Olsson Frederik T. - Łańcuch zdarzeń

Szczegóły
Tytuł Olsson Frederik T. - Łańcuch zdarzeń
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Olsson Frederik T. - Łańcuch zdarzeń PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Olsson Frederik T. - Łańcuch zdarzeń PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Olsson Frederik T. - Łańcuch zdarzeń - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 FREDRIK T. OLSSON ŁAŃCUCH ZDARZEŃ Z języka szwedzkiego przełożyła Elżbieta Ptaszyńska-Sado wska wrawtcrwo Strona 3 wrawtcrwo Strona 4 CZĘŚĆ I SYSTEM CZWÓRKOWY Strona 5 Nic mnie nigdy nie zmusi do pisania dziennika. Dzieje się. Czas płynie. Życie się zaczyna, trwa i dobiega kresu, i nic z całego tego bezsensu nie stanie się lepsze dlatego, że coś zapiszemy i popatrzymy na to z perspektywy czasu. Pewnego dnia wszystko minie. A gdy ziemia zwali się na drewnianą pokrywę nade mną, nikogo nie będzie obchodziło, co robiłem w któryś marcowy poniedziałek, i nikt nie będzie chciał o tym czytać. Nic nie zmusi mnie do pisania dziennika. Poza jedną rzeczą. Pewnością, że niedługo nie będzie nikogo, kto mógłby go przeczytać. Wtorek, dwudziesty piąty listopada. W powietrzu wiruje śnieg. A w oczach wszystkich jest strach. Strona 6 1 Mężczyzna, którego zastrzelili w ciasnym zaułku, umarł za późno. Był tuż po trzydziestce, ubrany w dżinsy, koszulę i wiatrówkę. Zdecydowanie za lekko jak na tę porę roku. Raczej czysty i dosyć dobrze odżywiony - to mu obiecali i dotrzymali słowa. Jednak nikt mu nie powiedział, co będzie potem. I oto stał tutaj. Zatrzymał się między kamiennymi fasadami za starą pocztą, zdyszany, ulotne szare obłoczki unosiły się i rozpływały w ciemności w rytm jego oddechu. Poczuł lekką panikę, bo krata na końcu krótkiej poprzecznej uliczki była zamknięta. Świadomy ryzyka stał, nie wiedząc, gdzie ma teraz uciekać, podczas gdy za plecami słyszał coraz wyraźniej zbliżające się kroki mężczyzn ubranych w kamizelki odblaskowe. Wciąż jeszcze żył, kiedy już kwadrans wcześniej do europejskich gazet dotarła wiadomość, zagubiona w ogromnym potoku depesz - trzy krótkie linijki o martwym mężczyźnie znalezionym w środku Berlina w czwartek o świcie, tuż po czwartej. Nie napisano wprost, że był bezdomny i pod wpływem narkotyków, jednak czytając tę notatkę, takie odnosiło się wrażenie. I o to chodziło. Jeśli chce się uwiarygodnić kłamstwo, trzeba być jak najbliżej prawdy. Z braku miejsca notatka znajdzie się w porannych wydaniach na końcowej stronie wśród innych nic nieznaczących wiadomości. To jeden z wielu środków ostrożności, prawdopodobnie nawet zbędny. Wyjaśnienie, na wypadek gdyby ktoś postronny zobaczył, jak w ciemności podnoszą czyjeś sztywne ciało, wkładają je do czekającego ambulansu, zatrzaskują tylne drzwi i z przepisowo pulsującym niebieskim światłem na dachu odjeżdżają wśród drobnych kropli deszczu zamieniających się w lód. Ale nie do szpitala. Z drugiej strony - w szpitalu i tak nie dałoby się nic zrobić. W samochodzie siedziało w milczeniu trzech mężczyzn mających nadzieję, że przybyli w samą porę. Mylili się. Strona 7 2 Policjantom wystarczyło kilka sekund, by sforsować piękne dwuskrzydłowe drzwi do mieszkania, wybić szybki w ołowianych ramkach i otworzyć zamek od środka. Z kratą wewnątrz natomiast męczyli się długo. Była antywłamaniowa i ciężka, i prawdopodobnie strasznie droga; stanowiła jedyną przeszkodę uniemożliwiającą im dostanie się do środka i udzielenie pomocy mężczyźnie w średnim wieku, który zgodnie z informacjami znajdował się w mieszkaniu. O ile jeszcze żył. Zgłoszenie odebrano w komisariacie na Norrmalm wczesnym przedpołudniem, upłynęło jednak całkiem sporo czasu, zanim pracownik centrali telefonicznej upewnił się, czy kobieta, która dzwoniła, jest wiarygodna, trzeźwa i nie żartuje. Czy zna tego mężczyznę? Tak, zna. A może mężczyzna przebywa obecnie zupełnie gdzie indziej? Nie, to niemożliwe. Od kiedy nie ma z nim kontaktu? Nie tak długo. Rozmawiała z nim przez telefon wczoraj wieczorem; był cichy i spokojny, mówił o czymś obojętnym. I to ją wystraszyło - kiedy narzekał i marudził, wiedziała, że wszystko z nim w porządku, ale tym razem starał się być pogodny i brzmieć pozytywnie, ona zaś nie umiała powiedzieć dlaczego. Zupełnie jakby coś ukrywał. Gdy następnego dnia rano