Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Noblista - WOLSKI MARCIN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Marcin Wolski
Noblista
2008
Wydanie polskie
Data wydania:
2008
Redakcja:
Jan Grzegorczyk
Tadeusz Zysk
Konsultacja merytoryczna:
Piotr Gontarczyk
Projekt graficzny okladki:
Agnieszka Herman
Wydawca:
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznan
tel. (061) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26
Dzial handlowy, tel./fax (061) 855 06 90
[email protected]
www.zysk.com.pl
ISBN 978-83-7506-165-9
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
Myslal diabel, patrzac na osade w dolinie:-Coz za cudowna ziemia, coz za prawdziwie nowy swiat? Wszystko tu mlode, swieze, jak przekrojony owoc dojrzalej brzoskwini, jak dziewica przed pierwsza miesiaczka. I nie masz tu panow ni poddanych, nie masz odrazajacego fetoru wielkiego miasta, tej babilonskiej nierzadnicy. Zyja w krag ludzie prosci, pracowici, pobozni. Bez wielkich majatkow, zlota, budzacego wszelkie namietnosci, i przemoznej wladzy.
Zabil dzwon zwolujacy na modlitwe. I mogl sobie przybysz wyobrazic, jak po domostwach starzy i mlodzi klekaja, kresla w powietrzu znak krzyza, to proszac Boga, to dziekujac Mu, lub po prostu wypelniajac wyuczony rytual. Chcial nawet kleknac wespol z nimi i pomodlic sie, bo biegly byl w teologii, jak malo kto, a sztuke upodabniania sie do smiertelnikow posiadl w zadziwiajacym stopniu. Mial takoz wiedze - widzial juz w tym miejscu miasto ogromne, wszeteczne, potrafil zarazem wejrzec az na samo dno duszy onych poczciwcow, gdzie kryly sie rzeczy straszne, ktorych istnienia oni sami nie podejrzewali. Uniesli bowiem za Wielka Wode nie tylko swe oczy jasne i rece pracowite, ale takze ukryte fobie, leki, strachy nocne, oskome i pozadliwosc, zlosc, ktora potrafi rozognic glowy, podejrzliwosc, te matke wszech grzechow i pokrywana pokora pyche, ktora bywa ich tesciowa. Ponadto zabrali ze soba gorzki smak niewoli, poniewierki, przesladowan, i nie bardzo mieli na kim sie za te niedole odegrac. Autochtonow wybilo poprzednie pokolenie.
Dzwony bic przestaly, od strony rzeki rozlegl sie smiech dziewczat z kapieli powracajacych, o cialach czystych i umyslach jeszcze niezapisanych. A czarna niewolnica biegla z nimi na przedzie. Diabel usmiechnal sie tylko, bo wlasnie znalazl koncept, jak wedrzec sie w ten swiat, spial ostrogami konia i klusem zjechal do Salem
Henryk Barski, Diabel zjechal do Salem
I
MAGDALENA
Magdalena nie wrocila w srode i czwartek. Ani w piatek. W sobote mialem juz pewnosc, ze nie wroci. Nadzieja na moment zaswitala pozna noca przyniosl ja rzeski brzeczyk windy. Przyjechal ktos do mnie! Na pewno do mnie! Pozostale dwa mieszkania na trzynastym pietrze pozostawaly przeciez niewynajete. Nie czekalem, az odezwie sie dzwonek wedlug naszego osobistego kodu - dwa krotkie, jeden dlugi. Ogarniety euforia (A jednak jest! Nie mogla przeciez ot tak sobie zapomniec naszego rytualu, na ktory od dwoch lat skladaly sie: wspolna noc z soboty na niedziele, spacer do supermarketu, zakupy, obiad w jednej z tamtejszych restauracji, kino...) - wypadlem na korytarz. Jednak winda juz ruszyla dalej, a przestrzen przed nia swiecila pustkami. Widocznie ktos pomylil pietra, a moze jakies szczeniaki urzadzily sobie zabawe, gwalcac regulamin gloszacy, ze dzieciom do 12 lat wolno korzystac z windy jedynie w towarzystwie doroslych. Zawsze widok odnosnej wywieszki wywolywal komentarze Magdy, jak to jest, ze jezdzic winda w tym wieku nie wolno, ale uprawiac seks - czemu nie...?Na wszelki wypadek wyjrzalem na schody. Nikogo. Zalamany polazlem z powrotem do rozgrzebanego wyra, rugajac sie w duchu za nieusprawiedliwiony przyplyw nadziei.
Dlaczego wlasciwie mialaby wrocic? W ostatni wtorek powiedzielismy sobie wszystko, co przy takiej okazji wpada do glowy. A nawet uderzylem ja... Wlasciwie nie uderzylem, jedynie pochwycilem z furia i cisnalem o biblioteczke, az posypalo sie szklo. Nie wygladala na wystraszona, smiala sie. Tak! Smiala sie ze mnie, z moich prosb i blagan, zebysmy jeszcze raz porozmawiali, sprobowali od poczatku... Ten smiech ciagle dzwoni mi w uszach, kiedy bezsennie przemierzam pokoj. Miasto spi, dzwiek ulicy, z ktorej noc wyprula tramwaje, dociera na trzynaste pietro, jak stlumiony jednostajny pomruk. Przez zalzawione deszczem szyby przebijaja swiatla naszego warszawskiego "Downtownu". Jak idiotyczny refren w mojej glowie tlucze sie rymowanka: "Te swiatelka, te okienka, a za kazdym jakis dramat, jak nadzieja to malenka, jak przegrana to przegrana". Kto to napisal? Moze ja? Dawno temu pisywalem wiersze. A kiedy poznalem Magde - limeryki. Wysylalismy je do siebie, pracowicie wystukujac SMS-y na klawiaturach telefonow. Potem przelalem wszystkie do komputera. A ona?
Pukanie?
Tak, kretynie! Ktos puka do drzwi! Znowu zrywam sie, w paru susach przemierzam wypelniony szafami bibliotecznymi korytarz. Ale to tylko Adas Podlaski. Moj niedawny student. Dzis kandydat na doktora historii najnowszej. Mily, niesmialy z przepraszajacym usmiechem, pokrywajacym zarliwa dusze wspolczesnego Saint-Justa. Przeprasza, ze nie dzwonil do drzwi, ale bal sie, ze moze kogos obudzic. To po co w ogole tlucze sie po nocy?
-Odnioslem materialy - mowi i rozglada sie po mieszkaniu inkwizytorskim oczkiem IPN-owskiego sledczego. - Przepraszam, ze wpadlem tak pozno, ale jutro jade do Gdanska...
-Nic nie szkodzi - mowie. Zapraszam, by wszedl dalej. Proponuje kawe. Nie mam najmniejszej ochoty na konwersacje, ale czego nie robi sie dla zachowania konwenansow. A poza tym to pierwszy w mej karierze doktorant, ktorym zaczalem sie opiekowac...
Podlaski jednak nie wchodzi dalej, obiecuje wpasc w tygodniu. Znalazl nowe materialy z Wybrzeza i bardzo chcialby porownac je z zapiskami mojego ojca. (Ciekawe, posluza oczyszczeniu czy dobiciu jakiegos tajnego wspolpracownika?). Adas jeszcze raz lypie w strone uchylonych drzwi do ciemnego pokoju Magdaleny. Jestem pewien, ze hulajaca po miescie plotka o naszym rozstaniu dotarla takze do niego. Moze chcial sie po prostu upewnic.
Mysle, ze w glebi ducha nigdy nie stracil nadziei, a przynajmniej ochoty. Wiec teraz chyba jest zadowolony. Klania sie. Wyciera buty (przy wychodzeniu to raczej gruba przesada, chyba ze wdepnelo sie w cos w mieszkaniu) i juz go nie ma. Ulga, a zarazem zal, moze lepiej byloby, gdyby zostal?
