Orwell George - Wiwat Aspidistra!
Szczegóły |
Tytuł |
Orwell George - Wiwat Aspidistra! |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Orwell George - Wiwat Aspidistra! PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Orwell George - Wiwat Aspidistra! PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Orwell George - Wiwat Aspidistra! - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
GEORGE
ORWELL
Strona 3
WIWAT
ASPIDISTRA!
Gdybym mówił językami ludzkimi i anielskimi, a pieniędzy bym nie miał, stałbym się jak miedź
brzęcząca albo cymbał brzmiący. I choćbym miał dar proroctwa i znał wszystkie tajemnice i wszelką
umiejętność, i choćbym miał wszelką wiarę, tak żebym góry przenosił, a pieniędzy bym nie miał,
niczym jestem. I choćbym na żywność ubogim rozdał wszelką majętność swoją, i choćbym wydał
ciało swoje tak, żebym gorzał, a pieniędzy bym nie miał, nic mi nie pomoże. Pieniądz jest cierpliwy,
jest łaskawy, pieniądz nie zazdrości, na złość nie czyni, nie nadyma się, nie pragnie zaszczytów, nie
szuka swego, nie unosi się gniewem, nie myśli złego; nie raduje się z niesprawiedliwości, ale weseli
się z prawdy. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, wszystkiego się spodziewa, wszystko przetrwa...
A teraz trwa wiara, nadzieja, pieniądz, to troje; z tych zaś największy jest pieniądz.
Św. Pawła „Pierwszy List do Koryntian"
(nieco zmieniony)
Strona 4
1
Zegar wybił wpół do trzeciej. W małym kantorku na zapleczu księgarni pana McKechnie, Gordon
(Gordon Comstock, ostatni potomek rodu Comstocków), męż-
czyzna dwudziestodziewięcioletni, ale już dość zniszczony, siedział w niedbałej pozie przy stole,
otwierając i zamykając kciukiem paczkę papierosów Player's Weights za cztery pensy.
Dzyń-dzyń innego, odleglejszego zegara - z piwiarni Pod Księciem Walii, po drugiej stronie ulicy -
zawirowało w nieruchomym powietrzu. Gordon wyprostował się z wysiłkiem i schował paczkę
papierosów do wewnętrznej kieszeni. Strasznie chciało mu się palić. Zostały mu jednakże tylko
cztery papierosy. Dziś była środa i aż do piątku nie dostanie pieniędzy. Cholernie źle byłoby nie mieć
nic do palenia wieczorem i jeszcze jutro.
Zirytowany perspektywą jutrzejszych godzin bez papierosa, wstał i skierował się ku drzwiom - mała,
wątła postać o delikatnych kościach i nerwowych ruchach. Marynarkę miał wytartą na prawym łokciu
i brakowało w niej środ-kowego guzika; kupione w sklepie flanelowe spodnie były poplamione i
obwisłe. Nawet na pierwszy rzut oka było widać, że buty wymagają podzelowania.
Strona 5
7
Gdy wstawał, pieniądze zabrzęczały w kieszeni spodni.
Znał dokładnie ich sumę. Pięć i pół pensa - dwa pensy, pół
pensa i trzypensówka. Zatrzymał się, wydobył nieszczęsną trzypensową monetę i przyjrzał się jej.
Wstrętna, bezużyteczna! Trzeba było być cholernym głupcem, żeby ją wziąć! Zdarzyło się to wczoraj,
gdy kupował papierosy. -
Nie ma pan nic przeciwko trzypensówce, prawda, proszę pana? - zaszczebiotala ta flądra
ekspedientka. I oczywiście zgodził się. - Och, nie, bynajmniej! - odpowiedział...
Głupiec, cholerny głupiec!
Serce ściskało mu się na myśl, że ma całego majątku pięć i pół pensa, z czego trzech pensów nie
może wydać. Bo czy można coś kupić za trzypensówkę? To nie moneta, to łamigłówka. Wygląda się
na głupca, wyjmując ją z kieszeni, chyba że jest w kupce innych monet. - Ile? - powiadasz.
- Trzy pensy - powiada ekspedientka. Wtedy szukasz w kieszeni i wyławiasz ten niedorzeczny
przedmio-cik, sam jeden, przylepiony na czubku palca jak żeton do gry w pchełki. Ekspedientka
prycha pogardliwie. Natychmiast spostrzega, że to twoje ostatnie trzy pensy. Widzisz, jak rzuca na
nie okiem - ciekawa jest, czy jeszcze lepi się do nich okruch bożonarodzeniowego ciasta. Więc
wychodzisz dumnie z zadartym w górę nosem i już nigdy nie będziesz mógł pójść do tego sklepu. Nie!
Nie wydamy naszej trzypensówki. Zostało dwa i pół pensa - dwa i pół pensa aż do piątku.
Była to spokojna poobiednia godzina, gdy klienci zja-wiali się rzadko lub wcale. Był sam z
siedmioma tysiącami książek. Przyległy do kantorka ciemny pokoik, zalatujący kurzem i zbutwiałym
papierem, wypełniały całkowicie książki, przeważnie stare i nie znajdujące nabywcy. Na górnych
półkach blisko sufitu tomy quarto przestarzałych encyklopedii drzemały w stosach niczym warstwy
trumien 8
w zbiorowych grobach. Gordon rozsunął niebieskie, przesycone kurzem zasłony służące za drzwi do
następnego pokoju. Lepiej oświetlony niż poprzedni, mieścił wypożyczalnię książek. Była to jedna z
owych wypożyczalni „za dwupensową kaucją", ulubionych przez złodziei książek.
Znajdowały się tam oczywiście tylko powieści. I to jakie powieści! Ale to również wydawało się
oczywiste.
