam policzek. Zalowalam, ze to nie moze trwac wiecznie - ze nie moge byc ciagle w jego ramionach, gdzie nic nie moglo mnie zranic. Bo on by do tego nie dopuscil. Nie wiem, jak dlugo tak stalismy w ogrodku na plebanii ojca D. Ocknelam sie, dopiero kiedy Jesse, gladzac mnie po wlosach, w koncu odsunal sie lekko, zeby moc spojrzec mi w twarz. -O co chodzi, Susannah? - zapytal ponownie. Jego glos zabrzmial, zwazywszy sytuacje, zaskakujaco szorstko. - Co sie stalo? -Nic - sklamalam, poniewaz nie chcialam, zeby to sie skonczylo... swiatlo ksiezyca, jego uscisk, cokolwiek... w ogole wszystko. -Nieprawda, ze nic - powiedzial i odsunal dlonia kosmyk wlosow, ktory wiatr przylepil do moich, pokrytych blyszczykiem, warg. Ten problem mnie przesladuje. - Znam cie, Susannah. Wiem, ze cos cie gnebi. Mow. Ujal mnie za reke i pociagnal. Poszlam za nim, chociaz nie wiedzialam dokad. Moglabym towarzyszyc mu wszedzie, nawet do wnetrza piekiel. Ale on, oczywiscie, nigdy by mnie tam nie zabral. W przeciwienstwie do niektorych ludzi. Troche jednak sie opieralam, kiedy zobaczylam, dokad faktycznie idziemy. To nie bylo moze pieklo, ale... -Do samochodu? - Zagapilam sie zaskoczona na honde accord mojej mamy. -Zmarzlas - stwierdzil stanowczo Jesse, otwierajac dla mnie drzwiczki od strony kierowcy. - Mozemy porozmawiac w srodku. Rozmowa nie byla dokladnie tym, co mi chodzilo po glowie. Uznalam jednak, ze to akurat moglibysmy robic rownie dobrze w samochodzie, jak i w ogrodku. I byloby duzo cieplej. Tylko ze Jesse nie mial takich zamiarow. Chwycil mnie za dlonie, kiedy usilowalam objac go za szyje i zdecydowanie ulozyl je na moich kolanach. -Powiedz mi - odezwal sie w mroku, a ton jego glosu dawal jasno do zrozumienia, ze nie ma ochoty na zarty. Westchnelam i spojrzalam w szybe. Miejsce nie nalezalo do najbardziej romantycznych zakatkow, jesli chodzi o calowanie sie. Big Sur juz bardziej. Bal zimowy, zdecydowanie tak. Ale parking przy plebanii w Misji im. Junipero Serry? Niespecjalnie. -O co chodzi, querida?. - Pochylil sie i odgarnal mi wlosy z czola. Na widok mojej miny, odsunal reke. -Och. Chodzi o niego - powiedzial zupelnie innym tonem. Chyba nie powinnam sie dziwic. Ze domyslil sie bez moich wyjasnien. Tylu rzeczy mu nie powiedzialam - nie odwazylam sie. Na przyklad moja umowa z Paulem: ze nie wysle Jesse'a w zaswiaty, a w zamian za to ja bede spedzac z nim kazde srodowe popoludnie, aby nauczyc sie czegos wiecej o naszym wyjatkowym darze... chociaz, prawde mowiac, przez wiekszosc czasu chyba Paul myslal o tym, jak mi wpakowac jezyk w usta, a nie jakie by mi tu jeszcze przekazac stare madrosci. W Jesse'em te lekcje nie wzbudzilyby zapewne entuzjazmu... tym bardziej, gdyby sie domyslil, z czym moga sie wiazac. Jesse z Paulem nie mieli dla siebie cieplych uczuc, ich znajomosc byla podszyta wrogoscia od samego poczatku. Paul byl przekonany, ze jest lepszy od Jesse'a tylko dlatego, ze zyje, a Jesse jest martwy, natomiast Jesse nie przepadal za Paulem, ktory urodzil sie juz uprzywilejowany - ze zdolnoscia komunikowania sie z umarlymi - ale wykorzystywal dar losu dla wlasnych, egoistycznych celow. Naturalnie, ich wzajemna niechec mogla rowniez miec cos wspolnego ze mna. Wczesniej, zanim w moim zyciu pojawil sie Jesse, fantazjowalam czasem, jak by to bylo wspaniale, gdyby dwoch chlopakow o mnie walczylo. Teraz, kiedy do tego naprawde doszlo, zrozumialam, jaka bylam glupia. Nie bylo nic smiesznego w areszcie domowym, jaki zarobilam ostatnim razem, kiedy sie wzieli za czuby, niszczac przy okazji polowe domu. A ta bojka nie byla nawet z mojej winy. Chyba. -Nic takiego - powiedzialam, unikajac jego wzroku, poniewaz zdawalam sobie sprawe, ze jesli zapatrze sie w te ciemne, blizniacze jeziora, bede zgubiona, jak zwykle. - Po prostu Paul... zachowuje sie gorzej niz zwykle. -Gorzej? - Spojrzenie, jakie rzucil mi Jesse, bylo ostre jak sztylet. - Gorzej pod jakim wzgledem? Susannah, jesli on cie dotknal... -Nie to - przerwalam pospiesznie, uswiadamiajac sobie z zamierajacym sercem, ze przemowienie, ktore cwiczylam pol nocy - przemowienie, o ktorego doskonalosci bylam przekonana, tak ze musialam udac sie na plebanie natychmiast, w srodku nocy, w dodatku "pozyczonym" samochodem mamy - dalekie bylo od doskonalosci... W gruncie rzeczy, bylo zupelnie do kitu. - Chodzi o to, ze ostatnio grozil... coz, ze zrobi cos, czego do konca nie rozumiem. Zrobi cos tobie. Jesse wydawal sie rozbawiony. Nie takiej reakcji oczekiwalam. -Wiec zjawilas sie tutaj pedem - powiedzial - glucha noca, zeby mnie ostrzec? Susannah, jestem wzruszony. -Jesse, mowie powaznie. Mysle, ze Paul cos knuje. Pamietasz pania Gutierrez? -Oczywiscie. - Jesse przetlumaczyl dla mnie wole zmarlej kobiety, jako ze moj hiszpanski ogranicza sie w zasadzie do "taco", no i, oczywiscie, "querida". - A co z nia? Opowiedzialam mu szybko o spotkaniu z Paulem na podworku u Gutierrezow. Mimo ze bardzo skrotowo opisalam, jak Paul ukradl pieniadze, zanim ja zdolalam polozyc na nich reke, Jesse wyraznie sie wsciekl. W jego oczach ujrzalam stalowy blysk. Powiedzial tez cos po hiszpansku, czego nie zrozumialam, ale podejrzewam, ze bylo to cos niezbyt pochlebnego pod adresem Paula. -Ojciec D sie tym zajmie - zapewnilam pospiesznie, na wypadek gdyby Jesse wpadl na pomysl, zeby sam to zalatwic - przed czym wiele razy go juz ostrzegalam. Nie wspomnialam, ze ojciec D nic nie wie o kradziezy... wie tylko, ze Gutierrezowie sa potrzebujacy. Bylam pewna, co powiedzialby Jesse, gdyby odkryl, ze nie powiadomilam ojca Dominika o ostatnim Wyczynie Paula. Wiedzialam rowniez, niestety, co zrobilby Paul, gdyby odkryl, ze na niego donioslam. -Ale nie tym sie martwie - ciagnelam. - Chodzi o to, co Paul powiedzial, kiedy... kiedy probowalam go sklonic do zwrotu pieniedzy. - Uznalam, ze lepiej pominac fakt, ze usilowalam dolozyc Paulowi w splot sloneczny... Jak i to, co Paul powiedzial wczesniej tamtego dnia - ze jego plany wobec Jesse'a byly bardziej ludzkie niz moje wobec niego. Bo mialam wrazenie, ze juz wiem, co mial na mysli. Nie mogl sie bardziej mylic. - Cos o tobie i co zamierza ci zrobic. Nie zabic... -To - przerwal Jesse suchym tonem - byloby trudne, querida, biorac pod uwage, ze juz jestem martwy. Spojrzalam na niego gniewnie. -Wiesz, co mam na mysli. Powiedzial, ze nie zamierza cie zabijac. Zamierza... chyba nie dopuscic, zebys umarl. Nawet w ciemnym wnetrzu samochodu zauwazylam, jak Jesse unosi brwi do gory. -Ten czlowiek ma niezwykle wysokie mniemanie o swoich umiejetnosciach - odezwal sie. -Jesse. - Nie moglam uwierzyc, ze nie traktuje powaznie grozby Paula. - On nie zartowal. Powtorzyl mi to juz pare razy. Naprawde podejrzewam, ze on cos szykuje. -Slater zawsze cos knuje, jesli chodzi o ciebie, Susannah - powiedzial Jesse tonem wskazujacym na to, ze jest mocno znudzony tematem. - On jest w tobie zakochany. Ignoruj go, a w koncu da sobie spokoj. -Jesse. - Nie moglam, oczywiscie, powiedziec mu, ze niczego nie pragnelabym bardziej, jak zignorowac Paula i jego pokretne pomysly, ale nie jestem w stanie tego zrobic, poniewaz przyrzeklam, ze tego nie zrobie... w zamian za zycie Jesse'a. Albo przynajmniej jego obecnosc w tym wymiarze. - Naprawde mysle... -Nie zwracaj na niego uwagi, Susannah. - Jesse usmiechal sie lekko, potrzasajac glowa. - On to mowi tylko dlatego, ze wie, jak to na ciebie dziala i wtedy nie mozesz go ignorowac. "Och, Paul! Nie, Paul!" Spojrzalam na niego przerazona. -Czy usilowales przed chwila mnie nasladowac? -Nie dawaj mu powodu do satysfakcji - ciagnal Jesse, jakby mnie nie uslyszal - a zmeczy sie i w koncu odejdzie. -Ja wcale tak nie mowie. - Zagryzlam niepewnie dolna warge. - Naprawde tak to brzmi? -A teraz, jesli to juz wszystko - ciagnal Jesse, lekcewazac mnie tak, jak ja mialam lekcewazyc Paula - sadze, ze powinnas wrocic do domu, querida. Jesli twoja mama sie obudzi i stwierdzi, ze cie nie ma, wiesz, ze bedzie sie martwic. A poza tym, czy za pare godzin nie idziesz przypadkiem do szkoly? -Ale... -Querida. - Jesse pochylil sie w moja strone i polozyl mi dlon na karku. - Za bardzo sie przejmujesz. -Jesse ja... Nie dokonczylam - a w sekunde pozniej nie pamietalam juz nawet, co chcialam mu powiedziec. A to dlatego, ze przyciagnal mnie - delikatnie, ale stanowczo - do siebie i zakryl mi usta swoimi wargami. Oczywiscie, kiedy jego usta dotykaja moich, nie sposob myslec o czyms innym, jak tylko o odczuciach, jakie one wywoluja - a ktore sa niebywale przyjemne i pozadane. Nie mam zbyt wielkiego doswiadczenia w tej dziedzinie, ale wiem, ze to, co sie dzieje, kiedy Jesse mnie caluje, jest... coz, niezwykle. I to nie dlatego, ze on jest duchem. Wystarczy, ze dotknie moich ust, a czuje sie tak, jakby wybuchly we mnie fajerwerki na czwartego lipca i rozpalaly sie coraz bardziej i bardziej, az w koncu nie moge zniesc zaru. Jedynym sposobem ugaszenia tego ognia wydaje sie jeszcze wieksza bliskosc jego ciala... Ale to, naturalnie, nie wychodzi, bo kiedy sie przytulam, Jesse, w ktorym podobny ogien tez chyba plonie, dotyka mnie gdzies, na przyklad pod bluzka, gdzie, oczywiscie, chce byc dotykana, ale gdzie, jak on uwaza, jego rece nie maja powodu sie zapuszczac. Na tym calowanie sie konczy, a Jesse przeprasza, ze mnie obrazil, chociaz obrazanie sie jest ostatnia rzecza, jaka przyszlaby mi w tym momencie do glowy, co mu juz niejednokrotnie bezskutecznie tlumaczylam. Ale tak to jest, jesli zakochujesz sie w chlopaku urodzonym w czasach, kiedy mezczyzni traktowali kobiety jak delikatne, kruche porcelanowe laleczki, a nie istoty z krwi i kosci. Usilowalam mu wyjasnic, ze teraz wszystko wyglada inaczej, ale on uporczywie obstaje przy tym, ze wszystko ponizej szyi jest niedostepne az do miodowego miesiaca... Zdarza mu sie jednak, kiedy sie calujemy, pod wplywem chwili zapomniec, ze jest dziewietnastowiecznym dzentelmenem. Czulam, jak jego reka przesuwa sie po pasku moich dzinsow. Nasze jezyki splotly sie, a ja wiedzialam, ze ta reka lada chwila wsunie sie pod sweter i powedruje w kierunku biustonosza. Wyspiewalam w duchu modlitwe dziekczynna za to, ze wlozylam biustonosz rozpinany z przodu. Potem, z zamknietymi oczami, sama zajelam sie odkrywaniem nowych obszarow, przesuwajac dlonie wzdluz sciany twardych miesni, wyczuwalnych przez jego koszule... ...dopoki palce Jesse'a, zamiast zanurzyc sie w moje 34B, nie unieruchomily moich rak w zelaznym uscisku. -Susannah - wydyszal z trudem, oddychajac ciezko i opierajac czolo na moim. -Jesse. - Ja sama tez nie moglam zlapac tchu. -Mysle, ze powinnas juz jechac. Skad wiedzialam, ze to powie? Przyszlo mi do glowy, ze moglibysmy to robic - to znaczy, calowac sie - duzo czesciej i wygodniej, gdyby Jesse nie trzymal sie glupiego pomyslu mieszkania z ojcem Dominikiem, skoro juz jestesmy, z braku lepszego okreslenia, para. To w koncu w moim pokoju zostal zamordowany dawno, dawno temu. Czy to nie moj pokoj powinien dalej nawiedzac? Nie wyrazilam tego jednak glosno, poniewaz wiem, ze Jesse, jako staroswiecki dzentelmen, nie aprobuje wspolnego mieszkania par przed slubem. Zdecydowanie usunelam tez z pamieci ostrzezenie, jakiego udzielil mi ojciec Dominik tuz przed wyjazdem do San Francisco, na temat nieulegania pokusom zwiazanym z Jesse'em. Ojcu D latwo mowic. Jest ksiedzem. Nie ma pojecia, jak to jest byc pelnokrwista, nastoletnia posredniczka. Dziewczyna. -Jesse - powiedzialam, nadal nieco zadyszana od pocalunkow. - Ciagle mysle... wiesz, o tej sprawie z Paulem. Kto wie, moze rzeczywiscie wykombinowal cos nowego, zeby... nas rozdzielic? A teraz, kiedy ojciec D wyjechal nie wiadomo na jak dlugo, ja... Coz, nie uwazasz, ze byloby lepiej, gdybys na jakis czas wrocil do mojego domu? Jesse, mimo ze jeszcze przed chwila trzymal reke pod moja bluzka, nie okazal entuzjazmu. -Tak, zebys mogla mnie chronic przed tym zloczynca, panem Slaterem? - Wydawalo mi sie, czy tez byl bardziej rozbawiony niz, eee, zirytowany? - Dzieki za zaproszenie, querida, ale sam potrafie sie o siebie troszczyc. -Ale kiedy Paul odkryje, ze ojca D nie ma, moze cie szukac. A jesli nie bedzie mnie w poblizu, zeby go powstrzymac... -To cie moze zaskoczyc, Susannah - odparl Jesse, podnoszac glowe i ponownie ukladajac moja reke na kolanach - ale potrafie dac sobie rade ze Slaterem bez mojej pomocy. W jego glosie brzmialo teraz wyraznie rozbawienie. -Teraz wracasz do domu - dzgnal. - Dobranoc, querida. Pocalowal mnie raz jeszcze, przelotnie, na do widzenia. Wiedzialam, ze lada chwila zniknie. Bylo jednak cos jeszcze, czego koniecznie chcialam sie dowiedziec. Normalnie zapytalabym ojca Dominika, ale skoro wyjechal... -Poczekaj - powiedzialam. - Zanim odejdziesz... jeszcze jedna rzecz. Jesse zaczal juz migotac. -Tak, querida? -Czwarty wymiar - rzucilam. Byl w trakcie dematerializowania sie, ale wrocil. -Co z nim? -Hm - mruknelam. Z pewnoscia myslal, ze pytam po to. zeby go zatrzymac na pare cennych sekund. A tak naprawde? Pewnie mial racje. - Co to jest? -Czas - powiedzial Jesse. -Czas? - powtorzylam. - To jest to? Po prostu... czas? -Tak. Czas. Dlaczego pytasz? Do szkoly? -Pewnie - powiedzialam. - Do szkoly. -Czego to was teraz ucza - powiedzial, potrzasajac glowa. -Kocie jedzenie. - Podalam mu torbe. - Nie zapomnij. -Dobranoc, querida. I zniknal. O tym, ze w ogole tutaj byl, swiadczyly mocno zaparowane od naszych oddechow szyby. Albo raczej mojego oddechu, bo Jesse przeciez nie oddycha. 5 Pan Walden podniosl do gory plik zadrukowanego papieru i powiedzial:-Tylko olowki numer 2, bardzo prosze. Reka Kelly Prescott natychmiast wystrzelila w gore. -Panie Walden, to nie do przyjecia. - Kelly smiertelnie powaznie traktuje swoja role przewodniczacej klasy trzeciej... zwlaszcza jesli chodzi o rozklad imprez tanecznych. Oraz, widocznie, sprawdziany umiejetnosci. - Powinnismy zostac uprzedzeni co najmniej dwadziescia cztery godziny wczesniej, ze bedzie sprawdzian. -Spokojnie, Prescott. - Pan Walden, nasz wychowawca, zaczal rozdawac formularze. - To sa testy dotyczace predyspozycji zawodowych, nie wiedzy. Wyniki nie zostana umieszczone w waszej dokumentacji. Maja wam pomoc - podniosl broszurke lezaca na biurku i przeczytal glosno - "ustalic, jaka kariera zawodowa jest najbardziej zgodna z waszymi szczegolnymi umiejetnosciami i/oraz zainteresowaniami i/oraz osiagnieciami". Zrozumiano? Po prostu odpowiedzcie na pytania. - Rzucil stos papierow na moja lawke, zebym przekazala je wzdluz rzedu. - Macie piecdziesiat minut. I bez gadania. -"Co bardziej ci odpowiada: a) praca w pomieszczeniu? czy b) praca na zewnatrz?" - uslyszalam glos Brada z drugiego konca sali. - Hej, a gdzie jest: "c) praca w warunkach silnego odurzenia"? -Ty swirze - zachichotala Kelly Prescott. -"Jestes>>sowa<>rannym ptaszkiem<<"? - Adam McTavish udawal oburzenie. - To jest kwestionariusz dyskryminujacy narkoleptykow. -"Wolisz pracowac: a) sam czy b) w grupie?" - Moja najlepsza przyjaciolka Cee Cee z trudem powstrzymywala obrzydzenie. - Och, moj Boze, jakie to glupie. -Co w poleceniu "bez gadania" - zapytal pan Walden - jest dla was niezrozumiale? Nikt nie zwrocil na niego uwagi. -To jest glupie - oswiadczyl Adam. - W jaki sposob za pomoca tego testu mozna ustalic, czy nadaje sie do robienia jakiejs kariery? -To sprawdza twoje uzdolnienia, glupolu. - Kelly byla zdegustowana. - Jedynym zajeciem, do ktorego sie nadajesz, jest sprzedawanie hamburgerow w McDonaldzie. -Gdzie ty, Kelly, bedziesz smazyc frytki - zauwazyl Paul suchym tonem, co spowodowalo wybuch smiechu w klasie... Az w koncu pan Walden, ktory usadowil sie za biurkiem i usilowal skupic na lekturze najnowszego wydania "Magazynu dla amatorow surfingu", ryknal: -Czy chcecie zostac po lekcjach, zeby to skonczyc? Bede zachwycony, mogac was zatrzymac; nie mam nic lepszego do roboty. Badzcie cicho, jeden z drugim i bierzcie sie do roboty. To w znacznym stopniu uciszylo gaduly. Niechetnie wypelnialam malenkie kwadraciki. Moja niechec nic wynikala, oczywiscie, wylacznie z tego, ze praktycznie nie spalam cala noc. To mi z pewnoscia nie pomagalo, ale istotne bylo co innego. Tak, te testy, jesli o mnie chodzi, nie mialy specjalnego znaczenia. Moja przyszlosc zostala juz ustalona... od dnia, w ktorym sie urodzilam. W doroslym zyciu mialam tylko jedna, jedyna opcje. A kazda inna kariera, jaka bym wybrala, klocilaby sie z moim prawdziwym powolaniem, ktorym jest, naturalnie, pomaganie umarlym w odnajdywaniu drogi do ostatecznego kresu ich podrozy. Zerknelam na Paula. Pochylal sie nad kwestionariuszem, wypelniajac kratki z lekkim usmiechem. Ciekawa bylam, co wpisuje jako obszar zainteresowan. Nie zauwazylam takiej mozliwosci, jak przywlaszczenie pieniedzy. Albo podstepna kradziez. Po co, zastanawialam sie, w ogole sie fatygowal? To na nic. I tak bedziemy przede wszystkim posrednikami, niezaleznie od zawodu, jaki wybierzemy. Chocby ojciec Dominik. Och, pewnie, udalo mu sie utrzymac swoj status posrednika w tajemnicy... nawet przed Kosciolem, poniewaz, jak sie wyrazil, jego szefem jest Bog, i to Bog stworzyl posrednikow. Oczywiscie, ojciec D nie jest wylacznie ksiedzem. Przez wiele, wiele lat pracowal jako nauczyciel, zdobyl nawet rozne nagrody - dopoki nie awansowano go na dyrektora. Ale z nim to inna sprawa. On na serio uwaza, ze zdolnosc widzenia i rozmawiania ze zmarlymi to dar od Boga. Nie widzi tego we wlasciwym swietle: jako przeklenstwa. Tylko... tylko ze, oczywiscie, gdyby nie to przeklenstwo, nigdy nie spotkalabym Jesse'a. Jesse. Male niezapelnione kwadraciki zaczely sie rozplywac, kiedy lzy naplynely mi do oczu. Och, wspaniale. Teraz placze. W szkole. Ale co moglam na to poradzic? Siedze tu, moja przyszlosc bez zadnych niespodzianek... ukonczenie szkoly, college, kariera zawodowa. Coz, raczej pseudokariera, skoro i tak wiadomo, czym tak naprawde bede sie zajmowac. A co z Jesse'em? Jaka czekala go przyszlosc? -Co sie z toba dzieje? - szepnela Cee Cee. Wytarlam oczy rekawem koszuli firmy Miu Miu. -Nic - odszepnelam. - Alergia. Cee Cee ze sceptyczna mina wrocila do kwestionariusza. Zapytalam go kiedys, kim chcial byc. Oczywiscie, Jesse'a. Wiecie, zanim umarl. Mialam na mysli jakis zawod, ale on nie zrozumial. Kiedy wreszcie zdolalam mu to wytlumaczyc, usmiechnal sie, ale ze smutkiem. -Za mojego zycia, Susannah, to wygladalo inaczej - powiedzial. - Bylem jedynym synem swojego ojca. Mialem odziedziczyc ranczo i pracowac na nim, zeby utrzymac matke i siostry po smierci ojca. Nie dodal, ze mial sie rowniez ozenic z dziedziczka sasiedniego rancza, tak aby z ziem obu rodow stworzyc potezny majatek. Nie wspomnial takze, ze to ta dziewczyna kazala go zabic, bo podobal jej sie bardziej inny mezczyzna, na ktorego jej ojciec nie bardzo chcial sie zgodzic. Poniewaz ja i tak juz o tym wszystkim wiedzialam. Nielatwo sie zylo, nawet w polowie XIX wieku. -Och - powiedzialam tylko. Jesse nie mowil z rozgoryczeniem, ale, moim zdaniem, to nie bylo w porzadku. A gdyby on nie chcial byc ranczerem? - No, a kim chcialbys byc? Wiesz, jakbys mial wybor? Zamyslil sie. -Nie wiem. Wtedy bylo inaczej, Susannah. Ja bylem inny. Myslalem... czasami... ze chcialbym zostac lekarzem. Lekarz. To mialo sens - przynajmniej dla mnie. Za kazdym razem, kiedy przywleklam sie do domu z ktoras czescia ciala pulsujaca bolem - czy od jadu trujacej rosliny, czy na skutek odparzenia - Jesse zawsze udzielal mi pomocy, a dotyk mial przyjemny jak kaszmir. Bylby wspanialym lekarzem. -Wiec czemu nie byles? - zapytalam. - Czemu nie zostales lekarzem? Z powodu ojca? -Tak, glownie dlatego - odparl. - Nigdy nie osmielilem sie nawet komus o tym wspomniec. Ledwie moglem sobie pozwolic na opuszczenie rancza na pare dni, a co dopiero na kilka lat, zeby studiowac medycyne. Ale sadze, ze to by mi sie podobalo. Szkola lekarska. Chociaz wtedy, kiedy zylem - dodal - nie wiedziano tyle o medycynie, co dzisiaj. Mysle, ze teraz taka praca bylaby znacznie ciekawsza. Wiedzial, co mowi. Przez sto piecdziesiat lat obserwowal, jak wynalazki - elektrycznosc, samochody, samoloty, komputery... nie wspominajac juz o penicylinie i szczepionkach na choroby, ktore w przeszlosci regularnie usmiercaly miliony - sprawiaja, ze swiat zmienia sie nie do poznania w stosunku do tego, w ktorym dorastal. Zamiast trzymac sie kurczowo przeszlosci, jak zrobiloby wielu na jego miejscu, Jesse z ogromna ciekawoscia sledzil zmiany, czytajac wszystko, co mu wpadlo w rece - od tanich powiesci po encyklopedie. Twierdzil, ze musi mnostwo nadrobic. Jego ulubiona lekture stanowia chyba niemajace nic wspolnego z literatura piekna tomiszcza pozyczane od ojca D, wszystko od filozofii po badania nad nowymi wirusami - ksiazki, jakie moglabym podarowac tacie na Dzien Ojca, gdyby moj ojciec nie byl, no, wiecie, martwy. Moj ojczym z kolei bardziej ucieszylby sie z ksiazki kucharskiej. Ale rozumiecie, o co mi chodzi. Jesse'owi to, co ja uwazam za suche i nieinteresujace, wydaje sie niezwykle podniecajace. Moze dlatego, ze widzial na wlasne oczy, jak to sie wszystko rozwija. Wzdychajac, spojrzalam na setki opcji zawodowych przede mna na lawce. Jesse nie zyl, ale nawet on wiedzial, kim chcialby byc... kim bylby, gdyby nie umarl. Albo nie bylby, biorac pod uwage oczekiwania jego ojca. A oto ja, uprzywilejowana na wszelkie sposoby, i jedyne, o czym mysle, to byc... Coz, byc z Jesse'em, kiedy dorosne. -Jeszcze dwadziescia minut. Glos pana Waldena wyrwal mnie z zamyslenia. Stwierdzilam, ze wzrok mam utkwiony w morzu, odleglym o jakis kilometr od Misji i widocznym z niemal kazdego okna w szkole... ze szkoda dla takich uczniow jak ja. Nie wychowalam sie, jak wiekszosc moich kolegow, blisko morza. Stanowilo ono dla mnie nieustajace zrodlo zachwytu i zainteresowania. Cos takiego, uswiadomilam sobie, to niczym fascynacja Jesse'a wspolczesna nauka. Tylko ze w przeciwienstwie do Jesse'a moglam cos z tym swoim zainteresowaniem zrobic. -Jeszcze dziesiec minut - oznajmil pan Walden, powtornie przywolujac mnie do rzeczywistosci. Dziesiec minut. Spojrzalam na swoja ankiete, w polowie pusta. Zauwazylam, jak z sasiedniej lawki Cee Cee zerka na mnie z niepokojem. Skinela glowa, wskazujac kwestionariusz. "Bierz sie do roboty", ponaglaly jej fiolkowe oczy. Siegnelam po olowek i zaczelam zaznaczac kratki jak leci. Bylo mi obojetne, jakie odpowiedzi wybieram. Poniewaz, prawde mowiac, nie obchodzila mnie przyszlosc. Bez Jesse'a nie mialam zadnej przyszlosci. Z nim, oczywiscie, takze nie mialam przyszlosci. Co on mogl wlasciwie zrobic? Towarzyszyc mi w college'u? W pierwszej pracy? Pierwszym mieszkaniu? Tak. Tak sie stanie. Paul mial racje. Jestem glupia. Glupia, ze zakochalam sie w duchu. Glupia, myslac, ze mamy jakas przyszlosc przed soba. Glupia. -Czas minal. - Pan Walden zdjal nogi z lawki. - Prosze odlozyc olowki. Przekazcie kwestionariusze do przodu. Nie zdziwilam sie, kiedy Paul podszedl do mnie w przerwie na lunch. -To bylo bez sensu - powiedzial cicho, idac ze mna w kierunku szafek. - To jest, droge kariery mamy juz ustalona, prawda? -Coz, nie da sie zarobic na zycie, zajmujac sie tym, co my - powiedzialam, a potem przypomnialam sobie, ze Paul ma sposob, zeby rozwiazac ten problem. - Uczciwie zarobic na zycie - sprostowalam. Zamiast jednak zawstydzic sie, jak sie spodziewalam, Paul usmiechnal sie szeroko. -Dlatego zdecydowalem sie na zawod prawnika - oznajmil. - Twoj tata byl prawnikiem, zgadza sie? Skinelam glowa. Nie lubie rozmawiac z Paulem o tacie. Poniewaz moj tata uosabial wszystko, co dobre. Zas Paul wszystko, co... nie jest. -Tak mi sie wlasnie wydawalo - ciagnal Paul. - W dziedzinie prawa nic nie jest czarne ani biale. Wszystko jest szare. O ile znajdzie sie precedens. Nic nie powiedzialam. Latwo wyobrazilam sobie Paula jako prawnika. Nie takiego, jakim byl moj ojciec, obronce publicznego, ale z gatunku tych, co to bronia bogate osobistosci, ludzi przekonanych, ze stoja ponad prawem... a poniewaz dysponuja nieograniczonymi funduszami na obrone, w pewnym sensie maja racje. -Co do ciebie - powiedzial Paul - sadze, ze powinnas podjac prace spoleczna. Urodzilas sie, zeby robic cos dla innych. -Owszem - odparlam, zatrzymujac sie przy swojej szafce. - Moze pojde w slady ojca D i zostane zakonnica. -No, to - powiedzial Paul, opierajac sie o sasiednia szafke - byloby zwykle marnotrawstwo. Mialem raczej na mysli pracownika spolecznego. Albo terapeute. Bardzo dobrze sobie radzisz z problemami innych ludzi. Czy tak nie bylo rzeczywiscie? To dlatego dzisiaj mialam takie zapuchniete, zmeczone oczy. Poniewaz zeszlej nocy, po rozstaniu z Jesse'em wrocilam do domu i poszlam do lozka... ale nie po to, zeby zasnac. Lezalam zupelnie rozbudzona i gapilam sie w sufit, rozmyslajac nad tym, co powiedzial Jesse. Nie o Paulu, ale o tym, co Paul dal mi wczesniej do przeczytania: "Zdolnosci zmiennikow nie konczyly sie na komunikacji ze zmarlymi i umiejetnosci teleportacji miedzy ich swiatem a naszym, ale obejmowaly rowniez swobodne przemieszczanie sie w czwartym wymiarze". Czwarty wymiar. Czas. Na dzwiek tego slowa dostawalam gesiej skorki, mimo ze byl typowy piekny jesienny dzien w Carmelu i ani sladu zimna W powietrzu. Czy to mogla byc prawda? Czy posrednicy - albo zmiennicy, jak uporczywie nazywali ich Paul i jego dziadek - podrozuja w czasie, tak samo jak miedzy swiatem zywych i umarlych? A jesli - jesli - tak bylo, to co, u diabla, to oznaczalo? Co wazniejsze, dlaczego Paulowi tak zalezalo, zebym o tym wiedziala? -Wygladasz na wykonczona - zauwazyl, kiedy odlozylam ksiazki i siegnelam po papierowa torbe z lunchem, jaki przygotowal mi ojczym: salatka z kurczaka tandoori. - Co jest? Problemy ze snem? -Powinienes sie domyslic - odparlam, patrzac na niego z gniewem. -A co ja takiego zrobilem? - zapytal szczerze zdumiony. Nie wiem, czy to zmeczenie, czy tez fakt, ze test kompetencji sklonil mnie do rozmyslan na temat przyszlosci... mojej i Jesse'a. Nagle poczulam sie strasznie znuzona Paulem i jego gierkami. I postanowilam wypytac go troche. -Czwarty wymiar - przypomnialam. - Podroze w czasie? Usmiechnal sie. -Och, swietnie. Doszlas do tego. Zabralo ci to troche czasu. -Naprawde myslisz, ze zmiennicy moga podrozowac w czasie? - zapytalam. -Nie mysle - powiedzial Paul. - Ja to wiem. Znowu przejal mnie niewytlumaczalny chlod. Stalismy w cieniu pod arkadami, ale o pare krokow dalej upalne slonce zalewalo dziedziniec Misji. Kolibry skakaly z jednego kwiatka hibiskusa na drugi. Turysci robili ujecia kamerami cyfrowymi. Wiec skad ta gesia skorka? -Skad? - zapytalam. Nagle zaschlo mi w gardle. - Robiles to? -Jeszcze nie - odparl niedbale. - Ale zrobie. Wkrotce. -Tak - mruknelam, starajac sie pokryc strach ironia. - Coz, moze moglbys cofnac sie do tej nocy, kiedy ukradles pieniadze pani Gutierrez i tym razem tego nie zrobic? -Boze, przestaniesz sie tego czepiac? - Potrzasnal glowa. - To byly nedzne dwa tysiace dolarow. Zachowujesz sie, jakby chodzilo o dwa miliony. -Hej, Paul. - Kelly Prescott oderwala sie od swojej paczki - Cee Cee przezwala je Wiedzmami z Carmelu - i ruszyla w nasza strone, wachlujac sie mocno umalowanymi rzesami. - Idziesz na lunch? -Za chwile - odparl Paul... niezbyt grzecznie, zwazywszy, ze miala byc jego partnerka na sobotnim balu. Kelly, urazona, opanowala sie na tyle, zeby poczestowac mnie morderczym spojrzeniem, zanim skierowala sie na podworze, gdzie pod golym niebem jadalismy codziennie lunch. -No, wiec nie rozumiem. - Wpatrzylam sie w niego uwaznie. - Co z tego, jesli potrafimy przemieszczac sie w czasie? Wielkie mi rzeczy. Przeciez i tak nie mozemy niczego zmienic. -Dlaczego? - W niebieskich oczach Paula zablysla ciekawosc. - Bo Doc z Z powrotu do przyszlosci tak powiedzial? -Bo nie mozemy... nie mozemy zmieniac naturalnego porzadku rzeczy. -Czemu nie? Czy nie robisz tego codziennie, zajmujac sie posrednictwem? Czy nie zaklocasz naturalnego porzadku rzeczy, odsylajac duchy w zaswiaty? -To co innego. -A to dlaczego? -Bo ci ludzie juz nie zyja! Nie moga zrobic niczego, co by zmienilo bieg historii. -Jak pani Gutierrez i jej dwa tysiace dolarow? - Paul popatrzyl na mnie przenikliwie. - Myslisz, ze gdybys dala te pieniadze jej synowi, to by nie zmienilo biegu historii? Nawet w malym stopniu? -Ale to co innego, niz wkraczac w czwarty wymiar, zeby zmienic cos, co juz sie zdarzylo. To jest po prostu... niewlasciwe. -Czyzby, Suze? - Kacik ust Paula uniosl sie do gory. - Nie sadze. I wiesz, co? Mysle, ze tym razem twoj chlopczyk, Jesse, zgodzi sie. Ze mna. Nagle pod arkadami powialo lodowatym chlodem. 