Powinienem koniecznie czyms sie zajac. Jesli nie spac, to przynajmniej pracowac. Pietrza sie nieprzejrzane materialy, niedokonczony artykul o stalinowskich zlogach w palestrze lezakuje, czekajac na moja recenzje, a ja niczym chomik w swej wirowce krece sie na diabelskim mlynie ciagle tych samych pytan: Dlaczego tak sie stalo? Czy moglem cos poradzic? Czemu nie przewidzialem tego wczesniej?
Tylko niby jak moglem przewidziec? I w ktorym momencie moglem powstrzymac nieuchronny tok zdarzen. Przeciez kiedy radzila sie mnie przed wyborem magisterskiej dysertacji, nawet nie przyszlo mi do glowy, co moze z tego wyniknac? Komu by przyszlo? Dwudziestotrzyletnia dziewczyna i ten... Ech! To jakas paranoja! Ide do lodowki, bezmyslnie szukam piwa, wiedzac doskonale, ze ostatnie wypilem przed polnoca. A cos mocniejszego? Po wodeczce tez ani sladu. Poszlo wszystko!
Obok lodowki wisi deska z kluczami. Lapie sie na tym, ze patrzac na kluczyki od mojego wysluzonego, poobijanego forda, znow wspominam nasza eskapade do Zakopanego, we wrzesniu zeszlego roku. Trzy zielonkawozlote dni spedzone w Tatrach. Ostatniego, tuz przed wyjazdem do Warszawy, Magda zdyszana po powrocie z Krupowek, gdzie kupowala jakies pamiatki, poprosila mnie, abym podjechal pod "Halame". Dom Pracy Tworczej Pisarzy. Nie pytalem dlaczego.
-Zwolnij - powiedziala i nagle zarozowily jej sie policzki - przed furtka pensjonatu stala grupa niemlodych ludzi, dyskutujacych o czyms zawziecie. Twarz najwyzszego, o czerstwych ogorzalych policzkach i nienaturalnie w stosunku do wieku kruczoczarnych wlosach, wydala mi sie znajoma. - To moj temat! - oznajmila.
-Nie rozumiem.
-Chyba ci mowilam, mam pisac magisterke o Henryku Barskim...
-To on? Mam sie zatrzymac?
-Oszalales. Przeciez nie poprosze go o autograf jak glupia nastolatka. Zreszta moj profesor obiecal, ze skontaktuje nas osobiscie w pazdzierniku. No, jedz. Jedz wreszcie!
Nigdy nie wierzylem w kobiety fatalne. Chociaz przed Magdalena Rokicka przestrzegal mnie moj starszy brat Pawel - bon vivant i wyborny znawca plci pieknej.
-Strzez sie panien niepokojaco urodziwych, Wiktorku! - pouczal. - Zbyt dobrze znaja swoja wartosc, by pozostawac na dluzej w jednych rekach. Jesli naprawde kochasz te swoja Madzie, a ona chwilowo to odwzajemnia, ozen sie i blyskawicznie zrob jej dziecko. A i to nie jest zadna gwarancja, ze zatrzymasz ja na zawsze.
Dlaczego go nie posluchalem? Odpowiadalo mi takie niezobowiazujace narzeczenstwo. Pewnie tez nie dojrzalem jeszcze do zycia we dwojke, wolalem wspolne weekendy, a moje mieszkanie ciagle nie bylo do konca urzadzone. Poza tym czekalismy na jej egzamin magisterski i moja habilitacje, w miedzyczasie trafilo mi sie to trzymiesieczne stypendium w Szwajcarii. (Raperswil-Berno-Solura). Jak kompletny duren uznalem Magde za dozywotni bonus. Druga zyciowa szanse, po nieudanym malzenstwie, po klapie mojego literackiego debiutu.
Zreszta czy ja ja naprawde znalem? Czy mialem szanse poznac ja w wystarczajacym stopniu?
W uproszczonej wizji swiata wedlug mojego brata imie kobiety w piecdziesieciu procentach okresla jej charakter.
-Anie sa przewaznie mile, wierne i spolegliwe, Joanny piekne, Ewki latwe, Malgorzaty pokrecone, Baski kumplowate, bez zobowiazan, natomiast Magdaleny...?
"Jesli czytales Biblie - wiesz, jakie sa - pol wystepne, pol swiete" - twierdzil Pawel.
I choc nie byl lekarzem dusz, a jedynie wzietym anestezjologiem, powinienem przyznac mu racje. Moja ukochana jako nastolatka nalezala do panienek wybitnie rozrywkowych. Kosztowalo ja to repetowanie roku. Potem, juz w klasie maturalnej, zadurzyla sie bardzo powaznie w swoim nauczycielu od polskiego, ktory, jak moge sie domyslac, procz plynow fizjologicznych przekazal jej spora wiedze literacka i skierowal na polonistyke. Czy byl jej prawdziwa miloscia, czy tylko przelotna fascynacja? Nie zwierzala mi sie. Odnioslem jednak wrazenie, ze jego smierc w piecdziesiatej wiosnie zycia na zawal niezle nia wstrzasnela. Moze nawet odmienila. W momencie naszego poznania sprawiala wrazenie osoby niedostepnej, skupionej na swych studiach, dalekiej od mysli o damsko-meskich igraszkach.
Na dyskusje o "nieznanej historii Polski Ludowej" do Audytorium Maximum mimo ogloszen w prasie i radio przybylo niewielu sluchaczy. Szla wiosna i znakomita wiekszosc studentow polonistyki, prawa i historii wolala wyskoczyc w plener, niz uczestniczyc w debacie na pograniczu pyskowki. Prowadzacy debate dzialacz studenckiego samorzadu pozostawal wyraznie pod urokiem aktywnego w panelu redaktora z "Gazety Wyborczej", a ten wdeptywal zoltodzioba Podlaskiego, i przy okazji mnie, coraz mocniej w ziemie. Podobnie zachowywal sie sedziwy profesor, "autorytet moralny", na ktorego (wedle poufnych informacji Adasia) aktualnie gromadzono kwity, dotyczace jego wspolpracy z "palkownikami" generala Moczara. Adam chetnie by juz je ujawnil, ale tajemnica zawodowa zmuszala go do milczenia. Przynajmniej na razie. Ich atak byl tak bezkompromisowy, ze mimo iz jestem z natury spolegliwy, a co do pewnych posuniec IPN-u miewalem sporo watpliwosci, zaczal wzbierac we mnie gniew. Jednak Podlaski byl szybszy, na argument w wykonaniu zasluzonego "profesor-konfidenta", ze nalezy archiwa spalic albo zabetonowac na piecdziesiat lat, podniosl glos i zawolal jak prorok, ze nieszczesne sa ludy pragnace amputowac wlasna historie. Poniewaz mlodziutki pracownik Instytutu Pamieci Narodowej mial glos troche piskliwy, zamiast merytorycznej odpowiedzi zabrzmial gromki smiech redaktorka, wspartego przez studenckiego konferansjera, co pociagnelo za soba znaczna czesc sali. Poprosilem o glos, pragnac zaapelowac o umiar, zasugerowac wspolne poszukiwanie zlotego srodka, tak aby prawda ujrzala wreszcie swiatlo dzienne, a nikt niewinny nie zostal skrzywdzony... Tylko, co wtedy powiedzialem? Kurcze blade! Nie pamietam niczego, przynajmniej od chwili, kiedy utonalem w fiolkowych oczach z trzeciego rzedu. Dziewczyna patrzyla na nas, do glowy nie przychodzilo mi, ze akurat na mnie, z lekko rozchylonymi ustami. A byla w jej wzroku ciekawosc podszyta jakby lakomstwem. Tak dziecko patrzy na smakowite ciastko lub... lampart na pasaca sie antylope. Nie mialem pojecia, iz moge byc ta antylopa.
Kiedy skonczyla sie dyskusja, w ktorej, co tu kryc, nasza dwuosobowa druzyna Historii i Pamieci Narodowej poniosla sromotna kleske, a moim jedynym marzeniem bylo jak najszybciej opuscic uniwerek, dziewczyna podeszla do mnie. Z bliska okazala sie jeszcze piekniejsza. Smukla, o spiczastych piersiach rysujacych sie wojowniczo pod szafirowym sweterkiem.