Osiemset powieści wypełniało trzy boki pokoju aż po sufit, całe rzędy jaskrawych podłużnych
grzbietów, jak gdyby ściany zbudowano z różnokolorowych cegieł po-stawionych na sztorc. Ułożono
je alfabetycznie. Arlen, Burroughs, Deeping, Dell, Frankau, Galsworthy, Gibbs, Priestley, Sapper,
Walpole. Gordon spoglądał na nie z apatyczną nienawiścią. W tej chwili nienawidził książek, a
zwłaszcza powieści. Straszna była myśl o tej całej rozlazłej, niedowarzonej szmirze zgromadzonej w
jednym miejscu.
Strona 6
Budyń, budyń na łoju. Otaczało go osiemset płyt budyniu -
krypta z kamienia budyniowego. Ta myśl przygniatała.
Przez otwarte drzwi skierował się do frontowej części sklepu. Po drodze przygładził włosy. Miał ten
gest w zwyczaju. Przecież na zewnątrz, przed szklanymi drzwiami mogą być dziewczęta. Wygląd
Gordona nie był
imponujący. Mierzył dokładnie pięć stóp siedem cali wzrostu, a ponieważ włosy miał zwykle zbyt
długie, sprawiało to wrażenie, że głowa jest za duża w stosunku do ciała. Zawsze był świadom
swego niskiego wzrostu. Gdy wiedział, że ktoś na niego patrzy, trzymał się bardzo prosto, wysuwał
pierś do przodu, przybierając pogardliwą minę, co czasem wprowadzało w błąd prostaczków.
Jednak na zewnątrz nie było nikogo. Pokój od frontu, inaczej niż reszta sklepu, był elegancki i
wytworny, a za
-wierał około dwóch tysięcy książek, nie licząc tych na wystawie. Po prawej znajdowała się szklana
gablota w której trzymano książki dla dzieci. Gordon odwrócił
wzrok od ohydnej obwoluty w stylu Rackhama; elficzne dzieci pląsające wzorem Wcndy po polance
pełnej dzwonków. Wyjrzał przez szklane drzwi. Obrzydliwy dzień, wiatr się wzmagał. Niebo było
ołowiane, a bruk śliski. Był to dzień św. Andrzeja, trzydziestego listopada. Sklep McKechniego
znajdował się na rogu, na nieforemnym placyku, gdzie zbiegały się cztery ulice. Na lewo, ledwie
widoczny od drzwi, rósł wielki wiąz, ttfraz bezlistny, którego rozliczne gałązki tworzyły na tle nieba
koronkę w kolorze sepii. Naprzeciwko, obok Księcia Walii, znajdował
się wysoki parkan pokryty reklamami artykułów spożywczych i lekarstw. Galeria olbrzymich
lalkowatych twarzy - różnych tępych twarzy pełnych głupkowatego optymizmu. Sos Q.T., płatki
śniadaniowe Truweet („Dzieciaki domagają się płatków śniadaniowych"), burgund Kangur,
czekolada vitamalt, bovex. Reklama boveksu dręczyła Gordona najbardziej. Urzędnik w okularach, o
twarzy szczura i wybrylantynowanych włosach, siedział
przy kawiarnianym stoliku szczerząc zęby nad kubkiem boveksu. „Narożnemu Stolikowi smakuje
bovex", głosił
napis.
Gordon przeniósł wzrok bliżej. Z matowej od kurzu szyby spoglądało na niego odbicie jego twarzy.
Niedobra twarz. Jeszcze nie ma trzydziestki, a jliż zniszczona.
Bardzo blada, pobrużdżona gorzkimi, trwałymi zmarszcz-kami. Czoło, jak to mówią „dobre" - to
znaczy wysokie -
ale podbródek mały, spiczasty, tak że twafz miała kształt raczej gruszkowaty niż owalny. Włosy
koloru mysiego i zaniedbane, usta nieprzyjazne, oczy piwne przechodzące w zielone. Znowu spojrzał
w dal. Nienawidził teraz luster. Na zewnątrz było ponuro i zimno. Tramwaj, jak ochrypły stalowy
łabędź, prześliznął się z jękiem po bruku, a za nim 10
Strona 7
wiatr zakręci! śmietnikiem zdeptanych liści. Gałązki wiązu wirowały wyginając się ku wschodowi.
Plakat sosu Q.T. był
naderwany na brzegu; strzępek papieru trzcpoul kapryśnie jak maleńka chorągiewka. W bocznej
ulicy, na prawo, nagie topole rosnące wzdłuż chodnika uginały się gwałtownie od wiatru. Wstrętny,
przenikliwy wiatr. W jego porywach brzmiał groźny ton; pierwszy pomruk gniewu zimy. W my-
ślach Gordona rodziły się z wysiłkiem dwie linijki wiersza: Jakiś tam wicher - na przykład złowrogi
wicher? Nie, lepiej złowróżbny wicher. Złowróżbnie wicher dmie - nie, powiedzmy, złowróżbnie
wicher dmąc ugina.
Jakieś topole - wiotkie topole? Nie, lepiej giętkie topole.
Asonans pomiędzy giętkie i złowróżbnie? Nie szkodzi.
Giętkie topole, obnażone. Dobrze.
Złowróżbnie wicher dmąc ugina
Giętkie topole, obnażone.
Dobrze. „Obnażone" cholernie się rymuje; jest jednak zawsze „stronę", do czego każdy poeta
poczynając od Chaucera usiłował znaleźć rym. Lecz natchnienie opuściło Gordona. Obracał
pieniądze w kieszeni. Dwa i pół pensa i trzypensówka - dwa i pół pensa. Umysł miał ociężały od
zniechęcenia. Nie mógł borykać się z rymami i przy-miotnikami. Nie można, mając tylko dwa i pół
pensa w kieszeni.
