Pochroń Adam - Łowca
Szczegóły |
Tytuł |
Pochroń Adam - Łowca |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Pochroń Adam - Łowca PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Pochroń Adam - Łowca PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Pochroń Adam - Łowca - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Adam Pochroń
Łowca
Jake Mallory siedział w sterowni swego frachtowca. Siedział i myślał kiedy
wreszcie wysiądzie ostatecznie sonda
przestrzenna, chłodzenie reaktora albo inny podzespół tego latającego złomu i
skończą się jego kłopoty, pozostawiając
po nim stertę blach na którymś z meteorytów albo chmurę pyłu w przestrzeni. Był
łowcą. Profesja ta przechodziła w
jego rodzinie z ojca na syna. Jego pradziadek, Safet Mallory, zwariowany
milioner, w wieku siedemdziesięciu lat
postanowił zostawić po sobie coś, co ludzie będą pamiętali dłużej niż jego
pieniądze. Po kilku poronieniach i ciężkim
porodzie ujrzał światło dzienne pomysł wykopany przez niego w jakiejś starej
bibliotece na Ziemi. Ten stary wariat, na
przekleństwo dla całej rodziny umyślił sobie, że założy coś na kształt
prehistorycznych ogrodów zoologicznych.
Zwykły koniunkturalizm. Wiedział doskonale, że podróże turystyczne po obszarze
Imperium są cholernie drogie, a
poza tym biura wycieczkowe oferowały wycieczki tylko tam, gdzie nawet po pijaku
i w nocy można się było najwyżej
zaziębić. Żadnych planet, gdzie mogłyby zagrażać drapieżniki, gdzie klimat
zmuszałby do stosowania specjalnych
środków bezpieczeństwa, to znaczy np. skafandra zamiast kąpielówek. Nie mówiąc
już o jakiejkolwiek broni. Ta banda
mięczaków rozsiadła na wszystkich planetach wykastrowanych z zagrożeń dostała by
zawału już podczas prób
wytłumaczenia im do czego i dla czego mają strzelać. Od wieków niezdrowo
podniecają się komiksami i filmami video
o bohaterskich czynach herosów przestrzeni, którzy płacąc swoja krwią tak
pięknie zdobywają dla ludzkości nowe
planety i systemy. Cała ta chałtura płodzona przez durniów, którzy nigdy nie
zadali sobie trudu przeczytania
sprawozdania z jakiejkolwiek wyprawy eksploracyjnej, najeżona jest scenami walk
z superpotworami i siłami
nieczystymi. Tylko ci, którzy przy eksploracji pracowali widzieli, że człowiek
potrzebny jest w jednym na sto
przypadków, a i to najczęściej z powodu notorycznego braku wyobraźni komputerów.
W ciągu ostatnich dwustu lat
tylko raz zdarzyło się, że w czasie wyprawy zginął człowiek. Facet dostał zawału
na widok odczytu analizatora
atmosfery na jakiejś peryferyjnej planetce Vegi. Był tam sam etanol, więc trudno
się dziwić. Pradziadek Mallory
postanowił zainwestować swoją fortunę w stworzenie ludziom horroru
autentycznego, tyle że w prezerwatywach z pola
siłowego. Kupił kilka nieużywanych sztucznych i naturalnych satelitów w co
większych ośrodkach Imperium, założył
na nich hotele, terraria, akwaria i inne aria, po czym swoją flotyllą handlową
zaczął zwozić do nich nałapane gdzie się
dało dziwy przyrody. Konkurencja z filmowcami była duża, byle czym karmionych
videopotworami ludzi nie można
było zaskoczyć. Pomysły scenarzystów przypominały koszmarne sny genetyków, a
matka natura nieczęsto miewała
takie przebłyski fantazji twórczej. Mimo to, energiczny wówczas Safet Mallory
jakoś dawał sobie z tym radę. Gorsza
sprawa była z komisją egzobiologiczną Imperium, która co rusz odrzucała jakieś
egzemplarze jako zbyt niebezpieczne,
lub z niewiadomych dla pradziadka przyczyn, niezbędne na swoich ojczystych
planetach. Pradziadek tyle razy naraził
się Komisji, że tylko pieniądze i znajomości uratowały jego licencję pilota i
cały interes w ogóle. Interes - bo cała ta
cholerna zabawa zaczęła przynosić zyski. Wielu było chętnych do zagrania na
nosie trzymetrowym gadom z zębami do
ziemi, lub zrobienia sobie zdjęcia z oswojonym tygrysem szablozębym, wywleczonym
gdzieś z mroków Tau Ceti. Co
więcej, wielu bogatych snobów wyraziło nieodpartą chęć posiadania takich stworów
we własnych kolekcjach.