zadzwoniła do niego, a on nie odbierał, pewność uderzyła ją obuchem w głowę. Tym razem naprawdę to zrobił. Kobieta wyrażała się precyzyjnie i jasno, i kiedy w końcu pracownik centrali dał się przekonać, zaalarmował zarówno policję, jak i ambulans, po czym przeszedł do następnej rozmowy. Już pierwszy patrol, który przybył na miejsce, stwierdził, że kobieta rzeczywiście mogła się nie mylić. Drzwi były zamknięte. Za kolorowymi szybkami rysowała się krata niczym jakiś rozmyty wzór. A z głębi dochodził odgłos radia, w którym nadawano muzykę klasyczną, pomieszany z szumem wody lejącej się strumieniem do przepełnionej już wanny. To był bardzo zły znak. Dwa stopnie niżej na eleganckiej klatce schodowej stała Christina Sandberg, czujnie obserwując przez czarną stalową kratę otaczającą szyb windy każdy najmniejszy ruch przy drzwiach wejściowych do mieszkania należącego kiedyś również do niej. Deszcz złotych rozżarzonych opiłków padał spod piły ślusarza próbującego sforsować przeklętą zabezpieczającą kratę, której zamontowaniu ona sama długo się przeciwstawiała, dopóki nie zrozumiała, po tamtym wieczorze, gdy wszystko się Strona 8 odmieniło, że nie ma wyboru i musi ją zaakceptować. Zainstalowali ją dla własnej ochrony. A dzisiaj on być może przez nią umrze. Gdyby tak potwornie nie paraliżował jej niepokój, byłaby cholernie wściekła. Za plecami ślusarza stało czterech policjantów przestępujących z nogi na nogę, a za nimi dwóch równie bezradnych ratowników z ambulansu. Na początku wołali do niego: „William” - krzyczeli, „William Sandberg!” - ale nie słysząc odpowiedzi, w końcu zrezygnowali, zamilkli i czekali, aż piła zrobi swoje. A jedyne, co mogła zrobić Christina, to stać i się przyglądać. Znalazła się na miejscu jako ostatnia. Wciągnęła na siebie dżinsy i narzuciła kożuszek, zebrała dyskretnie rozjaśnione włosy w koński ogon i popędziła do samochodu, mimo że stał na ulicy, która miała być uprzątnięta dopiero w przyszłym tygodniu, a ona obiecała sobie, że zostawi tam auto aż do weekendu. Próbowała dodzwonić się do niego kilka razy, najpierw jak tylko wstała z łóżka, później po drodze pod prysznic, a potem znowu, zanim zaczęła suszyć włosy. Następnie zatelefonowała na centralę alarmową, gdzie całą wieczność zajęło jej przekonanie dyżurnego o tym, czego ona była już pewna. Co w głębi ducha przeczuwała, jak tylko się obudziła, co jednak próbowała odepchnąć od siebie w ten sam sposób, w jaki pozbywała się wyrzutów sumienia, które zawsze się w niej odzywały, gdy rozmawiali ze sobą przez telefon. Właściwie to nienawidziła siebie za to, że nadal utrzymywała z nim kontakt. On przeszedł to trudniej niż ona, co nie znaczy, że jej smutek był mniejszy, on pozwolił sobie na jego przeżywanie, a teraz, mimo dwóch lat wałkowania, dyskutowania i roztrząsania przyczyn, a także zastanawiania się, czy może jednak nie trzeba było, wszystko wydawało się identyczne jak wtedy. Ona dostąpiła wielkiego zaszczytu dźwigania bólu za nich dwoje plus dodatkowej porcji poczucia winy za to, że nie uważała takiego podziału za sprawiedliwy. Ale życie nie jest sprawiedliwe. Gdyby było, nie stałaby teraz tutaj. Wreszcie krata ustąpiła i policjanci wraz z ratownikami wpadli do mieszkania, a później czas przestał istnieć. Ich plecy zniknęły w długim przedpokoju, pustka za nimi ciągnęła się i ciągnęła, i zdawała się nie mieć końca. Po nieznośnej liczbie sekund albo minut czy lat wyłączono muzykę, następnie wodę, a potem zrobiło się całkiem cicho i tak już zostało. Dopóki w końcu nie pokazali się znowu. Unikali jej spojrzenia, kiedy manewrowali, pokonując ostre zakręty w przedpokoju, później przecisnęli się wąskim przejściem obok windy, wykonali szeroki łuk, aby dostać się do schodów, nie uderzając o pokryte malowidłami ściany, a potem zeszli w dół, coraz niżej, szybko, lecz ostrożnie, spokojnie, i pospiesznie. Strona 9 Christina Sandberg przylgnęła do stalowej kraty, by zrobić przejście dla noszy, na które czekała karetka na chodniku. Pod błyszczącą plastikową maską tlenową leżał ten, którego kiedyś nazywała swoim mężem. William Sandberg właściwie nie chciał umrzeć. Albo mówiąc precyzyjnie: to nie był jego pierwszy wybór. Wolałby raczej żyć i mieć się dobrze, wieść znośne życie, nauczyć się nie pamiętać, znaleźć powód, by prać swoje ubranie, budzić