Wzrok jego spoczął ponownie na plakatach naprzeciw ko. Miał swe własne powody do nienawiści.
Odruchowo odczytał ponownie slogany. „Burgund Kangur – wino dla Brytyjczyków". „Dławiła ją
astma!" „Sos Q.T. rozwesela mężusia". „Wędruj cały dzień o tabliczce vitamaltu!".
„Gruby tytoń - papieros dla światowych mężczyzn".
„Dzieciaki domagają się płatków śniadaniowych”, „Naroż-
nemu Stolikowi smakuje bovex”.
Strona 8
11
Ha! Klient - w każdym razie, potencjalny klient. Gordon zastygł. Stojąc przy drzwiach, można było
dostrzec mgliście przestrzeń przed wystawą, samemu nie będąc widzianym. Przyjrzał się
potencjalnemu klientowi.
Przyzwoicie wyglądający mężczyzna w średnim wieku, czarne ubranie, melonik, parasol i teczka -
prowincjonalny prawnik lub urzędnik miejski - zerkał na wystawę dużymi bladymi oczyma. Miał
minę winowajcy. Gordon poszedł w ślad za jego wzrokiem. Ach, więc to to! Wywąchał w odległym
kącie pierwsze wydarcia D.H. Lawrence'a.
Oczywiście, tęskni za jakimś świństwem. Słyszał co nieco o Lady Chatterley. Złą ma twarz, pomyślał
Gordon. Blada, obwisła, chytra, o złych rysach. Sądząc po wyglądzie, Walijczyk - w każdym razie
rygorystyczny protestant. W
kącikach ust miał worki typowe dla sekciarzy. W domu pewnie przewodniczący miejscowej Ligi
Czystości lub Nadmorskiego Komitetu Czujności (w gumowych pantoflach i z latarką w ręku
wypatruje pary całujące się na nadbrzeżnym bulwarze), a teraz hula sobie w mieście.
Gordon pragnął, żeby wszedł. Sprzeda mu egzemplarz Zakochanych kobiet. Jakże się rozczaruje!
Ale nie! Walijski prawnik stchórzył. Wsunął parasol pod ramię i odszedł, cnotliwie pokazując plecy.
Lecz z pewnością wieczorem, gdy ciemność ukryje rumieńce, wśliz-nie się do gabinetu masażu i kupi
Harce w paryskim klasztorze pióra Sadie Blackeyes.
Gordon odwrócił się od drzwi w stronę półek. Na półkach po lewej od wyjścia z wypożyczalni
trzymano nowe i prawie nowe książki - smuga jaskrawych barw, która miała przyciągnąć wzrok
zaglądających przez szklane drzwi. Ich lśniące dziewicze grzbiety zdawały się wzdychać na półkach.
„Kup mnie, kup mnie!" - zdawały się mówić. Powieści prosto z drukarni, nietknięte jeszcze 12
panny młode, wzdychały, by je rozprawiczył nóż do papieru - egzemplarze recenzenckie, jak młode
wdowy, jeszcze kwitnące, choć już nie dziewice, a tu i ówdzie, w zestawach po sześć sztuk, żałosne
stare panny, „rema-nenty", nadal strzegły, nie tracąc nadziei, długo zachowanego dziewictwa. Gordon
odwrócił wzrok od „remanentów".
Przywoływały złe wspomnienia. Jedynej nieszczęsnej książeczki, jaką wydał dwa lata temu,
sprzedano dokładnie sto pięćdziesiąt trzy egzemplarze, po czym odesłano ją do
„remanentów"; nie kupowano jej nawet jako „remanentu".
Przeszedł obok nowych książek i zatrzymał się przed biegnącymi prostopadle półkami, na których
stały używane książki.
Na prawo znajdowały się półki z poezją. Tuż przed nim była proza, istna mieszanina. Książki
uszeregowano pionowo, od schludnych i kosztownych na poziomie wzroku, po tanie i obszarpane u
góry i na dole. We wszystkich księgarniach toczy się okrutna walka o byt, w której dzieła żyjących
Strona 9
autorów ciążą ku poziomowi wzroku, dzieła zaś zmarłych autorów przesuwają się w górę lub w dół -
w dół
do otchłani lub w górę ku niebiosom, lecz zawsze z dala od miejsca, gdzie byłoby łatwo je dostrzec.
Na dolnych półkach pleśnieli cicho „klasycy", wymarłe potwory epoki wiktoriańskiej. Scott, Carlyle,
Meredith, Ruskin, Pater, Stevenson - ledwie można było odczytać nazwiska na grubych, niechlujnych
grzbietach. Na górnych półkach, niemal niewidoczne, drzemały pękate biografie książąt.
Poniżej znajdowała się literatura „religijna", nadal kupo-wana i dlatego umieszczona w zasięgu ręki -
wszystkie sekty i wyznania chaotycznie stłoczone razem. Tamten świat, pióra autora książki Dotknęły
mnie ręce ducha. Zycie Chrystusa dziekana Farrara. Jezus pierwszym rotarianinem.
Najnowsza książka ojca Hilaire Chestnuta propagująca 13
katolicyzm. Religia dobrze się sprzedaje, jeżeli jest odpowiednio ckliwa. Poniżej, dokładnie na
poziomie wzroku znajdowały się rzeczy współczesne. Ostatni Priestley.
Rozkoszne książeczki nowych wydań „średniaków". Pogodny „humor" Herberta, Knota i Milne'a.
Także trochę rzeczy intelektualnych. Jedna czy dwie powieści Heming-waya i Virginii Woolf.
