Marcin Wolski Noblista 2008 Wydanie polskie Data wydania: 2008 Redakcja: Jan Grzegorczyk Tadeusz Zysk Konsultacja merytoryczna: Piotr Gontarczyk Projekt graficzny okladki: Agnieszka Herman Wydawca: Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznan tel. (061) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26 Dzial handlowy, tel./fax (061) 855 06 90 sklep@zysk.com.pl www.zysk.com.pl ISBN 978-83-7506-165-9 Wydanie elektroniczne Trident eBooks Myslal diabel, patrzac na osade w dolinie:-Coz za cudowna ziemia, coz za prawdziwie nowy swiat? Wszystko tu mlode, swieze, jak przekrojony owoc dojrzalej brzoskwini, jak dziewica przed pierwsza miesiaczka. I nie masz tu panow ni poddanych, nie masz odrazajacego fetoru wielkiego miasta, tej babilonskiej nierzadnicy. Zyja w krag ludzie prosci, pracowici, pobozni. Bez wielkich majatkow, zlota, budzacego wszelkie namietnosci, i przemoznej wladzy. Zabil dzwon zwolujacy na modlitwe. I mogl sobie przybysz wyobrazic, jak po domostwach starzy i mlodzi klekaja, kresla w powietrzu znak krzyza, to proszac Boga, to dziekujac Mu, lub po prostu wypelniajac wyuczony rytual. Chcial nawet kleknac wespol z nimi i pomodlic sie, bo biegly byl w teologii, jak malo kto, a sztuke upodabniania sie do smiertelnikow posiadl w zadziwiajacym stopniu. Mial takoz wiedze - widzial juz w tym miejscu miasto ogromne, wszeteczne, potrafil zarazem wejrzec az na samo dno duszy onych poczciwcow, gdzie kryly sie rzeczy straszne, ktorych istnienia oni sami nie podejrzewali. Uniesli bowiem za Wielka Wode nie tylko swe oczy jasne i rece pracowite, ale takze ukryte fobie, leki, strachy nocne, oskome i pozadliwosc, zlosc, ktora potrafi rozognic glowy, podejrzliwosc, te matke wszech grzechow i pokrywana pokora pyche, ktora bywa ich tesciowa. Ponadto zabrali ze soba gorzki smak niewoli, poniewierki, przesladowan, i nie bardzo mieli na kim sie za te niedole odegrac. Autochtonow wybilo poprzednie pokolenie. Dzwony bic przestaly, od strony rzeki rozlegl sie smiech dziewczat z kapieli powracajacych, o cialach czystych i umyslach jeszcze niezapisanych. A czarna niewolnica biegla z nimi na przedzie. Diabel usmiechnal sie tylko, bo wlasnie znalazl koncept, jak wedrzec sie w ten swiat, spial ostrogami konia i klusem zjechal do Salem Henryk Barski, Diabel zjechal do Salem I MAGDALENA Magdalena nie wrocila w srode i czwartek. Ani w piatek. W sobote mialem juz pewnosc, ze nie wroci. Nadzieja na moment zaswitala pozna noca przyniosl ja rzeski brzeczyk windy. Przyjechal ktos do mnie! Na pewno do mnie! Pozostale dwa mieszkania na trzynastym pietrze pozostawaly przeciez niewynajete. Nie czekalem, az odezwie sie dzwonek wedlug naszego osobistego kodu - dwa krotkie, jeden dlugi. Ogarniety euforia (A jednak jest! Nie mogla przeciez ot tak sobie zapomniec naszego rytualu, na ktory od dwoch lat skladaly sie: wspolna noc z soboty na niedziele, spacer do supermarketu, zakupy, obiad w jednej z tamtejszych restauracji, kino...) - wypadlem na korytarz. Jednak winda juz ruszyla dalej, a przestrzen przed nia swiecila pustkami. Widocznie ktos pomylil pietra, a moze jakies szczeniaki urzadzily sobie zabawe, gwalcac regulamin gloszacy, ze dzieciom do 12 lat wolno korzystac z windy jedynie w towarzystwie doroslych. Zawsze widok odnosnej wywieszki wywolywal komentarze Magdy, jak to jest, ze jezdzic winda w tym wieku nie wolno, ale uprawiac seks - czemu nie...?Na wszelki wypadek wyjrzalem na schody. Nikogo. Zalamany polazlem z powrotem do rozgrzebanego wyra, rugajac sie w duchu za nieusprawiedliwiony przyplyw nadziei. Dlaczego wlasciwie mialaby wrocic? W ostatni wtorek powiedzielismy sobie wszystko, co przy takiej okazji wpada do glowy. A nawet uderzylem ja... Wlasciwie nie uderzylem, jedynie pochwycilem z furia i cisnalem o biblioteczke, az posypalo sie szklo. Nie wygladala na wystraszona, smiala sie. Tak! Smiala sie ze mnie, z moich prosb i blagan, zebysmy jeszcze raz porozmawiali, sprobowali od poczatku... Ten smiech ciagle dzwoni mi w uszach, kiedy bezsennie przemierzam pokoj. Miasto spi, dzwiek ulicy, z ktorej noc wyprula tramwaje, dociera na trzynaste pietro, jak stlumiony jednostajny pomruk. Przez zalzawione deszczem szyby przebijaja swiatla naszego warszawskiego "Downtownu". Jak idiotyczny refren w mojej glowie tlucze sie rymowanka: "Te swiatelka, te okienka, a za kazdym jakis dramat, jak nadzieja to malenka, jak przegrana to przegrana". Kto to napisal? Moze ja? Dawno temu pisywalem wiersze. A kiedy poznalem Magde - limeryki. Wysylalismy je do siebie, pracowicie wystukujac SMS-y na klawiaturach telefonow. Potem przelalem wszystkie do komputera. A ona? Pukanie? Tak, kretynie! Ktos puka do drzwi! Znowu zrywam sie, w paru susach przemierzam wypelniony szafami bibliotecznymi korytarz. Ale to tylko Adas Podlaski. Moj niedawny student. Dzis kandydat na doktora historii najnowszej. Mily, niesmialy z przepraszajacym usmiechem, pokrywajacym zarliwa dusze wspolczesnego Saint-Justa. Przeprasza, ze nie dzwonil do drzwi, ale bal sie, ze moze kogos obudzic. To po co w ogole tlucze sie po nocy? -Odnioslem materialy - mowi i rozglada sie po mieszkaniu inkwizytorskim oczkiem IPN-owskiego sledczego. - Przepraszam, ze wpadlem tak pozno, ale jutro jade do Gdanska... -Nic nie szkodzi - mowie. Zapraszam, by wszedl dalej. Proponuje kawe. Nie mam najmniejszej ochoty na konwersacje, ale czego nie robi sie dla zachowania konwenansow. A poza tym to pierwszy w mej karierze doktorant, ktorym zaczalem sie opiekowac... Podlaski jednak nie wchodzi dalej, obiecuje wpasc w tygodniu. Znalazl nowe materialy z Wybrzeza i bardzo chcialby porownac je z zapiskami mojego ojca. (Ciekawe, posluza oczyszczeniu czy dobiciu jakiegos tajnego wspolpracownika?). Adas jeszcze raz lypie w strone uchylonych drzwi do ciemnego pokoju Magdaleny. Jestem pewien, ze hulajaca po miescie plotka o naszym rozstaniu dotarla takze do niego. Moze chcial sie po prostu upewnic. Mysle, ze w glebi ducha nigdy nie stracil nadziei, a przynajmniej ochoty. Wiec teraz chyba jest zadowolony. Klania sie. Wyciera buty (przy wychodzeniu to raczej gruba przesada, chyba ze wdepnelo sie w cos w mieszkaniu) i juz go nie ma. Ulga, a zarazem zal, moze lepiej byloby, gdyby zostal? Powinienem koniecznie czyms sie zajac. Jesli nie spac, to przynajmniej pracowac. Pietrza sie nieprzejrzane materialy, niedokonczony artykul o stalinowskich zlogach w palestrze lezakuje, czekajac na moja recenzje, a ja niczym chomik w swej wirowce krece sie na diabelskim mlynie ciagle tych samych pytan: Dlaczego tak sie stalo? Czy moglem cos poradzic? Czemu nie przewidzialem tego wczesniej? Tylko niby jak moglem przewidziec? I w ktorym momencie moglem powstrzymac nieuchronny tok zdarzen. Przeciez kiedy radzila sie mnie przed wyborem magisterskiej dysertacji, nawet nie przyszlo mi do glowy, co moze z tego wyniknac? Komu by przyszlo? Dwudziestotrzyletnia dziewczyna i ten... Ech! To jakas paranoja! Ide do lodowki, bezmyslnie szukam piwa, wiedzac doskonale, ze ostatnie wypilem przed polnoca. A cos mocniejszego? Po wodeczce tez ani sladu. Poszlo wszystko! Obok lodowki wisi deska z kluczami. Lapie sie na tym, ze patrzac na kluczyki od mojego wysluzonego, poobijanego forda, znow wspominam nasza eskapade do Zakopanego, we wrzesniu zeszlego roku. Trzy zielonkawozlote dni spedzone w Tatrach. Ostatniego, tuz przed wyjazdem do Warszawy, Magda zdyszana po powrocie z Krupowek, gdzie kupowala jakies pamiatki, poprosila mnie, abym podjechal pod "Halame". Dom Pracy Tworczej Pisarzy. Nie pytalem dlaczego. -Zwolnij - powiedziala i nagle zarozowily jej sie policzki - przed furtka pensjonatu stala grupa niemlodych ludzi, dyskutujacych o czyms zawziecie. Twarz najwyzszego, o czerstwych ogorzalych policzkach i nienaturalnie w stosunku do wieku kruczoczarnych wlosach, wydala mi sie znajoma. - To moj temat! - oznajmila. -Nie rozumiem. -Chyba ci mowilam, mam pisac magisterke o Henryku Barskim... -To on? Mam sie zatrzymac? -Oszalales. Przeciez nie poprosze go o autograf jak glupia nastolatka. Zreszta moj profesor obiecal, ze skontaktuje nas osobiscie w pazdzierniku. No, jedz. Jedz wreszcie! Nigdy nie wierzylem w kobiety fatalne. Chociaz przed Magdalena Rokicka przestrzegal mnie moj starszy brat Pawel - bon vivant i wyborny znawca plci pieknej. -Strzez sie panien niepokojaco urodziwych, Wiktorku! - pouczal. - Zbyt dobrze znaja swoja wartosc, by pozostawac na dluzej w jednych rekach. Jesli naprawde kochasz te swoja Madzie, a ona chwilowo to odwzajemnia, ozen sie i blyskawicznie zrob jej dziecko. A i to nie jest zadna gwarancja, ze zatrzymasz ja na zawsze. Dlaczego go nie posluchalem? Odpowiadalo mi takie niezobowiazujace narzeczenstwo. Pewnie tez nie dojrzalem jeszcze do zycia we dwojke, wolalem wspolne weekendy, a moje mieszkanie ciagle nie bylo do konca urzadzone. Poza tym czekalismy na jej egzamin magisterski i moja habilitacje, w miedzyczasie trafilo mi sie to trzymiesieczne stypendium w Szwajcarii. (Raperswil-Berno-Solura). Jak kompletny duren uznalem Magde za dozywotni bonus. Druga zyciowa szanse, po nieudanym malzenstwie, po klapie mojego literackiego debiutu. Zreszta czy ja ja naprawde znalem? Czy mialem szanse poznac ja w wystarczajacym stopniu? W uproszczonej wizji swiata wedlug mojego brata imie kobiety w piecdziesieciu procentach okresla jej charakter. -Anie sa przewaznie mile, wierne i spolegliwe, Joanny piekne, Ewki latwe, Malgorzaty pokrecone, Baski kumplowate, bez zobowiazan, natomiast Magdaleny...? "Jesli czytales Biblie - wiesz, jakie sa - pol wystepne, pol swiete" - twierdzil Pawel. I choc nie byl lekarzem dusz, a jedynie wzietym anestezjologiem, powinienem przyznac mu racje. Moja ukochana jako nastolatka nalezala do panienek wybitnie rozrywkowych. Kosztowalo ja to repetowanie roku. Potem, juz w klasie maturalnej, zadurzyla sie bardzo powaznie w swoim nauczycielu od polskiego, ktory, jak moge sie domyslac, procz plynow fizjologicznych przekazal jej spora wiedze literacka i skierowal na polonistyke. Czy byl jej prawdziwa miloscia, czy tylko przelotna fascynacja? Nie zwierzala mi sie. Odnioslem jednak wrazenie, ze jego smierc w piecdziesiatej wiosnie zycia na zawal niezle nia wstrzasnela. Moze nawet odmienila. W momencie naszego poznania sprawiala wrazenie osoby niedostepnej, skupionej na swych studiach, dalekiej od mysli o damsko-meskich igraszkach. Na dyskusje o "nieznanej historii Polski Ludowej" do Audytorium Maximum mimo ogloszen w prasie i radio przybylo niewielu sluchaczy. Szla wiosna i znakomita wiekszosc studentow polonistyki, prawa i historii wolala wyskoczyc w plener, niz uczestniczyc w debacie na pograniczu pyskowki. Prowadzacy debate dzialacz studenckiego samorzadu pozostawal wyraznie pod urokiem aktywnego w panelu redaktora z "Gazety Wyborczej", a ten wdeptywal zoltodzioba Podlaskiego, i przy okazji mnie, coraz mocniej w ziemie. Podobnie zachowywal sie sedziwy profesor, "autorytet moralny", na ktorego (wedle poufnych informacji Adasia) aktualnie gromadzono kwity, dotyczace jego wspolpracy z "palkownikami" generala Moczara. Adam chetnie by juz je ujawnil, ale tajemnica zawodowa zmuszala go do milczenia. Przynajmniej na razie. Ich atak byl tak bezkompromisowy, ze mimo iz jestem z natury spolegliwy, a co do pewnych posuniec IPN-u miewalem sporo watpliwosci, zaczal wzbierac we mnie gniew. Jednak Podlaski byl szybszy, na argument w wykonaniu zasluzonego "profesor-konfidenta", ze nalezy archiwa spalic albo zabetonowac na piecdziesiat lat, podniosl glos i zawolal jak prorok, ze nieszczesne sa ludy pragnace amputowac wlasna historie. Poniewaz mlodziutki pracownik Instytutu Pamieci Narodowej mial glos troche piskliwy, zamiast merytorycznej odpowiedzi zabrzmial gromki smiech redaktorka, wspartego przez studenckiego konferansjera, co pociagnelo za soba znaczna czesc sali. Poprosilem o glos, pragnac zaapelowac o umiar, zasugerowac wspolne poszukiwanie zlotego srodka, tak aby prawda ujrzala wreszcie swiatlo dzienne, a nikt niewinny nie zostal skrzywdzony... Tylko, co wtedy powiedzialem? Kurcze blade! Nie pamietam niczego, przynajmniej od chwili, kiedy utonalem w fiolkowych oczach z trzeciego rzedu. Dziewczyna patrzyla na nas, do glowy nie przychodzilo mi, ze akurat na mnie, z lekko rozchylonymi ustami. A byla w jej wzroku ciekawosc podszyta jakby lakomstwem. Tak dziecko patrzy na smakowite ciastko lub... lampart na pasaca sie antylope. Nie mialem pojecia, iz moge byc ta antylopa. Kiedy skonczyla sie dyskusja, w ktorej, co tu kryc, nasza dwuosobowa druzyna Historii i Pamieci Narodowej poniosla sromotna kleske, a moim jedynym marzeniem bylo jak najszybciej opuscic uniwerek, dziewczyna podeszla do mnie. Z bliska okazala sie jeszcze piekniejsza. Smukla, o spiczastych piersiach rysujacych sie wojowniczo pod szafirowym sweterkiem. -Pan naprawde uwaza, podobnie jak ten szczeniak z IPN-u, ze trzeba rozliczyc tych domniemanych agentow co do jednego? - zapytala. -A pani mysli, ze powinnismy dac wszystkim rozgrzeszenie bez skruchy i pokuly? - odparlem pytaniem na pytanie. -Nie wiem, co myslec, jestem corka milicjanta. -To prosze porozmawiac o tym z ojcem. -Nie zyje - odpowiedziala cicho. Zrobilo mi sie glupio i chyba zaczalem belkotac, jak bardzo jest mi przykro, ze nigdy bym sie nie osmielil odpowiadac tak ostro, gdybym tylko wiedzial... Doszlismy do drzwi. Instynktownie puscilem ja przodem. Zrobila unik w bok i usmiechnela sie szelmowsko. "Starsi maja pierwszenstwo". "Za ladna na feministke!" - pomyslalem, ale nie zamierzalem zrywac z zasadami dobrego wychowania i gestem wskazalem na wyjscie. Pojedynek na uprzejmosci mogl potrwac jeszcze jakis czas, problem jednak rozwiazal sie sam, jakas wieksza grupa studentow runela lawa do drzwi i po prostu wypchnela nas na zewnatrz. Na schodach dziewczyna potknela sie, wypuszczajac z rak siatke z ksiazkami. Podnioslem ja i wreczylem, zanim zdolala schylic sie sama. -Dzentelmen konserwatysta! - prychnela. - Czy to tradycyjna kindersztuba zrobila z pana zawodowego lapacza ludzi? Zaprotestowalem, tlumaczac, ze pracuje w Instytucie Historii PAN, a moja wspolpraca z IPN-em jest sporadyczna, a w dodatku, jesli byla laskawa sledzic nasza dyskusje, nie mam az tak jednoznacznie radykalnych pogladow, jakie mi przypisuje. -Rozumiem, uzasadnia pan naukowo, kogo potepic juz dzis, a kogo zostawic na deser. -W ogole jestem przeciwko potepianiu kogokolwiek. No, moze wyjawszy ludzi, ktorzy popelnili ewidentne przestepstwa... -Tyle ze w swietle tego, co mowiliscie, samo zycie w PRL-u, jesli nie siedzialo sie w wiezieniu, bylo przestepstwem - parsknela. Nie chcialem sie z nia klocic. Za bardzo podobaly mi sie jej nogi, sterczace piersi, rozchylone usta, zebym mial akurat zajmowac sie walka z jej pogladami uksztaltowanymi przez najwieksza z krajowych gazet. Tymczasem dogonil nas Podlaski. Na jego jasne policzki wystapily ceglaste rumience. Nie wiem, czy byl to wynik publicznej pyskowki, czy nagle zainteresowanie dziewczyna. -Idzie pan moze na Stare Miasto, panie doktorze? - zapytal z wyraznym zamiarem dolaczenia do towarzystwa. -Nie, mam jeszcze pare spraw do zalatwienia. -Wlasnie - dorzucila moja rozmowczyni, scinajac jego nadzieje jak pilke w locie. Odszedl niezadowolony. Przez moment obawialem sie, ze dziewczyna pojdzie w jego slady, aby nawrocic jego jakobinski umysl na polityczna poprawnosc. Ale nie! Z jakiegos powodu nie zamierzala konczyc naszej rozmowy. Przynajmniej nie teraz. Nie pamietam juz, kto pierwszy zaproponowal, ze pojdziemy na kawe. W kazdym razie poszlismy. Dzis trudno byloby mi policzyc, ile tych kaw wypilismy, w kazdym razie kofeinowy maraton skonczyl sie dlugim pozegnaniem pod jej domem, gdzies o drugiej nad ranem. Co istotne, umowilismy sie na nastepne spotkanie. A potem na kolejne i jeszcze kolejne... Nieco pozniej poznalem prawdziwa przyczyne naszego spotkania. Magdalena byla umowiona ze swoim chlopakiem, ten z niejasnego powodu ja olal, moze slusznie podejrzewajac, ze ich romans wygasa. Nie majac nic lepszego do roboty, zajrzala na nasza debate i tam zobaczyla mnie. Oczywiscie nie bylem jej idealem urody. Ba, nawet sie do niego nie zblizalem. -Po prostu strasznie mnie zaskoczyles - wyznala - nie mialam pojecia, ze istniejesz realnie. -Jak to realnie? -Sniles mi sie trzy razy w tygodniu poprzedzajacym te dyskusje. -Ja? -Ty. Albo ktos ludzaco do ciebie podobny. -Mam nadzieje, ze przynajmniej we snie bylem sympatyczny. I absolutnie apolityczny? Spowazniala. -Akurat sam sen byl okropny. Uciekalismy gdzies zimna, sniezna noca a ja kurczowo trzymalam cie za reke. Czulam bijace od ciebie cieplo i mialam taka niesamowita pewnosc, ze poki jestem z toba nic mi sie nie stanie. Sen konczyl sie zawsze, kiedy puszczalam twoja dlon i... -I co? -Nic. Strach i ciemnosc. * * * Nocna cisze przelamal pulsujacy, mechaniczny skowyt. W strone wolskiego szpitala przemknela karetka na sygnale. Ktos walczyl o zycie. A ja? Czy jeszcze o cokolwiek chcialem walczyc?W ostatnich dniach dosc czesto nachodzily mnie mysli samobojcze. Alisci doskonale zdawalem sobie sprawe, ze to niczego nie rozwiaze. Poza tym wierzylem w Boga. Umieranie jest o wiele trudniejsze dla tych, co wierza. Wyobrazam sobie, jak bardzo niepewni tego, co czeka ich za wrotami czasu, w ostatnich sekundach swego zywota, ogladajac ten pieprzony FILM Z CALOSCI, kalkuluja swe szanse na uniewinnienie, robia pospieszny bilans win i zaslug... Ludza sie, ze za niektore lajdactwa juz zdazyli odpokutowac. Ateista odchodzi w bezkresna noc, co najwyzej z poczuciem zalu, z powodu tego, czego nie zrobil. Nie grzechy staja mu przed oczyma, a przeciwnie - wszystkie zaniechania, dziewczyny, ktorych nie wypieprzyl, pieniadze, ktorych nie zarobil, zaszczyty, ktorych nie osiagnal... Chociaz mogl. Oczywiscie tego nie napisalem ja, tylko Barski! We Wstepie do nocy. Ostatnio coraz czesciej lapie sie na tym, ze mowie cytatami z tego lajdaka. Malo jest ludzi, ktorych znam tak dobrze, nie zamieniwszy z nimi ani jednego slowa. Nie ma tez drugiego, ktorego tak bardzo pragnalbym zabic. Moze zreszta jeszcze kiedys zabije. Albo lepiej, zmusze go, zeby sam to zrobil. Swoja droga gdybym tak mogl cofnac czas... Pod warunkiem zachowania swojej aktualnej wiedzy. Nie ma osoby bardziej zaslepionej niz zakochany mezczyzna. Szarzujacy nosorozec czy sedziwy, osleply rekin maja w porownaniu z nim bystrosc wzroku sokola. Kiedy zauwazylem, ze cos miedzy Magda a mna jest nie tak? Wiem, kiedy powinienem zauwazyc. Znaczy, prawdopodobnie wiem. Na przyklad jeszcze tamtej wiosny, w dniu, w ktorym po raz pierwszy spoznila sie na nasze spotkanie. Wiem, mogl to byc przypadek. Jednak tydzien pozniej, gdy zamiast w sobote zjawila sie w niedziele rano i wymawiajac sie bolem glowy, nie chciala sie ze mna kochac...? Tez do wytlumaczenia. Kazdy tego typu incydent pojedynczo dawal sie usprawiedliwic. Ale razem? Co za slepota! Owej wiosny oczywiscie zauwazalem pewne zmiany w naszych relacjach. Trudno bylo nie dostrzec, ze byla bardziej niz rok wczesniej rozdrazniona, i gotowa do konfliktow. Czasami odnosilem wrazenie, jakby chciala powiedziec mi cos waznego, ale zatrzymywala sie w pol slowa. Kladlem to jednak na karb trudow pisania pracy magisterskiej, a takze posady researchera, ktora zaproponowalo jej wydawnictwo. Rzecz jasna, nie wiedzialem, ze de facto byla to funkcja osobistej sekretarki "Mistrza". Ktoregos majowego weekendu nie pojawila sie w ogole w naszym gniazdku, tlumaczac to koniecznoscia udzialu w jakichs targach ksiazki. Przyjalem usprawiedliwienie. Czy jednak moja czujnosc cos by zmienila? Bardziej sklonny jestem winic za moja kleske kwerende w Szwajcarii... Na ponad dwa miesiace zostawilem ja samopas. Tylko czy mialem tam nie pojechac? Projekt badawczy zapowiadal sie pasjonujaco - zamierzalem skonfrontowac raporty naszej ambasady z rzeczywistymi problemami i nastrojami tamtejszej emigracji. Wprawdzie zamierzalem ograniczyc sie do lat piecdziesiatych i szescdziesiatych, ale nic nie stalo na przeszkodzie, aby w przyszlosci poszerzyc badany okres. Artykul na ten temat winien ukoronowac moje habilitacyjne dossier. Zreszta wyjezdzajac, uwazalem, ze wszystko miedzy nami jest w najlepszym porzadku. Pisywalem sazniste listy, cieszylem sie z jej odpowiedzi, chociaz przychodzily coraz bardziej zdawkowe, za to okraszane obfitymi cytatami z jej pracy. Magda chwalila sie, ze "Wyborcza" obiecala bezposrednio po obronie opublikowac obszerny fragment jej dysertacji pod znamiennym tytulem "Henryka Barskiego boje z Ciemnogrodem". (Szkic zalaczyla w osobnym pliku). Nie podobaly mi sie, rzecz jasna, ani wnioski zawarte w artykule, ani tym bardziej jego tytul. Ale co moglem zrobic? Dosc wczesnie ustalilismy, ze w naszym zwiazku nie bedziemy mieszali seksu z polityka. Wprawdzie laczyl nas temperament, spontanicznosc, niestrudzona ciekawosc swiata i wytrwalosc w dazeniu do zamierzonego celu, ale wszystko pozostale raczej dzielilo. Ona byla nieuleczalna postepowka ja liberalnym konserwatysta. Moze bardziej liberalnym niz konserwatywnym. Uznawalem pewne fundamenty moralne (niekoniecznie sie do nich stosujac), ona wolala arcytolerancje. Kochala wszelkie mniejszosciowe dewiacje - gejow, lesbijki, obroncow zwierzat, sztuke nowoczesna postmodernizm, New Age i cholera wie co jeszcze. Dlaczego? Sadze, ze kierowala nia wlasciwa wiekszosci kobiet ciekawosc, chec posmakowania wszystkiego, nawet za cene ewentualnego zwrocenia posilku do muszli klozetowej. Ja w restauracji zawsze zamawialem to, co znam, najlepiej krwista poledwice z frytkami, ona potrawy, ktorych sama nazwa budzila we mnie niepokojace skojarzenia. Jednak przez poltora roku wszystkie nasze swiatopogladowe klotnie konczyly sie w lozku. Tam bez trudu osiagalismy pelna plaszczyzne porozumienia. Wlasciwie prawie do samego konca. Jej szczere "kocham cie" potrafilo rozproszyc najciemniejsze chmury i oddalic najbardziej sluszne podejrzenia. Nawet wtedy, kiedy absolutnie nie moglem jej wierzyc. Ostatnim ostrzegawczym sygnalem powinno byc odwolanie przez nia przyjazdu do Szwajcarii. Jak ja sie cieszylem na te "podroz marzen"! Jak starannie ja zaplanowalem - przez pierwszy tydzien mielismy wypoczywac w malowniczym Grindelwaldzie, czekal na nas widny pokoj na strychu starego, drewnianego domu, z zapierajacym dech widokiem na gigantyczna sciane Eigeru. Po tygodniu na tym poddaszu zamierzalem zaproponowac jej przeniesienie nad jezioro pod Locarno, dokad zapraszal nas moj szwajcarski przyjaciel, Felix. Na trzy dni przed jej przyjazdem wszystko bylo dopiete na ostatni guzik. Turystyczny program opracowalem w najdrobniejszych szczegolach. Ale nazajutrz... "Nie moge przyjechac - musze poprawiac prace, promotor ma od cholery uwag, a ostateczny termin obrony wyznaczono mi na wrzesien" - napisala w mailu. Zadzwonilem, pragnac ja przekonac, ze odrobina wypoczynku tylko pomoze w pokonaniu ostatniej prostej, a nad korekta dysertacji mozna pracowac w przerwach miedzy wycieczka na lodowiec i kapiela w goracych zrodlach. Niestety, moja ukochana miala wylaczona komorke. Nagralem sie piec razy, az do kompletnego zapchania jej poczty, wyslalem kilkanascie coraz bardziej zalosnych SMS-ow, wreszcie, mimo ze mialem zabronione, jej matka tolerowala mnie z najwyzsza rezerwa, zadzwonilem pod numer domowy. Cisza. Nawet w biurze notarialnym jej matki, dokad zatelefonowalem nastepnego dnia, automatyczna sekretarka informowala o przerwie wakacyjnej. To akurat nie bylo nic nowego, jak co roku pani Alina ze swym wspolnikiem - konkubentem, wyjechala na dacze. Ale Magda? Gdziez do cholery sie podziewala?! I dlaczego, na Boga, nie chciala, zebym sie z nia skontaktowal? Pozniej, kiedy w drugiej polowce sierpnia powrocila do Warszawy, tlumaczyla mi, ze zalegla razem z matka w lesnej gluszy - nie bylo tam telefonu, a najblizsza kawiarenka internetowa oddalona byla o dwie godziny forsownego marszu. Swoja komorke, niestety, zostawila w domu. Wersje "lata na wsi" uwiarygodniala przepiekna opalenizna, widoczna jeszcze pod koniec wrzesnia. Znowu uwierzylem, a pragnac wspierac ja duchowo przy egzaminie, skrocilem o pol miesiaca moj pobyt u Helwetow. Usychalem z tesknoty, ktorej nie mogly ukoic coraz bardziej zdawkowe maile. Owszem, przy kazdej odpowiedzi na moj saznisty list przysylala calusy, odnosilem jednak wrazenie, ze brakowalo w nich dawnego ognia. Jednak, skonczony duren, kladlem wszystko na karb przemeczenia i oddania sie pracy. Oddanie - chyba wlasciwe slowo! W dniu obrony otrzymalem pierwszy mocny cios miedzy oczy. Bylem przekonany, ze po zdanym na piatke egzaminie opijemy we dwoje sukces w jakims ustronnym lokaliku, potem pojedziemy na Wole i tam, nareszcie... Wybrala przyjecie u swego promotora. -Nie moge odmowic, bedzie recenzent i Henryk... Znaczy pan Barski. Zaprosili moja mame. -A mnie? - zapytalem blagalnie. -Nie jestes jeszcze moim mezem, Wiktorze. Poza tym zle bys sie tam czul. To wrecz modelowe "salonowe wyksztalciuchy z lze-elity". Ale nic sie nie martw, postaram sie jak najszybciej od nich urwac. -Bede czekal. Czekalem cala noc nadaremnie. Wpadla dopiero nastepnego dnia w poludnie. Wymowila sie przed miloscia: "Wiesz, niezapowiedzianie zjechala moja stara kuzynka i przez pare dni nie bede dla ciebie atrakcyjna". Zabrala z polki pare ksiazek. (Potrzebnych, jak twierdzila, do kolejnego artykulu). I juz jej nie bylo. Nadal bylem slepy jak kret. Wieczorem zwymyslalem mego brata Pawla, ktory mial czelnosc sugerowac: "A moze kogos sobie znalazla?". Nastepnego dnia zaczailem sie na nia przed wydawnictwem, a gdy zaskoczona doslownie wpadla na mnie, zadalem jej to pytanie. Najpierw na moment stanela jak wryta, a potem wybuchnela smiechem: -Naprawde mogles cos takiego wymyslic, Wiktorku?! Alez ty jestes gluptas! Potem pojechala do mnie, kochalismy sie jak dawniej. A moze jeszcze lepiej, bo nigdy wczesniej nie krzyczala tak glosno podczas orgazmu. Zaczelo sie nasze zycie na emocjonalnej hustawce. Bywalo, ze znikala gdzies na caly weekend, to znow z czuloscia rekompensowala mi puste dni. Bardzo sie zmienila. Jednego wieczora potrafila przez dobra godzine bladzic gdzies myslami tak, ze doslownie stawala sie nieobecna, by zaraz potem sycic mnie tkliwoscia i usmiechem. Nalegalem, zeby wreszcie wprowadzila sie do mnie na stale, ale wykpila sie, twierdzac, ze nie chce ograniczac mojej wolnosci. Zaproponowalem, zeby w takim razie ustalic termin naszego slubu. Odpowiedziala, ze nie jest jeszcze gotowa, ze potrzebuje czasu... "Na co?!". "Zeby wszystko sobie poukladac". "Co konkretnie?!!!". Brak odpowiedzi. W listopadzie, zaraz po mojej habilitacji, ktora odbyla sie w dostojnej sali kosciuszkowskiej Kamienicy Ksiazat Mazowieckich przy Rynku Starego Miasta, ukazala sie jej pierwsza ksiazka. Wydana w ekspresowym tempie rozszerzona wersja artykulu z "Gazety Wyborczej", uzupelniona wywiadem rzeka z Henrykiem Barskim. Chyba nazajutrz po promocji, na ktora takze mnie nie zaprosila ("Daj spokoj, w <> patrzyliby na ciebie jak na raroga. Po co ci to?"), oznajmila mi, ze wyjezdza wraz z "Mistrzem" na serie spotkan autorskich - Paryz, Nowy Jork, Chicago, ale przede wszystkim Sztokholm. -Sztokholm - powtorzyla z naciskiem. - Jest wielka szansa, ze tamtejsza promocja przekladu Zapasnikow to preludium do przyszlorocznego literackiego Nobla. Barskiemu nalezy sie od dawna. -Ale w jakim charakterze TY tam jedziesz? - zapytalem, nadal bezgranicznie i bezkrytycznie ufny. -Bede prowadzic te spotkania - odparla z czarujacym usmiechem. - A ty myslales, ze w jakim? Chyba ani przez moment nie brala pod uwage ewentualnosci, ze moge ja podejrzewac. Miala racje. Niczego nie podejrzewalem! I pewnie by tak to wszystko trwalo dluzej. A nawet przetrwalo. Barski kiedys by sobie umarl, w koncu, w grudniu tego roku skonczy siedemdziesiatke, ja ozenilbym sie z Magdalena, mielibysmy czworke albo piatke dzieci... Niestety. Nagle przejrzalem na oczy. Wszystko za sprawa jakiegos miesiecznika dla pan, dozywajacego swego wyswiechtanego zywota u damsko-meskiego fryzjera. Oczekujac na swoja kolej, przegladalem dosc bezmyslnie czasopismo i tak dotarlem do dzialu "niedyskrecje". "Gdzie spedzaja letni urlop giganci naszej kultury? - Na Seszelach - odpowiada laureat Nike sprzed paru lat - Henryk Barski". Obok tekstu zamieszczono zdjecie. W tle byly urocze skalki z wyspy La Digue, przypominajace stado skamienialych wielorybow wsrod palm, a obok... Twarz towarzyszki znakomitego pisarza skrywaly ciemne okulary i cien rzucany przez wielki kapelusz. Ale ja przeciez znalem to mikroskopijne bikini, ten pepek, te myszke na lewym udzie... Ale jeszcze nie wierzylem! Podejrzewalem fotomontaz, jakis glupi kawal. Potem chcialem dzwonic do Sztokholmu. Jednak opanowalem sie. "Wpierw sprawdz!" - powiedzialem sobie. Sprawdzenie okazalo sie latwiejsze, niz myslalem. Komorke kupilem Magdzie w prezencie i choc upierala sie placic rachunki sama, formalnie numer wciaz zarejestrowany byl na mnie. Dlatego bez wiekszego trudu uzyskalem liste bilingow. W sierpniu cztery rozmowy, dwie z matka, a dwie z promotorem odbyto w Victorii, stolicy Seszeli, basniowego archipelagu wysp na Oceanie Indyjskim. Dobry Boze!!! Powiadaja, ze najgorsze, gdy sie tonie w bagnie, jest wykonywanie nerwowych ruchow. Ja wykonalem ich za szwadron topielcow. Chcialem przekonac sie, ze byl to jednorazowy wybryk, kaprys potencjalnego noblisty i zauroczonej nim magistrantki. Nie zalujac szmalu na drinki dla dziennikarzy specjalizujacych sie w zbieraniu plotek, dowiedzialem sie i o weekendzie w podwarszawskich Oborach, i o wspolnych wypadach na Mazury. O bezwstydnych wizytach w drogich restauracjach... Rozpacz! Luski spadaly mi z oczu z szybkoscia karabinu maszynowego. Czekalem na nich na Okeciu. Przyleciala, ale sama. "Mistrza" zatrzymaly jakies sprawy wydawnicze - Kopenhaga, Oslo, Helsinki... Spora kasa do wziecia! -Jaki ty jestes kochany! - Rozpromienila sie na moj widok. Chciala sie przytulic, ale uniemozliwil to falujacy tlum. - Pojedziemy do ciebie, prawda? Wzialem od niej bagaze, a ona jak gdyby nigdy nic wslizgnela sie do mego samochodu. Sliczna, swiatowa i pachnaca, przez cala droge paplala o sukcesach, planach "Mistrza", spotkaniach z Polonia... Wytrzymalem ten slowotok az do naszego mieszkania, a potem zadalem kilka mocnych pytan. Probowala krecic. Zaprzeczac. -Ja wiem, ze to wyglada fatalnie, ale przysiegam ci, jest zupelnie inaczej, niz myslisz - twierdzila. -Co inaczej? - Pokazalem bilingi, fotografie... -Nie moge ci powiedziec. Przynajmniej teraz. -W takim razie zaprzecz, miej odwage powiedziec mi prosto w oczy, ze nie spotykasz sie z Barskim, nie nocujesz w jego domu, nie spisz w jego lozku? -Nie spie w jego lozku. -W to akurat moge uwierzyc. Pewnie dymacie sie na dywanie albo pod prysznicem! Wstala i bez slowa wyszla. Nie poczekala nawet na winde. Dogonilem ja na schodach miedzy dziewiatym a osmym pietrem. Zadalem wyjasnien. Nie byla sklonna sie tlumaczyc. Naciskana uzywala wymijajacych zwrotow w rodzaju: "Nigdy tego nie zrozumiesz" badz: "Nie powinienes osadzac mnie zbyt pochopnie na podstawie domnieman..." albo: "Kiedys dowiesz sie wszystkiego" czy tez: "Daj mi odrobine czasu!". Kazalem jej isc precz. Wiec poszla. Natychmiast pozalowalem swojej decyzji. Postanowilem jednak trzymac fason. Liczac na jakis pojednawczy krok z jej strony, w sobote i niedziele siedzialem sam w czterech scianach i pilem na umor. W poniedzialek nie poszedlem do pracy. Czekalem. Nic!!! We wtorek zlamalem sie. Zadzwonilem do wydawnictwa. Odebrala spieta, czujna, choc probowala uzywac bezproblemowego tonu. Zgodzila sie wpasc, porozmawiac. Myslalem, o naiwny, ze sie pogodzimy. Ale jej chodzilo wylacznie o techniczne szczegoly rozstania. "Nie moge byc z kims, kto nie ma do mnie minimum zaufania" - stwierdzila. Zrobilem z siebie szmate. Obiecywalem puscic wszystko w niepamiec. Zapomniec o tym, co bylo, i sprobowac na nowo. -Wprowadz sie do mnie na stale, wezmiemy szybko slub... - blagalem - nie kompromituj sie romansem z oblesnym starcem. - Wtedy sie rozesmiala. -Alez ty jestes zazdrosny, Wiktorku. Ty naprawde myslisz, ze Henryk i ja...? Nie sadzilam, ze tak mnie nisko oceniasz... Smiala sie nawet wtedy, kiedy ja uderzylem. * * * Czwarta rano. Deszcz nieoczekiwanie przeszedl w sniezyce. Zmeczenie zaczelo robic swoje. W ubraniu wyciagnalem sie na naszym tapczanie. Zaglowek ciagle pachnial jej perfumami. Zapadlem w sen przykry, dziwny, nie moj. Po pewnym czasie zorientowalem sie, ze to jest JEJ sen. Ten, o ktorym opowiadala mi parokrotnie. Sen przed naszym poznaniem. Sniezna biel i dwoje biegnacych ludzi, jej dlon zacisnieta w mojej, przerazajaco zimna. Sopel lodu! Ja powtarzam: "Szybciej, szybciej, kochanie". Naturalistycznie slysze skrzyp sniegu, nasze oddechy... Nagle jej dlon wysuwa sie z mojej. Strach lapie mnie za gardlo.Zrywam sie. Na zegarku 4.30. W tym samym momencie terkoce telefon. Odbieram. Glos Magdy jest dziwnie slaby, swiszczacy, slysze, jak dzwonia jej zeby. Zimno czy strach? -Musimy sie zobaczyc - mowi. - Natychmiast! -Gdzie jestes? -Na ulicy. Ide do ciebie. -Poczekaj, wyjade