się co rano i wkładać je znowu na siebie, wychodzić z domu i robić coś, co ma jakiekolwiek znaczenie dla kogokolwiek. Właściwie to nie potrzebował nawet tego wszystkiego. Jedyne, czego naprawdę pragnął, to mieć cokolwiek, co pozwoliłoby mu przestać myśleć o tym, co sprawia ból. Nie udało mu się, a kolejna możliwość na liście to skończenie ze wszystkim. Ale jak się okazuje, to też nie poszło mu specjalnie dobrze. - Jak się miewa ciało? - spytała młoda pielęgniarka, podchodząc do łóżka. Już wpółsiedział w sztywnej wykrochmalonej pościeli, przykryty na staromodny sposób prześcieradłem założonym na górnym końcu żółtej domowej kołdry, zupełnie jakby służba zdrowia wciąż się wzbraniała przed zaakceptowaniem faktu, że wynaleziono poszwy na kołdrę. Spojrzał na siostrę. Usiłował nie dać po sobie poznać, jak bardzo jest wymęczony rozmaitymi dolegliwościami wywołanymi przez trucizny, które wciąż jeszcze znajdują się w jego organizmie. - Gorzej niżby pani chciała - powiedział. - A lepiej niż zamierzałem. Uśmiechnęła się, co go zdziwiło. Miała najwyżej dwadzieścia pięć lat, jasne włosy i była całkiem ładna. A może tylko na taką wyglądała w łagodnym świetle padającym z okna za jej plecami. - Chyba tym razem nie wybiła jeszcze pana godzina - stwierdziła. Zwyczajnie, jakby prowadziła z nim pogawędkę o byle czym, co również go zaskoczyło. - Nic straconego, to nie ostatnia szansa - odparł. - Słusznie - rzuciła. - Trzeba być optymistą. Jej uśmiech był perfekcyjnie wyważony: wystarczająco szeroki, by zaznaczyć ironię zawartą w słowach, ale i wystarczająco nieznaczny, by nie zabić upiornego humoru. Nie potrafił wpaść na jakąkolwiek odpowiedź i poczuł, jak ogarnia go nieprzyjemne wrażenie, że rozmowa się skończyła i że to ona wygrała. Przez kilka minut leżał w milczeniu i obserwował ją, jak pracuje dalej. Przemyślane ruchy, według ustalonego schematu: wymienić kroplówkę, mnóstwo rzeczy sprawdzić i skorygować, masę skontrolować i zapisać w karcie. Cicha efektywność. Aż w końcu Strona 10 zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem źle nie zrozumiał i może w rzeczywistości ona wcale z nim nie żartowała. Wreszcie uporała się ze swoimi obowiązkami. Jeszcze starannie wygładziła mu prześcieradło, nie powodując tym żadnej różnicy w jego wyglądzie, i stanęła wyprostowana. - Tylko niech pan nie robi żadnych głupstw, kiedy mnie nie będzie - rzuciła na koniec. - Dopóki jest pan tutaj, to jedynie zbędna robota i dla pana, i dla nas. Mrugnęła mu jeszcze przyjaźnie na pożegnanie i wyszła na korytarz, a automatyczny mechanizm nad górną ramą drzwi zrobił swoje i zamknął je za nią. William leżał w łóżku i czuł się dziwnie nieswojo. Właściwie bez żadnego szczególnego powodu. Po prostu czuł się niezręcznie. Dlaczego? Dlatego że nie obdarzyła go opiekuńczym tonem, na który zareagowałby z irytacją? Czy dlatego, że jej rzeczowe komentarze były tak nieoczekiwane, iż przez moment poczuł się sprowokowany, niemal ubawiony? Nie. Musiało minąć kilka chwil, zanim zrozumiał. Przygryzł wargi. To humor. Dokładnie ten rodzaj humoru. Dokładnie to powinna była powiedzieć. Nagle przestał mu dokuczać i nieokreślony szum w jego organizmie - może wynikający z braku soli albo wody, a może z nadmiaru jakiegoś obcego paskudztwa pozostałego po wszystkich proszkach i tabletkach w jego zmęczonym pięćdziesięciopięcioletnim ciele - i kłujący ból po nacięciach, które goiły się pod bandażami na przegubach jego rąk. Dokuczało mu za to co innego. Uczucie, które zawsze, ale to zawsze powracało, trafiało go z podwójną siłą za każdym razem, kiedy pozwalał sobie zapomnieć o tym, co zmusiło go, by pójść wczoraj wieczorem do łazienki i się zdecydować. Ponieważ nie umiał odczytywać znaków. Jakkolwiek ironicznie to brzmiało, nie dało się powiedzieć inaczej. On. On nie potrafił odczytywać. Niech to szlag. Powinien był poprosić ją o coś na uspokojenie, kiedy jeszcze się tu kręciła. Albo uśmierzającego ból. Czy o valium. Albo najchętniej o kulkę w łeb, jeśli mogłaby mu w ten sposób pomóc - chyba jednak nie mogła. Znajdował się w tym samym miejscu co wczoraj wieczorem: to przeklęte ciągłe spadanie w ciemnej rurze, która nie ma końca, to destrukcyjne pragnienie, by przynajmniej dosięgnąć dna, roztrzaskać się wreszcie i uwolnić od wszystkich tych myśli, którym