Pradziadek rozkręcił więc przemyt na dużą skalę. Z czasem pojawiła się
konkurencja mająca mniej skrupułów niż
pradziadek, a za to więcej pieniędzy i nowocześniejszy sprzęt. Doszło do tego,
że modne stało się pokazywanie
publicznie z dziwacznymi pupilami w elektronicznych obrożach, czyniących nawet z
Tyranozaurusa z Formalhaut
łagodnego i komunikatywnego przyjemniaczka. Powoli ogrody pradziadka zaczęły
schodzić na psy. Ten cwany
handlarz postanowił jednak walczyć. Stotrzydziestoletni wówczas patriarcha
licznej rodziny przelał na męskich
potomków całą swą wiedzę i rozesłał po Wszechświecie. Tak narodziła się profesja
łowcy. Najwymierniejszym
efektem tych wydarzeń było wprowadzenie do rodziny dawno już zapomnianego doboru
naturalnego, a co za tym idzie
- dość znacznym przetrzebieniem jej członków. Dzięki znacznie złagodzonym z
czasem przepisom komisji
egzobiologicznej, łowcy polowali na coraz bardziej niebezpieczne stworzenia.
Zapuszczali się w peryferyjne rejony
Imperium w pogoni za nowymi okazami, które mogłyby zastrzelić depczącą im po
piętach konkurencję,
zmaterializowaną teraz w postaci rodziny Korrdenów. Korrdenowie posunęli się do
tego, że umieszczali na statkach
Floty Eksploracyjnej Imperium swoich ludzi jako egzobiologów. Nie ulegało
wątpliwości, że zawsze mieli lepsze
głowy do nauki niż krewni Jake'a. Za to łowcy byli z nich kiepscy. Już po ich
odlocie Mallory potrafili wyciągnąć,
czasem dosłownie, spod ziemi czy wody jakiś relikt, czy ostatnie osobniki form
przejściowych tamtejszej ewolucji.
Mimo tego interes podupadał dalej. Obecnie Jake, jedyny żywy Mallory, był
posiadaczem czterech ogrodów
egzozoologicznych i siedmiu egzobotanicznych oraz wysłużonego jeszcze w czasach
jego ojca frachtowca. Właściwie
był to frachtowiec tylko z nazwy, bowiem z czasem został przekształcony ze
zwykłego transportowca w maszynę do
łowienia, tropienia i walki. Jeden Kosmos wie, ile razy potężny, rasowany napęd
i supernowoczesne uzbrojenie
ratowały życie Jake'owi i jego ojcu w walce ze statkami Korrdenów, którzy nie
przebierali w środkach, żeby pozbyć się
niewygodnej konkurencji. * * * Teraz Jake Mallory wracał z kolejnej wyprawy.
Penetrował mało znane obszary alfy
Feniksa. Dopiero dziesięć lat temu dotarły tam załogowe patrole Floty Wojennej i
jak się można było spodziewać, po
raz kolejny nie znalazły dla siebie żadnego przeciwnika. Był to teren pogranicza
Imperium, niewiele układów i planet
było zbadanych, a więc dobra sposobność do poszukiwania nowych okazów.
Oczywiście Korrdenowie już uznali te
rejony za spenetrowane, ale znając ich talent łowiecki, Jake obiecywał sobie co
nieco po tej wyprawie. I rzeczywiście.