samochodem. -Przeciez slysze, ze piles. Zaraz bede, zaparz mocnej herbaty. -Czy cos sie stalo? Poklocilas sie z Barskim? -Wraca dopiero za pare dni. Musimy porozmawiac, ale to nie jest rozmowa na telefon. Mozna poznac, ze ktos mowi serio. Wiem, ze w tym momencie rozmawiam nie ze zdradzajaca mnie dziewczyna, lecz z wystraszonym szukajacym pomocy czlowiekiem. -Wyjde ci naprzeciw. Ktoredy idziesz? -Wlasnie dochodze do Kasprzaka... -Doskonale, a wiec zobaczymy sie za piec minut. Narzucam kurtke i wybiegam z domu. Ulica Plocka jest tej nocy chyba bardziej pusta niz zwykle, snieg pada ciagle, pokrywajac trawniki bialym calunem, natomiast po zetknieciu z trotuarem natychmiast topnieje, tworzac nieprzyjemna maz. Wedlug moich wyliczen powinnismy spotkac sie w polowie ulicy. Jednak mimo coraz bardziej przyspieszanego kroku ciagle jej nie widze. Dzwonie na jej komorke. Milczenie. Dobiegam do rogu i skrecam w lewo. Pare stojacych opodal samochodow i nieduza grupka gapiow sprawiaja, ze zamiera mi serce. Magdalena lezala opodal przejscia. Sadzac po szybko roztapiajacych sie sladach, jakis woz musial zahamowac na pasach tak gwaltownie, ze zrzucilo go az na chodnik i tam ja dosiegnal. Uderzenie sprawilo, ze przefrunela pare metrow, gubiac w locie letnie pantofelki... W nieruchomych, fiolkowych oczach widzialem strach i zdumienie, z rozchylonych ust nie dobywala sie para. Mimo to jeszcze probowano ja reanimowac. Zmarla pare godzin pozniej w wolskim szpitalu, nie odzyskawszy przytomnosci, a ja do konca trzymalem ja za reke. Czekajac na karetke, osunalem sie na kolana i zaczalem sie modlic. Nic innego nie przyszlo mi do glowy. Znow padal snieg. Kiedy za noszami probowalem sie gramolic do srodka, ktos z gapiow tracil mnie w ramie... -Czy to panskie? - W reku trzymal pek kluczy, ktore wypatrzyl w jakiejs szczelinie. -Moje - mruknalem, poznajac ten plaski, dwa yale, a przede wszystkim wloczkowy brelok w ksztalcie laleczki, ktory przyczepila do kompletu Magdalena. Musialy wypasc jej podczas lotu. Wzialem, podziekowalem i machinalnie wsunalem do kieszeni. Zatrzasnieto drzwiczki. Kierowca ambulansu wlaczyl sygnal. Wiecej niczego nie pamietam. II DWA ZYCIORYSY Ciekawe, dawniej dosc czesto jezdzilem ulica Kasprzaka. Teraz nie zdarza mi sie to prawie nigdy. A jesli jednak sie zdarzy, nawet jadac w przeciwna strone, nie potrafie powstrzymac sie, aby nie spojrzec na miejsce, w ktorym zginela Magda. Raz omal nie spowodowalem wypadku. Popatrzylem i nagle wydalo mi sie, ze ciagle tam jest. Bezwladna jak szmaciana lalka, cisnieta sila uderzenia az na betonowy kosz na smieci. O czym wtedy myslala, jesli w ogole zdazyla cokolwiek pomyslec? Zapewne dopiero w ostatniej chwili zobaczyla hamujacy z piskiem opon samochod. I o czym chciala mi tej nocy powiedziec? Dlaczego, zamiast wziac taksowke, biegla mimo sniezycy taki kawal od Marszalkowskiej, w dodatku w letnich pantofelkach? Chyba nigdy sie tego nie dowiem. Sprawca jej smierci, posiadacz ciemnego pick-upa, ktory zbiegl z miejsca wypadku, nigdy nie zostal odnaleziony. Owszem bylo nawet sledztwo. Rozmawial ze mna mlody inteligentny policjant z komendy stolecznej i choc okazal mi wiele wspolczucia, tylko tyle mogl mi dac. Wymienilismy sie wizytowkami ("O, pracuje pan w Instytucie Historii, panie Lesniewski!"). Na jego karcie widnialo "Stanislaw Frackowiak podkomisarz". Nie mialem pojecia, ze spotkamy sie jeszcze kiedykolwiek.Koledzy z Instytutu Historii PAN taktownie nie komentuja moich nawrotow rozpaczy. Choc zapewne je wyczuwaja. Zwlaszcza korpulentna Wanda, zajmujaca biurko vis-r-vis, tega dziewczyna z anachronicznym pszenicznym warkoczem o grubosci liny okretowej. Co jakis czas spoglada na mnie chylkiem, ze wspolczuciem, ale nie mowi nic. Bo co tu powiedziec? Wszystko sie zmienilo i nic sie nie zmienilo. Pracuje! Mam spotkania z magistrantami, prelekcje, raz w tygodniu wyklady w Prywatnej Szkole Humanistycznej. Zbieram materialy do pracy o poczatkach opozycji lat siedemdziesiatych. Przy pomocy Podlaskiego przebijam sie przez gestwe ludzkich zyciorysow znieprawionych przez rezim, majacy, wedlug doktryny, przyniesc czlowiekowi lepsze jutro. Ale w odroznieniu od mego doktoranta nie chce ich sadzic. Kiedy mam dyzur, a akurat nic sie nie dzieje, siedze z Wanda i naszym profesorem. Pijemy herbate, zjadamy kanapki. Znaczy oni zjadaja. Mnie nikt nie przygotowuje kanapek, a Wanda po dwoch probach dokarmiania przestala proponowac mi cokolwiek. Mijaja dni. Trwam w niby-snie, ciagle nie wierzac w to, co sie stalo, ciagle czekajac na telefon, ktory mnie obudzi z sennego koszmaru i wszystko bedzie jak dawniej. Nie umiem sie pozbierac. Wtorek, sroda, czwartek... a smierc Magdy nadal rownie nierealna jak wtedy przed switem, na ulicy Kasprzaka. A potem, wlasnie w czwartek wieczorem znalazlem odtrutke na apatie - gniew! Jego plomien ogarnal mnie raptownie, kiedy na ekranie telewizora zobaczylem wywiad, jakiego Henryk Barski udzielil wieczornym "Wiadomosciom". Z pogodna twarza czlowieka spelnionego, stal posrodku nowego terminalu na Okeciu, w rozpietym plaszczu od Bossa, i perorowal swobodnie o odwiecznych wartosciach moralnych, wlasciwych dla kultury europejskiej, ozywianej niespokojnym duchem Oswiecenia. -Dam ci to twoje Oswiecenie, skurwysynu! Jak ugodzony w czerep jablkiem Newton doznalem olsnienia. Obwinianie siebie czy losu nie mialo najmniejszego sensu! Jak na dloni mialem winowajce, zbrodniarza, ktory wydarl mi serce. Przeciez gdyby nie on, gdyby nie jego intryga, gdyby nie sidla zastawione na mloda intelektualistke...? Nie dopuszczalem mysli, ze ich romans mogl zaczac sie z inicjatywy mojej dziewczyny. Co chcialem zrobic w tamten piatek, kiedy poszedlem na pogrzeb Magdy? Nie wiem. Bylem jak w transie. Na cmentarzu zorientowalem sie, ze mam w kieszeni sprezynowy noz, kupiony przed laty od jakiegos menela. Czy naprawde planowalem zabic Barskiego? Cholera wie. Zreszta znakomity literat wykazal sporo instynktu samozachowawczego i sie na cmentarz Brodnowski nie pofatygowal. Zapewne zwyciezyla logika skonczonego egoisty - martwa Magdalena nie byla juz mu do niczego potrzebna. Za to wydawnictwo stanelo na wysokosci zadania i przyslalo ogromny wieniec. Z calej smutnej ceremonii zapamietalem niewiele. Ludzi przyszlo calkiem sporo, glownie kolezanki Magdy ze szkoly i studiow, nie podejrzewalem nawet, ze az tak byla lubiana. Pojawila sie rowniez moja mama i Pawel. W dalszych rzedach dostrzeglem Adama Podlaskiego. Chyba mignal mi takze podkomisarz Frackowiak. Ksiadz bredzil cos o tych, ktorych Pan umilowal szczegolnie i dlatego przedwczesnie powoluje ich do siebie... Ale nie moglem sie skupic. Czulem sie jak intruz w teatrze pozorow, pani Alina Rokicka byla osoba niewierzaca a sama Magdalena? W zyciu miewala rozne fazy. Kiedys wyznala, ze nie potrafi sobie z tym poradzic. "Bywa, ze jednego dnia piec razy wierze i tylez razy nie wierze - mowila. - Ale podobno takie watpliwosci miewaja nawet swieci". Podziwialem spokoj pani Rokickiej, postawnej i ciagle smuklej jak nastolatka. Stala nad mogila z kamienna twarza zalobnej Niobe i tylko wiatr szarpal jej kruczoczarne wlosy... Wiedzialem, ze Magda byla dla niej wszystkim. Maz zginal w jakims wypadku w stanie wojennym, a pan Karol Ranowicz, jej wieloletni konkubent, wedle tego, co slyszalem, byl bardziej partnerem w interesach niz osoba naprawde bliska. Pieknie przemowil profesor z uniwersytetu, promotor Magdaleny, roztaczajac wizje prac, ktore moglaby jeszcze napisac, za to redaktorka z "Gazety" odczytala garsc komunalow z kartki. Nie potrafie przypomniec sobie momentu, kiedy przestalem sie kontrolowac. Czy wowczas, gdy uczelniany chor zaintonowal "Niech aniolowie zawioda cie do raju", a moze, kiedy parciane pasy z furkotem wysunely sie spod trumny i pierwsze grudy ziemi spadly na wieko... Rozszlochalem sie jak dzieciak. Bo jesli mialoby zabraknac, tych wszystkich dni, ktore przed nami, niech moje serce jak dynamit, rozsadzi ciala slaba klatke... Nizeli mialbym zyc ukradkiem osobno - az po noc ostatnia... Napisalem to jeszcze w szkole sredniej, do jakiejs Elki, a moze Baski, ale tego dnia nie wymyslilbym niczego lepszego. -Pojdzie pan z nami, panie Wiktorze? - zapytala pani Rokicka, kiedy doszlismy do bramy cmentarza. - Zaprosilam do domu pare najblizszych osob... -Moze wpadne pozniej - wybelkotalem pierwsza lepsza formule, ktora przyszla mi do glowy. - Jestem bardzo zmeczony. Faktycznie bylem. Chcialem wrocic nad mogile. Ale nie dalem rady. Bylo mi slabo, dziwnie mdlo... Po paru krokach zachwialem sie. Od upadku powstrzymaly mnie czyjes rece. I nie byly to kamienne dlonie aniola. -Dobrze sie pan czuje - jak zza swiatow dobiegl mnie glos Podlaskiego. Zamrugalem oczami. -Juz mi lepiej. Dojade do domu... -Nie moze pan w takim stanie prowadzic samochodu - stwierdzil. - Jesli pan chce, ja siade za kolkiem. Podobno calkiem niezle prowadze - dorzucil. Przyznajac mu racje, siegnalem do kieszeni, najpierw namacalem kawalek morderczej stali, potem wygrzebalem kluczyki. Zawstydzony, uswiadomilem sobie, ze jestem idiota. Co chcialem osiagnac, atakujac pisarza? Czy udaloby mi sie go zabic? - watpie - nie trenowalem nigdy nozownictwa. Wywolac sensacje, zarobic na wieloletni wyrok dla siebie, zdobyc rozglos w tabloidach i dodatkowa reklame dla niego?! Co za kretynstwo? Na szczescie Adas ograniczyl sie do roli idealnego kierowcy. Nie komentowal, nie wyrazal wspolczucia. Moze wlasnie dlatego zaprosilem go do siebie na gore i zrobilem to, czego pewnie nie powinienem robic z duzo mlodszym od siebie doktorantem. Rozpilismy we dwoch pol litra. Podlaski rozgadal sie, ale na szczescie mowil glownie o sobie. Opowiadal o ojcu, ktorego nigdy nie poznal, bo tajemniczo zniknal noca z 12 na 13 grudnia roku 1981, o odnalezionym niedawno dziadku, mieszkajacym na Florydzie ("Tak to sie ulozylo, ze ja i moj tata zylismy w przekonaniu, ze jestesmy pogrobowcami!"), i o babce, wielkiej patriotce zamordowanej krotko po wojnie przez NKWD przy wspolpracy rodzimej bezpieki. Wreszcie przeszedl do swojej pracy, w ktorej za najwazniejsze uznaje odkrywanie prawdy, calej prawdy i tylko prawdy, chocby nie wiadomo jak bolesnej. Ograniczylem sie glownie do sluchania. Owszem, mialem pare razy ochote przerwac jego potok slow - "A co ty mozesz wiedziec? Teczki zgromadzone w waszych magazynach zawieraja tylko najbardziej plugawy wycinek tej prawdy, sporzadzony w dodatku rekami ubekow", ale za bardzo przypominaloby to publicystyke "Gazety Wyborczej", wiec dalem spokoj. Poza tym postawilbym Adama w niezrecznej sytuacji sporu ze swym naukowym opiekunem. Bylby to dla niego z pewnoscia duzy dyskomfort. Podlaski odnosil sie do mnie z ogromnym szacunkiem (na ile bylo to szczere, nie wiem), uznal, ze to zupelnie normalne, kiedy ja mowie mu na ty, natomiast on, mimo moich ponawianych propozycji bruderszaftu uparcie trzymal sie formuly "panie docencie". Potem Adam sie zmyl, a ja znow bylem sam. Tak sam, jak nigdy wczesniej. Od rana rozdzwonil sie telefon. Najpierw zadzwonila moja mama, z wymowkami, dlaczego nie pojawilem sie na poczestunku u pani Aliny (z jakiegos powodu slowo "stypa" nie moglo jej przejsc przez gardlo), w jakas godzine pozniej odezwala sie pani Rokicka. Z precyzja dosc niezwykla u osoby pograzonej w glebokiej zalobie zapytala, kiedy moglbym ja odwiedzic, poniewaz chcialaby mi przekazac pare drobiazgow. -Nawet dzisiaj - odparlem. -W takim razie proponowalabym godzine siedemnasta. Odpowiada panu siedemnasta. Odpowiadala. W dosc bezosobowym mieszkaniu na Ursynowie pani Alina poczestowala mnie kawa i ciasteczkami, pozostalymi z poprzedniego dnia. Nie bylo konkubenta. Ani w ogole nikogo. Psa, kota, papuzki lub chocby zlotych rybek. Byc moze dlatego jeszcze bardziej uderzalo tam poczucie pustki, straty... Gospodyni starala sie nie demonstrowac swojej rozpaczy. Mimo to rozmowa sie nie kleila. Uslyszalem pare komplementow na temat mojej mamy i brata oraz zapewnienie, ze gdybym kiedykolwiek potrzebowal fachowej porady notariusza... Mialem ochote odpalic, ze jesli kiedykolwiek nosilem sie z zamiarem spisania testamentu, to teraz nie mam dla kogo. Pozniej z mina, jakby wyzbywala sie relikwii, wreczyla mi pieknie oprawiony oryginal pracy magisterskiej Magdy, plik niedokonczonych maszynopisow, pare brulionow, piec teczek wycinkow poswieconych Barskiemu, a takze kilka ksiazek o jego tworczosci. -Nie przechowuje pamiatek, a panu moze sie przyda - wyznala. - To wszystko, co znalazlam. Brakuje pamietnika Magdusi. Szukalam wszedzie, ale nie ma. A przeciez wiem, ze prowadzila... Moze zostal u pana? Pokrecilem glowa. -W takim razie musi lezec u pana Henryka. Zapytam go, jesli nadarzy sie okazja. Osmielony podarunkami, zapytalem ja o tamten tragiczny wieczor. Nie miala nic do dodania ponad to, co juz wiedzialem. Po rozstaniu ze mna Magdalena zamieszkala w chwilowo pustym mieszkaniu Barskiego, do rodzinnego domu wpadla ledwie pare razy. Dzwonila rownie rzadko. Na temat naszego rozstania nie chciala rozmawiac. Wiedzialem, ze pani Rokicka nie przepadala za mna. Nigdy tego nie powiedziala, ale czulem, ze w glebi ducha uwazala prawicowego konserwatyste, zwolennika lustracji i w dodatku praktykujacego katolika za nie najlepszego kandydata dla swej corki. Totez bardzo zaskoczyla mnie koncowka wizyty. -Ona naprawde pana kochala - powiedziala, odprowadzajac mnie do drzwi. -I dlatego mnie zdradzila... - odparowalem gorzko. - Niech mi pani powie dlaczego, dla slawy, szpanu, kariery? -Nigdy ciebie nie zdradzila, Wiktorze. - Kobieta nieoczekiwanie przeszla na ty. - Nigdy! Kiedy dozyjesz mojego wieku, przekonasz sie, ze wszystko moze byc zupelnie inne, niz ci sie w pierwszej chwili wydaje. Wszystko! - Dluzsza chwile przytrzymala moja reke w swojej. Uscisk miala silny, wrecz meski. - Nie zapominaj o niej, ludzie zyja tak dlugo, dopoki o nich pamietamy. * * * Po powrocie na Wole, zanim zjechalem do garazu, zauwazylem przed moja klatka schodowa szczupla sylwetke Adama Podlaskiego. Odkrecilem okienko. Podszedl do samochodu.-Wczoraj zostawilem u pana moja komorke - powiedzial, przestepujac z nogi na noge, wyraznie zziebniety. -Bylo nie tkwic przed blokiem, a zadzwonic - zganilem go. -Tylko z czego? - zapytal bezradnie, zgodnie ze sposobem myslenia charakterystycznym dla pokolenia niewyobrazajacego sobie zycia pozakomorkowego. Rzucil okiem na pudla zajmujace tylne siedzenia i zaproponowal: - Pomoge panu zataszczyc te papierzyska. -Dziekuje, ale wpierw zjedziemy do garazu. Piec pudel z pamiatkami po Magdzie bardzo szybko znalazlo sie na trzynastym pietrze. Podlaski pomogl mi wniesc je do pokoju, nie tajac obrzydzenia do materialow wypelniajacych kartony. -Skad u tak pieknej i inteligentnej dziewczyny - (zauwazylem, ze wiekszy nacisk polozyl na slowo "piekna" niz "inteligentna") - fascynacja taka kreatura? -Znasz dobrze Henryka Barskiego? - zapytalem zaskoczony jego szczeroscia. -Nie mialem nieprzyjemnosci. -Skad wiec taki surowy osad? - podpuszczalem mego goscia. - Dla wielu to niezaprzeczalny autorytet moralny. Rozesmial sie: -Doskonale znam te wszystkie salonowe pudle, dzis zgrywajace obroncow wolnosci i tolerancji, a cale lata jedzace z reki komunistycznym nadzorcom. To, co wiemy juz o kilkunastu z nich, to tylko wierzcholek gory lodowej. -Sadzisz? - powatpiewalem, zaskoczony pewnoscia siebie tego zaledwie dwudziestopieciolatka. -Ja nie sadze, ja wiem. I niech pan nie sadzi, ze przyswojenie tego wszystkiego bylo dla mnie latwe. Przychodzilem do pracy w IPN-ie pelen ufnosci, ze ludzie sa dobrzy i prawdomowni, ze ci, ktorzy dorwali mego ojca i zabili babcie, to jedna strona, a druga to my wszyscy - Polacy!... A potem kazdy dzien odzieral mnie ze zludzen. Wie pan, jaki to byl szok? Moj promotor okazal sie agentem, liczni bohaterowie podziemia uwiklani, a nawet moj idol, autor kultowej listy przebojow z radia... Szkoda gadac! Prawda wyzwala, ale i przepala. Ale nie ma odwrotu. Kiedy wreszcie otworzymy archiwa, cala historie powojennej kultury trzeba bedzie napisac na nowo. Bo czy uwaza pan, ze bez zaprzedania sie rezimowi mozliwa byla jakakolwiek powazniejsza kariera artystyczna pisarza, rezysera...? -Wydaje mi sie, ze w zdecydowanej wiekszosci przypadkow wystarczala ostroznosc, najczesciej poparta legitymacja partyjna. -I zobowiazaniem do tajnej wspolpracy. Rezim wolal ludzi trzymanych silnie na smyczy. -Chyba ze byli naprawde zdolni. -Oj, moze sie pan zdziwic. Zdolny, pozbawiony fachowej opieki, stanowil zbyt wielkie ryzyko, zawsze mogl sie urwac, zaszkodzic. Widzialem wiele dowodow swiadczacych, ze komunisci mieli bardzo prosta zasade wobec ludzi zdolnych: wciagnac albo zneutralizowac, a najbardziej niepokornych zgnoic. Nie podobala mi sie taka czarno-biala generalizacja u czlowieka, ktory realia "Polski Ludowej" znal jedynie ze slyszenia, z drugiej strony w przypadku Barskiego mogl miec sporo racji... Po wyplywajacych z kazdym dniem nowych rewelacjach o tajnych wspolpracownikach sluzb bezpieczenstwa, o Kusniewiczu, Szczypiorskim, Kozniewskim czy zonie Jasienicy, mialem prawo podejrzewac, ze za blyskotliwa kariera tego lowelasa musial kryc sie jakis dwuznaczny background. Adas odgadl moje mysli: -Niewiele czytalem "dziel" tego faceta. Zaliczylem Diabel zjechal do Salem, bo to byla lektura obowiazkowa, przekartkowalem tez jakies nowelki. Owszem napisane sprawnie, chociaz, wedlug mnie, bez prawdziwej iskry geniuszu. - Podlaski formulowal swe zdania kunsztownie, tak jakby mial gotowy artykul. -Trudno sie nie zgodzic z tym, co mowisz - rzeklem. - Sam rowniez uwazam jego tworczosc bardziej za zreczna literacka konfekcje niz literature z gornej polki. -Za to jak perfekcyjnie wylansowana. Nie zastanawia pana, ze Barski odniosl sukces jeszcze za glebokiego PRL-u i cale lata egzystowal jako pieszczoch rezimu? A kazda zmiana wladzy, kazda nowa fala jeszcze unosila go do przodu. -Moze mial po prostu niebywale talenty promocyjne i sporo szczescia? - konsekwentnie gralem role "adwokata diabla". -Moze. - Skrzywil sie moj mlody kolega. - Ale skad mial wziac jakies inne oparcie poza wladza? Przeciez z tego, co wiem, nie mial dobrego klasowo pochodzenia, nie nalezal do zadnej z wplywowych mniejszosci narodowych badz seksualnych. Jak wiec wytlumaczyc taka niebywala kariere? -Ciekawa hipoteza, choc tylko hipoteza - zgodzilem sie dla swietego spokoju. Podlaski odnalazl wreszcie swoja komorke i kierujac sie ku drzwiom, rzucil: -Na pana miejscu nie darowalbym sukinsynowi! -Ale jak? Nie mam na to ani czasu, ani srodkow... -Ma pan mnie! - Oczy mlodego historyka rozblysly jak u wyzla, ktory wpadl na swiezy trop. - Moglbym poszperac w naszych zasobach. Jestem pewien, ze cos sie znajdzie. Tym bardziej ze moglbym, naturalnie, gdyby pan mi pomogl - tu przymruzyl znaczaco oko - zmienic temat mojej doktorskiej dysertacji. Badania nad inwigilacja pomorskiej opozycji sa jeszcze w powijakach i powiem szczerze, troche mnie nudza. Ale literaci, to mogloby byc rewelacyjne... - Na jego twarz wystapily rumience. - Prosze powiedziec szczerze, czy taka zmiana jest mozliwa? -Chyba jest - odparlem po chwili namyslu. - Naturalnie musialbym pogadac z kierownikiem katedry. Tylko czy mi wypada do prywatnej wojny angazowac ciebie, instytut...? -Jako mojemu opiekunowi, jak najbardziej! Przeciez to jest moja wlasna inicjatywa. - Wygladalo, ze coraz bardziej zapala sie do swego pomyslu. - To co? Da mi pan swoje blogoslawienstwo? Wahalem sie tylko chwile. Mysl o odwecie bez uciekania sie do pomocy majchra cisnietego na dno szuflady wydawala mi sie calkiem powabna. W dodatku po raz pierwszy od ponad tygodnia poczulem, ze zakrzepla w moich zylach krew zaczyna zywiej krazyc. "W koncu szukac bedziemy wylacznie prawdy!" - zdusilem w sobie resztke watpliwosci i uscisnalem wyciagnieta do mnie reke Adama. Byla miekka, inteligencka. Przez chwile zastanawialem sie, czy moj doktorant ma jeszcze jakies inne zainteresowania, czy kiedykolwiek sie zakochal? -Odezwe sie za pare dni - obiecal mlody czlowiek. I wyszedl. * * * Czy perspektywa ugodzenia w "zywy pomnik" pozwolila mi na wyjscie z depresji? Jesli tak, to nie od razu. Owszem, nadzieja na odkrycie calej prawdy o karierze Barskiego nadala jakis cel memu zyciu, jednak czy rozswietlila je jakims szczegolnym blaskiem? Nadal nie laknalem kontaktow z ludzmi, nawet z moim bratem. 16 grudnia, po raz pierwszy, od kiedy zatrudnilem sie w instytucie, wzialem jednodniowy urlop, zeby nie obchodzic swych urodzin. Wylaczylem komorke, pojechalem na skraj Puszczy Kampinoskiej. Samotny spacer po swiezym powietrzu albo wielokilometrowy rajd na rowerze zawsze uspokajaly mnie i pobudzaly szare komorki. Tak przed paru laty udalo mi sie przezwyciezyc stres zwiazany z rozpadem mojego pierwszego malzenstwa...Bylo zimno, ale bezsnieznie. Krakaly ochryple gawrony, a ja szedlem przed siebie, zatopiony w rozmyslaniach. Czy dzien urodzenia moze zdeterminowac zycie ludzkie bardziej niz uklad gwiazd i planet? Bo ja wiem. Byc moze? Urodzilem sie w Trojmiescie, 15 grudnia 1970, ponad miesiac przed czasem. Za akuszera mozna uznac uciekajacy tlum gdanszczan, ktory zagarnal i obalil moja matke, zmierzajaca do przystanku trojmiejskiej kolejki. Stratowana, oblana woda z armatki, czesciowo zamroczona gazem lzawiacym, rodzila w sali wsrod jekow postrzelonych i rzezen umierajacych. Oczywiscie o tych okolicznosciach dowiedzialem sie wiele lat pozniej, kiedy trzymany za reke przez ojca uczestniczylem w odslonieciu pomnika poleglych stoczniowcow. Nie bylo to moje jedyne polityczne wspomnienie z tamtych lat, choc zapamietalem je mocniej niz zal po smierci psa, a nawet niz wielki strach, kiedy na plazy w Jastarni nakryla mnie fala. Trzy lata wczesniej jako osmiolatek obserwowalem szal radosci wywolany przez wiadomosc, ze Polak zostal papiezem. Zajmowalem sie jakas ukladanka, a w sasiednim pokoju rodzice ogladali telewizje. Nagle rozlegl sie glosny okrzyk radosci, uchylilem drzwi i zobaczylem, jak ojciec tanczy z matka jakis indianski tan tryumfu. Zaraz potem rozdzwonily sie telefony od tych, co widzieli, a nie wiedzieli, ze my juz wiemy, troche pozniej razem z babcia pobieglismy do kosciola, przed ktorym gestnial tlumek parafian. Pamietam, ze drzwi byly zamkniete i dopiero szukano proboszcza. W pewnym momencie jakas kobieta spontanicznie zaintonowala piesn, ktorej wczesniej chyba nie slyszalem, ale jej slowa, o dziwo, wszyscy znali. I nioslo sie nad naszym osiedlem, odbijalo od lesnego walu, aby zawrocic w dol, w strone morza, zrazu ciche, wkrotce coraz mocniejsze "Ojczyzne wolna racz nam zwrocic, Panie". Sens tych slow nie docieral wtedy do mnie. Rozpoznawalem natomiast emocje, pozytywna energie zgromadzonych ludzi. Czegos podobnego doswiadczylem, kiedy w rok pozniej, razem z babcia ogladalismy na naszym Rubinie, transmisje z mszy na placu Zwyciestwa. Gdzies w tlumie (ktorego istnienia moglismy sie jedynie domyslac, kamerzysci uparcie pokazywali tylko zakonnice i staruszki) znajdowali sie moi rodzice, ktorzy dzien wczesniej pociagneli do Warszawy. Czulem, ze odbywa sie cos nieslychanie waznego, tylu ludzi nie gromadzil nawet Wyscig Pokoju. I choc jako dziewieciolatek nie pojmowalem sensu wypowiadanych slow, to jednak przeszedl mnie dreszcz, kiedy Karol Wojtyla zawolal, ze nie mozna zrozumiec tego kraju bez Chrystusa i ze nie mozna wykluczac Chrystusa z jego dziejow. Ludzie w telewizorze (glownie grupki zakonnic i staruszek) zaczeli spiewac "My chcemy Boga". I zobaczylem, ze babcia placze. Twarda kobieta, ktora przezyla i wywozke na roboty do Rzeszy, i smierc meza zabitego przez "nieznanych sprawcow", w goracym okresie tuz przed wyborami 1947 roku, i trudne lata PRL-u, wychowujac samotnie trzy corki, szlochala prawie bezglosnie, a lzy laly sie po jej pobruzdzonej twarzy jak dwa krystaliczne wodospady. W rok pozniej po raz pierwszy przeczytalem Trylogie. Nic dziwnego, ze odtad nasz papiez jawic mi sie zaczal troche jak przeor Kordecki na walach Jasnej Gory, powstrzymujacy szwedzka nawale, a troche jak ksiadz Kaminski na pogrzebie pulkownika Wolodyjowskiego. Rownoczesnie moim udzialem stal sie przyspieszony kurs historii. Latem 1980 roku wybuchla "Solidarnosc". Do dzis dnia nie moge darowac moim starym, ze nie pozwolili mi biegac pod brame stoczni. Urwalem sie tylko raz jeden pod sam koniec strajku. A i tak dostalem solidna reprymende od matki: "A jakby zaczeli strzelac?". Nie strzelali. Przynajmniej wtedy. Wkrotce potem tata zostal przewodniczacym "Solidarnosci" w Instytucie Dalekomorskim, a mama prowadzila w szkole lekcje historii nareszcie tak, jak chciala. Na jedna, dla starszych klas, zaprosila babcie - swiadka okupacji i narodzin "wladzy ludowej". Niesamowicie wypadlo. W nocy 13 grudnia obudzil mnie chrzest gasienic, opodal naszego domu stanal czolg. Czyzby krecono dalsze odcinki Czterech pancernych i psa! Tate zabrali dopiero trzeciego dnia stanu wojennego, kiedy zdlawiono strajk w jego instytucie. Siedzial w "internacie" prawie rok, ale tylko raz odwiedzilem go z mama w Strzebielinku. Tamtego lata na naszym podworku bawilismy sie glownie w solidarnosciowcow i zomowcow. Z tym, ze zomowiec byl jeden, syn pracownika Komitetu Wojewodzkiego. Mirek nie lubil swojej roli, ale nie mial wyboru. "Naszych" bylo wiecej. Tata wrocil dopiero na gwiazdke. Ledwie go poznalem. Utyl mocno i zapuscil bujna brode, przetykana, nie wiedziec dlaczego, pasemkami siwizny. Zreszta nie cieszylem sie nim dlugo. Po paru miesiacach dali mu paszport i kazali wyjechac. Mogl naturalnie zostac. Ale co mial robic bezrobotny inzynier, ktorego bali sie zatrudnic nawet prywatni rzemieslnicy? Poza tym Zygmunt Lesniewski chyba utracil wiare w jakakolwiek przyszlosc. Przysluchujac sie przez niedomkniete drzwi przyciszonym rozmowom dochodzacym z kuchni, zrozumialem, ze nie widzial przed Polska zadnej nadziei. "Trzeba pol stulecia, zeby sie podzwignac z tego gowna, w ktore nas wdeptali!". Paszporty dostalismy wszyscy, ale mama kategorycznie odmowila wyjazdu. Pojechal wiec sam. Wyladowal w Kanadzie. Pisal do nas rzadko. Ja odpisywalem jeszcze rzadziej. Podobno na emigracji sie rozpil. Potem zaatakowal go nowotwor. Kiedy w styczniu 1989 roku mama pojechala go ratowac, bylo za pozno. Zmarl w Missisaudze pod Toronto, w dniu rozpoczecia obrad Okraglego Stolu. W miedzyczasie umarla najstarsza siostra mamy i odziedziczylismy po niej mieszkanie w stolicy. W wieku 18 lat stalem sie warszawiakiem. Tymczasem znow nastaly ciekawe czasy. Mature zdawalem jeszcze za Rakowskiego w PRL-u, ale na historie na UW wstapilem juz za Mazowieckiego. W dodatku jeszcze przed pierwsza sesja egzaminacyjna nasz narodowy orzel odzyskal przedwojenne nakrycie glowy i tym sposobem stalem sie obywatelem III Rzeczypospolitej. W tamtych miesiacach zylem szybko i barwnie. Nie bylo demonstracji, w ktorej bym nie uczestniczyl. W styczniu 1990 roku, gdyby nie interwencja milicji, omal nie zdobylibysmy Sali Kongresowej. Szkoda, zamiast sztandaru PZPR na smietnik historii powedrowalaby cala banda towarzyszy z Kwasniewskim na czele. Wkrotce potem jako wolontariusz biegalem z ulotkami na rzecz wyboru Lecha Walesy na prezydenta. Niedlugo pozniej palilem jego kukle. Na jednej z demonstracji poznalem Beate, takze zadymiarke, charakterystyczna dzieki szopie bujnych rudych wlosow. Zawsze na czele, wygladala jak rewolucyjna zagiew wskazujaca droge tlumom. Po kolejnej manifestacji, wprost spod Belwederu trafilem do jej garsoniery i nie minelo kilka godzin, a mialem wreszcie za soba spozniony krok w doroslosc. To znaczy Beata nie byla moja pierwsza dziewczyna, ale poprzednie kontakty seksualne, dosc przypadkowe i raczej nieudane, umieszczam w dziale prob i bledow. Wzielismy slub, a jakze katolicki, ale juz po pol roku bylem swiadom zyciowej pomylki. Beata okazala sie wariatka. Zyla w stalej hustawce nastrojow, od euforii po apatie, a takie pojecia, jak "kocham" od "nienawidze" dzielily zazwyczaj dwa zdania, czasem jedno. Byc moze zreszta zawiodlem jej oczekiwania. Moze spodziewala sie, ze wzorem wielu kolegow zaczne robic blyskotliwa kariere polityczna. Tymczasem w miare uplywu czasu coraz czesciej historyk bral we mnie gore nad zadymiarzem, a przekonanie, ze piorem zdzialac mozna wiecej niz kamieniem zdecydowanie mocniej trafialo mi do przekonania. Dlatego pilnie konczylem studia, pisalem prace o dyskusjach mlodych pilsudczykow w lonie obozu belwederskiego w latach trzydziestych. Temat podsunal mi moj promotor profesor Andrzej G. - na szczescie z powodu nadmiaru zajec profesora opieke nade mna przejal Pawel Wieczorkiewicz i dzis nie musze sie wstydzic podpisu agenta na dyplomie. Swoja prace traktowalem nadzwyczaj powaznie, totez ktoregos razu powiedzialem Beacie dosadnie, ze nie potrafie zyc pomiedzy balanga a zadyma. Kryzys naszego zwiazku przeszedl wlasnie w faze goraca. Roznice charakterow i upodoban staly sie nie do zniesienia. W dodatku moja zona palila jak lokomotywa, pila jak smok, a co do wiernosci malzenskiej... Jak mogliscie zauwazyc, jestem kiepskim sledczym. Pewnie gdybym chcial byc podejrzliwy, doszukalbym sie z pol tuzina szwagrow (dzis w co najmniej czterech glownych klubach parlamentarnych). Dzieci sie nie dorobilismy. I dzieki Bogu. Zreszta nie zdziwilbym sie, gdyby ktores z nich urodzilo sie na przyklad czarne. Rozpad naszego zwiazku nie mial szczegolnie dramatycznego przebiegu. Rozstalismy sie mniej wiecej po poltora roku od zawarcia sakramentu. Wkrotce potem Beatka wyjechala do Wloch nianczyc tamtejsze bachory czy raczej zmieniac pampersy staruszkom. Tam poznala jakiegos dzianego biznesmena, ktory zdaje sie potrafil ja wyciszyc i uspokoic. Ekspresowo zalatwilismy rozwod. Od tej pory dwa razy w roku, na Boze Narodzenie i Wielkanoc, przysylamy sobie kartki. Moje wysylam zawsze we wlasnym imieniu. Na jej, kolorowych, nierzadko z jakas pozytywka obok autografu nieznanego mi osobiscie Corrada co kilkanascie miesiecy przybywa nowy podpis, skladany w imieniu kolejnego szkraba: Riccarda, Sofii, Rity, Alfreda... Tak koncza rewolucjonistki, kiedy otoczy sie je dobrobytem. Zreszta, kto ja wie, moze po cichu sponsoruje Czerwone Brygady... Spowaznialem. Lektury i srodowisko, w ktorym sie znalazlem, sprawily, ze moje poglady staly sie bardziej umiarkowane, sady wywazone. Mniej wiecej w tym samym czasie pozegnalem sie z marzeniami o karierze literackiej. "Za duzo intelektu, za malo serca - podsumowal moje pierwociny znakomity krytyk, zasluzony autor podrecznika dla licealistow. - Jak chcesz koniecznie pisac, skoncentruj sie na dzielach naukowych". Wzialem sobie do serca te uwage, bo w zasadzie ufam ludziom i mam szacunek dla autorytetow. Moze nie powinienem? Zreszta jego opinia nie nalezala do odosobnionych. Totez po klesce mego debiutu poetyckiego i odrzuceniu przez trzy wydawnictwa powiesci o insurekcji kosciuszkowskiej ("Kogo to dzis obchodzi, walka z Moskalem i wieszanie zdrajcow" - napisal jeden z recenzentow) dalem spokoj marzeniom. Piec lat belfrowalem w podwarszawskiej szkole, z poczuciem beznadziejnej orki na ugorze. Wystarczylo kilka lat, a wyroslo pokolenie, z ktorym bardzo trudno bylo mi sie porozumiec. Mlodziez, ktora nie znala smaku niedostatku, a zniewolenie i walka o wolnosc byla dla niej odlegla nieciekawa historia roznila sie od nas w sposob ekstremalny. Miala absolutna swobode, staly doplyw kasy od rodzicow, Internet, jesli trzeba prochy i latwy seks na wyciagniecie reki. Proba nauczenia ich czegokolwiek graniczyla z cudem. Zadziwiajace, ale moja mama byla dla nich bardziej wyrozumiala. -Poczekaj, Wiktorze, i oni beda mieli swoja osobista Golgote, Westerplatte czy inne Waterloo. Nic nie jest dane raz na zawsze. Ani stabilizacja, ani dobrobyt... Do 11 wrzesnia 2001 roku bylem przekonany, ze sie gleboko myli. Potem, kiedy "koniec historii" okazal sie rownie iluzoryczny jak trwalosc Twins Towers, zmienilem zdanie. Ale wtedy nie pracowalem juz w szkole. Zrobilem doktorat i dostalem pol etatu w Instytucie Historii PAN. W rok pozniej wskutek choroby kolegi pojawilo sie zapotrzebowanie na kogos, kto moglby poprowadzic zajecia z historii najnowszej na jednej z prywatnych uczelni. Lekkie pioro sprawilo, ze nawiazalem wspolprace z paroma czasopismami, zaproszono mnie do radia i na sesje naukowe... A potem pojawila sie w moim zyciu Magdalena. By po dwoch latach odejsc rownie niespodziewanie, jak sie pojawila. * * * Trzask lamanej galazki zabrzmial jak wystrzal. Rozejrzalem sie. Dziwne! W szarowce przedwczesnego zmierzchu las wydawal sie pusty, niemy. Zrobilem pare krokow. Znow uslyszalem jakis szelest. Trudno stwierdzic blizszy czy dalszy. Jakby duze ciezkie zwierze przedzieralo sie przez zarosla. Przyspieszylem kroku. Trzeba rzeczywiscie byc idiota, zeby wypuszczac sie na takie samotne spacery. Pare razy zatrzymywalem sie, nasluchiwalem. Nic. Moze sploszylem jakiegos dzika albo nawet losia. Niedzwiedzi w Kampinosie nie widziano od XVIII wieku. Samochod stal na swoim miejscu. Pusty i nienaruszony. Odetchnalem z ulga. I juz mialem ruszac z miejsca, gdy zobaczylem slady, pojedyncze slady kogos, o stopie zdecydowanie wiekszej od mojej. Wychodzily z zagajnika, okrazaly moj samochod i zawracaly z powrotem, tak jakby jakis mieszkaniec kniei zainteresowal sie, ktoz to ma ochote zlozyc mu wizyte. Moze powinienem pojsc tym tropem. Ale jakos stracilem ochote do dalszego spacerowania. Wsiadlem, zablokowalem drzwiczki i z duza ulga wyjechalem na asfaltowa droge, smiejac sie z nieuzasadnionego ataku tchorzostwa. * * * Przez pierwsze dwa tygodnie poszukiwan Adam Podlaski tryskal entuzjazmem. Dzwonil dwa razy dziennie, opowiadal, jak wiele wedek pozarzucal i jak bogatego polowu sie spodziewa. Dopielismy zmiane tematu i zalatwilismy wszelkie formalnosci. Moj doktorant wpadl nawet z zyczeniami w drugim dniu Bozego Narodzenia, probowal namowic mnie na wspolne spedzenie sylwestra.