przez cały czas udawało się nad nim panować. Które dawały drobne jasne chwile nadziei, ale zaraz wracały, wymierzały mu z całej siły policzek i pokazywały, że to one Strona 11 mają władzę, a nie on. Sięgnął ręką w stronę kabla wiszącego na ścianie. Przyciągnął do siebie cylindryczny przycisk, żeby zadzwonić po pomoc. Miał nadzieję, że tym razem pojawi się inna siostra, bo przejście od sarkazmu i oschłości do proszenia o coś na sen byłoby irytującą porażką. Gdyby jednak w zamian udało mu się zasnąć chociaż na chwilę, mógłby nawet zapłacić taką cenę. Doszedłszy do takiego wniosku, przycisnął guzik. Ku jego zaskoczeniu nic nie dało się słyszeć. Przycisnął znowu i przytrzymał dłużej. Nadal nic. Może to wcale nie takie dziwne, tłumaczył sobie. W końcu nie dzwoni przecież do siebie. Wystarczy, że dzwonek odzywa się tam, gdzie siedzą lekarze i robią to, co do nich należy, tak żeby ktoś mógł zareagować i posłać pielęgniarkę, aby się dowiedziała, czego on potrzebuje. Potem zobaczył lampkę. Czerwoną plastikową osłonkę na ścianie nad samym kontaktem, skąd wystawał przewód. Czy nie powinna przynajmniej się zaświecić? Skoro nie słyszy sygnału, to czy chociaż lampka nie powinna się zapalić jako potwierdzenie, że skutecznie nacisnął? Nacisnął kolejny raz. I jeszcze raz. Jednak nic się nie wydarzyło. Był tak przejęty tą wadą systemu alarmowego, że aż lekko podskoczył, kiedy otworzyły się drzwi. Zerknął w ich stronę, próbując się zdecydować, czy ma wybrać atak, czy raczej obronę: zbesztać za to, że lampka jest popsuta, czy przeprosić, że dzwonił tak histerycznie. Zanim oczy przyzwyczaiły się do jaskrawego światła, które wpadło przez drzwi, nie posunął się dalej w swych dywagacjach i obie możliwości zniknęły. Mężczyzna, który stanął przy jego łóżku, nie był ani lekarzem, ani pielęgniarzem. Miał na sobie garnitur, koszulę bez krawata, a na nogach niepasujące do reszty ciężkie trekkingowe buty. Wyglądał na mniej więcej trzydzieści lat, ale w przypadku mężczyzn z ogolonymi głowami zawsze jest kłopot z określeniem wieku, zwłaszcza gdy sylwetka tak wyraźnie zdradza długotrwały i intensywny trening. W rzeczywistości mógł mieć więcej. Albo przeciwnie. - To dla mnie? - spytał William, z braku lepszego pomysłu. Wskazał głową na kwiaty, które gość w garniturze trzymał w ręku. Mężczyzna zerknął na nie, jakby niemal sam o nich zapomniał. Nie odpowiedział. Uwolnił się od bukietu, kładąc go na dnie umywalki. Posłużył mu tylko do tego, żeby się nie rzucał w oczy w szpitalnym otoczeniu i mógł spokojnie przejść korytarzem, nie zwracając niczyjej uwagi. - William Sandberg? - spytał. - Niewiele brakowało... - odparł William. - Ale tak, to ja. Strona 12 Mężczyzna po prostu stał przed nim, stał w milczeniu i obaj przyglądali się sobie nawzajem. Mierzyli się wzrokiem - przynajmniej można było odnieść takie wrażenie. William raczej nie byłby w stanie stawić jakiegokolwiek oporu, leżąc w łóżku. Cała ta sytuacja była niesłychanie dziwna. William czuł, jak w jego wnętrzu wszystko się napina. - Szukaliśmy pana - powiedział w końcu mężczyzna. Co takiego? William usiłował zrozumieć, o czym tamten mówi. Nie mógł sobie przypomnieć, by ktoś się z nim w ostatnim czasie kontaktował, choć z drugiej strony nie miał też pewności, czyby cokolwiek odnotował w pamięci, gdyby jednak tak było. - Musiałem wiele przemyśleć. - Zrozumieliśmy to. My? O co, u diabła, tu chodzi? William usiadł bardziej wyprostowany, usiłując uśmiechnąć się obojętnie. - Z przyjemnością bym pana czymś poczęstował, ale okazuje się, że oni tutaj wcale nie są tacy hojni z tą morfiną, jak się spodziewałem... - Będziemy potrzebowali pana pomocy. To padło nieoczekiwanie, trochę za szybko, a w głosie mężczyzny pojawiło się coś, co kazało Williamowi na chwilę opuścić gardę. Młody człowiek patrzył na niego wzrokiem z pewnością nadal niewzruszonym, lecz jednocześnie zdradzającym coś jeszcze. Popłoch. A może nawet lęk. - Sądzę, że mnie pan z kimś pomylił - rzekł William, rozkładając ramiona. Oczywiście, na ile to było możliwe. Przewody kroplówki i kable EKG ograniczały bowiem jego ruchy i służyły jedynie wzmocnieniu tego, co usiłował powiedzieć: William Sandberg nie jest raczej w stanie pomóc komukolwiek w czymkolwiek. Jednak umięśniony mężczyzna pokręcił głową. - My wiemy, kim pan