6 Prosze, badz w domu, prosze, badz w domu, prosze, badz w domu, modlilam sie, czekajac, az ktos odpowie na dzwonek do drzwi. Prosze, prosze, prosze, prosze...Nie wiem, czy ktos wysluchal mojej modlitwy, czy tez kalecy archeolodzy nie tak czesto wychodza z domu. W kazdym razie pielegniarz doktora Slaskiego otworzyl drzwi. Jego twarz rozjasnila sie, kiedy zobaczyl, ze to ja tak natretnie dobijalam sie do drzwi. -Och, czesc, Susan - zawolal, przekrecajac imie, chociaz mnie sama wyraznie zapamietal. - Szukasz Paula? O ile wiem, nadal jest w szkole... -Wiem, ze jest w szkole - powiedzialam, wchodzac pospiesznie do holu, zanim pielegniarz zdazyl zamknac drzwi. - Nie przyszlam, zeby sie z nim zobaczyc. Chcialam spotkac sie z jego dziadkiem, jesli to mozliwe. -Z jego dziadkiem? - Pielegniarz byl zaskoczony. Nic dziwnego. Wedlug jego rozeznania, pacjent od lat z nikim swiadomie nie rozmawial. A to nieprawda. Rozmawial zaledwie pare miesiecy temu. Ze mna. -Wiesz, Susan, dziadek Paula nie... nie czuje sie dobrze - powiedzial powoli pielegniarz. - Nie mowimy o tym w jego obecnosci, ale ostatnie badania... Coz, wyniki nie byly najlepsze. Wlasciwie, lekarze uwazaja, ze niewiele mu juz zostalo... -Chce mu zadac tylko jedno pytanie - powiedzialam. - Jedno krotkie pytanie. To zajmie chwile. -Ale... - Pielegniarz, mlody czlowiek, ktorego wyplowiale pod wplywem slonca dredy wskazywaly, ze prawdopodobnie caly swoj wolny czas spedzal na plazy, podrapal sie w brode. - To jest, on nie moze... on juz niespecjalnie rozmawia. Wiesz, Alzheimer... -Czy moglabym chociaz sprobowac? - zapytalam, nie przejmujac sie tym, ze sprawiam wrazenie stuknietej. Bylam zdesperowana. Musialam koniecznie poznac odpowiedzi, ktorych udzielic mi mogla tylko jedna osoba na ziemi. A ta osoba znajdowala sie w tym domu. - Prosze? Nic zlego sie nie stanie, prawda? -Nie - odparl pielegniarz powoli. - Nie, chyba nie. -Swietnie - powiedzialam, po czym przeslizgnelam sie obok niego, wbiegajac po schodach po dwa stopnie naraz. - To zajmie pare minut. Mozesz nasz zostawic samych? Zawolam, jesliby potrzebowal pomocy. -Dobrze, w porzadku - powiedzial pielegniarz, zamykajac drzwi z roztargnieniem. - Ale... czy nie powinnas byc w szkole? -Jest przerwa obiadowa - oznajmilam wesolo, wbiegajac po schodach, a nastepnie kierujac sie korytarzem w strone pokoju doktora Slaskiego. Zreszta nie klamalam. Byla pora lunchu. A to, ze nie powinnismy wtedy opuszczac terenu szkoly? Coz, uznalam, ze nie warto o tym wspominac. Mniej przerazal mnie gniew siostry Ernestyny, gdyby odkryla, ze sie urwalam, niz koniecznosc wyjasnienia mojemu przyrodniemu bratu Bradowi, dlaczego tak strasznie potrzebne sa mi kluczyki od land - rovera. Tylko dlatego, ze dostal prawo jazdy na piec sekund przede mna (no, dobrze, na pare tygodni przede mna), wydaje mu sie, ze sedziwy land - rover, "samochod dzieci", nalezy wylacznie do niego i tylko on moze wozic do i ze szkoly mnie i mlodszego brata, Davida. Zeby wymusic od niego kluczyki, uzylam jako pretekstu "kobiecych srodkow higienicznych" w "schowku na rekawiczki". Nie mialam pojecia, co zrobi, kiedy lunch sie skonczy, a on zobaczy, ze samochodu nie ma. Bez watpienia nakabluje. To mu chyba sprawialo najwieksza przyjemnosc w zyciu. Niestety, nigdy nie udawalo mi sie odplacic mu pieknym za nadobne, bo Brad z reguly ma na mnie jakiegos haka. W kazdym razie nie zamierzalam marnowac ani chwili cennego czasu na zastanawianie sie, co zrobi Brad, kiedy odkryje, ze wzielam samochod. Zamiast tego pospieszylam do pokoju dziadka Paula. Jak zwykle krolowal kanal Game Show. Pielegniarz ustawil fotel doktora Slaskiego przed ekranem plazmowego telewizora. Dziadek Paula nie wydawal sie jednak zwracac najmniejszej uwagi na Boba Parkera. Gapil sie tylko uporczywie w jakis punkt na srodku wypolerowanej na wysoki polysk, wylozonej kafelkami, podlogi. Nie dalam sie zwiesc. -Doktorze Slaski? - Chwycilam pilota i sciszylam glos w telewizorze, a potem stanelam obok starszego pana. - Doktorze Slaski, to ja, Suze. Suze, przyjaciolka Paula. Musze z panem pomowic przez chwile. Dziadek Paula nie odpowiedzial. Chyba ze za odpowiedz uznac strumyczek sliny, jaki wydobyl sie z jego ust. -Doktorze Slaski - powtorzylam, przysuwajac sobie krzeslo, tak zeby znalezc sie blizej jego ucha. Nie chcialam, zeby pielegniarz slyszal, o czym mowimy, wiec znizylam glos do szeptu. - Doktorze Slaski, panskiego pielegniarza tu nie ma, Paula tez. Jestesmy tylko we dwoje. Chce z panem pomowic o czyms, co on mi powiedzial. O, eee, posrednikach. To wazne. Kiedy tylko doktor Slaski uslyszal, ze w poblizu nie ma ani pielegniarza, ani Paula, ulegl metamorfozie. Wyprostowal sie na krzesle i podniosl glowe, patrzac na mnie zamglonymi oczami. Slinienie ustalo, jak nozem ucial. -Och - powiedzial, kiedy stwierdzil, ze to ja. Nie wydawal sie tym faktem zachwycony. - To znowu ty. To nie bylo calkiem w porzadku, w koncu poprzednim razem to on mnie szukal... zeby przekazac tajemnicze ostrzezenie na temat swojego wnuka, ktorego porownal, ni mniej, ni wiecej, tylko do diabla. Postanowilam jednak puscic to mimo uszu. -Tak, to ja, doktorze Slaski - powiedzialam. - Suze. Niech pan poslucha. Chodzi o Paula. -Co ten gnojek znowu wymyslil? Dziadek i wnuk chyba niewiele mieli dla siebie serdecznych uczuc. -Nic - powiedzialam. - Nic jeszcze nie zrobil. W kazdym razie, o ile wiem. Chodzi o to, co, jak sam twierdzi, moze zrobic. -Co to jest, zatem? - zapytal doktor Slaski. - Lepiej, zeby to bylo cos dobrego. Za piec minut zaczyna sie Klotnia rodzinna. Dobry Boze. Czy ja tez, zastanawialam sie, kiedy dojde do wieku doktora Slaskiego, skoncze przykuta do fotela inwalidzkiego i uzalezniona od programow telewizyjnych? Poniewaz doktor Slaski - albo pan Slater, jak Paul wolal, aby o nim mowiono - takze jest posrednikiem, takim, ktory dotarl na krance ziemi, zeby dowiedziec sie jak najwiecej o swoim niezwyklym darze. Zdaje sie, ze to, czego szukal, znalazl w grobowcach starozytnego Egiptu. Problem w tym, ze nikt mu nie uwierzyl. Nie uwierzyl w istnienie ludzi, ktorych jedyne zadanie polega na kierowaniu duchow umarlych do miejsca ostatecznego przeznaczenia, ani tez w to, ze doktor Slaski jest jednym z nich. Liczne prace starszego pana, wiekszosc opublikowana na wlasny koszt, nie przyciagnely uwagi srodowisk naukowych i akademickich i porastaly obecnie kurzem w plastykowym pudle pod tapczanem jego wnuka. Co gorsza, wlasna rodzina doktora Slaskiego usilowala, jak sie wydaje, jego samego wpakowac pod tapczan. Ojciec Paula posunal sie az do zmiany nazwiska, bo nie chcial byc kojarzony ze starszym panem. A co doktor Slaski zyskal w zamian za swoje starania? Smiertelna chorobe i towarzystwo wnuka. Chorobe, tak przynajmniej sam twierdzil, wywolalo zbyt czeste przebywanie w "krainie cienia" - stacji posredniej miedzy dwoma swiatami. A Paul? Coz, Paula zalatwil sobie na wlasne zyczenie. Sadze, ze mial powody, aby czuc gorycz wobec ludzi. Dlaczego jednak Paul budzil w nim podobne uczucia, dopiero zaczynalo mi switac. Staralam sie mowic powoli, zeby miec pewnosc, ze do niego dotarlo. -Paul twierdzi, ze posrednicy... -Zmiennicy. - Doktor Slaski upieral sie, ze ludzi takich jak on, Paul czy ja powinno sie nazywac zmiennikami, ze wzgledu na nasza (w moim wypadku, swiezo odkryta) zdolnosc do zmiany wymiaru, przenoszenia sie z krainy zywych do krainy umarlych. - Zmiennicy, dziewczyno, juz ci mowilem. Nie kaz mi tego jeszcze raz powtarzac. -Zmiennicy - poprawilam sie. - Paul twierdzi, ze zmiennicy potrafia podrozowac w czasie. -Rzeczywiscie - mruknal doktor Slaski. - No i co z tego? Szczeka mi opadla. To bylo silniejsze ode mnie. Gdyby rabnal mnie kijem bejsbolowym w tyl glowy, nie bylabym bardziej zdumiona. - Pan... pan o tym wiedzial? -Oczywiscie, ze o tym wiem - stwierdzil kwasno doktor Slaski. - Kto, twoim zdaniem, napisal prace, z ktorej moj glupawy wnusio czerpie swoja wiedze na ten temat? Oto, co mnie spotkalo za brak uwagi podczas lekcji posrednictwa u Paula. -Ale dlaczego pan mi o tym nie powiedzial? Doktor Slaski poczestowal mnie ironicznym spojrzeniem. -Nie pytalas - powiedzial. Siedzialam jak kloda i gapilam sie na niego. Nie moglam w to uwierzyc. Przez caly czas... caly czas posiadalam jeszcze jedna zdolnosc, o ktorej nie mialam pojecia. Do czego jednak moglabym te umiejetnosc wykorzystac? Bylo pare dni, kiedy wlosy fatalnie mi sie ukladaly, wiec fajnie byloby do nich wrocic i poprawic fryzure, ale poza tym... Wtedy, niczym grom z jasnego nieba, splynela na mnie mysl. Tata. Moglabym cofnac sie w czasie i uratowac tate. Nie. Nie, to nie moglo dzialac w ten sposob. Na pewno nie. Bo gdyby moglo... gdyby moglo... Wtedy wszystko byloby inaczej. Wszystko. Doktor Slaski zakaszlal gwaltownie. Drgnelam i dotknelam jego ramienia. -Doktorze Slaski? Dobrze pan sie czuje? -A jak myslisz? - zapytal niezbyt zyczliwie. - Zostalo mi szesc miesiecy zycia. Moze mniej, jesli ci przekleci lekarze beda sie upierac przy swoim i wypompowywac ze mnie zycie. Myslisz, ze moge sie dobrze czuc? -Ja... - To byl egoizm z mojej strony, wiedzialam o tym, ale nie mialam czasu wysluchiwac zalow na temat stanu jego zdrowia. Musialam dowiedziec sie czegos wiecej na temat tej mocy, ktora on - a moze i ja - posiadal. - Jak? - zapytalam goraczkowo. - Jak to sie robi? To znaczy, podrozuje w czasie? Doktor Slaski spojrzal na ekran. Na szczescie nadal pokazywano tabele wynikow we Wlasciwej cenie. Klotnia rodzinna jeszcze sie nie zaczela. -To latwe - powiedzial. - Jesli ten idiota, moj wnuczek, mogl na to wpasc, to kazdy glupi moze. Nie zostalo nam duzo czasu. Klotnia rodzinna miala sie zaczac lada chwila. -Jak? - powtorzylam. - Jak? -Potrzebujesz czegos - powiedzial doktor Slaski z przesadna cierpliwoscia, jakby zwracal sie do pieciolatki. - Jakiegos przedmiotu z czasow w ktore chcesz sie przeniesc. Zeby sie tam jakos zakotwiczyc. Przypomnialam sobie film o podrozach w czasie. -Czegos, jak, na przyklad, moneta? -Moneta moze byc - powiedzial doktor Slaski, choc mine mial sceptyczna. - Oczywiscie, musialabys miec monete, nalezaca kiedys do konkretnej osoby, ktora byla w tamtym czasie i stala w tym miejsca, w ktorym ty bedziesz sie znajdowac. I musisz wybrac miejsce powrotu, tak zeby nie wpasc na nikogo przypadkowego. -To znaczy... - Zamrugalam oczami. - Chce pan powiedziec, ze jak sie wraca, to wraca cala osoba? Nie tylko...? -Dusza? - parsknal doktor Slaski. - Dobre by to bylo, wloczenie sie po jakims innym stuleciu bez zadnego ciala. Nie, kiedy sie przemieszczasz, to przemieszczasz sie cala. Dlatego trzeba to madrze rozegrac. Nie mozna sobie, ot tak, bez pojecia skakac w czasie i przestrzeni. Chyba ze chcesz sie przekrecic na lewa strone. Udajesz sie do miejsca, o ktorym wiesz, ze ta osoba kiedys w nim byla, trzymasz przedmiot, ktory do niej nalezal i... -I? - zapytalam, wstrzymujac oddech. -Zamykasz oczy i przenosisz sie. - Doktor Slaski, znudzony rozmowa, przeniosl wzrok na ekran. -I to wszystko? - To bylo latwe. - Chce pan powiedziec, ze moge sobie tak skakac w czasie i odwiedzac, kogo mi sie podoba? -Oczywiscie, ze nie - odparl doktor Slaski, nie odrywajac wzroku od telewizora. Po chwili cos jeszcze przyszlo mu do glowy: - Musi byc, naturalnie, martwy. Ktos, z kim pracowalas jako zmienniczka. Nigdy nie doszedlem, jaka jest tego przyczyna, ale to musi miec cos wspolnego z energia tego czlowieka, jego osobowoscia. Musi byc jakies lacze... - Doktor Slaski umilkl, zagubiony w dociekaniach, ktorymi zajmowal sie dziesiatki lat wczesniej. -To znaczy... - Zamrugalam oczami zaskoczona. - Mozna sie cofnac w czasie tylko wtedy, jesli chodzi o pomoc dla ducha? -Madra dziewczynka - mruknal przeciagle, wracajac do ogladania telewizji. Jego sarkazm tym razem mi nie przeszkadzal. Duchy? Duchy, z ktorymi mam do czynienia? Duchy jak... ...coz, na przyklad moj tata. Mam mnostwo rzeczy, ktore kiedys do niego nalezaly. Nadal przechowuje koszulke, ktora nosil w dniu swojej smierci. Wyciagnelam ja z rzeczy, ktore zwrocil nam szpital, i trzymalam pod poduszka przez cale miesiace po jego smierci... az do dnia, kiedy znowu go zobaczylam, jako ducha, i wyjasnil mi, dlaczego tak jest, ze ja go widze, a mama nie. Myslalam, ze mama o tym nie wiedziala - o tej koszulce - ale teraz sadze, ze bylo inaczej. Z pewnoscia musiala ja znalezc, kiedy scielila mi lozko albo bawila sie we wrozke od zebow. Nigdy o tym nie wspomniala. Szczerze mowiac, nie mogla wspomniec, poniewaz przez lata trzymala popioly taty w jego ulubionym kuflu do piwa - zanim wreszcie, tuz przed slubem z Andym, zdobyla sie na to, zeby je rozrzucic po parku, w ktorym umarl pierwszy maz. Uswiadomilam sobie, ze to wlasnie do parku bede musiala pojsc, jesli zechce odbyc podroz w czasie, zeby go uratowac, poniewaz nasze stare mieszkanie zostalo sprzedane, a nie moglam tak po prostu zwrocic sie do nowych wlascicieli ze slowami: "Czy moglabym postac przez chwile w waszym salonie? Musze tylko cofnac sie w czasie, zeby uratowac zycie ojcu". Oczywiscie, zarowno park jak i mieszkanie znajdowaly sie na drugim koncu kraju. Ale mialam troche pieniedzy zaoszczedzonych przy nianczeniu dzieci. Moze starczyloby nawet na samolot... Bylam w stanie to zrobic. Moglam nie dopuscic do smierci taty. -Co jeszcze? - zapytalam doktora Slaskiego, zerkajac na telewizor. Dzieki Bogu, reklama. - Kiedy mamy przedmiot... ktory nalezal kiedys do ducha i jestesmy tam, gdzie on kiedys przebywal? Co wtedy? Doktor Slaski wygladal na lekko zirytowanego. -Trzymasz te rzecz - te kotwice - i nic innego. To wazne. Nie mozesz niczego dotykac, bo mozesz to zabrac ze soba. Potem wyobrazasz sobie te osobe. I tyle. Proste jak drut. - Doktor Slaski skinal w strone telewizora. - Zrob glosniej. Klotnia bedzie za minute. Nie do wiary, ze to takie latwe. Tak po prostu moglam przeniesc sie w czasie i zapobiec smierci kochanej osoby. -Oczywiscie - dodal doktor Slaski niedbale - kiedy juz sie dostaniesz, dokad chcialas, musisz bardzo uwazac. Nie nalezy zmieniac historii... przynajmniej nie za bardzo. Trzeba bardzo starannie rozwazyc konsekwencje swoich czynow. Milczalam. Jakie nastepstwo mialoby uratowanie zycia mojemu tacie? Poza tym ze mama, zamiast latami wyplakiwac sobie oczy w poduszke - poki nie spotkala Andy'ego - bylaby szczesliwa? Ze ja bylabym szczesliwa? Wtedy mnie olsnilo. Gdyby tata zyl, mama nigdy nie poznalaby Andy'ego. Albo raczej, moze by go i spotkala, ale nie wyszlaby za niego za maz. A wowczas nigdy nie przeprowadzilybysmy sie do Kalifornii. Nigdy nie poznalabym Jesse'a. Nagle zrozumialam znaczenie tego, co powiedzial doktor Slaski. -Och - powiedzialam. Doktor Slaski patrzyl - mimo bielma przeslaniajacego niebieskie oczy, ktore poza tym wygladaly zupelnie jak u Paula - przenikliwie. -Tak myslalem, ze w ktoryms momencie padnie to "och" - stwierdzil. - Nie takie proste to przemieszczanie sie w czasie, prawda? I pamietaj o tym, ze im dluzej przebywasz w czasie innym niz twoj wlasny, tym dluzej dochodzisz do siebie po powrocie - dodal niezbyt milym tonem. -Dochodze do siebie? O co chodzi... moze bolec mnie glowa? - Tak sie czulam po kazdej podrozy w inny wymiar. Zawsze. Doktor Slaski wydal sie nagle czyms rozbawiony. Nie patrzyl w ekran, wiec musialo to byc zwiazane ze mna. -To cos troche gorszego niz bol glowy - stwierdzil sucho, poklepujac materac, na ktorym siedzial. - Jezeli nie nazywamy tego wprost utrata masy komorek mozgowych. A to najmniejsze zlo, jakie cie moze spotkac. Bedziesz zbyt wiele podrozowac w czasie, a skonczysz jako warzywo, zanim dorosniesz na tyle, zeby moc kupic piwo w sklepie, zareczam ci. -Czy Paul o tym wie? - zapytalam. - To jest... o utracie komorek? -Powinien - odparl doktor Slaski - o ile czytal moja prace na ten temat. A jednak zdecydowal sie sprobowac. -Dlaczego Paul chce podrozowac w czasie? - zapytalam. Raczej nie kierowala nim chec udzielenia komus pomocy, bo jedyna osoba, ktorej Paul Slater mialby ochote pomagac, byl... coz, on sam. -Skad mam wiedziec? - Doktor Slaski byl znudzony. - Nie rozumiem, dlaczego w ogole spedzasz tyle czasu z tym chlopakiem. Mowilem ci, ze jest nic niewart. Zupelnie jak jego ojciec, ten sie mnie wstydzi... Nie zwracalam uwagi na oskarzenia doktora Slaskiego pod adresem wnuka. Myslalam intensywnie. Co takiego powiedzial Paul wtedy, na podworku Gutierrezow? Ze nie zabije Jesse'a... ...ale ze moglby zrobic cos, zeby zapobiec jego smierci. I dopiero teraz ostatecznie pojelam. Tu, w pokoju doktora Slaskiego, ktory wlasnie odnalazl pilota, nastawil glosniej telewizor i krzyknal: -Cholera, przegapilismy pierwsza czesc! Paul zamierzal przeniesc sie w przeszlosc. W czasy Jesse'a. Ale nie, zeby go zabic. Zeby uratowac mu zycie. 7 -Ojcze Dominiku? - Moj glos brzmial niespokojnie, nawet dla mnie samej. - Ojcze D, jest ksiadz tam?-Tak, Susannah. - Ojciec Dominik sprawial wrazenie znuzonego. Ale moze wynikalo to z tego, ze nadal nie bardzo wiedzial, jak uzywac telefonu komorkowego. - Tak, jestem. Myslalem, ze nalezy wcisnac inny guzik, zeby odebrac, ale chyba... -Ojcze Dominiku, stalo sie cos strasznego. - Nie czekalam, az zapyta, po co dzwonie, tylko wyrzucilam z siebie, co mialam do przekazania. - Paul dowiedzial sie, w jaki sposob przenosic sie w czasie, i chce cofnac sie do dnia smierci Jesse'a, zeby uratowac mu zycie. Nastapila dluga przerwa. Potem uslyszalam glos ojca Dominika: -Susannah, gdzie jestes? Rozejrzalam sie. Stalam w kuchni Paula, rozmawiajac z zamontowanego na scianie telefonu. Zapytalam pielegniarza doktora Slaskiego, czy moge z niego skorzystac. Powiedzial, zebym sie nie krepowala. -Jestem w domu u Paula - powiedzialam. - Ojcze Dominiku, czy ksiadz mnie slyszal? Paul odkryl sposob, zeby nie dopuscic do smierci Jesse'a. -Coz - odparl ojciec Dominik. - To wspaniala nowina. Ale czy nie powinnas byc w szkole? Jest dopiero pare minut po pierwszej... -Ojcze D! - niemal wrzasnelam. - Ksiadz nie rozumie! Jesli Paul uratuje Jesse'owi zycie, ja i Jesse nigdy sie nie spotkamy! -Hm. - Ojciec Dominik nie spieszyl sie z odpowiedzia. - Zmienianie biegu historii to nigdy nie jest dobry pomysl, jak sadze. Wezmy, na przyklad to, co sie zdarzylo w tym filmie. Co to bylo? Och, tak, Powrot do przyszlosci. -Ojcze Dominiku. - Prawie plakalam ze zdenerwowania. - Prosze, to nie jest film. To moje zycie. Musi mi ksiadz pomoc. Musi ksiadz wrocic i pomoc mi go powstrzymac. Mnie nie poslucha. Wiem, ze nie. Ale moze ksiedza... -Coz, nie moge na razie wrocic, Susannah - powiedzial ojciec Dominik. - Wielebny nie jest... eee, ten hot dog siedzial mu w gardle dluzej, niz podejrzewano... Susannah, czy powiedzialas, ze Paul wynalazl sposob na podrozowanie w czasie? -Tak - powiedzialam przez zacisniete zeby. Zaczynalam zalowac, ze trzymalam przed ojcem Dominikiem w tajemnicy to, ile sie nauczylam od Paula podczas naszych srodowych sesji. -Wielki Boze - powiedzial ojciec D. - To naprawde interesujace. A w jaki mianowicie sposob on to robi? -Musi tylko miec cos starego. Cos, no, wie ksiadz, co nalezalo do osoby, ktora chce spotkac w przeszlosci. Ten ktos musi byc duchem, znajomym duchem. A potem trzeba tylko stanac w miejscu, w ktorym, jak nam wiadomo, ta osoba byla - i gotowe. -O moj Boze - wykrzyknal ojciec Dominik. - Czy ty wiesz. Susannah, co to znaczy? -Tak - odparlam zalosnie. - To znaczy, ze przeprowadze sie do Carmelu, a tu nie bedzie nikogo, kto by nawiedzal moj pokoj, bo Jesse nigdy nie zostanie w nim zamordowany. -Nie - powiedzial ojciec Dominik. - A wlasciwie tak, chyba tak bedzie rzeczywiscie. Ale co wazniejsze, to znaczy, ze bedziemy mogli zapobiec smierci wszystkich duchow, jakie spotkamy, po prostu cofajac sie w czasie i... -Nie bedziemy mogli - przerwalam bezbarwnym tonem. - Chyba ze chcielibysmy skonczyc tak, jak dziadek Paula, ktoremu zostalo szesc miesiecy zycia. To nie to samo, co przenoszenie sie w wymiar duchow. Cale cialo podrozuje... i, jak sadze, ponosi konsekwencje. Ale Paul planuje tylko jedna podroz. -Tak - odezwal sie ojciec Dominik. Wydawalo sie, jakby byl bardzo daleko - duzo dalej niz w San Francisco, w kazdym razie. - Tak, rozumiem. -Ojcze Dominiku! - wykrzyknelam. Tracilismy kontakt... i to nie tylko dlatego, ze polaczenie telefoniczne nie bylo najlepsze. - Musi go ksiadz powstrzymac! -Ale dlaczego mialbym to zrobic, Susannah? - zapytal. - To, co Paul zamierza zrobic, jest w gruncie rzeczy bardzo szlachetne. -Szlachetne? - wrzasnelam. - A co w tym szlachetnego? -Stworzy Jesse'owi druga szanse na zycie - stwierdzil ojciec Dominik. - A z tego, co mowisz, wynika, ze zaryzykuje w dodatku wlasne. Uwazam, ze to bardzo wspanialomyslne. -Wspanialomyslne! - Nie wierzylam wlasnym uszom. - Ojcze D, zapewniam ksiedza, ze motywy Paula nie maja w sobie niczego szlachetnego. On to robi tylko po to, zeby... -Tak? - Ojciec Dominik nagle caly zamienil sie w sluch. Ale jak tu wyjasnic ksiedzu, ze facet usiluje wyeliminowac Jesse'a po to, zeby dobrac sie do mnie? Zwlaszcza ze Paul chcial pozbyc sie Jesse'a, ale ratujac mu zycie? -Chodzi o to, ze... - To nie mialo sensu, ale bylo mi wszystko jedno. - Czy ksiadz moze go wyrzucic ze szkoly, na przyklad? -Nie, Susannah - powiedzial ojciec Dominik. Wydawalo mi sie czy w jego glosie slyszalam cichutki chichot? - Nie moge go usunac. W kazdym razie nie za to. -Ale musimy mu przeszkodzic. - Moje protesty, nawet jak dla mnie, wypadaly coraz bladziej. - To... to nie jest naturalne, co on planuje. -Bardzo mozliwe - odparl ojciec Dominik - ale nie niemoralne. Nie jest nawet nielegalne, na tyle, na ile moge stwierdzic. To byloby nieslychane. - Paul dokonujacy czegos, co mozna postrzegac jako moralne. , - Ale ciagle sie zastanawiam - ciagnal ojciec Dominik w zamysleniu - w jaki sposob zamierza dokonac tego malego cudu. -Mowilam ojcu - powiedzialam z gorycza. - Wystarczy, jesli bedzie mial cos, co nalezalo do tej osoby, a potem znajdzie sie w miejscu, gdzie ona przebywala... -Tak - odezwal sie ojciec Dominik. - Ale co Paul posiada z rzeczy, ktore nalezaly do Jesse'a? To mi zamknelo usta na dobra chwile. Ojciec Dominik mial racje. Paul nie mial niczego, co kiedys znajdowalo sie w posiadaniu Jesse'a. Nie mogl zapobiec morderstwu, poniewaz nie mial niczego z przeszlosci Jesse'a. -Och - powiedzialam, czujac, jakby petla zaciskajaca sie na mojej szyi rozluznila sie nieco. - Och, ma ksiadz racje. -Oczywiscie, ze mam - zgodzil sie ojciec Dominik, jakby odrobine roztargniony. - Chociaz to jest cos, czego powinnas sie byc moze nauczyc, Susannah. Jesli on ci wytlumaczy dokladnie, jak to sie robi. -Co? - Okrecilam sobie przewod telefoniczny wokol palca. - Zeby cofnac sie w przeszlosc i uratowac Jesse'owi zycie? -Dokladnie - potwierdzil ojciec Dominik. - Moze to jest przyczyna, dla ktorej wciaz blaka sie po ziemi. Poniewaz nie bylo przeznaczone mu umrzec. Wpadlam w takie przygnebienie, ze przez chwile w ogole sie nie odzywalam. W mojej pamieci pojawil sie niespodziewanie plakat, jaki moja nauczycielka angielskiego z dziewiatej klasy powiesila w naszej pracowni, a ktory przedstawial dwie mewy lecace nad plaza... Plakat, ktory zawsze przychodzil mi na mysl w najmniej odpowiednim momencie. Jesli cos kochasz, zwroc mu wolnosc, glosil napis pod obrazkiem. Jesli tak ma byc, wroci do ciebie. Niewidzialna petla znow zacisnela mi sie na szyi, tak ze tracilam oddech. -To bzdura, ojcze D - ryknelam w sluchawke. - Slyszy mnie ksiadz? Bzdura! -Susannah... - przestraszyl sie ojciec Dominik. -To nie dlatego Jesse wciaz tu przebywa - krzyknelam. - Nie dlatego. Jesse i ja mamy byc razem, a jesli ksiadz tego nie widzi, to ksiedza cholerny problem! Teraz ojciec Dominik wydawal sie bardziej niz przestraszony. Byl zly. -Susannah - powiedzial. - Nie ma powodu, zebys uzywala takiego jezyka... -Nie, nie ma - zgodzilam sie. - Zwlaszcza ze nie mam nic wiecej ojcu do powiedzenia. - Odlozylam sluchawke. Sekunde pozniej ze zmartwiona mina pojawil sie pielegniarz doktora Slaskiego. -Susan? - zapytal. - Wszystko w porzadku? -Nic mi nie jest - zapewnilam, przerazona odkryciem, ze mam wilgotne policzki. -Uslyszalem - powiedzial pielegniarz - ze krzyczysz... -Niewazne. Wychodze. Nie martw sie. I poszlam sobie, nie zegnajac sie z doktorem Slaskim. Nie mialam mu nic wiecej do powiedzenia, podobnie jak ojcu D. Tylko jedna osoba mogla powstrzymac Paula od tego, co zamierzal zrobic. Ta osoba bylam ja. Oczywiscie, sama swiadomosc tego nie mogla zastapic planu dzialania. Nad tym wlasnie myslalam w drodze powrotnej do szkoly. Nad planem. Dopiero kiedy wjezdzalam na parking Akademii Misyjnej, Zaczelo do mnie docierac, co powiedzial ojciec Dominik. Paul nie mial zadnego przedmiotu nalezacego kiedys do Jesse'a, ktory moglby go przeniesc w te okropna noc, kiedy Jesse umarl. Bylam tego niemal pewna. Jesse zostal zamordowany, a ciala nie odnaleziono - az do niedawna. Jego wlasna rodzina sadzila, ze uciekl, zeby uniknac niechcianego malzenstwa. Co takiego mogl Paul posiadac z rzeczy Jesse'a, co pozwoliloby mu wrocic do dnia jego smierci? Nic. Z tamtych czasow zachowal sie jedynie miniaturowy portret Jesse'a - przechowywany przeze mnie w bezpiecznym miejscu w domu - oraz kilka listow, ktore napisal do narzeczonej. A te znajdowaly sie na wystawie w Muzeum Towarzystwa Historycznego Carmelu. Paul nie mogl miec zadnej rzeczy, ktorej moglby uzyc, aby skrzywdzic Jesse'a. Albo raczej, zeby go uratowac. Zadnej. Jesse byl bezpieczny. Co oznaczalo, ze ja tez. Uczucie ulgi okazalo sie jednak przejsciowe. Och, nie, nie mialo to zwiazku z Jesse'em. To sie nie zmienilo. Moja swiezo odzyskana rownowaga duchowa ulegla zachwianiu, kiedy usilowalam dostac sie z powrotem do szkoly. Tym razem nie z powodu Paula. Nie, to siostra Ernestyna zrujnowala moj z najwyzszym trudem osiagniety stan wewnetrznego spokoju akurat w momencie, kiedy staralam sie wmieszac w tlum kolegow i kolezanek zmierzajacych na kolejna lekcje, udajac, ze bylam z nimi caly czas. -Susannah Simon! - Przenikliwy glos zastepczyni dyrektora poderwal do lotu przerazone golebie siedzace na belkach zadaszenia. - Przyjdz natychmiast do mojego gabinetu! Swiadkiem tej sceny byl przypadkiem najmlodszy z moich przyrodnich braci. Kiedy uslyszal polecenie siostry, wyraznie pobladl... co zdumiewajace, biorac pod uwage jego naturalna, wlasciwa rudzielcom bladosc. -Suze - powiedzial David z przerazona mina. Jakzeby inaczej? Zazwyczaj, jesli miewam klopoty, to nie z powodu spoznienia. Nie, na ogol wiaze sie to ze zniszczeniem cudzej wlasnosci... przy czym ktos z reguly traci przytomnosc, o ile niezycie. - Co zrobilas tym razem? -Niewazne - powiedzialam, nieco rozczarowana, ze wpadlam z powodu takiego glupstwa jak opuszczenie szkoly. Starzeje sie. Poszlam za siostra Ernestyna do jej gabinetu, w ktorym, inaczej niz u ojca Dominika, na polkach nie bylo zadnych nagrod za dokonania pedagogiczne. Nikt widocznie nie uwaza siostry Ernestyny za genialnego pedagoga. Jej specjalnoscia jest dyscyplina - zwyczajnie i po prostu. Zdolalam, jak sadze, sie wywinac. Zauwazyla moja nieobecnosc na religii, zaraz po lunchu, wiec powiedzialam jej, ze z naglych przyczyn musialam koniecznie udac sie do apteki. Napomknelam o srodkach higienicznych w nadziei, ze sie odczepi. Na nia jednak nie podzialalo to tak jak na Brada. -Trzeba bylo isc do pielegniarki - stwierdzila cierpko. Za popelniona zbrodnie kazala mi napisac wypracowanie na tysiac slow - o tym, jak wazne jest dotrzymywanie zobowiazan. Ponadto mialam sie stawic na sobotniej aukcji staroci, zeby pomoc uczniom dziewiatej klasy przy stoisku z wypiekami. W sumie uwazam, ze moglo byc gorzej. Tak, w kazdym razie, myslalam. Dopoki nie wpadlam na Paula Slatera. Czail sie za jedna z kamiennych kolumn podtrzymujacych zadaszenie wokol dziedzinca i dlatego nie zauwazylam go, kiedy szlam z gabinetu siostry Ernestyny na lekcje trygonometrii. Wysunal sie z cienia, gdy przechodzilam obok. -Oto powraca wedrowiec - powiedzial. Przycisnelam dlon do piersi, jakbym mogla w ten sposob przywrocic normalny rytm sercu, ktore na jego widok niemal wyskoczylo spomiedzy zeber. -Czy ty musisz to robic? - zapytalam rozzloszczona. - O malo gaci nie zgubilam ze strachu. -Szkoda. - Usmiech Paula byl zdecydowanie swietokradczy, zwazywszy, ze stalismy w odleglosci zaledwie kilkudziesieciu metrow od kosciola. - A wiec? Dokad to cie ponioslo? Pewnie moglabym sklamac. Ale po co? Dowiedzialby sie prawdy zaraz po powrocie do domu, kiedy pielegniarz wspomnialby o mojej wizycie. Wysunelam wiec podbrodek i nie przejmujac sie szalejacym tetnem, rzucilam: -Do ciebie. Ciemne brwi Paula opadly blyskawicznie w grymasie zdumienia. -Do mnie? Po co jechalas do mojego domu? -Zeby pogadac - parsknelam - z twoim dziadkiem. Brwi Paula zmarszczyly sie jeszcze bardziej. -Moim dziadkiem? - Potrzasnal glowa. - Po co, u diabla, chcialas sie z nim widziec? Facet jest kompletnie odrealniony. -Nie czuje sie dobrze - przyznalam. - Ale nadal jest w stanie rozmawiac. -Tak - powiedzial Paul drwiaco. - Moze o programach telewizyjnych. -Owszem, o tym - powiedzialam, wiedzac, ze to, co za chwile powiem, zdenerwuje go, ale nie mialam innego wyjscia - i o podrozach w czasie. Paul szeroko otworzyl oczy. Tak jak myslalam - zaskoczylam go. -Podroze w czasie? Rozmawialiscie o podrozach w czasie? Z dziadkiem Swirkiem? -Z doktorem Slaskim - sprostowalam. - Owszem, tak. Slowa "doktor Slaski" podzialaly na niego, jak cios piescia. Mine mial tak zdumiona, jakbym go rzeczywiscie uderzyla. -Czy ty... - Wyraznie mial problem z wyslowieniem sie. Sklanial sie chyba ku: "Czy ty zwariowalas?" -Nie - oznajmilam. - Twoj dziadek tez nie. Ale sadze, ze ty moze tak - ciagnelam, nierozwaznie, wiem, ale juz mi nie zalezalo. Nie teraz, kiedy wiedzialam, o co mu chodzi. -Wiem, ze twoj dziadek to Oliver Slaski - oswiadczylam. - Sam mi powiedzial. Wytrzeszczyl na mnie oczy. To bylo tak, jakbym na jego oczach zaczela zmieniac sie w kogos zupelnie innego niz ta Suze, ktora znal. Moze faktycznie sie zmienilam. Z pewnoscia bylam na niego bardziej wsciekla niz kiedykolwiek - nawet bardziej niz za pierwszym razem, kiedy usilowal pozbyc sie Jesse'a. Poniewaz wtedy nie wiedzial tego, co teraz... Ze on i ja? Tak, to sie nie moglo zdarzyc. -Nie rozmawial z toba - odezwal sie Paul w koncu, patrzac na mnie niebieskimi, nieprzeniknionymi i zimnymi jak Pacyfik w listopadzie oczami. - On z nikim nie rozmawia. -Moze nie z toba - powiedzialam. - Dlaczego mialby to robic, skoro traktujesz go tak, jak traktujesz... jakby ci wybitnie przeszkadzal, jakby byl - jak to ujales? - och, tak, odrealniony. No, twoj wlasny ojciec zmienil nazwisko, tak sie go wstydzil. Ale gdybys zechcial kiedys poswiecic troche czasu, odkrylbys, ze doktor Slaski nie jest taki oderwany od swiata, jak ci sie wydaje... i ma o tobie pare ciekawych rzeczy do powiedzenia. -W to nie watpie - powiedzial Paul z krzywym usmiechem. - Chyba nawet wiem, jakie. Jestem pomiotem szatana. Nie jestem nic wart. Powinnas trzymac sie ode mnie z daleka. Czy to mniej wiecej tyle? -W duzym stopniu - stwierdzilam. - A biorac pod uwage, ze wybierasz sie w podroz w czasie, zeby nie dopuscic do smierci Jesse'a, powiedzialabym, ze twoj dziadek ma sto procent racji. Jego oczy ozywily sie, ale pozostaly tak samo zimne. Nawet usmiechnal sie lekko. -Wiec w koncu doszlas do tego, co? Troche ci to zajelo... Nie pozwolilam mu skonczyc. Podeszlam do niego, tak ze nasze twarze znalazly sie zaledwie pare centymetrow od siebie i powiedzialam z cala zajadloscia, na jaka bylam w stanie sie zdobyc: -Owszem, doszlam do tego. I tyle ci moge powiedziec, ze jesli sadzisz, ze nie dopuszczajac do mojego spotkania z Jesse'em, zmienisz moje uczucia w stosunku do ciebie, to bujasz w swiecie marzen. Paul wygladal na zranionego. Wiedzialam, ze to tylko gra. Bo on nie ma uczuc. Nie, skoro zamierzal zrobic to, o co go podejrzewalam. Staral sie jednak najlepiej, jak potrafil, zeby mi udowodnic, ze nie mam racji. -Alez, Suze - powiedzial, otwierajac szeroko niewinne, blekitne oczeta. - Ja po prostu robie to, czego ty chcesz. Po tej historii z pania Gutierrez zaczalem sie zastanawiac... Naprawde pragne wstapic na sciezke swiatla. A czyz ratowanie zycia Jesse'owi nie jest rzecza sluszna? Oczywiscie, jesli go naprawde kochasz, powinnas zyczyc mu wszystkiego, co najlepsze, nieprawdaz? A czy dlugie, szczesliwe zycie nie jest czyms najlepszym dla niego? Zamrugalam oczami, kompletnie zbita z tropu jego talentem do odwracania kota ogonem. -To nie... ja... - Nie moglam wydobyc z siebie slow. Stalam i jakalam sie jak glupia. -W porzadku, Suze - powiedzial, kladac mi reke na ramieniu - zeby pocieszyc mnie, jak sadze, w godzinie proby. - Nie musisz mi dziekowac. A teraz, nie uwazasz, ze powinnismy wracac? Chyba nie chcesz, zeby siostra Ernestyna ponownie zlapala cie na wagarach, co? Gapilam sie na niego oniemiala. W zyciu nie spotkalam kogos tak pokreconego... z wyjatkiem, byc moze, mojego przyrodniego brata Brada. Tyle ze Bradowi brakowalo inteligencji Paula i rzadko udawalo mu sie wykrecic cos wiecej niz impreze w domu bez wiedzy rodzicow... a nawet to sprowadzilo na niego klopoty tylko w postaci glin. -Jestes... jestes nacpany - wyjakalam w koncu - jesli myslisz, ze uratowanie Jesse'a tamtej nocy - nocy jego smierci - zagwarantuje mu dlugie zycie. Kto powiedzial, ze Diego nie sprobuje drugi raz? Albo jeszcze nastepny? Co ty chcesz zrobic, zostac w roku 1850 jako jego ochroniarz? -Jesli to konieczne - powiedzial Paul obrzydliwie slodziutkim glosem. - Widzisz, zrobilbym wszystko - absolutnie wszystko, co potrzeba - zeby zapewnic Jesse'owi spokojna smierc w lozku, pozna staroscia, tak aby nigdy, przenigdy nie potrzebowal posrednika. Kolory dziedzinca - czerwone dachowki Misji, rozowe kwiaty hibiskusa, gleboka zielen palm - zlaly sie w jedna, wirujaca plame, kiedy zrozumialam sens jego slow. Cos paskudnego zaczelo rosnac mi w gardle. -Dlaczego to robisz? - Spojrzalam na niego ze zgroza. - Wiesz przeciez, ze to nic nie zmieni. Usuniecie Jesse'a nie sprawi, ze zaczniesz mnie obchodzic. Nie interesujesz mnie w ten sposob. -Czyzby? - powiedzial Paul z usmiechem rownie zimnym jak jego oczy. - Zabawne, moglbym przysiac, ze ostatnim razem, kiedy sie calowalismy, podobalo ci sie. Przynajmniej troche. Dosc, zeby... Jego glos zamarl znaczaco... co jednak mial na mysli, nie potrafie sobie wyobrazic. -Dosc, zeby co? - zapytalam. -Dosc - odparl Paul - zeby myslec o usunieciu duszy z mojego ciala i wprowadzeniu tam Jesse'a. 8 -Nie probuj zaprzeczac - odezwal sie Paul w odpowiedzi na moje zaszokowane spojrzenie. - Wiem, ze planowalas to od momentu, kiedy popelnilem blad i powiedzialem ci o tym. - Cieplo jego dloni niemal parzylo skore na moim ramieniu. - Uratowanie zycia Jesse'owi to z mojej strony bardziej obrona konieczna niz cokolwiek innego. Poniewaz prawda jest taka, ze dosyc lubie swoje cialo i nie mam ochoty pozbywac sie go dla niego.Poruszalam ustami - wiem o tym, bo Paul wyraznie czekal na jakis odzew. Nie moglam jednak wydobyc z siebie zadnego dzwieku. Tak mnie zamurowalo. W koncu wszystko ulozylo sie do kupy. Oskarzenie, ktore Paul rzucil mi w twarz wtedy u siebie w kuchni. Ze jego plany wobec Jesse'a sa o wiele bardziej ludzkie niz moje wobec niego. Bo on zamierzal uratowac Jesse'a, podczas gdy ja rzekomo zamierzalam zabic Paula. Naturalnie, nie mialam takich pomyslow. Ale to chyba niespecjalnie go obchodzilo. -Wszystko w porzadku - zapewnil. - No, wiesz, w jakis sposob to mi nawet pochlebia, naprawde. To, ze uwazasz mnie za dosc przystojnego, zeby umiescic dusze swojego chlopaka w moim ciele. To dowod, ze bez wzgledu na to, co mowisz, troche przynajmniej ci sie podobam. Albo ze chociaz lubisz sie ze mna calowac. -To kompletna... - udalo mi sie wreszcie odzyskac glos. Na nieszczescie brzmial jak jek potepionej duszy. Nie przejelam sie tym. Chcialam tylko przekonac go, jak bardzo sie myli. - ...bzdura! Jak mogles... skad ci przyszlo do glowy, ze ja... -Och, daj spokoj, Suze - powiedzial Paul. - Sama przyznaj. Ze mna przezywasz cos realnego. Nie wmawiaj mi, ze kiedy jestes z Jesse'em, nie myslisz - chocby wam bylo nie wiem jak przyjemnie - o tym, ze to wszystko zludzenie. Nie slyszysz naprawde bicia jego serca. Jego skora nie jest naprawde ciepla. Bo on nie ma skory. To wszystko jest tylko w twojej glowie... Nie tak jak to - dodal, gladzac delikatnie kciukiem moje ramie. Dopoki nie cofnelam go gwaltownie, robiac krok do tylu. To go zaskoczylo, ale podniosl rece do gory na znak, ze wiecej mnie nie dotknie. -Hola, w porzadku, Suze. Przepraszam. Ale nie mozesz zaprzeczyc, ze kiedy sie calujemy, nie usilujesz mnie odepchnac. W kazdym razie nie tak natychmiast... poczulam ogien na policzkach. Strasznie sie zmieszalam. Ze tej on musi o tym