W szóstej sferze od centrum galaktyki sondy wysłane z pokładu "Grubasa", jak
ochrzcił swój statek Mallory, wykryły
w jednym z systemów słonecznych kilka planet, na których dość dobrze rozwinęły
się wyższe formy życia. "Grubas"
prowadzony sygnałami sond zapuścił się w głąb galaktyki i po kilku ziemskich
dobach stanął na orbicie parkingowej
wokół jednej z trzech żywych planet. Badania sond wykazały, że atmosfera planety
zbliżona jest do ziemskiej, czysta,
nadająca się do oddychania. Mallory w kapsule lądownika, otoczony stadkiem
transporterów wylądował z pompą i
paradą na największym z czterech soczystozielonych kontynentów. Natychmiast po
lądowaniu automat obozowy
rozwinął pole siłowe i przystąpił do budowy bazy. Wokół rozciągała się puszcza,
złożona głównie z wysokich drzew,
podobnych do ziemskich sekwoi. Ich niebotyczne pnie ginęły w górze, tak, że
trudno było dostrzec korony, niemal
całkowicie zasłaniające słońce. Powodowało to złudny efekt zmroku rozcinanego
gdzieniegdzie sztyletami jaskrawego,
migotliwego światła. Było ciepło i parno. Mallory zastanawiał się, dlaczego
wszędzie tam, gdzie bywał do tej pory,
przyroda była tak do siebie podobna. Wyjątkiem były planety o dużej grawitacji.
Tam natura tworzyła formy tak
niesamowite, że przyprawiały one o dreszcze nawet najbardziej otrzaskanych
wyjadaczy. Tutaj wszystko wyglądało
normalnie. Wysokopienny, ale przytulny las, kępy niezbyt gęstego poszycia,
ziemia wyścielona miękkim dywanem
mchów i porostów. - Dobre miejsce na pustelnię emeryta - mruknął pod nosem
trochę rozmarzony Jake, przeciągnął się
i podszedł do gotowego już baraczku, w którym robot kończył instalować centralkę
komputera dowodzenia. Wydał
polecenie podjęcia normalnej procedury penetracyjnej. Z cichym gwizdem
wystartowały cztery poduszkowce i w
zgrabnym szyku znikły jak duchy pomiędzy drzewami. Mallory'emu pozostało
oczekiwanie na wynik ich wstępnego
rozpoznania. Miał niejasne przeczucie, że nie wylądował tu na darmo. Nawet nie
usiłował sobie tłumaczyć tych
przeczuć. Po prostu czuł, tak jak marynarz na lądzie czuje bliskość morza, albo
ślepy pilot przepaść pod nogami.
Wyciągnął z podajnika puszkę piwa, włączył monitory i przyglądając się obrazom
przekazywanym przez penetratory,
rozłożył się wygodnie w fotelu. Patrzył przez chwilę, pociągnął łyk i zasnął.
Obudził go delikatny świergot
sygnalizatorów. Natychmiast otworzył oczy i spojrzał na ekrany. Zobaczył
pokazaną z czterech stron kępę krzewów,
tak gęstych, że ni mógł dostrzec jej wnętrza. U dołu głównego ekranu wyświetlony
był meldunek penetratorów.
Zamknęły w polu siłowym dwa osobniki zwierzęce. Nie mając polecenia schwytania
ich do ładowni, trzymały je w
szachu, oczekując na rozkaz. - Nareszcie coś się dzieje. Zostańcie na miejscu,
zaraz tam będę - wyrzucił z siebie Jake i
poderwał się. Wskoczył do poduszkowca i popędził w stronę swoich
skomputeryzowanych psów gończych. Po
kilkunastu minutach był już na miejscu. Wysiadł z pojazdu, obszedł dookoła kępę
krzaków i nieruchome penetratory.
Nic nie zobaczył. Panowała kompletna cisza i bezruch. Rozkazał zdjąć pole i
wejść jednemu z "ogarów" w głąb kępy.
Wszystko odbywało się w ciszy, przerywanej tylko szelestem liści o kadłub
"ogara". Po kilku sekundach, nieomal
naprzeciw Mallorey'ego, z krzaków wyskoczyły na tylnych nogach dwa małe,
kolczaste gady i śmignęły obok
wściekłego Jake'a, znikając między drzewami. Mallory powoli wycedził przez zęby:
- Wy cholerne cyfrowe
ćwierćmózgi! Dla takiego gówna robicie alarm?! Co wam się znowu poprzestawiało?
Macie spadek napięcia? -
tzyndraknadam... - No i co z tego, że mają podwyższony stopień inteligencji?!