jest. - Jacy „my”? - Nieważne. Ważny jest pan. I to, co pan potrafi. Uczucie, jakie przeszyło ciało Williama, było i znajome, i zarazem niespodziewane. Takiej właśnie rozmowy oczekiwał dziesięć lat temu albo jeszcze lepiej - dwadzieścia lat temu. Wtedy był gotowy. A dzisiaj? Mężczyzna stojący w nogach łóżka znakomicie mówił po szwedzku, jednak gdzieś w tle dał się słyszeć obcy akcent. Trudny do wychwycenia, lecz zdecydowanie obecny. - Skąd pan jest? Gość spojrzał na niego. Jakby zawiedzionym wzrokiem. Jak gdyby William powinien był wiedzieć, że nie otrzyma odpowiedzi i że pytanie o to jest poniżej jego godności. - Ze Służby Bezpieczeństwa? Z Ministerstwa Obrony? Z innego państwa? - Przykro mi. Nie mogę tego powiedzieć. - W porządku - odparł William. - Wobec tego proszę ich pozdrowić i podziękować za kwiaty. Strona 13 Oznajmił to zdecydowanym tonem: rozmowa skończona, a by to podkreślić, sięgnął znowu po przewód z alarmowym przyciskiem. Nacisnął kciukiem, trzymał długo, nie odrywając spojrzenia od młodego mężczyzny, jakby chciał mu pokazać, do jakiego stopnia uważa ich rozmowę za zakończoną. Ale i tym razem nikt nie zareagował. - Gdyby to działało, poznałby pan po lampce - rzucił mężczyzna nieoczekiwanie. William spojrzał na niego. Minęła kolejna chwila, podczas której mierzyli się wzrokiem, oceniając swe siły. William puścił kabel, a ten opadł mu na brzuch, w poprzek żółtej kołdry. - Mam pięćdziesiąt pięć lat - odezwał się William. - Od wielu lat nie pracuję. Jestem jak twierdza pod Boden, liczyłem się dawno temu, ale dzisiaj tylko stoję i popadam w ruinę. - Moi szefowie są innego zdania. - A kim są pańscy szefowie? Rzucił pytanie z surowością w głosie. Był już zmęczony tą rozmową, chciał dostać swoje tabletki nasenne i zniknąć, a nie bawić się w zimną wojnę z przetrenowanym wilczkiem, który pojawił się kilka dziesięcioleci za późno. Jednak to ów młodzian zakończył rozmowę jako pierwszy. - Przykro mi - powtórzył. Westchnął z żalem, po czym przeniósł ciężar ciała na nogę znajdującą się bliżej drzwi i się odwrócił. Żeby sobie pójść, pomyślał William. Osobliwy koniec osobliwego spotkania. Lecz kiedy mężczyzna otworzył drzwi na korytarz, ukazało się za nimi dwóch innych osobników czekających, żeby wejść do środka. Było dziesięć po pierwszej po południu, gdy zespół lekarzy kroczył od sali do sali po rozbrzmiewających echem korytarzach oddziału ratunkowego szpitala Karolinska, aby sprawdzić stan chorych. Zaliczyli już połowę obchodu bez większych niespodzianek, a kolejnym pacjentem miał być pięćdziesięciopięciolatek, który próbował odebrać sobie życie: zatrucie lekarstwami i rany po podcięciu żył na rękach. Nie było podstaw do dłuższego pobytu na oddziale. Chory otrzymał krew, zarówno po to, by skompensować jej utratę spowodowaną nacięciami, jak i w celu zmniejszenia stężenia substancji, które się w nim znalazły; przywieziono go do szpitala w stanie niezagrażającym życiu, bo prawdopodobnie przez niedopatrzenie połknął za mało proszków albo był kolejnym z tych, którzy podejmują taką ryzykowną próbę zwrócenia na siebie uwagi bliskich, gdy ci nie chcą ich wysłuchać. Tak czy siak nie ulegało wątpliwości, że ten pacjent nie musi już długo pozostawać pod opieką szpitala. Doktor Erik Tornell zatrzymał się przed drzwiami, zamknął Strona 14 dziennik, do którego zajrzał, po czym skinął ku swoim kolegom: - To będzie szybka wizyta. Pierwsze, co zobaczyli po wejściu do środka, to puste łóżko. Bukiet kwiatów leżał w umywalce, wazon na stoliku przy łóżku przewrócił się i potłukł, kołdra była ściągnięta na podłogę, a przewód kroplówki zwisał swobodnie ze stelaża. W łazience też nie znaleźli nikogo. Szuflada w niewielkiej szafce została wyciągnięta i wywrócona do góry nogami, a sama szafka opróżniona ze wszystkich rzeczy, z którymi przyjęto pacjenta. William Sandberg zniknął. Po godzinnych poszukiwaniach stwierdzono, że nie ma go na terenie szpitala i że nikt nie wie dlaczego. Strona 15 3 Ambulans niebędący ambulansem stał na rozległym polu porośniętym dziko pleniącą się roślinnością - samosiejkami, które uparcie trwały na przekór wszelkim nieświadomym próbom wytępienia ich z powierzchni ziemi i które raz za razem zapuszczały korzenie w kraterach, dziurach i rozpadlinach. W tej sile życiowej kryła się łagodna