-Pan naprawde uwaza, podobnie jak ten szczeniak z IPN-u, ze trzeba rozliczyc tych domniemanych agentow co do jednego? - zapytala.
-A pani mysli, ze powinnismy dac wszystkim rozgrzeszenie bez skruchy i pokuly? - odparlem pytaniem na pytanie.
-Nie wiem, co myslec, jestem corka milicjanta.
-To prosze porozmawiac o tym z ojcem.
-Nie zyje - odpowiedziala cicho.
Zrobilo mi sie glupio i chyba zaczalem belkotac, jak bardzo jest mi przykro, ze nigdy bym sie nie osmielil odpowiadac tak ostro, gdybym tylko wiedzial...
Doszlismy do drzwi. Instynktownie puscilem ja przodem. Zrobila unik w bok i usmiechnela sie szelmowsko. "Starsi maja pierwszenstwo".
"Za ladna na feministke!" - pomyslalem, ale nie zamierzalem zrywac z zasadami dobrego wychowania i gestem wskazalem na wyjscie. Pojedynek na uprzejmosci mogl potrwac jeszcze jakis czas, problem jednak rozwiazal sie sam, jakas wieksza grupa studentow runela lawa do drzwi i po prostu wypchnela nas na zewnatrz. Na schodach dziewczyna potknela sie, wypuszczajac z rak siatke z ksiazkami. Podnioslem ja i wreczylem, zanim zdolala schylic sie sama.
-Dzentelmen konserwatysta! - prychnela. - Czy to tradycyjna kindersztuba zrobila z pana zawodowego lapacza ludzi?
Zaprotestowalem, tlumaczac, ze pracuje w Instytucie Historii PAN, a moja wspolpraca z IPN-em jest sporadyczna, a w dodatku, jesli byla laskawa sledzic nasza dyskusje, nie mam az tak jednoznacznie radykalnych pogladow, jakie mi przypisuje.
-Rozumiem, uzasadnia pan naukowo, kogo potepic juz dzis, a kogo zostawic na deser.
-W ogole jestem przeciwko potepianiu kogokolwiek. No, moze wyjawszy ludzi, ktorzy popelnili ewidentne przestepstwa...
-Tyle ze w swietle tego, co mowiliscie, samo zycie w PRL-u, jesli nie siedzialo sie w wiezieniu, bylo przestepstwem - parsknela.
Nie chcialem sie z nia klocic. Za bardzo podobaly mi sie jej nogi, sterczace piersi, rozchylone usta, zebym mial akurat zajmowac sie walka z jej pogladami uksztaltowanymi przez najwieksza z krajowych gazet.
Tymczasem dogonil nas Podlaski. Na jego jasne policzki wystapily ceglaste rumience. Nie wiem, czy byl to wynik publicznej pyskowki, czy nagle zainteresowanie dziewczyna.
-Idzie pan moze na Stare Miasto, panie doktorze? - zapytal z wyraznym zamiarem dolaczenia do towarzystwa.
-Nie, mam jeszcze pare spraw do zalatwienia.
-Wlasnie - dorzucila moja rozmowczyni, scinajac jego nadzieje jak pilke w locie.
Odszedl niezadowolony. Przez moment obawialem sie, ze dziewczyna pojdzie w jego slady, aby nawrocic jego jakobinski umysl na polityczna poprawnosc. Ale nie! Z jakiegos powodu nie zamierzala konczyc naszej rozmowy. Przynajmniej nie teraz. Nie pamietam juz, kto pierwszy zaproponowal, ze pojdziemy na kawe. W kazdym razie poszlismy. Dzis trudno byloby mi policzyc, ile tych kaw wypilismy, w kazdym razie kofeinowy maraton skonczyl sie dlugim pozegnaniem pod jej domem, gdzies o drugiej nad ranem. Co istotne, umowilismy sie na nastepne spotkanie. A potem na kolejne i jeszcze kolejne...
Nieco pozniej poznalem prawdziwa przyczyne naszego spotkania. Magdalena byla umowiona ze swoim chlopakiem, ten z niejasnego powodu ja olal, moze slusznie podejrzewajac, ze ich romans wygasa. Nie majac nic lepszego do roboty, zajrzala na nasza debate i tam zobaczyla mnie. Oczywiscie nie bylem jej idealem urody. Ba, nawet sie do niego nie zblizalem.
-Po prostu strasznie mnie zaskoczyles - wyznala - nie mialam pojecia, ze istniejesz realnie.
-Jak to realnie?
-Sniles mi sie trzy razy w tygodniu poprzedzajacym te dyskusje.
-Ja?
-Ty. Albo ktos ludzaco do ciebie podobny.
-Mam nadzieje, ze przynajmniej we snie bylem sympatyczny. I absolutnie apolityczny?
Spowazniala.
-Akurat sam sen byl okropny. Uciekalismy gdzies zimna, sniezna noca a ja kurczowo trzymalam cie za reke. Czulam bijace od ciebie cieplo i mialam taka niesamowita pewnosc, ze poki jestem z toba nic mi sie nie stanie. Sen konczyl sie zawsze, kiedy puszczalam twoja dlon i...
-I co?
-Nic. Strach i ciemnosc.
* * *
Nocna cisze przelamal pulsujacy, mechaniczny skowyt. W strone wolskiego szpitala przemknela karetka na sygnale. Ktos walczyl o zycie. A ja? Czy jeszcze o cokolwiek chcialem walczyc?W ostatnich dniach dosc czesto nachodzily mnie mysli samobojcze. Alisci doskonale zdawalem sobie sprawe, ze to niczego nie rozwiaze. Poza tym wierzylem w Boga.
Umieranie jest o wiele trudniejsze dla tych, co wierza. Wyobrazam sobie, jak bardzo niepewni tego, co czeka ich za wrotami czasu, w ostatnich sekundach swego zywota, ogladajac ten pieprzony FILM Z CALOSCI, kalkuluja swe szanse na uniewinnienie, robia pospieszny bilans win i zaslug... Ludza sie, ze za niektore lajdactwa juz zdazyli odpokutowac. Ateista odchodzi w bezkresna noc, co najwyzej z poczuciem zalu, z powodu tego, czego nie zrobil. Nie grzechy staja mu przed oczyma, a przeciwnie - wszystkie zaniechania, dziewczyny, ktorych nie wypieprzyl, pieniadze, ktorych nie zarobil, zaszczyty, ktorych nie osiagnal... Chociaz mogl.
Oczywiscie tego nie napisalem ja, tylko Barski! We Wstepie do nocy. Ostatnio coraz czesciej lapie sie na tym, ze mowie cytatami z tego lajdaka. Malo jest ludzi, ktorych znam tak dobrze, nie zamieniwszy z nimi ani jednego slowa. Nie ma tez drugiego, ktorego tak bardzo pragnalbym zabic. Moze zreszta jeszcze kiedys zabije. Albo lepiej, zmusze go, zeby sam to zrobil. Swoja droga gdybym tak mogl cofnac czas... Pod warunkiem zachowania swojej aktualnej wiedzy.
Nie ma osoby bardziej zaslepionej niz zakochany mezczyzna. Szarzujacy nosorozec czy sedziwy, osleply rekin maja w porownaniu z nim bystrosc wzroku sokola.