Przecież nikt nie będzie z nimi grał w
szachy! Pełno takich wszędzie, już nikt się tym nie bawi, nawet dzieci.
Szukajcie dalej, tylko już bez takich wpadek!
Konkrety! K o n k r e t y! "Ogary" odleciały. Jake mrucząc pod nosem epitety pod
ich adresem wsiadł do swojego
poduszkowca. Wracał do bazy. Powoli wleciał między drzewa. Chciał wreszcie zjeść
porządny obiad. Robot kuchenny
zameldował, że ustrzelił jakieś jadalne ptaszysko i właśnie szykuje pieczyste.
Mijał właśnie sporą kępę paproci,
przyglądając się jej bez zainteresowania. Nagle jego twarz przybrała skupiony
wyraz: "Coś się tam poruszyło! Ki
diabeł? Wiatru nie ma, więc chyba jakieś zwierzę." Zwolnił, a po chwili
zatrzymał się zaczął dokładnie obserwować
gąszcz. Znów coś poruszyło krzewy poszycia. Wpatrującego się w krzaki aż do bólu
Jake'a ogarniać zaczęło to
charakterystyczne podniecenie, którego doznawał zawsze, kiedy polował osobiście,
wpadał na trop ciekawego okazu.
Odzywał się w nim instynkt łowiecki przodków. Tym razem wzbogacony o dziwne
przeczucie, że "to" będzie coś na
prawdę niezwykłego. Tylko raz do tej pory miał takie uczucie. Było to jakieś
dziesięć lat temu, kiedy będąc w
poważnym dołku finansowym, przypomniał sobie stare księgi pradziadka i z nich
wziął pomysł poszukania wyjścia z
kłopotów w jeziorze na staruszce Ziemi. Wtedy właśnie, nurkując w wodach Loch
Ness czuł, że to co wyłowi, będzie
zupełnie niezwykłe. Tak też się stało. Wyłowiony legendarny potwór stał się
sensacją sezonu. Kasy starczyło na spłatę
długów i remont "Grubasa". Teraz, skoncentrowawszy wzrok na poruszających się
jeszcze krzakach, wsłuchiwał się w
dane odczytu czujników, które podawał mu na komputer łazika. To "coś" miało
ciepłotę ciała nieco wyższą od
ludzkiej, było dość duże, i co najdziwniejsze, wyraźnie się ukrywało. Zachowanie
co najmniej niezwykłe na planecie,
gdzie człowiek jeszcze nie zdążył swym postępowaniem zakodować w mózgach
zwierząt odruchu panicznej ucieczki.
Jake postanowił nie czekać na rozwój wypadków. Poprawił oporządzenie i z
miotaczem gazu usypiającego w ręku
wysiadł powoli z łazika. Czuł doskonale, że "coś" go obserwuje. W słuchawkach
odezwał się głos komputera, który
zawiadamiał, że wykrył intensywne źródło fal elektromagnetycznych, o parametrach
zbliżonych do ludzkich. "To
zaczyna być ciekawe" - pomyślał Mallory i uśmiechnął się do siebie. "Nie ma to
jak inteligentna zwierzyna i
inteligentny myśliwy - zaczyna się gra na dwie bramki. Albo rybki, albo pipki,
jak mawiał pradziadek". W takich
chwilach Jake nieraz błogosławił swego przodka, za podarowanie mu takich
przeżyć. Nie każdy w tej cywilizacji mógł
się pochwalić niezatartym instynktem walki. A teraz właśnie zaczynało się to,
dzięki czemu zapomina się o wszystkich
kłopotach i pozostaje tylko jedno: wygrać! Od zarośli dzieliło go tylko kilka
kroków, kiedy komputer oznajmił, że
"Coś" myśli, i to w dodatku posługując się pojęciami. - Właśnie analizuję jego
system logiczny i kod językowy.
Komputer-matka na "Grubasie" powinien zaraz podać dane. Na razie mogę
stwierdzić, że jest to istota humanoidalna.