Wytworne lekkostrawne biografie w stylu Stracheya. Snobistyczne, wykwintne książeczki o uznanych
malarzach i uznanych poetach, pisane przez zamożne wstrętne młode typy, które prześlizgują się z
takim wdziękiem z Eton do Cambridge, a z Cambridge do pism literackich.
Spoglądał tępo na ścianę książek. Nienawidził ich wszystkich, starych i nowych, intelektualnych i
trywialnych, snobistycznych i do śmiechu. Sam ich widok uzmysławiał
mu jego własną bezpłodność. Gdyż on, rzekomo „pisarz", nawet „pisać" nie mógł. Nie była to
jedynie kwestia niewydawania jego książek; nie tworzył nic albo prawie nic. A te wszystkie kicze
zawalające półki - cóż, one w każdym razie istniały; zawsze było to jakieś osiągnięcie.
Nawet takie Delie i Deepingi produkują rocznie hektar druku. Jednakże najbardziej nienawidził
snobistycznych,
„kulturalnych" książek. Krytyki literackiej i literatury pięknej. W rodzaju tych, jakie te zamożne
wstrętne młode typy z Cambridge piszą jakby od niechcenia - i jakie Gordon mógłby pisać, gdyby
miał nieco więcej pieniędzy.
Pieniądze i kultura! W takim kraju jak Anglia bez pienię-
dzy nie można być kulturalnym, tak jak nie można wstąpić do Klubu Kawalerzystów. Tknięty tym
samym odruchem, który każe dziecku potrącać kiwający się ząb, wyjął
snobistycznie wyglądający tom - Wybrane aspekty włoskiego baroku - otworzył, przeczytał ustęp i
wsunął z powrotem z mieszaniną odrazy i zawiści. Ta przerażają-
14
Strona 10
ca wszechwiedza! To niezdrowe okularnicy wyrafino-wanie! I pieniądze, jakie się kryją za tym
wyrafinowa-niem! W gruncie rzeczy, cóż za tym stoi, jeśli nie pieniądze? Pieniądze na odpowiednie
wykształcenie, pieniądze na wpływowych przyjaciół, pieniądze na wolny czas i spokój ducha,
pieniądze na podróże do Włoch.
Pieniądze piszą książki, pieniądze je sprzedają. Nie dawaj mi cnoty, Panie, daj mi pieniądze, tylko
pieniądze.
Zabrzęczał monetami w kieszeni. Miał już prawie trzydzieści lat, a nie osiągnął jeszcze niczego; tylko
ten nieszczęsny zbiorek poezji, który zrobił kompletną klapę.
Od tego zaś czasu, przez cale dwa lata, szamotał się w labiryncie okropnej książki, która nie
posuwała się naprzód i którą, jak sobie chwilami zdawał sprawę, nigdy nie posunie się naprzód. To
brak pieniędzy, po prostu brak pieniędzy pozbawiał go mocy „pisania". Trzymał się tego jak artykułu
wiary. Pieniądze, pieniądze, pieniądze to wszystko! Czyż można napisać choćby tanią nowelkę bez
pieniędzy, które dodają otuchy? Inwencja, energia, dowcip, styl, wdzięk - za to wszystko trzeba
płacić gotówką.
Jednakże patrząc na półki poczuł pewną ulgę. Tak wiele książek wyblakło i stało się nie do czytania.
Mimo wszystko jedziemy na tym samym koniu. Memento moń.
Ciebie, mnie i snobistycznych młodzieńców z Cambridge czeka to samo zapomnienie - choć
niewątpliwie poczeka nieco dłużej na snobistycznych młodzieńców z Cambridge.
Spojrzał na pożółkłych od starości „klasyków" u swych stóp. Martwi, wszyscy martwi, niech gniją z
Bogiem.
Przesunął wzrokiem po wyblakłych tytułach. Pisma zebrane Roberta Louisa Stevensona. Ha, ha! To
dobre.
Pisma zebrane Roberta Louisa Stevensona! Górny brzeg poczerniał od kurzu. Prochem jesteś i w
proch się 15
obrócisz. Gordon kopnął płócienny grzbiet Stevensona.
Stamtąd odzywasz się, stary? Zimna pieczeń z ciebie, jak ze Szkota.
Dzyń! Dzwonek u drzwi. Gordon odwrócił się. Dwie klientki, do wypożyczalni.
Strapiona, przygarbiona kobieta z ludu, o wyglądzie ubłoconej kaczki węszącej wśród śmieci,
wśliznęła się do środka, grzebiąc w wyplatanym koszyku. Za nią podrygi-wała pulchna kobietka o
rumianych policzkach, ze średnich klas średnich, niosąca pod pachą egzemplarz Sagi rodu
Forsyte'ów - tytułem na zewnątrz, by przechodnie brali ją za intelektualistkę.
Gordon porzucił kwaśną minę. Powitał je z zażyłą jowialnością lekarza domowego przeznaczoną dla
klientów wypożyczalni.
Strona 11
- Dzień dobry, pani Weaver. Dzień dobry, pani Penn.
Co za straszna pogoda!
- Potworna! - powiedziała pani Penn.
Odsunął się, by dać im przejść. Pani Weaver wywróciła koszyk, wysypując na podłogę zaczytany
egzemplarz Srebr-nego wesela pióra Ethel M. Dell. Spoczął na nim bystry ptasi wzrok pani Penn. Za
plecami pani Weaver uśmiechnęła się do Gordona, wyniośle, jak intelektualista do intelektualisty.
Dell! Co za dno! Co za książki czytają ci z ludu. W odpowiedzi uśmiechnął się porozumiewawczo.
Przeszli do wypożyczalni, uśmiechając się do siebie - intelektualista do intelektualistki.