Kiedy zauwazylem, ze cos miedzy Magda a mna jest nie tak? Wiem, kiedy powinienem zauwazyc. Znaczy, prawdopodobnie wiem. Na przyklad jeszcze tamtej wiosny, w dniu, w ktorym po raz pierwszy spoznila sie na nasze spotkanie. Wiem, mogl to byc przypadek. Jednak tydzien pozniej, gdy zamiast w sobote zjawila sie w niedziele rano i wymawiajac sie bolem glowy, nie chciala sie ze mna kochac...? Tez do wytlumaczenia. Kazdy tego typu incydent pojedynczo dawal sie usprawiedliwic. Ale razem? Co za slepota! Owej wiosny oczywiscie zauwazalem pewne zmiany w naszych relacjach. Trudno bylo nie dostrzec, ze byla bardziej niz rok wczesniej rozdrazniona, i gotowa do konfliktow. Czasami odnosilem wrazenie, jakby chciala powiedziec mi cos waznego, ale zatrzymywala sie w pol slowa. Kladlem to jednak na karb trudow pisania pracy magisterskiej, a takze posady researchera, ktora zaproponowalo jej wydawnictwo. Rzecz jasna, nie wiedzialem, ze de facto byla to funkcja osobistej sekretarki "Mistrza".
Ktoregos majowego weekendu nie pojawila sie w ogole w naszym gniazdku, tlumaczac to koniecznoscia udzialu w jakichs targach ksiazki. Przyjalem usprawiedliwienie.
Czy jednak moja czujnosc cos by zmienila? Bardziej sklonny jestem winic za moja kleske kwerende w Szwajcarii... Na ponad dwa miesiace zostawilem ja samopas. Tylko czy mialem tam nie pojechac? Projekt badawczy zapowiadal sie pasjonujaco - zamierzalem skonfrontowac raporty naszej ambasady z rzeczywistymi problemami i nastrojami tamtejszej emigracji. Wprawdzie zamierzalem ograniczyc sie do lat piecdziesiatych i szescdziesiatych, ale nic nie stalo na przeszkodzie, aby w przyszlosci poszerzyc badany okres. Artykul na ten temat winien ukoronowac moje habilitacyjne dossier. Zreszta wyjezdzajac, uwazalem, ze wszystko miedzy nami jest w najlepszym porzadku. Pisywalem sazniste listy, cieszylem sie z jej odpowiedzi, chociaz przychodzily coraz bardziej zdawkowe, za to okraszane obfitymi cytatami z jej pracy.
Magda chwalila sie, ze "Wyborcza" obiecala bezposrednio po obronie opublikowac obszerny fragment jej dysertacji pod znamiennym tytulem "Henryka Barskiego boje z Ciemnogrodem". (Szkic zalaczyla w osobnym pliku). Nie podobaly mi sie, rzecz jasna, ani wnioski zawarte w artykule, ani tym bardziej jego tytul. Ale co moglem zrobic? Dosc wczesnie ustalilismy, ze w naszym zwiazku nie bedziemy mieszali seksu z polityka. Wprawdzie laczyl nas temperament, spontanicznosc, niestrudzona ciekawosc swiata i wytrwalosc w dazeniu do zamierzonego celu, ale wszystko pozostale raczej dzielilo. Ona byla nieuleczalna postepowka ja liberalnym konserwatysta. Moze bardziej liberalnym niz konserwatywnym. Uznawalem pewne fundamenty moralne (niekoniecznie sie do nich stosujac), ona wolala arcytolerancje. Kochala wszelkie mniejszosciowe dewiacje - gejow, lesbijki, obroncow zwierzat, sztuke nowoczesna postmodernizm, New Age i cholera wie co jeszcze. Dlaczego? Sadze, ze kierowala nia wlasciwa wiekszosci kobiet ciekawosc, chec posmakowania wszystkiego, nawet za cene ewentualnego zwrocenia posilku do muszli klozetowej. Ja w restauracji zawsze zamawialem to, co znam, najlepiej krwista poledwice z frytkami, ona potrawy, ktorych sama nazwa budzila we mnie niepokojace skojarzenia.
Jednak przez poltora roku wszystkie nasze swiatopogladowe klotnie konczyly sie w lozku. Tam bez trudu osiagalismy pelna plaszczyzne porozumienia. Wlasciwie prawie do samego konca. Jej szczere "kocham cie" potrafilo rozproszyc najciemniejsze chmury i oddalic najbardziej sluszne podejrzenia. Nawet wtedy, kiedy absolutnie nie moglem jej wierzyc.
Ostatnim ostrzegawczym sygnalem powinno byc odwolanie przez nia przyjazdu do Szwajcarii. Jak ja sie cieszylem na te "podroz marzen"! Jak starannie ja zaplanowalem - przez pierwszy tydzien mielismy wypoczywac w malowniczym Grindelwaldzie, czekal na nas widny pokoj na strychu starego, drewnianego domu, z zapierajacym dech widokiem na gigantyczna sciane Eigeru. Po tygodniu na tym poddaszu zamierzalem zaproponowac jej przeniesienie nad jezioro pod Locarno, dokad zapraszal nas moj szwajcarski przyjaciel, Felix. Na trzy dni przed jej przyjazdem wszystko bylo dopiete na ostatni guzik. Turystyczny program opracowalem w najdrobniejszych szczegolach. Ale nazajutrz...
"Nie moge przyjechac - musze poprawiac prace, promotor ma od cholery uwag, a ostateczny termin obrony wyznaczono mi na wrzesien" - napisala w mailu. Zadzwonilem, pragnac ja przekonac, ze odrobina wypoczynku tylko pomoze w pokonaniu ostatniej prostej, a nad korekta dysertacji mozna pracowac w przerwach miedzy wycieczka na lodowiec i kapiela w goracych zrodlach. Niestety, moja ukochana miala wylaczona komorke.
Nagralem sie piec razy, az do kompletnego zapchania jej poczty, wyslalem kilkanascie coraz bardziej zalosnych SMS-ow, wreszcie, mimo ze mialem zabronione, jej matka tolerowala mnie z najwyzsza rezerwa, zadzwonilem pod numer domowy. Cisza. Nawet w biurze notarialnym jej matki, dokad zatelefonowalem nastepnego dnia, automatyczna sekretarka informowala o przerwie wakacyjnej. To akurat nie bylo nic nowego, jak co roku pani Alina ze swym wspolnikiem - konkubentem, wyjechala na dacze. Ale Magda? Gdziez do cholery sie podziewala?! I dlaczego, na Boga, nie chciala, zebym sie z nia skontaktowal?
Pozniej, kiedy w drugiej polowce sierpnia powrocila do Warszawy, tlumaczyla mi, ze zalegla razem z matka w lesnej gluszy - nie bylo tam telefonu, a najblizsza kawiarenka internetowa oddalona byla o dwie godziny forsownego marszu. Swoja komorke, niestety, zostawila w domu. Wersje "lata na wsi" uwiarygodniala przepiekna opalenizna, widoczna jeszcze pod koniec wrzesnia. Znowu uwierzylem, a pragnac wspierac ja duchowo przy egzaminie, skrocilem o pol miesiaca moj pobyt u Helwetow. Usychalem z tesknoty, ktorej nie mogly ukoic coraz bardziej zdawkowe maile. Owszem, przy kazdej odpowiedzi na moj saznisty list przysylala calusy, odnosilem jednak wrazenie, ze brakowalo w nich dawnego ognia. Jednak, skonczony duren, kladlem wszystko na karb przemeczenia i oddania sie pracy. Oddanie - chyba wlasciwe slowo!
W dniu obrony otrzymalem pierwszy mocny cios miedzy oczy. Bylem przekonany, ze po zdanym na piatke egzaminie opijemy we dwoje sukces w jakims ustronnym lokaliku, potem pojedziemy na Wole i tam, nareszcie...
Wybrala przyjecie u swego promotora.
-Nie moge odmowic, bedzie recenzent i Henryk... Znaczy pan Barski. Zaprosili moja mame.
-A mnie? - zapytalem blagalnie.
-Nie jestes jeszcze moim mezem, Wiktorze. Poza tym zle bys sie tam czul. To wrecz modelowe "salonowe wyksztalciuchy z lze-elity". Ale nic sie nie martw, postaram sie jak najszybciej od nich urwac.
-Bede czekal.