-Nie lubie hucznych bali - oznajmilem. -Nie myslalem o balu - odparl - chcialem zaprosic pana do siebie do domu. Mama bardzo chcialaby poznac mojego preceptora. Wypijemy szampana, obejrzymy szopke... Taktownie odmowilem, wczesniej obiecalem ten wieczor swojej mamie. Zaproponowalem, ze zdzwonimy sie w Nowy Rok. Przyjal to z entuzjazmem. Ale nie zadzwonil. Kiedy pare dni pozniej spotkalem go na korytarzu naszego instytutu, zrobil glupia mine i w pierwszej chwili sprawial wrazenie uczniaka przylapanego na wagarach. Gdy spytalem go, czy znalazl juz cos ciekawego, poprosil o wiecej czasu. Zaczerwienil sie, nie patrzyl w oczy, tak jakby wstydzil sie braku rezultatow. Przez moment przemknela mi mysl, ze moze w ogole nie zabral sie za sprawe. Po seminarium wzialem go na kawe do "Gwiazdeczki". -To jest trudniejsze, niz poczatkowo myslelismy - powiedzial wyraznie przygnebiony. -Nic nie znalazles? -Nie zeby nic - zaprzeczyl. - Owszem, wygrzebalem mnostwo materialu wrecz zabojczego dla literackich koryfeuszy, ale co z tego? -Nic o Barskim? -Mam pare tropow. Ale nie chce zapeszyc. - Chwile gawedzilismy o jakichs drugorzednych sprawach, po czym rzucil okiem na zegarek. - Przepraszam, panie docencie, ale jestem umowiony! W nastepnych tygodniach zaczalem odnosic wrazenie, ze mnie unika. Zadanie go przeroslo? A moze ktos przekonal go, ze nie powinien sie tym zajmowac? Z tygodnia na tydzien gestniala atmosfera wokol nowej ustawy lustracyjnej. Zaangazowani historycy mieli coraz wiecej przykrosci ze strony swoich kolegow. Ilez razy ja sam spotykalem sie z okresleniem "ten twoj nawiedzony doktorant". Podlaski jednak nawiedzony nie byl. Rowniez bledne bylo moje podejrzenie, ze przy pierwszych trudnosciach stracil zapal do projektu. Mimo pozorow miekkosci potrafil byc bezkompromisowy i zawziety. Nie mial zamiaru rezygnowac z podjetego zadania. Ale spotykac sie - jak wyznal - nie chcial, gdyz nie mial mi nic do zakomunikowania. Dlatego do konkretnej rozmowy doszlo dopiero po trzech miesiacach. U mnie w domu. Kolejna dziwna zima miala sie ku koncowi. Podlaski natrafil na moj dolek psychiczny. Mialem coraz wieksze watpliwosci, czy zdolamy cokolwiek znalezc. Gdyby nie gniew z powodu smierci Magdaleny, zgodnie z zasada domniemania niewinnosci, odpuscilbym Barskiemu. A tak, godzac sie na kontynuowanie naszego sledztwa, czulem sie przynajmniej w porzadku. Grubosc teczki, ktora przyniosl ze soba doktorant, na moment ozywila moje nadzieje. Okazala sie jednak mylaca. Ze slow Adama wynikalo jedno - oblawa nie dala rezultatu - zwierzyna sie wymknela. Naszego antybohatera nie bylo na liscie Wildsteina, nie figurowal tez w rejestrach dokumentow po bylych WSI. -A oslawiony zbior zastrzezony? Moze tam sie ukryl? - pytalem. Podlaski pokrecil glowa, opowiadajac, iz kosztowalo go to mnostwo zachodu, ale jego bezposredni szef, ktory najpierw sie opieral, twierdzac, ze nic nie da sie zrobic, a po uroczystej przysiedze, ze tajne informacje nie znajda sie w tekscie dysertacji, w koncu ulegl i po dluzszym czasie konfidencjonalnie poinformowal Adama, ze nie ma tam nic takiego, co mogloby go zainteresowac. -Kompletnie nic? - pytal go Podlaski. -Kompletnie nic? - powtorzyl pytanie dyrektor. - Tak moga mowic o sobie jedynie nienarodzone niemowleta, a i to nie wszystkie. Na pewno nic, co mogloby podpadac pod ktorakolwiek z istniejacych kategorii. Nie byl nawet "figurantem", rozpracowywanym przez SB. Moje zdziwienie bylo nie mniejsze niz zafrasowanie Adama. -Nigdy bym nie przypuszczal, ze taka "legenda opozycji" nie byla inwigilowana - powiedzialem. - Przeciez w swoim Bedekerze stanu wojennego przechwalal sie, ze dzien i noc chodzila za nim cala sfora ubekow. -Moze jednak nie bez powodu uznano go za znakomitego beletryste - mruknal mlody historyk. - Tylko jesli nie jest mitomanem, to co tu jest grane? Czy pan wie, ze nie natrafilem nawet na jego dokumenty paszportowe. Przynajmniej az do stanu wojennego. A przeciez krecil sie po swiecie jak malo kto. -Co to moze znaczyc? - Popatrzylem prosto w oczy doktoranta. -Najprostszy wniosek, jaki sie nasuwa, to to, ze wszystko, co bylo na jego temat, w trakcie Jesieni Ludow poszlo do pieca w konstancinskiej papierni. -Czyli przegralismy? -Chwileczke, chwileczke. Nie upadajmy na duchu. Calkowite zatarcie sladow po tajnej wspolpracy jest po prostu niewykonalne. Nawet jesli zniszczono teczki wspolpracy, wyczyszczono rejestry, wzmianki o poszukiwanym moga znajdowac sie w innych zbiorach i innych teczkach, czesto bardzo luzno zwiazanych z czlowiekiem, ktorego przeswietlamy. -To slaba nadzieja. -Ale jednak stanowi jakas szanse. Czy pan wie, ze kwity na jednego z kandydatow na prezydenta RP znalazly sie w zbiorze poswieconym Radiu Solidarnosc, na liscie konfidentow z blokowisk przydatnych w demaskowaniu "wrogich" nadajnikow? Jestem pewien, ze znalezienie dowodow to tylko kwestia czasu. A pan do czego doszedl? Adam wiedzial, ze i ja nie proznowalem przez trzy miesiace. Zaczalem od przejrzenia wszystkich materialow Magdaleny oraz zapoznania sie z licznymi artykulami i pracami na temat Barskiego. Bylo tego kilkaset pozycji, efekt pracy kilkudziesieciu autorow. Poza zbiorami Magdy dotarlem do 22 pekatych teczek z wycinkami, zgromadzonymi w bibliotece Domu Literatury. Przewertowalem setki stron, pokonujac obrzydzenie, jakie wywolywal panegiryczny ton wiekszosci artykulow. Niepochlebne recenzje na jego temat nalezaly do wyjatkow, i co znamienne, wszyscy ich autorzy, za wyjatkiem moze jednego - Mikolaja Slysza, jakos nie zrobili blyskotliwej kariery ani w PRL-u, ani w III Najjasniejszej. A i sam Slysz ostatnio gdzies zniknal. Ciekawa prawidlowosc! Wzialem sie wiec do uwaznej lektury tworczosci wlasnej Barskiego, majac nadzieje znalezc tam jakies wskazowki na podstawie niedomowien czy aluzji... Autor, ktory lubil pisac o sobie duzo i chetnie, a bohaterom swych powiesci dawal czesto wlasne rysy, mogl przeciez jakos mimowolnie sie zdradzic. * * * Wedlug wlasnych slow Barskiego jego rodzina pochodzila z Baru, miesciny polozonej u stop slynnej twierdzy na kresach Rzeczypospolitej, nazwanej tak przez krolowa Bone na czesc rodzinnego Bari w Apulii. Sam "pan Henryk" odwiedzil Bar dopiero w latach siedemdziesiatych, z wycieczka polskich literatow, na zaproszenie pisarzy z radzieckiej Ukrainy. Zreszta w momencie jego narodzin rodzice od dosc dawna (a konkretnie od panicznej ucieczki przed armia Budionnego w 1920) mieszkali w Krzemiencu. Stary Adolf Barski uczyl w miejscowym liceum nauk scislych, matka zajmowala sie domem i dwoma siostrami Henryka. Sam Barski utrzymywal, ze urodzil sie w roku 1937, ale zapewne ujmowal sobie rok. Zbyt dobrze jak na dwulatka zapamietal wkroczenie Armii Czerwonej do rodzinnego miasta, co patetycznie utrwalil w wierszu napisanym pod koniec liceum: Gwiazdziste czapki pod niebem wrzesniowym smak chleba z reki od roli sciemnialej, pot konski, czolgow hurgot tak miarowy, ze w zegarach kukulki z nagla oniemialy... Widocznie wspomniane kukulki jako pierwsze pojely, ze trzeba trzymac dzioby na klodke. Sam Barski dopiero musial sie tego nauczyc. Nie okazalo sie to trudne. Jego debiutanckie wiersze, ktore ukazaly sie w poetyckim zeszycie mlodych pod tytulem Strofy ze stali na poczatku 1954 roku, stanowily jeden ze spoznionych, za to najobrzydliwszych plodow stalinowskiego socrealizmu. W nastepnych latach pisarz dosc starannie przemilczal swe juwenilia, a dopytywany w jakims wywiadzie, stwierdzil, ze sa dowodem emocjonalnej niedojrzalosci. Fakt, uczyl sie szybko, a jego publikacje w "Po prostu" tchnely duchem Wazykowego Poematu dla doroslych i wytycznych VII Plenum KC PZPR z pazdziernika 1956 roku. Nie znalazlem w jego tworczosci zbyt wiele wspomnien z dziecinstwa spedzonego w Sowietach. Moze w istocie nie mial nic ciekawego do wspominania. Zreszta za PRL-u o takich rzeczach sie nie pisalo. A w III Rzeczypospolitej? Przy paru okazjach Barski wspominal o represjach, jakim poddano jego rodzine, i o wywozce na Wschod oraz niedoli na "nieludzkiej ziemi". Nie poswiecil jednak tej problematyce ani opowiadania. Moze dlatego, ze w odroznieniu od losow bohaterow Herlinga-Grudzinskiego sowiecki rezim obszedl sie wyjatkowo lagodnie ze starym Barskim, badz co badz, nauczycielem "pansko-obszarniczego" Liceum Krzemienieckiego. Zatrzymany jako potencjalnie antysocjalistyczny element jeszcze w listopadzie 1939 nie podzielil losu wiekszosci polskich inteligentow. Jako doskonaly chemik znalazl zatrudnienie w zakladach zbrojeniowych w Kujbyszewie. Z pewnym opoznieniem rozpoczal poszukiwanie zony i dzieci wywiezionych jakis czas po nim do Kazachstanu. Opoznienie to mozna tlumaczyc emocjonalnym zwiazkiem, jaki polaczyl go z pewna urodziwa pracownica biurowa o imieniu Wieroczka. Moze dlatego niezbyt gorliwe poszukiwania nie przyniosly rezultatow. Zreszta zaraz po napasci hitlerowcow na ZSRR i ukladzie Sikorski-Majski Adolf Barski zdezerterowal z fabryki (o waznym znaczeniu strategicznym) i znalazl sie w armii Andersa. Nawiasem mowiac, uchodzac do Iranu (na lewych papierach), zapomnial zarowno o rodzinie, jak i Wieroczce. Helenie Barskiej rowniez powiodlo sie nie najgorzej. Znalezione przez Magdalene zdjecia z lat powojennych przedstawiajace dostojna przywiedla matrone ze sladami minionej urody nie mowia wszystkiego ani o jej uroku osobistym, ani o wczesniejszym temperamencie. A przeciez dzieki tym zaletom dosyc bezbolesnie przezyla wywozke. Jeszcze w czasie transportu zakochal sie w niej mlody czekista, nazwiskiem Frolow, a "matka Polka", jak czesto nazywal ja syn, nie pogardzila wzgledami wplywowego politruka. Koniec wojny zastal ja na stanowisku kierowniczki stolowki NKWD w Alma Acie. Idylle z Aleksandrem Frolowem przerwalo wyzwolenie Bialorusi, na ktorej zyla jego prawowita malzonka i dwojka dzieci. Milosc prysla. A pani Helena z synem i mlodsza corka Krysia, starsza umarla na tyfus jeszcze na poczatku zsylki, pod koniec roku 1945 wrocila do Polski. Wyladowali u dalekiej kuzynki w Lodzi, zony przedwojennego adwokata Lejby Rozenkranca, ktory juz jako Ludwik Rozycki robil blyskotliwa kariere w Polsce Ludowej. Sedzia w sadzie wojskowym, po przeniesieniu do Warszawy, awansowal na jednego z dyrektorow w Ministerstwie Sprawiedliwosci, wykladal tez na uniwersytecie. Po 1956 roku wyjechal do Izraela, jednak praca w kibucu wyraznie go nie pociagala, totez szybko wrocil do Europy. Po uzupelnieniu wiedzy z zakresu prawa autorskiego zmienil fach i na poczatku lat szescdziesiatych w dawnej kolebce nazizmu - Monachium, stworzyl agencje autorska promujaca tworczosc pisarzy zza zelaznej kurtyny. Jak zylo sie Henrykowi w Lodzi z dwoma matkami? Nigdy o tym nie wspominal, chociaz w Chlodnym weekendzie mozna dopatrzec sie psychologicznego studium zakompleksionego dziecka, wyrastajacego wewnatrz trojkata malzenskiego, tworzonego przez mezczyzne zyjacego z dwiema kobietami naraz. Tymczasem jego biologiczny ojciec przeszedl chlubny szlak polskiego korpusu bez szczegolnych osobistych osiagniec... Sluzyl zazwyczaj na glebokim zapleczu, w dziale uzbrojenia, a jedyna lekka rane odniosl, wypadajac z wojskowego gazika, podczas operacji pod Ankona. Po wojnie osiadl w Londynie, gdzie zostal pracownikiem malej hurtowni towarow chemicznych. W latach siedemdziesiatych firma ta specjalizowala sie w rozprowadzaniu sztucznych ogni. Najwiekszy z fajerwerkow mial miejsce 31 grudnia 1981, kiedy caly magazyn zlokalizowany w starym hangarze wylecial w powietrze, a doczesne szczatki Barskiego, wsrod rac, wybuchow, plomieni i iskier, zamienione w miliony drobin, rozproszyly sie ponad polami hrabstwa Kent. W tym miejscu biografii rodzinnej postawilem spory znak zapytania. Ojciec emigrant z przeszloscia u Andersa powinien byc dla obywatela PRL-u powaznym obciazeniem, a tymczasem Barski, nawet w latach szescdziesiatych, nigdy nie mial klopotu z paszportem. W dodatku podczas kazdej bytnosci na Zachodzie spotykal sie konspiracyjnie ze swym ojcem. A jednak nie wyciagano wobec niego zadnych konsekwencji, choc trudno uwierzyc, ze SB nie wiedziala o tych kontaktach. Tomik poetycki Sygnaly galopujacego czasu wydany wiosna 56, pozostajacy nadal w socrealistycznej manierze, choc z pewnymi odwolaniami do nadciagajacej odwilzy, jest zarazem dla Barskiego pozegnaniem z poezja. Czasem tylko zdarzy mu sie napisac fraszke, jak ta opublikowana w owczesnych "Szpilkach" i zatytulowana Odwilz: Spadaja sople na leb na szyje, kogo nie trafia, ten przezyje - ale mowa wiazana wyraznie przestaje go pociagac. Jesienia owego dramatycznego roku w mlodym studencie rusycystyki rodzi sie prozaik, jezdzi po zrewoltowanym kraju, pisze reportaze do "Po prostu", choc w drodze na ogarniete rewolucja Wegry dociera jedynie do Czechoslowacji. Potem publikuje opowiadania w "Nowej Kulturze". Z upodobaniem atakuje "bledy i wypaczenia" od lewa. Z pozycji prawdziwego marksisty. Jego jednoaktowka Czarne i czerwone - przewrotny dialog ksiedza z sekretarzem partii odbywajacy sie w izbie wytrzezwien - zostaje wystawiona w 1958 roku przez studencki teatr "Loza". Miesiac pozniej spada z afisza, zdjeta po trzech spektaklach przez cenzure. Wzmacnia to jego rodzaca sie slawe. Zaczyna byc wymieniany jednym tchem obok Hlaski i Tyrmanda. Przyjety wkrotce do Zwiazku Literatow Polskich jest przez kilka lat najmlodszym czlonkiem organizacji pisarzy. W 1959 roku Barski wstepuje do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i wyjezdza na dalsze studia do Moskwy. Przywozi stamtad tom opowiadan Mrozny poranek - sloneczne poludnie i zone, przepiekna Murke, z pochodzenia Ormianke, ktorej zazdrosci mu caly Zarzad ZLP Moze z wyjatkiem Iwaszkiewicza. Niestety, ta piekna i podobno dobra zona w polowie lat siedemdziesiatych umiera na raka piersi. Dzieci nie maja. W roku 1968 na znak protestu przeciw antysemickim czystkom na polskich uczelniach sklada legitymacje partyjna. Mimo to jest nadal drukowany i wznawiany. W Niemczech na podstawie Czarnego i czerwonego powstaje glosny film o wybitnie antyklerykalnej wymowie. W opublikowanej w "Polityce" pod pseudonimem "Zbaraski" recenzji pod tytulem Bledy i wybaczenia autor odcina sie od tej ekranizacji. W roku 1974 za powiesc historyczna Diabel zjechal do Salem, oceniana oficjalnie jako atak na amerykanska mitologie, a pokatnie cieszaca sie renoma zakamuflowanego studium totalitaryzmu, dostaje nagrode panstwowa. Po powstaniu Komitetu Obrony Robotnikow Barski wspiera te inicjatywe rowniez finansowo, chociaz do stanu wojennego wstrzymuje sie z publikowaniem w drugim obiegu. 13 grudnia zastaje go w RFN-ie, dokad wyjechal z cyklem odczytow, zorganizowanych przez Rozyckiego. Dosc szybko podejmuje tam wspolprace z Wolna Europa w ktorej publikuje felietony literackie, poslugujac sie pseudonimem "Narodowiec". Przez pewien czas kandyduje nawet na stanowisko szefa rozglosni, ale nie znajduje dostatecznego poparcia u Amerykanow. Mimo ze bywa ulubionym celem atakow Jerzego Urbana, podczas jego konferencji prasowych, jesienia 1988 bez wiekszych przeszkod wraca do kraju. Wchodzi w sklad Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Walesie, robi sobie z nim historyczne zdjecie, a nastepnie bez zadnych problemow zostaje senatorem jednego z pszenno-buraczanych wojewodztw. Sporo wskazuje na to, ze emigracja zmienila "Narodowca" na powrot w internacjonaliste. Calkowicie wyparowala z Barskiego patriotyczna frazeologia, a zdrowy organizm wydalil katolickie miazmaty. W narastajacym konflikcie w obozie solidarnosciowym Barski bardzo szybko opowiada sie po stronie lewicy laickiej - skutkiem czego, na slynnym, burzliwym posiedzeniu Komitetu Obywatelskiego slyszy od Lecha obrazliwe: "kundel potrafi wyjsc z rasowego psa nawet w trzecim pokoleniu". Do powolanego przez lewice laicka ROAD-u[1] jednak nie wchodzi. Odsuwa sie od biezacej polityki, zadowalajac sie pozycja niezaleznego autorytetu moralnego. Co nie znaczy, ze nie przyjmuje zaszczytow. W drugiej polowie lat dziewiecdziesiatych szefuje polskiej placowce kulturalnej w Genewie, rychlo prezydent Kwasniewski odznacza go Krzyzem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski z Gwiazda. Powiesc Zapasnicy otrzymuje nagrode Nike... W ciagu zaledwie siedmiu lat zostaje przelozona na 18 jezykow.Zreszta lista sukcesow, nagrod i odznaczen jest tak dluga, ze az meczaca. W aneksie do pracy Magdaleny zajmuje bite cztery strony. Tyle mniej wiecej udalo mi sie ustalic z biografii pisarza na podstawie wywiadu rzeki, przeprowadzonego przez Terese Toranska, pracy Magdy i ksiazeczki napisanej przez Mikolaja Slysza u schylku komuny. Natomiast w Hanbie domowej Jacka Trznadla o Barskim nie znalazlem ani slowa. Nie wziela go na zab Joanna Siedlecka. Nie dobral mu sie do skory tygodnik "Wprost". Czy mozna bylo na takiej podstawie wyciagnac jakiekolwiek wnioski? Nie wiem. Skonczylismy rozmowe z Podlaskim dobrze nad ranem. Chlopak nie dawal za wygrana. I prosil, zebym nie odpuszczal. -Jestem pewien, ze go dopadniemy. -Na jakiej podstawie? -Po prostu to czuje. Spotykam go w snach. Jak w filmie Bliskie kadry, krotkie ujecia. Widze jego oczy, widze jego rece. Widze rudowlosa kobiete i mezczyzne ze zlamanym nosem. Nie slysze jednak slow... Bylem wiecej niz przekonany, ze Podlaski koloryzuje, chcac mnie zachecic, udawalem wiec, ze biore jego opowiesci za dobra monete. I pytalem, co w takim razie proponuje. -Ja bede szukal dalej, a na pana miejscu sprobowalbym dotrzec do znajomych tego drania. Chocby do redaktora Slysza. Wyglada na to, ze nie przepada za Barskim. -Z tego, co wiem, od lat mieszka gdzies na Podkarpaciu. -I tak dobrze, ze nie w Chinach. Kiedy Adas wyszedl (stanowczo odmawiajac przespania sie w pokoju goscinnym), wydobylem spomiedzy wycinkow portretowe zdjecie Barskiego, nos waski, lisi podbrodek, krzaczaste brwi i gesta, jak zawsze nienagannie ufarbowana czupryna. -Kim jestes? - pytalem. - Rzadkim cwaniakiem czy nieprawdopodobnym szczesciarzem? III MIKOLAJ SLYSZ Kilkanascie kilometrow za Limanowa skrecilem w boczna droge. Dolina przypominala wawoz, z chalupkami przytulonymi do zboczy, niewielkimi kamienistymi poletkami i sadami, poprzedzielanymi kepami drzew i krzakami wczepionymi w grunt wokol strumykow. Nowych domow nie widzialem zbyt wielu. "Wies nieletniskowa" - to wiele tlumaczylo. Bylo chlodno, moze nawet ponizej zera, ale bezsnieznie.Pojawila sie tablica z napisem "Murawka" i ostrzezenie przed ostrym zakretem. Ograniczajac predkosc, minalem kosciol i cmentarz. Przy spozywczym, gdzie konczyl sie asfalt, dwoch tubylcow tylko w swetrach, nie baczac na ziab, pokrzepialo sie piwem. Wysiadlem i zapytalem ich o Mikolaja Slysza. Nazwisko chyba nic im nie powiedzialo. Natomiast na haslo "dziennikarz z Warszawy", ten bardziej pekaty niedbalym gestem wskazal na szary dach, ledwie wystajacy spoza drzew, prawie u samego szczytu wzgorza. -Tamuj! - poinformowal. Podziekowalem, zamierzajac wrocic do samochodu, ale w nizszego wstapil naraz duch goscinnosci. -Pojade z panem - zaproponowal. - Miastowemu nielatwo trafic. Kazdy tu ma wlasna droge do chalupy. Krzywy Jozek swoja przegrodzil, wiec od tylu trza, skrecic w gore kolo Lajci, a potem za Dzialem w dol. Cuchnelo od niego alkoholem i tanimi papierosami, a pakujac sie do auta, pierdnal mocno, co pokryl rubasznym rechotem. Wyboista droga wiodla stromo w gore. Glebokie koleiny grozily w kazdej chwili urwaniem miski olejowej. -Dobrze, ze wzial mrozek - gadal tubylec. - Gdyby teraz puscilo albo nie daj Boze popadalo, nie przejedzie sie. Chyba ze ma sie naped na cztery kola. Jak ja! Kiedy wyrazilem podziw dla tego faktu, rzekl: -Robilo sie w Ameryce! A fiata tego dziennikarza, poki byl na chodzie, to moj kuzyn Rarog dobre piec razy traktorem wyciagal. Pan tez dziennikarz? Kiwnalem glowa pragnac juz teraz wczuc sie w przybrana role. Wyznanie, ze jestem historykiem, mogloby Slysza usztywnic, a gdybym podal sie za historyka literatury, ryzykowalbym latwe zdemaskowanie. Przy kolejnym rozwidleniu moj przewodnik wysiadl, tlumaczac, ze powinienem jechac dalej wzdluz sadu, a przy kapliczce zakrecic w dol i bede na miejscu. Wsrod bezlistnych drzew chalupa z mocno oszronionym dachem robila wrazenie ponure. Z wyjatkiem cienkiej smugi dymu nic nie wskazywalo, ze jest zamieszkala. Plot straszyl powylamywanymi sztachetami. Brama miala jeden zawias urwany, a schody z kamienia, przerosle korzeniami i darnia wygladaly na tak nadwerezone, ze z kolejna wiosna przy wiekszych roztopach z pewnoscia splyna w doline. A przeciez widac bylo tu i owdzie slady minionej swietnosci. Rzezbione okapy i futryny okienne, rzad drewnianych swiatkow wokol ganku. Drzwi byly niedomkniete. Zapukalem raz i drugi, nie slyszac odpowiedzi, wszedlem do srodka. Wielki pies rasy nieokreslonej, ktory spal zaraz za progiem, na moj widok uniosl nieco glowe i usilowal zamerdac ogonem. Zdaje sie jednak, ze to przerastalo jego mozliwosci. Siwy pysk wskazywal, ze wedle psiego kalendarza musial nalezec do stuletnich starcow. Jednak nie to zrobilo na mnie wrazenie. W sieni, a takze w widocznej za otwartymi drzwiami izbie, wszedzie pietrzyly sie ksiazki. Wypelnialy wszystkie polki, lezaly w rownych kupkach. Nieczesty widok w wiejskiej chalupie... -Halo, jest tam kto? Panie Mikolaju! Brak odpowiedzi. Gospodarza zastalem w ciemnawej kuchni. Siedzial na bujanym fotelu, obok kuchennego pieca, w ktorym buzowal ogien. Nie spal. Na moj widok podniosl sie z pewnym wysilkiem, wyciagnal koscista reke i uscisnal moja z sila o jaka bym go nie podejrzewal. Kiedys musial byc postawnym mezczyzna. Teraz szary, wyciagniety sweter i wytarty skorzany bezrekawnik wisialy na nim jak na duzo mlodszym bracie. Dlugie siwe wlosy opadaly na ramiona, kontrastujac z gladko wygolona twarza i podcietym wasikiem. -Czekalem na pana. Sadzac po liscie, myslalem, ze przybedzie ktos starszy - mowil glosno, silnie akcentujac sylaby, w sposob charakterystyczny dla czlowieka niedoslyszacego. - Zapraszam na kawe. Jak wroci Krysia, pomyslimy o kolacji. - Dluzsza chwile myszkowal po szafce, a potem mruknal: - Akurat kawy nie ma... Ale jest za to swiezo zaparzona herbata. - Dolal do pekatego imbryka wody i postawil go na goracej blasze. -I jak sie panu podoba nasza Murawka? Kiedy przyjechalem tu po raz pierwszy i zobaczylem wschod slonca nad Chowancem - tu wskazal zalesione wzgorze naprzeciwko - uznalem, ze to najpiekniejsze miejsce na swiecie... -Rzeczywiscie, dosc tu malowniczo - przyznalem nieszczerze, zastanawiajac sie, jak przejsc do rzeczy. -Krystyna poczatkowo marudzila, ze my, cepry, nie damy tu sobie rady. Ze nie zaaklimatyzujemy sie tu, nie zrozumiemy miejscowych, ich mowy, obyczajow. Ale oni ja po-ko-cha-li! Wie pan, co roku cala wies przychodzi do nas po kwiaty na Boze Cialo. Nieomal jak ilustracja dzwiekowa do tych slow zabrzmial tupot mlodych nog. I mocny glos od progu: -Przynioslam mleko, panie Mikolaju. Dziewczyna miala moze osiemnascie, moze dziewietnascie lat i mimo ze bylo dosc ciemno, spostrzeglem, ze jest zgrabna, pozniej, kiedy zapalila swiatlo, w pelni moglem podziwiac jej zjawiskowe piekno. Regularne rysy, ciemne wlosy, usta pelne. Na moj widok stropila sie. -Nie wiedzialam, ze ma pan goscia, panie Mikolaju - powiedziala, cofajac sie ku progowi. -To moj przyjaciel, dziennikarz z Warszawy, pan... - zmarszczyl czolo, usilujac sobie przypomniec. Podsunalem mu "Wiktor" - ...pan Wiktor! A to moja sasiadeczka, Dorotka Rarog. Przychodzi do mnie na lekcje angielskiego i historii. Bardzo ambitne i zdolne dziecko, chce zdawac na studia do Krakowa, a poziom w jej liceum jest za-trwa-zajacy! Popatrzylem na dziewczyne, skinela glowa. -Moze cos ugotuje - zaproponowala. - Pan pewnie z podrozy...? Mikolaj rozpromienil sie. -Jesli bedziesz taka mila... Liczylem, ze Krysia wczesniej wroci z Nowego Sacza, ale wyjatkowo dzis sie spoznia. Na moment grymas niecheci, a moze smutku, przebiegl przez twarz mlodej goralki. -Pojde i przyniose cos z domu - zaofiarowala sie. - Pan to chyba nawet ziemniakow nie ma. I drzewo sie konczy. Narabac trzeba! Slysz nic nie powiedzial, podszedl do okna i przez brudna szybe patrzyl przed siebie. -Mowilem jej, zeby nie brala samochodu - mamrotal. - Teraz wszystko sie psuje, a malo kto pomoze na drodze. -To moze ja pomoge przy tym drewnie! - Skorzystalem z okazji, zeby wyjsc za dziewczyna. Mialem do niej kilka pytan. -O kim pan Mikolaj caly czas mowi? - zapytalem polglosem. - Wydawalo mi sie, ze jego zona nie zyje. Dorota westchnela. -Tak, bedzie juz piec lat, jak fiat pani Slyszowej zderzyl sie pod Ujanowicami z kamazem. Ale on tego nie przyjmuje do wiadomosci. Czeka na nia na okraglo. Praktycznie nie wychodzi z domu. Nie, zeby kompletnie sfiksowal - kiedy go zapytac o literature albo historie, to jest zupelnie normalny. Angielski tez zna swietnie, a po rosyjsku mowi jak rodowity Rosjanin... -Musieli bardzo sie kochac - stwierdzilem. -Bylam jeszcze bardzo mala, ale pamietam, ze stanowili wspaniala pare. Pani Krystyna wygladala jak stara hrabina... Uczyla mnie jesc widelcem i nozem, poprawiala kazdy moj blad jezykowy. Nauczyla mnie gotowac... To tutaj. - Wskazala stos pniakow. - Tylko niech pan sie nie skaleczy! - dorzucila, widzac, jak siegam po siekiere. - A ja zaraz wroce! Stwierdzenie, ze w sprawach zawodowych znakomity krytyk zachowal troche oleju w glowie, nieco mnie pocieszylo. Nie przejechalem czterystu kilometrow tylko po to, zeby pogwarzyc sobie ze zbzikowanym starcem. * * * Dorota postawila przed nami potezna miche parujacych ziemniakow, posypanych grubo solidnymi skwarkami i sie ulotnila. Wzielismy sie do jedzenia. Kazdy swoja metoda ja krajac kartofle na polowki i cwiartki, Mikolaj rozgniotl swoja porcje na pulpe i starannie wymieszal z kawaleczkami miesa.-Powiada pan, ze pisze artykul o Barskim - zagadnal, gdy nieco nasycilismy glod. - A wydawalo mi sie, ze juz wszystko o nim zostalo napisane. -W swietle poglosek o sporych szansach na Nagrode Nobla moja gazeta uznala, ze warto byloby znalezc cos ciekawego... -Ciekawego? - Zamyslil sie. - Ciekawa moglaby byc tylko prawda. A jej nie napiszecie. On jest nietykalny. -Czasy sie zmieniaja i "Gazeta Wyborcza" nie ma juz monopolu na kreowanie autorytetow - zauwazylem. - Skrytykowac mozna dzis kazdego. -Moze, moze - zgodzil sie bez wiekszego przekonania. - Nie tacy jak pan polamali na nim zeby. -Slyszalem o waszym konflikcie. -Jaki tam konflikt! - zasmial sie gorzko. - Konflikt wymaga dwoch stron. Tymczasem Henio po prostu obiecal, ze mnie wyrzuci z Warszawy, i dopial swego. Moze pan sobie wyobrazic, jak to jest, kiedy nie mozna nigdzie niczego napisac, z dnia na dzien zdejmuja panu autorski program w telewizji, nie zapraszaja do radia. A wie pan dlaczego? Udalem, ze nie wiem. -Osmielilem sie skrytykowac Zapasnikow - "najwybitniejsze dzielo dojrzalego geniusza". No to mnie wykonczyl. Oczywiscie nigdy sie do tego nie przyznal, wszem wobec rozpowiada o mnie jak o starym przyjacielu. Nawet odwiedzil mnie tutaj. Naprawde! Siedzial tam na ganku, zarl szarlotke Krystyny, popijal moja nalewka i namawial, zebym przyjechal do Krakowa. Nie ma pan pojecia, jak pieknie umial namawiac. Robili mu wlasnie benefis w Teatrze STU i potrzebny byl ktos taki jak ja. Swiadek przeszlosci! Najstarszy przyjaciel! Bo wie pan, bylismy razem w gimnazjum, potem na studiach. Poprawialem jego koslawe wierszyki, bylem pierwszym recenzentem... Pisalismy wspolnie wstepy i recenzje. Do czasu. -A co was poroznilo? -Dobre slowo. "Poroznilo"... Po prostu pewnego dnia odkrylem, ze moj druh jest zlodziejem. Omal nie wyrwalo mi sie, ze ja tez zostalem okradziony. Ale nie przerywalem Slyszowi. -Nie moze pan tego wiedziec, ale Czarne i czerwone, jeszcze jako powiesc, napisalismy razem, na pierwszym roku rusycystyki. Bylismy glupimi szczeniakami, zaczadzonymi marksistowska ideologia. "Precz z ksiezmi", "Bog umarl", "Religia to opium dla ludu..." i tym podobne dyrdymaly. Mozna powiedziec, ze w tamtych czasach rywalizowalismy miedzy soba, kto jest wiekszym ortodoksem. Furda tradycja! Budowalismy nowy lepszy swiat. A Czarne i czerwone mialo wesprzec jego racjonalne fundamenty. W miedzyczasie jednak to i owo sie zdarzylo. Heniek zdobyl maszynopismienna kopie przemowienia Chruszczowa z XX Zjazdu i cala noc konsumowalismy ten na wpol zakazany owoc. Wkrotce po czerwcowej masakrze pojechalem do Poznania i tam na dobre zaczely mi sie otwierac oczy, w Pazdzierniku juz wiecowalismy permanentnie, biegajac miedzy uczelnia, Zeraniem a redakcja "Zycia Warszawy", gotowi z bronia w reku zagrodzic droge sowieckim czolgom. Zabawne, ze nadal uwazalismy sie za marksistow, tyle ze zgromadzonych pod haslem: "Socjalizm tak, wypaczenia nie". Tymczasem wrocil z Komanczy Wyszynski i zadeklarowano "pokoj bozy miedzy partia a Kosciolem". W tej sytuacji wspolnie postanowilismy zrezygnowac z druku naszej powiesci. Wyrzucilem swoja kopie. Myslalem, ze Henryk postapil podobnie. Mylilem sie. Po dwoch latach, kiedy Gomulka znow zaczal przykrecac srube, Barski wyczul, ze nadchodzi wlasciwy moment. Przerobil powiesc na sztuke, zaniosl do studenckiego teatrzyku. Jedyny blad, jaki wtedy popelnil, polegal na pospiechu. Premiera odbyla sie za wczesnie i narobila za duzo szumu. Bolcio Piasecki polecial ze skarga do Kliszki i sztuka spadla z afisza. -Niesamowite! -Niesamowite bylo cos innego. Kiedy pare dni po tej aferze spotkalismy sie w knajpie Stowarzyszenia Dziennikarzy, na Foksal, Barski w ogole nie okazywal zazenowania. Przy wodce (uczciwie przyznaje - to on stawial) poszedl jeszcze dalej: "Nie rozumiem, czemu sie dasasz, Miki, przeciez odpusciles ten pomysl, a ja wzialem tylko tytul...". Nie wiem, dlaczego nie dalem mu w morde. Chyba bylem za bardzo pijany. -I nie zniszczylo to waszej przyjazni? -Gdyby pan spytal Henryka, stwierdzilby, ze nic nie jest w stanie jej zniszczyc. Do dzis dnia kochamy sie jak dwa aniolki. Pan go nie zna - wielka szkoda - mistrz autokreacji. Bezczelnosc podszyta wdziekiem. I to absolutnie instrumentalne traktowanie ludzi... Czy pan wie, ze ja wtedy jednak pojechalem do Krakowa? -Naprawde? - zdziwilem sie. - Zbierajac dossier Barskiego, ogladalem ten "Benefis" na kasecie, i jakos nie przypominam sobie pana... -Prosze popatrzyc jeszcze raz uwaznie na publicznosc, ostatni rzad u gory. Na pewno tam jestem. Tylko moja laudacje wycieli. Zdaniem kierownictwa "Dwojki" byla podobno "zbyt inteligentna". Chyba jednak nie powinienem narzekac, bo cos mi nawet zaplacili. Henryk nie dalby mnie skrzywdzic. - Tu na moment zrobil blazenska mine i dorzucil z udawana powaga: - Nigdy! Ale wracajac do tematu. Patent raz wyprobowany przy Czarnym i czerwonym chwycil. Totez Barski powtarzal go przez lata. -Kradl?! -Ale zrecznie! Pomysl na Diabla przyniosl mu na spotkanie autorskie jakis domorosly wielbiciel, komu ukradl Zapasnikow, nie wiem. Moze zreszta wyjatkowo to jego wlasna koncepcja. Wskazywaloby na to idealne wstrzelenie sie w koniunkture, w zapotrzebowanie... Ten dialog w trojkacie: Polacy, Niemcy, Zydzi. Podlizywanie sie mniejszosciom seksualnym... Tak, drogi panie redaktorze, ten wszechswiatowy sukces zostal zaprojektowany po ap-te-kar-sku! Henio napisal dokladnie to, co powinien napisac postepowy pisarz w Polsce czy raczej w mazowieckim landzie, wchodzacym wlasnie do zjednoczonej Europy. Tylko ja probowalem w recenzji poruszyc ten aspekt. Zdradzic, ze Barski nie ma serca, a jedynie bardzo czuly sejsmograf do wykrywania, gdzie stoja konfitury, sprzegniety z maszynka do robienia pieniedzy... -Zadziwiajace, ze nikt nie probowal go zdemaskowac - powiedzialem, kiedy na moment urwal i siorbnal herbate. -Paru probowalo, ale przegrali. Mnie udawalo sie go podszczypywac, ale tylko do czasu. Tymczasem zrobilo sie chlodniej, dorzucilem wiec troche drewna do pieca, a potem zapytalem wprost: -Wie pan, kto za nim stoi? -Dzis Salon. -A wczesniej? -Sadze, ze na kolejnych etapach bezblednie wybieral sobie roznych mecenasow. Partia, wplywowy tygodnik, srodowiska opozycyjne, lewica zachodnioeuropejska. A jak trzeba bylo, za "Solidarnosci", nawet Kosciol katolicki. Henio zawsze wybiera tych, co staja sie silni, a porzuca slabych. Teraz podobno juz wkupil sie w laski nowej wladzy. Nie do wiary, ale jednak prawdziwe! -A sluzby? - pytanie o role bezpieki w karierze Barskiego od dluzszego czasu wisialo mi na ustach. Krytyk spowaznial, zmarszczyl