Koniec. Mallory'emu zimny pot pociekł po plecach. - A więc to już koniec! To na
pewno któryś z tych pieprzonych
Korrdenów. Pewnie ma mnie na celowniku anihilatora i już cieszy serduszko chmurą
gazów, jaką ze mnie za chwilę
zrobi! Tylko czemu jeszcze nie strzela sukinsyn! Przecież nie mam pola siłowego,
ta purchawka którą wymachuje
może go tylko rozśmieszyć, a zresztą, nawet go nie widzę. Coś w nim zawyło - no
strzelaj, strzelaj gnojku, tylko to
potraficie! Teraz dopiero uświadomił sobie, że nie zatrzymał się, i ciągle
zbliża się do kępy krzaków. To go trochę
otrzeźwiło. Zaczął myśleć jaśniej - Jeśli promień ma ustawiony na wąski zakres,
to może jeszcze z nim pogadam. Może
mnie nie trafić. Ale jeśli nie chce się bawić w snajpera, to rozpieprzy mnie i
całą okolicę, i nawet duch Pradziadka mnie
nie uratuje. Rozkazał łazikowi wykonać nagły zwrot i w tym momencie rzucił się w
prawo, w kępkę rachitycznych
krzewinek. Już w locie wyrwał lewą ręką anihilator z uchwytu na biodrze. Kiedy
wylądował na brzuchu, tłukąc się
niemiłosiernie o wystające korzenie, zamarł w oczekiwaniu na reakcję
przeciwnika. Minęło kilka sekund... i nic się nie
stało. - Coś tu nie gra - mruknął - albo głupi, albo pewny siebie, albo...
nieuzbrojony! Rozkazał łazikowi nakryć cały
zagajnik polem siłowym a potem uśpić wszystko, co będzie w środku. W momencie,
kiedy pojazd ruszył, Jake odtoczył
się jeszcze bardziej w bok i czekał na zdematerializowanie maszyny. Ale znów nic
się nie stało i łazik najspokojniej w
świecie przystąpił do wykonania rozkazu. Po chwili zameldował, że skończył i
strefa jest już zneutralizowana. Mallory
wstał, odetchnął głęboko i natychmiast głośno zaczął przeklinać swoją idiotyczną
pasję do zabaw w podchody.
Uspokojony nieco po gruntownym zmieszaniu z błotem kilkunastu przodków (z
wyjątkiem Dziadka), zdjął pole siłowe,
zostawił tylko osłonę łazika, wsiadł i wjechał powoli w miejsce, gdzie jak się
domyślał, spał snem spokojnym jego
przeciwnik. Manipulatory łazika delikatnie rozgarniały gałęzie, czujniki
podawały odległość do celu. Wreszcie Jake
zobaczył zarys postaci leżącej pod rozłożystym, gęsto ulistnionym krzakiem -
Człowiek! Tylko dlaczego czujniki nie
wykryły przy nim żadnych metali? Przecież... Ciekawe, może to rozbitek? Ale nie,
to nie możliwe, żeby nie miał przy
sobie żadnego wyposażenia. Wysiadł ostrożnie z pojazdu i powoli, asekurując się
wysuniętą do przodu bronią,
podszedł do leżącej postaci... * * * Przyciemnione światło w pokoju sekcji
medycznej, ciche pobrzękiwanie automatów
i rozbłyski na tablicy kontrolnej komputera pracującego na pełnych obrotach
uspokajały rozdygotane nerwy
Mallorye'go. - To nie możliwe, to jakiś idiotyczny sen! - mruczał sam do siebie
- przecież nie stwierdzono jeszcze
nigdy istnienia nawet śladów czegoś takiego! Czytał wydruki analiz przekazywane
przez komputer, skrobał się po
głowie i co chwile spoglądał na stół medyczny, na którym pod kloszem z pleksi
leżał On. Automaty ciągle analizowały
odczyty czujników. Z każdym wynikiem wypluwanym przez komputer, szczęka
Mallory'ego opadała niżej, a oczy
robiły się coraz bardziej okrągłe. Wreszcie rzucił wydruki na podłogę i podszedł
z obłędem w oczach do stołu, na
którym leżał Obcy. * * * Miał dokładnie dwa i pół metra wzrostu, dwie potężne
ręce, takie same, wspaniale umięśnione
nogi, ogromną klatkę piersiową i proporcjonalnie dużą głowę, mieszczącą mózg,
którego elektroencefalogram
przyprawiłby o zawał najbardziej zahartowanego psychiatrę. Jake sam się
wzruszył, kiedy komputer podał, że IQ
Obcego wynosi ponad 300. Poza tym, Jego organizm nie różnił się z grubsza od
przeciętnego ludzkiego. Wszystko
wskazywało na to, że pochodzi z planety o ciążeniu większym, niż ziemskie.