Pani Penn położyła Sagę rodu Forsyte'ów na stole i zwróciła wróblą pierś ku Gordonowi. Była
zawsze bar dzo uprzejma dla Gordona. Zwracała się do niego „panie Comstock", choć był jedynie
sprzedawcą, i prowadziła z nim literackie rozmowy. Istniało pomiędzy nimi masoń skie
porozumienie intelektualistów.
16
- Mam nadzieję, że podobała się pani Saga rodu Forsyte'ów, pani Penn?
- Cóż za cudowne osiągnięcie, ta książka, panie Comstock! Czy wie pan, że właśnie przeczytałam ją
po raz czwarty? Epos, prawdziwy epos!
Pani Weaver węszyła wśród książek, zbyt tępa, by pojąć, że są ułożone w porządku alfabetycznym.
- Nie wiem, co se wziąć w tym tygodniu - mamrotała bełkotliwie. - Moja córka to powiada, żebym
popróbowa ła Deepinga. Ona to uwielbia Deepinga, moja córka. Ale zięć, ten to jest bardziej za
Burroughsem. Nie wiem, nie mam pojęcia.
Twarz pani Penn skurczyła się na wzmiankę o Burrough-sie. Znacząco odwróciła się plecami do pani
Weaver.
- Sądzę, panie Comstock, że Galsworthy to coś tak wielkiego. Ma takie szerokie poglądy, jest taki
uniwersal-ny, a zarazem tak głęboko angielski duchem, tak ludzki.
Jego książki to prawdziwe dokumenty ludzkie.
- I Priestley także - powiedział Gordon. - Myślę, że Priestley to strasznie dobry pisarz, nieprawdaż?
- Och, tak! Tak wielki, o rozległych horyzontach, tak ludzki! I tak typowo angielski!
Pani Weaver zacisnęła wargi. Za nimi znajdowały się trzy pojedyncze żółte zęby.
- Myślę, że chyba se wezmę jeszcze jedną Dell - powie działa. - Macie jeszcze jakieś Dell, co?
Lubię se poczytać Dell, ot co. Mówię do córki: „Weź se te twoje Deepingi i Burroughsy. Daj mi
Strona 12
Dell", mówię.
Dzyń, dzyń, Dell! Dożę i delicje! Wzrok pani Penn sygnalizował ironię intelektualistki. Gordon
odpowiedział
na ten sygnał. Trzymać z panią Penn! Dobra, stała klientka.
- Och, oczywiście, pani Weaver. Mamy całą półkę książek Ethel M. Dell. Czy chce pani Pożądanie
jego 17
życia? A może pani to już czytała? W takim razie może Ołtarz honoru}
- Ciekawa jestem, czy macie najnowszą książkę Hugh Walpole'a? - powiedziała pani Penn. - W tym
tygodniu mam ochotę na coś epickiego, coś wielkiego. Wie pan, zawsze uważałam Walpole'a za
naprawdę wielkiego pisarza, stawiam go na drugim miejscu tuż za Galsworthym. Jest w nim coś tak
wielkiego. A jednak jest w tym tak ludzki.
- I tak typowo angielski - powiedział Gordon.
- Och, oczywiście! Tak typowo angielski!
- Chyba se wezmę jeszcze raz Tak jak orzeł - powiedziała wreszcie pani Weaver. - Człekowi się
nigdy nie znudzi Tak jak orzeł, no nie?
- Istotnie, cieszy się zadziwiającą popularnością - powiedział dyplomatycznie Gordon, spoglądając
na panią Penn.
- Och, zadziwiającą! - zawtórowała ironicznie pani Penn, spoglądając na Gordona.
Wziął od nich po dwa pensy i wyprawił je pełne szczęś-
cia, panią Penn z Hultajem Herriesem Walpole'a, a panią Weaver z Tak jak orzeł.
Powrócił do poprzedniego pomieszczenia, ku półkom z poezją. Owe półki przyciągały go z
melancholijną fas-cynacją. Była tu jego nieszczęsna książka - umieszczona oczywiście wysoko,
pomiędzy towarem niechodliwym.
Myszy pióra Gordona Comstocka; nędzna mała ósemka na kancelaryjnym papierze, cena trzy szylingi
i sześć pensów, teraz obniżona do szylinga. Z trzynastu durniów, którzy ją recenzowali (a Dodatek
Literacki „Timesa" oświadczył, że jest „wyjątkowo obiecująca"), ani jeden nie zauważył
niezbyt subtelnego żartu w tytule. W ciągu dwóch lat, które spędził w księgarni McKechniego, ani
jeden klient, ani jeden, nie zdjął Myszy z półki.
18
Było tam z piętnaście lub dwadzieścia półek z poezją.
Strona 13
Gordon przyglądał się im z goryczą. W większości nie-wypały. Nieco powyżej poziomu wzroku, już
na drodze ku niebu i zapomnieniu, znajdowali się poeci wczorajsi, gwiazdy jego wczesnej młodości.
Yeats, Davies, Hous-man, Thomas, De la Marę, Hardy. Zgasłe gwiazdy. Poni-
żej, dokładnie na poziomie wzroku, znajdowały się fajerwerki ostatniej chwili. Eliot, Pound, Auden,
Campbell, Day Lewis, Spender. Bardzo zamokłe fajerwerki. Zgasłe gwiazdy u góry, zamokłe
fajerwerki poniżej. Czy kiedykolwiek doczekamy się pisarza, którego warto czytać, czy go
rozpoznamy od razu, skoro tak nas przytłamsza szmira?
Dzyń! Dzwonek u drzwi sklepu. Gordon odwrócił się.
Następny klient.
Młodzieniec dwudziestoletni, o ustach jak wiśnie i złocistych włosach, wsunął się pedałkowatym
kroczkiem.