Czekalem cala noc nadaremnie. Wpadla dopiero nastepnego dnia w poludnie. Wymowila sie przed miloscia: "Wiesz, niezapowiedzianie zjechala moja stara kuzynka i przez pare dni nie bede dla ciebie atrakcyjna". Zabrala z polki pare ksiazek. (Potrzebnych, jak twierdzila, do kolejnego artykulu). I juz jej nie bylo.
Nadal bylem slepy jak kret. Wieczorem zwymyslalem mego brata Pawla, ktory mial czelnosc sugerowac: "A moze kogos sobie znalazla?". Nastepnego dnia zaczailem sie na nia przed wydawnictwem, a gdy zaskoczona doslownie wpadla na mnie, zadalem jej to pytanie. Najpierw na moment stanela jak wryta, a potem wybuchnela smiechem:
-Naprawde mogles cos takiego wymyslic, Wiktorku?! Alez ty jestes gluptas!
Potem pojechala do mnie, kochalismy sie jak dawniej. A moze jeszcze lepiej, bo nigdy wczesniej nie krzyczala tak glosno podczas orgazmu.
Zaczelo sie nasze zycie na emocjonalnej hustawce. Bywalo, ze znikala gdzies na caly weekend, to znow z czuloscia rekompensowala mi puste dni. Bardzo sie zmienila. Jednego wieczora potrafila przez dobra godzine bladzic gdzies myslami tak, ze doslownie stawala sie nieobecna, by zaraz potem sycic mnie tkliwoscia i usmiechem. Nalegalem, zeby wreszcie wprowadzila sie do mnie na stale, ale wykpila sie, twierdzac, ze nie chce ograniczac mojej wolnosci. Zaproponowalem, zeby w takim razie ustalic termin naszego slubu. Odpowiedziala, ze nie jest jeszcze gotowa, ze potrzebuje czasu...
"Na co?!".
"Zeby wszystko sobie poukladac".
"Co konkretnie?!!!".
Brak odpowiedzi.
W listopadzie, zaraz po mojej habilitacji, ktora odbyla sie w dostojnej sali kosciuszkowskiej Kamienicy Ksiazat Mazowieckich przy Rynku Starego Miasta, ukazala sie jej pierwsza ksiazka. Wydana w ekspresowym tempie rozszerzona wersja artykulu z "Gazety Wyborczej", uzupelniona wywiadem rzeka z Henrykiem Barskim. Chyba nazajutrz po promocji, na ktora takze mnie nie zaprosila ("Daj spokoj, w <<Agorze>> patrzyliby na ciebie jak na raroga. Po co ci to?"), oznajmila mi, ze wyjezdza wraz z "Mistrzem" na serie spotkan autorskich - Paryz, Nowy Jork, Chicago, ale przede wszystkim Sztokholm.
-Sztokholm - powtorzyla z naciskiem. - Jest wielka szansa, ze tamtejsza promocja przekladu Zapasnikow to preludium do przyszlorocznego literackiego Nobla. Barskiemu nalezy sie od dawna.
-Ale w jakim charakterze TY tam jedziesz? - zapytalem, nadal bezgranicznie i bezkrytycznie ufny.
-Bede prowadzic te spotkania - odparla z czarujacym usmiechem. - A ty myslales, ze w jakim?
Chyba ani przez moment nie brala pod uwage ewentualnosci, ze moge ja podejrzewac. Miala racje. Niczego nie podejrzewalem! I pewnie by tak to wszystko trwalo dluzej. A nawet przetrwalo. Barski kiedys by sobie umarl, w koncu, w grudniu tego roku skonczy siedemdziesiatke, ja ozenilbym sie z Magdalena, mielibysmy czworke albo piatke dzieci...
Niestety. Nagle przejrzalem na oczy. Wszystko za sprawa jakiegos miesiecznika dla pan, dozywajacego swego wyswiechtanego zywota u damsko-meskiego fryzjera. Oczekujac na swoja kolej, przegladalem dosc bezmyslnie czasopismo i tak dotarlem do dzialu "niedyskrecje".
"Gdzie spedzaja letni urlop giganci naszej kultury? - Na Seszelach - odpowiada laureat Nike sprzed paru lat - Henryk Barski".
Obok tekstu zamieszczono zdjecie. W tle byly urocze skalki z wyspy La Digue, przypominajace stado skamienialych wielorybow wsrod palm, a obok... Twarz towarzyszki znakomitego pisarza skrywaly ciemne okulary i cien rzucany przez wielki kapelusz. Ale ja przeciez znalem to mikroskopijne bikini, ten pepek, te myszke na lewym udzie...
Ale jeszcze nie wierzylem! Podejrzewalem fotomontaz, jakis glupi kawal. Potem chcialem dzwonic do Sztokholmu. Jednak opanowalem sie. "Wpierw sprawdz!" - powiedzialem sobie.
Sprawdzenie okazalo sie latwiejsze, niz myslalem. Komorke kupilem Magdzie w prezencie i choc upierala sie placic rachunki sama, formalnie numer wciaz zarejestrowany byl na mnie. Dlatego bez wiekszego trudu uzyskalem liste bilingow. W sierpniu cztery rozmowy, dwie z matka, a dwie z promotorem odbyto w Victorii, stolicy Seszeli, basniowego archipelagu wysp na Oceanie Indyjskim.
Dobry Boze!!!
Powiadaja, ze najgorsze, gdy sie tonie w bagnie, jest wykonywanie nerwowych ruchow. Ja wykonalem ich za szwadron topielcow. Chcialem przekonac sie, ze byl to jednorazowy wybryk, kaprys potencjalnego noblisty i zauroczonej nim magistrantki. Nie zalujac szmalu na drinki dla dziennikarzy specjalizujacych sie w zbieraniu plotek, dowiedzialem sie i o weekendzie w podwarszawskich Oborach, i o wspolnych wypadach na Mazury. O bezwstydnych wizytach w drogich restauracjach... Rozpacz! Luski spadaly mi z oczu z szybkoscia karabinu maszynowego.
Czekalem na nich na Okeciu. Przyleciala, ale sama. "Mistrza" zatrzymaly jakies sprawy wydawnicze - Kopenhaga, Oslo, Helsinki... Spora kasa do wziecia!
-Jaki ty jestes kochany! - Rozpromienila sie na moj widok. Chciala sie przytulic, ale uniemozliwil to falujacy tlum. - Pojedziemy do ciebie, prawda?
Wzialem od niej bagaze, a ona jak gdyby nigdy nic wslizgnela sie do mego samochodu. Sliczna, swiatowa i pachnaca, przez cala droge paplala o sukcesach, planach "Mistrza", spotkaniach z Polonia... Wytrzymalem ten slowotok az do naszego mieszkania, a potem zadalem kilka mocnych pytan.
Probowala krecic. Zaprzeczac.
-Ja wiem, ze to wyglada fatalnie, ale przysiegam ci, jest zupelnie inaczej, niz myslisz - twierdzila.
-Co inaczej? - Pokazalem bilingi, fotografie...
-Nie moge ci powiedziec. Przynajmniej teraz.
-W takim razie zaprzecz, miej odwage powiedziec mi prosto w oczy, ze nie spotykasz sie z Barskim, nie nocujesz w jego domu, nie spisz w jego lozku?
-Nie spie w jego lozku.
-W to akurat moge uwierzyc. Pewnie dymacie sie na dywanie albo pod prysznicem!
Wstala i bez slowa wyszla. Nie poczekala nawet na winde. Dogonilem ja na schodach miedzy dziewiatym a osmym pietrem. Zadalem wyjasnien.
Nie byla sklonna sie tlumaczyc. Naciskana uzywala wymijajacych zwrotow w rodzaju: "Nigdy tego nie zrozumiesz" badz: "Nie powinienes osadzac mnie zbyt pochopnie na podstawie domnieman..." albo: "Kiedys dowiesz sie wszystkiego" czy tez: "Daj mi odrobine czasu!".
Kazalem jej isc precz. Wiec poszla.