mowic, i to wlasnie w szkole... ...zwlaszcza ze Jesse... Tak, to bylo jego nowe terytorium. Z pewnoscia krazyl gdzies w poblizu. Nie moglam jednak zaprzeczyc temu, co mowil Paul. Wlasciwie moglam, ale to by bylo klamstwo. -Oczywiscie, ze lubie, kiedy mnie calujesz - powiedzialam, chociaz kazde slowo musialam z siebie wykrztusic, tak gleboko tkwily w gardle. - Swietnie calujesz i wiesz o tym. - A co mialam powiedziec? Tak bylo. - Ale to nie znaczy, ze cie lubie. Co rowniez odpowiadalo prawdzie. Ale Paul sie tym nie przejal. -To tylko dowodzi, ze mam racje - oznajmil pewnym tonem. - Pragniesz mojego ciala, ale z dusza Jesse'a w srodku. -Mysle, ze to, co spotkalo Jesse'a, bylo straszne - powiedzialam powoli, majac na mysli morderstwo. - I, w porzadku, zrobilabym wszystko, co w mojej mocy, zeby przywrocic go do zycia, gdyby to bylo mozliwe. Ale nie w ten sposob. -Dlaczego nie? - zapytal Paul, wzruszajac ramionami. - Co cie powstrzymuje? Wiele razy stwierdzilas, ze jestem odrazajaca istota, nierokujaca zadnych nadziei na poprawe... nic niewarta, z wyjatkiem moich umiejetnosci w dziedzinie calowania. Dlaczego wiec nie wykopac mojej duszy z ciala, by stworzyc doskonalemu pod kazdym wzgledem Jesse'owi druga szanse na zycie? Faktem jest, ze jego oskarzenia byly calkowicie bezpodstawne. Nigdy nie przyszlo mi do glowy to, co, jak podejrzewal, knulam od dluzszego czasu. Och, dobrze, moze czasem taka mysl przemknela mi przez glowe. Ale natychmiast przechodzilam nad tym do porzadku dziennego. Teraz jednak - moze dlatego, ze mi to wmawial - jakas czastka mnie ozywila sie i pomyslala: "Czemu nie?" Paul nie zaslugiwal na te wszystkie wspaniale rzeczy, ktore mu przypadly w udziale. Nawet nie umial ich docenic! Okradl ludzi, ktorzy zyli skromniej niz on, swoja rodzine traktowal bez cienia szacunku, nie byl dobry dla mnie... ani dla Jesse'a. Dlaczego nie mialabym wyslac Paula w kraine wielkiej niewiadomej i dac Jesse'owi jego cialo... i jego zycie? Jesse'owi nalezala sie druga szansa, a z pewnoscia bylby lepszym Paulem Slaterem niz ten byl kiedykolwiek w zyciu... Oczywiscie, Jesse'owi to by sie nie spodobalo. Z pewnoscia uwazalby, ze nie wolno obrabowywac Paula z zycia, ktore do niego nalezalo, tylko po to, zeby on sam mogl znowu mieszkac wsrod zywych. I byloby strasznie dziwnie patrzec w niebieskie oczy Paula, wiedzac, ze to Jesse nimi spoglada na mnie. To nie byloby morderstwo. Jego cialo nadal by zylo. A jego dusza... coz, znalazlaby sie tam, gdzie teraz jest dusza Jesse'a; wloczylaby sie bez celu po ziemi, nie majac pojecia, co ja czeka w przyszlosci. Wzielam sie w garsc. Rozsadek wrocil - chlodny jak woda bulgoczaca w fontannie na srodku dziedzinca Misji. Uslyszalam swoja odpowiedz na pytanie Paula - "Dlaczego wiec nie wykopac mojej duszy z ciala..." - rownie chlodna i opanowana, jak samo pytanie: -Hm - mruknelam ironicznie - bo to byloby morderstwo, czyz nie? Miesnie twarzy Paula napiely sie. -W najlepszym razie usprawiedliwione zabojstwo - powiedzial. - A oboje wiemy, ze bym nie umarl. I zasluzylem na to, prawda? Za moje grzechy? -Moze i tak - powiedzialam, czujac sie tak, jak zawsze sie czuje po odbyciu dlugiej sesji kickboxingu z kaseta wideo. Rozladowana, ale totalnie zmeczona. Bo, w gruncie rzeczy, odbylam wlasnie wyczerpujacy trening. Tyle ze emocjonalny. - Rzecz w tym jednak, ze nie do mnie nalezy osad. -Dlaczego nie? - odparl Paul. - Zwykle nie masz problemow z osadzaniem mnie. Nie pozwolilam, zeby mial ostatnie slowo. -Twoj dziadek powiedzial mi kiedys, ze kiedy zdal sobie sprawe, do czego posrednicy sa zdolni, popelnil blad, myslac, ze jest Bogiem. Popatrz, dokad go to zaprowadzilo. Nie powtorze jego bledu. Paul zamrugal oczami. On naprawde myslal, ze ja chce to zrobic. Wymiane dusz. A teraz, kiedy go oswiecilam, wydawal sie... coz, rownie zdumiony jak ja przedtem. -Widzisz wiec - powiedzialam, wykorzystujac uzyskana przewage. - Ten twoj plan podrozy w czasie, zeby uratowac Jesse'a jest po prostu bez sensu. Po pierwsze dlatego, ze nie mozesz cofnac sie w czasie, chyba ze osoba, ktora chcesz spotkac, potrzebuje twojej pomocy... a Jesse jej nie potrzebuje. Po drugie, nigdy nie zamierzalam ukrasc ci ciala i dac go Jesse'owi. Ale, wiesz, mozesz sobie dalej pochlebiac, ze bylo inaczej, jesli cie to tylko uszczesliwi. O pare sekund za pozno zdalam sobie sprawe, ze nie powinnam okazywac takiej pewnosci siebie. Przynajmniej jeszcze nie wtedy. Poniewaz, kiedy po tych slowach odwrocilam sie, zeby odejsc - potrzasajac lekcewazaco czupryna - cos w nim jakby peklo. Jego reka wystrzelila nagle w gore i scisnela bolesnie moje ramie. -O, nie - warknal. - Nie wykrecisz sie z tego tak latwo... Mylil sie. W nastepnej chwili jego reka opadla z mojego ramienia i zostala wykrecona za jego plecami w raczej, na oko, bolesnej pozycji. -Czy nikt ci nie mowil - zapytal Jesse lekko rozbawionym tonem - ze dzentelmen nigdy nie zachowuje sie tak poufale wobec damy? Dosc zabawne, jesli przypomniec sobie, jak poufale zachowywal sie Jesse w stosunku do mnie, kiedy widzielismy sie ostatnio. Uznalam jednak, ze lepiej do tego nie wracac. -Jesse - powiedzialam. - Nic mi nie jest. Mozesz go puscic. Jesse jednak nie zwalnial uchwytu. Przypadkowy przechodzien moglby zobaczyc, jak Paul zgina sie w dziwacznej pozie, z twarza biala od bolu. Poniewaz, rzecz jasna, tylko my dwoje widzielismy ducha, ktory go trzymal. -Nie chcialem jej nic zrobic - powiedzial Paul zduszonym glosem. - Przysiegam! Jesse spojrzal na mnie. -Czy on cie skrzywdzil, Susannah? Potrzasnelam glowa. -Wszystko w porzadku - stwierdzilam. Wiezil Paula w uscisku jeszcze przez sekunde czy dwie - pewnie, zeby pokazac, na co go stac - a potem puscil go tak raptownie, ze Paul stracil rownowage i upadl na kolana, na kamienne plytki posadzki. -Nie musialas go wzywac - powiedzial urazonym tonem. -Nie wzywalam. - Mowilam prawde. -Nie musiala - powiedzial Jesse, opierajac sie o jeden z filarow podtrzymujacych zadaszenie. Zlozyl ramiona na piersi i przygladal sie beznamietnie, jak Paul podnosi sie i otrzepuje ubranie. -Poczules zaklocenia Mocy, czy co? - zapytal Paul ze zloscia. -Cos w tym rodzaju. - Jesse przeniosl spojrzenie z Paula na mnie i znowu na Paula. - Czy dzieje sie tutaj cos, o czym powinienem wiedziec? -Nie - powiedzialam szybko. Byc moze zbyt szybko, poniewaz brew Jesse'a - ta przecieta szrama - uniosla sie pytajaco. Paul ku mojej wscieklosci zachichotal szyderczo. -Och, tak - powiedzial. - Coz za wspaniala wiez was laczy. To naprawde cudowne, jak bardzo szczerzy jestescie wobec siebie. Jesse wbil ciemne oczy w Paula. Chec do smiechu odrobine mu chyba przeszla, choc Jesse nie powiedzial ani slowa. Potem spojrzal badawczo na mnie. -To nic takiego - wymamrotalam, ogarnieta nagla panika. - Paul wlasnie... on chcial cos ci zrobic. Ale zmienil zdanie. Prawda, Paul? -Niezupelnie - powiedzial Paul. - Hej, mam pomysl. Zapytajmy Jesse'a, czego on by chcial, dobrze? Powiedz, Jesse, jakbys sie poczul, gdybym ci powiedzial, ze moglbym... -Nie - przerwalam, z trudem lapiac oddech. Nagle zrobilo mi sie duszno. - Paul, naprawde, to niepotrzebne. Jesse nie... -Suze. - Paul zwrocil sie do mnie jak do trzyletniego dziecka. - Pozwolmy Jesse'owi zdecydowac. Jesse, a gdybym ci tak powiedzial, ze oprocz wielu wspanialych rzeczy, ktore my, posrednicy, potrafimy robic, okazalo sie rowniez, ze umiemy przenosic sie w czasie? I ze wspanialomyslnie zaoferowalem, ze wroce w twoje czasy - do tej nocy, kiedy cie zamordowano - i uratuje ci zycie. Co ty na to? Jesse nie spuszczal z Paula spojrzenia ciemnych oczu. Jego twarz wyrazala niezmiennie zimna wzgarde. -Uznalbym, ze jestes klamca - odparl z niesamowitym spokojem. -Widzisz, tak myslalem, ze to powiesz. - Paul mial gadane i pewnosc siebie komiwojazera zachwalajacego swoj towar. - Ale jestem tu po to, zeby ci powiedziec, ze to absolutna prawda. Pomysl o tym, Jesse. Nie musiales umierac tamtej nocy. Moge cofnac sie w czasie i cie ostrzec. Oczywiscie, nie bedziesz mnie znal, ale sadze, ze jesli ci powiem - w 1850 roku - ze przybywam z przyszlosci i ze zginiesz, jesli mnie nie posluchasz, to mi uwierzysz. -Tak myslisz? - zapytal Jesse z tym samym, lodowatym spokojem. - Bo ja nie. To na sekunde czy dwie przyhamowalo Paula, a w tym czasie troche uspokoilam oddech. Moje serce wezbralo uczuciem dla chlopaka wspartego o kamienny filar obok mnie. Nie bylo sensu ukrywac tego przed Jesse'em. On nigdy by nie wybral zycia beze mnie. Nigdy, za bardzo mnie kocha. Tak przynajmniej myslalam, zanim Paul znowu nie wystapil ze swoja gadka. -Chyba nie rozumiesz, o czym mowie. - Pokrecil glowa. - Mowie o przywroceniu ci zycia, Jesse. Zadnego walesania sie jako duch przez poltora stulecia i przygladania, jak twoi bliscy starzeja sie i umieraja jeden po drugim. Nic z tych rzeczy. Bedziesz zyc. Do poznej starosci, o ile zdolam, wiesz, pozbyc sie tego typa, Diega, ktory cie zabil. Jak moglbys powiedziec "nie" na taka propozycje? -Zwyczajnie - odezwal sie Jesse glosem niezdradzajacym zadnych uczuc. - Nie. Tak! - pomyslalam uradowana. Tak! Paul zamrugal oczami. Raz. Drugi. A potem odezwal sie, ale bez cienia zyczliwosci, jaka przed chwila usilnie staral sie okazywac: -Nie badz idiota. Daje ci szanse, zebys zyl. Zyl. Co zamierzasz robic, wloczyc sie tutaj przez cala wiecznosc? Chcesz patrzec, jak ona sie starzeje - wycelowal palec w moja strone - i w koncu obraca sie w proch, tak jak twoja rodzina? Nie pamietasz, jak sie wtedy czules? Chcesz przejsc przez to jeszcze raz? Chcesz, zeby poswiecila dla ciebie normalne zycie - malzenstwo, dzieci, wnuki - dla ciebie, ktory nie moze jej wesprzec, nie moze nawet... -Paul, przestan - powiedzialam ostro, poniewaz zobaczylam, jak twarz Jesse'a z kazdym slowem traci swoj beznamietny wyraz. Paul jednak nie skonczyl. Daleko mu bylo do tego. -Myslisz, ze wyswiadczasz jej przysluge, tkwiac tutaj? - zapytal. - Czlowieku, ty tylko nie dajesz jej normalnie zyc... -Przestan! - krzyknelam na Paula i chwycilam jednoczesnie Jesse'a za ramie. Dwie rzeczy zdarzyly sie jednoczesnie. Po pierwsze, drzwi klas dookola otworzyly sie nagle i uczniowie zaczeli przemieszczac sie miedzy salami na nastepna lekcje. Po drugie, obiema rekami chwycilam Jesse'a za ramie i zagladajac mu z niepokojem w twarz, powiedzialam: -Nie sluchaj go. Prosze. Nie dbam o takie rzeczy jak malzenstwo, dzieci. Chce tylko ciebie. Bylo jednak za pozno. Widzialam, ze jest za pozno. Slowa Paula wyraznie poruszyly Jesse'a. Na jego twarzy pojawil sie wyraz glebokiego zmieszania. Unikal mojego wzroku. -Mowie powaznie - powiedzialam, potrzasajac nim rozpaczliwie. - Nie zwracaj uwagi na to, co on wygaduje! -Hm, czesc, Suze. - Glos Kelly Prescott przebil sie przez halas zatrzaskiwanych drzwiczek od szafek i gwar rozmow. - Czesto gadasz do sciany? Zerknelam przez ramie i zobaczylam ja, ze zlosliwym usmieszkiem na ustach, w otoczeniu gromadki Wiedzm z Carmelu. Zdawalam sobie, oczywiscie, sprawe z tego, jaki widok mialy przed soba. Stalam z rekami uniesionymi w gore, sciskajac powietrze i mowiac do kolumny. Jakby moja reputacja osoby pokreconej nie byla dostatecznie Ugruntowana. Teraz faktycznie moglam sprawiac wrazenie kogos, kto stracil kontakt z rzeczywistoscia. Kiedy odwrocilam glowe, zeby powiedziec Jesse'owi, ze pozniej dokonczymy rozmowe, bylo za pozno. Zdazyl juz zniknac. Opuscilam rece i odwrocilam sie w strone Paula, ktory stal tam, gdzie przedtem. Na jego twarzy malowal sie gniew, zaklopotanie, ale i zadowolenie z siebie. -Wielkie dzieki - powiedzialam. -Nie ma za co. - Odszedl, pogwizdujac. 9 -Czy w tym jest pszenica? - zapytala mnie drobna kobieta w ogromnych okularach przeciwslonecznych, podnoszac do gory czekoladowe ciasteczko.-Tak - zapewnilam. -A w tym? - Wskazala herbatniki. -Tak - powiedzialam. -A co z tym? - Meksykanskie ciasteczko weselne. -Tez. -Chcesz powiedziec - zapytala oburzona - ze pszenica jest we wszystkich wypiekach, jakie macie? Opuscilam krzeslo. Kolysalam sie na nim z nudow, zeby sprawdzic, jak bardzo moge je odchylic, zeby sie nie przewrocic. -Bo Tyler nie je pszenicy - ciagnela kobieta, przytulajac stojacego obok, pucolowatego chlopczyka. Zamrugal w moja strone niebieskimi oczkami spomiedzy palcow matki z doskonalym manikiurem. - Jest na diecie bezglutenowej. -Prosze sprobowac tego - powiedzialam, wskazujac batoniki cytrynowe. -Czy zawieraja nabial? - zapytala podejrzliwie kobieta. - Bo nie daje Tylerowi rowniez produktow z laktoza. -Ani laktozy, ani glutenu, przysiegam - powiedzialam. Kobieta wyjela dolara, a ja podalam jej batoniki. Wreczyla jeden Tylerowi, ktory przyjrzal mu sie uwaznie, wbil w niego zeby... po czym obdarzyl mnie olsniewajacym usmiechem - niewatpliwie pierwszym tego dnia - podczas gdy matka ujela go za reke i poszla dalej. Shannon, sprzedajaca ze mna wypieki, zrobila wystraszona mine. -W tych batonikach jest i pszenica, i nabial - zauwazyla. -Wiem. - Ponownie odchylilam krzeslo. - Zrobilo mi sie zal tego malego. -Ale... -Nie powiedziala wcale, ze jest uczulony. Powiedziala tylko, ze mu nie daje tych rzeczy. Biedny dzieciak. -Suu - uuze - stwierdzila osmoklasistka, przeciagajac moje unie. - Ale jestes niesamowita. Twoj brat Davidek mowil, ze taka jestes, ale nie wierzylam. -Och, jestem niesamowita, zgadza sie - odparlam. Dziwnie bylo slyszec, jak ktos nazywa mojego brata "Davidkiem". Dla mnie byl powaznym Davidem. -Tak, jestes taka - stwierdzila Shannon ze smiertelna powaga. Wszystko jedno. Takie juz moje pieskie zycie, ze stercze na szkolnym kiermaszu, podczas gdy reszta swiata cieszy sie cudowna sobota. Niebo nad glowa bylo tak blekitne i pozbawione chmur, ze az klulo w oczy. Temperatura utrzymywala sie w granicach przyjemnych dwudziestu jeden stopni. Piekny dzien na plaze albo cappuccino w kafejce na powietrzu, albo nawet na spacer. A gdzie ja bylam? O, tak, warowalam z uczniami osmej klasy przy stoisku z wypiekami na aukcji staroci zorganizowanej na terenie Misji, z ktorej dochod przeznaczono na cele dobroczynne. -Nie moglam uwierzyc, kiedy siostra Ernestyna powiedziala nam, ze bedziesz pomagac przy stoisku - mowila Shannon. Osmoklasistka, jak sie przekonalam, nie byla niesmiala. Lubila rozmawiac. Bardzo. - Jestes przeciez z jedenastej klasy, i w ogole. No i wiesz, jestes taka niesamowita. Niesamowita. Tak, zgadza sie. Nie spodziewalam sie tylu ludzi na aukcji. Och, pewnie, kilkorga rodzicow, chcacych pokazac, jak interesuja sie szkola dzieci. Ale nie bandy zapalonych kolekcjonerow antykow. A wlasnie tacy ludzie przyszli. Byli wszedzie, zupelnie nieznani mi ludzie, spacerujacy tu i tam, popatrujacy na przedmioty wystawiane na licytacje, wymieniajacy konspiracyjne szepty. Od czasu do czasu ktorys przystawal przy naszym stoisku i dawal dolca w zamian za herbatnik Rice Krispies czy cos podobnego. Przewaznie jednak gapili sie na przyszle trofea... W tym wypadku stanowila je obrzydliwa klatka na ptaki z wikliny albo stary zegarek z Myszka Miki, albo szklana kula z mostem Golden Gate, albo jeszcze jakis inny smiec. Licytowanie rozpoczelo sie z opoznieniem, poniewaz to wielebny mial byc osoba prowadzaca. Nie wyszedl jednak jeszcze ze spiaczki i w zwiazku z tym siostra Ernestyna wykonala kilka goraczkowych telefonow w poszukiwaniu jakiegos godnego zastepcy. Mozna sobie wyobrazic moje zaskoczenie, kiedy wspiela sie na podwyzszenie na dziedzincu i oznajmila do mikrofonu rzeszy zbieraczy staroci, ze z powodu nieobecnosci wielebnego licytacje poprowadzi nie kto inny, jak Andy Ackerman, prezenter popularnego programu w telewizji kablowej poswieconego majsterkowaniu... ...i moj ojczym. Andy wszedl na podium, machajac dyskretnie reka, oniesmielony oklaskami. Zmieszana jak nigdy w zyciu, zaczelam sie osuwac na krzesle... Och, ale zaraz, bylo cos bardziej zenujacego niz wlasny ojczym prowadzacy szkolna licytacje antykow. A mianowicie to, ze oklaski pochodzily glownie od kobiety w pierwszym rzedzie. Mojej matki. -Hej - zawolala Shannon. - Czy to nie jest... -Tak - przerwalam. - Owszem, jest. Pare minut pozniej aukcja sie rozpoczela, a Andy swietnie nasladowal ogladanych w telewizji licytatorow, ktorzy potrafia tak szybko mowic. Wskazywal na brzydkie pomaranczowe, plastykowe krzeslo i oznajmiajac, ze to "autentyczny Eames", pytal, czy ktos mialby ochote postawic na nie sto dolarow. Sto dolarow? Nie dalabym za nie paczki herbatnikow. Ale patrzcie panstwo, publicznosc zaczela podnosic rece i wkrotce krzeslo zostalo sprzedane za trzysta piecdziesiat dolcow! I nikt nie narzekal, jakie to zdzierstwo. Najwidoczniej siostrze Ernestynie udalo sie przekonac publicznosc, ze szkola bardzo potrzebuje funduszy na renowacje boiska do siatkowki, bo ludzie wyrzucali pieniadze na zupelnie bezwartosciowe smiecie. Na wlasne oczy widzialam, jak ciotka Cee Cee, Pru, i moj wychowawca pan Walden rywalizuja o wyjatkowo paskudna lampe. Kupila ja ciotka Pru - za sto siedemdziesiat piec zielonych - a potem podeszla do pana Waldena, pewnie zeby sie chelpic. Tylko ze pare minut pozniej zobaczylam, jak pija lemoniade i rozmawiaja ze smiechem, jak podsluchalam, o zorganizowaniu wspolnej opieki nad lampa, jakby to bylo dziecko jakiejs rozwiedzionej pary. Na ich widok Shannon zawolala: -Ach, czy to nie slodkie? Nie, w zaden sposob. Zupelnie nie jest slodkie to, ze dziwaczna ciotka twojej przyjaciolki wpada z wzajemnoscia w oko twojemu szkolnemu wychowawcy, a ty sama nie mozesz nawet liczyc na telefon od swojego chlopaka, poniewaz - zgadnijcie? - on jest przypadkiem duchem i nie ma telefonu. Co nie znaczy, ze gdyby Jesse zadzwonil, mialabym mu duzo do powiedzenia. Co niby mialaby mu powiedziec: "Och, a tak przy okazji, Paul chce odbyc podroz w czasie i spowodowac, ze nie umrzesz. A ja zamierzam go powstrzymac. Poniewaz chce, abys wloczyl sie zawieszony w prozni przez sto piecdziesiat lat, zebysmy mogli sie calowac w samochodzie mojej mamy W porzadku? Pa!" Poza tym, to wygladalo malo prawdopodobnie. To znaczy, ta podroz Paula. On nie mial tego przedmiotu - kotwicy, o ktorym wspominal doktor Slaski. Rzeczy, ktora przenioslaby go w tamta noc, kiedy Jesse zostal zamordowany. Tak sie, w kazdym razie, pocieszalam, dopoki Andy nie podniosl w gore srebrnej sprzaczki od paska, ktora Brad znalazl na strychu podczas sprzatania. Wtedy, zaklinowana przez ponad wiek miedzy deskami podlogi pod oknem na strychu, byla tak brudna i pociemniala ze starosci, ze ledwie rzucilam na nia okiem. Andy wrzucil ja do pudelka z napisem Aukcja w Misj, a ja zupelnie o niej zapomnialam. Teraz, kiedy ja podniosl, zalsnila w promieniach popoludniowego slonca. Ktos ja wyczyscil i wypolerowal. Andy opowiadal, ze to zabytek z czasow, kiedy nasz dom byl jedynym hotelem w okolicy - tak naprawde byl to zwykly zajazd - liczacy sobie, wedlug Towarzystwa Historycznego Carmelu, okolo stu piecdziesieciu lat. Mniej wiecej od tylu lat moj chlopak nie zyje. -Ile dostane za te piekna srebrna klamre? - pytal Andy - Wspanialy przyklad starodawnego rzemiosla. Prosze popatrzec na wygrawerowane ozdobne D. Siedzaca obok mnie Shannon odezwala sie nagle: -Czy twoj brat czasem o mnie mowi? To znaczy, Davidek. Obserwowalam leniwie ojczyma. Slonce palilo niemilosiernie i trudno bylo myslec o czyms innym niz o pojsciu na plaze. -Nie wiem - odparlam. Rozumialam, oczywiscie, udreke Shannon. Zadurzyla sie w chlopaku. Chciala tylko wiedziec, czy nie traci czasu. Jako siostra obiektu jej goracych uczuc, myslalam... fuj. A takie o tym, ze David jest stanowczo za maly, zeby miec dziewczyne. -Jeden z czlonkow Towarzystwa Historycznego - nie mysl, ze cie nie widze, Bob - ciagnal Andy ze smiechem - uwaza nawet, ze klamra mogla nalezec do kogos z klanu Diegow, bardzo starej i szanowanej rodziny, ktora osiadla w tych stronach jakies dwiescie lat temu. Szanowanej, pozal sie Boze. Diegowie - a przynajmniej duchy dwojga czlonkow tej rodziny, ktorych mialam watpliwa nieprzyjemnosc spotkac - byli wylacznie zlodziejami i mordercami. -Sadze, ze to, a nie tylko piekne wykonanie sprawi - ciagnal Andy - ze pewnego dnia kolekcjonerzy bardzo sie nia zainteresuja... kto wie, moze nawet dzisiaj! -David raczej nie rozmawia w domu o dziewczynach - Zwrocilam sie do Shannon. - W kazdym razie, nie ze mna. -Och. - To ja strasznie przygnebilo. - Ale czy sadzisz... no, jesli Davidkowi spodobalaby sie jakas dziewczyna, to taka, ktora bylaby podobna do mnie? -Zacznijmy licytacje tego pieknego wyrobu jubilerskiego od stu dolarow - powiedzial Andy. - Sto dolarow. W porzadku, mamy sto. A co powiecie panstwo na sto dwadziescia piec dolarow? Kto da sto dwadziescia piec? Myslalam o tym, o co pytala mnie Shannon. David i dziewczyna? Najmlodszy z przyrodnich braci. Nie moglam go sobie wyobrazic z dziewczyna, tak samo jak za kierownica samochodu czy grajacego w pilke. To po prostu nie ten typ. -Trzysta piecdziesiat - uslyszalam glos Andy'ego. - Czy dobrze slysze, trzysta piecdziesiat? Przypuszczam jednak, ze pewnego dnia David poprowadzi samochod. Ja na przyklad teraz jezdze, ale byly czasy, kiedy moja rodzina watpila, czy to kiedys nastapi. Bylo logiczne, ze pewnego dnia David skonczy szesnascie lat i bedzie robil to, co starsi bracia, Jake i Brad, i ja... No, wiecie, zrobi prawo jazdy. Bedzie wkuwal matme. Calowal sie z przedstawicielkami plci przeciwnej. -Moj Boze, Bob - powiedzial Andy do mikrofonu. - Nie zartowales, mowiac, jak znaczacy, bedzie ten przedmiot dla dzisiejszej licytacji, prawda? Juz osiagnal siedemset dolarow. Czy ktos... Dobrze, siedemset piecdziesiat. Czy dobrze uslyszalem: osiemset? -Pewnie - zwrocilam sie do Shannon. - Dlaczego mialabys sie nie podobac Davidowi? To znaczy, zakladajac, ze ktos mu sie jakos szczegolnie podoba. A nie mowie, ze tak jest. O ile mi wiadomo. -Naprawde? - zmartwila sie Shannon. - Bo Davidek jest taki madry. Mysle, ze podobaja mu sie tylko inteligentne dziewczyny. A mnie matematyka nie idzie zbyt dobrze. -Jestem pewna, ze David nie dbalby o cos takiego - powiedzialam, chociaz wcale nie bylam o tym przekonana. - Pod warunkiem, ze jestes, no wiesz, mila osoba, i w ogole. -Naprawde? - Shannon zaczerwienila sie slicznie. - Naprawde tak myslisz? Boze, co ja powiedzialam? Na szczescie w tej chwili Andy opuscil mlotek z halasem i odwrocil uwage Shannon, krzyczac: -Sprzedane za tysiac sto dolarow! -Ojej - powiedziala Shannon. - To duzo pieniedzy. Nie tylko ona byla zaskoczona. Przez tlum przelecial pomruk zdumienia. Jak dotad, zaden ze staroci nie osiagnal takiej ceny nawet w przyblizeniu. Wyciagnelam szyje, zeby zobaczyc co za kretyn ma tyle kasy, ze wyrzuca ja w bloto, i zdziwilam sie, widzac, ze Andy nadal trzyma klamre znaleziona u nas na strychu... ...a Paul Slater, wlasnie on, przedziera sie przez tlum, zeby ja odebrac. Patrzylam, jak wyraznie zadowolony, potrzasa reka Andy'ego, bierze klamre, a nastepnie wyciaga ksiazeczke czekowa. Co za dupek, pomyslalam. Od dawna wiedzialam, ze Paul jest dziwakiem. Ale zeby wywalac ciezko zarobione pieniadze - no, moze nie tak ciezko, bo z pewnoscia placil za klamre pieniedzmi ukradzionymi Gutierrezom - na takiego smiecia... Przeciez to bylo chore. Nie trzymalo sie kupy. Dlaczego Paul Slater wydawal tysiac sto dolarow na stara, zniszczona klamre od paska... nawet jesli ja wyczyszczono i nawet jesli nalezala kiedys do kogos z klanu Diegow? Wtedy nagle, jakby ktos walnal mnie w glowe mlotkiem licytatora, wbijajac w nia troche rozumu, wszystko stalo sie jasne. Poczulam sie tak, jakbym miala za chwile zwrocic te wszystkie ciastka i ciasteczka, ktorymi napychalysmy sie za plecami siostry Ernestyny. Chyba bylo to po mnie widac, bo Shannon nagle wciagnela glosno powietrze i zapytala: -Dobrze sie czujesz? -Nieswiezy baton cytrynowy - powiedzialam. - Zaraz wroce. - Wstalam i zaczelam sie przedzierac pospiesznie od stoiska z wypiekami, za rzedami rozkladanych krzesel, wzdluz przejscia az do podwyzszenia, gdzie Paul odbieral swoj lup. Zanim zdolalam do niego dotrzec, ktos chwycil mnie za ramie. Serce bilo mi tak mocno z powodu Paula i jego planow niedopuszczenia do smierci mojego chlopaka, ze podskoczylam na kilometr do gory, tak sie przestraszylam. Okazalo sie, ze to tylko moja matka. -Susie, kochanie - powiedziala, usmiechajac sie anielsko w strone Andy'ego. - Czy to nie swietna zabawa? A Andy radzi sobie znakomicie, prawda? -Eee... Tak, mamo - powiedzialam. -To urodzony aktor, nie sadzisz? Alez ona go kocha. Jakie to smieszne. Mile. Ale jednak smieszne. -Owszem. Posluchaj, mamo, musze... Nie musialam sie niepokoic. Paul sam mnie znalazl. -Suze - odezwal sie, schodzac po schodkach z podium. Spoznilam sie. Dokonal transakcji. W dloni trzymal klamre. - Ciesze sie, ze cie widze. -Musze z toba porozmawiac - powiedzialam z wiekszym naciskiem, niz zamierzalam, poniewaz moja matka i siostra Ernestyna, stojaca w poblizu z jeszcze cieplym czekiem Paula w rece, odwrocily sie i spojrzaly na mnie pytajaco. -Susie, kochanie - powiedziala mama. - Dobrze sie czujesz? -Wszystko w porzadku - zapewnilam pospiesznie. Czy to bylo widac? Czy wiedzialy, ze serce wali mi jak mlotem, a w ustach mam sucho jak na pustyni? - Musze tylko pilnie porozmawiac z Paulem. -A kto zajmuje sie stoiskiem? - zapytala siostra Ernestyna. -Shannon nad wszystkim panuje - powiedzialam, ujmujac Paula pod ramie. Przygladal sie nam - mamie, siostrze Ernestynie i mnie - z lekko ironicznym usmiechem, jakby bawilo go wszystko, co mowimy. -Dobrze, ale nie zostawiaj jej samej zbyt dlugo - upomniala mnie surowym glosem siostra Ernestyna. Wiedzialam, ze niezupelnie to chcialaby powiedziec, ale na wiecej nie mogla sobie pozwolic w obecnosci mojej matki. -Zaraz wroce, siostro - powiedzialam. A potem odciagnelam Paula daleko od podwyzszenia i skladanych krzesel, za jeden ze stolow z rzeczami przeznaczonymi do licytacji. -Co ty wyprawiasz? - syknelam, jak tylko znalezlismy sie poza zasiegiem sluchu. -Hej, Suze - powiedzial z nadal rozbawiona mina. - Tez mi milo, ze sie spotkalismy. -Nie wyglupiaj sie. - Mowilam z trudem ze wzgledu na suchosc w ustach, ale nie zamierzalam sie poddac. - Po co kupiles te klamre? -To? - Paul otworzyl dlon. Srebro blysnelo w promieniach slonca, a potem palce Paula z powrotem zacisnely sie na klamrze. - Och, nie wiem. Kupilem ja, bo jest taka ladna. -Taka ladna, ze warta tysiac sto dolarow? - Patrzylam na niego wsciekla i mialam nadzieje, ze nie zauwazy, jak sie trzese. - Daj spokoj, Paul. Nie jestem glupia. Wiem, dlaczego ja kupiles. -Naprawde? - Usmiech Paula dzisiaj wyjatkowo dzialal mi na nerwy. - Oswiec mnie zatem. -Tylko ze to ci sie nie uda. - Serce tluklo mi sie o zebra, ale wiedzialam, ze nie ma odwrotu. - Nazwisko Jesse'a to de Silva. A wiec S a nie D. To nie jego klamra. Spodziewalam sie, ze ta informacja zmyje z twarzy Paula nieznosny usmieszek. Ale tak sie nie stalo. Kaciki jego ust ani drgnely. -Wiem, ze to nie jest klamra Jesse'a - oznajmil spokojnie. - Co jeszcze, Suze? Czy moge odejsc? Wytrzeszczylam na niego oczy. Czulam, jak krew zaczyna plynac mi wolniej, a okropny szum w uszach, ktory sie pojawil, kiedy zrozumialam, ze to on jest nowym wlascicielem klamry, nagle zniknal. Po raz pierwszy od dobrych paru minut bylam w stanie wziac gleboki oddech. Przedtem czulam sie jak ryba na piasku. -A wiec... wiec wiesz - powiedzialam z dziwaczna ulga - wiesz, ze nie mozesz jej uzyc, zeby cofnac... cofnac sie w czasie i uratowac Jesse'a. -Oczywiscie - powiedzial Paul, usmiechajac sie szerzej niz przedtem. - Zamierzam jej uzyc, zeby cofnac sie w czasie i powstrzymac morderce Jesse'a. Czesc, Suze. 10 Diego. Feliks Diego, czlowiek, ktory zabil mojego chlopaka na prosbe Marii, nienawistnej narzeczonej Jesse'a. Chciala poslubic Diega, handlarza niewolnikow i najemnego morderce, zamiast mezczyzny, ktorego wybral jej ojciec, swojego kuzyna (fuj!).Jesse nie dotarl na slub. A to dlatego, ze zginal po drodze. Zabil go Feliks Diego, chociaz nikt w tamtych czasach o tym nie wiedzial. Nigdy nie znaleziono jego ciala. Ludzie - nawet jego wlasna rodzina - uznali, ze wolal raczej uciec, niz ozenic sie z kobieta, ktorej nie kochal i ktora tez nie darzyla go uczuciem. Maria wyszla za maz za Feliksa i razem splodzili gromade dzieciakow, ktore rowniez wyrosly na mordercow i zlodziei. Nie tak dawno temu na zadanie Paula ta para zlozyla mi wizyte. Paul spotkal przedtem ducha Diega. Wlasciwie to go wezwal. A teraz Paul chcial przeszkodzic Diego w zabiciu Jesse'a... prawdopodobnie zabijajac samego Diega. Zmiennikom latwo jest zabijac ludzi. Wystarczy usunac dusze z ciala, odprowadzic ja do tak zwanej stacji przejsciowej, gdzie waza sie ich dalsze losy - cokolwiek by to mialo byc, niebo, pieklo, kolejne zycie - i tyle. Potem z powrotem na ziemie. Jeszcze jedna niewyjasniona smierc, jeszcze jedno cialo w kostnicy. Albo, w wypadku Diega, lodownia, poniewaz okolo 1850 roku w Kalifornii nie bylo kostnic. Tylko ze to nie mialo sie tak potoczyc. Nie zamierzalam do tego dopuscic. Och, pewnie, Diego zaslugiwal na smierc. Byl skonczonym draniem. W koncu to on zabil mojego chlopaka. Gdyby jednak Diego umarl, to by znaczylo, ze Jesse pozostanie wsrod zywych. A wtedy nigdy bym go nie spotkala. Wiedzialam, naturalnie, ze sama nie powstrzymam Paula - chyba ze go zabije. Potrzebowalam wsparcia. Na szczescie wiedzialam, gdzie go szukac. Jak tylko licytacja dobiegla konca i zabrzmialo zwiezle "Mozecie odejsc" siostry Ernestyny, zostalysmy z Shannon zwolnione, pobieglam do samochodu mamy, ktory mi wspanialomyslnie pozyczyla w nagrode za moja "dobrowolna" pomoc w Misji. Paul odszedl w sekunde po rzuceniu swojej malej bomby o powstrzymaniu Diega. Nie mialam pojecia, dokad sie udal. Ale wiedzialam, gdzie szukac odpowiedzi na to pytanie. Kiedy wjechalam na Scienic Drive, slonce wlasnie zachodzilo, malujac niebo na zachodzie na ciemnopomaranczowo, a morzu nadajac barwe plomieni. Okna drogich nadmorskich willi odbijaly swiatlo slonca, wiec nie sposob bylo zobaczyc wnetrza. Ale i tak wiedzialam, ze za lsniacymi szybami rodziny siadaja wlasnie do kolacji... rodziny takie jak moja. Za to, co robilam, grozily mi powazne klopoty... oczywiscie nie dlatego, ze probowalam powstrzymac Paula przed uratowaniem zycia mojemu chlopakowi, ale dlatego ze nie stawilam sie na kolacje. Andy nic zna sie na zartach, jesli chodzi o rodzinne posilki. Ale czy mialam inne wyjscie? Chodzilo o zycie. No, dobrze, zycie odrazajacego mordercy, ktory zaslugiwal na smierc. Ale to niewazne. Nalezalo powstrzymac Paula. A znalam tylko jednego czlowieka, ktorego moglby, ewentualnie, posluchac. Kiedy jednak wjechalam na podjazd przed domem Slaterow. stwierdzilam, ze niepotrzebnie panikowalam. Stal tam nie tylko srebrny kabriolet bmw Paula, ale tez czerwony porsche boxster, ktorego znalam az za dobrze. Wiedzialam, ze Paul w najblizszym czasie nie bedzie podrozowac po innych wymiarach. Zaparkowalam za boxsterem i pobieglam po schodach do drzwi nowoczesnego domu, a tam oparlam sie na dzwonku. Znad morza nadlatywal chlodny, rzeski wiaterek. Kiedy sie go wdychalo, czulo sie niemal, ze swiat jest cudownym miejscem... wszystko, co wydzielalo taki czysty i swiezy zapach musialo byc dobre, prawda? Nieprawda. Wody w Zatoce Carmelu potrafia byc zdradliwe, pelne niebezpiecznych wirow, ktore wciagnely w smiertelna pulapke setki niespodziewajacych sie niczego turystow. To, ze Paul mieszkal tutaj, o pare metrow od tego morderczego zywiolu, nie wydawalo sie przypadkowe. Osobiscie otworzyl drzwi. Widocznie spodziewal sie dostawy czegos do jedzenia, a nie mojego przybycia, poniewaz mial ze soba portfel. Trzeba mu przyznac, ze kiedy stwierdzil, ze to ja, a nie, powiedzmy, moj przyrodni brat Jake z pizza z Peninsula Pizza, powieka mu nawet nie drgnela. Wsunal portfel z powrotem do kieszeni starannie wyprasowanych bojowek i, usmiechajac sie nieznacznie, powiedzial: -Suze. Czemu zawdzieczam te przyjemnosc? -Nie obiecuj sobie za duzo - odparlam. Przy odrobinie szczescia mogl wziac moja nagla chrypke za przejaw lekcewazenia, a nie za to, czym naprawde byla, czyli strach. - Nie przyszlam, zeby sie z toba zobaczyc. -Paul? - Znajomy glos odezwal sie w glebi domu, cieniutki niczym dzwiek wietrznych dzwonkow. - Sprawdz, czy dodali wiecej tych... no, wiesz. Jak to sie nazywa. Goracych dodatkow. Paul obejrzal sie przez ramie. Kelly Prescott - bosa, z ramiaczkami wyjatkowo skapej sukienki od Betsey Johnson zsunietymi z ramion - schodzila po schodach. -Och - mruknela, kiedy zobaczyla, ze to ja, a nie pizza. - Suze. Co ty tu robisz? -Przepraszam, ze przeszkadzam - powiedzialam, majac nadzieje, ze nie domysla sie, jak szybko bije mi serce pod konserwatywna biala