Oczywiście, zamożny. Otaczał go złoty blask pieniędzy.
Bywał już uprzednio w sklepie. Gordon przybrał układnie-usłużną postawę przeznaczoną dla nowych
klientów.
Powtórzył zwykłą formułkę:
- Dzień dobry. Czym mogę panu służyć? Życzy pan sobie jakiejś szczególnej książki?
- Och nie, łaczej nie. - Pedałkowaty głos bez r. - Czy mogę tłochę poszpełać? Po płostu nie mogłem
się oprzeć wystawie. Mam tak stłaszną słabość do księgałni! A więc wfłunąłem - a-psik!
Wyfruń zatem, pedałku. Gordon uśmiechnął się kul-turalnie, jak miłośnik książek do miłośnika
książek.
- Och, proszę bardzo. Miło nam, gdy klienci się rozglądają. Czy interesuje pana przypadkiem poezja?
- Och, oczywiście! Po płostu uwielbiam poezję!
19
Oczywiście! Mały, parszywy snob. Jego ubiór wyglądał
nieco artystycznie, Gordon wyłuskał z półek poezji „zgrabny" czerwony tomik.
- "Właśnie wyszło ostatnio. Być może to pana zaintere-suje. To tłumaczenia - coś raczej
nieprzeciętnego. Tłumaczenia z bułgarskiego.
Bardzo chytre. Teraz zostawię go samego. To właściwy sposób postępowania z klientami. Nie
popędzać ich; pozwolić im szperać przez jakieś dwadzieścia minut; potem robi się im wstyd i coś
kupują. Gordon przesunął się ku drzwiom, dyskretnie, trzymając się z dala od paniczyka; jednakże
Strona 14
niedbale, z ręką w kieszeni, swobodnie, jak przystało na dżentelmena.
Błotnista ulica na zewnątrz wyglądała szaro i ponuro.
Gdzieś zza rogu dobiegł brzęk kopyt, zimny, pusty dźwięk.
W podmuchu wiatru ciemne kolumny dymu z kominów wyginały się i staczały płasko z pochyłych
dachów. Ach!
Złowróżbnie wicher dmąc ugina
Giętkie topole, obnażone, Kominów
ciemna spływa wstęga Miotana
wiatrem tam tam (coś jakby „ciemną") stronę.
Dobrze. Lecz natchnienie minęło. Jego wzrok spoczął
ponownie na plakatach reklamowych po drugiej stronie ulicy .
Chciało mu się niemal z nich śmiać, tak były marne, bez życia, niesmaczne. Jak gdyby mogły skusić
kogokolwiek!
Jak demony z krostowatymi plecami. Mimo wszystko przygnębiały go. Smród pieniądza, wszędzie
smród pienią-
dza. Spojrzał ukradkiem na pedałka, który odsunąwszy się od półek z poezją wyciągnął dużą, drogą
książkę o balecie rosyjskim. Trzymał ją delikatnie w różowych niechwyt-20
nych łapkach, tak jak wiewiórka trzyma orzech, i oglądał
fotografie. Gordon znał ten typ. Zamożny „arystokratyczny" młodzieniec. Sam właściwie nie artysta,
lecz piecze-niarz sztuki; bywalec atelier, opowiadacz skandali. W
gruncie rzeczy sympatyczny chłopiec, mimo swej pedał-
kowatości. Skórę na karku miał jedwabiście gładką jak wnętrze muszli. Nie można mieć takiej skóry
poniżej pięciuset funtów rocznie. Posiadał pewien rodzaj wdzięku, pewien urok, jak wszyscy
zamożni ludzie. Pieniądze i wdzięk; któż je rozdzieli?
Gordon pomyślał o Ravelstonie, uroczym, bogatym przyjacielu, redaktorze „Antychrysta",
przyjacielu, którego niezmiernie lubił i którego widywał jedynie raz na dwa tygodnie; a także o
Rosemary, swojej dziewczynie, która go kochała - uwielbiała go, jak mówiła - i która mimo to nigdy
z nim nie spała. Jeszcze raz pieniądze; pieniądze to wszystko.
Wszystkie stosunki pomiędzy ludźmi trzeba kupować za pieniądze. Jeśli nie masz pieniędzy,
Strona 15
mężczyźni nie będą dbać o ciebie, kobiety nie będą cię kochać; to znaczy, nie będą dbać o ciebie ani
cię kochać choćby odrobinę. I właściwie mają rację! Gdyż bez pieniędzy jesteś niesympatyczny.
Gdybym mówił językami ludzkimi i anielskimi. Jednakże, jeśli nie mam pieniędzy, n i e mówię
językami ludzkimi i anielskimi.
Spojrzał znowu na plakaty reklamowe. Teraz ich naprawdę nienawidził. Na przykład ten o
vitamalcie. „Wędruj cały dzień o tabliczce vitamałtu!". Młodzieńcza para, chłopiec i dziewczyna, w
przyzwoitych turystycznych strojach, o włosach malowniczo zmierzwionych od wiatru, wspinała się
na przełaz w płocie na tle krajobrazu w Sussex. Twarz tej dziewczyny! Ta strasznie promienna i
trzpiotowata wesołość! Ten rodzaj dziewczyn, które przepadają za przyzwoitą zabawą. Osmagana
wiatrem.
Obcisłe szorty w kolorze khaki, co nie znaczy, że można 21
uszczypnąć ją w tyłek. A tuż obok - Narożny Stolik.
„Narożnemu Stolikowi smakuje bovex". Gordon przyglądał się temu z nienawistną poufałością.