ironia, niedostrzegana jednak przez tych, którzy wiedzieli, że ten plac w ogóle istnieje. Mężczyźni ubrani wcześniej w kamizelki odblaskowe i uniformy sanitariuszy byli już daleko stąd - wykąpani, wyszorowani i spryskani przechodzili przez wszystkie przepisowe procedury bezpieczeństwa. W ambulansie został tylko bezdomny. Pozbawili go dotychczasowego życia, co do tego nie było wątpliwości, ale czy nie dali mu też nowego? Lepszego? Kto wie, czy żyłby dłużej - może ulica zawładnęłaby nim już do końca, gdyby został. A tak otrzymał jedzenie, ubranie, dach nad głową. Zajęcie. Ruch. A nawet swego rodzaju edukację. Tylko nikt nie przewidział przerażenia, którego był zmuszony doświadczyć. Symptomy. Kto mógł wiedzieć, że to potrwa tak długo? - Jest jak jest - powiedział krótko ostrzyżony młody pilot, jakby każda z myśli Connorsa wychodziła przetłumaczona na papierowej taśmie dalekopisu. Siedział z przodu, z obowiązkowymi słuchawkami na uszach, by obaj mogli słyszeć się nawzajem, ale i by odgrodzić się od nieustającego warkotu śmigieł nad nimi. Connors słyszał jego głos w swoich słuchawkach. Skinął głową. Trudno było zaprzeczyć temu twierdzeniu. Bezsprzecznie było jak było. - Kończymy? - spytał pilot. Zabębnił palcami w konsolę sterowniczą. Tym razem Connors trochę się ociągał, obaj jednak wiedzieli, że zaraz skinie głową. Bez lornetki widział ambulans jedynie jako błyszczący punkt wśród wczesnej zieleni, ale nie potrafił oderwać od niego wzroku. Jakby walka z nieuniknionym mogła w czymkolwiek pomóc. Jakby siedział z rozwiązaniem w jednej ręce i podręcznikiem w drugiej i próbował raz za razem wyliczyć coś zupełnie innego, chociaż wiedział, jaka powinna być odpowiedź. Kiedy wreszcie dał zgodę, ruch głową był tak dyskretny, że równie dobrze można by go uznać za drgnięcie w wyniku turbulencji, jednak młody i krótko ostrzyżony Strona 16 mężczyzna zarejestrował go i zrobił, co do niego należało. Odpowiedni drążek trzymał już w dłoni, musiał jedynie nacisnąć guzik. Kiedy ambulans eksplodował żółtą chmurą, zadanie zostało wykonane. I nowa generacja dzikiej trawy i polnych kwiatów będzie miała kolejny krater do zdobycia. Strona 17 4 Kiedy William Sandberg obudził się po raz drugi tego dnia, w którym właściwie planował nie obudzić się w ogóle, był kilka tysięcy metrów ponad ziemią. Świadomość, w jakiej sytuacji się znalazł, natychmiast go otrzeźwiła. Siedział w skórzanym fotelu, miękkim i ciepłym, i dostatecznie wygodnym, by mógł stać w kinie domowym na jakimkolwiek willowym osiedlu na skraju miasta, a za poplamionym oknem z pleksiglasu świeciło prosto na niego płaskie słońce, widoczne ponad białym zwartym pejzażem pierzastych obłoków. Siedział w samolocie. I miał sen. Sen jak zwykle jeszcze przez chwilę zlewał się z rzeczywistością, pozbawiony konturów, pozostawiając poczucie niesmaku. William zastanawiał się przez moment, czy nie zrobić tak, jak się nauczył, czyli pozwolić umysłowi wniknąć z powrotem w to doznanie i poszukać, co je wywołało. Najczęściej była to ta sama przyczyna. I zazwyczaj zawrócenie tam i budzenie obrazów na nowo tylko wywoływało jeszcze większy niesmak. Lecz jednocześnie zdawał sobie sprawę, że to najskuteczniejszy sposób otrząśnięcia się z nich. Tym razem jednak zrezygnował. Zmusił myśli, by pozostały tam, dokąd dotarł, i siedział nieruchomo w obawie, że jego najmniejszy ruch pozwoli odkryć im, że się obudził, i wtedy przyjdą tu, żeby go unieszkodliwić. Im? Co za im? Nie miał pojęcia. Wiedział tylko tyle, że do szpitalnej sali, w której leżał, przyszli trzej mężczyźni w garniturach, że ma potwornie sucho w ustach i że znajduje się w towarzystwie kogoś, kto musi mieć pieniądze. Nie pierwszy raz siedział w prywatnym dżecie. Ale ten wyglądał na najbardziej elegancki ze wszystkich, jakie do tej pory widział. Jego salonik - bo to był faktycznie nieduży salonik: naprzeciwko fotela, na którym siedział, stał identyczny zamontowany na stałe, między nimi zaś wisiał przymocowany do ściany stolik służący jako wspólne miejsce do pracy - oddzielał od reszty samolotu masywny panel. Drzwi z dobrej imitacji drewna wychodziły prawdopodobnie na mniejszy korytarzyk prowadzący wzdłuż lewej strony kadłuba. Przypuszczalnie są zamknięte. Raczej nietrudno byłoby je pokonać, gdyby się uprzeć. Ale z pewnością są zamknięte. Choć