brwi. Milczaco wstal i dluzsza chwile dolewal sobie herbaty. Kiedy odwrocil sie, z jego twarzy znow trudno bylo wyczytac cokolwiek. -Nic na ten temat nie wiem. Zawsze manifestowal swoja niechec do ubecji. Zreszta, mowiac tak miedzy nami, panie Wiktorze, gdyby cos na niego bylo, dawno by juz mu to wyciagneli. Choc potezny, ma setki wrogow, tyle ze utajonych. Bylyby jakies anonimy, donosy. Przynajmniej plotki. Oczywiscie nigdy nie mozna byc pewnym... Sluzby? - pyta pan. - Siedze tu na wsi, ale prenumeruje gazety i wiem, do jakiej tezy pan zmierza. Ze w PRL-u niemozliwa byla wielka kariera bez sprzedania duszy diablu. Taaak, to calkiem poprawne rozumowanie. Podejrzewam jednak, ze zdarzaly sie wyjatki. Kiedy ktos bywal sprytniejszy od diabla. Nagle z daleka dobiegl nas dzwiek, moze byl to klakson, a moze krzyk nocnego ptaka. Mikolaj zerwal sie z fotela, wypadl na ganek. Tam dwukrotnie zapalil i zgasil lampe wiszaca nad schodami. -To nasz umowiony znak - wyjasnil - kiedy Krystyna mija mostek przy sklepie, daje sygnal klaksonem, wtedy ja migam jej swiatlami, a w odpowiedzi ona wlacza dlugie. Widzi pan? Niczego nie widzialem. Dopiero teraz zauwazylem, ze w trakcie naszej rozmowy zrobilo sie zupelnie ciemno. W dole plozyla sie mgla, na stokach vis-r-vis nas rozblyskaly nieliczne swiatelka. Slysz jeszcze raz mrugnal zarowka ale nie doczekawszy sie odzewu, dal za wygrana. -Musialem sie przeslyszec - wymamrotal i jakby skurczyl sie w sobie. Odnioslem wrazenie, ze nasza pogawedka bardzo go zmeczyla. W kuchni opadl ciezko na fotel i dluzsza chwile nie mogl wypowiedziec slowa. Wyczulem, ze pora sie pozegnac. Zapytalem tylko, czy moge przyjechac jutro? -Przenocuje w zajezdzie w Laskowej - powiedzialem. - A z samego rana pozwolilbym sobie wpasc. -A gdzie pan bedzie jezdzil? - obruszyl sie. - Krystyna przygotuje panu spanie w goscinnej... Albo nie bedziemy na nia czekali. Sam to zrobie. Perspektywa jazdy wertepami, po nocy, niezbyt mi sie usmiechala, totez przyjalem oferte. Inna sprawa, ze predko pozalowalem swej decyzji. "Izba goscinna" okazala sie chlodnym, wilgotnym pomieszczeniem, w ktorym cuchnelo stechlizna. Posciel rowniez wygladala na drugiej lub trzeciej swiezosci. Bylem jednak zbyt senny, by przejmowac sie szczegolami. Nakrylem sie wystrzepionym kocem. Narzucilem na niego jeszcze stary kozuch. Glowe przezornie ukrylem pod czapka... Sen przyszedl blyskawicznie, ale nie spalem dlugo. Obudzily mnie krzyki. Jakis podpity glos nawolywal: -Dora, Dorka! Gdzie jestes, ty glupia dziwko...?! Potem czyjs kulak zalomotal w drzwi i uslyszalem glosy. -Nie ma tu mojej Dorotki? -Nie, sasiedzie, od popoludnia jej tu nie bylo. Ale z tego, co wiem, krowy wydojone. Przybysz zaklal brzydko i odszedl. Uslyszalem, jak Slysz rygluje drzwi i czlapie w strone swej sypialni. Znow zasnalem. Chyba jeszcze szybciej. * * * Dawno nie snila mi sie Magdalena. Byc moze bywa tak, ze dusze zmarlych po pewnym czasie oddalaja sie na taki dystans, ktory uniemozliwia im kontakt. Nawet we snie. Tak zdarzylo sie z moim ojcem. Przez blisko rok po swojej smierci przychodzil do mnie nieomal kazdej nocy. Wizyty byly tak realistyczne, ze nawet na jawie, za dnia meczyla mnie niepewnosc: A moze naprawde nie umarl? Moze pomylono go z kims innym. W koncu z Kanady przyjechala jedynie urna z prochami.Wszystkie sny zaczynaly sie podobnie - charakterystyczne trzasniecie furtki, kroki na drewnianych schodach... Ciekawe, ze przybywal do mnie w swojej najlepszej postaci, zdrowy, usmiechniety, wygladajacy jak wowczas, kiedy organizowal "Solidarnosc". Opowiadalem mu o moich codziennych przezyciach, drobnych sukcesach i porazkach, zwierzalem sie z porywow serca, unikajac jak ognia aluzji na temat jego smierci. Nie chcialem, zeby wiedzial, iz uznalismy go za zmarlego. Czesto martwilem sie, jak egzystuje? Czulem wyrzuty sumienia, ze go ograbilismy. - Mama przywiozla zza oceanu jego rzeczy, mieszkanie zajal ktos obcy. -Nie martw sie o mnie - odpowiedzial pewnego razu. - Calkiem niezle daje sobie rade. Chcesz zobaczyc, jak mieszkam? Chcialem. Zaraz znalezlismy sie na osiedlu przypominajacym to, na ktorym mieszkal w Gdyni jeszcze jako kawaler, pieciopietrowe bloki z czerwonej cegly. Tam doprowadzil mnie do slepej sciany, bez okien, w ktorej znajdowaly sie niewielkie metalowe drzwi. Zazwyczaj trupie czaszki i napis "Bacznosc - wysokie napiecie" sygnalizuja, ze jest to pomieszczenie techniczne. Tym razem na drzwiach nie zauwazylem zadnego napisu. Skrzypnelo. Drzwi stanely przede mna otworem. Weszlismy. W srodku panowal czerwonawy polmrok, niczym w ciemni fotograficznej, choc nie zauwazylem zrodla purpurowej poswiaty. Zobaczylem za to lozko, stolik i chyba jakies krzeslo. Na stole stal kubek. Znajomy porcelanowy kubek z miniatura zolnierzyka i odtraconym uszkiem. -Jak widzisz, mam wszystko, czego mi potrzeba - rzekl tata. I chyba juz nigdy wiecej mi sie nie przysnil. A teraz odwiedzila mnie Magdalena. Tu w Murawce! Zobaczylem ja w sadzie, ponizej domu Slysza, wychodzaca z mgly, w samej nocnej koszuli, z rozpuszczonymi wlosami. Chyba mnie nie widziala. Chcialem zawolac: "Madziu, Magdusiu!", ale moje usta, niczym sklejone folia ani drgnely. Tymczasem moja ukochana odwrocila sie. I poczela oddalac. Byla bosa, a na jej pietach widzialem slady swiezej gliny. Jakby wyszla z grobu. Pobieglem za nia ciezko i z wysilkiem, jak gdybym poruszal sie w kisielu. Tymczasem sad wokol nas zmienil sie, mgla przeksztalcila w drewniane sciany dlugiego korytarza. Biala sylwetka oddalala sie coraz szybciej i szybciej. Naraz potknalem sie. I zaczalem spadac, tak jakby pod moim nogami otworzyla sie przepasc. Obudzilem sie. Mrok dookola. Na fosforyzujacej tarczy zegarka - pierwsza. Usta zeschniete na wior. Koniecznie musialem sie napic! Zsunalem sie z wyrka i wyszedlem na korytarz. Od razu uderzyly mnie dwie rzeczy - to byl TEN korytarz z mego snu. Tyle ze krotszy! Natomiast w jego polowie, spod niskich drzwiczek saczylo sie swiatlo. Na ile zapamietalem topografie domu, znajdowala sie tam pozbawiona okien garderoba, pelna strojow pani Krystyny. Czyzby jej widmo przybylo przymierzyc to lub owo... Ciekawosc wziela gore. Nie pukajac, by nie sploszyc ducha, bardzo delikatnie otworzylem drzwi. Przeciag omal nie zgasil trzech swieczek, palacych sie na zydelku. Dorota pisnela, czytana ksiazka wypadla jej z rak, a w szeroko rozwartych, nad wyraz doroslych oczach dojrzalem realna trwoge. -Przepraszam - powiedzialem najlagodniej, jak umialem. Podciagnela pod szyje stary, dziurawy pled, kulac sie na starej skrzyni sluzacej jej za legowisko. -Nie zrobisz mi krzywdy, prawda? - zapytala. -Naturalnie. Z maksymalnie przyjazna mina zrobilem krok do przodu. Zadygotala. Cofnalem sie do progu. Zobaczylem na jej twarzy ulge. Postanowilem tam pozostac. -Nie mialem pojecia, ze tu spisz, chcialem sie tylko napic... - sumitowalem sie nieskladnie. Popatrzyla na mnie tak uwaznie, ze poczulem sie jak u rentgena. -Jestes dobrym czlowiekiem. Nie powiesz nikomu, ze tu jestem? Nikomu, prawda? Kiwnalem glowa. I choc cisnely mi sie na usta najrozmaitsze pytania, wskazalem wzrokiem ksiazke. -Co czytasz? -Dialogi Platona. - Nadal wyczuwalem w jej glosie ogromne napiecie i wyrazna niechec do kontynuowania rozmowy. Trudno! Wycofalem sie taktownie, nie mowiac nawet dobranoc. IV ZAPASNICY Kiedy powiesc Zapasnicy ukazala sie po raz pierwszy, Mikolaj Slysz okreslil ten gatunek literatury pornografia poprawno-polityczna. Byla to jednak opinia odosobniona. Moze dlatego, ze ksiazka pojawila sie na naszym rynku juz jako swiatowe arcydzielo. Henryk Barski zadbal, aby premiera przekladu niemieckiego o miesiac ubiegla druk w Polsce. Totez nim elegancko wydany tom (w dwoch edycjach - skorkowej i broszurowej) trafil u nas do rak chlopa, robotnika i inteligenta pracujacego, zdazyly juz rozcmokac sie nad nim euroliterackie wyrocznie, z Rozenkrancem-Rozyckim na czele. Polskim recenzentom wypadlo jedynie przyklasnac opinii renomowanych krytykow zachodnich, a jesli ktos mial nawet odrobine odrebne zdanie, wolal zachowac je dla siebie.Nie ulegalo watpliwosci, ze Zapasnicy mogli i powinni czytelnika szokowac. Poczynajac od osoby narratora - byl nim sekcyjny stol ("niejedno cialo na mnie rznieto" - opowiadal), po ostre sceny erotyczne, w wykonaniu pary pederastow, rozgrywajace sie pod portretem Serca Jezusowego, w malym zrujnowanym kosciolku opodal Wadowic - wszystko wydawalo sie wykoncypowane tak, by draznic profanow, a podlizac sie wtajemniczonym. Zdaje sobie sprawe, ze jestem plaszczyzna przeistoczenia, polem transmutacji - na mnie swiatynia ludzkiego ciala zmienia sie w stos ochlapow. Nie potrafie sie tym wzruszac, nie mam zmyslu powonienia, a co do smaku, nie lubie tylko, jesli ktos gasi na mym blacie papierosy lub przykleja od spodu kulki gumy do zucia, na moment przed puszczeniem pawia - inicjuje swa opowiesc narrator. Powiesc rozpoczyna sie na przelomie tysiacleci w niewielkim laboratorium na zachodniej rubiezy Polski, w ktorym Uwe i Fritz Schenkowie, dwaj modni, niemieccy artysci, specjalizujacy sie w preparowaniu ludzkich zwlok w celu wystawienniczym, zlokalizowali swoje "atelier". Ojciec i syn, osilkowaci rudzielcy, kazdy cetkowany jak ocelot, przy czym ojca, procz naturalnego pigmentu, pokrywal dodatkowo archipelag plam watrobowych, nie chwalili sie, ze ich firma UFS moze poszczycic sie dlugoletnim stazem. Uwe Schenk terminowal jeszcze w Auschwitz, pod fachowym okiem doktora Mengele. I stol-narrator byl tego swiadkiem. Fritz, urodzony grubo po wojnie absolwent monachijskiej Kunstschule, znakomicie wpisal sie w rodzinna tradycje. Egzystencje calej trojki w goscinnej Polsce zaklocil pewien incydent - i nie chodzilo bynajmniej o protesty antyfaszystow, z tymi nauczyli sobie radzic przy pomocy adwokatow, a takze dzieki wsparciu nadodrzanskich tubylcow, dla ktorych inne firmy nalezace do Schenkow byly bezcennymi miejscami zatrudnienia. Mroznego styczniowego dnia do ich laboratorium, w ramach swiezej dostawy, przywieziono zwloki dwoch starcow, pochodzace z dwoch roznych czesci niedawno zjednoczonych Niemiec - z hospicjum spod Hanoweru i domu opieki z Lipska. Fritz umiescil obu "klientow" na stole, ale nim przystapili do roboty, jego ojciec wydal przerazliwy okrzyk, a skalpel wypadl mu z reki. Co gorsza, ugrzazl na sztorc w szparze drewnianej podlogi. Chwile potem Uwe stracil przytomnosc, a osuwajac sie na podloge, nadzial sie na sterczacy skalpel, ktory rozoral mu wnetrznosci. Zmarl po trzech dniach koszmarnych meczarni. Bywa! W majakach agonalnych powrocil do Uwego obraz olimpiady w Berlinie, ktora sledzil jako nastolatek. Na jednej z kronik zarejestrowano zapasnicze zmagania aryjskiego blondyna Guntera Herzoga z Polakiem - krepym czerniawym przystojniakiem, ktoremu nieforemny nos dodawal swoistego wdzieku - Stefanem Majewskim. Zapasy nalezaly do najstarszych dyscyplin olimpijskich. Rozgrywane juz od pierwszej nowozytnej olimpiady w Atenach, przywolywaly obraz antyku znacznie bardziej namacalnie niz obrazy utrwalone na wazach czy w potrzaskanych mozaikach. Wraz ze zmaganiem spoconych cial antyk powracal w calym swym bogactwie. Nie wykluczajac pewnych wstydliwych szczegolow. Zazarty pojedynek przyniosl sukces Niemcowi. Fotografia decydujacego rzutu na mate obiegla niemiecka prase i dostarczyla sporej satysfakcji rodzicom Uwego. W konflikcie ras nadczlowiek pokonal podczlowieka. W dodatku pobity Polak byl Zydem. Zlagodzilo to nieco pozniejsza gorycz porazki, w nastepnej walce bowiem faworyt gospodarzy ulegl poteznemu Amerykaninowi. Zdecydowanie mniej powodow do radosci mieliby hitlerowscy ideolodzy, a takze rodzina Schenkow, gdyby mogli poznac pewne nastepstwa tej walki, kiedy fizyczny kontakt na macie przerodzil sie w bardziej intymne zblizenia na gruncie prywatnym. Herzog starannie ukrywal ten aspekt swego zycia, byl zdeterminowanym homoseksualista. Zapewne wskutek genetycznego zartu jego przeciwnik tez. Czy dotyk na macie wyzwolil obopolna sklonnosc - trudno dociec? W kazdym razie to, co rozegralo sie poznym wieczorem pod prysznicami, a co mozna by uznac za jednorazowy wybryk lub niekonwencjonalne kolezenskie podsumowanie rozgrywki, mialo swoj ciag dalszy. Zapasnicy spotkali sie jeszcze kilka razy na miedzynarodowych zawodach, poza tym spedzili wspolnie po pare dni raz w Polsce, a raz na Maderze. Nie bylo to latwe w czasach obowiazywania narodowego purytanizmu. Obaj usilnie skrywali swoja seksualna orientacje. W roku 1938 podczas kryzysu czeskiego Gunter dostal powolanie do wojska. We wrzesniu 1939 podobne powolanie trafilo do rak Majewskiego. Bylo jednak zbyt pozno, zeby Stefan mogl dotrzec do swej jednostki i podzielic los kolegow, ktorzy po kampanii, internowani przez Rosjan, trafili do obozu w Kozielsku. Kontakty zapasnikow ulegly przerwaniu. Zdawalo sie definitywnie. Jednak przekorny los o nich nie zapomnial. W 1944 roku Obersturmfuhrer SS Gunter Herzog trafil do Koncentrazionlager Auschwitz. Od ponad czterech lat przebywal tam jego kochanek Stefan. Majewski przezyl, poniewaz w odroznieniu od wiekszosci swych rodakow od razu wedrujacych do szeolu, znalazl sie w komandzie zajmujacym sie odzyskiwaniem uzytecznych czesci zwlok. Golono wlosy, wyrywano zlote zeby. Bezposrednim zwierzchnikiem tej grupy byl Oberscharfuhrer Uwe Schenk. Spotkanie bylych sportowcow na placu apelowym dla obu bylo szokiem. Uwe choc mogl je obserwowac, dopiero z perspektywy pozniejszych zdarzen zorientowal sie, ze w miejscu zaglady odzyla milosc nieznajaca granic, niezalezna od rezimow, ras, narodowosci, a tym bardziej plci. Wkrotce potem Herzog organizuje ucieczke przyjaciela. Przez caly lancuch posrednikow znajduje mu lokum u Polakow w poblizu Wadowic i z kochankiem spotyka sie w opuszczonym kosciolku. Pazerni Polacy, przedstawieni przez Barskiego gorzej niz szekspirowski Shylock, opiekuja sie Stefanem, dopoki posiada zloto zabrane oswiecimskiemu kapo nadzorujacemu grabiez zwlok. (Przy okazji pozbawil naleznej dzialki Uwe Schenka). Gdy cenny kruszec sie konczy, wyrzucaja Majewskiego z domu. W tym samym czasie Uwe, zdegradowany za utrate pracownika i dopuszczenie do jego ucieczki, prowadzi wlasne sledztwo, rozgryza podwojne zycie porucznika SS i naturalnie melduje, gdzie trzeba. Do proby aresztowania kochankow dochodzi we wspomnianym kosciolku, rannemu Stefanowi udaje sie zbiec, ale po paru godzinach denuncjuje go pewna mloda Polka - jak charakteryzuje ja Barski - "piersiasta blondynka, o bezmyslnym wyrazie twarzy". Egzekucja obu homoseksualistow jest pewna. Po krotkim procesie, w ktorym Uwe wystepuje w roli swiadka, Gunter zostaje skazany na rozstrzelanie. Razem z nim maja zabic pojmanego Majewskiego. Az do spotkania na stole sekcyjnym Schenk nie ma pojecia, ze nagly atak lotniczy i oskrzydlajacy manewr Armii Czerwonej uratuja obu skazanych. Nigdy wiecej jednak sie nie spotkaja. Herzog spedzi 12 lat w sowieckich lagrach, a reszte zycia strawi na podrzednej posadce w NRD, inwalida Majewski zas, w roku 1956 opusci Polske i po krotkiej tulaczce osiadzie w RFN-ie. Zaden nie bedzie nigdy zajmowac sie sportem. Bywa! Wierny swemu zawodowi pozostanie tylko stol sekcyjny z Oswiecimia. Zabezpieczony po zdobyciu obozu przez Armie Czerwona przezyje wiele lat, sluzac socjalistycznej sluzbie zdrowia, a na starosc odnaleziony w jakiejs slaskiej skladnicy zlomu i wyremontowany, trafi znow w fachowe, niemieckie rece. -Historia nieprawdopodobna, ale jak swietnie mogla sie sprzedac! W dodatku za granica - skomentowal powiesc Slysz, ktory przywital mnie rano na ganku, gdy tylko wyszedlem na powietrze z egzemplarzem Zapasnikow w reku. - Nasz drogi Henryk od zawsze marzyl o napisaniu czegos takiego. Wiecznie niesyty zaszczytow, slawy, uznania i pieniedzy... No i wreszcie mu sie udalo. -Czy gotow byl zaplacic kazda cene za sukces? -Absolutnie kazda! - Mikolaj energicznie skinal glowa. - Jego apetyt rosl w miare jedzenia. Sukces, ktory innych sklania do skromnosci, chocby udawanej, u niego zmienil sie w pyche, okraszona w dodatku pogarda dla innych. Dla slawy zabilby rodzona matke, nakrecil o tym film i sprzedal na jakims festiwalu. Nie przesadzam! Opinie krytyka przyjmowalem niczym balsam na moje rany. Ale czy mogla mi wystarczyc? Jesli chcialem zgnoic Barskiego, potrzebowalem nie przeczuc, tylko niepodwazalnych faktow. Dzien nalezal do wyjatkowo mglistych. Dolina Murawki zdawala sie w ogole nie istniec, a gdyby nie wylaniajace sie z bialego pierza drzewa, mozna by odniesc wrazenie, ze chalupa Slysza unosi sie w powietrzu, poza swiatem, poza rzeczywistoscia. Rankiem (sprawdzilem to) w garderobie nie bylo ani sladu Dorotki. Pachnialo wylacznie stara odzieza i szczurzymi odchodami. Jedynym dowodem istnienia dziewczyny byla czekajaca na nas w sionce banka z jeszcze cieplym mlekiem, szesc swiezych buleczek i cztery jajka. Dzielna licealistka zdazyla wydoic krowe, zrobic zakupy i jeszcze zalapac sie na odchodzacy o siodmej autobus do Limanowej. Slysz, wygladajacy na doskonale wyspanego, zrobil nam obu jajecznice, ani slowem nie wspominajac o swojej zonie. Ja naturalnie tez nie poruszalem tego tematu. Zapytalem natomiast o najblizszego sasiada. -Rarog? To wyjatkowe chamisko! Zwlaszcza jak sobie popije. Bardzo zmienil sie na niekorzysc po smierci zony. Umarla przed rokiem. Zupelnie nie pasowali do siebie. Pani Ewa byla nauczycielka w tutejszej szkole, taka galicyjska "Silaczka", co uwierzyla w misje edukacyjna i poszla w lud. Byla mloda, naiwna, ufna, inna sprawa, ze dwadziescia lat temu Rarog mogl sie podobac - byl przystojnym chlopakiem, aktywista miejscowej strazy pozarnej. No i zdarzylo sie - przypadkowy romans, niechciana ciaza, szybki slub, jak to na wsi. I tragedia mezaliansu. Na szczescie Dorota wziela wszystko po matce. Jest chlonna jak gabka, nie spotkalem nikogo rownie glodnego wiedzy. Jesli bedzie miala odrobine szczescia, zajdzie daleko. Wrocilismy do tematu Barskiego. Tyle ze teraz to Slysz mnie wypytywal - co wiem, do czego doszedlem? Bez ujawniania nazwiska Podlaskiego opowiedzialem o koledze z IPN-u, ktory probowal zajac sie sprawa jako historyk i natrafil w archiwaliach jedynie na zalosna pustke. -Znaczy byl sprytniejszy, niz myslalem - skomentowal stary krytyk. -Albo czysty. Z tego, co opowiadal mi kolega, wynika, ze jesli sie wspolpracowalo z bezpieka, nie sposob jest wywabic wszelkie slady. Zbyt wiele miejsc rejestracji. Zbyt wielu ludzi, ktorzy musieli o tym wiedziec. -Ale na niego nie ma absolutnie niczego, prawda? -Niczego, lacznie z wiekszoscia kwestionariuszy paszportowych. Nie ma sladu nawet po teczce rozpracowywanego "figuranta" czy protokolow jej zniszczenia. A przeciez pan Barski byl prominentna postacia opozycji i bezpieka musiala zbierac na niego kwity. -No to musi byc czysty - powtorzyl w zamysleniu Slysz. - Choc to bylo bardzo trudne w tamtych czasach. Zachowac czystosc. Nawet ja... - popatrzyl na mnie przepraszajaco - w 1973, kiedy zrobili u mnie rewizje i znalezli ksiazki z paryskiej "Kultury", musialem podpisac zobowiazanie. Ze sie z tego wylgalem, to inna sprawa. Ale od tego momentu wypadlem z pierwszej ligi "pismakow"... -Ktos pana zadenuncjowal? Barski? -Wielu wiedzialo o moim tajnym ksiegozbiorze. Henryk sporo pozyczal, ale zawsze zwracal. Z pieniedzmi to bywalo roznie, czasem oddawal, czasem nie. Ale tylko na poczatku. Potem to raczej ja zaciagalem u niego dlugi. -Wspominal pan wczoraj, ze znacie sie od liceum? -Siedzielismy w jednej lawce. W dziesiatej i jedenastej klasie. Henio swiezo przyjechal z Lodzi i czul sie troche nieswojo wsrod nas, warszawiakow, a ja wyczulem w nim bratnia dusze artysty. Chyba sie polubilismy. Wystepowalismy razem na wieczornicach i apelach. Nie uwierzy pan, ja glownie jako aktor... Heniek twierdzil, ze kiedy recytowalem Majakowskiego, to wszyscy czuli sie, jakby razem ze mna wchodzili po schodkach - "Niech sie brytyjski lew prezy, niech ostra korona olsniewa, komuny nic nie zwyciezy, lewa, lewa, lewa..." - Recytujac te slowa, Slysz wydal mi sie naraz o glowe wyzszy i o pare dekad mlodszy, ale szybko opadl na pleciony fotel. - Takie wystepy imponowaly dziewczynom, a prawde powiedziawszy, w tamtym czasie Henryka glownie interesowaly dziewczyny. Inna sprawa, ze przewaznie teoretycznie. Byl przystojny, ale wobec osob, ktorych nie znal, dosc niesmialy. Nie umial tanczyc, nie gral na gitarze, nie przelewalo mu sie z forsa... Jednak mial gadane. Kiedy juz poznal dziewczyne, a do tego bardzo mu sie przydawalem, bo nie mialem takich zahamowan, potrafil zmusic ja do... no nie powiem wszystkiego, nasze pokolenie nie bylo tak bezpruderyjne i zdemoralizowane jak dzisiejsze, ale przynajmniej do umowienia sie na randke. Potem zdawal mi sprawozdanie, jak poszlo, i naturalnie przechwalal sie ile wlezie. Wie pan - czasami wydaje mi sie, ze to bylo przedwczoraj. Pachna wypastowane dechy w sali gimnastycznej, wszedzie pelno dekoracji, flag, portretow przywodcow, my czekamy w pakamerze, az skoncza sie przemowienia czesci oficjalnej. Henio pakuje lapy pod bluzke czerwonej jak piwonia Basi, naszej solistki, i wie doskonale, ze dziewczyna nie zaprotestuje, bo sciana cienka, a tam cala szkola: dyrekcja, delegacja wojskowa. Tylko ja musze udawac, ze tego nie widze... Wiec udaje. I nawet to mi wychodzi. Wlasciwie to powinienem zostac zawodowym aktorem, ale balem sie zaryzykowac. -Ale dlaczego obaj wybraliscie rusycystyke? -Tam najlatwiej bylo sie nam dostac. Przyjmowano wszystkich chetnych, nawet jesli nie mieli slusznego klasowo pochodzenia. W dodatku obaj niezle znalismy jezyk naszego Wielkiego Brata. Henryk spedzil dziecinstwo na Wschodzie, moja mama byla corka bialego generala i dbala, abym nie zapominal mowy przodkow. Poza tym, niech pan wezmie pod uwage, to byl 1954 rok! Stalin wprawdzie nie zyl, ale my zylismy w przekonaniu, ze wkrotce "zwiazek nasz bratni ogarnie ludzki rod", i mowa przyszlosci bedzie wlasnie rosyjski, nam zas przypadnie zadanie zaznajamiania odzyskanego swiata z cyrylica... -Pan naprawde w to wierzyl?! Mikolaj rozesmial sie. -Wiem, wiem. Dzisiaj to dla mlodych niewyobrazalne. Ale wowczas, skad mialy brac sie watpliwosci? To byl zamkniety, zaplombowany szczelnie swiat. Na studiach poznalismy pare setek mlodych ludzi tak samo oglupionych jak my. Nie zyl pan w stalinizmie, wiec nie rozumie pan ciezaru wszechogarniajacej presji. Nawet jesli przypadkiem miales inne poglady, to sam przed soba w glebi ducha uznawales sie za zdefektowanego odmienca. Bo przeciez wszyscy wokol mysleli jednakowo. Prawidlowosci spoleczne mialy byc jak matematyka. A nie dyskutuje sie z prawami algebraicznymi. -Jaki byl wtedy? -Henryk? Jak my wszyscy. Pryszczaty, narwany, nietolerancyjny. Uwielbial sluchac sam siebie, wyglaszac autorytatywne sady. -Bywal odwazny? -W gebie jak najbardziej. Potrafil swobodnie dominowac nad kazdym kolektywem, na zebraniach zmuszac kolezanki do samokrytyki, wydawac pryncypialne wyroki. A gdy bylismy sami, naigrawal sie z ludzkich slabosci. Naprawde wystraszonego widzialem go tylko dwa razy. W 1955, gdy podczas Swiatowego Festiwalu Mlodziezy i Studentow zlapal trynia od jakiejs murzynskiej bojowniczki, ktora posiadl byl w ramach zadzierzgania solidarnosci miedzy narodami... Zanim poszedl do lekarza, umieral ze strachu, ze to jakis afrykanski nieuleczalny syf, ktory go zabije. Przezyl te przygode tym bolesniej, ze wczesniej niesamowicie szpanowal swoim bialo-czarnym sukcesem seksualnym. -A ten drugi raz? Tez jakas obyczajowa przygoda? Slysz spowaznial. -W zadnym wypadku. To bylo na placu Narutowicza, podczas zamieszek po rozwiazaniu "Po prostu". Gdy po ostrym spalowaniu gliny wlokly go do milicyjnej "suki", plakal i trzasl sie jak dziecko. Nigdy wiecej nie widzialem go w podobnym stanie. -Ale go zwolnili? -Tak. Wrocil nastepnego dnia. Powiedzial, ze mnie nie sypnal. Zeznal glinom, iz na te demonstracje poszedl sam, z glupiej ciekawosci. Chyba naprawde tak sie zachowal, bo pozniej nikt sie mnie nie czepial, a przeciez bylem jednym z prowodyrow... -Jemu tez nie zrobiono krzywdy? -Byl pupilem dziekana. No i matka pracowala w komitecie. -A jaki byl jego rzeczywisty stosunek do rezimu? Wtedy po rozwaleniu idealow "polskiego Pazdziernika"? -Jak u wszystkich. Poglady nam ewoluowaly, ale w ramach zamknietego kregu lewicowej optyki. Wam mlodym wydaje sie to niewiarygodne, ale mysmy wtedy w to naprawde wierzyli. Miedzywojnie bylo dla nas bezpowrotnie zatopionym swiatem, PRL jedyna rzeczywistoscia Moskwa - ostateczna instancja. I to na tysiaclecia! Zeby pan wiedzial, jak klocilem sie z moja ukochana bialogwardyjska babcia, jak przekonywalem ja do wiary w lepsza przyszlosc. I jak bardzo wstydzilem sie nieznanego osobiscie dziadka, ktory zmarl grubo przed wojna za jego kontrrewolucyjna przeszlosc. Moze sie pan usmiechac, ale wtedy bylo mi naprawde zal tych wszystkich zidiocialych na punkcie Najswietszej Dziewicy ciotek, tych wujow sluchajacych co noc Wolnej Europy, "klamliwie opluwajacej dokonania lepszej czesci ludzkosci". Z Henrykiem pewnie bylo podobnie, chociaz nie bardzo mial sie z kim spierac. -Jednak w koncu przejrzeliscie na oczy. Kiedy? -A sadzi pan, ze przejrzelismy? - popatrzyl mi prosto w twarz, a widzac moje zaskoczenie, rozesmial sie: - Zartowalem, panie Wiktorze. Ale to nasze trzezwienie trwalo naprawde bardzo dlugo. Resztki nadziei w konwergencje obu systemow pozbylem sie, kiedy na poczatku lat siedemdziesiatych pojechalem pierwszy raz na Zachod. Przezylem szok! Zrozumialem, jak bardzo nas oklamywano i ze nigdy ich nie dopedzimy. Ale wczesniej, jak juz wspominalem, byl raport Chruszczowa, byl Marzec 68, Grudzien 70... -A pan ciagle z czerwona legitymacja w kieszeni. Barski rzucil ja po Marcu, a pan trwal? -Niestety, to prawda. Legitymacji partyjnej pozbylem sie dopiero 13 grudnia 1981, wyrzucilem ja do kosza na smieci kolo Klubu Dziennikarzy na Foksal. Henryk mial troche latwiej, w 1968 organizacje partyjna przy ZLP opuscila cala grupa rozczarowanych. W mojej redakcji wyrzucono jedynie trzech "syjonistow". (Jeden, jak sie zreszta pozniej okazalo, mial pochodzenie ormianskie). Reszta zespolu - milczala. Trudno to pewnie panu zrozumiec, mlody czlowieku. Coz, z dzisiejszej perspektywy sam sie sobie dziwie. Ale wtedy po prostu - balem sie. Mialem etat, kochalem swoja prace, nie wyobrazalem sobie innego zycia. Wie pan, co to znaczylo byc uznanym recenzentem, demiurgiem ludzkich karier, protektorem mlodych pisarzy i poetess... Bez zmartwien, co robic i jak dozyc do pierwszego? -Wrocmy do Barskiego. Uwaza pan jego kariere za uzasadniona? -Nie! Ale pewnie jestem nieobiektywny. -Jednak jakie moze pan sformulowac przeciw niemu zarzuty? -Pisalem o tym tyle razy - sredni talent, inteligencja znaczna, chociaz niepowalajaca z nog, za to ambicje gigantyczne. Nie powiem, rzemieslniczo zreczny, nie dysponowal jednak zadna sila fatalna, a przede wszystkim, tak naprawde nie mial ludziom nic do powiedzenia. Odwrotnie, nasluchiwal pilnie, co inni chca uslyszec i dawal im to. Odpowiednio sprytnie, zeby nie narazic sie wladzy. Trzeba bylo intelektualnej igraszki o nietolerancji, okres "wczesnego Gierka" zezwalal na takie fanaberie - wedrowal z diablem do Salem, przyszla moda na "holocaust po gejowsku", napisal Zapasnikow... -I to wystarczylo, aby stac sie pierwszym literatem III RP? -Drogi panie Wiktorze, gdybysmy zyli w Stanach albo we Francji, a nawet w Rosji, zapewne by nie wystarczylo. Jestesmy jednak nieduzym krajem, bez tradycji mieszczanskich. Warstwy kulturotworcze byly u nas systematycznie niszczone. Hitlerowcy wykosili nam Zydow, komunizm zlikwidowal ziemianstwo, inteligencje wykrwawily kolejne fale emigracji. Nie dziw wiec, ze gdy znajduje sie ktos, kto potrafi poprawnie klecic slowa i umie dbac o swoj wizerunek, staje sie koryfeuszem. Nie potrzeba doszukiwac sie drugiego dna. W kazdym razie nie zawsze. Czulem wyraznie, ze nie chce podeprzec moich podejrzen. Czy dlatego, ze nic nie wie, a moze przeciwnie, ze wie? Slysz chyba wyczul moje podejrzenia, bo stwierdzil naraz: -Prawde powiedziawszy od ukonczenia studiow nasze kontakty nie byly wcale bliskie. Wspolne wodki u Dziennikarzy czy w SPATiF-ie nie poglebiaja wiedzy o czlowieku. A wie pan, o czym on opowiadal, kiedy byl tu po raz ostatni. O wycieczce z klasa do Krakowa na rok przed matura. O dziewczynach, w ktorych wtedy sie kochal. O tym, ze gdy przed rokiem przeczytal nekrolog "najpiekniejszej z calej klasy", lzy zakrecily mu sie w oczach. Czysty banal, co? Doszedlem do wniosku, ze niczego wiecej juz ze Slysza nie wyciagne i pora, aby zakonczyc te rozmowe. Zadalem jeszcze tylko jedno standardowe pytanie: -Czy sadzi pan, ze ktos moze wiedziec o nim wiecej niz pan? Myslal dobra chwile, po czym rzekl: -Watpie. Oczywiscie jesli pan sobie zyczy, moge podac nazwiska jego najblizszych kolegow. Przyjaciol raczej nie mial. Kumpli od kieliszka tez, bo od dosc dawna nie pije. -Chyba nie zawsze byl abstynentem? -Skadze znowu! Podejrzewam, ze w naszym klimacie to niemozliwe. Pil i to calkiem sporo. Ale sie kontrolowal. Zawsze! Mam powody sadzic, ze nigdy nie przekroczyl tej granicy, po ktorej urywa sie film. Obserwowalem go nieraz. Od pewnego momentu tylko udawal, ze pije... -"Kto nie pije, ten kapuje"? -Trafna uwaga. Ale prosze sprobowac na jej podstawie sporzadzic akt oskarzenia! Znam go piecdziesiat lat. Ale co o nim wiem? Tak naprawde otworzyl sie przede mna tylko raz. Tydzien po smierci Murki, swojej pierwszej zony. Odwiedzil mnie w domu strasznie zalamany. Obalilismy wspolnie chyba poltora litra. Zaczal mi sie zwierzac. Plakac. -Powiedzial cos istotnego? -Pewnie powiedzial. Niestety, niczego nie pamietam. Bylem wtedy bardziej pijany niz on! -A inne kobiety? - podsunalem z nadzieja. - Moga wiedziec o nim cos wiecej? -Mial setki kochanek, choc liczyly sie tylko dwie. Murka i moja Krystyna. -Panska zona? Probowal odbic panu zone? Mikolaj Slysz zachichotal. -Mozna powiedziec, ze bylo odwrotnie. Jak wspomnialem, po smierci Murki byl w depresji, ale krotko. Akurat trafila sie studentka mlodsza o kilkanascie lat od niego. Inteligentna, ciepla. Zawsze lubil mlodsze. Dosc szybko sie pobrali. Przez jakis czas byli najpiekniejsza para w Warszawie. A potem ona odeszla. -Znalazl sobie mlodsza? -Tez. Ale przede wszystkim, kiedy zaslepienie minelo, Krystyna go rozgryzla. Zobaczyla w nim cos takiego, co na zawsze zdjelo ja odraza. Nie mogla zyc z nim dluzej. Inna sprawa, ze Henryk nie probowal tego zwiazku ratowac. Poza tym pomogl stan wojenny. Kiedy wyjezdzal za granice, byli w separacji, potem na Zachodzie on zwiazal sie z inna. A Krysia...? Coz... Nie chciala az do smierci byc samotna. Wiec przyjela oferte oddanego przyjaciela domu, cichego wielbiciela od lat - mnie! Mozna powiedziec, ze zawdzieczam Barskiemu najwieksze szczescie swego zycia. Zreszta najlepiej bedzie, jak Krysia opowie panu o tym sama. Mozliwe, ze zna sekrety, o ktorych ja nie mam najmniejszego pojecia. - Tu wstal i przytknawszy dlonie do ust, zaczal wolac: - Krystyna!!! Krystyna!!! Odpowiedzialo mu jedynie echo. Ale Slysz nie wygladal na zmartwionego czy szczegolnie zdziwionego. -Cala Krysia! Uwielbia spacery w taka mgle. Romantyczna natura. A tak prosilem, zeby przynajmniej dzis dotrzymala nam towarzystwa. Ale kto ja przekona? Na moment zatkalo mnie, potem wykrztusilem: -Rozmawial pan dzis z zona? -Naturalnie. Wrocila z Sacza, zaraz po tym, jak sie pan polozyl. Przegadalismy pol nocy. A rano, jak pan mysli, kto przyniosl te wiktualy na nasze sniadanie? Nie ma pan pojecia, jaka ona jest gospodarna. Krystyna!!! Krystyna!!! Zamilkl i zapadl w siebie. Zagadnalem - nie odpowiedzial. Obrocil twarz ku przeciwleglym wzgorzom, ale czy cokolwiek tam widzial...? Postanowilem sie oddalic. Nie chcialem znow na sile sprowadzac go do rzeczywistosci. Pewnie udaloby mi sie odejsc po angielsku, ale potknalem sie o psa emeryta. Zaskomlal. -Dokad pan idzie? - Gospodarz raptownie oprzytomnial. - Nie zrobilem jeszcze listy dla pana. -Jakiej listy? -Listy ludzi, z ktorymi powinien pan porozmawiac o Barskim. Na przyklad ten chlopak, ktoremu Henryk ukradl Diabla - Gwidon Czarski sie nazywal. Albo pani Jadwiga, maszynistka, cale lata przepisywala jego brudnopisy i robila wstepna korekte. Wyciagnalem notes i zaczalem zapisywac. -Zna pan moze jej nazwisko? -Nie. Pamietam tylko, ze byla maszynistka w Polskim Radio na ulicy Mysliwieckiej. Slyszalem tez, ze kiedy skasowali hale maszyn, bo zaczelo upowszechniac sie ksero, Henryk zatrudnil ja u siebie. Byla czyms wiecej niz zwykla przepisywaczka i korektorka. Prowadzila mu cos w rodzaju biura, a kiedy przebywal na emigracji, opiekowala sie jego domem... Nie wiem, co porabia obecnie? Moze juz nie zyje. -Kto jeszcze moglby udzielic interesujacych informacji? - nalegalem. Slysz zmarszczyl swe krzaczaste brwi. -Moze jeszcze jego siostrzeniec. Rafal Nowik. Kiedy Zoja, jego matka, wyjechala do Australii, zamieszkal u Barskiego, dostawal od wuja pieniadze i zgrywal playboya. Dlugi czas myslano, ze bedzie jego spadkobierca. Ale w zeszlym roku Henrykowi cos sie odwidzialo i pogonil szczeniaka. -Kto w takim razie po nim obecnie moze dziedziczyc. Bo o ile wiem, wlasnych dzieci nie posiada? -Slubnych na pewno nie ma. Ale jest Joanna. -Jaka Joanna? -Rozycka. Wnuczka starego Rozenkranca. Od paru lat przebywa w Warszawie. Gowniara nie ma trzydziestki, a szefuje filii wydawnictwa RV. Tyle ze kontaktu z nia szczerze panu nie polecam. Z pewnoscia nie pusci pary na temat tego, co moze wiedziec, za to doniesie Barskiemu, ze pan weszy wokol niego. -Zyje z Barskim? -Chyba ze przez pomylke - Slysz rozesmial sie. - Jest zdeklarowana lesbijka. Niektorzy podejrzewaja nawet, ze moze byc corka Henryka. Teoria dobra jak kazda inna, w koncu jej matka Salomea nigdy nie miala meza... A moj kumpel kiedys po pijaku zwierzal mi sie, ze seksualnej inicjacji dokonal w Lodzi z sympatyczna kuzyneczka. No i mozna zauwazyc pewne podobienstwo fizyczne. A poza tym... Niech pan przeczyta kiedys Zlamana roze - nie wznawiali tego ostatnio, a jaki to pyszny podrecznik kazirodztwa. A w ogole trzeba czytac, czytac, czytac! * * * Bylo dobrze po poludniu, kiedy wybralem sie w droge powrotna. Zjechalem z gory. Kolo spozywczego smignela mi znajoma sylwetka na rowerze. Mocne nogi w spranych dzinsach. - Dorotka!Dogonilem ja a nastepnie zwolnilem i opuscilem szybe. -Dziekuje za sniadanie! - zawolalem do dziewczyny. -Juz pan wyjezdza? - podjechala blizej i pochylila sie ku okienku. -I tak sie zasiedzialem. Wolalbym dojechac do Warszawy przed noca. -Ale wroci pan jeszcze kiedys? -Nie wiem. Dowiedzialem sie tyle, ile moglem. Posmutniala, ale nie cofnela glowy. -Pan Mikolaj ma pana adres? -Ma? Ale dlaczego pytasz? -Jakby sobie cos przypomnial. Cos, co pomogloby panu w pracy. Moglabym napisac. -Zostawilem mu swoje namiary. Ale moge rowniez tobie dac wizytowke. - Wyciagnalem z kieszonki kartonik z logo Instytutu Historii PAN. Nie widzialem powodu, aby dluzej kontynuowac kamuflaz. Wziela go w dwa palce i studiowala z uwaga. -A wiec nie jest pan dziennikarzem, tylko pracuje jako historyk. Od sredniowiecza? -Nie, dziejow najnowszych. -To musi byc fascynujace zajecie! Chyba panu nie wspominalam, ale po maturze wybieram sie wlasnie na historie. Do Krakowa. -No, to zycze powodzenia. Zjechala na bok, a ja puscilem sprzeglo i dodalem gazu. We wstecznym lusterku zauwazylem, jak zatrzymuje sie przy cmentarnym murku i macha mi na pozegnanie. Czy mialem to traktowac wylacznie jako przejaw sympatii czy kokieterie? Do samej Warszawy obraz smaglej, rezolutnej goralki nie opuszczal mnie ani na chwile. V ZAPISKI Z DOMU WARIATOW Wracajac, jeszcze z drogi zadzwonilem do Podlaskiego. Bylem ciekaw, co powie o informacjach uzyskanych od Slysza.