Idiotyczna, wyszczerzona w uśmiechu twarz, jak twarz zadowolonego szczura, ulizane czarne włosy,
głupkowate okulary. Naroż-
ny Stolik, dziedzic stuleci; zwycięzca spod Waterloo, Narożny Stolik, człowiek współczesny taki,
jakim chcą go widzieć jego władcy. Potulny wieprzek, który siedzi w pieniężnym chlewiku i popija
bovex.
Przesuwały się twarze, pożółkłe od wiatru. Tramwaj przemknął z łoskotem po przeciwnej stronie
placu, a zegar nad Księciem Walii wybił trzecią. Para staruchów, jakiś tramp czy żebrak z żoną, w
długich wyświechtanych płaszczach sięgających niemal ziemi, dreptała w kierunku sklepu. Z
wyglądu, złodzieje książek. Trzeba mieć oko na skrzynki na zewnątrz. Starzec zatrzymał się przy
krawęż-
niku w odległości kilku metrów, podczas gdy jego żona podeszła do drzwi. Otworzyła je i spomiędzy
siwych kosmyków włosów spojrzała na Gordona jakby z rozpaczliwą wrogością.
- Kupujecie ksiunżki? - zapytała ochryple,
- Czasem. To zależy od książek.
- Mam śliczne ksiunżki.
Weszła, zamknąwszy z brzękiem drzwi. Pedałek obejrzał
się z niesmakiem i odsunął o parę kroków w róg pokoju.
Starucha wydobyła spod płaszcza wyświechtany woreczek.
Zbliżyła się poufale do Gordona. Zalatywało od niej bardzo starymi skórkami od chleba.
Strona 16
- Weźmiecie je? - powiedziała ściskając górny brzeg worka. - Tylko za pół korony.
- Co to za książki? Proszę je pokazać.
- Śliczne ksiunżki - dyszała, pochylając się, by otworzyć worek, i wydzielając nagle silną woń
skórek od chleba.
Strona 17
22
- Patrzajcie! -powiedziała, ciskając wiązkę zszarganych książek niemal prosto w twarz Gordonowi.
Były to pochodzące z 1884 roku wydania powieści Charlotte M. Yonge, które wyglądały, jakby na
nich sypiano od łat. Gordon cofnął się z nagłą odrazą.
- Nie możemy ich kupić - powiedział krótko.
- Nie możecie? Dlaczego nie możecie ich kupić?
- Bo ich nie potrzebujemy. Nie możemy czegoś takiego sprzedawać.
- To czemuście mi kazali wyciągać je z torby? - zapyta-
ła groźnie starucha.
Gordon okrążył ją, by uniknąć zapachu i milcząc otworzył drzwi. Nie ma sensu dyskutować. Ludzie
tego pokroju przychodzą do sklepu przez cały dzień. Starucha wyszła, mamrocząc, wyrażając
wrogość zgarbieniem ramion, i podeszła do męża. Ten przystanął na krawężniku, by zakasłać, tak
obficie, że słychać go było przez drzwi.
Grudka flegmy, jak biały języczek wysuwała się powoli spomiędzy warg, które ją wreszcie
wyrzuciły do rynsztoka. Po czym para staruchów podreptała dalej, podobna do robaków, w długich
wyświechtanych płaszczach zakrywających ich aż po stopy.
Gordon przyglądał się im, gdy odchodzili. To po prostu produkty uboczne. Odrzuty bożka pieniędzy.
Po całym Londynie włóczyły się dziesiątki tysięcy takich stworów, pełzających jak plugawe
robactwo do grobu.
Spojrzał na pozbawioną wdzięku ulicę. Wydawało mu się w owej chwili, że na takiej ulicy, w takim
mieście, każde życie musi być nieznośne i pozbawione sensu. Miał
silne poczucie rozpadu i rozkładu, zjawisk endemicznych w naszych czasach. Łączyło się to w jakiś
sposób z plaka-tami reklamowymi naprzeciwko. Przyjrzał się teraz do-kładniej uśmiechniętym,
metrowej wielkości twarzom.
Strona 18
23
Było w nich jednakże coś więcej niż tylko głupota, chciwość i trywialność. Narożny Stolik szczerzy
do ciebie, zdawałoby się optymistycznie, sztuczne zęby. Cóż jednak kryje się za tym uśmiechem?
Ruina, pustka, przeczucie zguby. Czyż nie widać, jeśli się umie patrzeć, że poza tym ulizanym
samozadowoleniem, poza tą chichotliwą tłusto-brzuchą pospolitością nie ma nic oprócz straszliwej
pustki, ukrytej rozpaczy? Potężne pragnienie śmierci współ-
czesnego świata. Samobójcze układy. Głowy w piecykach gazowych w samotnych garsonierach.
Prezerwatywy i pi-gułki na spędzenie płodu. Pogłosy przyszłych wojen.
Nieprzyjacielskie samoloty nad Londynem; głęboki groźny warkot śmigieł, miażdżący grzmot bomb.
Wszystko to wypisano na twarzy Narożnego Stolika.
Nadchodzili nowi klienci. Gordon cofnął się, układnie--
usłużny.
Zabrzęczał dzwonek u drzwi. Hałaśliwie wpłynęły dwie damy z wyższych klas średnich. Jedna
różowa i woniejąca, około trzydziestu pięciu lat, z lubieżnym biustem tryskającym z wiewiórczego
futra, wydzielająca bardzo kobiecą woń fiołków parmeńskich; druga w średnim wieku, żylasta i
zasuszona - przypuszczalnie z Indii. Tuż za nimi wśliznął się pokornie jak kot ciemny, niechlujny i
nie-
śmiały młodzieniec. Był to jeden z najlepszych klientów -
nieuchwytne, samotne stworzenie, tak nieśmiały, że niemal się nie odzywał, i który w jakiś dziwny
sposób zawsze golił się wczoraj.