z drugiej strony, zadał sobie pytanie, dlaczego to niby takie pewne? Przecież nic nie wskazywało na to, że jest więźniem. Pas umiarkowanie napięty wokół jego tułowia był zwyczajnym pasem bezpieczeństwa, a kiedy nacisnął przycisk z boku, rozluźnił się całkowicie i teraz już nic nie zatrzymywało jego ciała na Strona 18 siedzeniu poza nim samym. Strumień świeżego powietrza płynął z wentylatora w suficie. Łagodne ciepło słońca padało zza okna. Wczoraj nafaszerował się tabletkami, a dzisiaj siedzi tutaj. Ubrany w szpitalną białą koszulę i bezkształtne spodnie, zatopiony w fotelu, który przypuszczalnie kosztował skromną roczną pensję. Jeśli to miała być śmierć, to trzeba przyznać, że nie brakuje jej osobliwego humoru. Dziwiło go, że siedzi tutaj. Z drugiej strony czuł swego rodzaju irytację, że go to dziwi. Przez długi okres swego życia był nieustannie gotowy, gotowy na dokładnie coś takiego albo na rzeczy jeszcze gorsze od tego. Pod koniec lat osiemdziesiątych dwudziestego stulecia, kiedy William był trzydziestolatkiem, a świat składał się z dwóch mocarstw w różnych kolorach, bywał wielokrotnie ścigany przez różne pojazdy przez cały Sztokholm. Zatrzymywał wtedy swój samochód i według skomplikowanej marszruty przemierzał centra handlowe i domy towarowe, dokładnie tak, jak go nauczono, i za każdym razem pozbywał się prześladowców. Potem wracał do domu taksówką i prosił jednego z kolegów 0 przyprowadzenie swojego auta dopiero po kilku dniach, też zgodnie z ustalonymi procedurami. W willi, w której mieszkał, miał zamontowane kamery monitorujące 1 system alarmowy, niemal niewidoczne i najbardziej zaawansowane technologicznie, mimo to w równych odstępach czasu słyszał nieokreślone kliknięcia w swoim telefonie, a jego sąsiadów osobliwie często odwiedzali sprzedawcy obrazów, którzy po zakończonych niepowodzeniem rundkach jeszcze długo siedzieli w samochodzie, specjalnie zaparkowanym naprzeciwko domu Williama. Po prostu stanowił niezwykle interesujący cel, co było efektem ubocznym jego pracy. Ale tak działo się wtedy. Wtedy, gdy był aktywny, młody i dobrze się zapowiadał - co, jak zwykł mówić, minęło - w czasach, kiedy jego kwalifikacje należały do wyjątkowych i poszukiwanych. Dzisiaj jest już przestarzały i zbędny. Obecnie zamiast znacznej części jego pracy prawdopodobnie wystarczyłoby kilka ciągów kodu i komputer za cztery tysiące koron z supermarketu. Otrząsnął się z tych myśli. Przecież to nie tempo rozwoju sprawiło, że został przeniesiony. I żadne zewnętrzne siły nie spowodowały, że w końcu nie chciano go zatrzymać w organizacji i dano mu możliwość wycofania się już około pięćdziesiątki. Sam sobie wykopał dół, wskoczył do niego i kopał dalej. Doskonale to wiedział, ale przez cały czas z nieokreśloną satysfakcją przyglądał się, jak wszystko, co zbudował, obraca się wokół niego w pył. A teraz oto siedzi tutaj. Ze sztywnymi mięśniami, szorstkim językiem i sznytem na przegubie każdego przedramienia. Na pokładzie supernowoczesnego odrzutowca. Uprowadzony, jak można przypuszczać, przez jakieś siły wojskowe. Nie było w tym żadnej logiki. William Sandberg został porwany. Strona 19 Ale stało się to co najmniej dziesięć lat za późno. Młody praktykant zwracał równie niewielką uwagę na newsy jak wszyscy inni w redakcji tego przedpołudnia. Tkwił przed dużym monitorem i czuł, jak jego senne myśli uciekają od tematu artykułu, nad którym właściwie powinien pracować, więc jak zwykle przerzucił się na długi szereg depesz, udając, że się w nie wczytuje, aby być na bieżąco, podczas gdy tak naprawdę jedyne, co robił, to unikał pracy, ale tak, żeby nie było tego widać. Usilnie się starał skupić spojrzenie na monitorze. Widział niezmienny potok suchych relacji z agencji informacyjnych z całego świata, krótkie notatki po angielsku o wszystkim, co nie było na tyle ważne, by stało się newsem. Przeraźliwa nuda. Jednak odrobinę mniejsza niż tysiąc piąty dzień z rzędu próbować podsumować debatę wokół przebudowy Slussen. I mimo że dziesięć na dziesięć tych depesz dało się spokojnie usunąć jednym przyciśnięciem klawisza „backspace”, bo albo news był zbyt drobny czy nieistotny, albo nie stanowił interesującego tematu dla gazety z czysto geograficznego punktu widzenia, to jednak można było twierdzić, że to, co on wykonywał, jest