Natychmiast pozalowalem swojej decyzji. Postanowilem jednak trzymac fason. Liczac na jakis pojednawczy krok z jej strony, w sobote i niedziele siedzialem sam w czterech scianach i pilem na umor. W poniedzialek nie poszedlem do pracy. Czekalem. Nic!!! We wtorek zlamalem sie. Zadzwonilem do wydawnictwa. Odebrala spieta, czujna, choc probowala uzywac bezproblemowego tonu. Zgodzila sie wpasc, porozmawiac. Myslalem, o naiwny, ze sie pogodzimy. Ale jej chodzilo wylacznie o techniczne szczegoly rozstania. "Nie moge byc z kims, kto nie ma do mnie minimum zaufania" - stwierdzila.
Zrobilem z siebie szmate. Obiecywalem puscic wszystko w niepamiec. Zapomniec o tym, co bylo, i sprobowac na nowo.
-Wprowadz sie do mnie na stale, wezmiemy szybko slub... - blagalem - nie kompromituj sie romansem z oblesnym starcem. - Wtedy sie rozesmiala.
-Alez ty jestes zazdrosny, Wiktorku. Ty naprawde myslisz, ze Henryk i ja...? Nie sadzilam, ze tak mnie nisko oceniasz...
Smiala sie nawet wtedy, kiedy ja uderzylem.
* * *
Czwarta rano. Deszcz nieoczekiwanie przeszedl w sniezyce. Zmeczenie zaczelo robic swoje. W ubraniu wyciagnalem sie na naszym tapczanie. Zaglowek ciagle pachnial jej perfumami. Zapadlem w sen przykry, dziwny, nie moj. Po pewnym czasie zorientowalem sie, ze to jest JEJ sen. Ten, o ktorym opowiadala mi parokrotnie. Sen przed naszym poznaniem. Sniezna biel i dwoje biegnacych ludzi, jej dlon zacisnieta w mojej, przerazajaco zimna. Sopel lodu! Ja powtarzam: "Szybciej, szybciej, kochanie". Naturalistycznie slysze skrzyp sniegu, nasze oddechy... Nagle jej dlon wysuwa sie z mojej. Strach lapie mnie za gardlo.Zrywam sie. Na zegarku 4.30.
W tym samym momencie terkoce telefon. Odbieram. Glos Magdy jest dziwnie slaby, swiszczacy, slysze, jak dzwonia jej zeby. Zimno czy strach?
-Musimy sie zobaczyc - mowi. - Natychmiast!
-Gdzie jestes?
-Na ulicy. Ide do ciebie.
-Poczekaj, wyjade samochodem.
-Przeciez slysze, ze piles. Zaraz bede, zaparz mocnej herbaty.
-Czy cos sie stalo? Poklocilas sie z Barskim?
-Wraca dopiero za pare dni. Musimy porozmawiac, ale to nie jest rozmowa na telefon.
Mozna poznac, ze ktos mowi serio. Wiem, ze w tym momencie rozmawiam nie ze zdradzajaca mnie dziewczyna, lecz z wystraszonym szukajacym pomocy czlowiekiem.
-Wyjde ci naprzeciw. Ktoredy idziesz?
-Wlasnie dochodze do Kasprzaka...
-Doskonale, a wiec zobaczymy sie za piec minut.
Narzucam kurtke i wybiegam z domu. Ulica Plocka jest tej nocy chyba bardziej pusta niz zwykle, snieg pada ciagle, pokrywajac trawniki bialym calunem, natomiast po zetknieciu z trotuarem natychmiast topnieje, tworzac nieprzyjemna maz. Wedlug moich wyliczen powinnismy spotkac sie w polowie ulicy. Jednak mimo coraz bardziej przyspieszanego kroku ciagle jej nie widze. Dzwonie na jej komorke. Milczenie.
Dobiegam do rogu i skrecam w lewo. Pare stojacych opodal samochodow i nieduza grupka gapiow sprawiaja, ze zamiera mi serce.
Magdalena lezala opodal przejscia. Sadzac po szybko roztapiajacych sie sladach, jakis woz musial zahamowac na pasach tak gwaltownie, ze zrzucilo go az na chodnik i tam ja dosiegnal. Uderzenie sprawilo, ze przefrunela pare metrow, gubiac w locie letnie pantofelki... W nieruchomych, fiolkowych oczach widzialem strach i zdumienie, z rozchylonych ust nie dobywala sie para. Mimo to jeszcze probowano ja reanimowac. Zmarla pare godzin pozniej w wolskim szpitalu, nie odzyskawszy przytomnosci, a ja do konca trzymalem ja za reke.
Czekajac na karetke, osunalem sie na kolana i zaczalem sie modlic. Nic innego nie przyszlo mi do glowy. Znow padal snieg. Kiedy za noszami probowalem sie gramolic do srodka, ktos z gapiow tracil mnie w ramie...
-Czy to panskie? - W reku trzymal pek kluczy, ktore wypatrzyl w jakiejs szczelinie.
-Moje - mruknalem, poznajac ten plaski, dwa yale, a przede wszystkim wloczkowy brelok w ksztalcie laleczki, ktory przyczepila do kompletu Magdalena. Musialy wypasc jej podczas lotu. Wzialem, podziekowalem i machinalnie wsunalem do kieszeni.
Zatrzasnieto drzwiczki. Kierowca ambulansu wlaczyl sygnal. Wiecej niczego nie pamietam.
II
DWA ZYCIORYSY
Ciekawe, dawniej dosc czesto jezdzilem ulica Kasprzaka. Teraz nie zdarza mi sie to prawie nigdy. A jesli jednak sie zdarzy, nawet jadac w przeciwna strone, nie potrafie powstrzymac sie, aby nie spojrzec na miejsce, w ktorym zginela Magda. Raz omal nie spowodowalem wypadku. Popatrzylem i nagle wydalo mi sie, ze ciagle tam jest. Bezwladna jak szmaciana lalka, cisnieta sila uderzenia az na betonowy kosz na smieci. O czym wtedy myslala, jesli w ogole zdazyla cokolwiek pomyslec? Zapewne dopiero w ostatniej chwili zobaczyla hamujacy z piskiem opon samochod. I o czym chciala mi tej nocy powiedziec? Dlaczego, zamiast wziac taksowke, biegla mimo sniezycy taki kawal od Marszalkowskiej, w dodatku w letnich pantofelkach? Chyba nigdy sie tego nie dowiem. Sprawca jej smierci, posiadacz ciemnego pick-upa, ktory zbiegl z miejsca wypadku, nigdy nie zostal odnaleziony. Owszem bylo nawet sledztwo. Rozmawial ze mna mlody inteligentny policjant z komendy stolecznej i choc okazal mi wiele wspolczucia, tylko tyle mogl mi dac. Wymienilismy sie wizytowkami ("O, pracuje pan w Instytucie Historii, panie Lesniewski!"). Na jego karcie widnialo "Stanislaw Frackowiak podkomisarz". Nie mialem pojecia, ze spotkamy sie jeszcze kiedykolwiek.Koledzy z Instytutu Historii PAN taktownie nie komentuja moich nawrotow rozpaczy. Choc zapewne je wyczuwaja. Zwlaszcza korpulentna Wanda, zajmujaca biurko vis-r-vis, tega dziewczyna z anachronicznym pszenicznym warkoczem o grubosci liny okretowej. Co jakis czas spoglada na mnie chylkiem, ze wspolczuciem, ale nie mowi nic. Bo co tu powiedziec? Wszystko sie zmienilo i nic sie nie zmienilo. Pracuje! Mam spotkania z magistrantami, prelekcje, raz w tygodniu wyklady w Prywatnej Szkole Humanistycznej. Zbieram materialy do pracy o poczatkach opozycji lat siedemdziesiatych. Przy pomocy Podlaskiego przebijam sie przez gestwe ludzkich zyciorysow znieprawionych przez rezim, majacy, wedlug doktryny, przyniesc czlowiekowi lepsze jutro. Ale w odroznieniu od mego doktoranta nie chce ich sadzic. Kiedy mam dyzur, a akurat nic sie nie dzieje, siedze z Wanda i naszym profesorem. Pijemy herbate, zjadamy kanapki. Znaczy oni zjadaja. Mnie nikt nie przygotowuje kanapek, a Wanda po dwoch probach dokarmiania przestala proponowac mi cokolwiek.