bluzka, ktora wlozylam, zeby ulagodzic siostre Ernestyne. - Musze chwile porozmawiac z dziadkiem Paula. -Dziadkiem Swirkiem? - Kelly spojrzala pytajaco na Paula. - Mowiles, ze on nie moze rozmawiac! -Zdaje sie - powiedzial Paul z usmieszkiem rozbawienia, ktory nie opuszczal jego twarzy - ze moze. Ale tylko z Suze. Kelly rzucila mi jadowite spojrzenie. -Rany, Suze - powiedziala. - Nie wiedzialam, ze tak gustujesz w staruszkach. -To cala ja - odparlam ze smiechem i z nadzieja, ze nie brzmial on w ich uszach rownie nerwowo jak w moich. - Przyjaciolka staruszkow. Wiec... moge wejsc? Spodziewalam sie, ze Paul moze sie nie zgodzic. Musial przeciez wiedziec, po co przyszlam. Musial wiedziec, ze chcialam porozmawiac z doktorem Slaskim, zeby sie przekonac, czy nie ma jakiegos sposobu przeszkodzenia jego wnukowi w igraniu z przeszloscia... i narobieniu balagan w moim obecnym zyciu. Zamiast jednak rozzloscic sie, czy chocby lekko zdenerwowac, Paul otworzyl szerzej drzwi i zaprosil mnie do srodka. -Gosc w dom... Zdobylam sie na usmiech pod adresem Kelly, kiedy przechodzilam obok niej w drodze na pietro. Nie odwzajemnila go. Zrozumialam dlaczego, kiedy znalazlam sie w salonie. W kominku palil sie ogien, a na chromowo - szklanym stoliku przy dlugiej, niskiej kanapie staly kieliszki do brandy. Najwyrazniej przerwalam im slodkie sam - na - sam. Usilowalam nie brac tego do siebie, ze Paul nigdy nie czestowal mnie brandy ani tez nie palil w kominku podczas moich licznych wizyt. Ostatecznie, nie jestem wolna. A jednak uznalam, ze mocno przesadzil. Kelly od tak dawna durzyla sie w nim, ze zadowolilaby sie suszona wolowina z lemoniada, a co dopiero ogniem na kominku i courvoisierem. Minelam salon i ruszylam dlugim korytarzem prowadzacym do pokoju doktora Slaskiego. Z daleka slyszalam kanal rozrywkowy. Slodki glosik Boba Parkera musial stwarzac przyjemny akompaniament do intymnych spotkan Paula i Kelly. Zapukalam do drzwi, na wypadek gdyby starszy pan byl akurat myty, czy cos. Nikt nie poprosil, zebym weszla, wiec popchnelam lekko uchylone drzwi. Pielegniarz lezal w fotelu w rogu pokoju, ucinajac sobie, prawdopodobnie dobrze zasluzona, drzemke. Doktor Slaski, na szpitalnym lozku, rowniez wydawal sie drzemac. Bylo mi niezrecznie, oczywiscie, przerywac mu sen, ale jaki mialam wybor? Chyba dobrze robilem, zawiadamiajac go, ze jego wnuk ma ochote zmienic bieg historii, czyli dokonac czegos, co doktor Slaski uznawal za krancowo niebezpieczne? -Doktorze Slaski - szepnelam, tak zeby nie obudzic pielegniarza. - Doktorze Slaski? Nie spi pan? To ja, Suze. Suze Simon. Musze pana zapytac o cos naprawde waznego. Doktor Slaski otworzyl jedno oko i spojrzal na mnie. -Lepiej - zaswiszczal (z jego oddechem bylo chyba cos nie w porzadku) - zeby to bylo cos dobrego. -Nie jest - zapewnilam. - Zadna dobra wiadomosc, w kazdym razie. Chodzi o Paula. Doktor Slaski skierowal wzrok na sufit. -Czemu mnie to nie dziwi? -Chodzi o to - powiedzialam, siadajac na krzesle przy lozku - ze odkrylam, dlaczego Paul chce cofnac sie w czasie. Powieki doktora Slaskiego uniosly sie nieco wyzej. -Zeby uchronic ludzkosc przed okrucienstwami Stalina? - wychrypial. -Hm. Nie - powiedzialam. - Zeby nie dopuscic do smierci mojego chlopaka. Dziadek Paula zamrugal zamglonymi oczami. -A to jest cos zlego, poniewaz...? -Poniewaz, jesli Paul cofnie sie w czasie i uratuje Jesse'a - szepnelam, tak zeby to nie dotarlo do uszu pielegniarza - nigdy go nie spotkam! -Paula? -Nie. - Nie moglam uwierzyc. - Jesse'a! Doktor Slaski oblizal popekane wargi. -Poniewaz - wycharczal - Jesse nie... -Nie zyje, jasne? - Zerknelam z niepokojem na wciaz pograzonego we snie pielegniarza. - Jesse nie zyje. Moj chlopak jest duchem. Doktor Slaski powoli opuscil powieki. -Nie mam - westchnal - cierpliwosci do tego wszystkiego. Nie czuje sie dzisiaj najlepiej. -Doktorze Slaski! - Pochylilam sie, dotykajac jego ramienia. -Prosze, musi mi pan pomoc. Prosze powiedziec Paulowi, ze nie moze tego zrobic. Ze nie moze bawic sie w podrozowanie w czasie. Ze to niebezpieczne, ze skonczy tak jak pan. Prosze mu cos powiedziec, cokolwiek. Musi go pan powstrzymac, zanim zrujnuje mi zycie! Doktor Slaski, z zamknietymi oczyma, pokrecil powoli glowa. -Zwracasz sie do niewlasciwej osoby - oznajmil. - Nie mam kontroli nad tym chlopakiem. Nigdy nie mialem. I nie bede mial. -Ale moze pan sprobowac, doktorze Slaski - krzyknelam. - Prosze, musi pan to zrobic! Jesli uratuje Jesse'a... jesli mu sie uda... -Serce ci peknie. - Doktor Slaski otworzyl oczy i wpatrywal sie we mnie. - Twoje zycie nie bedzie nic warte. -Tak! -Ile ty masz lat? - zainteresowal sie. - Pietnascie? Szesnascie? Naprawde sadzisz, ze twoje zycie sie skonczy, jesli chlopak, w ktorym sie zadurzylas - nawet nie chlopak, duch! - przypadkiem zniknie? Za rok, zreszta i tak nie bedziesz o nim pamietac. -To nieprawda - syknelam przez zacisniete zeby. - To, co laczy mnie i Jesse'a... to cos wyjatkowego. Paul o tym wie. Dlatego probuje to zniszczyc. Doktor Slaski wyraznie sie zainteresowal. -Doprawdy? - zapytal z pewnym ozywieniem. - A dlaczego, jak myslisz, chce to zrobic? -Poniewaz... - Bylam zaklopotana, ze musze mowic o tym, ale nie widzialam innego wyjscia. Wzielam gleboki oddech. - Bo on uwaza, ze powinnismy byc razem. On i ja. Bo jestesmy posrednikami. Suche, pokryte brazowymi plamami usta doktora Slaskiego rozciagnely sie w usmiechu. -Zmiennikami - sprostowal. -Zmiennikami - powtorzylam. - Wszystko jedno. To nie jest w porzadku i pan o tym wie. -Wrecz przeciwnie - stwierdzil doktor Slaski, pokaslujac. - To chyba najmadrzejsza rzecz, jaka ten chlopak dotad zrobil. I do tego romantyczna. Niemal przywraca mi wiare w niego. -Doktorze Slaski! -A poza tym, to co jest w tym zlego? - Doktor Slaski patrzyl na mnie z gniewem. - Ja mam wrazenie, ze on ci oddaje przysluge. Albo raczej twojemu chlopakowi. Myslisz, ze ten Jessup... -Jesse. -Myslisz, ze ten Jesse lubi byc duchem? Poniewierac sie przez cala wiecznosc w niebycie, patrzec, jak przezywasz swoje zycie, podczas gdy on jest zawieszony w prozni, nigdy sie nie starzejac, nigdy nie majac okazji znowu poczuc smaku ciasta z jagodami. Czy takiego zycia mu zyczysz? Musisz go bardzo kochac, jesli tak jest. Ton jego glosu sprawil, ze poczulam goraco na policzkach. -Oczywiscie, ze nie chce dla niego takiego losu - zaprzeczylam gwaltownie. - Ale jesli alternatywa byloby nigdy go nie spotkac - no, to tego tez nie chce. I on tez nie! -Ale nie zapytalas go o to, prawda? -No, ja... -Zapytalas? -Coz. - Spuscilam wzrok, bo nie moglam wytrzymac jego spojrzenia. - Nie. Nie, nie zapytalam. -Tak tez myslalem - stwierdzil doktor Slaski. - Wiem tez dlaczego. Boisz sie, co moglby odpowiedziec. Boisz sie, ze moglby wybrac jednak zycie. Spojrzalam na niego gniewnie. -To nieprawda! -Prawda i wiesz o tym. Boisz sie, ze chcialby raczej przezyc swoje zycie, takie, jakie mialo byc, nigdy cie nie spotkawszy... -Musi byc jakies inne wyjscie! - prawie krzyknelam. - Nie moze byc tylko jedno albo drugie. Paul mowil cos o transferze dusz... -Ach. Ale do tego potrzebujesz ciala, do ktorego mozna by przeniesc dusze. Przyszla mi do glowy ponura mysl - o Paulu. -Chyba mam jedno. Doktor Slaski jakby czytal w moich myslach: -Ale tego nie zrobisz. Unioslam brwi. -Nie? -Nie - odparl. Jego glos brzmial coraz slabiej. - Nie zrobisz tego. On tak. Gdyby sadzil, ze w ten sposob cos osiagnie. Ale nie ty. Nie masz tego w sobie. -Mam - powiedzialam, starajac sie, zeby moj glos zabrzmial pewnie. Doktor Slaski potrzasnal znowu glowa. -Nie jestes taka jak on - powiedzial. - Czy ja. Nie ma sie o co obrazac. To dobrze. Bedziesz dluzej zyc. -Moze - powiedzialam, wpatrujac sie w swoje dlonie oczami pelnymi lez. - Ale co z tego, skoro nie bede szczesliwa. Doktor Slaski milczal przez chwile. Jego oddech stal sie tak chrapliwy, ze po minucie czy dwoch pomyslalam, ze zasnal i podnioslam glowe, przestraszona. Ale nie spal. Patrzyl caly czas na mnie. -Kochasz tego chlopca? - zapytal w koncu. -Jesse'a? - Skinelam glowa, nie mogac mowic. -Jest cos, co moglabys zrobic - wysapal. - Sam tego nigdy nie zrobilem, ale slyszalem, ze to mozliwe. Oczywiscie, nie polecam tego. To prawdopodobnie krotsza droga na cmentarz, gdzie ja sie wkrotce znajde. Pochylilam sie na krzesle. -Co to jest? - zawolalam. - Prosze mi powiedziec. Zrobie wszystko... wszystko! -Cos, co by nie wymagalo cudzej smierci - powiedzial doktor Slaski i dostal ataku kaszlu, ktory trwal chyba wieki. Kiedy w koncu koszmarne, wstrzasajace jego cialem skurcze minely, powiedzial: -Kiedy bedziesz wracac... -Wracac? W czasie, tak? Nie odpowiedzial. Patrzyl tylko w sufit. -Doktorze Slaski? Wracac z podrozy w czasie? To pan mial na mysli? Doktor Slaski nie dokonczyl zdania. Bo kiedy doszedl do polowy, szczeka mu opadla, oczy zamknely sie i zapadl w gleboki sen. Tak przynajmniej sadzilam. Nie moglam w to uwierzyc. Juz mial mi udzielic jakiejs cennej rady, w jaki sposob uratowac Jesse'a i nagle sen go zmorzyl? O co tu chodzi? Dotknelam jego reki w nadziei, ze sie obudzi. -Doktorze Slaski? - zawolalam troche glosniej. Kiedy nie odpowiedzial, wpadlam w panike. - Doktorze Slaski? - krzyknelam. - Doktorze Slaski, prosze sie obudzic! Moj krzyk wyrwal z drzemki chrapiacego pielegniarza. Zerwal sie z fotela, wolajac: -Co? Co sie dzieje? -Nie wiem - wyjakalam. - On... on sie nie budzi. Dlonie pielegniarza natychmiast zaczely krazyc nad cialem dziadka Paula, badajac puls, poprawiajac kroplowke... A potem pochylil sie nad starcem i zaczal mu ugniatac klatke piersiowa. -Dzwon 9 - 1 - 1 - wrzasnal do mnie Stalam, nic nie rozumiejac. -Rozmawial ze mna - powiedzialam. - Prowadzilismy zupelnie normalna rozmowe. Co prawda, duzo kaslal, ale... ale czul sie dobrze. A potem znienacka... Pielegniarz musial powtorzyc: -Wezwij 9 - 1 - 1! Dzwon po karetke! Wtedy dopiero zauwazylam telefon w pokoju. Podnioslam sluchawke i wykrecilam numer. Poprosilam o przyslanie karetki i podalam adres. W tym czasie, za moimi plecami, pielegniarz nalozyl doktorowi Slaskiemu maske tlenowa na twarz, a teraz napelnial czyms strzykawke. -Nie rozumiem - powtarzal. - Godzine temu wszystko bylo w porzadku. W zupelnym porzadku! Ja tez nie rozumialam. Chyba ze doktor Slaski byl powazniej chory, niz na to wygladal. Nie mialam tam juz nic do roboty, wiec uznalam, ze lepiej bedzie, jak sobie pojde i zawiadomie Paula, ze jego dziadek mial jakis atak. Wrocilam do salonu w pore, zeby zobaczyc, jak Kelly, siedzaca obok Paula na kanapie, z nogami na jego kolanach, pakuje mu jezyk w usta... Chetnie zaplacilabym, zeby mi oszczedzono tego widoku. -Ehm - mruknelam z holu. Kelly odsunela sie nieznacznie od Paula i popatrzyla na mnie ze zloscia. -Czego chcesz? - zapytala. Biorac pod uwage jej wrogosc w stosunku do mnie, az trudno uwierzyc, ze sprawowalysmy obecnie funkcje przewodniczacej i wiceprzewodniczacej samorzadu trzeciej klasy i codziennie (no dobrze, co tydzien) musialysmy sie spotykac, zeby omawiac wazne kwestie, na przyklad, dokad udac sie na szkolna wycieczke albo jakie kwiaty zamowic na szkolny bal wiosenny. Nie zwracajac uwagi na nia, oznajmilam: -Paul, twoj dziadek dostal chyba ataku serca. Spojrzal na mnie na pol przymknietymi oczami. Ta Kelly musi miec niezla sile ssaca. -Co? - zapytal glupio. -Twoj dziadek. - Odsunelam kosmyk wlosow z oczu. Mialam nadzieje, ze nie zauwazy, jak bardzo drzy mi reka. - Karetka jest juz w drodze. Mial wylew, czy cos takiego. Paul nie wygladal na zaskoczonego. Mruknal "och" tonem jakby lekkiego rozczarowania, ale bardziej chyba z powodu przerwanej sesji calowania z Kelly niz z powodu dziadka, ktory jak wszystko na to wskazywalo, umieral. -Nie odchodz - powiedzial Paul, wyplatujac sie z nog Kelly. -Paul - zawolala Kelly. Udalo jej sie rozciagnac jego imie do dwoch sylab, tak ze wyszlo cos w rodzaju "Popol". -Wybacz, Kelly - powiedzial Paul, poklepujac ja dobrodusznie w lydke. - Dziadek Swirek znowu przedawkowal medykamenty. Musze sie tym zajac. Kelly wydela wdziecznie usta. -Ale jeszcze nawet nie przywiezli pizzy! -Musimy wziac na wstrzymanie, kotku. "Kotku". Zadrzalam. A potem uswiadomilam sobie, co on wlasciwie powiedzial. Kiedy przechodzil obok, kierujac sie do pokoju dziadka, zlapalam go za ramie. -Co masz na mysli, mowiac, ze przedawkowal leki? - syknelam. -Hm - odparl Paul, usmiechajac sie polgebkiem. - Bo tak wlasnie sie stalo? -Skad wiesz? Nie widziales sie z nim nawet! -Hm - mruknal, usmiechajac sie szerzej. - Byc moze nawet jakos w tym pomoglem. Cofnelam reke, jakby jego skora nagle zaczela mnie parzyc. -Zrobiles to? - Nie moglam w to uwierzyc. A powinnam. Naprawde powinnam. Bo to byl Paul. -Na Boga, Paul, dlaczego? -Wiedzialem, ze przyjdziesz sie z nim zobaczyc po dzisiejszej licytacji - powiedzial, wzruszajac ramionami. - A szczerze mowiac, nie sa mi potrzebne klopoty ze strony staruszka. Teraz pozwolisz, ze cie przeprosze... Potem ruszyl spacerkiem do pokoju dziadka. Patrzylam za nim; z trudem do mnie docieralo to, co przed chwila uslyszalam. A jednak... A jednak mialo sens. To w koncu byl Paul. Chlopak, ktorego poglady w dziedzinie etyki wydawaly sie duzo bardziej niz zwichniete. Z pustka w glowie wrocilam do salonu, gdzie Kelly wlasnie wkladala buty i piszczala do telefonu: -Nie, mowie ci, wpadla tutaj, domagajac sie wyjasnien, co robie z jej chlopakiem. No, dobra, nie powiedziala tego dokladnie w ten sposob. Wymyslila historyjke o tym, jak to chce porozmawiac z dziadkiem Paula. Tak, wiem, z tym, ktory nie jest w stanie mowic. Wiem, slyszalas kiedys zalosniejsza wymowke? A potem ona... - Kelly podniosla glowe, napotykajac moj wzrok. - Och, przepraszam, Deb, musze konczyc, zadzwonie pozniej. - Rozlaczyla sie i spojrzala na mnie z gniewem, nie ruszajac sie z miejsca. - Dzieki - powiedziala w koncu - ze zepsulas wieczor, ktory zapowiadal sie naprawde milo. Kusilo mnie, zeby powiedziec jej prawde - ze niczego nie zepsulam. To Paul, najwyrazniej, podal dziadkowi zwiekszona dawke lekow. Tak mi to, w kazdym razie, przedstawil. Ale po co mialam sie wysilac? I tak by mi nie uwierzyla. -Przepraszam - powiedzialam tylko, idac w strone drzwi. Kiedy je otworzylam, na progu stal moj przyrodni brat Jake, z pudelkiem pizzy w reku. -Peninsula Pizza, to bedzie dwadziescia siedem dziewiecdziesiat... - Glos mu zamarl, kiedy dotarlo do niego, ze to ja. - Suze? Co ty tu robisz? -Wlasnie wychodze. -Tak, dobrze, tak bedzie lepiej. - Jake spojrzal na zegarek. - Spoznisz sie na kolacje. Tata cie zabije. Jeszcze jedna przyjemnosc, ktorej nie moge sie doczekac. -Kelly - zawolalam w strone schodow. - Jest pizza! - A do Jake'a powiedzialam: - Mam nadzieje, ze pamietales o ostrej papryce. I wyszlam. 11 Z powodu licytacji Andy spoznil sie z kolacja i wyszlo na to, ze zjawilam sie w pore. Mama nie mogla zrozumiec, dlaczego tak cicho zachowuje sie przy stole. Przestraszyla sie, ze za dlugo siedzialam na sloncu, pilnujac stoiska z wypiekami.-Siostra Ernestyna powinna byla dac wam przynajmniej parasol - powiedziala, zabierajac sie do przyrzadzonej przez Andy'ego poledwicy wieprzowej. - Ta dziewczynka, ktora z toba siedziala... jak jej bylo na imie? -Shannon. Ale nie ja to powiedzialam. To byl David. -Tak, Shannon - powiedziala mama. - Jest ruda jak David. Za duzo slonca szkodzi ludziom o tym kolorze wlosow. Mam nadzieje, ze miala jakis daszek na glowie. Spodziewalam sie, ze David wystapi, jak zwykle, z komentarzem - na przyklad statystyka przypadkow raka skory u uczniow klasy osmej w polnocnej Kalifornii, czy czyms takim. Mial glowe pelna bezuzytecznych informacji tego rodzaju. David jednak milczal, przerzucajac ugniecione ziemniaki z jednej strony talerza na druga. Brad, ktory zjadl juz wlasne oraz te, ktore zostaly na polmisku, zawolal: -Czlowieku, jesz to, czy sie bawisz? Jesli ich nie chcesz, daj je mnie. -Davidzie - powiedzial Andy. - Dokoncz, co masz na talerza. David nabral lyzka ziemniaki i zjadl je. Spojrzenie Brada przenioslo sie natychmiast na moj talerz. Wyraz nadziei zniknal jednak, kiedy zobaczyl, jaki jest czysty. Nie dlatego, oczywiscie, ze ja tak wszystko zmiotlam. Wcale nic. Mialam jednak Maksa, rodzinnego psa - zsyp na smiecie u boku, i niesamowita wprawe w podrzucaniu mu tego, czego sama nie moglam przelknac. -Moge przeprosic? - zapytalam. - Moze rzeczywiscie troche sie przegrzalam... -Twoja kolej Suze, zeby wlozyc naczynia do zmywarki - oswiadczyl Brad. -Nieprawda. - Nie do wiary. Czy ci ludzie nie zdawali sobie sprawy, ze mialam duzo wazniejsze sprawy na glowie niz glupie zajecia domowe? Musialam dopilnowac, zeby moj chlopak umarl, tak jak to sie stalo. - Moja byla w zeszlym tygodniu. -O, nie - powiedzial Brad. - Zamieniliscie sie z Jakiem na tygodnie, nie pamietasz? Poniewaz on w tym tygodniu pracuje po poludniu. Rzeczywiscie tak bylo - widzialam dowod na wlasne oczy dzisiaj, u Paula. -W porzadku - powiedzialam, odsuwajac krzeslo i omal nic tratujac przy okazji Maksa. - Zajme sie tym. -Dziekuje, Susie - powiedziala mama z usmiechem, kiedy zabieralam jej talerz. Nie bylam rownie uprzejma. Mruknelam "niewazne" i poszlam do kuchni ze sterta talerzy i nieodstepujacym mnie psem. Maks uwielbia, kiedy na mnie przypada kolej zmywania naczyn, poniewaz wszystkie resztki zeskrobuje do jego miski, zamiast do kosza. Ale tego wieczoru nie bylismy z Maksem sami w kuchni. Mimo ze nie od razu zauwazylam obecnosc kogos trzeciego, zorientowalam sie, ze cos jest nie tak, kiedy Maks nagle podniosl glowe znad miski i uciekl z podkulonym ogonem, nie dokonczywszy jedzenia. Tylko jedno bylo w stanie zmusic Maksa do zostawienia niedojedzonej wieprzowiny - przybysz z zaswiatow. Zmaterializowal sie w chwile pozniej. -Czesc, dzieciaku - powiedzial. - Jak leci? Nie krzyknelam, czy cos. Po prostu nalalam Cytrynowej Radosci do garnka, w ktorym Andy gotowal ziemniaki, i napelnilam go goraca woda. -Swietnie wybrany moment, tato - powiedzialam. - Wpadles tylko, zeby sie przywitac, czy tez doszly cie plotki, ze cierpie akurat duchowe katusze? -Usmiechnal sie. Nie wygladal inaczej niz w dniu, w ktorym Umarl... Nie inaczej niz za kazdym razem, kiedy mnie nawiedzal od tamtej pory. Nadal nosil koszulke, w ktorej umarl - koszulke, ktora przez tyle lat trzymalam pod poduszka. -Slyszalem, ze masz... jakies problemy - powiedzial tata. Tak to jest z duchami. Kiedy nie nawiedzaja ludzi, siedza sobie w wymiarze duchowym i plotkuja. Tata poznal nawet Jesse'a... Czasami nawet boje sie o tym myslec. No i, oczywiscie, po smierci... coz... nie ma sie specjalnie duzo do roboty. Zdawalam sobie sprawe, ze tata poswieca duzo wolnego czasu na szpiegowanie mnie. -Troche uplynelo, odkad ostatnio gawedzilismy - ciagnal, rozgladajac sie z uznaniem po kuchni. Jego spojrzenie padlo na rozsuwane szklane drzwi i saune za nimi. Gwizdnal z wrazenia. - To cos nowego. -Andy ja zbudowal - powiedzialam. Zabralam sie do szklanej brytfanki, w ktorej Andy piekl wieprzowine. -Czy jest cos, czego ten facet nie potrafi? - zapytal tata. W jego slowach zabrzmiala ironia. Tata nie lubi Andy'ego. W kazdym razie, niespecjalnie. -Nie - odparlam. - Andy jest bardzo utalentowany. I nie mam pojecia, co widziales - czy slyszales - ale u mnie wszystko gra, tato. Powaznie. -Nie oczekiwalem niczego innego. - Tata przyjrzal sie uwaznie blatom kuchennym. - Czy to prawdziwy granit? Czy moze imitacja? -Tato. - O malo nie rzucilam w niego scierka. - Przestan grac na zwloke i powiedz, co masz do powiedzenia. Bo jesli to jest to, o czym mysle, to nic z tego. -A myslisz, ze co? - zapytal tata, krzyzujac rece na piersi i opierajac sie o kuchenny blat. -Nie dopuszcze do tego, tato - oznajmilam. - Po prostu nie. Tata westchnal. Nie dlatego, ze sie zasmucil. Westchnal ze szczescia. Za zycia byl prawnikiem. Po smierci nadal uwielbial interesujace dyskusje. -Jesse zasluguje na jeszcze jedna szanse - powiedzial. - Oboje o tym wiemy. -Jesli on nie umrze - odparlam, atakujac garnek po ziemniakach z wiekszym zacieciem, niz to bylo konieczne - nigdy go nie spotkam. To samo dotyczy ciebie. Tata uniosl brwi. -To samo... och, chcesz powiedziec, ze myslalas o uratowaniu mnie? - Wyraznie sie ucieszyl. - Suze, to najmilsza rzecz, jaka od ciebie kiedykolwiek uslyszalem. To wystarczylo. Tych pare slow. Cos we mnie nagle jakby peklo i po chwili plakalam juz w jego ramionach... po cichu, tak zeby nikt w domu nie uslyszal. -Och, tato - lkalam w jego koszulke. - Nie wiem, co robic. Chce, zebys wrocil. Naprawde. Tata poglaskal mnie po wlosach i powiedzial najmilszym na swiecie glosem: -Wiem. Wiem, ze chcesz, dzieciaku. To tylko wzmoglo moj placz. -Ale jesli cie uratuje - chlipalam - nigdy go nie spotkam. -Wiem - powtorzyl tata. - Susie, ja wiem. -Co mam zrobic, tato? - zapytalam, odrywajac glowe od jego piersi i usilujac sie opanowac - koszulke mial juz, praktycznie, przemoczona. - Jestem taka skolowana. Pomoz mi. Prosze. -Susie. - Tata usmiechnal sie, nadal czule gladzac moje wlosy. - Nigdy nie przypuszczalem, ze doczekam dnia, kiedy akurat ty przyznasz, ze potrzebujesz pomocy. Zwlaszcza ode mnie. Otarlam piescia lzy nadal splywajace mi po twarzy. -Oczywiscie, ze cie potrzebuje, tato - szepnelam. - Zawsze cie potrzebowalam. Zawsze bede potrzebowac. -Nie wiem. - Tata, zamiast glaskac, teraz mierzwil mi wlosy. - Ale chcialbym wiedziec jedno. To przemieszczanie sie w czasie. Czy to niebezpieczne? Pociagnelam nosem. -Coz - powiedzialam. - Tak. -A ty naprawde myslisz - ciagnal tata, mruzac oczy, tak ze wokol nich pojawilo sie mnostwo zmarszczek - ze pozwolilbym mojej malej dziewczynce ryzykowac zycie, zeby uratowac moje? -Ale tato... -Nie, Suze. - Zmarszczki poglebily sie. Tata wydawal sie jeszcze powazniejszy, niz stal sie z czasem. - Nie dla mnie. Dalbym wszystko, zeby znowu zyc... - Teraz oprocz zmarszczek zauwazylam tez lzy w jego oczach - ale nie, jesli to by mialo ci zagrazac. Podnioslam na niego oczy - tak samo blyszczace od lez, jak jego. -Och, tato - powiedzialam. Gardlo mialam scisniete do bolu. Ujal moja twarz w dlonie. -Nie chcialbym mowic w imieniu Jesse'a - powiedzial, odchylajac moja glowe, tak zebysmy patrzyli sobie w oczy. - Ale chyba moge bezpiecznie stwierdzic, ze pomysl narazania twojego zycia w celu uratowania jego nie spodoba mu sie tak samo, jak mnie. A tak naprawde, mysle, ze nie spodoba mu sie jeszcze bardziej. Polozylam rece na jego dloniach. -Rozumiem to, tato. Naprawde. I nie cofne sie w czasie dla ciebie, jesli naprawde tego nie chcesz. Ale... nie moge mu na to pozwolic, tato. To znaczy Paulowi. -Nie mozesz mu pozwolic uratowac zycia chlopakowi, ktorego podobno kochasz - powiedzial tata z niezbyt uszczesliwiona mina. - Cos tu wybitnie nie pasuje, Suze. -Wiem, tato - powiedzialam. - Ale ja go kocham. Wiesz o tym. Nie mozesz zadac, zebym spokojnie siedziala i pozwolila Paulowi to zrobic. Jesli mu sie uda, nie bede nawet pamietac, ze spotkalam Jesse'a. -Zgadza sie - stwierdzil tata rzeczowym tonem. - Wiec to nie bedzie bolalo. -Bedzie - upieralam sie. - Bedzie bolalo, tato. Poniewaz w glebi duszy bede wiedziala. Bede wiedziala, ze byl ktos... ktos, kogo mialam spotkac. Tylko ze go nigdy nie spotkam. Spedze reszte zycia, czekajac, az sie pojawi, ale to nigdy nie nastapi. Co to za zycie, tato, co? Co to za zycie? -A co to za zycie - zapytal tata lagodnie - dla Jesse'a spedzic wiecznosc jako duch, zwlaszcza jesli tobie stanie sie cos zlego i umrzesz przed nim? -Wtedy - powiedzialam, silac sie na dowcip - bedziemy przynajmniej mogli razem nawiedzac ludzi przez reszte wiecznosci. -Z Jesse'em, ktory juz nigdy nie pozbedzie sie poczucia winy, bo bedzie wiedzial, ze przyczynil sie do twojej smierci? Nie sadze, Suze. Tu mnie zlapal. Gapilam sie na niego i nie wiedzialam, co odpowiedziec. -Suze, przez cale swoje zycie - ciagnal tata ze wspolczuciem - zawsze podejmowalas sluszne decyzje. Niekoniecznie najlatwiejsze. Ale wlasciwe. Nie psuj tego teraz, kiedy stoisz, zapewne, wobec najwazniejszej decyzji, jaka kiedykolwiek bedziesz musiala podjac. Otworzylam usta, zeby mu powiedziec, ze sie myli... ze moja decyzja jest sluszna... ze robie to, czego, w moim przekonaniu, zyczylby sobie Jesse... Ale wiedzialam, ze to nie ma sensu. Zamiast tego powiedzialam: -W porzadku, tato. Ale jest jedna rzecz, ktorej nie rozumiem. -Dlaczego kasztanowy odcien farby do wlosow ma takie wziecie? - Wskazal glowa na mnie. -Hm. - Usmiechnelam sie mimo woli. - Nie. Nie rozumiem, dlaczego, jesli uwazasz... ze miales udane zycie i ze tyle sie nauczyles, odkad umarles... Skoro naprawde tak jest, to czemu jeszcze tu jestes? -Powinnas wiedziec. Zamrugalam oczami. -Powinnam? Skad? -Bo sama to powiedzialas. -Kiedy... -Hm... Suze? Odwrocilam sie na piecie i zamiast lagodnych brazowych oczu taty spojrzalam w niespokojne, niebieskie oczy Davida. -Nic ci nie jest? - Na bladej twarzyczce Davida malowal sie niepokoj. - Czy ty... czy ty przed chwila plakalas? -Oczywiscie, ze nie - odparlam, pospiesznie chwytajac scierke - tata na szczescie zniknal - i wycierajac nia policzki. - Wszystko w porzadku. A co? -Hm... - David rozejrzal sie po kuchni z szeroko otwartymi oczami. - Nie... nie jestes sama? Poza tata David jest jedynym czlonkiem rodziny, ktory zna prawde o mnie... a raczej spora jej czesc. Gdybym powiedziala mu cala prawde... coz, pewnie dalby sobie z tym rade, majac taki bystry i otwarty umysl. Nie sadze jednak, zeby mu sie to spodobalo. -Teraz tak. - Wiedzialam, co ma na mysli. -Przyszedlem tylko po deser - powiedzial David. - Tata powiedzial... powiedzial, ze zrobil ciasto z jablkami. -W porzadku - stwierdzilam. - Ja juz skonczylam. Ide na gore. Ruszylam do drzwi, ale glos Davida - w ciagu paru ostatnich miesiecy zmienil sie z piskliwego na gleboki - zatrzymal mnie w miejscu. -Suze, jestes pewna, ze nic ci nie jest? Wydajesz sie... smutna. -Smutna? - Zerknelam na niego przez ramie. - Nie jestem smutna. No, nie zbyt smutna. Tylko... tylko jest cos, co musze zrobic. - Juz postanowilam, ze mimo zastrzezen taty, nie oddam Jesse'a tak latwo. - Cos, czego specjalnie nie chce zrobic. -Och - powiedzial David. Potem twarz mu sie rozjasnila. - No, to zrob to szybko. Wiesz, tak jak sie zrywa plaster opatrunkowy. Zrob to szybko. Strasznie bym chciala. Nie mialam jednak pojecia, na kiedy Paul planuje swoja podroz w przeszlosc. Wiedzialam tylko, ze moge sie obudzic jutro rano bez zadnych wspomnien zwiazanych z Jesse'em. -Dzieki. - Zdobylam sie przed Davidem na nikly usmiech. - Bede to miala na uwadze. Pol godziny pozniej, kiedy udalo mi sie wreszcie zlapac przez telefon ojca Dominika, moja ostatnia deske ratunku - juz sie nie usmiechalam. Ojciec D wbrew moim oczekiwaniom nie okazal zrozumienia wobec mojej meki. Myslalam, ze wiadomosc, ktora chcialam sie z nim podzielic - ze Paul kupil klamre nalezaca do Feliksa Diega, a potem prawdopodobnie o malo nie otrul wlasnego dziadka - wzbudzi w staruszku iskre slusznego oburzenia. Ojciec Dominik jednak w tym wypadku zgadzal sie z tata. Jesse umarl zbyt mlodo, zbyt gwaltownie. Mial prawo otrzymac druga szanse zycia. To moralnie naganne z mojej strony usilowac do tego nie dopuscic. A moze byl inny powod tego, ze ojciec D zachowywal sie tak beztrosko. Wielebny wyszedl juz ze spiaczki i wracal powoli do zdrowia. -Ha - powiedzialam, kiedy przekazal mi te radosna, w jego przekonaniu, nowine. - To wspaniale, ojcze D. A co do Paula... -Nie martwilbym sie tym tak bardzo, Susannah - powiedzial. - Przyznaje, ze zle postapil wobec dziadka - jesli rzeczywiscie zrobil cos takiego... -Sam mi powiedzial, ojcze D - przerwalam. - No, prawie. -Tak. Coz, wy oboje macie sklonnosc do, eee, wyolbrzymiania pewnych faktow... -Ojcze D - powiedzialam, zaciskajac palce na sluchawce. - Osobiscie wezwalam karetke. -Skoro tak mowisz. Ale, Susannah, zeby Paul mogl tego dokonac - odbyc te podroz w czasie, o ktorej wspominalas - o ile dobrze zrozumialem, musi znalezc sie dokladnie w tym miejscu, gdzie przebywala osoba, ktora chce zobaczyc, i to w czasie, do ktorego pragnie wrocic. -Owszem - powiedzialam. - Wiec? - Zwykle nie bylam taka obcesowa wobec ojca Dominika, ale to byly, przyznacie, okolicznosci lagodzace. -Czy to zatem nie oznacza, ze Paul musialby zaczac podroz w twoim pokoju? - Ojciec Dominik wydawal sie troche roztargniony. Tak bylo faktycznie. Pakowal sie wlasnie przed powrotem do domu. Zamierzal wrocic do Carmelu jeszcze tej nocy. - Czy to nie tam Diego zabil Jesse'a? W twoim pokoju? Raczej malo prawdopodobne, zeby Paul dostal sie do twojego pokoju, Susannah - ciagnal. - Nie bez twojego pozwolenia. Prawie wypuscilam sluchawke z rak. Nie moglam w to uwierzyc. Niepojete, ze nie przyszlo mi to wczesniej do glowy. Bo ojciec Dominik nie mylil sie. Paul nie mogl sie cofnac w czasie do nocy, kiedy umarl Jesse... chyba ze dokonalby drobnego wlamania. Bo tylko w ten sposob mogl sie dostac do mojego pokoju. To byl jedyny sposob. -Nie pomyslalam o tym - powiedzialam z uczuciem rosnacej ulgi. - Ale ksiadz ma racje. O, moj Boze, ksiadz ma calkowita racje. Ojcze Dominiku, jestes geniuszem! -Eee... - mruknal ojciec D. - Dziekuje, Susannah. Tak mysle. Chociaz, gdybys chciala postapic wlasciwie, pozwolilabys Paulowi dzialac, a Jesse'owi przezyc swoje zycie w niezaklocony sposob, tak jak mialo byc... -Hm. - Te spiewke juz slyszalam i zdazyla mi sie znudzic. Na szczescie odezwal sie sygnal, ze ktos czeka na rozmowe. Znakomite zgranie w czasie. -Ojej, ktos jest na drugiej linii, ojcze D - powiedzialam. - Musze konczyc. Do zobaczenia, kiedy ksiadz wroci. Rozlaczylam sie. Czulam sie o wiele lepiej, niz... coz, po dzisiejszej licytacji. Jesse byl bezpieczny. Paul nie mogl sprawic, ze zniknie, poniewaz w tym celu musialby miec dostep do mojego pokoju. Jak inaczej cofnalby sie do 1850 roku? Potrzebowal jakiegos miejsca, miejsca, ktore istnialo w roku 1850 i w chwili obecnej. Miejsca, w ktorym kiedys przebywal Feliks Diego. Dokad moglby pojsc? Do centrum handlowego? -Halo? - powiedzialam, przelaczajac sie na druga rozmowe. -Suze? - To byla Cee Cee, ktorej z podniecenia brakowalo tchu. - O, moj Boze, nigdy nie uwierzysz, co sie wlasnie stalo. -Co? - zapytalam bez wiekszego zainteresowania. Poniewaz, no, naprawde, dokad moglby pojsc Paul, jak nie do mojego pokoju? -Zaprosil mnie. - Glos Cee Cee drzal. - Adam. Adam zaprosil mnie na bal zimowy. Bylismy akurat w Coffee Clutch, wiesz, pilismy cappuccino - pojechalabys z nami, ale wiedzialam, ze jestes na licytacji przez caly dzien... -E - he - mruknelam. -...i on mnie zaprosil. Tak ni stad, ni zowad. Musialam wybiec na zewnatrz i zadzwonic do ciebie. On jest w srodku. Ja tylko... O, moj Boze. Musialam komus powiedziec. Zaprosil mnie. Poza tym, nic nie wskazuje na to, zeby Paul mial to zrobic w najblizszym czasie. To znaczy, cofnac sie w czasie. Nie teraz, kiedy jego dziadek jest w szpitalu. - To wspaniale, Cee Cee - powiedzialam do sluchawki. -Chyba powinnam wrocic i powiedziec "tak" - ciagnela Cee Cee. - Powinnam sie zgodzic, prawda? Czy tez grac niedostepna? Nie chce, zeby pomyslal, ze tak sie do tego pale. A to juz nastepny weekend. Wlasciwie powinien byl mnie zaprosic dawno temu... Nagle dotarlo do mnie, o czym mowi Cee Cee. Parsknelam smiechem. -Cee Cee - powiedzialam. - Czys ty zglupiala? Rozlacz sie, wejdz do srodka i powiedz "tak". -Powinnam tak zrobic, prawda? Ja tylko... Wiesz, tak chcialam, zeby to sie stalo, a teraz, kiedy sie spelnilo, ja... coz, nic moge w to uwierzyc... -Cee Cee! -Rozlaczam sie - powiedziala Cee Cee. Uslyszalam klikniecie. On i Kelly wygladali tak ladnie... tak "przyjaznie" na tej kanapie. Moze dal sobie spokoj. Moze juz mu przeszlo to "bycie ze mna". Moze moje zycie stanie sie znowu normalne. Moze... 12 -Czy to tego samego rezysera, ktory nakrecil Szczeki? - zapytal Jesse. - Nie chce mi sie w to wierzyc. Sobotni wieczor. Wieczor romantycznych spotkan. No, dobrze, chociaz my z Jesse'em nie mozemy praktycznie nigdzie wyjsc (bo jak?), Jesse odwiedza mnie w wiekszosc sobotnich wieczorow. Fakt, to nie jest tak romantyczne jak kolacja czy kino. Fakt, ze musimy byc cicho, zeby moja rodzina nie zorientowala sie, ze nie jestem sama w pokoju.Ale przynajmniej jestesmy razem. W ten konkretny sobotni wieczor mialam mnostwo na glowie, ale nic takiego, o czym chcialabym opowiadac Jesse'owi. To nie znaczy jednak, ze nie moglismy spedzic paru godzin, ogladajac filmy na wideo. W tej dziedzinie Jesse ma wiele do nadrobienia, biorac pod uwage, ze za jego zycia nawet jeszcze nie wynaleziono filmow. Jak dotad, jego ulubionym byl Ojciec chrzestny. Zamierzalam wyleczyc go z tej slabosci, pokazujac mu E. T. Jak mozna przedkladac Don Corleone nad