Gordon powtórzył formułkę:
- Dzień dobry. Czym mogę paniom służyć? Czy życzą panie sobie jakiejś szczególnej książki?
Woniejąca obdarzyła go uśmiechem, lecz zasuszona postanowiła potraktować pytanie jako
impertynencję. Nie zwracając uwagi na Gordona, pociągnęła woniejącą ku 24
półkom obok nowych książek, gdzie trzymano książki o psach i kotach. Natychmiast zaczęły
wyjmować książki z półek i rozmawiać głośno. Zasuszona miała głos sierżanta od musztry. Była z
pewnością żoną pułkownika lub wdową po pułkowniku. Pedałek, nadal zagłębiony w wielkiej
książce o rosyjskim balecie, odsunął się delikatnie. Z
twarzy jego wynikało, że opuści sklep, jeśli znowu zakłóci mu się spokój. Nieśmiały młodzieniec już
znalazł drogę do półek z poezją. Obie damy były dość częstymi gośćmi w sklepie. Zawsze chciały
oglądać książki o psach i kotach, lecz nigdy niczego nie kupowały. Były tu całe dwie półki książek o
kotach i psach. „Kącik dla dam", jak to nazywał
Strona 19
stary McKechnie.
Pojawił się następny klient, do wypożyczalni. Brzydka dwudziestoletnia dziewczyna, bez kapelusza,
w białym fartuchu, o ziemistej, głupkowatej, poczciwej twarzy, w ogromnych okularach
zniekształcających oczy. Była ekspedientką w drogerii. Gordon przybrał swobodną minę
przeznaczoną dla wypożyczalni. Uśmiechnęła się do niego i niezdarnym niedźwiedzim krokiem
podążyła za nim do wypożyczalni.
- Jakiego rodzaju książkę życzy pani sobie tym razem, panno Weeks?
- No więc - ściskała przód fartucha. Jej zniekształcone oczy, czarne jak melasa, spoglądały ufnie i
promiennie w jego oczy. - No więc, ja to bym chciała jakąś taką pierwszorzędną historię miłosną.
Wie pan - coś współ-
czesnego.
- Coś współczesnego? Może coś pióra Barbary Grze-chuwartej. Czy czytała pani Prawie dziewicę}
- Och, nie, ją nie. Jest zbyt mądra. Nie znoszę mądrych książek. Ale chciałabym coś, no wie pan,
współczesnego.
Problemy seksualne i rozwód, i takie tam. Wie pan.
Strona 20
25
- Współczesne, lecz niezbyt mądre - powiedział Gordon jak tępak do tępaka.
Poszukał wśród pierwszorzędnych współczesnych historii miłosnych. W wypożyczalni było ich co
najmniej trzysta. Z frontowego pomieszczenia dobiegały głosy dwóch dam z wyższych klas średnich,
tej woniejącej i tej zasuszonej, dyskutujące o psach. Wyciągnęły książkę o psach i oglądały
fotografie. Głos woniejącej unosił się nad fotografią pekińczyka, maciupeńkiego aniołeczka, o
ogromnych, pełnych uczucia oczach i maciupeńkim czarnym nosku och, taki śliczny! Natomiast głos
zasuszonej - tak, wdowa po pułkowniku bez wątpienia - stwierdził, że pekińczyki są ckliwe. Ona
woli psy z ikrą - psy, które umieją walczyć, powiedziała; nie cierpi tych ckliwych salonowych psów,
powiedziała. Nie masz duszy, Bedelio, nie masz duszy - powiedział żałośnie głos woniejącej.
Dzwonek u drzwi zabrzęczał. Gordon wręczył dziewczynie z drogerii Siedem namiętnych nocy i
zapisał to na jej karcie. Wyjęła z kieszeni fartucha nędzną skórzaną portmonetkę i zapłaciła mu dwa
pensy.
Wrócił do frontowego pomieszczenia. Pedałek odłożył
książkę na niewłaściwą półkę i zniknął. Weszła szczupła, energiczna, poważna kobieta, nosząca
praktyczne ubranie i binokle w złotej oprawie - być może nauczycielka, z pewnością feministka - i
zażądała historii ruchu suf-rażystek pióra pani Wharton-Beverley. Gordon odpowiedział skrywając
radość, że tej książki nie mają. Ugodziła jego męską nieudolność świdrującymi oczyma i wyszła.
Szczupły młodzieniec stał pokornie w kącie, zagłębiony w poezjach D. H. Lawrence'a, niczym
długonogi ptak z głową schowaną pod skrzydłem.
Gordon przystanął przy drzwiach. Na zewnątrz starszy człowiek, pozorujący zamożność, o
truskawkowym nosie 26
i z szalikiem w kolorze khaki wokół szyi przebierał książki w skrzynce po sześć pensów. Dwie damy
z wyższych klas średnich odeszły nagle, pozostawiwszy na stole rozrzucone, pootwierane książki.
Woniejąca oglądała się z wahaniem na książki o psach, lecz zasuszona odciągnęła ją, zdecydowana
nic nie kupować. Gordon otworzył i przytrzymał drzwi. Damy odpłynęły hałaśliwie, nie zwracając na
niego uwagi.
Patrzył, jak ich odziane w futra plecy z wyższych klas średnich oddalały się ulicą. Starszy człowiek o
truskawkowym nosie mówił do siebie, grzebiąc w książkach.
Przypuszczalnie niespełna rozumu. Zwędzi coś, jeśli się go spuści z oka. Dął zimniejszy wiatr,
osuszając maź na ulicy.
Czas na zapalenie świateł. W podmuchu wiatru strzępek papieru oderwany od reklamy sosu Q.T.
trzepotał
gwałtownie, jak bielizna na sznurze. Ach!