Potężna muskulatura i kościec
wzbudziłyby zazdrość u każdego kulturysty. Jedynie wspaniały zarost, a właściwie
futro, pokrywające całe ciało
Obcego, różniło Go zewnętrznie od człowieka. Mallory przeżywał straszną rozterkę
od momentu, kiedy Obcy znalazł
się na pokładzie "Grubasa". Już dawno powinien zawiadomić Centrum Kosmiczne
Imperium o swoim "znalezisku". A
już pod żadnym pozorem nie wolno mu było przeprowadzać badań na własną rękę.
Popełnił zatem już dwa
wykroczenia, za które miał jak w banku dożywocie w jakiejś kopalni uranu, gdzie
pięć lat odsiadki znaczyło w
praktyce najwyżej trzy lata piekła przed koszmarną śmiercią. I, co najlepsze,
podjął już decyzje popełnienia trzeciego
wykroczenia, które gwarantowało mu, w razie niepowodzenia, zakończenie żywota w
majestacie prawa natychmiast po
przybyciu w bardziej cywilizowane strony. Postanowił Go obudzić. Pokładowy
translator rozgryzł jego język, po
analizie zawartości jego pamięci leksykalnej - jedynego miejsca w mózgu, do
jakiego konstrukcja i ścisłe ograniczenia
w oprogramowaniu urządzenia pozwalały mu dotrzeć. Dzięki lekcji w hipnozie Jake
potrafił już porozumiewać się w
języku Obcego. Bał się strasznie tej rozmowy, tego ogromnego IQ, różnicy
posiadanych przez nich pojęć. Jednocześnie
paliła go ciekawość, ciekawość żrąca jak sumienie lub kac po pijackiej burdzie w
porcie. Nieokreślone przeczucie
czegoś wspaniałego, pomieszane z nadzieją i strachem spowodowały, że Mallory
odczuwał narastający ból w skroniach
i nieprzeparte pragnienie. - Niech się dzieje co ma się dziać! - powiedział
głośno i nakazał automatom rozpoczęcie
procedury budzenia Obcego. * * * Siedział w sterowni. Na pulpicie stała otwarta
puszka piwa, o której zapomniał,
oddając się smętnym rozmyślaniom o swoich kłopotach. Skakał od marzeń o jakiejś
nieokreślonej awarii, która
rozwiązałaby definitywnie jego doczesne kłopoty do nieokreślonego lęku przed
spotkaniem z Obcym. Przypominał
sobie historie swojej rodziny i nie mógł pozbyć się uporczywego przeświadczenia,
że to się musiało tak skończyć, tym
bardziej, że nie słyszał, nic o tym, żeby pozostawił po sobie jakiegoś potomka,
któremu mogło się coś takiego
przytrafić. Jakby na sprawę nie popatrzeć, złośliwa - co do tego nie miał
żadnych wątpliwości - chęć Pradziadka do
wpakowania swych potomków, a w szczególności jego osobiście, w kłopoty,
przyniosła nadspodziewanie dobry efekt.
Poczuł bardziej niż usłyszał, że otwierają się drzwi sterowni. Gigantyczna trema
ścisnęła go w dołku. Odwrócił głowę i
zobaczył wchodzącego Obcego. Ten przyjrzał się twarzy Jake'a a potem rozejrzał
się po pomieszczeniu i zatrzymał
wzrok na puszcze z piwem. Podszedł do pulpitu, wziął ją delikatnie do ręki i
powąchał. Ekspertyza musiała wypaść
pozytywnie, bo usiadł na sąsiednim fotelu, pociągnął z puszki wielki łyk,
westchnął potężnie i osłupiały Jake ujrzał, jak
zwróconą ku niemu twarz rozciąga najwspanialszy, jaki dotychczas widział,
uśmiech zadowolenia... Kaniów, 1997 r.