Drew Barrymore w wieku szesciu lat? Ale szescioletnie dziecko z trudem przyciagnelo uwage Jesse'a. -Szczeki sa duzo lepsze - stwierdzil. Szczeki to z kolei jego drugi ulubiony film. Podobaja mu sie jednak nie te fragmenty, ktore powinny. Lubi na przyklad kawalek, gdzie mezczyzni pokazuja sobie nawzajem blizny. Nie pytajcie dlaczego. Do tego trzeba pewnie byc mezczyzna. W koncu wylaczylam E.T. i powiedzialam: -Porozmawiajmy. Mialam oczywiscie na mysli: Calujmy sie. Wszystko szlo jak najlepiej, dopoki Jesse nie przestal mnie w pewnym momencie calowac i nie powiedzial: -Bylbym zapomnial. Co Paul robil w Misji dzisiaj wieczorem? Czyzby sie nawrocil? Zabrzmialo to tak przedziwnie, ze az odsunelam sie nieco od Jesse'a. -Co? -Twoj przyjaciel Paul - powiedzial Jesse. Probowalam odsunac sie jeszcze bardziej, ale on nie puszczal mnie. Bylo przyjemnie, ale zupelnie nie moglam sie skoncentrowac. Zwlaszcza ze jego wargi nadal muskaly moje, i to w jaki sposob. - Widzialem go calkiem niedawno w bazylice... zamknietej, jak wiesz. Co on tam robil o tej porze, jak sadzisz? Raczej nie wyglada na kogos, kto myslalby o stanie duchownym. Chyba ze nagle poczul powolanie... Wyrwalam sie z jego ramion. Coz, kazdy by tak zrobil, gdyby nagle padl na niego blady strach. -Susannah? - Jesse patrzyl na mnie uwaznie; w jego ciemnych oczach pojawil sie niepokoj, ktorego... coz, ktorego tam przed chwila nie bylo. - Co ci jest? -O, Boze. - Jak moglam byc taka glupia? Jak, jak, jak? Siedze tu i ogladam filmy - filmy - z moim chlopakiem, niczego nie podejrzewajac. Myslac, ze Paul musialby przyjsc do mojego domu, zeby odbyc podroz w czasy Jesse'a. Myslac, ze inaczej by mu sie nie udalo. Myslac, ze nie odwazylby sie na to teraz, kiedy jego dziadek jest w szpitalu. Myslac, ze skoro spotyka sie teraz z Kelly, to po co mialby w ogole to robic? Paul nie troszczyl sie o dziadka. Nie troszczyl sie o nikogo ze swojej rodziny i zawsze tak bylo. I z pewnoscia nie obchodzila go Kelly. Dlaczego mialaby go obchodzic? Ona go nie rozumiala, nie wiedziala, kim jest naprawde... No i, oczywiscie, bylo inne miejsce istniejace takze za czasow Jesse'a. Miejsce, w ktorym Feliks Diego bywal zapewne czesto za zycia. Misja. Misja Junipero Serry, zbudowana w XVIII wieku. -Musze isc - powiedzialam, gramolac sie na nogi i siegajac po kurtke. Czulam sie chora. - Przykro mi, Jesse, ale musze... -Susannah. - Jesse rowniez sie podniosl, chwytajac mnie za ramie stanowczo, ale jednoczesnie delikatnie. Jesse nigdy nie sprawilby mi bolu. Nie specjalnie. - O co chodzi? Co sie dzieje? Dlaczego to dla ciebie takie wazne, ze Paul jest w bazylice? -Nie rozumiesz - powiedzialam. Powaznie czulam, ze sie rozchoruje. To musialo byc widoczne na mojej twarzy, bo Jesse nagle wzmocnil uscisk... a twarz mu pociemniala. -Przekonaj sie, querida - powiedzial glosem tak twardym, jak dotyk jego reki. Wtedy nagle - nie potrafie wytlumaczyc, jak to sie stalo - wyrzucilam z siebie wszystko. Nie chcialam mu mowic. Nie dlatego, zeby go nie denerwowac. Boze, nic z tych rzeczy. Nie, nie chcialam, zeby sie dowiedzial, z jak najbardziej egoistycznych pobudek: ze strachu, ze przyzna racje ojcu Dominikowi i mojemu tacie - ze woli szanse na drugie zycie niz spedzenie wiecznosci jako duch. Ale wyjawilam wszystko, poczawszy od tego, co mi powiedzial doktor Slaski, az po rozmowe telefoniczna z ojcem Dominikiem. To byl niepowstrzymany potok slow. Chcialabym je wepchnac z powrotem do ust. Bylo jednak za pozno. O wiele za pozno. Jesse sluchal nieporuszony; nie przerywal, nawet kiedy opowiedzialam mu o moim ukladzie z Paulem: tajemnej umowie dotyczacej srodowych "lekcji posrednictwa" w zamian za obietnice nieodeslania mojego chlopaka w zaswiaty. -Ale teraz on nie chce cie zabic, Jesse - powiedzialam z gorycza. - On chce cie uratowac. Uratowac ci zycie. Cofnie sie w czasie, zeby powstrzymac Feliksa Diega przed morderstwem. A jesli to zrobi... jesli to zrobi... -Ty i ja nigdy sie nie spotkamy. - Na twarzy Jesse'a widnial spokoj, glos brzmial zwyczajnie. Nigdy zadne stwierdzenie tak mnie nie zmrozilo. Jakby mi ktos wbil sztylet w serce. -Tak - powiedzialam goraczkowo. - Nie rozumiesz, musze tam isc - teraz. Natychmiast - powstrzymac go. -Nie, querida - powiedzial Jesse tym samym, spokojnym tonem. - Nie mozesz tego zrobic. Przez chwile ogarnelo mnie takie przerazenie, ze serce o malo nie przestalo mi bic. Myslalam, ze umre. Jesse chcial zyc. Moj tata, ojciec Dominik, doktor Slaski, Paul... wszyscy oni mieli racje. Wszyscy, tylko nie ja. Jesse wolal zycie od spotkania ze mna; wolal zyc, niz mnie poznac... ...niz mnie pokochac... Powinnam sie byla domyslic. A moze nawet w glebi duszy wiedzialam. Jaki czlowiek - zwlaszcza taki, ktory umarl w wieku Jesse'a, majac jakies dwadziescia lat - nie chcialby otrzymac drugiej szansy na zycie? Jaki czlowiek nie oddalby wszystkiego, zeby ja dostac? A co takiego mial Jesse? Nic. Tylko mnie. Tata od dawna mnie winil za to, ze Jesse nie moze przeniesc sie w inne rejony. Ojciec Dominik tez tak twierdzil... ze powinnam go uwolnic, jesli go kocham. A teraz wiedzialam. Jesse woli wolnosc niz mnie. Boze. Bylam glupia. Alez bylam koszmarnie glupia. Jesse puscil moje ramie. Spodziewalam sie, ze uslysze: "Nie mozesz tego zrobic, bo ja chce tej szansy. Chce miec szanse na ponowne zycie". Zamiast tego powiedzial glosem tak zimnym jak wiatr za oknem: -Nie mozesz tego zrobic. On jest niebezpieczny. Ja pojde. Powstrzymam go. Nie bylam pewna, czy dobrze uslyszalam. Czy powiedzial - czy bylo mozliwe, ze powiedzial to, co jak sadze, powiedzial? -Jesse - odezwalam sie. - Chyba nie rozumiesz. On chce cie uratowac. Chce nie dopuscic, zebys... umarl tamtej nocy. -Rozumiem - powiedzial Jesse. - Rozumiem, ze Paul jest glupcem, ktory uwaza sie za Pana Boga. Nie wiem, skad u niego przekonanie, ze ma prawo bawic sie moim przeznaczeniem. Ale wiem, ze mu sie nie uda. Jesli zdolam go powstrzymac. Krew znowu zaczela krazyc w moich zylach. Znowu moglam oddychac. Ogarnela mnie nieopisana ulga. Chcial zostac. Jesse chcial zostac. Zostac, bardziej niz zyc. Wolal zostac - ze mna - niz zyc. -Nie zdolasz - powiedzialam glosem, ktory nawet w moich uszach zabrzmial dziwacznie piskliwie. Uczucie ulgi wprawilo mnie w stan oszolomienia. - Nie mozesz go powstrzymac, Jesse. Paul... -A co ty zamierzasz zrobic, Susannah? - zapytal ostro. Gdybym nawet nie uwierzyla przedtem w jego chec pozostania w tym miejscu i czasie, ta szorstkosc przekonalaby mnie ostatecznie. - Namowic go do zmiany planow? Nie. To niebezpieczne. Uczucie do Jesse'a napelnilo mnie odwaga, o jaka nie podejrzewalam siebie. Narzucilam skorzana kurtke i powiedzialam: -Paul nic mi nie zrobi, Jesse. To przeciez z mojego powodu on to robi. -Nie chodzi mi o Paula - odparl Jesse. - Mam na mysli podroze w czasie. Slaski twierdzi, ze to niebezpieczne? -Tak, ale... -Wiec tego nie zrobisz. -Jesse, ja sie nie boje... -Nie - powiedzial Jesse. Bylo cos w jego oczach, co mnie Zaskoczylo. - Ja pojde. Ty zostajesz. Zostaw to mnie. -Jesse, nie... W sekunde pozniej stwierdzilam, ze mowie do sciany. Jesse zniknal. Wiedzialam, oczywiscie, dokad sie udal. Przeniosl sie do bazyliki, zeby zamienic slowo z Paulem. A moglam sie zalozyc, ze bedzie to slowo poparte piescia. Moglabym sie tez zalozyc, ze Jesse zjawi sie za pozno. Paula nie bedzie w Misji w momencie, kiedy Jesse zacznie go szukac. Albo raczej, bedzie. Ale nie w tej bazylice, ktora znamy. Mialam tylko jedno wyjscie. Nie, jak chcial Jesse, zwalic wszystko na niego. Nie, kiedy moglam obudzic sie rano bez zadnych wspomnien. Wiedzialam, co musze zrobic. Tym razem nie zamierzalam popelnic po raz kolejny tego samego bledu i zasiegac czyjejkolwiek opinii. Podeszlam do lozka, podnioslam poduszke i wyjelam miniaturowy portret Jesse'a - ten, ktory podarowal niegdys swojej narzeczonej Marii. Ten, na ktorym spalam od dnia, kiedy go ukradlam... eee... kiedy mi go dano. Popatrzylam w ciemne, spokojne oczy Jesse'a, zamknelam oczy i wyobrazilam go sobie - Jesse'a w tym samym pokoju - tylko bez lozka z baldachimem i staroswieckiego telefonu (dzieki, mamo). Nie, wyobrazilam go sobie tak, jak musial wygladac sto piecdziesiat lat wczesniej. Bez bialych, marszczonych firanek w oknie. Bez zarzuconej poduszeczkami lawy pod oknem. Bez dywanu na drewnianej podlodze. Bez - ojej! - lazienki, ale moze z... jak to sie nazywalo? Och, tak, nocnikiem? Bez samochodow. Telefonow. Komputerow. Kuchenek mikrofalowych. Lodowek. Telewizorow. Magnetofonow. Samolotow. Penicyliny. Tylko trawa. Trawa i drzewa, i niebo, drewniane wozy z konmi i bloto, i... I otworzylam oczy. Bylam na miejscu. 13 To byl i nie byl moj pokoj. W miejscu, w ktorym powinno byc lozko z baldachimem, stalo obecnie loze na mosieznych nogach. Zakrywajaca je kolorowa koldra doprowadzilaby mame do obledu, gdyby wypatrzyla ja w jakims sklepie. Zamiast toaletki z duzym, podswietlanym lustrem stala komoda, a na niej miska i dzban z woda.Lustra nigdzie nie zauwazylam, za to na podlodze lezal chodniczek dziergany z... coz, roznych rzeczy. Nie widzialam zbyt wyraznie, bo jedynego swiatla dostarczaly promienie ksiezyca wpadajace przez okno. Nie bylo wlacznika elektrycznosci. Zaczelam go instynktownie szukac, kiedy tylko otworzylam oczy i znalazlam sie w glebokim mroku. Tam gdzie powinien byc wlacznik, moja reka natrafila na gladka, drewniana sciane. A to moglo oznaczac tylko jedno. Udalo mi sie. Ho ho. Ale gdzie byl Jesse? Pokoj byl pusty. Lozko nie wygladalo, jakby ktos w nim ostatnio spal. Czyzbym przybyla za pozno? Jesse zostal juz zabity? A moze zjawilam sie za wczesnie i Jesse jeszcze nie dojechal? Moglam to sprawdzic tylko w jeden sposob. Chwycilam za klamke - tyle ze zamiast klamki byla teraz zasuwa - i wyszlam na korytarz. Panowala tam niemal atramentowa ciemnosc. Rzecz jasna, nie bylo wlacznika. Kiedy macalam sciane, usilujac odruchowo go znalezc, dotknelam jakiegos obrazka w ramce, czy czegos podobnego... ...co natychmiast zlecialo ze sciany i spowodowalo huk, chociaz nie slyszalam dzwieku rozbitego szkla. Nie wiedzialam, co robic. Nie moglam znalezc tego, co zrzucilam, bo bylo za ciemno. Ruszylam wiec po schodach, kierujac sie jedynie pamiecia przy pokonywaniu roznych zakretow. Zobaczylam blask, zanim uslyszalam pospieszne kroki w dole schodow. Zblizal sie jakis czlowiek... czlowiek ze swieca. Jesse? Czy to mogl byc Jesse? Kiedy zeszlam na dol, przekonalam sie, ze to kobieta - i nie ze swieca, tylko z jakas latarenka. W pierwszym odruchu pomyslalam, ze jest strasznie gruba - Boze, jak ona sie odzywia? Twinkies to oni przeciez nie mieli w czasach Jesse'a... eee, to jest, obecnie. Potem jednak stwierdzilam, ze ma na sobie cos jak spodnice na rusztowaniu i to, co wzielam za tusze, bylo w rzeczywistosci ubraniem. -Jezu! - wykrzyknela kobieta na moj widok. - Skad sie tu wziales? Uznalam, ze lepiej bedzie zignorowac pytanie. Zamiast tego zapytalam jak najuprzejmiej: -Czy Jesse de Silva jest tutaj? -Co? - Kobieta uniosla latarenke wyzej i przyjrzala mi sie uwazniej. - Boze - krzyknela. - Alez ty jestes dziewczyna! -Hm - mruknelam. To mi sie wydawalo oczywiste. Wlosy, ostatecznie, mam dosc dlugie i zawsze nosze je rozpuszczone. Poza tym, jak zwykle, uzylam mascary. - Tak, psze pani. Czy Jesse jest tutaj? Bo ja naprawde musze z nim pomowic. Kobieta jednak, zamiast docenic moja uprzejmosc, zacisnela mocniej usta. Zaraz potem podeszla do drzwi i otworzyla je szeroko, probujac mnie przez nie wykurzyc. -Precz - powiedziala. - Precz stad. Powinnas wiedziec, ze nie wpuszczamy tu takich jak ty. To przyzwoity dom. Stalam z wybaluszonymi na nia oczami. Przyzwoity dom? Jasne, ze tak. To moj dom. -Nie chce sprawiac klopotu, psze pani - powiedzialam. Rozumialam, jakie to dziwne zastac obca dziewczyne we wlasnym domu... nawet jesli to byl zajazd. Ktory przypadkiem nalezal do mnie. A przynajmniej do mojej mamy i jej drugiego meza. - Ale naprawde musze porozmawiac z Jesse'em de Silva. Czy moze mi pani powiedziec, czy... -Czy ty mnie bierzesz za glupia? - odezwala sie kobieta niezbyt milym tonem. - Pan de Silva nie poswiecilby ani odrobiny czasu... komus twojego pokroju. Musi porozmawiac z Jesse'em de Silva, rzeczywiscie! Precz! Precz z mojego domu! A potem, z zaskakujaca jak na kobiete w rozlozystej spodnicy sila, zlapala mnie za kolnierz skorzanej kurtki i wypchnela za drzwi. -Krzyzyk na droge - powiedziala i zatrzasnela mi drzwi przed nosem. Nie byle jakie drzwi, w dodatku. Moje wlasne drzwi. Moje wlasne frontowe drzwi - drzwi mojego domu. Nie moglam w to uwierzyc. Z tego, co wiedzialam, od Jesse'a i z ksiazek z serii Domek na prerii, w XIX wieku spedzano czas na ubijaniu masla i glosnym czytaniu przy kominku. Nie bylo mowy o zlosliwych niewiastach wyrzucajacych dziewczeta z ich wlasnego domu. Przygnebiona, odwrocilam sie i ruszylam po schodkach prowadzacych z ganku... ...i o malo nie padlam na twarz. Bo tam, gdzie powinny byc schodki, zadnych schodkow nie bylo. To znaczy, pewnego dnia beda. A poza swiatlem ksiezyca, ktore w tej chwili, na nieszczescie, nie dopisalo z powodu przemieszczajacej sie chmury, nie bylo zadnego innego swiatla. Powaznie, panowaly straszliwe ciemnosci. Brakowalo kojacego swiatla latarn - nie bylam nawet pewna, czy w miejscu, gdzie powinna byc ulica Sosnowego Wzgorza, w ogole byla ulica. Odwrocilam glowe w jedna i druga strone, ale nie dostrzeglam swiatel w oknach... poniewaz z tego, co widzialam, w poblizu nie bylo zadnych okien. Dom, przed ktorym stalam, mogl byc jedynym domem w tej okolicy... I wlasnie mnie z niego wyrzucono. Znajdowalam sie w 1850 roku i nie mialam dokad pojsc ani jak sie stamtad wydostac. Chyba ze w staroswiecki sposob. Moglam, jak sadze, udac sie do Misji. Tam prawdopodobnie wyladowal Paul. Wyciagnelam szyje, wypatrujac znajomej czerwonej kopuly bazyliki, widocznej z ganku mojego domu, na Wzgorzach Carmelu. Zamiast jednak widoku Doliny Carmelu rozciagajacej sie u moich stop, rozblyskujacej swiatelkami az do ciemnej plaszczyzny morza, zobaczylam tylko mrok nocy. Zadnych swiatel. Zadnej czerwonej kopuly, oswietlonej na uzytek turystow. Nic. Zapewne, uswiadomilam sobie, nie bylo swiatel. Jeszcze ich nie wynaleziono. W kazdym razie zarowek. Boze. Jak mozna bylo w tych warunkach gdziekolwiek trafic? Czym sie kierowano, jakimis tam gwiazdami? Podnioslam glowe, zeby sprawdzic, czy znajde moze jakas wskazowke na niebie i omal znowu nie zlecialam z ganku. Bo na niebie lsnilo wiecej gwiazd, niz widzialam w zyciu. Droga Mleczna bielila sie szeroka smuga, swiecac tak mocno, ze prawie zacmiewala ksiezyc, ktory wreszcie wysunal sie zza chmur. Ho, ho. Nic dziwnego, ze Jesse nie wpadal w zachwyt, kiedy udawalo mi sie wypatrzyc Wielki Woz. Westchnelam. Coz, nie moglam nic zrobic, jak tylko ruszyc w strone Misji z nadzieja, ze wpadne na Paula - albo Jesse'a... to znaczy, dawnego Jesse'a - gdzies po drodze. Udalo mi sie zejsc z ganku - po nedznych drewnianych schodkach, nie takich, jak w moim "teraz", betonowych - kiedy to poczulam. Pierwsze ciezkie, zimne krople deszczu. Deszczu. Nie zartuje. Spojrzalam w gore, zeby sie przekonac, czy to taktycznie deszcz, a nie zawartosc nocnika jakiegos lokatora z gornego pietra (fuj!), i dostrzeglam zbita mase czarnych chmur nadciagajacych od strony morza. Bylam tak bardzo zajeta ogladaniem gwiazd, ze ich wczesniej wcale nie zauwazylam. Wspaniale. Przemieszczam sie poltora stulecia w czasie i co mnie spotyka za ten trud? Wywalenie z wlasnego domu i deszcz. Prawdziwa ulewa. Wysoko na niebie pojawila sie blyskawica. Pare sekund pozniej rozlegl sie dlugi, gleboki pomruk - gdzies uderzyl piorun. Bajecznie. Burza z piorunami. Utknelam podczas dziewietnastowiecznej burzy, nie mogac sie nigdzie schronic. Wiatr wzmogl sie, przynoszac zapach, ktorego poczatkowo nie potrafilam rozpoznac. Po jakiejs minucie juz wiedzialam. Wspomnienie odzylo w jednej chwili: pare wypadow do Central Parku, kiedy jeszcze mieszkalam w Brooklynie. Kon. W poblizu znajdowaly sie konie. A zatem musiala byc i stajnia. Prawdopodobnie sucha. Moze nawet niestrzezona przez kobiety w obszernych spodnicach, ktore traktuja czlowieka jak wyrzutka. Kulac sie przed deszczem, ktory padal coraz mocniej, pobieglam w tamtym kierunku i wkrotce znalazlam sie na tylach domu, przed ogromna stodola, w miejscu, gdzie Andy zamierzal zrobic basen, kiedy pokonczymy szkoly i bedzie go na to stac. Drzwi stodoly byly zamkniete. Zblizalam sie do nich, modlac, zeby daly sie otworzyc... Daly sie. Odsunelam jedno skrzydlo i wslizgnelam sie do srodka, w chwili kiedy niebo przeciela kolejna blyskawica i odezwal sie, tym razem glosniej, piorun. W stodole bylo przynajmniej sucho. Ciemno jak w grobie, ale sucho. Zapach koni przybral na sile - slyszalam, jak wierca sie niespokojnie w swoich boksach, przestraszone halasem na zewnatrz - ale tlumil go jakis inny zapach. To chyba siano. Jako dziewczyna majaca niewiele wspolnego z wsia, nie moglam tego stwierdzic z cala pewnoscia. Ale wydawalo mi sie, ze to cos, co chrzesci pod moimi butami, moze byc sianem. No, wszystko szlo znakomicie. Przybylam, zeby uratowac zycie mojemu chlopakowi - a raczej, zeby przeszkodzic komus innemu w uratowaniu go - a, jak dotad, udalo mi sie tylko wprawic we wscieklosc gospodynie. Och, i zmoklam na deszczu. I znalazlam stodole. Swietnie. Doktor Slaski nie zartowal, kiedy ostrzegal mnie przed podrozami w czasie. Piknik to z pewnoscia nie byl. A kiedy w sekunde pozniej wyciagnelam reke, zeby wyzac wode z wlosow, poczulam ciezka dlon na ramieniu... Coz, mialam serdecznie dosyc lat piecdziesiatych XIX wieku. Na szczescie dla mnie, odglos pioruna stlumil moj krzyk. Inaczej gospodyni albo, co gorsza, jej maz, jesli go miala, zjawiliby sie tutaj w mgnieniu oka. I nie skonczyloby sie pewnie tylko na strachu. -Zamknij sie! - szepnal Paul. - Chcesz, zeby zastrzelili nas oboje? Obrocilam sie na piecie. W ciemnosci widzialam zaledwie zarys postaci. Ale wystarczylo, zeby moj puls, przed chwila galopujacy, niemal zamarl. -Co ty tu robisz? - zapytalam z nadzieja, ze nie wyczuje mojego zmieszania. Wzbudzal we mnie mieszanine uczuc: zlosc, ze dotarl tu przede mna; strach, ze w ogole tu byl; oraz ulge na widok znajomej twarzy. -A jak myslisz? - Paul rzucil mi cos szorstkiego i ciezkiego. Zlapalam to niezrecznie. -Co to? -Koc. Wytrzyj sie. Z wdziecznoscia zarzucilam koc na ramiona. Mimo ze nadal mialam na sobie skorzana kurtke, dygotalam z zimna. Nie sadze, zeby tylko z powodu deszczu. Koc pachnial silnie konmi. Ale wcale nie bylo tak zle. -A zatem - powiedzial Paul, przesuwajac sie w obreb swiatla, wpadajacego przez polotwarte drzwi stodoly, tak zebym mogla zobaczyc jego twarz. - Udalo ci sie. Pociagnelam zalosnie nosem. Staralam sie nie pamietac, ze jestem przemarznieta, przemoczona i w stodole. W 1850 roku. -Naprawde sadziles, ze ci sie powiedzie? - spytalam, zadowolona, ze udalo mi sie wreszcie zapanowac nad drzeniem glosu. Szczekanie zebami to odrebna sprawa. - Myslales, ze na to pozwole? Paul wzruszyl ramionami. -Uznalem, ze warto sprobowac. Wiesz, Suze, nadal sa szanse, ze mi sie uda. Jeszcze go tu nie ma. -Kogo? - zapytalam glupio. Ciagle zastanawialam sie, jak sie pozbyc Paula i odnalezc Jesse'a bez uprzedzania go o tym. -Jesse'a - powtorzyl Paul tonem, jakby mowil do osoby niedorozwinietej umyslowo. I wiecie co? Chyba rzeczywiscie tak jest. - Zjawilismy sie o dzien za wczesnie. On bedzie tu jutro. -Skad wiesz? - zapytalam, ocierajac cieknacy nos wierzchem dloni. -Rozmawialem z ta dama. Pania O'Neil. Wlascicielka twojego domu. -Rozmawiala z toba? - zdziwilam sie. - Ze mna nie chciala rozmawiac. Wyrzucila mnie. -A co zrobilas, zmaterializowalas sie na jej oczach? - zapytal Paul drwiaco. -Nie - odparlam. - No, niezupelnie na jej oczach. Paul potrzasnal glowa. Widzialam jednak, ze sie lekko usmiecha. -Pewnie niewiele brakowalo, zeby dostala ataku serca. Co mogla o tobie pomyslec? - Wskazal reka na moj stroj. Przyjrzalam sie sobie. W dzinsach i skorzanej kurtce nie przypominalam raczej zadnej z dziewietnastowiecznych panienek, jakie widzialam na filmach. Albo, co istotniejsze, na zdjeciach z tamtej epoki. -Powiedziala, ze prowadzi przyzwoity dom i ze nie powinnam sie tam pokazywac - oznajmilam. Poczulam sie dotknieta, kiedy Paul wybuchnal smiechem. -Co jest? - zapytalam. -Nic - odparl, wciaz sie smiejac. -Powiedz. -Dobrze. Tylko sie nie wsciekaj. Pomyslala, ze jestes panna lekkich obyczajow. Poslalam mu gniewne spojrzenie. -Nieprawda! -Tak bylo. Mowilem, zebys sie nie wsciekala. -Nie jestem ubrana jak burdelmama - stwierdzilam. - Mam na sobie spodnie. -I wlasnie o to chodzi - oznajmil Paul. - Szanujace sie kobiety w tym stuleciu nie nosza spodni. Dobrze, ze Jesse cie nie widzial. Prawdopodobnie nawet by z toba nie rozmawial. Mialam tego kompletnie dosc. -Rozmawialby. Jesse nie jest taki - warknelam ze zloscia. -Nie ten Jesse, ktorego znasz - powiedzial Paul. - Ale my nie mowimy o Jessie, ktorego znasz, prawda? Mowimy o tym, ktory nigdy cie nie spotkal. Ktory nie stal z boku przez sto piecdziesiat lat, obserwujac, jak swiat sie zmienia. Mowimy o Jessie, ktory jest teraz w drodze do Carmelu, zeby poslubic dziewczyne swoich... -Zamknij sie - parsknelam, zanim dokonczyl zdanie. Paul usmiechnal sie szerzej. -Przepraszam. Troche bedziemy musieli poczekac. Nie ma sensu spedzac tego czasu na klotniach. Chodzmy na strych, przesiedzimy tam burze. Zanurzyl sie ponownie w ciemnosciach. Uslyszalam chrzest butow na drewnianych szczeblach. Jeden z koni zarzal. -Nie boj sie, Suze - zawolal Paul z wysokosci jakichs dwoch metrow nad ziemia. - To tylko konie. Nie ugryza. Jesli nie podejdziesz za blisko. Nie to mnie akurat przerazalo. Ale nie mialam zamiaru sie do tego przyznawac. -Chyba zostane tutaj, na dole - powiedzialam w ciemnosc, z ktorej dobiegal jego glos. -Jak uwazasz - odparl Paul. - Jesli chcesz, zeby cie zlapali, to mi tylko ulatwi zadanie. Pan O'Neil byl tu niedawno, zeby sprawdzic, czy z konmi wszystko w porzadku. Jestem jednak przekonany, ze nie zastrzelilby dziewczyny. To znaczy, gdyby w pore zdal sobie sprawe z tego, ze jestes dziewczyna. To mnie popchnelo w strone drabiny. -Nienawidze cie - oswiadczylam, wspinajac sie po szczeblach. -Nie, nieprawda - odezwal sie Paul z mroku ponad moja glowa. Slyszalam smiech w jego glosie. - Ale mozesz smialo tak sobie wmawiac, jesli dzieki temu poczujesz sie lepiej. 14 Na strychu bylo cieplo. Cieplo i sucho. Nie tylko z powodu siana. Takze dlatego, ze oboje z Paulem siedzielismy tak blisko siebie - tylko zeby sie ogrzac, zaznaczylam, kiedy mi pokazal wielka, wygrzebana przez siebie, nisze w sianie.-Nie chce umrzec z zimna - oznajmilam, gdyz konska derka nie spelnila raczej zadania. W kazdym razie nadal szczekalam mocno zebami, a dzinsy nie schly tak szybko, jak bym sobie zyczyla. -Bede trzymac rece przy sobie - zapewnil Paul. I, jak na razie, dotrzymywal slowa. -Czegos nie rozumiem - powiedzialam, podczas gdy na zewnatrz bebnil deszcz, a niebo rozjasnialy od czasu do czasu blyskawice, choc limit piorunow na dzisiejszy wieczor chyba sie juz wyczerpywal. - Co ty tutaj robisz? Czy nie miales szukac Feliksa Diega? Zeby go powstrzymac? -Owszem. - W ciemnosci panujacej dokola z trudem dostrzegalam profil Paula - i to tylko dzieki swiatlu przedostajacemu sie przez szpary w drewnianych scianach stodoly. -Wiec... dlaczego tego nie robisz? Chyba ze - zdretwialam ze strachu - juz go znalazles. Ale w takim razie, dlaczego... -Uspokoj sie, Simon - powiedzial Paul. - Nie znalazlem go. Jeszcze nie. Ale oboje wiemy, ze zjawi sie tu jutro, tak samo jak Jesse. Uspokoilam sie. No, przynajmniej odrobine. A zatem Paul nie dopadl, jak na razie, Diega. A to oznaczalo, ze nadal mialam czas... Tylko na co? Co moglabym zrobic, gdybym spotkala Jesse'a? Nie moglabym mu powiedziec, zeby nie zatrzymywal sie u pani O'Neil, bo zginie, poniewaz w gruncie rzeczy chcialam, zeby zginal. Jak inaczej spotkalabym go i umawiala sie na randki - w XXI wieku? Musialam sie trzymac Paula, i tyle. Trzymac sie Paula i nie pozwolic mu powstrzymac Diega. Moze nawet nie zobacze Jesse'a. Co pewnie byloby lepsze. No, bo gdybym go spotkala, co takiego moglabym mu powiedziec? A gdyby, podobnie jak pani O'Neil, wzial mnie za jakas dame z polswiatka? Tego bym nie zniosla... To mi przypomnialo... -Czy ludzie zauwaza, ze nas nie ma? - zapytalam. - To znaczy, w naszym czasie? Czy tez, kiedy wrocimy, bedzie tak, jakby zaden czas w ogole nie uplynal? -Nie wiem. - Mialam wrazenie, ze Paul probowal sie zdrzemnac, kiedy sie pojawilam. Teraz, zdaje sie, usilowal to nadrobic i moje niekonczace sie pytania tylko go draznily. - Czemu nie zapytalas mojego dziadka? Oboje tak sie zaprzyjazniliscie... -Nie mialam okazji, nie pamietasz? - Popatrzylam na niego z uwaga - w kazdym razie probowalam - w ciemnosci. Ciagle nie wiedzialam, dlaczego doktor Slaski wybral mnie na powierniczke, a nie swojego wnuka. Moze dlatego, ze Paul wykorzystuje ludzi. I kradnie. I, och, prawda, swiadomie podal dziadkowi za duza dawke lekow. -On nie jest taki, za jakiego go bierzesz, Paul - powiedzialam, majac na mysli doktora Slaskiego. - Nie jest twoim wrogiem. Jest taki jak my. -Nie mow tak. - Niebieskie oczy Paula wpily sie nagle we mnie poprzez mrok. - Nigdy. -Dlaczego? On jest posrednikiem, Paul. Zmiennikiem. Masz to prawdopodobnie po nim. Mnostwo wie. A jedna z rzeczy, o ktorych wie, jest to, ze im wiecej korzystamy z... naszej mocy... tym wieksze mamy szanse, zeby skonczyc tak jak on... -Powiedzialem ci, zebys tak nie mowila - warknal Paul. -Ale gdybys tylko dal mu szanse, zamiast nazywac go swirem i celowo... -Nie jestesmy tacy jak on, jasne? Ty i ja? Jestesmy zupelnie inni. On byl glupi. Probowal powiedziec ludziom. Probowal ich przekonac, ze posrednicy - zmiennicy - wszystko jedno - ze istniejemy. Wszyscy sie z niego smiali. Moj tata zmienil nazwisko, Suze, poniewaz nikt by go nie traktowal powaznie, gdyby wiedzial, ze jest spokrewniony z kims, kogo uwazano za opetanego. Wiec nigdy - nigdy wiecej - nie mow, ze jestesmy tacy jak on albo ze skonczymy tak jak on. Ja juz wiem, jak skoncze. Zamrugalam oczami. -Och, naprawde? A jak, mianowicie? -Nie tak jak on - zapewnil Paul. - Ja bede taki jak moj tata. -Twoj tata nie jest posrednikiem - przypomnialam. -Chodzi mi o to, ze bede bogaty jak moj tata - powiedzial Paul. -A niby jak? - zapytalam ze smiechem. - Okradajac ludzi, ktorym masz pomagac? -A ty znowu swoje - powiedzial Paul, potrzasajac glowa. - Kto ci mowil, Suze, ze mamy pomagac umarlym? He? No, kto? -Wiesz doskonale, ze nie powinienes brac tych pieniedzy. Nie byly twoje. -Owszem. Tam, skad je wzialem, jest ich jeszcze wiecej, a w przeciwienstwie do ciebie nie mam skrupulow, zeby je brac. Pewnego dnia bede bogaty, Suze. I, inaczej niz dziadek Swirek, zachowam kontrole. -Chyba ze zniszczysz sobie komorki mozgowe, przeskakujac w przeszlosc i z powrotem - zauwazylam. -Tak, owszem. Ale to jednorazowa sprawa. Potem nie bede juz mial po co wracac. Spojrzalam na jego profil. Pod konska derka dotykalismy sie tylko bokami. Ale Paul wydzielal mnostwo ciepla. Bylo mi az za cieplo pod przykryciem. Zdalam sobie wtedy sprawe, ze jedynym chlopakiem, obok ktorego lezalam tak blisko, byl Jesse, a cieplo, jakie wydzielal? Tak, wyobrazalam je sobie. Poniewaz duchy nie wydzielaja ciepla. Nawet wobec posrednikow. Nawet wobec posrednikow, ktorzy sa przypadkiem w nich zakochani. -To nie w porzadku - powiedzialam cicho, patrzac na zamkniete powieki Paula. - To, co robisz Jesse'owi. On tego nie chce. Paul otworzyl oczy. -Powiedzialas mu? -Slyszal, jak o tym mowilismy - odparlam. - I wcale mu sie to nie podoba. Nie chce, zebys sie w to mieszal, Paul. Udawal sie do Misji, zeby cie zatrzymac, w momencie kiedy ja sie tutaj zjawilam. Paul przygladal mi sie przez pare sekund; w mroku trudno bylo odczytac wyraz jego oczu. -Sypiasz z nim? - zapytal brutalnie. Otworzylam usta; na policzkach poczulam goraco. -Oczywiscie, ze nie! - Potem, uswiadamiajac sobie, co powiedzialam, wyjakalam: - T - to i tak nie twoja sprawa. Paul jednak, zamiast ucieszyc sie, ze udalo mu sie wprawic mnie z zaklopotanie, czego sie spodziewalam, patrzyl na mnie z powaga. -Wobec tego nie rozumiem - powiedzial po prostu. - Dlaczego on? Dlaczego nie ja? Och. Wiec o to chodzi. -Bo on jest uczciwy - powiedzialam. - I jest dobry. I jestem dla niego wazniejsza niz cokolwiek innego... -Dla mnie tez bys byla - oznajmil Paul. - Gdybys dala mi szanse. -Paul - powiedzialam. - Gdyby nastapilo trzesienie ziemi albo cos takiego, a ty mialbys mozliwosc, zeby mnie uratowac, ale tylko ryzykujac wlasne zycie, ratowalbys siebie, a nie mnie. -Nieprawda! Jak mozesz tak mowic? -Bo tak jest. -Twierdzisz, ze twoj doskonaly Jesse gotow bylby cie uratowac nawet kosztem wlasnego zycia? -Tak - stwierdzilam z absolutna pewnoscia. - Bo juz tak robil. Kiedys. -Nie, nieprawda, Suze - odparl Paul rownie pewnym tonem. -Owszem, tak, Paul. Nawet nie wiesz... -Owszem, wiem. Jesse nie mogl ryzykowac wlasnego zycia, zeby uratowac twoje, poniewaz przez caly czas, odkad go poznalas, on juz byl martwy. Wiec niczego nie ryzykowal, ratujac cie. Czyz nie tak? Otworzylam usta, zeby zaprzeczyc, i wtedy zdalam sobie sprawe, ze Paul ma racje. Tak rzeczywiscie bylo. Przykra prawda, ale prawda. -Co ci sie stalo, ze jestes taki zgorzknialy? - zapytalam. - Zawsze dostawales to, co chciales, przez cale zycie. Wystarczylo poprosic i juz to miales. Ale tobie zawsze jest za malo. -Nie dostalem wszystkiego, czego chcialem - stwierdzil Paul z naciskiem. - Chociaz staram sie to zmienic. Potrzasnelam glowa, bo wiedzialam, do czego pije. -Chcesz mnie, Paul, tylko dlatego, ze nie mozesz mnie miec - powiedzialam. - Sam to przyznasz. To jest, o Boze. Masz Kelly. Wszyscy faceci w szkole jej pragna. -Wszyscy faceci w szkole - powiedzial Paul - sa idiotami. Puscilam to mimo uszu. -Czulbys sie o wiele lepiej - oznajmilam - gdybys zadowolil sie tym, co masz, zamiast myslec o czyms, czego nigdy nie zdobedziesz. Paul usmiechnal sie tylko. Usmiechal sie, ukladajac wygodnie, zeby zasnac. -Na twoim miejscu, Suze, nie bylbym tego taki pewien - powiedzial tonem, ktory, jak dla mnie, brzmial zanadto zarozumiale. -Ty... -Spij, Suze. -Ale ty... -Czeka nas dlugi dzien. Po prostu spij. Zdumiewajace, ale faktycznie zasnelam. Nie myslalam, ze bede w stanie to zrobic. Ale moze doktor Slaski mial racje. Podroze w czasie wyczerpuja. Nie sadze, zebym w innej sytuacji zasnela... no, wiecie, biorac pod uwage siano, konie, deszcz oraz, ach tak, przystojnego - ale - smiertelnie - niebezpiecznego chlopaka lezacego obok. Polozylam glowe i zaraz potem film mi sie urwal. Obudzilam sie gwaltownie. Nie pamietalam nawet, ze spalam. Przez szpary miedzy deskami w scianach stodoly wpadaly smugi swiatla. I to wcale nie szarego swiatla oznaczajacego swit. Pelnego, slonecznego swiatla, swiadczacego o tym, ze bylo juz dobrze po osmej... A przede mna kleczal Paul ze sniadaniem. -Skad to wziales? - zapytalam, siadajac. Paul trzymal ciasto. Cale ciasto. Szarlotke, sadzac po zapachu. Nadal bylo cieple. -Nie pytaj - odparl, wyciagajac, o dziwo, dwa widelce z tylnej kieszeni. - Jedz. -Paul. - Z dolu dobiegl jakis szelest. Paul mowil przyciszonym glosem. Teraz zrozumialam, dlaczego. Nie bylismy sami. -Chodzcie no tutaj - odezwal sie meski glos. Mowil chyba do koni. -Ukradles je? - zapytalam, zanurzajac w ciescie widelec. Podroze w czasie nie tylko wywoluja zmeczenie. Rowniez glod. -Mowilem, zebys nie pytala - odparl Paul, ladujac sobie porcje ciasta do ust. Kradzione czy nie, smakowalo calkiem niezle. Wprawdzie jadalam lepsze - ale nie wiem, czy na Dzikim Zachodzie wysokogatunkowy cukier i takie rzeczy byly w ogole dostepne. Wystarczylo jednak, zeby uciszyc burczenie w moim zoladku... i wkrotce uswiadomic mi inna potrzebe. Paul chyba czytal w moich myslach. -Za stodola jest budka - poinformowal mnie. -Co za budka? -No, wiesz - usmiechnal sie. - Uwazaj na pajaki. Myslalam, ze zartuje. Nie zartowal. Pajaki byly. A jeszcze gorsze okazalo sie to, czego uzywano jako papieru toaletowego. Powiem tyle, ze dzisiaj nie uznano by tego za material pismienniczy, nie mowiac juz... no, wiecie... o innym przeznaczeniu. Na dodatek musialam sie spieszyc, zeby nikt mnie nie zobaczyl w moim dwudziestopierwszowiecznym ubranku i nie zaczal zadawac pytan. Przyszlo mi to z trudem, bo kiedy wymknelam sie ze stodoly porazil mnie widok, jaki zobaczylam... Calkowita pustka. Naprawde. Niczego, z zadnej strony. Zadnych domow. Zadnych slupow telefonicznych. Brukowanych drog. Zadnego Circle K. Zadnego