Mijaja dni. Trwam w niby-snie, ciagle nie wierzac w to, co sie stalo, ciagle czekajac na telefon, ktory mnie obudzi z sennego koszmaru i wszystko bedzie jak dawniej. Nie umiem sie pozbierac. Wtorek, sroda, czwartek... a smierc Magdy nadal rownie nierealna jak wtedy przed switem, na ulicy Kasprzaka.
A potem, wlasnie w czwartek wieczorem znalazlem odtrutke na apatie - gniew! Jego plomien ogarnal mnie raptownie, kiedy na ekranie telewizora zobaczylem wywiad, jakiego Henryk Barski udzielil wieczornym "Wiadomosciom". Z pogodna twarza czlowieka spelnionego, stal posrodku nowego terminalu na Okeciu, w rozpietym plaszczu od Bossa, i perorowal swobodnie o odwiecznych wartosciach moralnych, wlasciwych dla kultury europejskiej, ozywianej niespokojnym duchem Oswiecenia.
-Dam ci to twoje Oswiecenie, skurwysynu!
Jak ugodzony w czerep jablkiem Newton doznalem olsnienia. Obwinianie siebie czy losu nie mialo najmniejszego sensu! Jak na dloni mialem winowajce, zbrodniarza, ktory wydarl mi serce. Przeciez gdyby nie on, gdyby nie jego intryga, gdyby nie sidla zastawione na mloda intelektualistke...? Nie dopuszczalem mysli, ze ich romans mogl zaczac sie z inicjatywy mojej dziewczyny.
Co chcialem zrobic w tamten piatek, kiedy poszedlem na pogrzeb Magdy? Nie wiem. Bylem jak w transie. Na cmentarzu zorientowalem sie, ze mam w kieszeni sprezynowy noz, kupiony przed laty od jakiegos menela. Czy naprawde planowalem zabic Barskiego? Cholera wie. Zreszta znakomity literat wykazal sporo instynktu samozachowawczego i sie na cmentarz Brodnowski nie pofatygowal. Zapewne zwyciezyla logika skonczonego egoisty - martwa Magdalena nie byla juz mu do niczego potrzebna. Za to wydawnictwo stanelo na wysokosci zadania i przyslalo ogromny wieniec.
Z calej smutnej ceremonii zapamietalem niewiele. Ludzi przyszlo calkiem sporo, glownie kolezanki Magdy ze szkoly i studiow, nie podejrzewalem nawet, ze az tak byla lubiana. Pojawila sie rowniez moja mama i Pawel. W dalszych rzedach dostrzeglem Adama Podlaskiego. Chyba mignal mi takze podkomisarz Frackowiak. Ksiadz bredzil cos o tych, ktorych Pan umilowal szczegolnie i dlatego przedwczesnie powoluje ich do siebie... Ale nie moglem sie skupic. Czulem sie jak intruz w teatrze pozorow, pani Alina Rokicka byla osoba niewierzaca a sama Magdalena? W zyciu miewala rozne fazy. Kiedys wyznala, ze nie potrafi sobie z tym poradzic. "Bywa, ze jednego dnia piec razy wierze i tylez razy nie wierze - mowila. - Ale podobno takie watpliwosci miewaja nawet swieci". Podziwialem spokoj pani Rokickiej, postawnej i ciagle smuklej jak nastolatka. Stala nad mogila z kamienna twarza zalobnej Niobe i tylko wiatr szarpal jej kruczoczarne wlosy... Wiedzialem, ze Magda byla dla niej wszystkim. Maz zginal w jakims wypadku w stanie wojennym, a pan Karol Ranowicz, jej wieloletni konkubent, wedle tego, co slyszalem, byl bardziej partnerem w interesach niz osoba naprawde bliska. Pieknie przemowil profesor z uniwersytetu, promotor Magdaleny, roztaczajac wizje prac, ktore moglaby jeszcze napisac, za to redaktorka z "Gazety" odczytala garsc komunalow z kartki.
Nie potrafie przypomniec sobie momentu, kiedy przestalem sie kontrolowac.
Czy wowczas, gdy uczelniany chor zaintonowal "Niech aniolowie zawioda cie do raju", a moze, kiedy parciane pasy z furkotem wysunely sie spod trumny i pierwsze grudy ziemi spadly na wieko... Rozszlochalem sie jak dzieciak.
Bo jesli mialoby zabraknac,
tych wszystkich dni, ktore przed nami,
niech moje serce jak dynamit,
rozsadzi ciala slaba klatke...
Nizeli mialbym zyc ukradkiem
osobno - az po noc ostatnia...
Napisalem to jeszcze w szkole sredniej, do jakiejs Elki, a moze Baski, ale tego dnia nie wymyslilbym niczego lepszego.
-Pojdzie pan z nami, panie Wiktorze? - zapytala pani Rokicka, kiedy doszlismy do bramy cmentarza. - Zaprosilam do domu pare najblizszych osob...
-Moze wpadne pozniej - wybelkotalem pierwsza lepsza formule, ktora przyszla mi do glowy. - Jestem bardzo zmeczony.
Faktycznie bylem. Chcialem wrocic nad mogile. Ale nie dalem rady. Bylo mi slabo, dziwnie mdlo... Po paru krokach zachwialem sie. Od upadku powstrzymaly mnie czyjes rece. I nie byly to kamienne dlonie aniola.
-Dobrze sie pan czuje - jak zza swiatow dobiegl mnie glos Podlaskiego.
Zamrugalem oczami.
-Juz mi lepiej. Dojade do domu...
-Nie moze pan w takim stanie prowadzic samochodu - stwierdzil. - Jesli pan chce, ja siade za kolkiem. Podobno calkiem niezle prowadze - dorzucil.
Przyznajac mu racje, siegnalem do kieszeni, najpierw namacalem kawalek morderczej stali, potem wygrzebalem kluczyki. Zawstydzony, uswiadomilem sobie, ze jestem idiota. Co chcialem osiagnac, atakujac pisarza? Czy udaloby mi sie go zabic? - watpie - nie trenowalem nigdy nozownictwa. Wywolac sensacje, zarobic na wieloletni wyrok dla siebie, zdobyc rozglos w tabloidach i dodatkowa reklame dla niego?! Co za kretynstwo?
Na szczescie Adas ograniczyl sie do roli idealnego kierowcy. Nie komentowal, nie wyrazal wspolczucia. Moze wlasnie dlatego zaprosilem go do siebie na gore i zrobilem to, czego pewnie nie powinienem robic z duzo mlodszym od siebie doktorantem. Rozpilismy we dwoch pol litra.
Podlaski rozgadal sie, ale na szczescie mowil glownie o sobie. Opowiadal o ojcu, ktorego nigdy nie poznal, bo tajemniczo zniknal noca z 12 na 13 grudnia roku 1981, o odnalezionym niedawno dziadku, mieszkajacym na Florydzie ("Tak to sie ulozylo, ze ja i moj tata zylismy w przekonaniu, ze jestesmy pogrobowcami!"), i o babce, wielkiej patriotce zamordowanej krotko po wojnie przez NKWD przy wspolpracy rodzimej bezpieki. Wreszcie przeszedl do swojej pracy, w ktorej za najwazniejsze uznaje odkrywanie prawdy, calej prawdy i tylko prawdy, chocby nie wiadomo jak bolesnej.