-Wzial pare dni wolnego - dowiedzialem sie w IPN-ie. Troche mnie to zaskoczylo, dotad moj doktorant opowiadal mi o swoich zamierzeniach. Moze jakas sprawa rodzinna? Zatelefonowalem do domu. Nie odbieral. Wygladalo na to, ze rowniez wylaczyl komorke. Pomyslalem - trudno, i nagralem wiadomosc, zeby sie odezwal, kiedy tylko bedzie mogl. Mialem zamiar szybko porozmawiac z osobami, ktore wskazal mi Slysz. Lista byla dosyc krotka. Ale i tak musialem sie sporo nagimnastykowac, aby wcisnac te zajecia miedzy rozne sprawy biezace, ktore jak zwykle mialy tendencje do spietrzania sie. W myslach klalem Adama. "Nie ma go wlasnie wtedy, kiedy jest najbardziej potrzebny". Probowalem jakos godzic sprawy instytutu, uczelnie i moje sledztwo. Pierwszego z listy z koniecznosci od razu musialem wykreslic - Rafal Nowik bawil u matki w Australii i podobno niepredko mial wrocic. Nastepny w kolejce byl Gwidon Czarski - ow rzeczywisty autor Diabla, ktory zjechal do Salem. Zlokalizowanie faceta kosztowalo mnie naprawde sporo wysilku. Czarski nie figurowal w warszawskiej ksiazce telefonicznej, nie nalezal rowniez do zadnego ze stowarzyszen tworczych. W pewnym momencie zaczalem podejrzewac, ze Slysz sobie go po prostu wymyslil albo podal nieprawidlowe nazwisko. Jednak kiedy w czytelni na Koszykowej siegnalem do odpowiednio starych czasopism, okazalo sie, ze poczatkujacy pisarz nie byl wcale wytworem wyobrazni krytyka. Co prawda wiele na jego temat nie znalazlem, bo i kariera nie byla olsniewajaca. W latach siedemdziesiatych Czarski probowal zaistniec jako pisarz, opublikowal cos w "Nowym Wyrazie", dwa opowiadania science fiction wydrukowal mu "Przeglad Techniczny", potem jednak zniknal z lamow. Wydawac sie moglo, ze wyemigrowal albo umarl. Dopiero wrzucenie jego nazwiska do wyszukiwarki Google przynioslo bogatszy plon. Poszukiwany nie tylko zyl, ale funkcjonowal nader aktywnie jako uczestnik forow internetowych dotyczacych zjawisk nadprzyrodzonych, ingerencji obcych, alternatywnych swiatow. Rewelacje przezen publikowane przycmiewaly opowiesci o talibach w Klewkach czy lotach samolotow z wiezniami CIA ponad Mazurami. Jednak mimo tak wielkiej erupcji owej dzialalnosci bardzo dlugo nie udawalo mi sie nie tylko ustalic miejsca pobytu autora, ale znalezc chocby jego adres mailowy. Z sobie tylko wiadomego powodu skrzetnie sie ukrywal. Zostawilem wiec na forum wiadomosc, w ktorej dosc inteligentnie zaapelowalem o kontakt z autorem koncepcji, jakoby sprawca polowan na czarownice w Salem, pamietnego roku 1672, byla nie nadgorliwosc purytanow z Nowej Anglii, ale ingerencja osobowego zla. I podalem swoja specjalnie utworzona w tym celu skrzynke. Odpowiedz przyszla po dwoch dniach i sprowadzala sie do krotkiego tekstu: "To jest moja koncepcja, ktora mi po chamsku ukradziono. Ale o co chodzi?". Odpisalem, ze pragne, aby swiat poznal prawde o rzeczywistym autorze znakomitej powiesci. Odparl: "Chyba na to juz za pozno. Armagedon trwa!". Mimo tak ostatecznej diagnozy nie zrezygnowalem. Blogoslawieni wytrwali! Efektem jeszcze paru listow w duchu satanistycznego ekumenizmu bylo umowienie sie na spotkanie. Jego miejsca moglem sie spodziewac od poczatku. Zaklad dla Nerwowo Chorych. W Tworkach pod Warszawa. A wlasciwie Wojewodzki Samodzielny Psychiatryczny Zespol Publicznych Zakladow Opieki Zdrowotnej. (Ktokolwiek wymyslil te nazwe, sam nadawal sie na honorowego pensjonariusza). Gwidon Czarski przebywal tam jako pacjent od ponad dwudziestu lat. I to w dodatku jako "pacjent pod szczegolna opieka". Dzieki kolezance zajmujacej sie historia medycyny udalo mi sie dodzwonic do ordynatora szpitala, reszty dokonala moja umiejetnosc argumentacji w kontaktach z miejscowym personelem. Zjawilem sie tam pewnej slotnej marcowej niedzieli (sam, Podlaski nadal pozostawal nieosiagalny) i uzyskalem nie tylko zgode na wywiad (dla celow naukowych) z pacjentem Czarskim, ale co dosc istotne, zapewniono mi maksimum intymnosci w postaci pustego pokoju pielegniarek. -Jakby co, ma pan pod reka przycisk alarmowy - pouczyl ordynator. -Ten Czarski jest niebezpieczny? -Praktycznie nie. - Usmiechnal sie, widzac moj niepokoj. - Od lat nalezy do naszych najspokojniejszych pacjentow. Wlasciwie dawno kwalifikowalby sie do leczenia otwartego, gdyby nie nagle, zupelnie nieoczekiwane ataki szalenstwa. Ale - tu lekarz bagatelizujaco machnal reka - takie ekscesy zdarzaja sie nader rzadko, raz na kilka lat, i nie przypuszczam, zeby akurat dzis... Zreszta polegaja one wylacznie na autoagresji. Jesli moge cos poradzic. Niech pan udaje, ze bierze wszystko to, co mowi, za dobra monete. Wtedy jest lagodny jak baranek, przyjazny jak pies i gadatliwy jak papuga. Jesli istnieje stereotypowy wizerunek wariata, to pan Gwidon mogl uchodzic za wzorzec. W przybrudzonym szlafroku z wlosami na sztorc wygralby kazdy casting do filmowego horroru. -Masz fajki? - zapytal na wstepie, ignorujac reke wyciagnieta na powitanie. Kiedy podalem mu pudelko, wygrzebal z niego wszystkie papierosy, polamal na kawalki, rozgrzebal tyton... -Ostatnim razem ukryli w nich aparature podsluchowa - wyjasnil. -Kto? -Sam dobrze wiesz kto. - Zgarnal dokladnie tytoniowe okruchy i wsypal do kieszeni szlafroka. -Obawiam sie, ze teraz nie da sie tego palic - powiedzialem. -To dla kolegow. Ja nie pale. Dym tytoniowy to swietna metoda wtargniecia do organizmu... - zawiesil glos. -Mysli pan o truciznie? Zaniosl sie chichotem, obnazajac nierowne pniaki zepsutych zebow. -Przyjacielu, przyjacielu, nie bojmy sie o cialo, gdy najbardziej zagrozona jest dusza. Westchnalem, zrozumiawszy, ze bedzie ciezko porozmawiac na inny temat niz zjawiska paranormalne. Tymczasem Czarski nieoczekiwanie sam nawiazal do meritum, wstal z krzesla i usiadl na blacie stolu tuz przy mnie. -Wiem, ze interesuje pana ten Barski. Nieszczesny czlowiek. Co dzien sie za niego modle. -Modli sie pan za niego? - zdziwilem sie. -Nawet na msze dalem! -W intencji zlodzieja pomyslow? -Oczywiscie. Przeciez nie zrobil tego dla siebie, z wlasnej woli - wychrypial. - Oni mu kazali. -Kto? Wzruszyl ramionami, jakby nie mogac nadziwic sie mojej ignorancji, znowu wstal ze stolu i zaczal krazyc po pokoju. -Kim sa? Bylo poczytac! Pisze o tym od wielu lat. Ci, ktorzy w dni przedostatnie pragna zawladnac Ziemia. Gog i Magog, Antychryst, a imiona ich po szesciokroc szesc. Robia to od wielu lat w roznych wcieleniach, kostiumach i krajach, czasem jest to maly poligon jak w oslawionym Salem, w stanie Massachusetts, czasem zlo wstepuje w konkretnych ludzi - na przyklad, podczas rewolucji francuskiej, w de Sade'a, Marata czy Robespierre'a. W blizszych czasach niewatpliwymi nosicielami pierwiastka zla byli: Hitler, Stalin, Mao, Bin Ladden. Czy mozna zrozumiec ich dzialania, nie uwzgledniajac inspiracji i pomocy szatana? -No, niby nie - zgodzilem sie pospiesznie, biorac sobie do serca rade ordynatora. -Prosze mi nie potakiwac, a jedynie sluchac! Napisalem mego Diabla w Salem jako przestroge. Wynik moich wlasnych objawien. Rozmawial pan kiedys z aniolem? - Tu wykonal charakterystyczny gest lokciami, jakby imitowal niewidzialne skrzydla. -Nie rozmawialem. A panu zdarza sie to czesto? -Slowo "rozmawiam" to stanowczo za duzo powiedziane! Nie sa to istoty sklonne do rownopartnerskiego dialogu. Ja jedynie wysluchuje ich. Od dziecinstwa. A panu to sie nigdy nie zdarzylo? Nie wiedzialem, co mu odpowiedziec, na szczescie nie czekal na reakcje. -Najczesciej przychodza noca. Opierdalaja mnie za moje grzechy, przestrzegaja przed bledami. Tworzac Diabla, chcialem, zgodnie z ich sugestiami, aby moje opowiadanie wstrzasnelo ludzmi, ukazalo, jak sa bezbronni i podatni na knowania szatana, a zarazem jak latwo szukaja racjonalnych wytlumaczen tego, co nieracjonalne. - Znow siadl na stole i przyblizyl do mnie glowe, tak ze czulem jego nieswiezy oddech. - Zbrodnia Barskiego nie polegala na tym, ze mi ukradl dzielo. Dla dobra sprawy gotow bylem mu je podarowac. Ale on je przeinaczyl. Z oczywistego objawienia zrobil dydaktyczne, antyklerykalne czytadlo. Osmieszyl ludzi wiary, oswoil diabla. Z drugiej strony, jak moglo byc inaczej, skoro pisal na jego zamowienie. -Wierzy pan, ze zawarl pakt z diablem? -To nie jest kwestia wiary, tylko dowodow! - znow sciszyl glos i jeszcze bardziej przysunal usta do mego ucha. - Pan naturalnie mysli, ze jestem wariatem? - Chcialem zaprzeczyc, ale ze zdumiewajaca sila scisnal mnie za ramie. - Prosze nie zaprzeczac! Ja bardzo CHCE, zeby oni wszyscy uwazali mnie za wariata. Dwadziescia piec lat z powodzeniem symuluje obled. Przestudiowalem wszystkie mozliwe ksiazki na ten temat. I jak pan widzi, mam samorodny talent dramatyczny. -Ale, na Boga, dlaczego pan to robi? Jego goracy oddech nieomal przepalal mi bebenek. -Bo tu jestem bezpieczny. Prawie bezpieczny - dorzucil. - A tam - wskazal glowa poza okno - nie bylbym pewny dnia ani godziny. Polowali kiedys na pana? -Nie. -No to prosze sie miec na bacznosci. Od dzis zaczna. Sledza pilnie, z kim sie spotykam. Boja sie, zebym nie przekazal mojej wiedzy dalej. Zakladajac, ze i w szalenstwie powinna byc jakas logika, cos mi tu sie nie zgadzalo. -Ale przeciez przekazuje pan swoja wiedze dzien w dzien w Internecie. Calemu swiatu. -Tam sa tylko ogolniki - prychnal - rzeczy powszechnie znane, zaklecia bez znaczenia. A oni... - zatoczyl w powietrzu kolo - boja sie wylacznie tego, co wiem naprawde. -A co pan wie? Rozejrzal sie po pokoju pielegniarek, po czym zeskoczyl ze stolu, wyrwal wtyczke telefonu z kontaktu, poprosil o moja komorke i wyciagnal z niej karte SIM, na moment zainteresowal sie czajnikiem, zajrzal pod obrazek. -Wiem, jak wygladaja, widzialem ich! - Na policzki wystapily mu ceglaste rumience. - Widzialem tak dobrze, jak widze tu pana. Spyta pan, jak do tego doszlo? Powiem. Czemu mialbym nie powiedziec? I tak mi pan nie uwierzy. Interesowali sie mna od dziecka. Pewnie jako bekart, podrzutek, owoc grzechu, czasem wydaje mi sie, ze moja matka byla pewna upadla zakonnica, stanowilem bardziej lakomy kasek niz inni. Chyba nikt mnie nie ochrzcil. Naturalnie to tylko moje spekulacje. Podobno znaleziono mnie owinietego w becik na progu sklepu monopolowego... A jak przejrzalem ich knowania? Coz, wychowalem sie w sierocincu, gdzie malo kto zawraca sobie glowe byle szczeniakiem, totez jestem bardzo wrazliwy na wszelkie objawy zainteresowania. Pamietam wiec ich mroczne cienie nad moim lozeczkiem, zanim jeszcze stanalem na nogi, pamietam kroki noca po korytarzach osrodka i pare wydobywajaca sie w mrozne noce z niewidzialnych ust. Relacja Czarskiego byla tak sugestywna, ze i mnie na moment przeniknelo tchnienie chlodu. Musial to zauwazyc, bo wykrzywil sie w koslawym usmiechu. Pozniej dowiedzialem sie od pielegniarki, ze od lat odmawial wizyty u dentysty, obawiajac sie instalacji w ustach aparatury podsluchowej. -Nie wiem do konca, dlaczego wybrali mnie - kontynuowal. - Jednak nie moge odmowic im konsekwencji. Nie odstepowali mnie pomimo moich modlitw. Czy pan wie, ze wychowywany w ateistycznym osrodku sam nauczylem sie pacierza. Wszystko jednak na prozno. Nie chcieli dac mi spokoju. Umieralem ze strachu, moczylem sie w nocy. W koncu ublagalem kierowniczke naszego domu, abym mogl spac z nia w jednym pokoju, najlepiej w jednym lozku. Zgodzila sie. Przez krotki czas wygladalo, ze moi przesladowcy odpuscili. Kierowniczka nie byla mloda, ale dosyc mnie polubila, chetnie przytulala mnie pod swoja koldra a nawet chciala, abym ssal jej wielkie, obwisle piersi. Czemu nie! I bez tego bylo mi dobrze jak nigdy. Ale ktorejs nocy... ksiezyc akurat swiecil prosto na nasze lozko, zobaczylem na jej brzuchu - znak diabla. Jego kosmate futro. Zaczalem krzyczec... Co zdarzylo sie potem, nie bardzo pamietam. Chyba mnie przeniesli do innego osrodka, pozniej znalazla sie rodzina zastepcza. W koncu wyblagalem, zeby mnie ochrzczono, i poszedlem do pierwszej komunii. Wtedy nareszcie Pan Bog zapewnil mi ochrone. Zaczely mnie odwiedzac anioly. Tak, przyjacielu, moja sytuacja radykalnie sie zmienila. Diabel nie mial juz do mnie przystepu, za to ja dobralem sie do niego. Czytalem ksiazki, pozeralem wszelka dostepna wiedze. Potem zaczalem sam pisac. Wreszcie pare lat po maturze ukonczylem moja pierwsza ksiazke. Niestety, nie bardzo wiedzialem, co z nia zrobic. Kiedy do naszego miasteczka przybyl wybitny literat, po prostu wreczylem mu rekopis. -A on go sobie przywlaszczyl? -W dodatku nic mi o tym nie mowiac. O wydaniu Diabla dowiedzialem sie dopiero zobaczywszy piramidke ksiazek w witrynie naszej ksiegarenki. Myslalem, ze rozbije szybe!!! -Ale pan tego nie zrobil? -Oczywiscie. Zawsze szanowalem cudze mienie. Zamiast tego, naiwny, niepewny siebie prowincjusz probowalem sie dogadac z Barskim. Znalazlem ogloszenie w gazecie, przyjechalem do Warszawy, wyczekalem do konca jego wieczoru autorskiego i zastapilem mu droge w drzwiach. Dal mi chyba na odczepnego tysiaka, myslal cwaniak, ze mnie w ten sposob splaci. A mnie przeciez nie chodzilo o pieniadze. Tylko o prawde. Co by mu szkodzilo napisac na stronie tytulowej: - "Z podziekowaniem dla Gwidona Czarskiego". Albo "utwor powstal z inspiracji". Itd. Itp. W drugim wydaniu wspolnie poprawilibysmy to, co bledne... Sadze, ze poszedlby na to, tylko Oni nie pozwolili. Zabronili mu kontaktow ze mna, zebym przypadkiem nie pomogl mu uwolnic sie spod Ich kurateli. Czy pan da wiare, ze przez nastepnych kilka lat w zaden sposob nie moglem sie z nim skontaktowac. W domu zmieniono mu telefon, w gmachu ZLP na Krakowskim Przedmiesciu przeplacono portiera, zeby na mnie uwazal. Wreszcie dali mu za kierowce pana Romka, kurdupla, za to rozlozystego jak komoda, eksboksera, ktory dostal prikaz, zebym przypadkiem nie zaklocil Barskiemu spotkan autorskich. Spotkan, na ktorych prezentowal MOJA ksiazke. Pan to rozumie? - Czarski nie czekal na potwierdzenie z mojej strony, tylko nawijal dalej: - Po pewnym czasie, rok uplynal, moze dwa, postanowilem, ze nie bede dluzej frajerem. Wyciagnalem wnioski z dotychczasowych porazek, udalem, ze odpuszczam. Jednak kiedy juz mialem meldunek i robote w Warszawie, znow zaczalem go sledzic. To nawet bywalo zabawne. Mowilem juz panu o moim talencie aktorskim, zdobylem komplet brod, wasow, peruk, okularow... Chodzilem za nim, jezdzilem motorem, bo kupilem sobie WFM-ke. I wie pan, co okazalo sie najbardziej zdumiewajace? -Co takiego? -Czestotliwosc! Nie ma pan pojecia, jak czesto i systematycznie sie z nimi widywal. Byla na przyklad taka dziewczyna. Ruda, jak przystalo na wiedzme, cholernie zgrabna. Spotykal sie z nia w jednym mieszkaniu, na Pulawskiej. -Moze byla jego kochanka? -E tam! - gniewnie machnal reka. - Dla kochanek mial zwykla garsoniere. I domek nad Narwia. A w tamtym lokalu, dorobilem klucz, nawet wyra nie bylo. Stol, dwa krzesla i tlumiace dzwieki zaslony w oknie... Wiecej powiem, na liscie lokatorow w ogole nie znalazlem numeru 13a... Albo taki facet w czerni, z ktorym regularnie umawial sie w Ogrodzie Saskim. Zawsze na krotko, zawsze niby przypadkiem. A facet na kilometr pachnial siarka. I nos mial taki zlamany. -Jak u boksera - podchwycilem. - Tylko na jakiej podstawie pan twierdzi, ze to byly diably, a nie... - urwalem, nie chcac dokonczyc - "oficerowie Sluzby Bezpieczenstwa"? -Aury, kochany, ciemne aury - wycedzil. - Potrafie wyczuwac zlo. Kiedy sie z nimi widywal, zawsze przygasaly okoliczne latarnie i nie wiedziec skad wypelzal chlod. Slowo daje! Gdy ich sledzilem, grabialy mi rece. Na moich sztucznych wasach zbieral sie szron. Zreszta nie trwalo to zbyt dlugo - skapowali i wzieli sie za mnie. -Co takiego? - nie moglem powstrzymac zdumienia. -Najpierw ktos wlamal sie do mnie do mieszkania, potem ukradziono mi motor, moja stara poczciwa WFM-ke, az wreszcie ostatecznie postanowiono sie mnie pozbyc. Swietna metode wybrali. Akurat w tamtym czasie zaczalem miec drobne problemy z alkoholem, nie zeby od razu alkoholizm, na to musialbym miec wiecej pieniedzy... Ale oni zabrali sie za to za pomoca czarow. -Jak to zabrali? Mozna prosic o jakis przyklad? -Prosze bardzo. Wypita w ciagu nocy butelka, rano okazywala sie pelna. A przeciez bywalem taki slaby, ze nie moglem sie przez pare dni zwlec z wyra i pojsc na mete. Podobnie, ile bym nie wypil browarku, ciagle znajdywalem przynajmniej jedno piwo w lodowce. Czy to nie magia! -I utrzymuje pan, ze robili to wszystko bezinteresownie? Rozesmial sie. -Alez nie, przyjacielu. Jasne, ze mieli w tym interes. Chcieli mnie zabic! I prawie im sie udalo. Gdyby nie moj opiekunczy aniol. Pewnej nocy obudzil mego sasiada, ktory szczesliwie dysponowal kluczami do mojego mieszkania. Antoni zastal mnie w wannie, z podcietymi zylami, a ze starego piecyka kapielowego ulatnial sie gaz. Oczywiscie wszyscy uznali, ze chcialem popelnic samobojstwo. Wlasnie wtedy po raz pierwszy znalazlem sie tutaj. Co za glupi pomysl?! Sugerowac, ze moglbym popelnic samobojstwo? Ja, ktory tak kocham zycie, mialbym je sobie odebrac? Poza tym przeciez to grzech! Prawda? -Swieta prawda! - potwierdzilem skwapliwie. -Moglo sie wydawac, ze po tym ostrzezeniu dadza mi spokoj. Fakt, nie bylo kolejnych zamachow, ale jestem pewien, nadal mieli mnie na oku. Kiedy stad wychodzilem, a wtedy jeszcze niekiedy wychodzilem, bez przerwy czulem ich obecnosc. Nie wyobraza pan sobie skali ich perfidii i mnogosci metod, ktore stosowali. Wiedzieli, ze jestem ostrozny, nie ufam ludziom, totez za dnia sledzil mnie pewien bezpanski pies, a noca przylatywal gawron i obserwowal mnie przez szybe. -Moze trzeba bylo zrezygnowac z inwigilacji Barskiego? - zapytalem, coraz bardziej zdegustowany opowiesciami wariata. -Dawno juz zrezygnowalem. Nie mialem zamiaru wpychac sie miedzy niego i tych Mefistofelesow. Chcialem zyc. To, co odkrylem jesienia 1981 roku, bylo zupelnym przypadkiem. -Co pan odkryl? -Ja cos odkrylem? - Czarski zmienil sie na twarzy i zadygotal. Tak jakby mu sie cos w sposob niekontrolowany wypsnelo. Potem pokryl zmieszanie chytrym usmiechem. - Myslisz, ze ci powiem? Nie, nie, nie! Jeszcze nie teraz. Musi minac Noc Walpurgii. Wtedy ich potega jest najwieksza, a moj horoskop mowi, abym strzegl sie tej pory. Jesli przezyje noc z 30 kwietnia na 1 maja, bede wiedzial, ze mam otwarty kredyt na kolejny rok... Przyjdz do mnie 1 maja, a obiecuje, powiem ci wszystko. Wszystko, co zechcesz wiedziec, przyjacielu. Dopiero teraz puscil moje biedne ramie. Od mocarnego chwytu calkowicie mi zgrabialo. W tym momencie do pokoju zajrzala pielegniarka, przypominajac Czarskiemu o obiedzie. Zrozumialem, ze musze sie zbierac. Pozegnalem sie, obiecujac wrocic w wyznaczonym terminie. Gwidon chetnie by jeszcze pogadal, ale wyraznie czul mores przed personelem. Moze tez podejrzewal go o konszachty z pieklem? Odprowadzil mnie do drzwi i lypiac, czy nikt nas nie podsluchuje, udzielil mi rady: -Pamietaj, mlody, strzezonego Pan Bog strzeze. Codziennie jedz czosnek, nos na szyi srebrny krzyzyk, koniecznie na srebrnym lancuszku. Nie ogladaj sie za siebie przez lewe ramie. Nie przyjmuj poczestunkow od nieznajomych. I badz czujny. Kiedy wychodzilem ze szpitala w Tworkach, chcialo mi sie smiac z tych zabobonow, a jednak kiedy wsiadalem do mego samochodu na parkingu, ktory o tej porze byl calkowicie pusty, nagle zrobilo mi sie troche niewyraznie. Rozejrzalem sie dookola. Zadnych mezczyzn w czerni, czarnych samochodow i w ogole nic czarnego z wyjatkiem jadacej na rowerze zakonnicy. Mijajac mnie, przyjrzala mi sie badawczo. W odpowiedzi skinalem jej glowa. Spotkanie z Gwidonem dalo mi sporo do myslenia. Czarski byl niewatpliwym wariatem, czy jednak nalezalo lekcewazyc wszystko, co mowil? Jego interpretacja swiata, choc szalona, przynajmniej w czesci mogla opierac sie na faktach. Wystarczy, jesli przyjmiemy, ze owe kontakty Barskiego ze Zlem byly rutynowymi spotkaniami ze Sluzba Bezpieczenstwa. W parku, w mieszkaniu kontaktowym...? A samobojcza proba Gwidona? Czy znajac metody stosowane przez komunistyczny rezim, moglem wykluczyc, ze bylo to usilowanie pozbycia sie czlowieka, nieopatrznie wchodzacego sluzbom w parade? "Nie, nie! Zbyt piekne, zeby bylo prawdziwe! - Zganilem sie w myslach. - Po takich regularnych spotkaniach musialyby sie zachowac jakies, chocby sladowe zapisy w aktach". Postanowilem jeszcze raz skonfrontowac jego bajdurzenia z tym, co juz mialem. Moze cos przeoczylem? Oczywiscie, najwygodniej byloby uznac rewelacje Czarskiego za rojenia wariata? Ale... Na wszelki wypadek w powrotnej drodze do domu zajrzalem do wskazanej kamienicy na Pulawskiej. Lista lokatorow (zgodnie z Ustawa o ochronie danych osobowych) byla dziurawa jak durszlak, tak czy owak nie trafilem na lokal 13a. Nawet pustego miejsca na niego nie bylo. Korzystajac, ze w sionce pojawila sie mloda kobieta z wozkiem dziecinnym, pomoglem jej na schodkach i rownoczesnie wslizgnalem sie za nia na klatke schodowa. Lokale 13, 14 i 15, a takze 15a znajdowaly sie na czwartym pietrze. Nigdzie nawet sladu po dodatkowych drzwiach. Inna sprawa, ze klatke musiano malowac calkiem niedawno. I przynajmniej jeszcze jedne drzwi w rogu moglyby sie zmiescic... Mialem ochote zastukac w sciane. Tymczasem w mieszkaniu nr 14 zazgrzytaly klucze i szczeknela zasuwka. Zza uchylonych drzwi wyjrzal staruszek, kragly i idealnie lysy, niby orzech kokosowy wyrzucony przez morze. -Moglbym panu w czyms pomoc? - zagadnal uprzejmie. -Szukam lokalu nr 13a - powiedzialem - ale byc moze pomylilem dom? -Z pewnoscia pan pomylil. Mieszkam tu od czterdziestu lat, wiec wiem z absolutna pewnoscia, ze nie ma tu lokalu 13a. I nigdy nie bylo. Nim zaryglowal drzwi, na moment odrobina swiatla blysnela w szczelinie judasza. Podgladal mnie, ciekawski! Po przyjezdzie do siebie postanowilem wziac goracy prysznic. Jak zwykle od wilgoci zaparowaly wszystkie lustra w lazience. Zadna niewidzialna reka nie wypisala na nich ostrzegawczych slow. Jednak kiedy przetarlem szklana tafle i popatrzylem na moja reke, zglupialem. W miejscu, ktore w ferworze rozmowy uciskal Gwidon, wyraznie widac bylo odcisk szesciu palcow. Nie byla to jedyna niespodzianka tego dnia. Po wlaczeniu komorki okazalo sie, ze ktos wielokrotnie usilowal ze mna rozmawiac. Nieodebrany numer niewatpliwie nalezal do Podlaskiego, tylko ten prefiks 345...? Gdzie u licha zawieruszyl sie moj mlody kolega? Krotki rzut oka na ksiazke telefoniczna i omal nie usiadlem ze zdumienia. Telefonowano do mnie z Bialorusi. Natychmiast oddzwonilem, ale jedyne, czego moglem wysluchac, to byla formula wypowiedziana bezosobowym sopranikiem: "Polaczenie nie moze byc zrealizowane, polaczenie nie moze byc zrealizowane...". Jakiz to trop mogl zaprowadzic go do Lukaszenkolandu? I dlaczego wczesniej o niczym takim mi nie wspomnial? Nastepnego dnia udalo mi sie znalezc telefon do matki Podlaskiego, kanclerza renomowanej prywatnej uczelni na obrzezu miasta. Jej sekretarka nieczula na zadne argumenty, nie chciala mnie polaczyc, twierdzac, ze szefowa rozmawia wylacznie z ludzmi, ktorych sama zna. Z laski zgodzila sie zanotowac moje nazwisko i sprawe, z ktora sie zglaszam. Nie wiem jednak, czy fakt, ze jestem promotorem Adama zrobil na dziewczynie jakiekolwiek wrazenie. A jednak, ku memu zaskoczeniu, pani Grazyna skomunikowala sie ze mna juz po dziesieciu minutach i to bez posrednictwa sekretarki. -Adas naprawde dzwonil do pana? - w jej glosie pobrzmiewala egzaltacja. - Do nas w ogole sie nie odezwal! Siostrze wspominal tylko, ze musi gdzies wyjechac, ale zeby na Bialorus?! Taki juz jest, zupelnie jak moj nieboszczyk maz, tez zyl we wlasnym swiecie i bez przerwy fantazja mieszala mu sie z rzeczywistoscia... Mialem ochote zauwazyc, ze Adam ciagle wierzy, ze jego zaginiony ojciec zyje, ale bylby to temat na zupelnie inna rozmowe. Ustalilismy, ze pozostaniemy w kontakcie, informujac sie na biezaco. Sadzilem, ze Podlaski odezwie sie lada dzien. Bo co u licha mozna robic w marcu na Bialorusi? VI LACINSKA UKLADANKA Proba telefonicznego ustalenia nazwiska pani Jadwigi, bylej maszynistki w Polskim Radio, okazala sie niewykonalna. Mlodym panienkom z sekretariatu programowego, wychowanym w dobie drukarek i kopiarek, slowo "maszynistka" kojarzylo sie albo z parowozem, albo z maszyneria w dziale emisji. Liczylem troche na pomoc pani Malgorzaty, mojej znajomej z Radia dla Ciebie, z ktora co jakis czas przygotowywalem audycje o sekretnej historii PRL-u. Umowilismy sie w szklanym kiosku przed portiernia na Mysliwieckiej i tam pijac mdla kawe z automatu, zastanawialismy sie, od czego by zaczac. Biuro kadr twierdzilo, ze nie maja papierow z lat siedemdziesiatych, a poza tym instytucje obowiazuje ochrona danych osobowych. Ostatnich pracownikow pamietajacych srodkowa komune wymiotly kadrowe porzadki nowego kierownictwa mediow. I wtedy pani Malgorzata zwrocila uwage na nekrolog naklejony na drzwiach. "Lucyna Dabek (1924-2007), zasluzona korektorka Redakcji Literackiej". Wstala, zalozyla okulary i podeszla blizej klepsydry.-Pogrzeb ma sie odbyc jutro - odczytala. - Na Powazkach. A gdyby sie pan tam wybral? Na pewno licznie sciagna na niego radiowi emeryci. Moze i sama pani Jadwiga? -Swietny pomysl! Pani Jadwiga nie stawila sie tego dnia u Karola Boromeusza. Jednak byla w pelni usprawiedliwiona. Nie zyla od 11 lat. Na szczescie godnie reprezentowal ja syn, Jacek Konarski. Juz trzecia z indagowanych staruszek kroczacych w kondukcie wskazala mi chudego jak szczapa mezczyzne kolo czterdziestki, o niechlujnej fryzurze, mocno przetkanej przedwczesna siwizna. Odczekalem do konca ceremonii i podszedlem do niego. Pan Jacek, informatyk, zreszta zgodnie z rodzinna tradycja zatrudniony w publicznym radio, okazal sie czlowiekiem zyczliwym i sympatycznym. Zaproszony na kawe do pobliskiego Cafe Marie rozgadal sie w najlepsze. Za szczegolny powod do dumy uznawal fakt, ze jego mama wspolpracowala z "najwybitniejszym polskim pisarzem wspolczesnej doby". (Nie prostowalem tej jego opinii). W pamieci zachowal obraz wytwornego mezczyzny, ktory wielokrotnie odwiedzal ich w domu, przynoszac narecza rekopisow. Opowiedzial o wrazeniu, kiedy po raz pierwszy wraz z matka wpadl do jego wielkiego wygladajacego jak palac mieszkania przy Marszalkowskiej. -To trudno bylo z czymkolwiek porownac. Trzymalem mame caly czas mocno za reke, a jednoczesnie mialem ogromna ochote poslizgac sie na wspanialej posadzce. Pozniej dowiedzialem sie, ze tak wygladalo normalne przedwojenne mieszkanie. Zreszta z czasem zmalalo w moich oczach. Pamietam, ze w latach osiemdziesiatych, mama regularnie chodzila tam wymiatac kurze i podlewac kwiaty. Czesto zabierala mnie ze soba. Ona krzatala sie z odkurzaczem, ja wertowalem ktorys z licznych albumow poswieconych malarstwu albo stary atlas. Mial ich ogromna kolekcje. -Zapewne mama duzo opowiadala panu o Barskim. -Rozczaruje pana. Nie za duzo. I bez konkretow. To byla mieszanina podziwu i oniesmielenia. Nigdy nie mowila o nim inaczej niz - "taki wielki czlowiek". Nie przypominam sobie, zeby kiedykolwiek powiedziala o nim Henryk albo pan Barski. Mysle, ze wynikalo to z duzego dystansu, jaki "Mistrz" zachowywal w stosunku do ludzi. -Nigdy jej nie zirytowal? -Nigdy. Choc wielokrotnie pamietam, jak wpadala w prawdziwa panike, ze nie zdazy przepisac na termin. Nie wolno mi bylo wtedy zawracac jej glowy, a najlepiej w ogole nie wchodzic do kuchni. Bo zawsze przepisywala w kuchni na starej maszynie "Olivetti". Mielismy bardzo male mieszkanie. -Rozumiem. Czy cos jeszcze? -Podejrzewam nawet, ze podkochiwala sie w nim troche. -Skad podobne przypuszczenie? -Dzieci wyczuwaja takie rzeczy. Poza tym dla nikogo tak nie stroila sie na spotkanie. Pamietam tez, ze zawsze piekla mu na swieta rozmaite ciasta... -A on? -Nie sadze, zeby w ogole zauwazal, ze jest kobieta. Lubil mlodki, studentki, poczatkujace poetki. Mama nigdy nic na ten temat nie mowila, ale czulem, ze cierpi. Wie pan, ojciec opuscil nas przed wielu laty... Mila rozmowa trwala, ale nie przynosila nic konkretnego. Z kazda chwila stawalo sie dla mnie oczywiste, ze jesli Barski mial jakies tajemnice, z pewnoscia nie powierzylby ich kobiecinie, ktora traktowal jako dodatek do maszyny do pisania. Na wszelki wypadek zapytalem, czy pani Jadwiga nie pozostawila przypadkiem jakichs papierow dotyczacych kontaktow z "Mistrzem". -A wie pan, ze jest pan druga osoba, ktora o to pyta - ozywil sie Konarski. -Mozna wiedziec, kto byl pierwsza? -Sam Barski. - Informatyk usmiechnal sie na widok mego zaskoczenia i kontynuowal: - Zadzwonil zaraz po tym, jak w "Zyciu Warszawy" ukazal sie nekrolog mamy. Nie zlozyl mi jednak kondolencji, tylko natarczywie dopytywal sie o papiery. Czy czegos nie pozostawila? Jakichs rekopisow, kopii albo przebitek... Obiecalem sprawdzic. Po trzech dniach zadzwonil znowu. -Byl na pogrzebie? -Nie. Moglem sie spodziewac takiej odpowiedzi. Wiedzialem, ze "Mistrz" nie przepada za pogrzebami. -I co pan znalazl? - zapytalem. -Wlasciwie nic. Troche ksiazek z dedykacja "Mojej nieocenionej pani Jadwidze", kilkanascie karteczek kreslonych reka pisarza, przechowywanych pieczolowicie w rozowej kopercie. Ale znajdowaly sie tam wylacznie polecenia poprawek, zmiany terminu, dyspozycje dotyczace sciagniecia czegos z biblioteki lub sprawdzenia w leksykonach... Zachowala sie rowniez jedna swiateczna kartka z Niemiec, wyslana krotko po tym, jak zostal na Zachodzie. Stereotypowe pozdrowienia. Nic wiecej. Oddalem mu wszystko. -Rozumiem. -Tyle ze to nie bylo wszystko. Doslownie tydzien temu, z okazji swiatecznych porzadkow dobralem sie do nieotwieranego od lat pawlacza i znalazlem tam maszynopis, czwarta kopie jakiejs powiesci Barskiego. Nazywalo sie to Lacinska ukladanka. Przelknalem sline. Znalem juz doskonale cala tworczosc "Mistrza", ale takiego tytulu nie zapamietalem. Moze jednak byla to wczesniejsza wersja ktorejs z pozniejszych powiesci? Konarski nie zwrocil uwagi na moje podniecenie. -Myslalem nawet, zeby zadzwonic do tego Barskiego. Ale numer jego telefonu gdzies mi sie zapodzial. A w ogole zalatany czlowiek taki... -Nadal ma pan ten maszynopis? - pytajac, z trudem hamowalem emocje. -Oczywiscie. -I moglby pan mi go udostepnic? -Nawet zaraz. Jest pan samochodem? To bedzie dla mnie okazja, zeby nie tluc sie tramwajami do domu... -A ja obiecuje, ze po przeczytaniu zwroce go panu. * * * Teczke z Lacinska ukladanka wypelnialo 320 stron na pozolklej przebitce. Zamieszczone na koncu daty - grudzien 1980-listopad 1981 - wskazywaly, ze pisarz ukonczyl swoje dzielo jeszcze