In - N - Out Burger. Nic. Tylko drzewa. I piaszczysty trakt, ktory, podejrzewalam, ciagnal sie az do drogi. Dostrzeglam jednak czerwona kopule bazyliki. Wznosila sie tam, w dolinie pod nami, z morzem w tle. To sie przynajmniej nie zmienilo przez ostatnich sto piecdziesiat lat. Za to, dzieki Bogu, wprowadzono kanalizacje. Kiedy zakradlam sie znowu na strych, po panu O'Neilu nie bylo ani sladu. Zabral, zdaje sie, konie i poszedl zajac sie tym. czym mezczyzni tacy jak on zajmowali sie we dnie w roku. Paul czekal na mnie z dziwnym wyrazem twarzy. -Co jest? - zapytalam, sadzac, ze bedzie sobie stroil zarty na temat wychodka. -Nic - powiedzial tylko. - Ale... mam dla ciebie niespodzianke. Myslalam, ze chodzi o cos nowego do jedzenia, mimo ze nasycilam sie ciastem: -Co takiego? Nie mow, ze to jajko McMuffin, bo wiem, ze nie maja tutaj barow samochodowych. -To nie jajko - odparl Paul. A potem, zanim sie obejrzalam, wyciagnal cos z kieszeni - sznur. I chwycil mnie za rece. Poprzednio juz, rzecz jasna, wiazano mnie sznurem. Nigdy jednak nie zrobil tego ktos, komu zdarzylo sie mnie calowac. Naprawde nie spodziewalam sie, ze Paul moze zrobic cos tak perfidnego. Uratowac zycie mojemu chlopakowi, tak zebym go nigdy nie spotkala, tak. Ale zwiazac mi rece sznurem? Raczej nie. Walczylam, oczywiscie. Udalo mi sie wpakowac mu pare razy lokiec w odpowiednie miejsce. Nie moglam jednak krzyczec, bo nie chcialam sprowadzic pani O'Neil, ktora pobieglaby po szeryfa. W wiezieniu nie bylabym w stanie niczego zrobic dla Jesse'a. Na razie chyba jednak i tak nie moglam wiele zdzialac. -Wierz mi - powiedzial Paul, zaciskajac wiezy, ktore juz praktycznie zahamowaly moj krwiobieg. - Mnie to sprawia duzo wiekszy bol niz tobie. -Nieprawda - warknelam, szarpiac sie. Ale trudno bylo stawiac opor, lezac na brzuchu w sianie z kolanem Paula ugniatajacym plecy. -Coz - powiedzial, zabierajac sie z kolei do moich nog. - Chyba masz racje. Otoz, mnie to w ogole nie boli. A ty w nic sie nie wpakujesz, kiedy ja bede szukac Diega. -Dla takich ludzi jak ty, Paul, jest specjalne miejsce - oswiadczylam, wypluwajac siano. Siana mialam naprawde po dziurki w nosie. -Poprawczak? - zapytal swobodnym tonem. -Pieklo - odparlam. -Suze, nie badz taka. - Skonczyl z moimi nogami i, na wszelki wypadek, zeby nie przyszlo mi do glowy sturlac sie ze strychu, przywiazal koniec sznura do pobliskiej belki. - Przyjde cie rozwiazac, jak tylko zabije Diega. Potem wrocimy do domu. -I nigdy juz sie do ciebie nie odezwe - oznajmilam. -Oczywiscie, ze sie odezwiesz - zapewnil Paul radosnie. - Nie bedziesz nic z tego pamietac. Bo nie bedziemy podrozowac w czasie, zeby uratowac Jesse'a. Bo nie bedziesz nawet wiedziala, kto to jest Jesse. -Nienawidze cie - powiedzialam, tym razem z pelnym przekonaniem. -Teraz tak - zgodzil sie Paul. - Ale jutro, kiedy obudzisz sie we wlasnym lozku, nie. Poniewaz bez Jesse'a ja bede najlepszym chlopakiem, jaki ci sie trafi w zyciu. Bedziemy tylko ty i ja, dwoje zmiennikow kontra reszta swiata. Czy to nie bedzie zabawne? -Idz do... Nie dokonczylam, bo Paul wyjal z kieszeni cos jeszcze. Czysta biala chusteczke. Powiedzial mi kiedys, ze zawsze nosi ja przy sobie, bo nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba bedzie kogos zakneblowac. -Nie waz sie! - syknelam. Bylo jednak za pozno. Wsunal mi chusteczke do ust, zabezpieczajac ja kawalkiem sznurka. Jesli przedtem nie czulam do niego nienawisci, to teraz owszem. Nienawidzilam go kazda komorka ciala, kazdym uderzeniem serca. Zwlaszcza kiedy poklepal mnie po glowie i powiedzial: -Do zobaczenia. A potem zsunal sie po drabinie i zniknal na dole. 15 Nie wiem, jak dlugo tak lezalam. Na tyle dlugo, zeby zaczac sie zastanawiac, czy nie zamknac oczu i nie przeniesc sie do domu. Kto wie, gdzie bym wyladowala? Pewnie gdzies na podworku. W kepie sumaka jadowitego, bo przeciez teraz nie bylo tam stodoly. Wszystko jednak wydawalo sie lepsze niz lezenie w niewygodnej pozycji w sianie na strychu, gdzie nie wiadomo co lazilo mi we wlosach.Ale swiat bez Jesse'a? Tobym sobie wlasnie zapewnila, gdybym sie poddala. Swiat bez jedynego celu w zyciu. No, mniej wiecej. Wiem oczywiscie, ze kobiety potrzebuja mezczyzn, jak ryba roweru i tak dalej. Tylko ze... Tylko ze go kochalam. Nie moglam sie na to zdobyc. Bylam zbyt samolubna. Nie zamierzalam sie poddac. Jeszcze nie. Mialam wciaz przed soba wiele godzin, przynajmniej od momentu, kiedy Paul mnie zostawil. Cienie, nie moglam tego nie zauwazyc, wydluzaly sie. A jednak, o ile pani O'Neil powiedziala Paulowi prawde i Jesse mial przyjechac tej nocy, nadal nie bylo za pozno. Paul mogl nie znalezc Diega. Mogl wrocic, nie wykonawszy zadania. A gdyby wrocil i rozwiazal mnie... No, dowiedzialby sie mnostwa na temat, co to znaczy "boli", o, to na pewno. Bo tym razem przygotowalabym sie na jego przyjecie. Nie wiem, jak dlugo lezalam, planujac zemste na Paulu Slaterze. Smierc wydawala sie, oczywiscie, za lagodna kara. Wiecznosc w charakterze ducha - ciagle unoszenie sie miedzy jednym a drugim wymiarem - to bylo to, na co zasluzyl. Niech zasmakuje tego, przez co przechodzil Jesse przez te wszystkie lata. To powinno go nauczyc... Moglam mu to zalatwic. Moglam usunac jego dusze z ciala i spowodowac, ze nigdy by do niego nie wrocil... ...a jego cialo dac komus innemu. Komus, komu nalezala sie szansa na kolejne zycie... Ale nie zdobylabym sie na to. Wiedzialam, ze nie. Nie moglabym calowac warg Paula, wiedzac, ze to Jesse oddaje mi pocalunki. To by bylo zbyt... wulgarne. I kiedy lezalam, rozmyslajac nad tym wszystkim, doszly do mnie dzwieki, na ktore moje uszy nastroily sie tak precyzyjnie przez ostatni rok, ze chocbym byla na mistrzostwach w pilce noznej i tak bym je uslyszala. Glos Jesse'a. Wolal kogos. Nie slyszalam dokladnie slow. Brzmialy jednak... nie wiem. Jakos inaczej. Zblizal sie. To znaczy, jego glos. Byl coraz blizej stodoly. Znalazl mnie. Nie wiem jak - doktor Slaski nie wspominal o tym, ze duchy sa zdolne do podrozy w czasie. Ale moze sa. Moze to potrafia, tak samo jak zmiennicy, i Jesse cofnal sie w czasie, zeby mnie odnalezc. Zeby mnie uratowac. Pomoc uratowac siebie. Zamknelam oczy, intensywnie powtarzajac w myslach jego imie. To na ogol skutkowalo. Jesse materializowal sie przede mna, ciekaw, jaka to mam do niego strasznie pilna sprawe. Nie tym razem. Otworzylam oczy i... nic. Ale jego glos wciaz dobiegal z dolu. -Nie, nie, tak bedzie w porzadku, pani O'Neil - mowil. Pani O'Neil. Pani O'Neil widziala Jesse'a? Drzwi stodoly otworzyly sie. Slyszalam, jak skrzypnely. Potem... Odglos krokow. Ale jakim sposobem Jesse stapa tak glosno? Przeciez jest duchem. Wijac sie, staralam sie doczolgac jak najblizej krawedzi, zeby cos zobaczyc. Jednak sznur, ktorym Paul przywiazal mnie do belki, nie pozwalal mi przesunac sie wystarczajaco daleko. Teraz slyszalam go jeszcze lepiej - duzo lepiej. Przemawial cichym, kojacym tonem do... do... Do swojego konia. Jesse rozmawial z koniem. Zwierze parskalo cichutko w odpowiedzi. Wtedy wreszcie zrozumialam. To nie byl Jesse Duch, ktory przybyl, zeby mnie ratowac. To byl Zywy Jesse, ktory nawet mnie nie znal. Zywy Jesse, ktory stawil sie na spotkanie z przeznaczeniem, dzis w nocy w moim pokoju. Zamarlam, czujac mrowienie w calym ciele - nie tylko z powodu dlugiego lezenia w niewygodnej pozycji. Musialam go zobaczyc. Musialam. Ale jak? Poruszyl sie, a ja odwrocilam glowe w kierunku, z ktorego dobiegal dzwiek... ...i zobaczylam przez szpare miedzy deskami podlogi kolorowa plame. Jego konia. Zobaczylam jego rece manewrujace przy siodle. To byl Jesse. Byl dokladnie pode mna. Byl... Dlaczego zrobilam to, co zrobilam, dotad nie jestem w stanie pojac. Nie chcialam, zeby Jesse odkryl moja obecnosc. To mogloby wszystko popsuc. Kto wie, moze by go nawet tej nocy nie zamordowano. A wtedy nigdy bym go nie spotkala. Ale pragnienie ujrzenia go - zywego - bylo na tyle silne, ze nie zastanawiajac sie dluzej, zaczelam ze wszystkich sil uderzac stopami o podloge strychu. Rece poruszajace sie przy siodle nagle znieruchomialy. Uslyszal mnie. Usilowalam go zawolac, ale knebel skutecznie udaremnil wszelkie proby. Tluklam stopami jeszcze mocniej. -Czy ktos tam jest? - uslyszalam wolanie Jesse'a. Uderzylam ponownie. Tym razem nie odezwal sie. Wspinal sie po drabinie. Slyszalam, jak drewniane szczeble skrzypia pod jego ciezarem. Ciezarem. Jesse mial cialo. A potem zobaczylam jego rece - duze, brazowe, zreczne rece - na szczycie drabiny, a w sekunde pozniej jego glowe... Serce mi zamarlo. To byl on. Jesse. Ale nie taki, jakiego znalam wczesniej. Byl zywy. Po prostu... byl. W niepodwazalny sposob zajmowal przestrzen, jakby do niego nalezala, jakby nie pozostawalo jej nic innego, jak ustapic mu miejsca, bo jak nie, to byloby zle. Nie swiecil. Promieniowal. Nie spektralnym blaskiem, do ktorego przywyklam, ale pelnia zdrowia i sily. Tak jakby Jesse, ktorego znalam, stanowil jedynie blade odbicie - cien - tego, na ktorego patrzylam teraz. Nigdy nie uderzyl mnie tak bardzo widok jego czarnych wlosow, ukladajacych sie w puklach na opalonym karku, ciemnobrazowych oczu, bieli zebow, mocnych, dlugich nog, kiedy obok mnie kleknal, zylek na odwrocie brazowych dloni; sciegien w nagich ramionach... -Panienko? I ten jego glos. Jego glos! Tak gleboki, ze niemal wprawial w drzenie moj kregoslup. To byl jego glos, owszem, ale teraz z efektem stereo, zupelnie... -Panienko? Nic ci nie jest? Jesse przygladal mi sie z troska w ciemnych oczach. Jedna reka siegnal do buta i w nastepnej chwili w jego dloni blysnal dlugi, ostry noz. Patrzylam jak urzeczona na ostrze zblizajace sie do mojego policzka. -Nie boj sie - mowil Jesse. - Rozwiaze cie. Kto ci to uczynil? Knebel zniknal. Usta bolaly od sznura, ktory wpijal sie w nie. Potem zostaly uwolnione moje rece. Byly obolale, ale nieskrepowane. -Czy mozesz mowic? - Rece Jesse'a dotykaly teraz moich stop, noz przecinal wiezy. - No, juz. Odlozyl noz i zblizyl cos do mojej twarzy Woda. Z manierki. Wzielam ja i pociagnelam chciwie. Nie mialam pojecia, ze tak strasznie chce mi sie pic. -Spokojnie - powiedzial Jesse - ten jego glos! - Przyniose ci wiecej. Zostan tutaj, sprowadze pomoc. Na dzwiek slowa "pomoc" moje rece, jakby niezaleznie ode mnie, puscily manierke i chwycily Jesse'a za koszule na piersi. To nie byla koszula, w ktorej zwykle go widzialam. Uszyta z miekkiego, bialego plotna, przypominala tamta, ale podchodzila wyzej pod szyje. Mial rowniez na sobie kamizelke - chyba z mory. -Nie - wychrypialam i sama sie zdziwilam, jak bardzo zmienil mi sie glos. - Nie odchodz. Naturalnie nie chodzilo o to, ze moglby sprowadzic pania O'Neil, ktora rozpoznalaby we mnie podejrzana osobniczke, wloczaca sie po jej domu poprzedniej nocy. Po prostu nie moglam zniesc mysli o rozstaniu z nim. Ani teraz. Ani nigdy. To byl Jesse. Prawdziwy Jesse. Ten, ktorego kochalam. A ktory mial wkrotce umrzec. -Kim jestes? - zapytal Jesse. Podniosl manierke i kiedy stwierdzil, ze nie jest calkiem pusta, podal mi ja z powrotem. - Kto to zrobil - kto cie tutaj zostawil w tym stanie? Wypilam reszte wody. Znalam Jesse'a dostatecznie dlugo, zeby wiedziec, ze jest oburzony - oburzony na czlowieka, ktory postapil ze mna w ten sposob. -Pewien... mezczyzna - powiedzialam. Rzecz jasna, Jesse - ten Jesse - nie mial pojecia o Paulu... Nie wiedzial tez, kim ja jestem. Zmarszczyl brwi - brew przecieta blizna wygladala wyjatkowo cudnie. U Zywego Jesse'a blizna duzo mniej rzucala sie w oczy niz u Jesse'a Ducha. -Czy ten sam mezczyzna dal ci ten przedziwny stroj? - zapytal Jesse, przygladajac sie krytycznie moim dzinsom i skorzanej kurtce. Mialam ochote sie rozesmiac. Wydawal sie zupelnie innym Jesse'em - albo raczej, sto razy prawdziwszym Jesse'em niz ten, ktorego znalam - ale jego pogarda wobec mojej garderoby? To sie nie zmienilo ani troche. -Tak - powiedzialam. Uznalam, ze w to latwiej mu bedzie uwierzyc. -Dopilnuje, zeby chlosta go nie ominela - oznajmil Jesse pewnym siebie tonem, jakby w kazdy dzien tygodnia zdarzalo mu sie chlostac rzezimieszkow za przebieranie dziewczat w dziwaczne stroje i pozostawianie ich zwiazanych na sianie w stodole. - Kim jestes? Rodzina z pewnoscia cie poszukuje... -Hm - mruknelam. - Nie szukaja mnie. To znaczy... nie sadze. Nazywam sie Suze. Ciemne brwi zmarszczyly sie ponownie. -Suuse? -Suze - odparlam ze smiechem. Nie moglam sie powstrzymac. Od smiechu. Tak cudownie bylo go widziec takim. - Susannah. Jak w Och, Susannah, nie placz, bo juz dosc. Uswiadomilam sobie z drzeniem, ze to samo mu powiedzialam w moim wlasnym pokoju, pierwszego dnia, kiedy go poznalam, tego dnia, kiedy przyjechalam do Carmelu. Wtedy nie wiedzialam jeszcze, ze ta chwila stanie sie punktem zwrotny w moim zyciu - wszystko, co dzialo sie wczesniej, nalezalo do czasu PRJ: Przed Jesse'em. Wszystko, co stalo sie pozniej, PJ - Po Jessie. Nie wiedzialam, ze ten chlopak w bufiastej koszuli i obcislych czarnych spodniach bedzie pewnego dnia znaczyl dla mnie wiecej niz zycie... bedzie dla mnie wszystkim. Wiedzialam jednak cos jeszcze: Zle to wymyslilam. Zupelnie zle. Ale nie bylo za pozno, zeby to naprawic. Na szczescie. -Susannah - powiedzial Jesse, siadajac kolo mnie na sianie. - Susannah O'Neil, byc moze? Jestes spokrewniona z panstwem O'Neil? Pozwol, ze ich zawolam. Uciesza sie, ze jestes bezpieczna... -Nie - powiedzialam, potrzasajac glowa. - Moja, hm, rodzina, jest daleko stad. - Naprawde daleko. - Nie mozesz ich sprowadzic. Bardzo dziekuje, ale... nie mozesz ich sprowadzic. -Zatem ten czlowiek... - Jesse byl podekscytowany. A czemu nie? Pewnie nie co dzien natykal sie na szesnastoletnia dziewczyne, zwiazana i zakneblowana, pozostawiona w stodole. - Kam on jest? Wezwe szeryfa. Musi zaplacic za to, co zrobil. Chocbym nie wiem jak chciala napuscic Jesse'a - Zywego Jesse'a - na Paula, to nie wydawalo sie rozsadne. Nie wtedy, kiedy Jesse mial sam za chwile znalezc sie w trudnej sytuacji. Paul stanowil moj problem, nie jego. -Nie - powiedzialam. - Nie, tak jest dobrze. - Widzac jego zaskoczenie, dodalam: - Teraz jest wszystko w porzadku. Nie wzywaj szeryfa... -Juz nie musisz sie go bac, Susannah - powiedzial Jesse lagodnie. Wyraznie nie zdawal sobie sprawy z tego, ze mial do czynienia z dziewczyna, ktora skopala niejeden tylek w swoim czasie. Tylki duchow w wiekszosci, ale wszystko jedno. - Nie pozwole, aby cie skrzywdzil. -Nie boje sie go, Jesse. -Zatem... - Twarz Jesse'a pociemniala nagle. - Zaraz. Skad znasz moje imie? Ach. To sie nazywa wpadka, co? Jesse patrzyl na mnie badawczo ciemnymi oczami. Niezle musialam wygladac. Jaka dziewczyna zachowalaby swiezosc po parogodzinnym lezeniu w sianie z zakneblowanymi ustami? To, oczywiscie, nie mialo znaczenia. Ale i tak zrobilo mi sie glupio. Podnioslam reke i odgarnelam jakis kosmyk z oczu, probujac umiescic go z powrotem za uchem. Takie juz moje szczescie, pierwszy raz spotykam swojego chlopaka - za jego zycia - i wygladam jak czupiradlo. -Czy ja cie znam? - zapytal Jesse, nie spuszczajac ze mnie wzroku. - Spotkalismy sie juz? Jestes... jestes jedna z dziewczat Andersonow? Nie mialam pojecia, kim moga byc dziewczyny Andersonow, ale poczulam uklucie zazdrosci. Poniewaz to byly dziewczyny, ktore poznaly Jesse'a - Zywego Jesse'a. Ciekawa bylam, czy wiedza, jakie maja szczescie. -Nie spotkalismy sie - powiedzialam. - Jeszcze. Ale... znam cie. Wlasciwie wiem... o tobie. -Tak? - Sprawial wrazenie, jakby cos nagle zrozumial. - Czekaj... tak! Przyjaznisz sie z jedna z moich siostr. Chodzicie razem do szkoly? Z Mercedes? Znasz Mercedes? Potrzasnelam glowa, grzebiac w kieszeni kurtki. -A wiec znasz Jozefine? - Jesse nadal przygladal mi sie z uwaga. - Jestes chyba mniej wiecej w jej wieku, masz pietnascie lat, tak? Nie mozesz znac Marty, jest duzo starsza... Znowu potrzasnelam glowa i podalam mu to, co wydobylam z kieszeni. Spojrzal na przedmiot, ktory trzymalam w dloni. -Nombre de Dios - wyszeptal i wyjal mi go z reki. Byl to miniaturowy portret Jesse'a, ten, ktory ukradlam z Towarzystwa Historycznego Carmelu. Teraz sie przekonalam, jak marny to byl obraz. Och, artysta dobrze oddal ksztalt glowy Jesse'a, kolor jego oczu i, do pewnego stopnia, wyraz twarzy. Ale zupelnie umknelo mu to, co sprawialo, ze Jesse byl... coz... Jesse'em. Zywa inteligencja w ciemnych oczach. Wyrazajacy pewnosc siebie zarys pelnych, zmyslowych warg. Delikatnosc chlodnych, silnych rak. Sila - teraz przyczajona, ale tkwiaca tuz pod skora, tak ze mogla ujawnic sie w kazdej chwili - miesni wyrobionych przez lata pracy na ranczu razem z parobkami, ukrytych pod miekka plocienna koszula i czarnymi spodniami. -Skad to masz? - zapytal Jesse, zaciskajac portrecik w piesci. Jego oczy wydawaly sie sypac iskry, tak byl rozgniewany. - Tylko jedna osoba ma taki portret. -Wiem. Twoja narzeczona Maria. Jedziesz, zeby ja poslubic. A w kazdym razie takie sa twoje plany. Jestes teraz w drodze, ale do rancza jej ojca zostala jeszcze dluga droga, wiec noc spedzisz tutaj. Gniew przeszedl w zdumienie, gdy Jesse podniosl wolna reke, aby przeczesac palcami czarne wlosy - wykonywal ten gest przy mnie tyle razy, kiedy sie na mnie zloscil, ze lzy naplynely mi do oczu; ten widok - to bylo cos tak znajomego... i tak pieknego. -Skad wiesz to wszystko? - zapytal zmieszany. - Przyjaznisz sie... jestes przyjaciolka Marii? Czy ona... ci to dala? -Niezupelnie. Wciagnelam gleboko powietrze. -Jesse, nazywam sie Susannah Simon - wyrzucilam z siebie, bojac sie, ze za chwile zmienie zdanie. - Jestem kims, kogo nazywaja posrednikiem. Przybywam z przyszlosci. I jestem tu po to, zeby nie dopuscic, aby tej nocy cie zamordowano. 16 Bo, ostatecznie, nie moglam tego zrobic. Myslalam, ze moge. Naprawde sadzilam, ze moge spokojnie stac z boku i pozwolic, zeby Jesse'a zamordowano. Oczywiscie, jesli w przeciwnym razie mialabym go nigdy nie spotkac? Pewnie, zaden problem. Nie ma sprawy.Ale to bylo przedtem. Zanim go zobaczylam. Zanim zaczelismy rozmawiac. Zanim mnie dotknal. Zanim sie przekonalam, jaki byl, jaki moglby byc, gdyby zyl. Teraz zrozumialam, ze nie moge biernie czekac i pozwolic go zabic, tak samo jak nie moglabym... coz, wepchnac mojego mlodszego brata Davida pod pedzacy samochod albo podac mamie trujacych grzybow. Nie moglam dopuscic do smierci Jesse'a, nawet jesli to oznaczalo, ze juz go nigdy nie zobacze. Za bardzo go kochalam. To proste. Och, wiedzialam, ze znienawidze siebie za to. Wiedzialam, ze obudze sie i, jesli w ogole bede pamietac, co zrobilam, znienawidze siebie na reszte zycia. Ale co mialam robic? Musialam dzialac, gdy drogiej mi osobie grozilo smiertelne niebezpieczenstwo. Ojciec Dominik, moj tata, oni wszyscy - wlacznie z Paulem - mieli racje. Musialam ratowac Jesse'a za wszelka cene. Tak nalezalo postapic. Ale, naturalnie, nie bylo to latwe. Latwo byloby wyciagnac palec w jego strone, kiedy patrzyl na mnie z wyrazem niedowierzania na twarzy i zawolac: "Ha! Ale cie nabralam! To tylko zart". Zamiast tego powiedzialam: -Jesse. Slyszales, co mowilam? Powiedzialam, ze przybylam z przyszlosci, zeby nie dopuscic... -Slyszalem. - Jesse usmiechnal sie do mnie lagodnie. - Wiesz, co powinnismy zrobic? Sprowadze, jesli pozwolisz, pania O'Neil. Zajmie sie toba, a ja w tym czasie pojade po doktora do miasta. Mysle, ze mezczyzna, ktory cie zwiazal i zostawil, mogl rowniez uderzyc cie w glowe... -Jesse - powiedzialam stanowczo. Nie do wiary. Zdobywam sie na najwieksze poswiecenie w zyciu, ratujac ukochanego i zdajac sobie sprawe, ze juz nigdy go nie zobacze, a on oskarza mnie o brak piatej klepki. - Paul nie uderzyl mnie w glowe. Jasne? Nic mi nie jest. Troche chce mi sie jeszcze pic, ale poza tym wszystko w porzadku. Chce tylko, zebys mnie wysluchal. Dzis w nocy Feliks Diego wslizgnie sie do twojego pokoju w zajezdzie i udusi cie. Potem wrzuci twoje cialo do plytkiego grobu i nikt go nie znajdzie, az dopiero po uplywie poltora stulecia, kiedy moj ojczym zacznie instalowac saune przy tarasie. Jesse tylko na mnie spojrzal. Nie jestem pewna, ale chyba dostrzeglam litosc w jego oczach. -Jesse, mowie powaznie. Musisz wrocic do domu. Rozumiesz? Wsiadaj na konia, jedz z powrotem do domu i nawet nie mysl o poslubieniu Marii de Silva. -Maria cie przyslala - odezwal sie w koncu Jesse. Jego twarz pociemniala z gniewu. - Chce w ten sposob zachowac twarz, tak? Coz, wracaj do swojej pani i powiedz jej, ze to sie nie uda. Nie dopuszcze, zeby jej rodzina uznala, ze nie jestem na tyle dzentelmenem, aby osobiscie to zerwac - niezaleznie kogo na mnie nasyla z dziwacznymi opowiesciami. Zobacze sie z nia jutro, czy jej sie to podoba, czy nie. Zamrugalam oczami, kompletnie oglupiala. O czym on mowi? Potem, zbyt pozno, przypomnialam sobie sekret, ktory kiedys wyjawil mi - i tylko mnie - Jesse... ze udawal sie na rancho de Silvow nie po to, zeby poslubic Marie, ale zeby z nia zerwac... ...Co wyjasnia, dlaczego jej listy odnaleziono zeszlego lata przy jego zwlokach - kiedy moj ojczym przypadkiem je odkopal. W XIX wieku zasady dobrego wychowania wymagaly, aby pary zrywajace zareczyny zwracaly sobie nawzajem listy: Diego zamordowal Jesse'a, zanim taka wymiana sie odbyla, tak aby ojciec Marii nie mogl zadawac niewygodnych pytan dotyczacych zerwania - jak, na przyklad, czego takiego dowiedzial sie Jesse o swojej narzeczonej, ze rozmyslil sie w sprawie malzenstwa. -Poczekaj - powiedzialam. - Chwileczke. Jesse, Maria mnie nie przyslala. Nawet nie znam Marii. No, wlasciwie spotkalysmy sie, ale... -Musisz ja znac. - Jesse spojrzal na oprawiony portrecik, ktory trzymal w dloni. - Dala ci to. Musialo tak byc. Skad inaczej znalazlby sie w twoim posiadaniu? -Hm - mruknelam, wzruszajac ramionami. - Ukradlam go. Zmiana na jego twarzy uswiadomila mi, ze popelnilam blad. -Och, nie - zawolalam, podnoszac obie rece do gory, jakbym sie poddawala. - Spokojnie. Nie ukradlam go twojej najdrozszej Marii, wierz mi. Ukradlam go z Towarzystwa Historycznego Carmelu, jasne? Z muzeum, gdzie lezal nie wiadomo, jak dlugo. Moge sie zalozyc, ze twoja ukochana Maria nadal ma swoj. To znaczy, twoj portret. -Nie zrobiono kopii - oznajmil twardym tonem Jesse. -Wiem. - Boze, jakie to bylo trudne. - Ale popatrz na ten, ktory trzymasz, Jesse. Spojrz, jaki sie wydaje stary, jak popekala farba, jak pociemniala ramka. A to dlatego, ze ma prawie dwiescie lat. Ukradlam go w przyszlosci, Jesse. Uzylam go, zeby wrocic tutaj, w przeszlosc, i ostrzec cie... - Scisle biorac, to nie byla zupelnie prawda, ale cos kolo tego. - Musisz mi uwierzyc, Jesse. Paul - chlopak, ktory mnie zwiazal - pomoze mi w tym. Teraz szuka Feliksa Diega, zeby go powstrzymac, zanim ten dobierze sie do ciebie... Jesse potrzasnal glowa. -Nie wiem, kim jestes - powiedzial niskim, beznamietnym glosem, jakim nigdy ze mna nie rozmawial. - Ale zamierzam zwrocic to... - Pomachal mi portrecikiem przed nosem. - ...prawowitej wlascicielce. Bez wzgledu na to, jaka gre prowadzisz, to juz koniec. Rozumiesz? Gre? Nie moglam tego pojac. Nadstawiam dla niego karku, a on sie wscieka, bo ukradlam jego glupi portret? -To nie zadna gra, Jesse. Gdyby tak bylo rzeczywiscie - gdyby Maria naprawde mnie przyslala - skad wiedzialabym to wszystko, co wiem? Skad bym wiedziala, ze Maria i Diego kochaja sie potajemnie? Skad bym wiedziala, ze twoja dziewczyna - kawal lajdaczki, zreszta - w ogole nie chce wyjsc za ciebie? I ze jej ojciec nie akceptuje Diega, i uwaza, ze jesli poslubi ciebie, to w koncu zapomni o tamtym? Skad moglabym wiedziec, ze tych dwoje uknulo spisek, zeby zabic cie tej nocy, a cialo ukryc, tak zeby uznano, ze uciekles przed malzenstwem z Maria? -Notnbre de Dios. - Jesse zerwal sie na nogi. Zwrocilam mimowolnie uwage, jak strych zatrzasl sie lekko pod jego ciezarem. Cos takiego z Jesse'em Duchem byloby niemozliwe. Nie tylko tym Jesse Duch roznil sie od obecnego. Uswiadomilam to sobie w sekunde pozniej, kiedy Zywy Jesse schylil sie nade mna i, chwyciwszy za ramiona, potrzasnal gniewnie. -Wiesz to wszystko, bo Maria ci powiedziala! - warknal przez zacisniete zeby. - Przyznaj! Powiedziala ci! - Rownie szybko jak przedtem mnie zlapal, teraz puscil i odwrocil sie. Wydajac jek rozpaczy, przeczesal wlosy palcami. Bol pulsowal w miejscach, ktorych przed chwila dotknal. -Posluchaj, przykro mi - powiedzialam szczerze. Rozumialam, jak sie czul. Ostatecznie, nie tylko jego serce krwawilo w tej stodole. - Ze wzgledu na to, ze twoja dziewczyna chce cie zabic, i w ogole. Nawet jesli zamierzales z nia zerwac. Jesli to mogloby cie jakos pocieszyc, to uwazam, ze bez niej bedzie ci o wiele lepiej niz z nia. Za kazdym razem, kiedy sie spotykalysmy, probowala mnie zabic, ale to niewazne. Lepiej, zebys teraz sie dowiedzial, ze to lajdaczka i zerwal z nia, niz gdybys to odkryl dopiero po slubie. Bo nawet nie wiem, czy, no, wiesz, w twoich czasach ludzie moga sie rozwodzic. -Przestan mowic takie rzeczy! - Jesse chwycil sie za glowe obiema rekami. -Co? Ze lajdaczka? - Moze i bylam troche za ostra. - Coz, w porzadku. Ale dziewczyna wydaje sie mocno nieciekawa. -Nie. - Jesse odwrocil sie ponownie w moja strone. Zaskoczyla mnie intensywnosc spojrzenia, z jakim wpijal sie w moje oczy. - "Twoje czasy". "Przyszlosc". Ty... ty... Wybacz, panno Susannah. Obawiam sie jednak, ze bede musial wezwac szeryfa. Poniewaz jest oczywiste, ze pomieszalo ci sie w glowie. -"Panna" Susannah! - Ku mojemu smiertelnemu przerazeniu poczulam wilgoc w kacikach oczu. Nic nie moglam na to poradzic. To bylo takie... takie... Niesprawiedliwe. -A wiec jestem panna Susannah, tak? - zapytalam, nie przejmujac sie lzami. - Och, wspaniale. Przebywam taka droge, ryzykuje uszkodzenie komorek mozgowych, a ty mi nawet nie wierzysz? Praktycznie zapewniam sobie cale zycie ze zlamanym sercem, a ty myslisz, ze zwariowalam? Dzieki, Jesse. Nie, naprawde. Swietna sprawa. Szloch nie pozwolil mi skonczyc. Nie moglam juz tego zniesc. Nie moglam nawet na niego patrzec, bo jego widok oslepial mnie, jak najwspanialsza swiateczna choinka. Zakrylam twarz rekami i rozplakalam sie. Moze dosc juz zrobilam. Moze to, ze powiedzialam mu o planie Marii i Diega, skloni go do powrotu do domu jeszcze dzisiaj. Mimo ze informacja pochodzila ze zrodla, ktore uwazal za niewiarygodne. Nic wiecej nie moglam zrobic, prawda? No bo, w jaki sposob moglam sprawic, zeby mi uwierzyl? I wtedy sobie przypomnialam. Opuscilam rece i spojrzalam na niego, nie dbajac, ze widzi moje lzy. -Lekarz - powiedzialam. -Tak. - Jesse wydobyl skads chusteczke i podal mi ja. Wydawal sie teraz troche udobruchany. - Pozwol, ze ci go sprowadze. Naprawde uwazam, panno Susannah, ze wbrew temu, co twierdzisz, nie jestes w dobrym... -Nie. - Odepchnelam chusteczke niecierpliwym gestem. - Nie dla mnie. Ty. Kaciki ust Jesse'a uniosly sie w lekkim usmiechu. -Ja potrzebuje lekarza? Zapewniam cie, panno Susannah, ze nigdy w zyciu nie czulem sie lepiej. -Nie. - Podnioslam sie na nogi. Usilowalam stanac po raz pierwszy, odkad mnie rozwiazal, i z pewnym trudem utrzymywalam rownowage. Ale udalo mi sie wstac bez pomocy. Stalam naprzeciwko niego, dyszac ciezko - nie z wysilku, ale z podniecenia. -Lekarz - powtorzylam, patrzac na jego smiala, teraz zatroskana twarz. Przewyzszal mnie o jakies pietnascie centymetrow, ale nie dbalam o to. Podnioslam brode. - W glebi duszy pragniesz zostac lekarzem - powiedzialam. - Nie pytales ojca, ale wiesz, ze by ci na to nie pozwolil. Potrzebuje cie na ranczu, bo jestes jedynym synem. Nie mogliby sie bez ciebie obejsc na tak dlugo, ile wymaga ukonczenie szkoly medycznej. Wyraz twarzy Jesse'a ulegl zmianie. Podejrzliwosc, ktora widzialam w jego oczach, odkad pokazalam mu portret, zniknela, a na jej miejscu pojawilo sie cos... Cos, jakby zadziwienie. -Skad? - Jesse przygladal mi sie z najwyzszym zdumieniem. - Skad mozesz...? Nigdy nikomu o tym nie mowilem. Ujelam jedna z jego dloni... ...jej cieplo wstrzasnelo mna. Zawsze, kiedy Jesse mnie obejmowal... zawsze, kiedy glaskal mnie po wlosach, a ja napawalam sie jego cieplem... teraz wiedzialam, ze ono nie bylo prawdziwe. To cieplo bylo tylko w mojej glowie. Teraz ono bylo realne. Zgrubienia na dloni, ktore znalam tak dobrze... byly realne. Prawdziwy Jesse. -Powiedziales mi o tym. Powiedziales mi o tym w przyszlosci. Jesse pokrecil glowa, ale nie za mocno. Tylko troszeczke. -To... to niemozliwe. -Owszem, jest mozliwe. Widzisz, dzis w nocy Diego cie zabije. Ale umrze tylko twoje cialo, Jesse. Twoja dusza nigdzie nie odejdzie, bo... coz, chyba nie tak mialo byc. - Spojrzalam na niego czule, nie puszczajac jego dloni. - Mysle, ze miales zyc. Ale umarles. Wiec twoja dusza blakala sie, dopoki ja sie nie pojawilam, jakies sto piecdziesiat lat pozniej. Jestem kims, kto pomaga... coz, ludziom, ktorzy zmarli. Powiedziales mi, ze chciales byc lekarzem, Jesse. Powiedziales mi o tym w przyszlosci. Czy teraz mi wierzysz? Czy zechcesz teraz stad odjechac i nigdy nie wracac? Jesse spojrzal na nasze splecione dlonie, na moje blade, na tle jego opalonej skory, palce, ktore przy jego odciskach musialy mu sie wydawac bardzo miekkie. Milczal. Co takiego, w gruncie rzeczy, mogl powiedziec? Poniewaz jednak byl Jesse'em, cos powiedzial... dokladnie to, co nalezalo powiedziec: -Jesli wiesz o mnie cos takiego - odezwal sie cicho - o tym, ze chcialbym zostac lekarzem - czego nigdy nie mowilem Marii - ani nikomu z zyjacych - wobec tego musze... musze... ci uwierzyc. -A wiec kiedy juz wiesz, musisz stad odjechac, Jesse. Siadaj na konia i jedz. -Zrobie to - powiedzial. Stalismy tak blisko, ze moglby wyciagnac rece i ujac moja twarz w dlonie. Nie zrobil tego, naturalnie. Czulam jednak bijace od niego cieplo, nie tylko z dloni, ktora trzymalam, ale z calego ciala. Byl tak promienny i pelen zycia, ze czulam niemal kazdy wlos na jego glowie, kazda czasteczke jego skory. Tak bardzo go kochalam... ...a on sie nigdy, przenigdy mial sie o tym nie dowiedziec. Ale tak wlasnie musialo byc. Bo przynajmniej mial zycie przed soba. -Ale - powiedzial Jesse, puszczajac nagle moja reke i odwracajac sie - nie dzisiaj. Mialam wrazenie, jakby ktos mi dolozyl w glowe. Wszystkie miejsca, ogrzewane przed chwila cieplem jego ciala, ogarnal teraz chlod. -C - co? - wyjakalam glupio. - Nie co? -Nie dzisiaj - oznajmil Jesse, skinawszy glowa w kierunku drzwi stodoly, przez ktore nie wpadaly juz wydluzone cienie. Slonce zaszlo. Cienie zniknely. - Jutro pojade na ranczo de Silvow, zeby pomowic z Maria i jej ojcem. Ale nie dzisiaj. Robi sie pozno. Za pozno na podroz. Zostane tutaj na noc i odjade jutro rano. -Alez nie mozesz! - Te slowa wyrwaly sie z glebi mojej duszy. - Musisz wyjechac juz teraz, Jesse, dzis wieczorem! Nic nie rozumiesz, to zbyt niebezpieczne... Na jego ustach pojawil sie doskonale znany mi usmiech. -Potrafie o siebie zadbac, panno Susannah - stwierdzil. - Nie boje sie Feliksa Diega. Nie moglam uwierzyc w to, co slyszalam. -A powinienes! - praktycznie wrzasnelam. - Biorac pod uwage, ze on cie zabije! -Ach. Ale, o ile dobrze cie zrozumialem, tak mialo byc, zanim przybylas, aby mnie ostrzec... za co ci dziekuje. Nie moglam pojac, dlaczego wszystko zmierza w zla strone. -Jesse - podjelam jeszcze raz rozpaczliwy wysilek przekonania go. - Nie mozesz spedzic nocy w tym domu. Rozumiesz? To zbyt niebezpieczne. Jesse zaskoczyl mnie jednak. Coz, dlaczego nie? Zawsze tak robi. -Rozumiem - powiedzial. -Naprawde? - Wytrzeszczylam na niego oczy. - Naprawde? Wiec wyjedziesz? -Nie - odparl. - Nie wyjade. -Ale... -Zostane tutaj - powiedzial, wskazujac broda strych. - Z toba. Az do rana. Szczeka mi opadla. -Tutaj? - powtorzylam. - Tutaj... w stodole? -Z toba - powiedzial Jesse. -Ze mna? -Tak - potwierdzil. Dopiero teraz zrozumialam, o co mu chodzi. Cofnelam sie o sto piecdziesiat lat, aby go chronic - no, w kazdym razie, tym sie zajmowalam - a on probowal chronic mnie. To bylo tak typowe dla niego, ze prawie sie rozplakalam. Powaznie. Ale tylko prawie. Poniewaz pytanie, ktore mi zadal, odciagnelo moja uwage. -Musze jednak wiedziec... Dlaczego? - Ciemne oczy wpatrywaly sie we mnie z uwaga. -Co dlaczego? - wymamrotalam, zahipnotyzowana, jak zwykle, jego spojrzeniem. -Dlaczego to zrobilas - przebylas cala te droge - zeby ostrzec mnie przed Diegiem? Poniewaz cie kocham. Trzy proste slowa. Trzy proste slowa, ktorych nie moglam za nic w swiecie wypowiedziec. Nie przed tym Jesse'em, ktorego praktycznie nie znalam. Juz myslal, ze mi odbilo. Nie chcialam pogarszac sprawy. -Poniewaz to nie powinno bylo cie spotkac. I tyle. To, w kazdym razie, zaczelam mowic, kiedy odezwal sie meski glos: -Senor de Silva? Powiem tylko, ze nie byl to pan O'Neil. 17 Krew zastygla mi w zylach. Znalam ten glos. Znalam go az za dobrze. Jego wlasciciel probowal raz mnie zabic.