Ograniczylem sie glownie do sluchania. Owszem, mialem pare razy ochote przerwac jego potok slow - "A co ty mozesz wiedziec? Teczki zgromadzone w waszych magazynach zawieraja tylko najbardziej plugawy wycinek tej prawdy, sporzadzony w dodatku rekami ubekow", ale za bardzo przypominaloby to publicystyke "Gazety Wyborczej", wiec dalem spokoj. Poza tym postawilbym Adama w niezrecznej sytuacji sporu ze swym naukowym opiekunem. Bylby to dla niego z pewnoscia duzy dyskomfort. Podlaski odnosil sie do mnie z ogromnym szacunkiem (na ile bylo to szczere, nie wiem), uznal, ze to zupelnie normalne, kiedy ja mowie mu na ty, natomiast on, mimo moich ponawianych propozycji bruderszaftu uparcie trzymal sie formuly "panie docencie". Potem Adam sie zmyl, a ja znow bylem sam. Tak sam, jak nigdy wczesniej.
Od rana rozdzwonil sie telefon. Najpierw zadzwonila moja mama, z wymowkami, dlaczego nie pojawilem sie na poczestunku u pani Aliny (z jakiegos powodu slowo "stypa" nie moglo jej przejsc przez gardlo), w jakas godzine pozniej odezwala sie pani Rokicka.
Z precyzja dosc niezwykla u osoby pograzonej w glebokiej zalobie zapytala, kiedy moglbym ja odwiedzic, poniewaz chcialaby mi przekazac pare drobiazgow.
-Nawet dzisiaj - odparlem.
-W takim razie proponowalabym godzine siedemnasta. Odpowiada panu siedemnasta.
Odpowiadala.
W dosc bezosobowym mieszkaniu na Ursynowie pani Alina poczestowala mnie kawa i ciasteczkami, pozostalymi z poprzedniego dnia. Nie bylo konkubenta. Ani w ogole nikogo. Psa, kota, papuzki lub chocby zlotych rybek. Byc moze dlatego jeszcze bardziej uderzalo tam poczucie pustki, straty...
Gospodyni starala sie nie demonstrowac swojej rozpaczy. Mimo to rozmowa sie nie kleila. Uslyszalem pare komplementow na temat mojej mamy i brata oraz zapewnienie, ze gdybym kiedykolwiek potrzebowal fachowej porady notariusza...
Mialem ochote odpalic, ze jesli kiedykolwiek nosilem sie z zamiarem spisania testamentu, to teraz nie mam dla kogo.
Pozniej z mina, jakby wyzbywala sie relikwii, wreczyla mi pieknie oprawiony oryginal pracy magisterskiej Magdy, plik niedokonczonych maszynopisow, pare brulionow, piec teczek wycinkow poswieconych Barskiemu, a takze kilka ksiazek o jego tworczosci.
-Nie przechowuje pamiatek, a panu moze sie przyda - wyznala. - To wszystko, co znalazlam. Brakuje pamietnika Magdusi. Szukalam wszedzie, ale nie ma. A przeciez wiem, ze prowadzila... Moze zostal u pana?
Pokrecilem glowa.
-W takim razie musi lezec u pana Henryka. Zapytam go, jesli nadarzy sie okazja.
Osmielony podarunkami, zapytalem ja o tamten tragiczny wieczor. Nie miala nic do dodania ponad to, co juz wiedzialem. Po rozstaniu ze mna Magdalena zamieszkala w chwilowo pustym mieszkaniu Barskiego, do rodzinnego domu wpadla ledwie pare razy. Dzwonila rownie rzadko. Na temat naszego rozstania nie chciala rozmawiac.
Wiedzialem, ze pani Rokicka nie przepadala za mna. Nigdy tego nie powiedziala, ale czulem, ze w glebi ducha uwazala prawicowego konserwatyste, zwolennika lustracji i w dodatku praktykujacego katolika za nie najlepszego kandydata dla swej corki. Totez bardzo zaskoczyla mnie koncowka wizyty.
-Ona naprawde pana kochala - powiedziala, odprowadzajac mnie do drzwi.
-I dlatego mnie zdradzila... - odparowalem gorzko. - Niech mi pani powie dlaczego, dla slawy, szpanu, kariery?
-Nigdy ciebie nie zdradzila, Wiktorze. - Kobieta nieoczekiwanie przeszla na ty. - Nigdy! Kiedy dozyjesz mojego wieku, przekonasz sie, ze wszystko moze byc zupelnie inne, niz ci sie w pierwszej chwili wydaje. Wszystko! - Dluzsza chwile przytrzymala moja reke w swojej. Uscisk miala silny, wrecz meski. - Nie zapominaj o niej, ludzie zyja tak dlugo, dopoki o nich pamietamy.
* * *
Po powrocie na Wole, zanim zjechalem do garazu, zauwazylem przed moja klatka schodowa szczupla sylwetke Adama Podlaskiego. Odkrecilem okienko. Podszedl do samochodu.-Wczoraj zostawilem u pana moja komorke - powiedzial, przestepujac z nogi na noge, wyraznie zziebniety.
-Bylo nie tkwic przed blokiem, a zadzwonic - zganilem go.
-Tylko z czego? - zapytal bezradnie, zgodnie ze sposobem myslenia charakterystycznym dla pokolenia niewyobrazajacego sobie zycia pozakomorkowego. Rzucil okiem na pudla zajmujace tylne siedzenia i zaproponowal: - Pomoge panu zataszczyc te papierzyska.
-Dziekuje, ale wpierw zjedziemy do garazu.
Piec pudel z pamiatkami po Magdzie bardzo szybko znalazlo sie na trzynastym pietrze. Podlaski pomogl mi wniesc je do pokoju, nie tajac obrzydzenia do materialow wypelniajacych kartony.
-Skad u tak pieknej i inteligentnej dziewczyny - (zauwazylem, ze wiekszy nacisk polozyl na slowo "piekna" niz "inteligentna") - fascynacja taka kreatura?
-Znasz dobrze Henryka Barskiego? - zapytalem zaskoczony jego szczeroscia.
-Nie mialem nieprzyjemnosci.
-Skad wiec taki surowy osad? - podpuszczalem mego goscia. - Dla wielu to niezaprzeczalny autorytet moralny.
Rozesmial sie:
-Doskonale znam te wszystkie salonowe pudle, dzis zgrywajace obroncow wolnosci i tolerancji, a cale lata jedzace z reki komunistycznym nadzorcom. To, co wiemy juz o kilkunastu z nich, to tylko wierzcholek gory lodowej.
-Sadzisz? - powatpiewalem, zaskoczony pewnoscia siebie tego zaledwie dwudziestopieciolatka.
-Ja nie sadze, ja wiem. I niech pan nie sadzi, ze przyswojenie tego wszystkiego bylo dla mnie latwe. Przychodzilem do pracy w IPN-ie pelen ufnosci, ze ludzie sa dobrzy i prawdomowni, ze ci, ktorzy dorwali mego ojca i zabili babcie, to jedna strona, a druga to my wszyscy - Polacy!... A potem kazdy dzien odzieral mnie ze zludzen. Wie pan, jaki to byl szok? Moj promotor okazal sie agentem, liczni bohaterowie podziemia uwiklani, a nawet moj idol, autor kultowej listy przebojow z radia... Szkoda gadac! Prawda wyzwala, ale i przepala. Ale nie ma odwrotu. Kiedy wreszcie otworzymy archiwa, cala historie powojennej kultury trzeba bedzie napisac na nowo. Bo czy uwaza pan, ze bez zaprzedania sie rezimowi mozliwa byla jakakolwiek powazniejsza kariera artystyczna pisarza, rezysera...?
-Wydaje mi sie, ze w zdecydowanej wiekszosci przypadkow wystarczala ostroznosc, najczesciej poparta legitymacja partyjna.
-I zobowiazaniem do tajnej wspolpracy. Rezim wolal ludzi trzymanych silnie na smyczy.
-Chyba ze byli naprawde zdolni.
-Oj, moze sie pan zdziwic. Zdolny, pozbawiony fachowej opieki, stanowil zbyt wielkie ryzyko, zawsze mogl sie urwac, zaszkodzic. Widzialem wi