przed stanem wojennym. Co ciekawe, juz po pobieznym przejrzeniu wiedzialem, ze nigdy go nie opublikowal. No coz, pucz Jaruzelskiego zastal Barskiego za granica. Domyslilem sie, ze zabral od pani Jadwigi wszystkie kopie, nie wiedzac, ze maszynistka zachowala jedna dla siebie. Tu jednak zaczynaly sie zagadki. Od jej syna wiedzialem, ze Konarska nigdy nie przechowywala starych maszynopisow. Skad ten wyjatek? Podobnie tajemnicza byla kwestia, dlaczego Barski nie opublikowal swego dziela pozniej. Ani w podziemiu, ani na emigracji, ani wreszcie w wolnej Polsce. Uznal je za nieudane? Moze za zdezaktualizowane?Mialem nadzieje, ze wszystko wyjasni uwazna lektura maszynopisu. Nawet za cene definitywnego popsucia sobie wzroku. Kopia byla prawie nieczytelna, litery rozlane, wyblakle... Krytycyzm podpowiadal mi, zebym nie obiecywal sobie zbyt wiele, a jednak w glebi ducha liczylem na przelom. Diego Alvarado nigdy nie byl bity. A jesli nawet, co to bylo za bicie? Ojciec, jesli zdolal go dogonic, co przy pokaznej tuszy i krotkich odnozach nastreczalo znacznych trudnosci, zwykl uzywac szelek. Na szczescie dla Diega tradycyjnych szelek na guziki, bez niebezpiecznych klamerek z zabkami. Wystarczylo ustawic sie odpowiednio, tak by przypadkiem gumowa petelka nie trafila w oko, i lanie przynosilo mniej bolu synowi niz satysfakcji ojcu. Matka okazjonalnie uzywala scierki, broni o niskiej skutecznosci razenia, babka zas, polkrwi Indianka, jedynie straszyla uzyciem rozgi. Zreszta zmarla, nim przewiny Diega staly sie wystarczajaco silne, aby wymagaly najwyzszego wymiaru kary. Tamtego wieczora, kiedy burzowe chmury dopiero splywaly po Kordylierze od strony Bella Vista, odebral wreszcie manto, jakiego nigdy dotad nie spuscili mu koledzy z Gimnazjum swietego Ignacego Loyoli. Stracil dwa zeby, jego nos postradal swa grecka doskonalosc, kopniaki przy uzyciu podkutych butow nadwerezyly zebra, a slady palek nadaly jego plecom fakture wolowiny z Rosario smazonej na grillu. Orzezwiajacy deszcz jeszcze nie nadszedl i nie splukal Callo San Isidoro ani reszty zdemolowanych ulic, przylegajacych do Plazza Mayor, a juz Diego niczym prorok Jonasz w brzuchu policyjnej budy lub jak ziarno w sprasowanym kaczanie kukurydzy, z dwoma dziesiatkami podobnych mu zapalencow, ubitych piesciami, nogami i innymi argumentami wlasciwymi wladzy w momentach, gdy ta traci poczucie humoru, podazal w nieznane - czy raczej w prawie znane. O piwnicach stolecznej komendy policji krazyly opowiesci straszne, dotad przez nikogo ze znajomych Diega nieweryfikowane. Czytalem Lacinska ukladanke nieslychanie wolno i mozolnie (tekst byl niewyrazny, a papier zetlaly), zastanawiajac sie nad celem jej napisania. Po dynamicznym wstepie autor wdal sie w retrospektywne opowiesci o rodzinie Alvarado, w ktorej tradycja hiszpanskich konkwistadorow i tubylczych szamanow splotla sie w oryginalna calosc. Szybko zdalem sobie sprawe, ze jest to powiesc z kluczem, ktora w scenerii iberoamerykanskiej, bez nazywania kraju, w ktorym miala sie rozgrywac, opisywala rzeczywistosc PRL-u lub szerzej calego Obozu Pokoju i Socjalizmu. Barski musial niezle sie nad nia natrudzic - w powiesci zdarzaly sie elementy zabawne, groteskowe, ale rownoczesnie zastanawiajace: Stryj Alonso byl "czarna owca" w rodzinie Diega. Wlasciwie jako byly egzorcysta czarna owca podwojna. Po pierwsze, ze w ogole trudnil sie egzorcyzmami, a w kraju, gdzie co drugi obywatel zniechecony nieskutecznoscia Boga pokatnie zanosil modly do diabla, nie byl to fach cieszacy sie powszechnym szacunkiem, a po drugie, ze stracil prawo do uprawiania tego zawodu. Egzorcysci od niepamietnych czasow zajmowali sie wypedzaniem demonow, ktorych nigdy nie brakowalo. Dawni indianscy bozkowie, pomieszani z upadlymi aniolami, tworzyli przedziwny panteon zla. I smieszny, i straszny. Demony bowiem nie tylko wodzily na pokuszenie, dokonywaly zlowieszczych spustoszen w zdrowiu (rowniez moralnym), ale w sprzyjajacych okolicznosciach dawaly sie przeblagac, a nawet wystapic w roli wspolnikow. Demon od piorunow mogl wzmagac potencje i zapewniac wzgledy u kobiet, natomiast "krol deszczu, paskudny karakan o pysku kajmana i glosie szatanskiego wyjca" usuwal niepozadana ciaze. W krotkim okresie miedzyjuncia, kiedy panowala w Republice demokracja i demony nie mialy czego szukac w polityce, rola egzorcystow sprowadzala sie do tych rzadkich przypadkow, kiedy zawodzila tradycyjna medycyna. Jednak po objeciu wladzy przez Calientesa egzorcysci dyplomowani znow nabrali wiatru w zagle. Ich funkcje terapeutyczne zmalaly - najprostszym sposobem pozbycia sie szatana byl strzal w tyl glowy, zwiekszyly sie natomiast zadania sledcze. Wykrywanie opetanych, zwlaszcza tych, ktorzy z przekory badz ostroznosci fakt swego opetania usilowali ukryc. Roboty bylo sporo, totez zwierzchnosc wyznaczala egzorcystom wysrubowane normy dzienne. Nalezalo zdemaskowac co najmniej jednego opetanego na dobe. Jesli duchowny wykazywal sie gorszymi wynikami, od razu wystawial sie na podejrzenie, iz sam znalazl sie na zoldzie szatana. Praca Alonsa nie nalezala do lekkich, opetani rzadko bowiem ujawniaja swe parszywe charaktery, czasem tylko pod wplywem tequili obnazali sie przed bliznimi, zlorzeczac wladzy, Kosciolowi i Bogu. Przy czym, jak twierdzil wuj, na Boga i Kosciol mozna bylo sobie zlorzeczyc ile wlezie, byle nie w miejscach publicznych. Jakie byly najwredniejsze objawy opetania? Opowiadanie plugawych kawalow, sluchanie zagranicznych rozglosni, czytanie wrednych ksiazek (jesli ktos umial czytac) lub konspirowanie w celu zbrojnego wystapienia przeciwko Najjasniejszej Juncie - slowem czyny, na ktore nikt zdrow na ciele i umysle nigdy by sie sam z siebie nie powazyl. Alonso nalezal do przodownikow pracy. Wyrabial trzysta, a bywalo i czterysta procent normy. Raz wykryl nawet grupke opetancow, ktorzy za pomoca balonu usilowali opuscic nasza ukochana ojczyzne, wciagajac w ten proceder niewinne dzieci. Balon zestrzelono nad Centralna Kordyliera, a Alonso w nagrode dostal premie, talon na nowa sutanne, a takze przydzial na ekskluzywne wczasy w Punta Oriente, modnym kapielisku na wybrzezu, dokad udawali sie jedynie Wybrani i Zasluzeni. W tamtych czasach fach egzorcysty mial jeden slaby punkt. Miekkie serce. No moze nie tyle miekkie, bo nikt nazbyt milosierny nie bral sie za te robote, ile podatne na zmiekczanie. Przy czym diabel zwykl stosowac dwie metody. Zmiekczanie proste odbywalo sie za pomoca pieniedzy - przy kwocie 10 000 peso wiotczeli nawet najwytrwalsi "bojownicy bozy". Bardziej perwersyjne bylo jednak "zmiekczanie wszeteczne". Diabel poslugiwal sie w tym celu niewiastami, przewaznie mlodymi i pieknymi. A ktoz z was, bracia, moze byc gluchy na placz dziewicy? Zwlaszcza w alkowie nad ranem? Akurat tego rodzaju pokusy nie dotyczyly wuja Alonsa. Od czasow seminarium nie przepadal za dziewicami, przedkladajac ponad owe "cycaste szkarady" - jak zwykl okreslac przedstawicielki plci przeciwnej - mlodziankow, szczuplych, niedoroslych, o nerwowych dloniach i wilgotnych ustach, jakby wyczarowanych przez pedzel domoroslego Murilla, przecwelonego El Grekiem. Ladny, waskodupski chlopiec potrafil przekonac wuja Alonsa do wydania zaswiadczenia, ze niepoczytalnosc tatusia, mamusi lub brata byla chwilowa i calkowicie uleczalna. Najlepiej w goracym klimacie selwy, przez ktora gromady grzesznikow kopaly wlasnie kanal Rio Negro-Rio Blanco. Szatan bowiem, w swej odmianie poludniowoamerykanskiej, nie lubi goraca i jakby mogl najchetniej przenioslby sie na Antarktyde lub chociaz Ziemie Ognista. Niestety, kariere wuja zakonczyl patrol Strazy Powszechnej Moralnosci, w skladzie: policjant, aktywista Ogolnokrajowego Ruchu Poparcia Junty i ksiadz patriota, ktory zdybal egzorcyste podczas orgii z trzema rzecznikami opetanych. Alonso mimo tlumaczenia, ze bylo to przygotowanie oczyszczajace do zabiegow egzorcystycznych, zostal ekskomunikowany i aresztowany. Niewiele brakowalo, a sam podzielilby los innych opetanych. Na szczescie w miedzyczasie prezydent Calientes zmarl, ukaszony przez wielka zararake, ktora w niepojety sposob trafila pod biurko w jego gabinecie. Zaraz potem doszlo w calym kraju do tak masowych przejawow ozdrowienia i powszechnej rehabilitacji, ze porzucony kanal Rio Negro-Rio Blanco ponownie porosla dzungla. Alonso, ma sie rozumiec, do fachu nie wrocil, na lono Kosciola takoz, wegetowal zatem jako cywil, prowadzac niewielka nielegalna agencje egzorcystyczna zajmujaca sie wypedzaniem mniejszych diablikow z dusz zdradzajacych sie wespol malzonkow lub niesfornych dzieciaczkow, ktore zeszly na zla droge. Zreszta przy pierwszej nadarzajacej sie okazji prysnal do Brazylii, a ze nie znal portugalskiego, zalozyl tam glosna (wlasciwie wypadaloby napisac cicha) szkole pantomimy. I szkoda. Moglby dzis stanowic wsparcie dla swego nieszczesnego bratanka, ktory wlasnie dal sie opetac demonowi buntu i wraz z tysiacem studentow demonstrowal przeciwko prawowitej i liberalnej wladzy, ktora dopiero w obliczu takiego zuchwalstwa z najwiekszym obrzydzeniem musiala sie uciec do starych wyprobowanych metod. Powiem szczerze, owo poslugiwanie sie skomplikowanymi pietrowymi aluzjami w czasach, kiedy inni, wykorzystujac "karnawal <>", zaczeli mowic pelnym glosem, niespecjalnie mnie przekonywalo. Zaczalem nawet podejrzewac, ze sam autor poniechal publikacji, uznawszy dzielo za zbyt anachroniczne w stosunku do czasow, i kiedy juz zamierzalem zrezygnowac z lektury, wowczas rzucil mi sie w oczy wielce ciekawy fragment: -Bedzie pan uprzejmy usiasc! Wydobyty z podziemnej smierdzacej celi, po bezsennej nocy, spedzonej na oczekiwaniu tortur, Diego nie mogl wyjsc ze zdumienia. Pokoj, do ktorego go wprowadzono, zadna miara nie przypominal katowni, raczej schludny gabinet urzednika sredniego szczebla. Biureczko, dywan, w otwartym oknie wiszace doniczki z kwiatami, mogacymi pomimo krat wabic kolibry... -Powiedzialem, niech pan siada, panie Alvarado. Kawy, moze herbaty? Gdyby nie ostatnie oszczednosci w resorcie, zaproponowalbym cos na wzmocnienie. Zaskakujace byly nie tylko slowa, ale rowniez wyglad przesluchujacego oficera. Ubrany po cywilnemu, szczuply, o jasnej cerze, mogl miec zaledwie pare lat wiecej od Diega. Moze jedynie ukryte pod cieniutkim podstrzyzonym na cienka kreseczke wasem waskie usta i jasnoblekitne wejrzenie wskazywaly, ze nie jest on pracownikiem ktorejs z organizacji zajmujacych sie filantropia. No i nos, krzywo zrosniety nos przywodzacy na mysl boksera-amatora. -Nieslychanie mi przykro z powodu zachowania moich kolegow. No coz i my w naszych szeregach mamy rozny element ludzki... Szczegolnie zalosne jest, kiedy stosuje sie przymus bezposredni w stosunku do takich ludzi, jak pan. Powiem szczerze. Pana nie powinno tu byc, senior Alvarado. Obiecujacy student, utalentowany dziennikarz, czlonek prorzadowej korporacji studenckiej, podzielajacej nasze idealy. Z takimi ludzmi winno sie dyskutowac. Wysluchiwac ich argumentow... Diego chcial potwierdzic opinie funkcjonariusza, ale ugryzl sie w jezyk. Slodycz oficera mogla byc gra wstepna poprzedzajaca mordobicie albo zrywanie paznokci. -Oczywiscie mamy wrogow. Obcych agentow, wolnomyslicieli, komunistow. Ale pan z cala pewnoscia do nich nie nalezy. Prawda? -Prawda - wyrwalo sie Alvarado. -A tak calkiem miedzy nami. Uwazam wasz protest za sluszny. Moze nazbyt spontaniczny, wskutek czego ujawnily sie wrogie elementy chuliganskie, ale niepozbawiony podstaw. Wasza gazetke "Directamente" nalezalo byc moze zmieniac, ale czy od razu zamykac...? Prawda? -Oczywiscie! - Znow chcial sie ugryzc w jezyk, ale nie zdazyl. -Zreszta wkrotce powstanie nowe, odwazne pismo. Bedzie potrzebowalo wielu wspolpracownikow, redaktorow. A ludzi zdolnych naprawde nie ma skad brac... Gdyby, dajmy na to, mial pan formowac dzial zagraniczny. Na kim by sie pan oparl? Diego zawahal sie. Nie powinien chyba rozmawiac o tym z policjantem, nawet tak przyjaznym. Cywil zauwazyl jego rozterke. Wyciagnal papierosnice i poczestowal studenta. -Nie chce byc zle zrozumiany. W zadnym wypadku nie sugeruje, aby podawal mi pan nazwiska tych, do ktorych nie ma pan politycznego zaufania. Powtarzam: w zadnym wypadku! Interesuja mnie wylacznie predyspozycje zawodowe tych studentow, ktorych pan uwaza za wartosciowych. Gdyby ktos z tych ludzi mial klopoty, moge pomoc, jestem zdania, ze naprawde zdolnym mozna sporo wybaczyc... Ale skoro pan nie chce, nie bede nalegac... Alvarado lapczywie zaciagnal sie aromatycznym dymem. Wlasciwie jesli mogl komus pomoc... -Swietny jest Ricardi - zaczal, sam sie sobie dziwiac, ze jednak mowi - potrafi zawsze znalezc trafne sformulowanie, i Sanchez, wyjatkowy poliglota, zna chyba piec jezykow, no i Mendoza... Chyba najlepszy analityk z nas wszystkich. -Ma jednak rodzine na komunistycznej Kubie. -Ale nie utrzymuje z nia zadnych kontaktow. -Mozliwe - zgodzil sie oficer. - Widzi pan i my mozemy miec bledne informacje. Ach, ci donosiciele! - Podszedl do biurka i podniosl sluchawke: - Mowi Manuel. Jest u was niejaki... - tu rzucil okiem na Diega. -Jose! -Jose Mendoza? Wlasnie! Chcialbym z nim pogadac. Jak to byl?! To zawroccie transport. Jak najszybciej! Swietnie. Odwrocil sie i popatrzyl na Diega z usmiechem. -Wlasnie uratowaliscie czlowieka. Miano go bezzwlocznie wyslac do Villa Nera. A stamtad dosc trudno sie wraca... A swoja droga, jak myslicie, kto z waszej grupy mogl napisac klamliwy anonim, kreujacy go na prowodyra wczorajszych manifestacji? -Nie mam pojecia! -Ale nie przepada pan za donosicielami? -Oczywiscie, nienawidze donosicieli! -Rozumiem. Podobnie jak ja! Dlatego nie naciskam, ale gdyby sie wam cos przypomnialo. Zadzwoncie bez obaw! - Wreczyl wizytowke z nazwiskiem Manuel Carania. - Milo sie z panem rozmawialo... Tylko o jedno was prosze, umyjcie sie przed wyjsciem. Lazienka jest za zakretem korytarza. -Jestem wolny? -Naturalnie. Chyba ze bardzo chcielibyscie tu zostac! - Carania zasmial sie, ukazujac mocne zeby upodabniajace go do bobra, przodownika pracy. - Dla porzadku podpiszcie tylko, ze zachowacie przebieg naszej rozmowy w tajemnicy i ze nie macie pretensji o zatrzymanie... Nas tez dlawia te biurokratyczne procedury. Diego opuscil gmach bylego konwentu jezuitow na nogach miekkich jak ciasto na tortille. W glowie czul zamet. -Jestem wolny, masz pojecie - rzucil radosnie w kierunku rzezby Bolivara gorujacej ponad fontanna. - Nic ode mnie nie chciano, jestem wolny!!! - powtorzyl glosno. -Wszyscy ludzie sa wolni, za wyjatkiem zonatych - powiedzial zarosniety pijak, ktory wlasnie skonczyl odlewac sie za pomnikiem. Diego puscil sentencje mimo uszu. W przystepie brawury podarl wizytowke Caranii i wyrzucil do najblizszego kosza na smieci przy przystanku pietrowych autobusow. * * * Pismo nazwano "Il Mundo Contemporaneo". Naczelnym zostal starszy, zasluzony dla junty profesor, zwany nad wyraz trafnie "Bezzebnym". Przednie zeby wybili mu przed wielu laty funkcjonariusze jakiejs zamierzchlej wladzy, pozostale stracil sam, jak twierdzono, mielac cale lata kilogramy bogoojczyznianych komunalow. Wygodny dla wszystkich, uwiarygodnial wladze w oczach opinii publicznej, a wladzy gwarantowal, ze "Il Mundo" nie stoczy sie na bezdroza kosmopolityzmu badz lewicowego ekstremizmu. Byl idealnym kandydatem przejsciowym i tylko sam o tej przejsciowosci nie wiedzial. Diego jeszcze przed ukonczeniem akademii dostal propozycje stazu w tygodniku. Tylko stazu! Ku jego zaskoczeniu - pozostali koledzy z jego grupki zalapali sie na funkcyjnych - Ricardi zostal wicesekretarzem redakcji, Sanchez zastepca szefa dzialu zagranicznego, Mendoza dostal etat w dziale analiz. Jedynie on ciagle pozostawal wspolpracownikiem. Poczatkowo jednak, w wirze pracy, nie zwracal na to uwagi. Podrozowal w teren z wysluzonym chlebakiem, sypial w obskurnych hotelach, docieral do miejsc zapomnianych przez Boga i ludzi, nadsylajac stamtad mocne, interwencyjne reportaze, ktore Ricardi musial moderowac, a bywalo wrzucac do redakcyjnego kosza. Potem zaczelo sie dziac gorzej. Z kolejnym rokiem zaroilo sie od autorow mlodych, gietkich. Reportaze interwencyjne spadly na dalsze strony i ukazywaly sie raz w miesiacu... * * * Osobowy z Bahii do Salvadoru sunal wolno jak najedzona anakonda przez podmokly deszczowy las. Ciezkie chmury zdawaly sie przytlaczac osowiala dzungle, rozjasniana z rzadka polankami malych zaplesnialych stacyjek.Diego, wyciagnawszy nogi na pustej lawce vis-r-vis, wtulony w lepki fotel, usilowal drzemac. Przesypiac problem - od lat praktykowal te metode. Najlepiej wychodzilo mu to we dwoje. Wczoraj w Sallinas wynajal nawet mila i tania, czternastoletnia kurwe o piersiach jak niedojrzale mango i po kwadransie intensywnej gimnastyki zasnal jak kamien. Na krotko. Od czwartej znow nie mogl spac. A po dziewczynie ani sladu. Wszystko mu szlo nie tak, ukochana Dolores puscila go w trabe z kolega, ktory wkrecil sie do wlasnie powstajacej telewizji, reportaz o buncie gornikow zostal zdjety przez cenzure, dawni koledzy jeszcze bardziej wyrosli, zajmowali sie wylacznie wlasna kariera. A przyszlosc wydawala mu sie bardziej mglista niz bezkresna selwa. -I jak tu lubic ludzi? - odezwal sie naraz pasazer spod drzwi. Diego nawet nie zauwazyl, jak wszedl. - Zawisc, podlosc, nikczemnosc, to wszystko, czego mozna sie po nich spodziewac. Gdyby nie charakterystyczny glos, nie poznalby Caranii. W wytartych spodniach i bluzie mogl uchodzic za peona. Choc nie calkiem. Funkcjonariusz trzymal bowiem w rekach "Il Mundo Contemporaneo" (periodyk przez niepismienne chlopstwo raczej nieczytywany) i mial bardzo zafrasowany wyraz twarzy. -Nawet stalego felietonu panu nie puscili - mruczal, kartkujac czasopismo. - Glupcy! Zlekli sie niegroznego, zabawnego felietonu o obyczajach ludzi gor. Co im przeszkadzalo? I znow nie bedzie wierszowki. Diego mial na koncu jezyka stwierdzenie, ze to jego wlasny problem, oficer jednak nie dal mu dojsc do glosu. -Nasza rozmowa jest absolutnie prywatna i przypadkowa (w to ostatnie moze pan wierzyc albo nie). Jest mi pana zal. Najlepsze pioro w "Il Mundo" gnojone przez malych zawistnikow. -Nie rozumiem. -Mysli pan, ze tylko do nas trafiaja donosy. Jest jeszcze Kapitanat Ideologiczny przy Najwyzszej Juncie, jest Dyrektoriat Prasowy. I coz z tego, ze my chowamy paszkwile pod sukno. Inni sa bardziej latwowierni. -A co takiego mozna o mnie doniesc? - zachnal sie Alvarado. - Jestem praworzadnym obywatelem, sumiennym pracownikiem. -Nie masz pojecia, jak wiele roznych rzeczy, Diego. - Oficer nieoczekiwanie przeszedl z nim na ty. - Na przyklad, ze po pijanemu parodiowales na swoich imieninach nie tylko naczelnego, ale i samego Admirala. -Czy to zbrodnia? -Dla mnie oczywiscie nie, choc niektorzy nie maja poczucia humoru. Albo te informacje o nieuzasadnionych przerwach w pracy w okregu Sallinas. Cenzura zdjela artykul, a ty, mimo to, rozdales szczotke ze swoim materialem. -Dalem ten reportaz tylko trzem zaufanym osobom, wylacznie do przeczytania, zal mi bylo zmarnowanej roboty. -Nie powiedzialbym, ze wylacznie zaufanym. Jeden egzemplarz trafil do nas, a wyciag drugiego znalazl sie w Radiu Wolne Kordyliery. W dusznym przedziale zrobilo sie jeszcze duszniej. Alvarado probowal przelknac sline, ale podniebienie mial suche jak wior. -Odrobine orzezwiajacego napoju? - domyslil sie Carania. Z kieszeni wydobyl plaska piersiowke w eleganckim opakowaniu ze skory iguany. - Prosze. Lyk cziczy - indianskiego samogonu, zapiekl dziennikarza w gardle, ale przyniosl drobna ulge. Na moment przed oczyma stanal mu waski redakcyjny pokoj i rozmowa sprzed tygodnia. Ricardi, Sanchez i Mendoza. Moze byla tam jeszcze Consuela. Nikogo wiecej. -Wiem, ze to boli. Sami przyjaciele. A jednak ktos z nich pana zdradzil. Nie ciekawi pana kto? -Nie!!! -Piekna postawa, ale i tak nie powiedzielibysmy, bo nie wiemy. Zreszta caly problem polega na czym innym. Donosiciel pisze przeciez nie tylko do nas. Nad redakcja i panska osoba gromadza sie chmury. Jesli tego nie przerwiemy... Diego jeszcze raz lyknal z piersiowki. -Czego chcecie? -Zdemaskowac drania. A w tym celu musimy dokonac drobnej ekspertyzy. Probki czcionek z maszyn nalezacych do czworki panskich kolegow. -To nie bedzie zaden dowod! Ktos mogl napisac donos na cudzej maszynie. -Sluszne rozumowanie. Jednak autor nie byl chyba az tak ostrozny, anonimow otrzymalismy juz pare i wszystkie pochodza z jednej maszyny... No to co, mozemy liczyc na taki drobiazg. I jeszcze jedno - taka literacka zabawa, mamy tu fragment prozy, napisanej na zupelnie innej maszynie, wiemy przez kogo, ale bardzo jestem ciekaw, czy po takiej probce potrafilby pan poznac autora. Uprzedzam, to nie polityka, tekst jest o milosci. -Wiec po co to wam? -Zalozylem sie z kumplem, prywatna sprawa. Niech pan mi pomoze, tylko jeden raz. -Jeden raz... - Diego siegnal do kieszeni plaszcza po papierosa, a kiedy uniosl glowe, po Caranii nie bylo sladu. Wybiegl na korytarz pusty jak kieszen bezrobotnego. Zreszta pociag akurat wjechal do tunelu. * * * Czytalem, coraz glebiej wchodzac w fabule. Jak lupina spadal caly ten iberoamerykanski sztafaz, i zamiast tych alei i Kordylierow dostrzegac poczalem nasze ulice, parki, kamienice przy Pulawskiej, palac Mostowskich czy plac Narutowicza, kiedy rozpedzano demonstracje w obronie "Po prostu", a moze Krakowskie Przedmiescie przed uniwersytetem, w pelnych krzyku i gazu lzawiacego dniach marca 1968. Czy to mogla byc wylacznie fikcja. Czy mozliwe, zeby powiesc zawierala rzeczywista spowiedz pisarza o poczatkach jego kariery jako konfidenta? Czyzby w egzotycznej, latynoskiej scenografii Barski opowiadal naprawde o tym, jak zwerbowala go Sluzba Bezpieczenstwa? I jaki mial w tym cel? Ujawnic sie i rozliczyc z przeszloscia na fali solidarnosciowej rewolucji...? Zbyt piekne, aby bylo prawdziwe.A jednak kolejne strony Lacinskiej ukladanki dostarczaly az nadto dowodow na prawdziwosc tej hipotezy. Ponownie spotkali sie w miejskim parku. Carania zadzwonil do Diega do domu i wyznaczyl mu spotkanie o piatej, na lawce pod leniwcem. Wielki, wlochaty szczerbak wisial nad glowami, mozolnie przezuwajac liscie, idealnie obojetny wobec toczacej sie rozmowy. Zreszta, kto go wie, moze pracowal dla ktoregos z tajnych departamentow? Diego podal zlozona na pol gazete, w ktorej znajdowaly sie probki maszynowego pisma. W zamian funkcjonariusz wreczyl mu amerykanski ilustrowany tygodnik z golymi dziewczynami, na co dzien niedostepny, a nawet zakazany na rynku krajowym. -Rozumiem, ze spotykamy sie po raz ostatni - powiedzial Alvarado, marzac, by jak najszybciej sie oddalic i wyrzucic sprawe z pamieci. -Intelektualista nie powinien uzywac slow: nigdy, nic oraz ostatni - odparl wieloznacznie Carania. Przypomnial mu zreszta te sentencje, kiedy spotkali sie miesiac pozniej w zupelnie innych warunkach, w anonimowym lokalu przy alei Bolivara. Wtedy nie probowal juz byc ani mily, ani uprzejmy. Mial za nic emocje Diega. Tymczasem redaktor byl rozdygotany jak liana na wietrze. Poprzedniego dnia policja aresztowala Pedra Sancheza pod zarzutem wspolpracy z obcymi osrodkami, w tym z Radiem Wolne Kordyliery. Wstrzasniety Alvarado zatelefonowal do Caranii, pytajac, czy przypadkiem nie zostal popelniony jakis blad i czy oficer moglby pomoc w wyjasnieniu oczywistej pomylki. W odpowiedzi dostal termin i adres, pod ktorym mial sie stawic. Jadac tramwajem, ukladal plan rozmowy. Oprocz sprawy kolegi zamierzal jeszcze zapytac o pieniadze, o te piecset dolarow ukrytych wewnatrz podarowanego magazynu. Wlasciwie powinien poruszyc ten temat wczesniej, ale uznal, iz nie jest to rozmowa na telefon. Lokal okazal sie niewielki i jesli nie liczyc ciezkich zaslon na oknach - obskurny. -Zaczne od gratulacji, drogi Diego - rzekl z usmiechem funkcjonariusz siedzacy w polmroku. - Bardzo nam pomogles. -Ja? -Probki przez was dostarczone, a takze charakterystyki kolegow z redakcji pozwolily zdemaskowac wroga Republiki. -Co pan mowi, przeciez ja nie zamierzalem... - misterny scenariusz rozmowy rozsypywal sie w pyl, zanim jeszcze zaczal byc realizowany. -Jednak tak wyszlo. I w sumie bardzo dobrze. Jutro dostaniesz nominacje na miejsce Sancheza. A pojutrze odbierzesz paszport ze stemplem "wszystkie kraje swiata". -A jesli nie przyjme? -Twoja decyzja! Choc raczej nie radzilbym. Nie byloby chyba dobrze, gdyby twoi koledzy dowiedzieli sie o naszej "wspolpracy". - Tu na blat pokrytego cerata stolu wysypal stos zdjec. Byly tam fotki z wymiany gazet, ujecie rozmowy w pociagu, uscisk rak. Znalazlo sie nawet zdjecie z miesiecznikiem porno w reku. Nawet obrazek z wnetrza parkowego kibla, w ktorym siedzac na sedesie, zaskoczony, choc nieszczegolnie zmartwiony, liczyl judaszowe dolary. -A moze chcesz rowniez posluchac nagrania? - Funkcjonariusz wyciagnal niewielki magnetofon i nacisnal odtwarzanie. "Swietny jest Ricardi - uslyszal swoj wlasny glos na tle loskotu pociagu - potrafi zawsze znalezc trafne sformulowanie, i Sanchez, wyjatkowy poliglota, zna chyba piec jezykow, no i Mendoza... Chyba najlepszy analityk z nas wszystkich...", a nagranie konczylo doskonale domontowane zdanie: "nienawidze donosicieli". Zerwal sie na rowne nogi, gotow skoczyc z piesciami na Caranie, i krzyknal: -Co wy zrobiliscie, czego chcecie ode mnie?! -Nic szczegolnego. Od czasu do czasu chcielibysmy skorzystac z twojej wiedzy. To bedzie bardzo owocna wspolpraca, Diego. A najwazniejsze, ze nikt nigdy sie o naszych kontaktach nie dowie. A tak nawiasem mowiac, twoj przyjaciel Sanchez gral na dwa fronty. Pokazac ci donos, jaki napisal na ciebie? Kwadrans pozniej bylo po wszystkim. Alvarado podpisal zobowiazanie pod dyktando oficera prowadzacego. Ustalili system komunikowania, a Diego przyjal pseudonim "Joker". W wyjsciu obrocil sie i spojrzal na drzwi, za ktorymi zostawil swoj cyrograf. Zwykle szare drzwi mieszkania, ktorego nie ma w spisie lokatorow. Lokalu numer 13a. VII JOKER -Mamy cie! - wykrzyknalem i pobieglem do lodowki, aby wychylic zasluzone piwo, ktore odlozylem specjalnie na taka okazje. Niestety, nieswiadomie musialem wypic je wczesniej, poniewaz oprocz polowy kartonu skwasnialego mleka i podejrzanie wygladajacej szynki nie znalazlem tam niczego spozywczego. Coz, moze to i dobrze, najwyrazniej nie dorobilem sie tak troskliwych opiekunow, jak Czarski.Dawno minela dziesiata, ale postanowilem jeszcze raz zadzwonic do Podlaskiego, pragnac koniecznie podzielic sie z kims moim odkryciem - nadal jednak pozostawal nieosiagalny. A szkoda. Zaraz bowiem odezwala sie druga bardziej sceptyczna czastka mojego ja, zawsze pelna watpliwosci i zastrzezen. To ona kazala mi uspokoic sie i zebrac z podlogi rozsypane kartki. "A co ty wlasciwie masz? - gderala. - Jakas fabularna opowiesc, przypadkowo pasujaca do minionej rzeczywistosci. A gdzie fakty? Dowody, ze nie jest to wylacznie fikcja literacka? Tym szajsem zamierzasz przygwozdzic autorytet moralny?". "Potrzebne dowody znajdziemy w IPN-ie - odcialem sie. - Przekopiemy wszelkie dokumenty dotyczace ZLP, redakcji, w ktorych pracowal Barski, sprawdzimy wszystkie operacje, w ktorych mogl uczestniczyc. Sprobuje odnalezc pseudonim. Podlaski podkreslal wielokrotnie, ze jesli nawet nie zachowal sie dokument werbunku lub z jakiegos powodu zostal usuniety z kartotek, nie sposob zatrzec wszystkie slady. Tak, tak! Poslugujac sie powiescia jako kluczem, znajde wlasciwe tropy, dopasuje i przyszpile tego lajdaka!". "No, to zycze powodzenia". W tym momencie do dialogu wlaczyl sie drugi czynnik: telefon. W pierwszej chwili pomyslalem: "Adam oddzwania", ale to znow odezwala sie jego matka, Grazyna Podlaska. -Musimy sie zobaczyc - nalegala. W jej glosie wyczuwalem napiecie i zdenerwowanie. - Najlepiej jeszcze dzis. Popatrzylem na zegarek, dochodzila jedenasta. Dosc interesujaca pora na spotkanie. -Ale co sie stalo? - pytalem. -To nie jest rozmowa na telefon - uciela. - Jest taki barek przy ulicy Jana Pawla czynny do pozna. Moze tam pan przyjechac? -Moge. Ale jak ja pania poznam...? -Pozna pan, pozna. I rzeczywiscie, w lokalu pelnym mlodziezy, mogacej uchodzic co najwyzej za kuropatwy, zobaczylem rajskiego ptaka. Grazyna Podlaska, choc nie pierwszej mlodosci spokojnie mogla robic za reklamowke kanalu TVN Style. Dyskretna bizuteria, oszczedny, ale nieslychanie staranny makijaz i sylwetka zdradzajaca, ze wrodzonej tendencji do tycia przeciwstawiono kilometry i kilogodziny cwiczen w klubie fitness, na korcie, plywalni i u masazysty. Jesli wedlug metryki pani kanclerz dobiegala szescdziesiatki, to tego wieczora wygladala na czterdziestke pragnaca uchodzic za kobiete trzydziestoletnia. -Adas siedzi - powiedziala mi dramatycznym szeptem. - Ma pan pojecie, moj biedny syn znajduje sie w bialoruskim wiezieniu w jakims... Mazyr. Wie pan chociaz, gdzie to jest? Odpowiedzialem, ze prawdopodobnie chodzi o Mozyrz, miescine na pograniczu Rosji i Ukrainy. -To straszne, nie wiem nawet, co go tam ponioslo - jeknela. - Chyba zle towarzystwo. Zaczal sie kolegowac z jakimis szczeniakami walczacymi o wolna Bialorus. -Nic mi o tym nie wiadomo. -Najgorsze, ze nic nie moge zrobic. Dawniej wystarczylby tylko jeden telefon, a dzis... Moj ojciec jest po wylewie. Ledwie mowi. Nie moge mu nawet powiedziec, co sie stalo. -I liczy pani, ze ja moge go stamtad wyciagnac? -Probuje wszedzie! Nie uwierzy pan, ale teraz ja nikogo nie znam. Ani w MSZ-ecie, ani w sluzbach... A moje biedactwo w brudnej celi, o chlodzie i glodzie. Pan nie ma dzieci, prawda? -Nie mam. -Ale chyba potrafi sobie pan wyobrazic, co czuje? Chlopak niby dorosly, ale w gruncie rzeczy, duze dziecko. Popatrzylem na czolowa gwiazde "Klubu Krakowskiego Przedmiescia" i zrobilo mi sie jej zal. Obiecalem poruszyc niebo i ziemie, a jak trzeba bedzie, nawet Kancelarie Premiera. Nastepnego dnia zadzwonilem do dyrektora instytutu, ktory mial kontakty z MSZ-em, potem wybralem sie na Towarowa i spotkalem z prezesem IPN-u. Wspomnialem, ze wprawdzie nic nie wiem na temat sprawy, ale zatrzymanie Adama Podlaskiego moze miec zwiazek z prowadzonym przez niego programem badawczym. -Nie ma nic wspolnego - odparl prezes, jak sie okazalo, juz poinformowany o incydencie. - Z tego, co wiem, nasz mlody przyjaciel zostal zatrzymany po naruszeniu zamknietej strefy wzmozonego promieniowania niedaleko Czarnobyla. Ale prosze sie nie martwic. Sprawa jest w wyjasnianiu. * * * Podlaski wrocil dopiero dwa tygodnie pozniej. Odebralem go z Dworca Wschodniego, nieogolonego i wychudzonego, bez charakterystycznych dla niego rumiencow. Nie chcac pokazywac sie w tym stanie w domu, zmylil matke, czekajaca na Centralnym. Pojechalismy do mnie. Tam, pelna pachnacej piany wanna i maszynka do golenia z potrojnym ostrzem przywrocily wygnanca wspolnocie ludzi Eurolandu.