-To on - szepnelam. Niepotrzebnie, rzecz jasna, Jesse przeciez doskonale znal tego czlowieka. Wysunal sie z cienia skrywajacego jego twarz. Wyrazajaca, jak z ulga zauwazylam, gleboka nieufnosc. Zaczynal mi wierzyc. -Kto tam? - zawolal, podnoszac lampe i przekrecajac malenka srubke, tak aby uzyskac wiekszy plomyk. Czlowiek na dole powiedzial cos po hiszpansku, czego nie zrozumialam. Z wyjatkiem dwoch ostatnich slow. Nie byly trudne do rozszyfrowania, nawet dla mnie. Feliks Diego. Stalo sie, pomyslalam. Teraz juz nie ma odwrotu. Jesse odpowiedzial tez po hiszpansku, a Diego przemowil tonem, ktory, choc nie rozumialam slow, brzmial zbyt slodko, aby wzbudzic zaufanie. Mialam wrazenie, ze zaprasza Jesse'a do czegos. A Jesse wyraznie sie wykrecal. -No? - szepnelam z niepokojem, kiedy rozmowa skonczyla sie i Diego wreszcie sobie poszedl. Jesse podniosl jednak reke, najwyrazniej nie do konca przekonany, czy tamten rzeczywiscie odszedl. Jakis czas potem, kiedy wieczor nieodwolalnie przeszedl w noc i nie sposob bylo niczego zobaczyc poza zlotym kregiem swiatla rzucanego przez lampe, Jesse powiedzial: -To byl Feliks Diego. Twierdzi, ze jego pan - ojciec Marii - wyslal go, zeby sprawdzil, czy mam wszystko, czego mi trzeba towarzyszyl mi jutro w dalszej drodze. -Czy ojciec Marii postepowal podobnie podczas twoich poprzednich wizyt? -Nie - odparl zwiezle Jesse. -Co mu powiedziales? -Ze niczego nie potrzebuje. Odpowiadal na pytania, ale widac bylo, ze myslami jest zupelnie gdzie indziej. Staral sie polaczyc dziwaczne historie, jakimi go uraczylam, z tym, co teraz zaszlo, i efekt niezbyt mu sie podobal. -Powiedzialem mu, ze noc spedze tutaj - ciagnal. - Bo moj kon jest chory. Stwierdzil, ze kon wyglada na zdrowego i zaprosil mnie na zewnatrz, na szklaneczke... Wciagnelam powietrze. -Nie zgodziles sie, prawda? -Oczywiscie, ze nie. - Po raz pierwszy Jesse wygladal, jakby rzeczywiscie mnie dostrzegal, kiedy na mnie patrzyl. - Sadze, ze masz racje. On chyba naprawde chce mnie zabic. Nie odpowiedzialam radosnym: "A nie mowilam", no bo jaki by to mialo sens? Poza tym Jesse wydawal sie dostatecznie przygnebiony. Wlasciwie nie tyle przygnebiony, co zaszokowany, i cos jeszcze. Cos, czego nie potrafilam nazwac... W kazdym razie nie potrafilam do momentu, kiedy ponownie uslyszalam skrzypienie drabiny. Podejrzewajac, ze to Diego wraca, zblizylam sie do krawedzi stryszku, gotowa poslac dusze drania do lepszego swiata... Jesse stanal jednak przede mna, oddzielajac mnie od drabiny wyciagnietym ramieniem. Wtedy zrozumialam, czym bylo to "cos", ktore dostrzeglam w jego oczach. Okazalo sie jednak, ze to nie Feliks Diego wspinal sie po drabinie. -Och, wspaniale - powiedzial Paul, wdrapawszy sie w koncu na sam szczyt. - Och, po prostu wspaniale. Co on tutaj robi? - Popatrzyl z gniewem na Jesse'a, ktory odwzajemnil mu sie podobnym spojrzeniem. -Znalazl mnie, Paul - wyjasnilam. Nie uznalam za konieczne wspomniec, ze sama postaralam sie o to, zeby mnie znalazl. Paul byl wsciekly. Jesli zwrocil uwage na to, jak bardzo zywy Jesse roznil sie od martwego, nie dal tego po sobie poznac. Jesse natomiast skinal glowa w strone Paula i zapytal: -To on? Mezczyzna, ktory cie zwiazal? Powinnam byla, oczywiscie, zaprzeczyc. Powinnam byla przewidziec, na co sie zanosi. Ale nie pomyslalam o tym. -Owszem, to on - powiedzialam. Dopiero, jak rece Jesse'a zacisnely sie w piesci, uswiadomilam sobie swoj blad. -Nie, poczekaj! - krzyknelam. Za pozno. Jesse rzucil sie na Paula jak bokser i przewrocil go, tak ze przestraszone halasem konie zaczely rzec i biegac niespokojnie w swoich przegrodach. -Przestan! - zawolalam, podbiegajac do nich i usilujac ich rozdzielic. Ale to bylo tak, jakbym probowala rozdzielic dwie gory. Paul, przynajmniej, nie zaangazowal sie w walke tak bardzo, jak Jesse, bo slyszalam, jak krzyczal: -Sciagnij go ze mnie, Suze, sciagnij... Na dzwiek tych slow Jesse sam go puscil i cofnal sie, dyszac ciezko. W tym zamieszaniu troche mu sie rozpiela koszula i zobaczylam jego umiesniony, plaski brzuch. Trudno bylo, mimo powagi sytuacji, nie zachwycic sie tym widokiem. -Co, do... - Paul wygramolil sie z siana, otrzepujac ubranie. - Boze, Suze. Co ty mu o mnie naopowiadalas? Czy on nie wie, ze jestem tutaj pozytywnym bohaterem? To ty mialas zamiar pozwolic... -On wie - przerwalam pospiesznie. Paul przestal sie otrzepywac i poslal mi spojrzenie pelne niedowierzania. -Wie? - powtorzyl. - Wie naprawde? -Wie - stwierdzilam ponuro. -Coz - mruknal Paul zaintrygowany. - Co wywolalo te zmiane? Myslalem... -To bylo przedtem - powiedzialam szybko. -Przed czym? - Paul znalazl zdzblo siana we wlosach i wyciagnal je. -Zanim go zobaczylam - powiedzialam cicho, nie patrzac na zadnego z nich. Paul milczal, co bylo dosc niezwykle jak na niego. Jesse, naturalnie, nie rozumial, o czym mowimy. Nadal byl wsciekly na Paula za to, ze mnie zwiazal. -Nie wiem, czy w czasach, z ktorych przybywasz, uwaza sie za normalne zostawianie gdzies zwiazanych i zakneblowanych niewiast - odezwal sie surowo. - W tych jednak czasach podobne zachowanie, zapewniam cie, kazdego dzentelmena kosztowaloby wiezienie. Slowo "dzentelmen" wymowil tonem dajacym do zrozumienia, ze w zadnym wypadku nie uwaza, aby moglo dotyczyc Paula. Paul tylko zerknal w jego strone. -Wiesz, co - powiedzial. - Chyba wole twojego ducha. Uznalam, ze madrzej bedzie zmienic temat. -On juz tu jest - powiedzialam do Paula. - Chodzi mi o Feliksa Diega. -Wiem. Szedlem za nim. -Myslalam, ze chcesz sie go pozbyc! -Tak, coz, nie moglem tak po prostu podejsc do niego i wyrwac mu duszy na oczach wszystkich. -Dlaczego nie? -Bo by mnie zastrzelono. -Ale moglbys sie natychmiast przeniesc w przyszlosc... -Hm, i zostawic cie zwiazana na strychu u pani O'Neil? Raczej nie. Musialbym wrocic, zeby cie wybawic z tej sytuacji. - Przeniosl wzrok na Jesse'a. - Nie zdawalem sobie, oczywiscie, sprawy, ze Jego Ksiazeca Wysokosc zjawil sie tutaj pierwszy i zrobil to za mnie. -No, to co zrobimy? - zapytalam. Paul znowu spojrzal na Jesse'a. -Coz - powiedzial. - A co chce zrobic cudowny chlopczyk? -Cudowny chlopczyk? - W oczach Jesse'a byl gniew. - Czy ten ktos jest w przyszlosci moim przyjacielem? - spytal mnie. -Nie - odpowiedzialam, po czym zwrocilam sie do Paula: - Probowalam sklonic go do wyjazdu, ale on nie chce. -Koles - powiedzial Paul. - Nie mowie ci tego, bo cie lubie. Wierz mi. Ale jesli zostaniesz, bedziesz sztywny. Proste. Ten caly Diego - on nie zartuje. -Nie boje sie go - stwierdzil Jesse, jakbysmy byli niespelna rozumu, nie chcac mu uwierzyc. -Widzisz? - zwrocilam sie do Paula. -Swietnie. - Paul przysiadl na kupie siana, z bolesna mina. - Po prostu fantastycznie. Kiedy Diego przyjdzie go zabic, bedzie mogl dolozyc rowniez tobie i mnie. Otworzylam usta, zeby zaprotestowac, ale Jesse mnie ubiegl. -Jesli myslisz, ze zostawie cie z nia samego - powiedzial, nie spuszczajac wzroku z Paula - to nie znasz mnie w ogole w tej twojej przyszlosci. -Nie martw sie - powiedzial Paul, podnoszac reke zmeczonym gestem. - Niczego innego bym sie po tobie nie spodziewal, Jesse. Coz, to tyle na razie. - Rozparl sie wygodnie na sianie. - Czekamy. Jesli wroci, sadzac, ze zasnales, i bedzie chcial wykonac swoja robote, capniemy go. -Nie. - Jesse byl bardzo stanowczy. Nie podniosl glosu. Ani odrobine. Ale glos mial twardy jak stal. - Ja sie z nim zmierze. -Hm, bez obrazy - odezwal sie Paul - ale Suze i ja zjawilismy sie tutaj specjalnie po to, zeby... -Powiedzialem, ze ja to zrobie - powiedzial Jesse tym samym lodowatym tonem, ktorego, o czym zdazylam sie przekonac, uzywal tylko wtedy, kiedy cos go naprawde rozgniewalo. - To mnie zamierza zabic. Ja jestem tym, ktory go powstrzyma. Wymienilismy z Paulem spojrzenia. Paul westchnal, wzial konska derke i rozlozyl ja na sianie w ciemnym kacie strychu. -Swietnie - powiedzial. - Obudzcie mnie, kiedy przyjdzie pora wracac do domu. Ku mojemu najwyzszemu zdumieniu zamknal oczy i chyba zapadl w drzemke. Jesse zerkal w strone Paula z niechecia. Kiedy zauwazyl moj wzrok, zapytal nieco lagodniejszym niz przedtem tonem: -Czy wy dwoje jestescie przyjaciolmi tam, skad przybyliscie? -Hm. Raczej nie. Bardziej moze... wspolpracownikami. Oboje mamy ten sam... powiedzmy, dar. -Do podrozowania w czasie - powiedzial Jesse. -Tak. I do... innych rzeczy. -A kiedy zabije Diega - zwrocilam uwage na to "kiedy" zamiast Jesli" - wrocicie tam, skad przybyliscie? -Tak. - Staralam sie nie myslec, jak potwornie trudna bedzie dla mnie ta chwila. -A chcecie mi pomoc - powiedzial Jesse rownie cichym glosem jak ja - poniewaz...? Uswiadomilam sobie, ze nie udzielilam odpowiedzi na to pytanie, kiedy zadal je po raz pierwszy. W cieplym swietle lampy - Jesse przykrecil plomien, tak zeby Diego pomyslal, ze spi - nigdy nie wygladal tak przystojnie, jak w tej chwili. Poniewaz, rzecz jasna, nigdy przedtem nie widzialam go zywego. Jego brazowe oczy lsnily delikatnie, rzesy byly rownie ciemne jak cienie na strychu. Usta - mocne, miekkie usta, ktore nie calowaly mnie tak czesto, jakbym chciala i wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa mialy juz nigdy tego nie robic - wydawaly sie hipnotycznie kuszace. Zmusilam sie, zeby oderwac od niego wzrok, przenoszac go na przetarte miejsce na kolanie dzinsow. -Poniewaz tym sie wlasnie zajmuje - powiedzialam, tylko ze cos przeszkadzalo mi w gardle i slowa brzmialy dosc chrapliwie. Zakaslalam. -I robisz to... - Jesse mial, zdaje sie, na mysli cofanie sie w przeszlosc w celu ostrzezenia potencjalnych ofiar morderstwa przed czekajacym je losem -...dla wszystkich ludzi, ktorzy zmarli przed czasem? -Eee... niezupelnie. Jestes... szczegolnym przypadkiem. -I wszystkie dziewczeta z twoich czasow - ciagnal Jesse w zamysleniu, nie zauwazajac chyba mojego zmieszania ani fascynacji jego ustami - sa takie jak ty? -Jak ja? Jak... czy sa posredniczkami? -Nie. - Jesse potrzasnal glowa. - Nieustraszone jak ty. Odwazne jak ty. Usmiechnelam sie troche niepewnie. -Nie jestem dzielna, Jesse. -Zostalas tutaj. - Wskazal reka strych. - Mimo ze wiesz - albo wydaje ci sie, ze wiesz - ze zdarzy sie cos strasznego. -No, tak - powiedzialam. - Bo wlasnie dlatego przybylam. Zeby sie nie zdarzylo. Chociaz, prawde mowiac... - rzucilam ostrozne spojrzenie w strone Paula, na wypadek, gdyby - i pewnie tak bylo - podsluchiwal - przybylam po to, zeby przeszkodzic jemu, Paulowi. W powstrzymaniu Diega. Poniewaz, jesli dzisiaj nie umrzesz, no, wiesz, to ty i ja - w przyszlosci, z ktorej pochodze - nigdy sie nie spotkamy. Nie moglam zniesc mysli, ze tak sie moze stac. A ty nawet - w przyszlosci - powiedziales, ze tego nie chcesz. Tylko... tylko... jestem tutaj, i to sie stanie. Widzisz wiec, w ogole nie jestem odwazna. Watpie, zeby zrozumial choc slowo z tego, co powiedzialam. Nie mialo to jednak znaczenia. Bylo to mozliwie bliskie przeprosinom. Czulam, ze jestem mu to winna. Przeprosiny. Za to, co zrobilam. Za zniszczenie tego, co nas laczylo. -Mysle, ze sie mylisz - powiedzial Jesse. - Co do tej odwagi. Ale co on mogl wiedziec na ten temat? Usmiechnelam sie tylko do niego. Wlasnie wtedy to uslyszalam. 18 Nie umiem tego wytlumaczyc. Nie urodzilam sie z nadzwyczajnym sluchem, czy cos. Po prostu... uslyszalam. Skrzypniecie drzwi stodoly.A Jesse, przy drabinie, zamarl. Takze uslyszal ten dzwiek. W sekunde pozniej Paul usiadl na sianie. Nie spal. Wcale a wcale. Czekalismy w pelnym napiecia milczeniu, ledwie oddychajac. Rozleglo sie kolejne skrzypniecie. Tym razem buta na szczeblu drabiny. Diego. Z pewnoscia. Diego przyszedl, zeby zabic Jesse'a. Jesse musial wyczuc moj niepokoj, bo podniosl reke w moja strone, w uniwersalnym gescie oznaczajacym: "Stoj". Chcial, zebysmy z Paulem zostawili Diega jemu. Tak. Wlasnie tak. Potem zobaczylam - glowe i ramiona Diega, masywne i czarne na tle mrocznej stodoly. Glowe mial odwrocona w strone lezacego Jesse'a - nie widzial nic innego. Powoli stapajac cicho po sianie, z obawy, zeby nie obudzic ofiary, Diego wdrapal sie na strych. Kiedy podchodzil coraz blizej - na odleglosc poltora metra... metra... jeszcze blizej - naprezalam sie, gotowa do skoku. Nie mialam pojecia, co zrobie, zeby go zatrzymac. Nie byl ulomkiem, a ja nie cwiczylam karate. Ale mysl o zabraniu go w inny wymiar narzucala sie sama. Paul jednak przytrzymywal mnie za rekaw kurtki i odciagal do tylu, tak zeby dac Jesse'owi szanse na osobiste rozwiazanie problemu. Zabawne, ze w tej jednej jedynej sytuacji Paul byl po stronie Jesse'a, co mu sie nigdy dotad nie zdarzylo. Byl tuz - tuz. Diego znalazl sie tuz obok rzekomo pograzonego we snie Jesse'a. Siegnal do czegos - po pas. Blysnela klamra... ta sama klamra, ktora znalazla sie w jakis sposob na strychu mojego domu... Kiedy Diego owinal sobie konce pasa wokol piesci, napinajac go, zeby udusic nim swoja ofiare, cisze przecial chlodny, spokojny glos Jesse'a. Po hiszpansku. Powiedzial cos po hiszpansku. Dlaczego? Dlaczego poszlam na francuski, a nie na hiszpanski? Diego, kompletnie zaskoczony, cofnal sie o krok. Nie moglam wytrzymac. -Co on powiedzial? - syknelam do Paula. Paul, niezbyt zachwycony rola tlumacza, odparl: -"A wiec to prawda". A teraz cicho siedz, zebym slyszal, co mowia. Diego szybko doszedl do siebie. Nie opuscil nawet rak z pasem. Powiedzial cos tylko. Tym razem nie musialam ponaglac Paula. -Powiedzial: "A wiec wiesz. Tak, to prawda. Jestem tu, zeby cie zabic". Jesse odpowiedzial. Jedynym slowem, jakie zrozumialam, bylo imie. -"Maria cie przyslala?" Diego zasmial sie. Potem skinal glowa. I rzucil sie naprzod. Chyba nie krzyknelam. Wiem, ze wciagnelam mase powierza, zeby je wyrzucic z siebie w krzyku. Ale wstrzymalam oddech. Bo Jesse, zamiast usunac sie Diego z drogi, jak ja bym:robila, podniosl sie na spotkanie przeciwnika. Obaj znajdowali sie niebezpiecznie blisko krawedzi, prawie cztery metry nad ziemia. W ciemnosci trudno bylo dokladnie twierdzic, co sie dzieje, ale jedno wydawalo sie pewne: Diego mial przewage, jesli chodzi o ciezar ciala. Teraz oboje z Paulem bylismy na nogach, zupelnie niezauwazani przez walczacych na skraju strychu. Usilowalam skoczyc z pomoca, ale Paul mi nie pozwolil. -To rowna walka - oznajmil. W chwile pozniej jednak, kiedy przeciwnicy odskoczyli od siebie, a Diego odrzucil pas z szyderczym smiechem, stwierdzilam, ze walka nie byla w zaden sposob rowna. Poniewaz Diego nie wiadomo skad wyciagnal noz. Blyszczal zlowrogo w swietle stojacej na ziemi lampy. Powietrze z moich pluc uszlo gwaltownie. -Jesse! - krzyknelam. - Noz! To odwrocilo na chwile uwage Diega i dalo Jesse'owi czas na wyciagniecie wlasnego noza zza cholewy... tego, ktorym przecial mi wiezy. -W porzadku, tak jest - powiedzialam, kiedy to zobaczylam. - Ktos zaraz... -O to wlasnie chodzi - powiedzial Paul, sciskajac mnie jeszcze mocniej. - Pod warunkiem, ze to bedzie ten wlasciwy facet. Nie rozumialam Paula. Jesse i Diego krazyli teraz wokol siebie, zblizajac sie niebezpiecznie do krawedzi. Moglismy ich powstrzymac. Moglismy ich powstrzymac z taka latwoscia. Dlaczego on... Olsnilo mnie. Moze Paul byl po stronie Diega? Moze to byla jakas dziwaczna pulapka? Czy naprawde nie zdolal odszukac Diega w ciagu dnia, czy tylko udawal, zeby potem patrzec z przyjemnoscia, jak Jesse umiera? Wyrwalam mu sie. -Chcesz, zeby Jesse zginal - wrzasnelam. - Chcesz tego, tak? Paul spojrzal na mnie, jakbym zwariowala. -Zartujesz? Przenioslem sie tutaj tylko po to, zeby nie zginal. -Wiec dlaczego mu nie pomagasz? -Nie potrzebuje - Jesse uchylil sie przed ciosem Diega - pomocy. -Kim sa ci ludzie? - warknal Diego, ponownie atakujac Jesse'a. -Nikim - odparl Jesse. - Nie zwracaj na nich uwagi. To sprawa miedzy toba a mna. -Widzisz? - powiedzial Paul, nie bez satysfakcji. - Uspokoisz sie? Jak moglam sie uspokoic, patrzac, jak moj chlopak - no, scisle mowiac, nie byl jeszcze moim chlopakiem - toczy walke na smierc i zycie? Stalam z dusza na ramieniu, ledwie oddychajac i obserwujac blysk zimnego metalu miedzy oboma walczacymi... I wtedy to sie stalo. Diego odwrocil sie nagle i w mgnieniu oka chwycil... Mnie. Zaskoczyl mnie tak, ze nie bylam w stanie myslec. W jednej chwili stalam obok Paula i patrzylam ze zgroza na to, co sie dzialo... ...a w nastepnej znalazlam sie w samym srodku walki, z ramieniem Diega przygniatajacym mi szyje i ostrzem jego srebrnego noza przy tetnicy. -Rzuc noz - rozkazal Jesse'owi. Trzymal mnie tak blisko, ze czulam wibracje glosu w jego ciele. - Albo dziewczyna zginie. Jesse zbladl. Ale nie zawahal sie ani chwili. Rzucil noz. Paul wrzasnal: -Suze! Przenies sie! Po sekundzie dotarlo do mnie, co mial na mysli. Diego mnie dotykal. Wystarczylo przywolac w myslach ten korytarz, ktorego tak nienawidzilam - te stacje pomiedzy dwoma planami istnienia - i znalezlibysmy sie tam oboje... ...i pozbylibysmy sie go raz na zawsze. Zanim jednak zdazylam chocby zamknac oczy, Diego odepchnal mnie i rzucil sie na Jesse'a. Usilowalam krzyknac, kiedy upadalam, ale z obolalego od uscisku Diega gardla nie wydobyl sie zaden dzwiek. Nie spadlam ze strychu. Upadlam na jakis metalowy - i czesciowo szklany - przedmiot. Przedmiot, ktory pekl pod moim ciezarem. Wylala sie z niego na siano jakas ciecz. Od ktorej strych stanal w plomieniach. Lampa. Przewrocilam sie na lampe i rozbilam ja. I wywolalam pozar. Ogien rozprzestrzenil sie szybciej, niz moglabym to sobie wyobrazic. Nagle oddzielila mnie od pozostalych pomaranczowa sciana. Widzialam ich po drugiej stronie. Paul wpatrywal sie we mnie w niemym przerazeniu, zas Jesse i Diego... Coz, Jesse staral sie przeszkodzic Diego w zanurzeniu noza w jego sercu. -Paul! - krzyknelam. - Pomoz mu! Pomoz Jesse'owi! Ale Paul tylko stal i patrzyl w moja strone. To Jesse w koncu wyswobodzil sie z uscisku Diega. To Jesse wykrecil mu ramie, tak ze tamten wypuscil noz. To Jesse wymierzyl mu cios w twarz, ktory poslal go... Przez krawedz strychu na ziemie. Rozlegl sie gluchy lomot uderzajacego o ziemie ciala i niepozostawiajace watpliwosci chrupniecie kosci... kregow szyjnych. Konie takze go uslyszaly. Zarzaly przenikliwie, kopiac w sciany przegrod. Czuly dym. Podobnie jak O'Neilowie. Na zewnatrz stodoly slychac bylo krzyki. -Udalo ci sie - krzyknelam, patrzac na zasapanego Jesse'a poprzez ogien i dym. - Zabiles go! -Suze. - Paul nadal mi sie przygladal. - Suze. -Udalo mu sie, Paul! - Nie moglam w to uwierzyc. - Bedzie zyl. - I zwrocilam sie z radoscia do Jesse'a: - Bedziesz zyl! Jesse nie wygladal na szczesliwego. Powiedzial tylko: -Susannah. Nie ruszaj sie. Wtedy zobaczylam, co sie stalo. Ogien odcial mnie calkowicie od pozostalej czesci strychu. Nawet od jego krawedzi. Otaczaly mnie plomienie. Oraz dym. Dym tak gesty, ze ledwie ich widzialam. Nic dziwnego, ze Paul sie na mnie gapil. Znalazlam sie w ogniowej pulapce. -Suze - powiedzial. Jego glos brzmial slabo. Potem krzyknal: - Jesse, nie... Jednak za pozno. W nastepnej chwili jakis duzy przedmiot przelecial przez dym i ogien i uderzyl we mnie, przewracajac na ziemie. Po chwili zrozumialam, ze to Jesse, owiniety konska derka, ktora sluzyla mi za okrycie poprzedniej nocy... Konska derka, ktora sie teraz tlila. -Chodz - powiedzial, odrzucajac ja, chwytajac mnie za reke i stawiajac na nogi. - Nie mamy czasu. -Suze! - uslyszalam krzyk Paula. Nie widzialam go juz, dym zupelnie go zaslonil. -Zejdz na dol - wrzasnal do niego Jesse. - Zejdz na dol i pomoz im przy koniach. Paul go nie sluchal. -Suze! - ryknal. - Przenies sie! Natychmiast! To twoja jedyna szansa! Jesse odwrocil sie i zaczal kopac deski w scianie obok. Sciana drzala pod uderzeniami. Przeniesc sie? Moj umysl pracowal jakby na wolniejszych obrotach, moze z powodu dymu. Nie sadze jednak, zebym mogla sie przeniesc. A co z Jesse'em? Nie moglam go zostawic. Nie po to zadalam sobie tyle trudu, zeby go uratowac przed Diegiem, aby teraz pozwolic mu zginac w plomieniach. -Suze - krzyknal ponownie Paul. - Przenies sie! Ja tez to zrobie. Spotkamy sie po drugiej stronie! Po drugiej stronie? O czym on mowil? Odbilo mu? Och, jasne. To Paul. Oczywiscie, byl porabany. Uslyszalam trzask. Jesse ujal mnie za reke. -Bedziemy musieli skoczyc - powiedzial, przysuwajac twarz bardzo blisko mojej. Poczulam chlod na policzkach. Powietrze. Swieze powietrze. Odwrocilam glowe i stwierdzilam, ze Jesse wybil dosc desek, zeby dalo sie przecisnac przez dziure. Na zewnatrz bylo ciemno. Ale kiedy podnioslam glowe, zeby powdychac wiecej swiezego i rozkosznie chlodnego powietrza, zobaczylam gwiazdy na niebie. -Zrozumialas mnie, Susannah? - Jesse przysunal twarz tuz do mojej. Na tyle blisko, zeby mnie pocalowac. Dlaczego mnie nie calowal? - Wyskoczymy razem, kiedy policze do trzech. Poczulam, jak obejmuje mnie w pasie i przyciaga do siebie. No, to juz lepiej. Lepiej, jesli chodzi o calowanie sie... -Raz... Czulam, jak bije jego serce. Jak to mozliwe? Serce Jesse'a przestalo bic sto piecdziesiat lat temu. -Dwa... Plomienie lizaly mnie po pietach. Bylo mi strasznie goraco. Dlaczego sie nie pospieszyl i nie pocalowal mnie wczesniej? -Trzy... A potem pofrunelismy w powietrzu. Nie dlatego, ze mnie calowal. Nie, dlatego ze naprawde lecielismy w powietrzu. Jak tylko chlodny powiew oczyscil moj umysl z dymu, zrozumialam, co sie dzieje. Mknelismy z Jesse'em ku ziemi, ktora wydawala sie bardzo odlegla. Tak wiec zrobilam jedyna rzecz, ktora moglam zrobic. Przywarlam do niego, zamknelam oczy i pomyslalam o domu. 19 Grzmotnelam tak mocno o ziemie, ze wszelkie powietrze ze mnie ulecialo. To tak, jakby dostac w plecy podkladem kolejowym - co mi sie kiedys przydarzylo, wiec wiem, co mowie. Lezalam oszolomiona i nie moglam ani zlapac tchu, ani sie poruszyc, niezdolna do niczego, do niczego poza odczuwaniem bolu.Swiadomosc wrocila powoli. Moglam poruszyc nogami. To byl dobry znak. Poruszylam takze rekami. Tez dobrze. Wrocil oddech - z bolem, ale jednak. Potem uslyszalam. Swierszcze. Nie rzenie koni, opierajacych sie przy wyprowadzaniu z plonacych boksow. Nie ryk ognia wokol. Nawet nie swoj urywany oddech. Swierszcze, ktore cykaly beztrosko, jakby nie mialy nic lepszego do roboty. Otworzylam oczy. Zamiast ognia i dymu, i plonacej stodoly, zobaczylam tylko gwiazdy, setki swiecacych zimno gwiazd, odleglych o miliony kilometrow. Odwrocilam glowe. I zobaczylam swoj dom. Nie zajazd pani O'Neil, tylko swoj dom. Bylam na podworzu. Widzialam taras, ktory zbudowal Andy. Ktos zostawil swiatla w saunie. Dom. Bylam w domu. I zylam. Z trudem, ale zylam. I nie bylam sama. Nagle ktos uklakl kolo mnie, przeslaniajac swiatla w lazni i powtarzajac moje imie. -Suze? Suze, nic ci nie jest? Paul tarmosil mnie, dotykajac obolalych miejsc. Probowalam odepchnac jego rece, ale on nie przestawal, az w koncu powiedzialam: -Paul, dosyc! -Jestes cala. - Opadl kolo mnie na trawe. Wydawal sie bardzo blady w swietle ksiezyca. Ale spokojny. - Dzieki Bogu. Przedtem sie nie ruszalas. -Nic mi nie jest - stwierdzilam. Potem przypomnialam sobie, ze niezupelnie. Poniewaz... Jesse... stracilam Jesse'a. Uratowalismy go, zebym mogla stracic go na zawsze. Bol - duzo gorszy od tego, jaki czulam, ladujac na zimnej, twardej ziemi - chwycil mnie jak w imadlo. Jesse. Odszedl. Odszedl na dobre... Tylko ze... Jesli to prawda, dlaczego o nim pamietam? Unioslam sie na lokciach, nie zwracajac uwagi na bol w zebrach. Wtedy go zobaczylam. Lezal na brzuchu, w trawie, niedaleko mnie, zupelnie bez ruchu, zupelnie nie... Wydzielajac blasku. Nie otaczala go zadna poswiata. Spojrzalam na Paula. Zamrugal oczami. -Nie wiem - powiedzial, jakby z przymusem. - W porzadku, Suze? Nie wiem, jak to sie stalo. Byliscie tu oboje, kiedy sie zjawilem. Nie wiem, jak to sie stalo... Podnioslam sie na rekach i kolanach i poczolgalam w jego strone. Chyba plakalam. Nie jestem pewna. Ale ledwie widzialam cokolwiek wyraznie. -Jesse! - Bylam juz przy nim. To on. Naprawde on. Prawdziwy Jesse. Zywy Jesse. Tylko ze nie wydawal sie taki zywy. Wyciagnelam reke, badajac tetno na jego szyi. Wyczulam je - wstrzymalam oddech - ale bylo slabe. Oddychal, ale ledwo ledwo. Balam sie go dotknac, balam sie go poruszyc... Ale jeszcze bardziej balam sie nic nie zrobic. -Jesse! - krzyknelam, odwracajac go i potrzasajac za ramiona. - Jesse, to ja, Suze! Obudz sie! Obudz sie, Jesse! -To na nic, Suze - powiedzial Paul. - Juz probowalem. Jest tutaj... ale go nie ma. Nie naprawde. Trzymalam glowe Jesse'a w ramionach. Tulilam go do siebie. W ksiezycowym swietle wydawal sie martwy. Ale nie byl. Nie byl martwy. Wiedzialabym, gdyby byl. -Mysle, ze sknocilismy to, Suze - powiedzial Paul. - Nie mialas... nie mialas sprowadzic go tutaj. -Nie zamierzalam - odparlam. Moj glos byl tak slaby, ze swierszcze praktycznie go zagluszaly. - Nie zrobilam tego specjalnie. -Wiem - powiedzial Paul. - Ale... mysle, ze moze powinnas to odstawic. -Odstawic dokad? - wscieklam sie. Teraz mowilam glosem znacznie glosniejszym od cykania swierszczy. Tak glosnym, w gruncie rzeczy, ze przestraszone swierszcze umilkly. - W sam srodek pozaru? -Nie. Ja tylko... ja tylko nie sadze, zeby on mogl tutaj zostac, Suze, i... zyc. Tulac Jesse'a, zastanawialam sie usilnie. To nie w porzadku. Nikt nas nie uprzedzil. Doktor Slaski nie mruknal slowa. Po - wiedzial tylko, ze trzeba sobie wyobrazic czas i miejsce, do ktorego chce sie przeniesc i... I nie dotykac niczego, czego nie chce sie ze soba zabrac w podroz w czasie. Jeknelam i pochylilam twarz ku twarzy Jesse'a. To byla moja wina. To wszystko moja wina. -Suze. - Paul polozyl reke na moim ramieniu. - Pozwol mi sprobowac. Moze ja zdolam go przeniesc z powrotem... -Nie mozesz. - Podnioslam glowe, moj glos byl zimny jak ostrze, ktore Diego przytknal mi do gardla. - To go zabije. Nie jest taki jak my. Nie jest posrednikiem. Jest... jest czlowiekiem. Paul potrzasnal glowa. -Moze jednak mial wtedy umrzec, Suze. Tak, jak mowilas. Moze slusznie mnie ostrzegalas, ze nie powinnismy sie wtracac. -Wspaniale. - Zasmialam sie gorzko. - Wspaniale, Paul. A wiec teraz sie zgadzasz ze mna? Paul stal nieporuszony, z wyrazem niepokoju na twarzy. Gdybym byla wtedy zdolna do innych uczuc niz rozpacz, znienawidzilabym go. Ale nie potrafilam. Nie moglam go znienawidzic. Nie moglam myslec o niczym innym, poza Jesse'em. Nie uratowalam go, powiedzialam sobie, tylko po to, zeby siedziec i patrzec, jak umiera. -Idz do wiaty - odezwalam sie cichym, spokojnym glosem. - I wejdz do domu tamtymi drzwiami. Nigdy nie pamietaja, zeby je zamknac. Na haku przy drzwiach wisza kluczyki od samochodu mamy. Wez je i wracaj, pomozesz mi wsadzic go do samochodu. Paul spojrzal na mnie, jakbym oszalala. -Samochod? - W glosie brzmialo powatpiewanie. - Zamierzasz... gdzies go zawiezc? -Tak, glupolu - parsknelam. - Do szpitala. -Do szpitala. - Paul potrzasnal glowa. - Ale Suze... -Zrob to! Zrobil. Wiem, ze nie mialo to dla niego sensu, ale zrobil. Zabral kluczyki, wrocil i pomogl mi zaniesc Jesse'a do samochodu mamy. Nie bylo to latwe, ale wspolnymi silami dalismy rade. Zaciagnelabym go sama, gdyby to bylo konieczne. Potem ruszylismy; Paul prowadzil, a ja trzymalam glowe Jesse'a na kolanach. Nie uwazalam, ze to, co robie, nie ma sensu. Ludzilam sie chyba, ze w szpitalu mu pomoga. W koncu medycyna poszla do przodu w ciagu ostatnich stu piecdziesieciu lat. Dlaczego nie mieliby uratowac czlowieka, ktory wlasnie przybyl z innego czasu, poprzez inny wymiar? Dlaczego by nie? Otoz nie. Och, probowano. W szpitalu. Przybiegli z noszami, kiedy Paul oznajmil, ze mamy w samochodzie nieprzytomnego czlowieka. Zalozyli Jesse'owi maske tlenowa, podczas gdy lekarz z pogotowia mnie przesluchiwal. Czy pacjent bral narkotyki? Za duzo wypil? Mial atak? Bol glowy? Skarzyl sie na bol w ramieniu? Nie dalo sie znalezc medycznego wyjasnienia spiaczki, w jaka zapadl Jesse. Tak wlasnie oswiadczyl lekarz, kiedy przyszedl sie ze mna zobaczyc pare godzin pozniej. Zadnego konkretnego wyjasnienia. Tomografia komputerowa moglaby cos wykazac. Czy nie wiem przypadkiem, jaki rodzaj ubezpieczenia posiada Jesse? Moze znam numer oddzialu, w ktorym jest ubezpieczony? Telefon do kogos z najblizszej rodziny? Przyjeli go o szostej rano. O siodmej zadzwonilam do mamy opowiedzialam jej, gdzie jestem - w szpitalu, z przyjacielem. O osmej zadzwonilam do jedynej osoby, ktora, jak sadzilam, mogla miec jakis pomysl na to, co zrobic. Ojciec Dominik wrocil z San Francisco poprzedniej nocy. Wysluchal mnie bez zadnych uwag. -Ojcze Dominiku, ja... chyba zrobilam cos strasznego. Nie chcialam, ale... Jesse jest tutaj. Prawdziwy Jesse. Zywy. Jestesmy w szpitalu. Przyjedz, prosze. Przyjechal. Na widok jego wysokiej, silnej postaci zmierzajacej w strone twardego plastykowego krzesla, na ktorym spedzilam ostatnich pare godzin, omal sie nie zalamalam. Ale nie zrobilam tego. Wstalam i w chwile pozniej bylam w jego objeciach. -Cos ty zrobila? - szeptal raz po raz. Nie zwracal sie wylacznie do mnie. Paul tez tam byl. - Co wyscie zrobili? -Cos zlego - powiedzialam, odrywajac mokra od lez twarz od jego koszuli. - Ale nieumyslnie. -Probowalismy go ratowac - odezwal sie zgnebiony Paul. - Jego zycie. Prawie nam sie udalo... -Wtedy przenioslam go tutaj. Och, ojcze Dominiku... Uciszyl mnie i wszedl do pokoju, gdzie lezal Jesse. Koc, ktorym go przykryto, ledwie sie poruszal przy kazdym, plytkim oddechu. Jesse Duch, jak sobie uswiadomilam, wygladalby teraz lepiej - na bardziej zywego - niz Zywy Jesse. Ojciec Dominik przezegnal sie, tak mocno zaniepokoil go ten widok. Pielegniarka zmierzyla wlasnie Jesse'owi puls i zapisywala go na tabliczce. Usmiechnela sie smutno na widok ksiedza, po czym wyszla. Ojciec Dominik przyjrzal sie Jesse'owi. Nie odzywal sie. -Chca wiedziec, jaki ma rodzaj ubezpieczenia - powiedzialam z gorycza - zanim zrobia nastepne badania. -Rozumiem... - powiedzial ojciec Dominik. -Nie wiem, co moga wykazac kolejne badania - odezwal sie Paul. -Nigdy nie wiadomo - parsknelam, wyzywajac sie na Paulu, poniewaz nie moglam wyzyc sie na osobie najbardziej winnej, czyli... sobie samej. - Moze jest cos, co mogliby zrobic. Moze... -Czy twoj dziadek jest gdzies tutaj? - zapytal Paula ojciec Dominik. Paul oderwal wzrok od nieprzytomnego Jesse'a. -Owszem - przytaknal. - To znaczy, tak, prosze ksiedza. Tak sadze. -Moze powinienes pojsc go odwiedzic. - Ojciec D mowil spokojnym glosem. Jego obecnosc, musze przyznac, dodawala mi otuchy. - Jesli jest przytomny, moze bedzie mogl udzielic nam jakiejs rady. -Nie bedzie chcial ze mna rozmawiac - stwierdzil Paul. - Nawet jesli jest przytomny. -Mysle - powiedzial cicho ojciec Dominik - ze jesli mozna wyciagnac z tego jakas nauke, to taka, ze zycie uplywa i jesli sa jakies ploty do naprawienia, to trzeba je naprawic szybko, bo potem bedzie za pozno. Idz i pogodz sie z dziadkiem. Paul otworzyl usta, zeby zaprotestowac, ale spojrzenie ojca Dominika zamknelo mu je z powrotem. Spojrzal jeszcze raz w moja strone, po czym opuscil pokoj, wyraznie przybity. -Nie gniewaj sie na niego, Susannah - powiedzial ojciec Dominik. - Chcial dobrze. Bylam zbyt zmeczona, zeby sie spierac. Okropnie zmeczona. -Myslal, ze ukradnie mi Jesse'a. Nawet pamiec o nim. Ojciec Dominik wzruszyl ramionami. -W koncu, Susannah, moze tak byloby lepiej, nie sadzisz? Lepiej niz tak, w kazdym razie. - Skinal glowa w kierunku nieruchomej postaci. Coz, pewnie mial racje. -I tak musialby kiedys odejsc, Susannah - ciagnal ojciec D. - Pewnego dnia. -Wiem. - Czulam dlawienie w gardle. Wtedy sobie przypomnialam. W zyciu ojca Dominika tez byl duch. Duch dziewczyny, ktora kochal, moze rownie mocno jak ja Jesse'a. -Ja... - Mowilam z trudem, w gardle tkwilo mi cos gigantycznego, nie do przelkniecia. - Przepraszam, ojcze Dominiku, Zapomnialam. Ojciec D usmiechnal sie ze smutkiem i dotknal mojego ranienia. -Nie badz dla niego za surowa - powiedzial, majac na mysli Paula. Potem rzucil jeszcze raz okiem na Jesse'a i dodal: - Nie bardzo wiem, co moglibysmy zrobic. Tylko to ubezpieczenie. Mysle, ze tym mozna by sie zajac. Zaraz wroce. Przyniesc ci cos? Jadlas cos? Mysl o tym, ze mialabym przepchnac jakies jedzenie przez zacisniete gardlo, rozbawila mnie, ze az zasmialam sie lekko. -Nie, dzieki - powiedzialam. -W porzadku. - Ojciec Dominik skierowal sie do drzwi. Na progu przystanal i odwrocil sie do mnie. - Przykro mi, Susannah - powiedzial cicho. - Przykro mi, ze nie bylo mnie przy tobie, kiedy... to sie stalo. I jest mi bardziej przykro, niz potrafie to wyrazic, ze to musialo sie skonczyc w ten sposob. Z tymi slowami wyszedl. Stalam przez chwile bez ruchu, z pustka w glowie. Dopiero po chwili dotarlo do mnie znaczenie tego, co powiedzial. Ojciec Dominik mial racje. To byl koniec. Moglam zaprzeczac, ile mi sie podobalo, ale bylo po wszystkim. Jesse umieral na moich oczach, a ja nie moglam niczego, absolutnie niczego, dla niego zrobic. I to byla moja wina. Opuszczal mnie z mojej wlasnej winy. Jasne, moglam sie pocieszac, ze gdziekolwiek trafi, bedzie mu lepiej niz tu, ze mna, na ziemi, gdzie prowadzil zycie - niezycie. Ale to nie zmniejszylo bolu. Opadlam na krzeslo obok szpitalnego lozka. Plakalam tak mocno, ze nic nie widzialam. Ale nie za glosno. Nie chcialam, zeby przybiegla pielegniarka z mnostwem srodkow uspokajajacych. Czego mi brakowalo, uswiadomilam sobie, to obecnosci mamy. Nie, nie mamy. Taty. Gdzie byl moj tata, kiedy go naprawde potrzebowalam? -Susannah. Pomyslalam o grobie Jesse'a, tym z kamieniem nagrobnym, za ktory zaplacilismy oboje z ojcem Dominikiem. Co bylo w tym grobie, skoro cialo Jesse'a znajdowalo sie tutaj? Nic. Byl pusty. Ale nie na dlugo. Nie, nie na dlugo. -Susannah. A w jego czasie? Co robili teraz panstwo O'Neil? Prawdopodobnie grzebali w zgliszczach stodoly. Z pewnoscia znajda jeden szkielet. Ale czy beda wiedzieli, ze nie nalezy do Jesse'a? A czy rodzina Jesse'a wpadnie w rozpacz, czy bedzie sie wiecznie zastanawiac, co stalo sie z ich synem i bratem? Nie. W zaden sposob nie da sie ustalic, ze to cialo Diega. Pomysla, ze to zwloki Jesse'a. Rodzina de Silva wyprawi pogrzeb. Niewlasciwemu czlowiekowi. Poczulam reke na ramieniu. Wspaniale. Ktos byl w pokoju. Widzial, jak wyplakuje sobie oczy. Czy nie mozna pozwolic dziewczynie sie wyplakac w samotnosci? -Odejdz - parsknelam, podnoszac glowe. - Nie widzisz, ze... Wtedy zobaczylam, ze postac obok mnie promienieje. 