prawdziwą pracą. Gdyby ktoś go spytał, co robi, mógłby spokojnie odpowiedzieć, że czyta depesze. To brzmiało o wiele lepiej niż otwarte przyznanie się, że jest za bardzo skacowany, aby być w stanie pisać. Tak więc siedział dalej, mając kolejny nieciekawy news przed sobą na ekranie komputera, i trzymał palec środkowy prawej ręki w gotowości na klawiszu „backspace”. W berlińskim zaułku znaleziono martwego bezdomnego mężczyznę; chociaż nie napisano tego wprost, między wierszami można było wyczytać, że ofiara przedawkowała narkotyki albo wypiła za dużo i zamarzła we śnie na mrozie. Lokalna informacja i nic ponadto. Jedna z setek, które przewijały mu się przed oczami i z którymi nic nie robił. Próbował powstrzymać się przed ziewnięciem, ale przegrał. - Zabalowało się wczoraj? Usłyszał kobiecy głos. I to blisko. A on miał wciąż otwarte usta. Niech to szlag. Po przyjściu specjalnie nie zdjął z głowy bejsbolówki. Ten manewr z jednej strony pozwalał mu się odgrodzić od ludzkich spojrzeń, z drugiej jednak równie skutecznie uniemożliwiał mu widzenie tego, co dzieje się powyżej górnej krawędzi monitora, chyba że uniósłby głowę jeszcze wyżej. Tym razem tego nie zrobił. Tymczasem ona stała tutaj. Ciekawe jak długo. Na pewno wystarczająco, by zobaczyć, jak on rozdziawia paszczę na całą redakcję. - Nie, nieszczególnie - odparł, ściągając czapkę z głowy i starając się sprawić wrażenie, że miał zamiar to zrobić. Strona 20 Kobieta nic nie powiedziała, czego zresztą się spodziewał, to jednak sprawiło, że poczuł się jeszcze bardziej niepewnie, czego zresztą także się spodziewał. Christina Sandberg miała co najmniej dwadzieścia lat więcej niż on, ale była atrakcyjna w niemal niewytłumaczalny sposób - ładna, naturalna, irytująco uprzejma. Irytująco nie dlatego, że ta jej uprzejmość była wymuszona czy uciążliwa, tylko dlatego, że on wolałby dopatrzeć się w niej jakiegoś niewybaczalnego mankamentu, który powstrzymałby go przed ustawicznym rzucaniem spojrzeń w jej stronę i równie skutecznie pozwoliłby mu przezwyciężyć niemożność sklecenia kilku kompletnych zdań, gdy tylko próbował z nią rozmawiać. - Już pani ma, wysłałem na pani... - powiedział z nadzieją, że nieznaczny ruch głową uzupełni to, czego nie zdołał z siebie wydusić. Jednym z jego niepisanych obowiązków stało się przyjmowanie wiadomości podczas jej nieobecności. Kobieta skinęła głową na znak, że zrozumiała informację, po czym ruszyła do swojego gabinetu, przelotnie pozdrawiając po drodze pozostałych pracowników. Przeszło mu przez myśl, że dzisiaj sprawia wrażenie bardziej przygnębionej niż zwykle. Ale przecież on jej nie zna, a ma dość instynktu samozachowawczego, by wiedzieć, że jego życie nie stanie się bynajmniej prostsze za sprawą nieodwzajemnionej miłości do starszej o dwadzieścia lat i odnoszącej sukcesy szefowej redakcji. Wrócił do monitora. Do tekstu o martwym bezdomnym znalezionym w Berlinie. Przycisnął klawisz i trzy linijki informacji znalazły się w koszu, po czym omiótł zmęczonym wzrokiem kolejną nikogo nieobchodzącą wiadomość. Christina zamknęła drzwi do swojego gabinetu, powiesiła płaszcz w kolorze kawy na haku obok szklanej ściany i pozwoliła sobie na kilka sekund siedzenia z zamkniętymi oczami. Ktoś mógł ją zobaczyć, ale co z tego. Za kilka minut będzie znowu w najwyższej formie, będzie sypać szybkimi replikami i przejawiać inicjatywę, a pod koniec dnia każdy już zapomni jej przymknięte powieki. To był ciężki poranek. A nastąpił po ciężkiej nocy, podczas której widziała, jak niosą na noszach jej byłego męża i wkładają do ambulansu. Być może zachowałaby się bardziej po ludzku, gdyby wsiadła do samochodu i pojechała za nim albo spędziła przedpołudnie na wyściełanym krześle w szpitalnym korytarzu w oczekiwaniu, aż on się obudzi, a później przycupnęła na innym wyściełanym krześle przy jego łóżku i rozmawiała, roztrząsała, pytała dlaczego. Ale Christina długo okazywała ludzkie gesty. Tak długo, że w końcu nie mogła już dłużej, potem zachowywała się po ludzku jeszcze jakiś czas, aż wreszcie miała dosyć. William był jak auto, którego należało się pozbyć już dawno temu - to jego własne słowa - na które wyrzuca się pieniądze, na które się chucha i dmucha, podczas gdy ono nieodwołalnie przekroczyło pewną granicę i tylko popada w ruinę, psuje się w trzech