-Bardzo pana przepraszam, ze zniknalem tak bez uprzedzenia - powiedzial, ledwie wsiadl do mego samochodu. - Probowalem dzwonic, ale byl pan w tej Murawce i chyba nie bylo zasiegu. -Calkiem mozliwe. -Zreszta moj wyjazd nie mial nic wspolnego z Barskim - dodal predko. -Wiec co tam robiles? - Mialem zdecydowanie dosc tej calej tajemniczosci. - Badales promieniotworcze mutanty? -Kiedys panu powiem - oznajmil po dluzszej pauzie. - Ale to nic pilnego. - Tu zmienil temat. - Moglby mi pan pozyczyc swojej komorki? Zadzwonie do matki. -A co z twoja? -A co ma byc. Ukradli mi na posterunku w Mozyrze. Wystukujac numer, poszedl do lazienki, wyraznie wstydzac sie rozmawiac przy mnie. Wrocil uspokojony, jak czlowiek po zdrowym wyproznieniu, i zapytal, czy moglby jeszcze raz wykorzystac moj aparat. Zmiana tonu i wyraz twarzy dowodzily, ze nie bedzie to rozmowa urzedowa. "Dziewczyna? Moj mlody przyjaciel wreszcie znalazl sobie dziewczyne!" - przemknelo mi. Ta rozmowa byla troche dluzsza, ale wrocil rozpromieniony. Wypil kawe i przez dobra godzine wysluchiwal mojej opowiesci o wizycie u Slysza, o rozmowie z Czarskim, wreszcie o odnalezionej kopii powiesci. -Musze to przeczytac - zapalil sie. -Nie tak predko - pohamowalem go. - Proponowalbym wymiane. -Jaka wymiane? - nastroszyl sie. -Lacinska ukladanka w zamian za opowiesc o tym, co zdarzylo sie na Bialorusi? Przez moment wydawal sie zmagac z myslami. Wreszcie rzekl: -Nie wystarczy panu jeden wariat - Czarski? To, co moglbym powiedziec, nie miesci sie w glowie. -Prosze pozwolic, abym sam mogl to ocenic. Zastanawial sie chwile jak czlowiek, ktory nie bardzo wie, jak zaczac. Wreszcie rzekl: -Slyszal pan o pamieci genetycznej? -Nie przepadam za fantastyka. -Mysle o pewnej koncepcji naukowej, wedle ktorej dziedziczymy nie tylko odruchy pierwotne, ale takze nabyte. Ptaki, nawet nieuczone, trafiaja na szlaki miedzykontynentalne, ktore czesto prowadza trasa wytyczona przed tysiacami lat, ponad ladami i wodami, ktorych od dawna w tych miejscach nie ma, psy rozrozniaja ludzi dobrych od niebezpiecznych... -Zwierzece instynkty! -Tez tak przypuszczalem. Dosyc dlugo. Dzis jednak mysle, ze dysponujemy tym wszyscy w stopniu mniej lub bardziej uswiadomionym, a sa osobniki o wrecz wyjatkowych predyspozycjach. Jak moj ojciec. Czy pan wie, ze udalo mu sie odtworzyc najwazniejsze chwile z zycia swojej matki, az do momentu poczecia. -Kiedys wspominales mi o tym. Tez masz takie zdolnosci? -W duzo mniejszym natezeniu niz moj tata, a moze po prostu nie potrafie tego w sobie obudzic. Natomiast co pewien czas pojawia sie laczaca mnie z nim wiez. -Z ojcem zmarlym przed twoim urodzeniem? Nie przesadzasz? Krew naplynela Adamowi do twarzy, gdy wyrzucal z siebie pelen pasji: -On zyje! Przesyla mi komunikaty. -Gdzie zyje? Gdzie mozna ukrywac sie od dwudziestu pieciu lat? -On sie nie ukrywa. Trzymaja go! Bylbym sie rozesmial, ale w twarzy mlodego mezczyzny bylo tyle determinacji, ze postanowilem go nie draznic. -Imperium Zla przestalo istniec jedynie na papierze - kontynuowal swoj wywod. - Pewne agendy kontynuuja najbardziej tajne programy KGB. Rowniez takie poswiecone parapsychologii i wiedzom tajemnym. Nie uwierzylbym, gdyby nie dowody. Czy pan wie, ze czlowiek, z ktorym moj ojciec spotkal sie na krotko przed swym zniknieciem, profesor Iwan Mojsiejewicz Dawidow, nalezy do czolowych kremlowskich doradcow prezydenta Rosji. -I myslisz, ze cwierc wieku trzymaja twojego ojca na Lubiance? -Gdzie trzymaja go obecnie, nie mam pojecia. Wiem natomiast, gdzie przebywal od grudnia 1981 do katastrofy czarnobylskiej. -Gdzie? -Tej miejscowosci nie ma na zadnej wspolczesnej mapie. Przed wojna nazywala sie Wolkowyj Les, tuz na granicy Bialorusi z Ukraina. Tajny osrodek broni biologicznych. Ewakuowany w pierwszych dniach maja 1986... -Ale jak sie o tym dowiedziales? -Przypadkiem. We wspolpracy z IPN-em przygotowywana jest ekspozycja na temat Czarnobyla i jego okolic. Zajmuje sie tym studiujaca u nas grupa bialoruskiej mlodziezy. Troche im pomagam. - Nie wiedziec czemu w tym momencie troche sie zaczerwienil. - W dniu, w ktorym pan pojechal do Murawki, dostalem od nich zdjecie pewnego bunkra, wraz z widokiem na trzy stare deby o charakterystycznie poskrecanych konarach... Ten obraz wielokrotnie powracal w moich wizjach. Chyba rozumie pan, ze musialem to sprawdzic. Dostalem wskazowki, wykupilem vaucher i pojechalem do Mozyrza. Tam krewni moich znajomych dowiezli mnie do lasu, poza granice strefy. Mieli wrocic, kiedy po nich zadzwonie. Mimo ze nie bylo specjalnie duzo sniegu, strawilem pol dnia, zanim znalazlem ten osrodek. Glusza tam taka jak w sercu Konga. -Nie powiesz mi chyba, ze ta placowka ciagle dziala? -Jak mowilem, zostala ewakuowana przed ponad dwudziestu laty, kiedy sypal sie Zwiazek Radziecki, ale nie zauwazylem sladow zniszczenia. Wszystko zaroslo lasem, mchem, zdjeto jakiekolwiek tablice, wiatr powybijal okna na pietrach i zniknal sprzet... Znalazlem pokoj wylozony kafelkami, w ktorym, jestem tego pewien, przesluchiwano mojego tate... Niewiele wiecej zdazylem zobaczyc. Nagle na tak kompletnym odludziu pojawil sie helikopter i zostalem, mowiac elegancko - zdrutowany. Bialorusini, chyba ze specnazu, byli uprzejmi, traktowali mnie grzecznie, ale czy uwierzyli, ze interesuja mnie wylacznie nastepstwa katastrofy czarnobylskiej, nie mam pojecia. W kazdym razie skasowali moje zdjecia w cyfrowce. -I komorke ukradli? -Tak. Troche pozniej. -Czyli kleska. -Nie do konca. Potwierdzilo sie, ze moj ojciec tam byl. Czulem slady jego obecnosci, a w nocy, podczas snu w areszcie zobaczylem jeszcze raz scene z ewakuacji osrodka i czlowieka, ktory ja przeprowadzal. Stary morderca z NKWD. Skads zapamietalem jego nazwisko - Aleksandr Felsztajn... Choc chyba poslugiwal sie rowniez jakims innym. Rozlegl sie dzwiek Marsza Radetzky'ego przypisany do mojej komorki. Rzucilem okiem na numer na wyswietlaczu. Wydal mi sie znajomy -To chyba do ciebie, Adamie? Wzial komorke w dwa palce, jakby byla bezcennym artefaktem, i wycofal sie do lazienki. Mimowolnie slyszalem jego ugrzecznione odpowiedzi. "Tak, mamo, oczywiscie, mamo, naturalnie, bede!". -Musze pedzic - rzekl, zwracajac mi telefon - mama zrobila kolacje. Nie moge odmowic. Zreszta zanim porownamy to, do czego doszlismy, powinienem chyba najpierw zapoznac sie z tekstem tej powiesci. Podalem mu teczke z polowa przebitek. Reszty sam jeszcze nie zdazylem przeczytac. -Przepraszam za tyle ambarasu - powiedzial raz jeszcze. "Co za maminsynek! - pomyslalem, patrzac, jak wychodzi. - Bezkompromisowy pogromca agentow, ktory drzy przed wlasna luksusowa mamusia". * * * Spotkalismy sie po dwoch dniach w gmachu na Towarowej. Niebezpiecznie blisko tragicznych pasow na ulicy Kasprzaka. Trzeba bylo sporo wysilku, aby miast obsesyjnych wspomnien skoncentrowac sie na sprawie, ktora nas tu przywiodla.Laik moze wyobrazac sobie IPN jako ogromna biblioteke, z ta roznica ze zamiast woluminow na niezliczonych polkach przechowywane sa teczki. Juz jakis czas temu dowiedziono mi, ze jest to analogia chybiona. System nerwowy kazdej biblioteki tworza, jak wiadomo, katalogi, indeksy rzeczowe, inwentarze. Tymczasem mimo blisko dziesieciu lat funkcjonowania instytutu, instytucja, w ktorej zatrudniony zostal Podlaski, jest nadal w znacznej czesci krolestwem chaosu. Do szczatkowych zbiorow, ktore uszly niszczycielom generala Kiszczaka, ciagle dochodza odnajdywane mikrofilmy, materialy przekazane przez likwidatorow WSI. Co rusz odnajduja sie jakies worki, swego czasu przeznaczone do spalenia, tylko szczegolnym trafem ocalale. Bywa, ze wsrod zmagazynowanych zasobow, bezcenne informacje znajduja sie w cudzych teczkach albo zbiorach, do ktorych nikt nie zagladal, zakladajac apriorycznie, ze nie ma w nich niczego interesujacego... Slowem, jest to nie tyle szukanie igly w stogu siana, ile drobin maku rozsypanych w popiele. Jak sie okazalo, Adam odwalil juz znaczna czesc roboty godnej Kopciuszka. Wyodrebnil obszar mozliwych eksploracji (Wydzial IV Departamentu III MSW, kierowany przez slynnego pulkownika Krzysztofa Majchrowskiego, ktory - jak zauwazyl z przekasem - przygotowywal pozniej Okragly Stol), i dlugo szukal roznych nitek. Zanalizowal srodowiska, w ktorych mogl buszowac Barski, i wszelkie donosy nieprzypisane do znanych dotad agentow, z drugiej strony wydobyl z jakichs katalogow dziesiatki pseudonimow, ktorych nie dopasowano do nikogo oraz wykaz pracowitych donosicieli, ktorych tozsamosc dotad nie zostala ustalona. Kombinowalismy obaj, jaki pseudonim mogl przybrac Barski, gdyby w istocie Lacinska ukladanka byla jego zaszyfrowana biografia. -"Joker" jak w powiesci - to byloby zbyt proste - stwierdzilem. -Tez tak mysle - zgodzil sie Podlaski - chociaz znalazlem w wykazach trzech niezidentyfikowanych z nazwiska "Jokerow". -I...? -Zaden z nich nie mogl byc Barskim. Dwaj dzialali poza Warszawa, a trzeci zostal zwerbowany dopiero w latach osiemdziesiatych, kiedy Barski przebywal za granica. Mimo to nie zrezygnowalismy z analizowania innych symboli karcianych. Adam pozbieral informacje na temat wszystkich waletow, krolow, asow, wzial pod uwage dupki, nizniki, atu, trumfy, kozery, fulle, strity, wypisal figury tarota, kolory karciane w roznych wariantach: piki, trefle, dzwonki, czerwienie... W efekcie wykryl cale mnostwo pseudonimow, wystarczajacych na wyposazenie calego kasyna w Las Vegas, jednak zaden nie pasowal do Henryka Barskiego. Tym bardziej ze dla wiekszosci odnalezionych postaci nie zachowala sie zadna teczka pracy, a jedynie rozproszone sygnaly w innych dokumentach lub przy okazji wiekszych operacji. -To wszystko jest dziurawe jak durszlak - narzekal mlody historyk. - Co z tego, ze natrafilem na informacje o jakims "Walecie" pracujacym w redakcji "Polityki" w okresie marca 1968, a nieznany z nazwiska "Krol" buszowal w kregu Paryskiej "Kultury", natomiast z drugiej polowy lat siedemdziesiatych znalazlem raporty kasowe funduszu operacyjnego Wydzialu IV, wspomnianego III Departamentu, z ktorego oplacano lokale kontaktowe agentow... -Jak ten na Pulawskiej? - ozywilem sie. -Na przyklad. Dokumenty nie zachowaly sie w calosci, ale figuruje tam ktos o pseudonimie "As", bardzo aktywny w okresie "nasilenia sie niepokojow w srodowisku literackim". Byl to czas listow protestacyjnych, poczatkow bezdebitowych drukow... "As" spotykal sie ze swoim oficerem prowadzacym dwa razy w tygodniu. Za kazdym razem otrzymywal spore sumy pieniedzy. -O czym meldowal? -Tego nie wiem - ale na przyklad w SOR-ze, sprawie rozpracowywania literata o pseudonimie "Bor" znalazlem bardzo wredna charakterystyke pisarza Burka, podpisana przez "Asa". Niestety, jest tylko maszynopis bez odrecznego autografu autora. -I zadnego odniesienia do Barskiego? -Zadnego. Ten sam problem mam w przypadku meldunku, ktory znalazlem w sprawie obiektowej kryptonim "Muza", prowadzonej na Zwiazek Literatow Polskich. Jest tam piekny donos na temat glosnego spotkania warszawskich literatow, wiemy z innych zrodel, ze byl na nim Barski i wyglosil plomienne przemowienie. O tym jest tylko krotka wzmianka, natomiast na pieciu stronach mamy swietna charakterystyke nastrojow i wzajemnych powiazan. Calosc podpisal "As", a oficer SB napisal w adnotacji, ze jest to relacja wiarygodna, bo zrodlo jest wieloletnim, sprawdzonym pracownikiem organow, a przekazane przez niego informacje pokrywaja sie z tymi, jakie uzyskano z podsluchu zalozonego w Domu Kultury. -No to mamy... -Nic nie mamy. Na sali bylo piecdziesiat osob, a autor donosu pisal o Barskim w osobie trzeciej, wiec nikt na podstawie tresci dokumentu nie udowodni, ze to on byl agentem. -Ale mogl byc? -Nie wiem, sporadyczne wzmianki o "Asie" dotycza lat 77-80, wiec stoi to w sprzecznosci z przymiotnikiem "wieloletni". Podobnie jest z reszta karcianych pseudonimow, mozna je przypisac wielu dziennikarzom lub literatom i dowodza one wspolpracy krotkiej, pozniej niekontynuowanej. -A wiec to nie moze byc Barski? -Wlasnie. Z lektury powiesci wynika, ze aktywna wspolpraca prototypu Diega Alvarady, jesli w istocie byl nim nasz literat, trwala od zamkniecia "Po prostu" w 1957, az po jakas wymyslona rewolte, o ktorej nie zdazylem jeszcze przeczytac. Moze sie to odnosic do grudnia 1970, czerwca 1976...? -Ja bym myslal raczej o koncu "Solidarnosci". -Niemozliwe! Przeciez sam pan mowil, iz powiesc powstala jesienia 1981. -Ale silowy wariant rozprawy rozwazany byl od pierwszych miesiecy "karnawalu <>", a wiec na dlugo przed grudniowym puczem. Poza tym nie zapominaj, to jest powiesc, konstrukcja literacka. Wspolpraca Alvarady trwa w powiesci pare lat, a w Polsce moze to byc nawet dwudziestopieciolecie. -Najgorsze, ze wsrod naszych karcianych biedatypow nie widac nikogo, kto pasowalby do takiego agenta - mamy tu wylacznie plotki i efemerydy, w dodatku w archiwach pozostaly po nich jedynie smetne resztki. -Przeczytajmy do konca powiesc, moze nas oswieci. Siegnalem po koncowke manuskryptu. Czytajac kolejne strony, przekazywalem je potem Podlaskiemu. Zaden z nas nie mowil ani slowa. * * * -Dolaczysz do nas, Diego? Czy sie chwilowo wstrzymasz? - naciskala Consuela, marszczac swe przesliczne zrosniete brwi. - Manifest podpisala juz polowa naszej redakcji.-A druga polowa? -To tchorze. Mozna zrobic z nich pucybutow admiralskich kamaszy, a poprosza najwyzej o zwiekszony przydzial pasty do butow. -Oczywiscie, ze podpisze - zapewnil Alvarado. Wzial do reki wymieta kartke. Wszystkie z osiemnastu nazwisk umieszczonych pod manifestem w sprawie wolnosci slowa byly mu znajome. Sami najlepsi - latwi do zapamietania. Instrukcja od Caranii nakazywala w takich momentach nie wychylac sie i w miare mozliwosci uczestniczyc w glownym nurcie wydarzen. Siegnal po dlugopis. - Ale tu nie ma juz miejsca... - zauwazyl. -Podpisz sie na nowej kartce. - Consuela otworzyla szuflade. -Moga uznac, ze nie wiedzialem, co podpisuje. Daj, przepisze caly manifest jeszcze raz, zloze swoj podpis i puscimy go dalej... -Masz racje! Siegnal po czyste kawalki papieru, a kiedy Consuela odwrocila glowe, wsunal miedzy kartki kalke. Na spotkaniu w parku funkcjonariusz pochwalil pomyslowosc. A potem dorzucil: -Za tydzien jedziesz do Rio, "Jokerze". I w zwiazku z tym mamy pewien pomysl. Gdybys tak zaoferowal sygnatariuszom, ze dostarczysz ten tekst do brazylijskiego biura Radia Wolne Kordyliery. -Ja? Nigdy tego nie robilem. Poza tym sa bardzo ostrozni i maja swoich kurierow. -Myslisz o tym brazylijskim korespondencie Lopezie? Coz, jutro zostanie zatrzymany podczas rutynowej kontroli na lotnisku, a tekst manifestu, ktory sprobuje przewiezc, jak wszystkie dotad wewnatrz raczki parasola, bedzie skonfiskowany... Ale tobie sie uda. Pomimo osobistej rewizji. Przy okazji upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu. Po pierwsze, ustalisz, ktory z tej trojki - tu podal mu liste nazwisk - jest wlasciwym inspiratorem calej akcji, a po drugie, wejdziesz w kregi RWK... Jesli zdobedziesz ich zaufanie, staniesz sie dla nas bezcenny. A my potrafimy byc wdzieczni. Wiesz o tym. Diego szybko podchwycil temat. -A wlasnie, co z moim mieszkaniem? Obiecywaliscie przydzial na ten skonfiskowany apartament przy placu Republiki. Ale nic o sprawie nie slychac. -Lepiej bedzie, jesli kupisz go za wlasne pieniadze. Oczywiscie po zanizonej cenie. Mocno zanizonej! Aha, jest jeszcze prosba od szefa. -Jak zwykle o cygara? Naturalnie, ze przywioze. Dla ciebie tez nie zapomne. Carania rozpromienil sie. -Koniecznie kubanskie, najlepiej Monte Cristo... Dla szefa dwudziestke w szkatulce, dla mnie moze byc dziesiatka, chocby luzem. Przeczytalem te scene powtornie, czekajac na Adama, ktory dostal jakis telefon z magazynu, i poszedl po zamowione materialy. I olsnilo mnie. Bylo to cos tak oczywistego, ze az dziw, iz nie wpadlem na to wczesniej. O specyficznych pomyslach esbekow opowiadal mi swego czasu Podlaski - chodzilo o sprawe obiektowa na jakies katolickie organizacje spoleczne w latach szescdziesiatych - funkcjonariusze nadali jej nieco ironiczny kryptonim "Olimp", natomiast glownych figurantow ponazywali, czerpiac pomysly z panteonu olimpijskich bogow, od Zeusa po Hefajstosa. A jesli...? Przelecialem przez moje kartoteki i nasza baze danych, ktora skopiowalem na pendrive'a. Nie znalazlszy tam poszukiwanej informacji, wrocilem do recznych notatek. I mialem. Podlaski juz w drzwiach zauwazyl wyraz triumfu na mojej twarzy. -Cos pan znalazl? -Byc moze. Sam mi to podsunales. Patrz! Przy sprawie "Listu 34", posrod kilku niezidentyfikowanych donosicieli wystepuje postac o pseudonimie "Dziesiatka". -No tak... Zaraz... Cholera! W ogole nie skojarzyla mi sie z kartami, ale teraz... -O tej "Dziesiatce" wspomina w jakims zestawieniu swoich wydatkow porucznik... niech odczytam - Zenon Brzezniak. -Brzezniak. To nazwisko nie brzmi obco. Zaraz sprawdze, gdzie sie z nim moglismy zetknac? Siadl do komputera, a w miare jak dane pojawialy sie na ekranie, moje serce przyspieszalo, jakbym byl bijacym rekord swiata stumetrowcem. Klientami Brzezniaka okazali sie zarowno "Walet" w 68, "Krol" w 76, jak i "As" od 1978 do 1981. Jeszcze chwila, i Adam odnalazl wzmianke, a wlasciwie odprysk wzmianki, ze jesienia 1981 roku polecono zdjac "Asa" z ewidencji ze wzgledu na kompletna nieprzydatnosc, a zarazem odmowe wspoldzialania. Prawie rownoczesnie zaswitala nam zuchwala mysl: A jezeli byly to pseudonimy jednego chytrze mutujacego swe ksywki agenta? W dodatku tego, na ktorego polowalismy z takim zapalem? -Mamy go! - goraczkowal sie mlody historyk. Posciagal dane z roznych plikow, zestawil. Wydrukowal. Pasowalo!!! -Tylko co z tego, Adamie - studzilem jego zapal (i przy okazji swoj). - Co my wlasciwie mamy? Oto dowiedzielismy sie, ze w kregach literacko-artystycznych od konca lat piecdziesiatych (udalo mi sie jeszcze znalezc "Piatke") dzialal jakis wyjatkowy cwaniak zmieniajacy pseudonimy wedle karcianej hierarchii. Ale czy to Barski? -Na dziewiecdziesiat dziewiec procent! -Nie sadze, zeby znany z ostroznosci sad lustracyjny podzielil twoja pewnosc. Owszem, jest pewna frapujaca hipoteza. Jest dzielo literackie. I jest postac agenta pograzona w glebokim cieniu. Ale co mamy poza tym? Jak mozna, nie majac zadnej konkretnej informacji o dzialaniach tegoz agenta - brakuje przeciez nie tylko zobowiazan, donosow, pokwitowan pieniedzy, ale nawet meldunkow oficera prowadzacego - oskarzyc o ten proceder Barskiego. -Ja sie nie boje! - zawolal Podlaski. - Odpale to, bez wzgledu na konsekwencje. -I przegrasz. Wiesz przeciez, kim jest dzis Henryk Barski? To gigant, polbog z Parnasu. Ulubieniec mediow, faworyt "Gazety Wyborczej", "Dzentelmen Roku", "Europejczyk Dekady", "Literat Wszech Czasow"?! Potrzebujemy zelaznych dowodow! -Znajda sie! -A jesli nie? Podlaski zamyslil sie. -Przynajmniej jedno wiemy, ktos z ogromnymi mozliwosciami zadal sobie mnostwo trudu, aby wyczyscic wszystko, co bylo na temat Barskiego w archiwach. -Ciekawe, kiedy to zrobiono? -Moim zdaniem akcja ta zostala przeprowadzona na dlugo przed Jesienia Ludow w 1989. Gdzies na poczatku stanu wojennego... -No i to jest bardzo dziwne. Jesli "Joker" okazal sie na tyle nieprzydatny, ze trzeba bylo zrezygnowac z jego uslug, to dlaczego tak gorliwie zacierano slady jego wspolpracy? -Nie potrafie znalezc dla takiej operacji sensownego wytlumaczenia - rzekl Podlaski. -A moze - kombinowalem - Barski znalazl sobie wplywowego protektora, ktory byl wladny sprawic, ze TW "As" zniknal raz na zawsze z obszaru zainteresowan Sluzby Bezpieczenstwa. -Tylko kto to mogl sprawic? -Moze jakis Urban albo Rakowski? -Sadzi pan, ze byli wystarczajaco potezni? A poza tym, dlaczego nie zrobili tego dla tylu swoich blizszych przyjaciol, dzis bohaterow lustracyjnych obnazen? I jaki mialby byc powod tego wyczyszczenia? Nikt w tamtym czasie nie przewidywal, ze sie zawali przodujacy ustroj?! -Moze Barski chcial albo nawet urwal im sie z lancucha. -Wtedy dopiero nie mialoby sensu takie wyczyszczenie. Przeciwnie, zachowano by skrzetnie wszystkie akta dotyczace jego dzialalnosci, celem przyszlego szantazu. Rozstalismy sie z glowami pelnymi szalenczych hipotez. Adam mial poszukac danych osobowych Zenona Brzezniaka - jedynej osoby w tym towarzystwie wygladajacej na postac z krwi i ciala, a ja dokonczyc lekture powiesci i strescic mu zakonczenie. "Grube, zrosniete brwi nie przynosza szczescia. Ich posiadacze zyja aktywnie, ale krotko" - zwykla mawiac babcia Concepcion. Niektore fakty, przytaczane w tym kontekscie potwierdzaly wspomniana hipoteze. Pradziad Diega, Juan, mial brwi przypominajace dwie gasienice sczepione otworami gebowymi i zginal podle, zakopany w mrowisku przez zbuntowanych gauchow podczas rewolty wrzesniowej. Kuzynke Antonie, bardzo do Juana podobna, w wieku osmiu lat przejechal tramwaj, odbywajacy jazde probna po swiezo ukonczonym torowisku, poprowadzonym lekkomyslnie przez plac zabaw. Motorniczy skladu, tez posiadacz brwi zespolonych, zmarl niedlugo pozniej na zawal, kiedy ze swa kolezanka z pracy, kontrolerka biletow tramwajowych, zostal przywieziony na ostry dyzur po tym, jak w trakcie milosnego aktu sczepili sie w sposob doskonaly, a trudny do rozdzielenia (prawie jak gasienice). Szczegolnym trafem na ostrym dyzurze jako przelozona pielegniarek pracowala zona motorniczego, ktorej widok ze skalpelem w reku niewatpliwie przyspieszyl zejscie pacjenta. Tym samym skalpelem mniej wiecej po roku wydlubala sobie oko inna posiadaczka zrosnietych brwi, salowa w tejze klinice, choc w jej przypadku trudno byloby sie doszukac scislejszego zwiazku z poprzednimi faktami. Zrosniete brwi posiadal rowniez Admiral - Ojciec Ojczyzny, od pieciu lat najwyzszy przywodca junty. Na razie jednak wszelkie nieszczescia wynikajace z posiadania takich brwi spadaly raczej na ojczyzne niz na niego osobiscie, mial sie bowiem swolocz - wyjatkowo dobrze. Jednak Diego Alvarado nie wierzyl w przestrogi babki i dlatego zwiazal sie ze zrostobrewa Consuela, kolezanka z pracy, wesola, spontaniczna i dluzszy czas bardzo w nim zakochana. Consuela, fanatyczka stalej odmiany i seksualnej prowokacji, nigdy nie przestala zaskakiwac Diega. Na przyklad lubila podplywac do niego nurkiem w publicznym basenie i tam dzieki wprawie mistrzyni snorkingu przez dobra minute uprawiac milosc po francusku, przez co raz rzucil sie jej na pomoc ratownik. Uwielbiala kochac sie w windzie miedzy pietrami, chodzic w mocno przezroczystej sukience bez majtek, smiac sie nieprzyzwoicie glosno podczas konferencji prasowych, krasc popielniczki z wytwornych hoteli - slowem byla spontaniczna panienka, czestokroc przekraczajaca normy wspolzycia zbiorowego. Jednak nie seksualna odkrywczosc ani nawet nie jej zrosniete brwi, zgubily te sympatyczna dziewczyne, o atomowym biuscie i kuperku mogacym wzbudzic erekcje nawet w chlodnym dziurkaczu do papieru, a pospolite, drobnomieszczanskie uczucie zazdrosci. Ono to kazalo jej podejrzewac ukochanego o pozanarzeczenskie flirty, i sklonilo Consuele do kontrolowania korespondencji Diega, podsluchiwania telefonow, najchetniej za pomoca drugiego aparatu w kuchni, wreszcie sledzenia na miescie. Musialo to nieuchronnie doprowadzic do wykrycia lokalu kontaktowego 13a, w starej dziewietnastowiecznej kamienicy przy alei Bolivara. Reakcja nastapila jeszcze tego samego wieczora. -Kim ona jest? - zawolala z furia, kiedy Diego wszedl do mieszkania. -Kto, kotku? -Ta ruda suka, z ktora co sroda spotykasz sie w wynajetej garsonierze. Co, zamurowalo cie? Myslales, ze sie nigdy nie domysle. Powiedz cos, przynajmniej sprobuj klamac, draniu! Alvarado rzeczywiscie nie mogl wydusic ani jednego slowa, glownie dlatego, ze nie wiedzial, co powiedziec. Prawde? Ze Paulina jest lacznikiem z tajnej policji, a on sam, dziennikarz o znacznej renomie, od kilku lat jest platnym konfidentem, ktory donosi na redakcyjnych kolegow, na studentow, artystow... A moze powinien sklamac? Wyznac, ze istotnie zrobil pare razy skok w bok z platna dziwka, i znalezc jakies sensowne wyjasnienie tej zdrady. Consuela nie dala mu czasu na zastanowienie. Oberwal w pysk, zobaczyl, jak na ziemi laduje jego kolekcja ozdobnych kufli, przywiezionych z zagranicznych wojazy. Nim zdolal zareagowac, dobiegl go loskot zatrzaskiwanych drzwi. Diego przestraszyl sie. Nie tyle zerwania, ile tego, co zazdrosna kobieta moze jeszcze zrobic. Byl zdenerwowany do tego stopnia, ze wykonal telefon do domu Caranii. Mial do tego prawo wylacznie w awaryjnych sytuacjach. Spotkali sie bladym switem w kosciele Matki Boskiej z Gwadelupy. Carania juz czekal w konfesjonale (Diego nieraz zastanawial sie, czy ten punkt kontaktowy jest uzgodniony z miejscowym proboszczem). Alvarado przezegnal sie, kleknal i polglosem zrelacjonowal problem. Jesli informacje wzburzyly oficera prowadzacego, to nie dal tego po sobie poznac. -Staly termin i jeden lokal zawsze rodza pewne ryzyko - powiedzial cichym glosem doswiadczonego spowiednika. - Nie przejmuj sie, Diego. Jednak na przyszlosc musisz byc ostrozniejszy. -Wiem, ale co teraz...? Co mam zrobic teraz? Consuela latwo nie odpusci, bedzie drazyc temat, sprobuje namierzyc Pauline, a jesli zorientuje sie, ze to nie romans...? -Sypnie cie? -Nie wiem. Czasami wydaje mi sie nieobliczalna i zbyt bezkompromisowa. Nawet jesli teraz z nia zerwe, moze chciec dowiedziec sie, co bylo powodem tego zerwania? Jestem zupelnie zdezorientowany. -Spokojnie, nie denerwuj sie, Diego. Pomyslimy, co z tym zrobic. Na razie zadnych spotkan. Ani z Consuela, ani z Paulina. Pojutrze zgodnie z planem wyjezdzasz na konferencje do Punta del Este. -A co potem?! -Potem, jestem przekonany, wszystko sie ulozy. Carania zastukal we framuge konfesjonalu, Diego wstal, ucalowal stule, a nastepnie, jak typowy penitent, kleknal w lawce. Od dawna poniechal modlitw, nawet nie pamietal ich slow. Ruszajac ustami, spogladal na Przenajswietsza Dziewice z obojetnoscia bywalca muzeow. Po pieciu minutach przezegnal sie i wyszedl z kosciola. Wszystko ulozylo sie, choc zupelnie inaczej, niz przypuszczal. W momencie kiedy taksowka z lotniska dowiozla go pod dom, dwoch pielegniarzy w asyscie kilku policjantow wynosilo z jego domu szczuple cialo przykryte kocem. Wedlug oficjalnego komunikatu medycznego redaktor Consuela Barroso, od pewnego czasu pograzona w depresji, korzystajac z posiadanego klucza, odwiedzila puste mieszkanie swego przyjaciela, tam wypila znaczna ilosc alkoholu i zazyla pieciokrotna dawke srodkow nasennych. Zadnego listu nie zostawila. Policja nie przeprowadzila specjalistycznych badan na temat mozliwosci dzialania osob trzecich, nie zbadala powodu rozciecia dolnej wargi denatki ("Suka nie chciala pic po dobroci" - zwierzyl sie Caranii Nieznany Sprawca numer dwa) ani otarc na przegubach. Nie pobrano tez DNA z drobin zdartego naskorka, zachowanego pod jej paznokciami. Bo i po co? Mieszkanie bylo zamkniete od srodka. Nikt nie mial trzeciego klucza, a wlasciciel lokalu znajdowal sie na pokladzie samolotu. Prawdopodobnie to on odkrylby tragedie, gdyby nie telefon na pogotowie, ktory jakims cudem zdolala wykonac umierajaca. Belkocac, wzywala pomocy. Samobojczynie czesto czynia tak w odruchu instynktu samozachowawczego. Bezzwlocznie wyslano karetke, ta jednak przybyla za pozno. Diego chetnie posluchalby ostatnich slow ukochanej, niestety, z jakiegos powodu personel pogotowia skasowal tasme z nagraniem rozmowy. Alvarado dlugi czas stal nieruchomo, niczym jedna z kariatyd podpierajaca balkon nad brama jego domu. Odjechala karetka, rozeszli sie gapie, dozorca poklepal go po plecach, a on stal, nie wiedzac, co ma zrobic. "To ja ja zabilem. Zabilem czlowieka" - powtarzal wstrzasniety. Do tej pory mimo calego cynizmu potrafil zawsze znajdowac samousprawiedliwienie. "Robie, co robie, ale po pierwsze, pod przymusem, po drugie, nikomu nie szkodze, a po trzecie, zamiast zyc z glodowej pensji korektora lub uczyc bachory w jakiejs bakalarni na prowincji, dzieki tej niewielkiej koncesji tworze rzeczy naprawde wybitne, przynoszace chlube narodowemu dziennikarstwu. A po czwarte, to sie nigdy nie wyda". -Nie musisz az tak sie tym przejmowac - pocieszyla go rudowlosa Paulina podczas kolejnego spotkania w lokalu kontaktowym 13a. - Kazdy przez cos takiego przechodzi. Przywykniesz. I wtedy w glowie dziennikarza zaswitala mysl, ze moze jednak nie przywyknie? Zdawalem sobie sprawe, ze Barski tym razem nie zrelacjonowal dokladnie jakiejs prawdziwej historii, intuicyjnie czulem, ze skompilowal ja, laczac slynne zabojstwo studenta Pyjasa ze sprawa Gwidona Czarskiego, z dodatkiem jeszcze kilku innych incydentow. Wynikalo jednak, ze ta zbrodnia spowodowala w jego zyciu przelom. W dalszej czesci ksiazki opisane byly proby wywiklania sie ze wspolpracy (rad bym wiedziec - prawdziwe czy wymyslone), az po dzien, w ktorym stanal w pierwszym szeregu demokratycznej rewolty. Tlum w kanionach ulic, zbiegajacych sie przy centralnym placu Republiki, mial fakture lawy. Podobienstwu sprzyjal upalny dzien, powietrze drzace od zaru i ciemna mieszanina glow i szarych robotniczych uniformow, wsrod ktorych jak plomienie zywego ognia co i rusz falowaly szkarlatne flagi. Ludzie splywali zewszad, z zywiolowo pieniacych sie na zboczach Kordyliery osiedli nedzy, zwanych ranchitos, z fabryk, z uniwersytetow i szkol srednich. Alvarado szedl na przedzie pochodu, majac obok siebie ksiedza Jimeneza i Sancheza, ktory niedawno wyszedl z wiezienia. -Wolne wybory! Sprawiedliwosc! U-wol-nic wiez-niow! - skandowal tlum. Demonstracje wywolala gwaltowna podwyzka cen benzyny, efekt kolejnego konfliktu na Bliskim Wschodzie, z ktorym zbiegla sie pora placenia podatkow. Atmosfere do stanu wrzenia doprowadzilo zastrzelenie przez policje trzech wyrostkow, atakujacych kamieniami konwoj Admirala. To wystarczylo, by protesty ogarnely cala stolice. Nocne aresztowanie delegacji robotniczej, wylonionej na rokowania z rzadem, i plotki o buncie 3. dywizji pancernej wystarczyly, by protesty wylaly sie z zakladow na ulice. Zabraklo aresztowanych wczesniej przywodcow, ktorzy mogliby powsciagnac gniew tlumu. Szedl wiec jak wezbrana rzeka, wznoszac gniewne okrzyki, przeplatane bojowym zaspiewem stolecznego klubu futbolowego. Pryskaly witryny sklepow, a rozbite stragany plozyly sie pod nogami maszerujacych, policja poznikala w mysich norach, co dodawalo jeszcze impulsu lawinie. Ludzkie strumienie zmienialy sie w rzeki, a te w wielka niepowstrzymana Amazonke. Wreszcie czolo wylalo sie na centralny plac stolicy. Tego dnia po usunieciu kramow z pamiatkami, kawiarnianych ogrodkow i samochodow Plazza Mayor wydawal sie wrecz bezkresny, szara kostka, rzadkie palmy przelamane kanciasta zolta bryla Palacu Republiki. Sprzed wielkiej kutej bramy, na ktora, jak glosila legenda, uzyto spizu z hiszpanskich armat, zdobytych podczas wojny o niepodleglosc, znikneli wartownicy w historycznych strojach. "Admiral uciekl" - powtarzano z ust do ust. Rozgoraczkowany umysl Diega zaprzatalo co innego. Zastanawial sie, czy za ktoryms z zamknietych okien palacu kryje sie Curania. Powinien tam byc! Wiedzial, ze musi go zabic, kiedy tylko zdobeda palac, zanim oficer ujawni szczegoly ich wspolpracy. Wymacal pistolet zatkniety za paskiem... -Niech zyje rewolucja! - Czolo demonstracji chcialo przyspieszyc, ale wtedy rozlegl sie chrzest, a ziemia zaczela drzec. Tlum w pierwszej chwili tego nie uslyszal, jednak lomot narastal. Z ulicy Bohaterow i alei Panamerykanskiej wylonily sie dwa, a po chwili kolejne czolgi, za ktorymi posuwaly sie przygarbione sylwetki w helmach i bojowych panterkach. -Armia z nami, armia z nami! - zawolal tlum. Czolgi zwolnily, ale nie zatrzymaly sie, za to ich lufy dotad skierowane ku tylowi zaczely sie obracac. Rownoczesnie otworzyly sie okiennice na drugim pietrze palacu i zalsnily w nich niczym paszcze wezy lufy karabinow automatycznych. -Obywatele! Rozejdzcie sie! Zachowajcie spokoj! - zahuczaly megafony ze wszystkich stron placu. Na moment zapadla cisza, zlamana wsciekla wrzawa. Czolgi zatrzymaly sie wreszcie, a ich lufy, chwile wczesniej zadziornie wzniesione ku gorze, poczely sie znizac tak, az znalazly sie na wysokosci twarzy demonstrantow. -Cofnijcie sie! W przeciwnym razie uzyjemy sily! - zadudnilo. Pierwsze rzedy demonstrantow moze by usluchaly, czesc z manifestujacych zaczela nawet siadac na bruku, chcac udowodnic pokojowy charakter protestu, jednak dziesiatki tysiecy napierajacych z tylu udaremnilo te probe. Siadajacy zostaliby po prostu zdeptani. -To tylko demonstracja sily, zolnierze sa uzbrojeni w slepaki! - krzyknal Sanchez do ucha Diega. - Gdyby chcieli nas rozproszyc, duzo wczesniej uzyliby armatek wodnych i gazu. Alvarado chcial odpowiedziec, ze bardzo sie myli, bo doskonale poznal istote systemu i wiedzial, do czego jest zdolny. Ktos zaplanowal sobie, ze musi dojsc do pokazowej rzezi i oni wpisali sie w ten scenariusz. Tylko dlaczego Carania go nie przestrzegl? Przewidzial, ze rybka zechce mu sie urwac z haczyka? W otwartych oknach zobaczyl blyskajace ogniki i poczul uderzenie w piers. Halas wystrzalu dobiegl go dopiero po chwili, kiedy wraz z setka pierwszych trafionych osuwal sie na rozgrzane plyty placu Republiki. Zamknalem teczke, czujac dotkliwe pieczenie oczu. Poniewaz bol nie ustepowal, poszedlem poszukac jakichs kropli. -Czy tak "Mistrz" wyobrazal sobie swoj wlasny koniec, w chwili kiedy rewolucja "Solidarnosci" zdazala do nieuchronnego finalu? Myslal o sobie w kategoriach nawroconego meczennika - Szawla, czy wolal blizszy przyklad sienkiewiczowskiego Babinicza? A moze tylko bardzo sprytnie szykowal sobie alibi do kolejnego wcielenia? Zakonczenie nie zaskoczylo Podlaskiego. Historyk nie wierzyl tez ani za grosz w dylematy moralne pisarza. -Zaplanowal sobie wszystko na zimno - twierdzil. - A powiesc napisal, na wypadek gdyby "Solidarnosc" wygrala. Nalozylby wtedy z wdziekiem maske Wallenroda. -Nie mam takiej jednoznacznej pewnosci - zaoponowalem. - Nie potrafie powiedziec, czy wlaczajac sie w dzialanie KOR-u i "Solidarnosci", szedl tam jako nawrocony patriota czy jako agent? -Obstawialbym to drugie. - Adas pozostawal nieprzejednany. - Poza tym, jesli wybral strone dobra, co szkodzilo po upadku rezimu przyznac sie. Zamiast robic kariere moralisty, i autorytetu moralnego, nalozyc worek pokutny. -Postaw sie w jego sytuacji. Jak dotad tak naprawde nikt sie nie przyznal. Powiem wiecej, gdyby nawet chcial wykonac taki numer, jego srodowisko by mu na to nie pozwolilo. Spojrz na to szerzej. Chociaz umoczony, Barski przynajmniej staral sie robic cos dobrego. W opozycji, w Wolnej Europie. -Przede wszystkim dbal o wlasna kariere. Skoro tak walczyl o prawde, to dlaczego nie opublikowal swojej powiesci. On, tak egotycznie przywiazany do kazdego wydobytego z siebie slowa, postanowil zniszczyc manuskrypt. Moze powinnismy go o to zapytac? -Wolalbym wpierw porozmawiac o tym z majorem Brzezniakiem - rzeklem. -Przygotowalem ci jego dossier. - Podlaski z usmiechem wreczyl kilka stron wydruku. - Nie bylo latwo, ale znalazlem jego akta. "Zenon Brzezniak. Urodzony w Minsku Mazowieckim, syn Eugeniusza i Stefanii". - Tu odslonil zdjecie funkcjonariusza i az podskoczylem, widzac charakterystyczny zlamany nos niczym u bylego boksera... Cholera, to byl rzeczywiscie nasz Carania!!! -Czytajmy dalej - nalegal Adam. - "Ojciec partyzant AL-u zginal pod koniec wojny. Jedynak. Rocznik 1933". -A wiec jak w powiesci niewiele starszy od bohatera. -Wlasnie! Spokojnie mogl zatem przesluchiwac Barskiego po slynnym