20 Podskoczylam chyba na kilometr w powietrze. Tak sie przestraszylam. Na pewno zerwalam sie z krzesla z taka predkoscia, ze je przewrocilam. Stalam, dyszac i patrzac zupelnie suchymi nagle oczami.Poniewaz kolo lozka stal i przygladal sie lezacemu Jesse'owi... Jesse. Przenosilam wzrok z jednego Jesse'a na drugiego, nie dowierzajac wlasnym oczom. Ale to byla prawda. Bylo ich dwoch: martwy i zywy. A wlasciwie nalezaloby powiedziec: martwy i umierajacy. -J - Jesse? - Otarlam lzy umazanym sadza rekawem. Jesse jednak nie patrzyl na mnie. Wpatrywal sie w... coz, samego siebie, na lozku. -Susannah - szepnal. - Co... co ty zrobilas? Tak sie ucieszylam na jego widok, ze nie myslalam trzezwo, podeszlam do niego i chwycilam go za reke. -Jesse, ja sie przenioslam. To znaczy, w czasie - wymamrotalam. Oderwal ciemne oczy od postaci na lozku i skupil spojrzenie na mnie. Nie wydawal sie uszczesliwiony. -Przenioslas sie? - Patrzyl gniewnie. - Udalas sie za Slaterem? Po tym, jak ci powiedzialem, ze sam potrafie sie o siebie zatroszczyc? Byl wsciekly. Jego zlosc napelnila mnie takim szczesciem, ze zasmialam sie cicho. Nie zdawalam sobie jeszcze sprawy, co to znaczy, ze widze go tutaj, w szpitalu. -Zadbales o swoje sprawy - zapewnilam. - Powiedzialam ci - tobie z przeszlosci - o Diegu i on cie nie zabil, Jesse. Ty zabiles jego. Ale potem... potem... wybuchl pozar. - Przelknelam sline; ochota do smiechu przeszla mi zupelnie. - W stodole. W stodole O'Neilow... Zmruzyl oczy. -O'Neilowie - mruknal. Wydawal sie rownie oszolomiony, jak ja. - Pamietam ich. -Tak - powiedzialam. - Wybuchl pozar, a ty, Jesse... ty mnie uratowales. A w kazdym razie, probowales... Ale... ale... Glos mi zamarl. Jesse puscil moja reke. Przysunal sie do lozka i patrzyl na lezace, prawie pozbawione oddechu cialo. -Nie rozumiem - powiedzial Jesse. - Jak to sie stalo? Zagryzlam wargi. Nie bylo czasu na wyjasnienia. Nie teraz, kiedy kazda chwila mogla byc nasza ostatnia... -Zrobilam to - wyrzucilam z siebie. - Nie chcialam. Chcialam cie uratowac, Jesse, a nie... Ale dotykalam cie nadal, kiedy przenosilam sie w czasie, w przyszlosc, i ty... po prostu przeniosles sie ze mna. Jesse chyba po raz pierwszy, odkad znalazl sie w pokoju, spojrzal na mnie, jakby rzeczywiscie mnie widzial. -Naprawde sie cofnelas? - Patrzyl na mnie szeroko otwartymi oczyma. - W przeszlosc? W moja przeszlosc? Skinelam glowa. Co mialam powiedziec? -A Paul? Poszedlem za nim do bazyliki, ale on zniknal. Scigalas go? Skinelam ponownie. -Chcialam mu przeszkodzic. W... uratowaniu ciebie. Ale ostatecznie... nie moglam, Jesse. To nie w porzadku. To, co zrobil ci Diego. Nie moglam dopuscic, zeby sie powtorzylo. Wiec ci powiedzialam. A ty go zabiles. Zabiles Diego. Ale potem byl pozar i... - Spojrzalam na postac na lozku. Nie moglam stlumic szlochu. - A teraz mysle, ze to pozegnanie. Przykro mi, Jesse. Bardzo, bardzo mi przykro. Oczy znowu zaszly mi lzami. Nie moglam uwierzyc, ze to sie rzeczywiscie dzieje. Zawsze uwazalam swoj "dar" za przeklenstwo, ale nigdy, nigdy nie nienawidzilam go tak mocno, jak teraz. Zalowalam, ze w ogole uslyszalam o posrednictwie. Zalowalam, ze w ogole widzialam jakies duchy. Zalowalam, ze sie urodzilam. Poczulam reke Jesse'a na policzku. -Querida - powiedzial. Oparl druga reke na lozku, zeby zachowac rownowage, i przechylil sie, zeby mnie pocalowac. Ostatni pocalunek, zanim zostanie mi odebrany na zawsze. Zamknelam oczy w oczekiwaniu na dotyk chlodnych ust. Zegnaj, Jesse. Zegnaj. Jego usta ledwie mnie musnely. Uslyszalam, jak wzdycha. Odsunal glowe od mojej i spojrzal w dol. Reka dotykal nogi swojego ciala. Cos wydawalo sie przez niego przeplywac. Zajasnial mocniej przez chwile, wpatrujac sie we mnie intensywniej niz kiedykolwiek, odkad go poznalam. A potem zostal wchloniety przez wlasne cialo, jak dym w wywietrznik. I zniknal. Och, jego cialo zostalo. Ale duch Jesse'a - duch, ktorego kochalam - odszedl. Na jego miejscu... Byla pustka. Wyciagnelam rece, pragnac chwycic choc jakas czastke Jesse'a, ale przeciely tylko powietrze. Jesse odszedl. Odszedl naprawde. Wrocil do ciala, ktore opuscil tak dawno temu... ciala, ktore na moich oczach zadrzalo gwaltownie, jakby odrzucalo powracajaca dusze... Potem znieruchomialo jak martwe. Wiedzialam, co sie stalo. Cialo Jesse'a przenioslo sie w przyszlosc, owszem. Ale nie jego dusza, poniewaz dwie jednakowe dusze nie moge istniec w tym samym wymiarze. Cialo Jesse'a pozostawalo bez duszy rownie dlugo jak dusza Jesse'a bez ciala. Teraz zjednoczyly sie wreszcie... Ale za pozno. Mialam stracic ich obu. Nie mam pojecia, jak dlugo stalam, trzymajac Jesse'a za reke i wpatrujac sie w niego z rozpacza. Na tyle dlugo, ze wrocil ojciec Dominik. -Nie martw sie, Susannah, wszystko zalatwione - powiedzial. - Jesse przejdzie wszystkie potrzebne badania. -To juz niewazne - wymamrotalam, nie puszczajac jego dloni... zimnej dloni. -Nie porzucaj nadziei, Susannah - odparl ojciec Dominik. - Nigdy nie porzucaj nadziei. Rozesmialam sie z gorycza. -A czemu to, ojcze Dominiku? -Bo, wiesz, to wszystko, co mamy. - Polozyl mi reke na ramieniu. - Zrobilas, co zrobilas, poniewaz go kochalas, Susannah. Kochalas go dostatecznie mocno, zeby pozwolic mu odejsc. To najwspanialszy dar, jakim mozna kogos obdarzyc. Potrzasnelam glowa, nadal niewiele widzac przez lzy. -To nie tak idzie, ojcze Dominiku. -Co takiego? - zapytal lagodnie. -To powiedzenie. Ono brzmi: "Jesli cos kochasz, zwroc mu wolnosc. Jesli tak ma byc, wroci do ciebie". Nie wiedzial ksiadz? Ojciec tego nie czytal? Podnioslam oczy, zeby sprawdzic, co ojciec Dominik o tym sadzi, ale on wcale na mnie nie patrzyl. Wpatrywal sie w Jesse'a na lozku. Niebieskie oczy ojca Dominika, zauwazylam, byly tak samo pelne lez jak moje. -Susannah - odezwal sie zduszonym glosem. - Patrz. Spojrzalam. W tej samej chwili poczulam, jak palce dloni, ktore trzymalam, zaciskaja sie na mojej. Rumience, ktorych przed chwila nie bylo, naplynely do twarzy Jesse'a. Nie byla juz blada jak przescieradlo. Jego cera miala teraz ten sam oliwkowy odcien, jak przy pierwszym spotkaniu w stodole O'Neilow. To nie wszystko. Piers Jesse'a wznosila sie i opadala pod kocem w widoczny sposob. Zyly na szyi pulsowaly. Uniosl powieki... ...i zapadlam sie tak samo, jak za kazdym razem, kiedy na mnie patrzyl, w ciemna glebie jeziora, jaka stanowily oczy Jesse'a... Oczy, ktore nie tylko mnie widzialy, ale rowniez poznawaly, Znaly moja dusze. Podniosl reke, zerwal maske tlenowa i wypowiedzial slowo. Ale bylo to slowo, na dzwiek ktorego moje serce zaspiewalo. -Querida. 21 -Suze! - Uslyszalam z dolu glos mamy. - Suze! Siedzialam przy toaletce, podziwiajac swoje uczesanie. Polecilysmy z Cee Cee cale popoludnie na wlosy i paznokcie.Cee Cee nie potrzebuje specjalnych zabiegow, jesli chodzi o to pierwsze... jej biale wlosy sa z natury proste. Upiela je jednak do gory i caly czas narzekala, ze sie rozsypia. U mnie jednak zabiegi zostawily widoczny slad, bo moje wlosy byly rownie ciemne i lsniace jak w momencie, kiedy wyszlam z salonu. -Suze! - zawolala mama po raz trzeci i ostatni. Zerknelam na zegar. Kazalam mu czekac prawie piec minut. Dostatecznie dlugo, uznalam. -Ide - krzyknelam, chwytajac wieczorowa torebke i lekki bialy szal od sukienki. Podbieglam do drzwi pokoju i otworzylam je. Po schodach wspinal sie Jake z ciezkim plecakiem, pelnym ksiazek. Z biblioteki. -Czy pieklo zamarzlo? - zapytalam, kiedy mnie mijal. -Nie zaczynaj ze mna, mam egzaminy koncowe - warknal. Potem, juz przy drzwiach swojego pokoju, odwrocil sie i, chyba calkiem szczerze, powiedzial: - Ladna sukienka. - Po czym zniknal w czelusciach swojej kawalerskiej jaskini. Usmiechnelam sie mimo woli. To byl pierwszy komplement, jaki udalo mi sie wydrzec Jake'owi. Ruszylam po schodach, unoszac lekko suknie. To byly te same schody, uswiadomilam sobie, z ktorych przepedzila mnie pani O'Neil jakies, och, sto piecdziesiat lat temu. Zastanawialam sie, czy w obecnym stroju, wzielaby mnie za panne lekkich obyczajow. Raczej watpilam. Przyjemnie, pomyslalam, miec takie schody. Schody, dzieki ktorym mozna miec prawdziwe "wejscie". Dotarlam do ostatniego polpietra, tego, ktore powinno sluzyc dziewczynom wybierajacym sie na bal zimowy za scene, na ktorej obracalyby sie, kazac osobom w salonie podziwiac suknie. Zatrzymalam sie, szykujac do wystepu. Ale niepotrzebnie. Zorientowalam sie od razu. Moj ojczym biegal po pokoju z lyzka pelna czegos zielonego i namawial kazdego, kogo dopadl, zeby sprobowal, tylko sprobowal. Mama usilowala dociec, jak dziala jej nowa kamera cyfrowa i nie bardzo jej to szlo. Najmlodszy z moich przyrodnich braci, David, rozmawiajac z moim chlopakiem, wyrzucal z siebie z predkoscia karabinu maszynowego informacje na temat nowych wynalazkow w aeronautyce, o ktorych sie dowiedzial z kanalu Discovery. A Maks, pies rodziny, wciskal nochal w spodnie mojego chlopaka. Przypuszczam, ze byla to typowa scenka rodzinna, ktora z pewnoscia powtarza sie co wieczor w milionach domow. Dlaczego wiec lzy naplynely mi do oczu? Och, nie z powodu Andy'ego i jego lyzki, ani tez mamy z jej kamera, ani Davida z jego glebokim przekonaniem, ze kazdy pragnalby poznac dokladny przebieg programu, jaki obejrzal. Nie, to dlatego, ze pies rodziny pakowal nochal w niewlasciwe miejsca u mojego chlopaka, a moj chlopak musial go odpychac, lzy naplynely mi do oczu. Poniewaz Maks wyczuwal zapach mojego chlopaka. Maks mogl wreszcie powachac Jesse'a. David pierwszy zauwazyl mnie na polpietrze. Glos mu zamarl; stal tylko, gapiac sie na mnie. Po chwili wszyscy juz patrzyli w moja strone. Pospiesznie zamrugalam oczami, aby pozbyc sie lez. Zwlaszcza kiedy Maks przybiegl do mnie i probowal wladowac mi wielki, wlochaty leb pod sukienke. -Och, Susie - zaszczebiotala mama i ku zdumieniu wszystkich - zwlaszcza jej wlasnemu - pstryknela zdjecie. - Wygladasz slicznie. Andy wyczul kolejna ofiare i uniosl lyzke w moja strone, ale matka powstrzymala go stanowczo. -Andy, nie podchodz z tym do niej, kiedy jest tak ubrana - ostrzegla. Usmiechnelam sie. Spojrzalam na Jesse'a - on tez sie usmiechal. Takim tajemniczym usmiechem, przeznaczonym tylko dla mnie - chociaz teraz, rzecz jasna, wszyscy mogli go zobaczyc. Zaparl mi dech w piersiach, jak zawsze. -Wiec - powiedzialam na tyle swobodnym tonem, na ile pozwalalo mi scisniete gardlo. Ale tym razem z radosci. - Widze, ze poznaliscie juz Jesse'a. Andy, zanim pobiegl z lyzka z powrotem do kuchni, podsumowal wrazenia w dwoch slowach: -Moze byc. Mama promieniala. -Jak milo cie poznac - zwrocila sie do Jesse'a. - A teraz chodz tutaj, chce wam obojgu zrobic zdjecie. Zeszlam na sam dol i stanelam obok Jesse'a przed kominkiem. Wydawal sie niewiarygodnie wysoki i przystojny w smokingu. I nawet nie przejmowalam sie, ze mama osmiesza mnie wobec niego. Przypuszczam, ze takie rzeczy nie maja znaczenia, kiedy traci sie motywacje do zycia, a potem, wbrew wszelkim przeciwnosciom, odzyskuje ja z powrotem. -To dla ciebie - powiedzial Jesse, kiedy podeszlam blisko. Wreczyl mi cos, co trzymal w dloni. Pojedyncza biala orchidee, z takich, jakie spotyka sie na pogrzebach. Albo na grobach. Wzielam ja z lekkim usmiechem. Tylko my dwoje wiedzielismy, jakie znaczenie ma ten kwiat. Dla mamy, ktora podbiegla, zeby mi go przypiac do sukni, zanim zrobi zdjecie, to byla tylko ozdoba. -No, to teraz prosze o usmiech. - Pstryknela zdjecie, nie zmuszajac nas, na szczescie, do dalszego pozowania. Andy wynurzyl sie ponownie z kuchni, tym razem bez lyzki, z wyrazem ojcowskiej troski na twarzy. -Przyprowadzisz ja do domu przed polnoca, zrozumiales, mlody czlowieku? - powiedzial, wyraznie zadowolony, dla odmiany, z roli ojca dziewczynki, a nie chlopca. -Przyprowadze, prosze pana - odparl Jesse. -O pierwszej - zwrocilam sie do Andy'ego. -O dwunastej trzydziesci - odparowal Andy. -O dwunastej trzydziesci - zgodzilam sie. Klocilam sie tylko dlatego, ze, coz, tak wypada. Nie mialo znaczenia, kiedy Jesse odprowadzi mnie do domu. Mielismy przed soba cale zycie. -Suze - szepnela mama, poprawiajac mi szal - podoba nam sie, nie zrozum mnie zle. Ale czy nie jest, coz, troche dla ciebie za stary? W koncu, to uczen college'u - w wieku Jake'a. Gdyby wiedziala. -Dzieki temu jestesmy prawie rowni - oswiadczylam. - Dziewczeta dojrzewaja szybciej niz chlopcy. Akurat w tej chwili Brad przywlokl sie z pokoju telewizyjnego, gdzie cos ogladal. Kiedy zobaczyl nas nadal w drzwiach, twarz wykrzywila mu sie ze zniecierpliwienia. -Jeszcze nie wyszliscie? - burknal i poszedl do kuchni. Spojrzalam na mame. -Wiem, o czym myslisz - powiedziala, poklepujac mnie po plecach. - Baw sie dobrze. Na zewnatrz otoczylo nas rzeskie powietrze wieczoru. Jesse obejrzal sie przez ramie, sprawdzajac, czy moi rodzice nie patrza. Potem wzial mnie za reke. -Gdybym mial do wyboru: zrobic to jeszcze raz albo spedzic wiecznosc w ogniu piekielnym, wybralbym pieklo. -Nie bedziesz musial tego powtarzac - odparlam ze smiechem. - Teraz cie znaja. Poza tym, spodobales im sie. -Nie twojej matce - stwierdzil Jesse. -Owszem, tak - sprzeciwilam sie. - Ona tylko mysli, ze jestes troche dla mnie za stary. -Gdyby wiedziala - powiedzial Jesse, wyrazajac - co czesto mu sie zdarzalo - dokladnie to, o czym wczesniej pomyslalam. -Z kolei twoj ojczym zaprosil mnie na jutro na kolacje. -Niedzielna kolacje? - Bylam pod wrazeniem. - On cie naprawde musi lubic. Doszlismy do samochodu Jesse'a - no, tak naprawde to byl samochod ojca Dominika. Ojciec D pozyczyl go Jesse'owi na te okazje. To nie znaczy, rzecz jasna, ze Jesse posiadal prawo jazdy. Ojciec D wciaz pracowal nad tym, zeby zdobyc dla niego swiadectwo urodzenia... karte ubezpieczenia spolecznego... swiadectwa szkolne, tak zeby mogl starac sie o miejsce w college'u i stypendium. Poczciwy ojczulek zapewnil nas, ze to nie bedzie trudne. "Kosciol, powiedzial, ma swoje sposoby". -Pani - powiedzial Jesse, otwierajac przede mna drzwiczki. -Dziekuje - odparlam, wslizgujac sie do srodka. Jesse obszedl samochod i wsunal sie na fotel kierowcy. -Jestes pewien, ze wiesz, jak sie to prowadzi? - zapytalam na wszelki wypadek. -Susannah. - Jesse wlaczyl silnik. - Nie obijalem sie jako duch przez sto piecdziesiat lat, jedzac cukierki. Poczynilem pare obserwacji to tu, to tam. I z cala pewnoscia - zaczal wycofywac samochod z podjazdu - potrafie prowadzic. -W porzadku. Tylko sie upewnialam. Bo zawsze moge poprowadzic, jesli to bedzie potrzebne... -Siedz, gdzie siedzisz - powiedzial Jesse, skrecajac w ulice Sosnowego Wzgorza i nie potracajac przy tym skrzynki na listy, co mnie, posiadaczce prawa jazdy, rzadko sie udawalo - i wygladaj ladnie, jak przystalo na mloda dame. -Zaraz, ktory to wiek mamy teraz? -Litosci - powiedzial zgnebiony. - Robie to dla ciebie, w tym malpim stroju. -Pingwinim. -Susannah. -Tak sie mowi. Tak to sie nazywa. Musisz sie podszkolic w gwarze, jesli nie chcesz odstawac. -Wszystko jedno - powiedzial Jesse, tak swietnie nasladujac - coz, mnie - ze az palnelam go zartobliwie w ramie. Siedzialam i wygladalam ladnie przez reszte podrozy do Misji. Na miejscu pozwolilam mu nawet obejsc auto i otworzyc dla mnie drzwiczki. Jesse podziekowal mi, wspominajac, ze jego meskie ego dostalo dostatecznie duzo ciegow w zeszlym tygodniu. Wiedzialam, o czym mowi i nie mialam pretensji, ze czuje sie tak, a nie inaczej. Ze szpitala wyszedl jak czlowiek nowo narodzony, bez przeszlosci, a w kazdym razie, bez takiej, ktora moglaby mu obecnie pomoc, bez rodziny - poza mna, oczywiscie, i ojcem Dominikiem - i bez grosza przy duszy. Gdyby nie ojciec Dominik, kto wie, jak by sie to skonczylo? Och, przypuszczam, ze mama i Andy pozwoliliby mu sie do nas wprowadzic... Ale nie byliby zachwyceni. Tymczasem ojciec Dominik znalazl Jesse'owi male - ale ladne i schludne - mieszkanie, a teraz szukal mu pracy. Do college'u mial pojsc pozniej, kiedy juz przygotuje sie i zda egzaminy na poziomie szkoly sredniej. Kiedy jednak wpadlismy na ojca D przy wejsciu na sale taneczna - urzadzona na dziedzincu Misji, przeksztalconym na e okazje w zalana swiatlem ksiezycowym oaze, z migotliwymi swiatelkami okreconymi wokol pni palm oraz wielobarwnymi swiatlami w fontannie - udawal, ze widzi Jesse'a po raz pierwszy - ze wzgledu na stojaca w poblizu siostre Ernestyne. -Milo mi cie poznac - powiedzial ojciec Dominik, sciskajac mu reke. Jesse nie zdolal powstrzymac usmiechu. -Mnie rowniez, prosze ksiedza. Kiedy siostra Ernestyna, przyjrzawszy sie mojej sukni - pewnie spodziewala sie po mnie stroju z rozcieciem do pepka, a nie skromnej bialej sukni od Jessiki McClintock - odeszla, ojciec Dominik przestal udawac. -Mam dobre wiadomosci. Masz prace. Jesse byl podekscytowany. -Naprawde? Co to za praca? Kiedy zaczynam? -W poniedzialek rano, a chociaz placa nie bedzie wysoka, to jest cos, co mysle, bedzie ci wyjatkowo odpowiadalo - wyglaszanie pogadanek o starym Carmelu w Muzeum Towarzystwa Historycznego. Sadzisz, ze dasz rade robic to przez jakis czas? W kazdym razie dopoki nie umiescimy cie w szkole medycznej? Usmiech Jesse'a wydawal sie - przynajmniej w moich oczach - jasniejszy od ksiezyca. -Tak przypuszczam - odparl. -Wspaniale. - Ojciec Dominik podsunal okulary wyzej na nosie i usmiechnal sie do nas. - Przyjemnego wieczoru, dzieciaki. Podziekowalismy z Jesse'em i poszlismy tanczyc. Nie byl to bal z polowy XIX wieku, ale bawilismy sie dobrze. Byl poncz i ciastka, i rodzice - opiekunowie. No, byl tez didzej i sztuczny dym, ale to niewazne. Jesse byl wyraznie zadowolony, zwlaszcza kiedy podeszli do nas Cee Cee z Adamem, a on mogl obojgu uscisnac rece i powiedziec: -Duzo o was slyszalem. Adam, ktory nie mial pojecia o istnieniu Jesse'a, zmarszczyl czolo. -Nie moge tego samego powiedziec o sobie - oznajmil. Ale Cee Cee, ktora stala sie blada jak jej suknia, kiedy przedstawilam Jesse'a, zachowywala sie z wieksza zyczliwoscia. Czy tez entuzjazmem. -A - ale - wyjakala, przenoszac spojrzenie z twarzy Jesse'a na moja i z powrotem - czy... czy nie... -Juz nie - powiedzialam. -Coz. - Cee Cee mimo zmieszania usmiechnela sie i doda - - Coz! To wspaniale! Wtedy zauwazylam jej ciotke gawedzaca nieopodal z panem Waldenem. -Co ona tu robi? - zapytalam Cee Cee. Adam parsknal smiechem i zanim Cee Cee zdazyla odpowiedziec, wyjasnil: -Pan Walden dyzuruje. Zgadnij, kogo przyprowadzil do pary? -Oni nie chodza ze soba - powiedziala Cee Cee z naciskiem. Tylko sie przyjaznia. -Jasne - stwierdzil Adam z szerokim usmiechem. -Suze. - Cee Cee owinela mocniej ramiona koronkowym szalem. - Pojdziesz ze mna do toalety? -Zaraz wroce - zwrocilam sie do Jesse'a. -W jaki sposob... - zaczela Cee Cee, jak tylko zaciagnela mnie do toalety. Nie zdolala jednak dokonczyc zdania, poniewaz za nami wpadla gromadka pierwszakow, ktore skupily sie przy umywalkach, poprawiajac przed lustrem fryzury. -Kiedys ci opowiem - zapewnilam ze smiechem. Cee Cee skrzywila sie. -Slowo? -Jesli mi powiesz, jak ci sie uklada z Adamem. Cee Cee westchnela i przyjrzala sie wlasnemu odbiciu. -Bajecznie - powiedziala. A spojrzawszy na mnie, dodala: - Tobie tez. Masz to wypisane na twarzy. -"Bajecznie" to dobre okreslenie - stwierdzilam. -Tak mysle. No, chodzmy. Nie wiadomo, co tez Adam moze tam wygadywac. Odwrocilysmy sie w momencie, kiedy otworzyly sie drzwi i do srodka wkroczyla Kelly Prescott. Rzucila mi wyjatkowo jadowite spojrzenie, ktorego nie zrozumialam, dopoki nie ukazala sie za nia siostra Ernestyna z tasma krawiecka w reku. Wowczas zwrocilam uwage na rozciecie w eleganckiej sukni Kelly. Siegalo znacznie wyzej niz do kolana, jak przewidywal regulamin. Przeslizgnelysmy sie obie z Cee Cee za plecami zakonnicy i chichoczac wypadlysmy na pasaz przy dziedzincu. Nie przestawalam sie smiac, dopoki nie zobaczylam Paula. Stal w cieniu, szalenie przystojny w smokingu. Widocznie czekal na powrot Kelly - po drobnych poprawkach stroju. Wyprostowal sie na moj widok. -Hm, powiedz Jesse'owi, ze bede za moment, dobrze? - poprosilam Cee Cee. Cee Cee skinela glowa i odeszla. Zblizylam sie do opartego o kamienny filar Paula. -Czesc - powiedzialam. Wyjal rece z kieszeni. -Czesc - odparl. Po czym zadne z nas, wydawalo sie, nie mialo pomyslu na to, co jeszcze powiedziec. W koncu odezwal sie Paul: -Wpadlem na Jesse'a tam, w sali. Unioslam brwi. -Wpadlam na Kelly tam, w toalecie. -Tak - powiedzial Paul, zerkajac na drzwi toalety. - Moj... moj dziadek o ciebie pytal - dodal po chwili. -Naprawde? - Slyszalam, ze doktor Slaski wrocil do domu. - Czy on... -Ma sie lepiej. Duzo lepiej. I... i mialas racje co do niego. Nie jest stukniety. A wlasciwie jest, ale w inny sposob, niz sadzilem. Wie mnostwo na temat takich... ludzi jak my. -Owszem. Przekaz mu moje pozdrowienia. -Przekaze. Paul wydawal sie niesamowicie zmieszany. Wcale mnie to nie;dziwilo. Spotkalismy sie po raz pierwszy od czasu tego pozaru... szpitala. Widzialam go w szkole w nastepnym tygodniu, ale mialam wrazenie, ze za wszelka cene mnie unika. Teraz tez wygladal, jakby mial ochote uciec, gdzie pieprz rosnie. Nie zrobil tego jednak. Poniewaz, jak sie okazalo, mial jeszcze cos do powiedzenia. -Suze. To... co sie stalo. Usmiechnelam sie. -Wszystko w porzadku, Paul. Juz wiem. To go zaskoczylo. -Wiesz? O czym? -O pieniadzach. O dwoch tysiacach dolarow, ktore przekazales anonimowo na koscielny fundusz dla potrzebujacych, ze wskazaniem na Gutierrezow. Otrzymali je i, wedlug ojca Dominika, byli gleboko wdzieczni. -Och - powiedzial Paul. I zaczerwienil sie. - Tak. Nie to mialem na mysli. Chcialem powiedziec... ze mialas... racje. Zamrugalam oczami. -Mialam? Co do czego? -Co do mojego dziadka. - Odchrzaknal. Widzialam, ile go kosztowalo przyznanie czegos takiego. Widzialam rowniez, ze bardzo chcial to powiedziec. - Coz, nie tylko co do dziadka, ale... co do wszystkiego. Unioslam brwi. To bylo wiecej, niz smialabym kiedykolwiek oczekiwac. -Wszystkiego? - powtorzylam z nadzieja, ze ma na mysli to, o podejrzewalam. A wiele na to wskazywalo. -Tak. Wszystkiego. -Nawet co do - musialam sie upewnic - ciebie i mnie? Skinal glowa, z niezbyt zachwycona mina. -Powinienem to wiedziec od poczatku - mowil wolno, jakby slowa wydzierano mu sila. - Chodzi mi o to, co do niego czulas. Powtarzalas mi to dostatecznie czesto. Ale to... to nie dotarlo do mnie, az do tamtej nocy w stodole, kiedy ty... powiedzialas mu o tym. Po co przybylismy. To, ze wolalas, zeby zyl... -Nie musimy o tym mowic - powiedzialam, poniewaz samo wspomnienie tej nocy powodowalo u mnie sciskanie w gardle. - Naprawde. -Nie - odparl Paul, wbijajac we mnie spojrzenie niebieskich oczu. - Nie rozumiesz. Ja musze. Ja nigdy, Suze, nigdy nie czulem do nikogo czegos podobnego. Nawet do ciebie. Hm, pewnie zauwazylas. Kiedy wlasciwie nie probowalem cie ratowac. Podczas pozaru i w ogole. -Ale potem byles wspanialy - powiedzialam, ujmujac sie za nim, bo czulam, ze ktos chyba powinien. - Pomogles mi zawiezc Jesse'a do szpitala i w ogole. Wzruszyl zalosnie ramionami. -To sie nie liczy. Jesse skoczyl w plomienie - a nawet cie dobrze nie znal... -Wszystko w porzadku, Paul - powiedzialam. - Naprawde. Nie wydawal sie przekonany. -Naprawde? -Naprawde - powtorzylam zupelnie szczerze. Potem, wskazujac broda na drzwi toalety, dodalam: - Poza tym, zawsze uwazalam, ze wy dwoje lepiej do siebie pasujecie. -Tak - odparl Paul, idac za moim wzrokiem. - Chyba tak. Ku mojemu zaskoczeniu wyciagnal reke. -Bez urazy, Simon? Spojrzalam w dol na jego dlon. Zdumiewajace, ale naprawde nie mialam, urazy. Wcale. Juz nie. Wsunelam palce w jego reke. -Bez urazy. Drzwi toalety otworzyly sie i pojawila sie Kelly. Jej krok ulegl zasadniczej zmianie, poniewaz siostra Ernestyna zafastrygowala rozciecie sukni prawie do samego kolana. Kelly wyrazala sie mocno niepochlebnie o zakonnicy. -Ale przynajmniej nie odeslala cie do domu, zebys sie przebrala - przerwalam jej. Kelly tylko zamrugala oczami. -Co to za chlopak? - zapytala zaintrygowana. Obejrzalam sie przez ramie. Jesse szedl ku nam pasazem. Serce, jak zawsze na jego widok, zabilo mi gwaltownie. -Och, ten? - powiedzialam obojetnym tonem. - To Jesse, moj chlopak. Moj chlopak. Moj chlopak. Oczy Kelly otworzyly sie na cala szerokosc, kiedy Jesse wszedl krag ksiezycowego swiatla, w ktorym stalismy, i ujal mnie za reke. -Paul - odezwal sie, skinawszy glowa. -Czesc, Jesse - odparl Paul, wyraznie nie w sosie. Potem przypomnial sobie o Kelly i przedstawil ich sobie z zaklopotaniem. -Milo mi cie poznac - stwierdzil Jesse, sciskajac dlon Kelly. Ona byla jednak zbyt zdumiona, zeby odpowiedziec. Wpatrywala sie w Jesse'a, jakby zobaczyla... No, moze niekoniecznie ducha. Raczej cos, czego nie byla stanie zrozumiec. Niemal slyszalam, jak mysli: "Co taki facet, jak ten, robi z Suze Simon?" Ha, nie wiedziala, przez co przeszlam dla tego faceta... ani co on zrobil dla mnie. Starajac sie nie sprawiac wrazenia, jakbym sie pysznila, ujelam Jesse'a pod ramie i powiedzialam: -No, to na razie. - Po czym zaprowadzilam go na parkiet. -Z Paulem...? - Jesse uniosl brwi pytajaco, kiedy objelam go za szyje. -W porzadku. -Wiesz to stad, ze...? -Tak mi powiedzial. -A ty mu wierzysz? -Wiesz co? - Podnioslam glowe z ramienia Jesse'a. - Wierze. -Rozumiem. - Jesse stal, podczas gdy ja kolysalam sie w takt muzyki. - Susannah? Co ty robisz? -Tancze z toba. Jesse spojrzal na moje stopy, ale nie mogl ich zobaczyc pod dluga suknia. -Nie znam tego tanca - oznajmil. -To latwe. - Puscilam jego szyje, chwycilam jego dlonie i ulozylam je na swojej talii. A potem znowu objelam go za szyje. - Teraz sie kolysz. Jesse zaczal sie poruszac. -Widzisz? Tez to potrafisz. -Jak sie ten taniec nazywa? - szepnal mi do ucha. -Wolny - odparlam. - Nazywa sie wolnym tancem. Pozniej Jesse juz nie odzywal sie za wiele. Naprawde szybko chwytal dwudziestopierwszowieczne obyczaje towarzyskie. Nie wiem, po jakim czasie podnioslam glowe i wtedy zobaczylam stojacego obok tate. Tym razem nie podskoczylam jak oparzona. W pewien sposob spodziewalam sie, ze go zobacze. -Czesc, dzieciaku - powiedzial. Przestalam tanczyc i zwrocilam sie do Jesse'a: -Czy moge cie na chwile przeprosic? Jest tu ktos, z kim, hm, musze zamienic slowo. -Oczywiscie - usmiechnal sie Jesse. Z sercem przepelnionym zachwytem dla niego, podeszlam pospiesznie do palmy, za ktora przystanal tata. -Czesc - powiedzialam, lekko zdyszana. - Przyszedles. -Naturalnie, ze przyszedlem - odparl tata. - Pierwszy prawdziwy bal mojej coreczki? Sadzisz, ze moglbym to przegapic? -To nie dlatego ciesze sie, ze przyszedles - stwierdzilam, biorac go za reke. - Chcialam ci podziekowac. -Podziekowac? - zdziwil sie. - Za co? -Za to, co zrobiles dla Jesse'a. -Dla Jesse'a? - Domyslal sie i zmieszany wykonal ruch, jakby chcial puscic moja reke. - Och. To. -Tak, to - powiedzialam, sciskajac go jeszcze mocniej. - Gdybys nie sklonil go do przyjscia do szpitala, stracilabym go na zawsze. -Coz - powiedzial z mina, jakby chcial byc gdzies - gdziekolwiek - indziej. W gruncie rzeczy, wygladal... coz, prawie tak, jakby juz byl gdzies indziej. Byl duzo bardziej przezroczysty niz zwykle. - Plakalas. I wzywalas mnie. Podczas gdy to Jesse'a powinnas byla wzywac. -Myslalam, ze Jesse odszedl. Wiec wzywalam ciebie. Bo zawsze byles przy mnie, kiedy cie naprawde potrzebowalam. I wtedy tez. Uratowales go, tato. Chcialam tylko, zebys wiedzial, ile to dla mnie znaczy. Zwlaszcza ze wiem, ze wcale nie pochwalales, no, wiesz, tego, ze sie przenioslam w czasie. Tata wyciagnal reke i poprawil mi przekrzywiona orchidee przy sukni. Z jakiegos jednak powodu, zamiast ja chwycic, jego palce przenikaly przez woskowe platki. Nagle zrozumialam, co sie dzieje. I nie moglam nic zrobic, tylko stac i patrzec na niego ze lzami naplywajacymi do oczu. -Tak, przykro mi z tego powodu - ciagnal tata, majac na mysli swoj sprzeciw wobec mojej podrozy w czasie w celu "uratowania" Jesse'a. Z kazdym slowem nikl w oczach. I to wcale nie dlatego, ze patrzylam poprzez zaslone lez. - Widzisz, gdybys sie cofnela i uratowala moje zycie, to byloby tak... coz, jakbym umarl i obijal sie przez ostatnich dziesiec lat daremnie. -To nie bylo daremne, tato - powiedzialam, trzymajac z calej sily reke, ktora, nawet kiedy to mowilam, prawie wyslizgiwala mi sie z dloni. - To bylo dla Jesse'a. I dla mnie. To dlatego jestes wreszcie gotow, zeby przejsc dalej. Sam zobacz. Tata popatrzyl na siebie, potem na mnie, wyraznie wstrzasniety. -W porzadku, tato - powiedzialam, ocierajac wolna reka lzy z twarzy. Teraz juz ledwie go widzialam... zostala tylko drzaca kolorowa plama i lekki ucisk na dloni. Czulam jednak, ze sie usmiecha. Usmiecha i placze jednoczesnie. Tak samo jak ja. -Bedzie mi ciebie brakowalo. -Opiekuj sie swoja matka - wyrzucil z siebie pospiesznie, jakby w obawie, ze zniknie, zanim zdola to powiedziec. -Przyrzekam. -I badz grzeczna. -A czy zdarza mi sie nie byc? - zapytalam lamiacym sie glosem. Blysnal raz jeszcze, po czym zniknal. Na zawsze. Minelo sporo czasu, zanim zdolalam wrocic do Jesse'a. Musialam sie wyplakac za palma, a potem naprawic poczynione przez lzy uszczerbki w makijazu. Kiedy wreszcie podeszlam do niego, spojrzal na mnie z usmiechem. -Odszedl? - zapytal. -Odszedl - odparlam odruchowo. A potem az westchnelam z wrazenia. -Jesse... - Wytrzeszczylam na niego oczy. - Czy ty... czy...? -Czy widzialem, jak rozmawialas przed chwila ze swoim ojcem? - zapytal. Kaciki ust lekko mu drzaly. - Tak. -A wiec mozesz... - Nie moglam sie pozbierac ze zdumienia. - Mozesz... -Widziec duchy i rozmawiac z nimi? - Jesse usmiechnal sie w swietle ksiezyca. - Wyglada na to, ze tak. Dlaczego? Czy to stanowi jakis problem? -Nie. Tylko ze... to by znaczylo... - prawie nie wierzylam we wlasne slowa. - To znaczy, ze jestes... -Querida - powiedzial Jesse i przyciagnal mnie do siebie. - Zatanczmy. Nie moglam jednak otrzasnac sie z szoku. Jesse - moj Jesse - nie byl juz duchem. Byl posrednikiem. Jak ja. -Jedyna rzecz, ktorej nie rozumiem - mowil mi Jesse wprost do ucha - to dlaczego zajelo mu to tyle czasu? Kolysalam sie w jego ramionach, prawie nie zwracajac uwagi na jego slowa. "Jesse jest posrednikiem - tylko to mialam w glowie. - Teraz Jesse jest posrednikiem". -Twoj ojciec - powiedzial Jesse. - Przenosi sie dalej. Dlaczego teraz? Objelam go za szyje. A co innego mialam zrobic? -Naprawde nie wiesz? - zapytalam. Pokrecil glowa. Usmiechnelam sie; czulam, jakby serce mialo mi peknac ze szczescia. PODZIEKOWANIA Serdecznie dziekuje Beth Ader, Jennifer Brown, Laurze Langiie, Abigail McAden, a zwlaszcza Benjaminowi Egnatzowi jak rowniez wszystkim czytelnikom, ktorzy od poczatku wspierali te serie. Podziekowania dla Eleonory za skan * dormitoire - (fr.) sypialnia, tutaj - w internacie (przyp. tlum.). * ouija - do seansow spirytystycznych (przyp. tlum.). This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-10 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/