wiecu na placu Narutowicza po zamknieciu "Po prostu". Prosze zobaczyc... - jesienia 1957 jako podporucznik podjal prace w swiezo zreformowanej Sluzbie Bezpieczenstwa. Z przebiegu sluzby wynika, ze porucznikiem zostal w roku 1963, kapitanem w 1969, niewatpliwie za zaslugi w trakcie wydarzen marcowych. Belki majora przypial w 1977 roku... -Szybka kariera. A potem? -Zastanawiajace, ze potem juz nie awansowal. U schylku 1981 roku przeszedl do rezerwy. Dziwne, prawda? -Bardzo dziwne. Wtedy, przy wprowadzaniu stanu wojennego, ludzi z doswiadczeniem bylo jak na lekarstwo. -Raczej na trucizne. Prosze zobaczyc. Mial zaledwie 47 lat. Dosc wczesnie jak na emeryture. Nawet w SB. -Moze podpadl przelozonym albo przeszedl na strone wroga? -Razem z Barskim? Chyba zbyt smiala hipoteza. Wyciagnal kolejna kartke. -Udalo mi sie ustalic, ze po zwolnieniu ze sluzby, jeszcze w stanie wojennym wyjechal z Warszawy i zaszyl sie w Zakopanem. Przez pewien czas pracowal ochotniczo w GOPR-ze. Pozniej, kiedy wypadek wyeliminowal go z tej pracy, prowadzil mala wypozyczalnie sprzetu turystycznego, chyba nie podejrzewajac, co go jeszcze moze czekac. -A co go czekalo?! - Mialem dosyc tego stopniowania napiecia. -Zdobylem kserokopie wycinka z prasy lokalnej, z opisem, jak to noca 1 czerwca 1992 roku, w bandyckim napadzie zginal w swej willi w Zakopanem 59-letni wlasciciel wypozyczalni nart, sanek i lyzew, Zenon B. Zony nie bylo tego dnia w domu, przebywala u chorej matki w Warszawie. Po powrocie stwierdzila, ze mieszkanie zostalo spladrowane, ale poza kompletem srebrnych sztuccow nic specjalnie cennego nie zginelo. Mysli pan, ze to tez byl tylko przypadek? VIII ZAKOPANE I MURAWKA W samym srodku dlugiego majowego weekendu powialo lodowatym chlodem. Tu i owdzie poproszyl snieg. Blyskawicznie przerzedzily sie szeregi milosnikow tatrzanskiej wiosny. Zakopane zaczelo pustoszec. Nic dziwnego, ze gdy zjawilem sie pod Tatrami, napis na domu Brzezniaka "Frei Zimmer" absolutnie odpowiadal prawdzie. Wolnych pokoi nie brakowalo. Wdowa po esbeku, drobna kobiecina od stop do glow tak szara, ze nieomal zlewala sie z lastriko na schodach, zapewnila mnie, ze "przypadkowo zostal jej jeden pokoj z pieknym widokiem na Giewont". Nie pytala o dokumenty, nie zamierzala rowniez wystawiac rachunku. Zgodzilem sie bez targowania - mowiac, ze wprawdzie na razie chodzi mi o jedna noc, niewykluczone jednak, ze zostane dluzej. Nie mowilem szczerze. Ledwo przybylem, juz marzylem o wyjezdzie. Powrot do Zakopanego byl jak rozdarcie zabliznionej rany. Widok gor blyskawicznie przywolal obraz Magdaleny i dziesiatkow zdarzen, wspolnie tu przezytych. Zdarzen przewaznie drobnych i blahych, i dzis nalezacych do zamknietej historii, ale ciagle nieprawdopodobnie swiezych. To tu na Krupowkach lody wypadly jej z rozka, tworzac teczowa plame na chodniku, tam pod kosciolem dala piec zlotych zebrakowi, mlodemu alkoholikowi, bez sladu zadnych widocznych uposledzen - argumentujac slowami: "mial takie smutne oczy" - w tej knajpce przemoczeni przez burze, ktora zlapala nas nad Morskim Okiem, rozgrzewalismy sie korzennym, grzanym winem. A tam na pieterku caly dzien nie wychodzilismy z lozka i to nie tylko dlatego, ze padalo.Wielka szkoda, ze czas nie jest tasma filmowa, nie mozna go zatrzymac, cofnac, przemontowac. Mialem zarazem dowod, ze pamiec jest selektywna. Jedne sprawy pozostaja w nas na dlugo, inne znikaja, tak jakby ich nigdy nie bylo. Krecac sie po miescie, co rusz przekonywalem sie o nietrwalosci ludzkiej pamieci. Prawie nikt z miejscowych nie pamietal Brzezniaka. Trudno sie specjalnie dziwic, dla gorali byl obcym, dla nowo przybylych na fali turystycznego boomu zdarzenia sprzed pietnastu lat byly prehistoria. Na szczescie najwazniejszego swiadka mialem w zasiegu reki. Pani Zdzislawa okazala sie osoba samotna i pozbawiona przesadnej mizantropii. Przeciwnie, spragniona towarzystwa. Maz nie zyl od lat, dzieci wyprowadzily sie... Przy kolacji - jak sie okazalo, bylem jedynym gosciem chetnym na wieczorny posilek - zaproponowala drinka. Nie odmowilem, po czym przynioslem ze swego pokoju butelke whisky, nabyta w ciagu dnia na wszelki wpadek. Juz wczesniej domyslilem sie u gospodyni sklonnosci do alkoholu i na tym budowalem swoj plan. Zrazu mowilismy o wszystkim i niczym, choc zauwazylem, ze wybadala mnie na okolicznosc pracy i stanu rodzinnego. Informacje, ze jestem urzednikiem panstwowym, przyjela dosc obojetnie. Po godzinie alkohol wyzwolil w niej gadatliwosc, a ja uzylem wyprobowanej metody - postawilem na wspolnote losow. Opowiedzialem jej o smierci Magdaleny, choc na wszelki wypadek zdarzenie na ulicy Kasprzaka zamienilem w tragiczna kolizje samochodowa. Nie musialem udawac wzruszenia, a Brzezniakowa poplakala sie wraz ze mna. Sama od lat wdowa doskonale rozumiala moj bol. Zaproponowala bruderszaft, na co zgodzilem sie chetnie, zwlaszcza ze nie wyczulem w tej propozycji najmniejszego podtekstu erotycznego. -Pawel - przedstawilem sie imieniem brata. -Zdzicha. - Cmoknela mnie wilgotnymi ustami w policzek. I kontynuowala opowiesc o nieboszczyku mezu. - Zenus to byl swiety czlowiek. Taki rodzinny, zaradny, opiekunczy. I co go spotkalo...? "Swiety esbek" - przemknelo mi, ale oczywiscie nie powiedzialem tego glosno, zamiast tego zapytalem, co sie z nim stalo? -Zginal tragicznie! - odpowiedziala krotko. - Nawet tego domu budowac nie skonczyl. A tu kazda deska boazerii, kazda futryna okienna jest jego dzielem. Zapytalem, od jak dawna mieszkali w Zakopanem? -Bedzie juz cwierc wieku - odparla. -A przedtem? - konsekwentnie udawalem, ze nic nie wiem o jego mrocznej przeszlosci. -W Warszawie! Zenus pracowal w klubie sportowym, jako trener. Niestety, doznal kontuzji na treningu i kiedy dostal spore odszkodowanie, moglismy przeprowadzic sie tutaj. Jak sie okazalo, na jego zgube! Informacja o kontuzji na sluzbie zaskoczyla mnie. W CV Brzezniaka nie bylo o tym mowy. Sprobowalem dowiedziec sie czegos wiecej: -Co mu sie stalo? -Kontuzja i tyle - odparla lakonicznie. - Jednak nie pogodzil sie ze swoja niepelnosprawnoscia. Od razu, jak tu przyjechalismy, zaczal trenowac, trenowac, az odzyskal dawna kondycje. Zostal nawet ratownikiem GOPR-u. Spolecznie - dodala z naciskiem. -Szczerze podziwiam! Z tego, co wiem, to bardzo niebezpieczne zajecie. -Bardzo. A tyle razy go prosilam, uwazaj na siebie. Daj spokoj! To nie na twoje lata. -Malzonek zginal w wypadku na szlaku? - zapytalem, udajac domyslnosc. -To nie tak. - Pokrecila glowa i znow napelnila nasze kieliszki. - Owszem, mial raz wypadek. We mgle, podczas akcji ratunkowej osunal sie w przepasc. Wszyscy mysleli, ze zginal, ale on zjawil sie nastepnego dnia, mial zlamana reke, ale przezyl. -Dawno to bylo? -Ze trzy lata przed smiercia - (policzylem i wypadlo mi, ze incydent musial miec miejsce w roku 1989) - na szczescie od tej pory dal sobie spokoj z tymi wyprawami... Tylko co to mu pomoglo? I tak dlugo nie pozyl, biedaczek. Zapytalem o smierc Brzezniaka, powtorzyla znana mi wersje z bandyckim napadem. -Jest pani pewna, ze to byli bandyci? -A kto inny? W butelce ukazalo sie dno, gospodyni wstala od stolu i zaofiarowala sie, ze jeszcze czegos poszuka. Podnioslem sie i ja. Podloga z lekka zachybotala mi sie pod nogami. Podszedlem do sciany. Wisialo tam zdjecie slubne Brzezniakow. Pan Zenon wygladal na nim jak brat blizniak Carami, tyle ze byl blondynem. No i nie mial zlamanego nosa. Zapewne dorobil sie go pozniej. W glebi jadalni skrzypnely drzwi. Obrocilem sie tylko po to, zeby zobaczyc wycelowana we mnie lufe wojskowego parabellum. Trzymajaca gnata Zdzicha Brzezniakowa wygladala teraz na osobe, ktora nawet nie umoczyla ust. A przeciez wypila co najmniej cwierc litra. -Kim jestes? - zapytala surowo, mierzac prosto w moja klatke piersiowa. - Kim jestes i za czym tu weszysz? Wiec jej powiedzialem. Oczywiscie nie wszystko. Przyznalem sie, ze jestem historykiem. Wspomnialem o pracach prowadzonych wspolnie z IPN-em na temat dawnego Zwiazku Literatow Polskich. Wyznalem, ze wiem o roli jej meza w rozpracowywaniu tego srodowiska. Naturalnie ani nie zajaknalem sie o Barskim. Dla poparcia prawdziwosci mego oswiadczenia siegnalem po legitymacje. Nie chciala jej ogladac. Chyba mi uwierzyla. Pistolet zniknal z pola widzenia, zamiast tego pojawila sie kolejna pollitrowka. -Bylo od razu mowic prawde. -Obawialem sie, ze ty... znaczy, ze pani nic mi nie powie. -I tak nic ci nie powiem. Zreszta nie wiem. Maz nie wtajemniczal mnie w swoje sprawy. Nigdy! - dodala z naciskiem. -Ale wiedziala pani chyba, gdzie pracuje. -Mniej wiecej. I daj spokoj z ta pania przeciez wypilismy brudzia. No wiec z grubsza wiedzialam. Sama w koncu jestem corka funkcjonariusza. Od dziecka zamierzalam pracowac w milicji. Poznalismy sie na szkoleniu, ale potem przyszla jedna ciaza, druga, trzecia i ani sie obejrzalam, jak zostalam gospodynia domowa. To byl taki podzial zadan. Ja zajmowalam sie dziecmi, a Zenek pracowal. I to jak aktywnie. Angazowal sie w te robote bez reszty. Dzis o tym mowia bardzo roznie, ale moj maz naprawde wierzyl w socjalizm. To nie bylo latwe zycie. Daje ci slowo. -Dlaczego zatem w kwiecie wieku poszedl na emeryture i przyjechal tutaj? -Kontuzja! - powtorzyla bez przekonania. -Jaka kontuzja? - naciskalem. - Postrzal? -E tam! Na treningu naderwal sobie miesien barku. Poza tym przy okazji badan wykryto u niego stan przedzawalowy. -I blyskawicznie przeniesiono do rezerwy, tuz przed stanem wojennym? Czy to nie troche dziwne? Oproznila duszkiem literatke i otarla usta wierzchem dloni. -Dziwne? Nawet bardzo dziwne - powtorzyla. - Ale w resorcie nie zadaje sie pytan, tylko wypelnia sie rozkazy. -Zapewne, ale jakos nie wierze, zeby pan Brzezniak, czlowiek o ponadprzecietnej inteligencji nie chcial wiedziec, dlaczego go to spotkalo? Milczala, wpatrujac sie zmetnialym wzrokiem w przestrzen ponad moja glowa tak jakby duch meza unosil sie gdzies miedzy zyrandolem a kilimem na scianie. Postanowilem przycisnac mocniej. Dotknalem jej reki. -Zdzislawo, przeciez jego skrzywdzono. Byl swietny w swoim fachu. Prowadzil najlepszych agentow i nagle taka odstawka... Chyba tracilem odpowiednia strune, cos sie w niej przelamalo. -A myslisz, ze sie tym nie gryzl? Nie kombinowal dlaczego? Nie zadawal sobie pytan: "Co ja takiego zrobilem, gdzie popelnilem blad...?". Oczywiscie nie zdradzal mi zadnych szczegolow. Tyle ze mozesz wierzyc zonie, on naprawde nie wiedzial. -Niemozliwe. -Mozliwe. Dowiedzial sie wylacznie, ze nie wolno mu sie dalej interesowac sprawami, ktore przedtem prowadzil. Wiec sie nie interesowal, dopiero potem... To bylo wtedy, jak sie zaczely obrady Okraglego Stolu. - Nadstawilem uszu. - Ktoregos dnia siedzial na tym fotelu, co ty, i ogladal w telewizji relacje z prac podstolikow, kiedy nagle zawolal: "O zez kurwa!". -Mial na mysli jakas konkretna osobe? -Nie wiem, stalam przy kuchni, nie obserwowalam ekranu. W kazdym razie dwa dni chodzil po domu i ogrodku jak lew w klatce, a potem pojechal do Warszawy. Zachowywal sie tak, jakby mial nadzieje wrocic do sluzby. Nie, nie mowil mi, z kim sie tam spotykal. Nigdy mi nie mowil takich rzeczy. A ja nie pytalam. -I co bylo dalej? -Wrocil bardzo przygaszony. Zrezygnowany. -Ale tradycyjnie nie pytalas, co go tam spotkalo? -Nie pytalam. I tak byl dostatecznie wsciekly. Cos mamrotal pod nosem, ze nie da sie robic w bambuko czy jakos tak. -Czy moze padlo w tym kontekscie nazwisko Henryka Barskiego? -Nie, na pewno nie! -A wczesniej? Chodzi mi o Henryka Barskiego, pisarza. -Nie znam, nie czytam ksiazek. -Rozumiem, prosze opowiadac, co bylo dalej? -No jakies trzy, moze cztery dni po jego powrocie, zdarzyla sie ta akcja w nocy. Jakies dzieciaki zabladzily na Giewoncie. Brakowalo ludzi, paskudna mgla, fatalne warunki, ale poszedl. -I wtedy zdarzyl sie wypadek? -To nie byl wypadek - mruknela niechetnie. -A co? -Ostatnie powazne ostrzezenie! - Z rozmachem odstawila szklaneczke. -Mowil o tym? -Nie musial mowic. Pewne rzeczy po prostu zona czuje. Nigdy potem juz nie byl taki jak wczesniej. Nie zrozumiesz mnie. Zenek to byl mazowiecki macho. Nie bal sie niczego i nikogo, ale od tego wydarzenia... -Zaczal sie bac? -Powiedzialabym raczej, zrobil sie, jak na niego, wyjatkowo ostrozny. Zalozyl w calym domu alarmy, zainstalowal kamere. Nie rozstawal sie z bronia. Pytalam go: "Dlaczego, Zenus?". Odpowiadal: "Strzezonego pan Bog strzeze". Ale sie nie ustrzegl. -Jednego nie rozumiem, jesli ktos w tej mgle go zepchnal, powinien wiedziec, kto to byl... -Nie mial twarzy. -Co? -Ten, co wyszedl z mgly i go zaatakowal, byl zamaskowany. Tyle powiedzial mi Zenek w przeddzien swojej smierci. Zachowywal sie troche tak, jakby spodziewal sie najgorszego. -Mozesz mi opowiedziec, co wtedy zdarzylo sie naprawde? -Najpierw dostal wezwanie z Warszawy. Umyslny kurier dostarczyl mu pismo, wzywajacego go do stawienia sie w centrali. Za trzy dni. Pamietasz pewnie, wtedy zaczal tam robic swoje porzadki ten Maciarewicz. -Macierewicz - poprawilem machinalnie. -Jak sie zwal, tak sie zwal. Chcial zrobic lustracje, zabrac sie za niewyjasnione sprawy... Wiem, ze Zenus zdenerwowal sie tym wezwaniem okropnie. W nocy poszedl do piwnicy ze szpadlem i wykopal jakis sloik. Potem zrobil mala paczuszke, wsypal do niej zawartosc sloika i kazal mi dostarczyc to do bylej kolezanki z pracy. -Wiesz, co tam bylo? -Nie rozpakowywalam. Podejrzewam, ze jakies mikrofilmy. Przy okazji, wiesz, jaka urzadzil maskarade? Przebral mnie za goralke. Zawiozl w bagazniku do lasu. Wysadzil w miejscu, gdzie nikt nie mogl nas widziec, i kazal piechota isc na stacje, a stamtad jechac do Warszawy. Podyktowal mi adres, pod ktory mam sie zglosic... -Pamietasz go? Ze sporym trudem uniosla glowe. Zdaje sie, ze alkohol w koncu zaczal robic swoje. -Nie pamietam. -Jednego nie rozumiem, dlaczego wyslal ciebie, skoro i tak sam wybieral sie do Warszawy. -Wiedzial, ze jest sledzony, a moze obawial sie, ze nie zdazy. Ja w kazdym razie wykonalam zadanie, potem zanocowalam u rodziny, i wtedy... - Zaszlochala. - Wtedy go zabili. Nie mam pojecia, jak go podeszli. Jak dostali sie do domu i zaatakowali go tak nagle, ze nie zdazyl uzyc broni...? Wpakowali w niego pare kul, ale tylko jeden strzal byl smiertelny. Profesjonalny. W tyl glowy. Skurwysyny! Naraz zrobilo mi sie zimno. Moze byla to kwestia wypitego alkoholu, a moze dziwne przeczucie nadciagajacego niebezpieczenstwa... Po dluzszej pauzie zagadalem do pani Zdzislawy. Nie odpowiedziala. Zachrapala. * * * Obudzilem sie kolo poludnia. Z poteznym kacem. Brzezniakowa, juz na nogach, tak jakby w zyciu nic nie wziela do ust, poczestowala mnie jajecznica z pieciu jaj i mocna kawa. Troche pomoglo. Rozgladajac sie po pokoju, dostrzeglem wsrod niewielu ksiazek w biblioteczce pierwsze wydanie Diabla. Otworzylem."Panu Zenonowi - autor" - brzmiala dedykacja. -A jednak maz znal Henryka Barskiego - zwrocilem sie do Zdzislawy. -Znal wielu literatow. A to chyba dostal na jakims kiermaszu. -Wczoraj mowilas, ze nigdy nie wymienial tego nazwiska. -Bo nie wymienial! Zreszta pytales w zupelnie innym kontekscie. Wygladalo na to, ze Brzezniakowa na trzezwo nie wykazywala wczesniejszej gadatliwosci, choc o wypitym bruderszafcie pamietala. -Niepotrzebnie w tym grzebiesz - powiedziala tylko pod koniec sniadania. - Mozesz jedynie wpakowac sie w powazne klopoty. -A nie chcialabys, zeby sprawcy smierci twojego meza zostali wykryci i ukarani. Zasmiala sie gorzko. -Takie rzeczy zdarzaja sie tylko w powiesciach. I to kiepskich. Sledztwo w sprawie napadu prokuratura umorzyla. Prokurator, ktory tym sie zajmowal, juz nie zyje. Komendant policji zreszta tez. -A ta kobieta, ktorej przekazalas mikrofilmy? -Paulina? Nie mam pojecia, co sie z nia moze dzisiaj dziac. Kiedy bylam u niej, wspominala, ze wybiera sie za granice. -Paulina! - Az podskoczylem, przypominajac sobie postac z powiesci. -Dosc oryginalne imie. Przynajmniej w tamtych czasach - zgodzila sie Zdzislawa. - Taka ruda, postawna, zadbana. Chyba pracowala razem z mezem. Ale nie byla w jego typie... -I gdzie sie spotkalyscie? Pamietasz moze adres jej mieszkania. -To nie bylo zadne mieszkanie. Raczej lokal kontaktowy. Chyba od dluzszego czasu nieuzywany, bo pajeczyny byly takie jak w Grocie Lokietka, ale jeszcze nieprzydzielony innym uzytkownikom. Gdzies na Mokotowie. -Moze na Pulawskiej. Numer lokalu 13a. -Skad wiesz? - Bezbarwna twarz przybrala znowu czujny wyraz. -Z archiwow. Wiem, ze byl taki lokal kontaktowy. -Niewazne! - Machnela reka. - W kazdym razie ta Paulina okazala sie przyzwoita kolezanka. Przyjechala tu na pogrzeb Zenusia. Jako jedyna z dawnych towarzyszy. Byla wobec mnie bardzo serdeczna. Ale kiedy poprosilam ja o adres i telefon, znow powtorzyla, ze i tak wyjezdza. "Kiedys sie odezwe", obiecywala. -Ale sie nie odezwala? -Wlasnie tak. Zbieralem sie do wyjscia, zaplacilem za trzecia dobe. I wtedy Zdzislawa wreczyla mi jakis pakuneczek. Cos ciezkiego, owinietego flanelowa szmatka. Wsunalem reke i wyczulem zimna stal pistoletu. -To na wszelki wypadek - powiedziala. - Nawet umierac lepiej jak mezczyzna, Wiktorze. -Ale ja nie mam pozwolenia na bron - wykrztusilem. -Jesli "tamci" do ciebie przyjda, nikt nie bedzie pytal o pozwolenia. -Kto mialby przyjsc? -Moze nikt... - Jej twarz na moment zrobila sie calkowicie pozbawiona wyrazu, tak jakby jazn kobiety zapadla sie do srodka. - Moze to tylko przewrazliwienie starej, glupiej kobity. Ale nie zaszkodzi byc uwaznym, chlopcze. Nie otwieraj obcym, zawsze sprawdzaj hamulce w samochodzie, uwazaj na zaparkowane kolo twego domu furgonetki. Zamow usluge rejestracji wszystkich numerow, z ktorych dzwonia do ciebie. Zwlaszcza jesli beda to gluche telefony. I miej oczy z tylu glowy. -Dlaczego mi to wszystko opowiadasz? -Bardzo mi przypominasz mojego syna - odpowiedziala. - Kube. Kiedy jeszcze tu byl - dodala. -Nie zyje? - Przestraszylem sie. -Zyje. Od dwoch lat jest w Irlandii. Ale co to za zycie. Wyszedlem z domu Brzezniakow z dusza na ramieniu i spluwa w kieszeni. Przezegnalem sie, zanim przekrecilem kluczyk w stacyjce. Ale nic nie wybuchnelo. U wylotu uliczki minalem furgonetke z napisem "Uslugi hydrauliczne". Nikogo nie bylo w szoferce. Litery SC na tablicy rejestracyjnej wskazywaly, ze woz przybyl az z Czestochowy. Uspokoilem sie, kiedy nie ruszyl za mna. Az do wyjazdu na glowna droge nikt za mna nie jechal. Kiedy znalazlem sie na szosie do Nowego Targu, pierzchly ostatnie strachy. Ochrzanilem sam siebie: -Czego sie mozesz obawiac, idioto? WSI rozwiazane. Kolejni agenci czekaja na zdemaskowanie, od ponad roku rzadzi prawica, mocno trzymajac w reku resorty silowe. A twoim najblizszym wspolpracownikiem jest historyk z IPN-u. Nic ci nie grozi. Uspokoilem sie, ale na krotko. Gdzies na wysokosci Nowego Targu uderzyla mnie pewna mysl. Byla tak nagla, ze instynktownie nadusilem hamulce, wzbudzajac gniewne klaksony aut sunacych waska droga za mna. "Wiktorze"? Dlaczego zegnajac sie ze mna, Zdzislawa powiedziala: "Wiktorze", przeciez przedstawilem sie jej jako Pawel?! * * * Na wysokosci Rabki skrecilem z "Zakopianki" w strone Limanowej. Zatankowalem do pelna na stacji benzynowej w Sowlinach. Koncepcja, zeby odwiedzic Murawke, pojawila sie nagle, i nie mialem pojecia, czego oczekiwalem po tej wizycie.Zagroda Mikolaja Slysza wygladala tej niedzieli jeszcze bardziej smutno niz za mojej poprzedniej bytnosci. Mimo ze wiosna zazielenila drzewa, niedawny przymrozek scial kwiaty i usmiercil wiekszosc lisci. Brama byla otwarta na osciez. Dom za to zamkniety. Nigdzie nie zauwazylem psa. -Nerus zdechl - uslyszalem znajomy glos Doroty. Mimo chlodu siedziala w oknie swego domu, jak zwykle z ksiazka, ktora oparla o swe dlugie, bose nogi podkulone az pod szyje. - Zaraz po pana wizycie - dodala. -A pan Mikolaj? - zapytalem, nie kryjac obawy. -Jakies trzy dni temu pogotowie zabralo go do szpitala. -Chryste Panie! Co mu sie stalo? -Chyba mial wylew. Po powrocie ze szkoly poszlam z obiadem i znalazlam go nieprzytomnego na podlodze. Lekarze nie potrafia powiedziec, czy wyjdzie z tego. -W ktorym szpitalu lezy? -W Limanowej jest tylko jeden szpital. Chce pan go tam odwiedzic? - Kiedy potwierdzilem, zwinnie zsunela sie z okna i zapytala: - A moge sie zabrac z panem? -Bede zachwycony. Czego oczekiwalem po rozmowie ze Slyszem? Czy liczylem, ze w obliczu wiecznosci zechce powiedziec cos wiecej? Ze da mi jakas bezcenna wskazowke, gdzie i czego szukac? O jego dawnym przyjacielu wiedzialem sporo, mialem wyrobiony poglad na charakter jego uwiklania. Brakowalo mi tylko odpowiedzi na dwa zagadnienia. Co stalo sie jesienia 1981? I czy moge znalezc chocby najmniejszy dowod, ktory by potwierdzil hipoteze dotyczaca kulis jego kariery. Zreszta nie mialem dobrych warunkow do rozmyslania, kreta droga zmuszala do koncentracji, za to mloda pasazerka skutecznie mnie rozpraszala. Emanowalo z niej cos fascynujacego. Mlodosc? Dzikosc? Jej dziewczeca twarz, inteligentna i tchnaca ufnoscia, momentami przybierala wyraz posepny, nieomalze zly. A jej zapach?! Dziewczyny z miasta pachna sztucznie - dobrymi perfumami, pudrem, roztaczaja wokol siebie trudna do zdefiniowania won elegancji z dodatkiem pierwszorzednego mydla. Dorota byla jak kawal darni z Murawki, bil od niej zapach ogniska, wiatru, polnych ziol, konskiego (moze krowiego) potu, ale gdy pochylala sie ku mnie, mowiac, gorowala nad wszystkim podniecajaca won miodu i mleka... Lubilem czuc jej bliskosc. Opowiedziala mi o swych planach, mature miala nadzieje zdac bez najmniejszych trudnosci - jesli idzie o przedmioty humanistyczne byla najlepsza uczennica w swojej klasie - pozniej marzyla o historii na Uniwersytecie Jagiellonskim. -Wszystko mi sie uda, pod warunkiem ze dostane stypendium. No i ze uda mi sie zalatwic jakas prace. -Jak chcesz pogodzic prace z dziennymi studiami? -Naturalnie bede pracowala w nocy. Zadnej roboty sie nie boje. Jak trzeba zasuwac w knajpie, to czemu nie... Uwazaj! Na moment wyobraznia podsunela mi obraz nagiej Dorotki tanczacej przy rurze i omal nie wyladowalem w rowie. -Przepraszam pana za ten krzyk - powiedziala, kiedy opanowalem maszyne. -Slusznie zrobilas. I prosze, mow mi po imieniu. Jestem Wiktor. -Dorota. Chociaz wolalabym sie nazywac Gizela. -Gizela? Skad ten pomysl. -Tak sie nazywala babka pani Slyszowej. Jakas wegierska hrabina czy baronowa... Limanowski szpital lezal na skraju miasta. Typowo socjalistyczny prostopadloscian bez szczegolnych cech charakterystycznych. Jednak z odwiedzin nic nie wyszlo. Mikolaj Slysz lezal na OIOM-ie. Nadal nie odzyskal przytomnosci i jak stwierdzil lekarz, niewielkie byly szanse, ze kiedykolwiek ja odzyska. -Tym bardziej chcielibysmy go zobaczyc - nalegalem. -Panstwo rodzina? -Przyjaciele - powiedzialem. - Ale bardzo bliscy. -Do pacjentow w tym stanie dopuszczamy tylko najblizsza rodzine. -Ale to czlowiek kompletnie samotny - wyrwalo sie Dorocie. -Samotny? - zdziwil sie medyk. - A zona? Wczoraj pozno w nocy mialem obchod i widzialem jego zone siedzaca przy lozku. Nawet nie wiem, jak sie tam dostala. -Zone?! - zawolalismy prawie rownoczesnie. -Nie rozumiem, co panstwo widza w tym dziwnego? Dla zon robimy wyjatki. Zwlaszcza gdy pacjent jest w stanie terminalnym. -Moglby pan doktor opisac te pania? Moze byla to osoba, ktora jedynie podawala sie za malzonke Mikolaja Slysza. Lekarz w paru slowach przedstawil rysopis wysokiej, szczuplej niewiasty o siwych wlosach upietych w kunsztowna fryzure. -Wygladala jak stara hrabina - zakonczyl opis. Popatrzylismy sobie z Dorota gleboko w oczy bez slowa komentarza. * * * Wracalismy do Murawki w milczeniu. Kazde zatopione w swoich myslach. Bo o czym mielismy rozmawiac, o duchach? Zauwazylem, ze informacja o kiepskich rokowaniach Slysza bardzo przygnebila Dorote. Przywiazala sie do starego krytyka, a moze bardziej niz o jego zdrowie, chodzilo jej o kryjowke w jego domu, z ktorej, mam wrazenie, korzystala nieraz.Skrecilismy w wawoz prowadzacy w glab Murawki. Po ostatnich deszczach woda naderwala mostek i ruch po nim odbywal sie wahadlowo. Czekalem, az na prowizorycznym sygnalizatorze zapali sie czerwone swiatlo, kiedy dobiegl mnie szept Doroty. -Zabierz mnie stad? -Slucham? - Odwrocilem sie do dziewczyny. Z przymknietymi oczyma wygladala na pograzona we snie. - Co powiedzialas? -Ja nic nie mowilam - odparla. Otworzyla powieki, a potem zarumienila sie lekko. Czyzbym podsluchal jej mysli? Wysadzilem ja pod sklepem. Miala zrobic jakies zakupy dla ojca. -Gdybym kiedykolwiek mogl ci jakos pomoc... - Siegnalem do kieszeni. -Wizytowke dostalam poprzednim razem. Mam twoj telefon i adres. -Zatem nie boj sie zrobic z tego uzytku... dzwon. Gdybys z jakichs powodow postanowila studiowac w Warszawie, moglbym ci pomoc, a jesli tylko pojawisz sie przypadkiem, to po prostu wpadnij... - urwalem, zorientowawszy sie, ze powiedzialem troche za duzo. -A gdzies ty sie podziewala, dziewucho? Przez ciebie sam musialem schodzic na dol! - Ze sklepu wytoczyl sie pan Jozek Rarog, ogromny, chudy tubylec o wymeczonej twarzy alkoholika, dzis wyjatkowo jeszcze trzezwy. Dorota skurczyla sie jak psiak oczekujacy na cios kijem. Ciosu jednak nie bylo. Rarog przyciagnal ja do siebie i wycisnal na jej policzku ojcowski pocalunek. Ja tymczasem zakrecilem samochodem i nie chcac wcinac sie w rodzinne pogwarki, ruszylem z powrotem. IX OKO W OKO Na pierwszym spotkaniu po powrocie do Warszawy nie poznalem Podlaskiego. Najpierw pomyslalem, ze jest to wylacznie efekt jego wizyty u fryzjera. Niesforna fryzura, pasujaca bardziej do image'u szalonego kompozytora lub wynalazcy, ustapila miejsca krociutkiej czuprynce urzednika na panstwowej posadzie. Rowniez jego tradycyjne rumience jakby troche przybladly, a lagodny podbrodek wyostrzyl, nabierajac ksztaltow znamionujacych ludzi czynu.Zauwazylem tez, ze kupil sobie nowy sztruksowy garnitur pasujacy zarowno do roli urzednika, jak i bywalca lokali. Nie mowiac juz, ze zamiast zapachu przepoconych koszul otaczala go won dobrej meskiej wody po goleniu. Co sie stalo, wszedl w konflikt z mamusia. A moze sie zakochal? Adas nie byl chetny do zwierzen, natomiast po wysluchaniu mojej relacji obiecal szybko odnalezc Pauline. -Jesli byla kadrowym pracownikiem warszawskiej Sluzby Bezpieczenstwa, nie powinno byc z tym najmniejszych trudnosci. Obietnica okazala sie zdecydowanie na wyrost. Odnalezienie tajemniczej Pauliny przeroslo mozliwosci pracownika IPN-u. Kiedy nastepnego dnia wpadl do mnie na rynek, jego wdzianko nadal olsniewalo szykiem, ale pewnosci siebie wykazywal zdecydowanie mniej. -Pelna klapa. W latach siedemdziesiatych w stolecznej Sluzbie Bezpieczenstwa nie pracowala zadna rudowlosa funkcjonariuszka o tym imieniu. -Moze bylo to jej drugie imie albo pseudonim zawodowy? -Nie. -Chcesz powiedziec, ze w calej wielotysiecznej rzeszy funkcjonariuszek nie bylo zadnej Pauliny? - dziwilem sie. -Nie w Warszawie, nie w tym czasie, nie w interesujacych nas departamentach. A moze - zasugerowal - Barski w swojej powiesci po prostu wymyslil imie dla rudej esbeczki. -Tylko dlaczego posluzyl sie nim Brzezniak? Byc moze nie byla to etatowa funkcjonariuszka, tylko jakas laczniczka lub administratorka lokalu kontaktowego. -Mysli pan, ze i tego nie sprawdzilem? Owszem, przegladajac indeksy tajnych wspolpracownikow, znalazlem pare osob o pseudonimie "Paulina". Jednak zadna, z racji usytuowania, nie pasuje do naszej ukladanki. Oczywiscie bede jeszcze sprawdzal... - Tu zerknal na zegarek. - Pan wybaczy, ale juz jestem spozniony. -Moze spotkalibysmy sie na dluzej w weekend? -Chyba nie dam rady. Zastanawialem sie, spogladajac na cienie rysujace sie pod jego blekitnymi oczami, czy sa one skutkiem nadmiaru lektur czy moze jakichs innych wyczerpujacych zajec? Jednak te dociekania nie nalezaly do moich obowiazkow opiekuna naukowego. -Aha, jeszcze jedno. - Podlaski, jak porucznik Columbo, odwrocil sie, zanim jeszcze doszedl do drzwi. - Prosil mnie pan, zebym w trakcie pana wyjazdu zagladal co jakis czas do pana skrzynki mailowej. -Wlasnie. Przyszlo cos ciekawego? -Nie wiem, czy ciekawego. Jakies metafizyczne bredzenia wierszem, o diable i apokalipsie. -To moze byc od Czarskiego! - zawolalem. -Nie przyszlo mi to do glowy. Autor sie nie podpisal. -A kiedy to znalazlo sie w skrzynce? -Gdzies w trakcie dlugiego weekendu. Chyba w poniedzialek, trzydziestego. -I dopiero teraz mi mowisz?! - zawolalem. -Nie wiedzialem, ze to wazne - wybakal zawstydzony i wyszedl. * * * Nadchodzi, idzie, blisko, blizej,ma kroki kocie, posuwiste, jego kopyta nie stukaja, pazury ukryl w rekawiczce. Blizej, ach blizej... -Drogi gosciu! Nie jestem gotow na spotkanie. -Nikt nie jest gotow w tej potrzebie. -Masz imie? -Mam, lecz nie dla ciebie. Dla ciebie jestem opetaniem, krocia, milionem, wiatru graniem lub zlem, rozlanym niczym fusy... Podobne dywagacje, czesciowo rymami, czesciowo bez, wypelnialy kilkanascie stron wydruku. Jesli mialem dopatrywac sie w nich jakiegos sensu, to mozna bylo je strescic do leku. Do narastajacych obaw przed Noca Walpurgii ("noca wiedzm, biesow, z kregow piekiel") i strachu przed nieuchronnym. Czasami znajdowalem jeszcze bardziej czytelne stwierdzenia! Bo smierc ma barwe ortalionu, stukajac do zaszytych ust. Jaki mial cel Czarski, bo niewatpliwie to on musial byc autorem poematu, zeby mi go przysylac? Chcial przypomniec o swojej obecnosci. Sklonic do kolejnej rozmowy. Bylismy w koncu umowieni. Niebezpieczna Noc Walpurgii minela, wiec i bez tak efektownego przypominania pojechalbym do Pruszkowa. Szukalem w tekscie jakichs wskazowek dotyczacych spraw, o ktorych rozmawialismy, ale po dwoch godzinach rozbioru logicznego tekstu rozbolala mnie glowa, uznalem wiec, ze znacznie latwiej bedzie zapytac autora, co mial na mysli. Ordynator "wariatkowa" zareagowal na moje niezapowiedziane przybycie dojmujacym westchnieniem: -O co chodzi tym razem, panie Lesniewski? -Chcialem, jesli to mozliwe, powtornie porozmawiac z panem Gwidonem Czarskim. - Nie widzac oznak zrozumienia w oczach lekarza, dorzucilem: - Ostatnim razem mialem panska zgode...To zreszta nie bedzie dluga rozmowa. -Nic z tego - odparl zdecydowanie lekarz. - Nie ma go juz tutaj. -Wyszedl?! - zawolalem zaskoczony. - Ale chyba macie jego aktualny adres? -Obawiam sie, ze adres nic by panu nie dal. - Dlonia wskazal na niebo. - Stamtad nie przychodza zadne odpowiedzi. Przez moment zaniemowilem, a potem wykrztusilem zdumiony: -Jak to? Czarski nie zyje? Co sie stalo? -Opowiadalem juz panu, jaki to nietypowy przypadek. Mowilem o atakach niesygnalizowanej wczesniej autoagresji. Nic nie wskazywalo na to, ze tym razem zbliza sie taki moment. Przed tygodniem zakonczyly sie okresowe badania kontrolne. A jednak. Pare dni temu, noca, pacjent opuscil swoja sypialnie, poszedl do toalety i tam powiesil sie na starych rajstopach... -Skad wzial rajstopy? -Jego sasiad z pokoju, fetyszysta, przechowywal takie rzeczy pod poduszka: rajstopy, stringi, podpaski. -A personel?! - zapytalem. - Nikt go nie powstrzymal, opowiadaliscie mi, ze korytarze w szpitalu sa monitorowane...? Ordynator usmiechnal sie blado i rozbrajajaco. -Tamtej nocy nad Pruszkowem przeszla gwaltowna burza. Przez pare godzin nie mielismy swiatla. Oczywiscie jest zasilanie awaryjne, ale nie wystarcza na wszystko. Kamery nie dzialaly... -Kiedy to sie stalo? -W nocy z 30 kwietnia na 1 maja. -W Noc Walpurgii! - wyrwalo mi sie. -Slucham? -Nie, ja tak do siebie. Rozumiem, ze bylo sledztwo w sprawie tego zgonu? -Dosc formalne. Nie stwierdzono obecnosci w toalecie osob trzecich ani sladow przemocy. Zreszta dlaczego ktokolwiek mialby mu zrobic krzywde? Czarski byl lubianym pacjentem, milym i niesprawiajacym klopotow. A z naprawde niebezpiecznych pacjentow nikt nie mial szans do niego sie zblizyc. -Wiadomo chociaz, jaki byl motyw tego rozpaczliwego kroku? -Nie zostawil zadnego listu pozegnalnego. Inna sprawa - do kogo mialby go zaadresowac. Jego laptop byl pusty. Najwyrazniej wyczyscil go, zanim targnal sie na swoje zycie. Wszyscy w szpitalu wiedzieli o jego urojeniu. O ustawicznych lekach przed czyhajacym na niego diablem. O osobliwej wierze, ze dopadnie go wlasnie w Noc Walpurgii, ktora raczyl pan wymienic. Byc moze postanowil w ten szalony sposob przechytrzyc swych wyimaginowanych przesladowcow. Ubiec... Kto zrozumie umysl paranoika. W kazdym razie pogrzeb odbyl sie dwa dni temu. Uczestniczylo w nim jedynie pare osob z naszego personelu. Nie mial rodziny... Obejrzalem sobie skromny pokoik Czarskiego, juz wysprzatany w oczekiwaniu na kolejnego pacjenta i pozbawiony jakichkolwiek sladow po czlowieku, ktory w nim spedzil cwierc wieku. Zadnych osobistych rzeczy, obrazkow... Jedynie pod firankami po obu stronach okna zauwazylem wyskrobane w tynku kilka tysiecy krzyzykow... Potem zajrzalem na miejscowy cmentarz. Na malej mogile lezala wiazanka kwiatow, a na blaszanej tabliczce bez krzyza widnial jedynie lisc i napis: "Gwidon Czarski (1953-2007)". "Powinni napisac <> - pomyslalem. - Przynajmniej tym zrobiliby nieborakowi przyjemnosc". Zamyslony wyszedlem z cmentarza. Zgodnie z ostrzezeniami Brzezniakowej rozejrzalem sie uwaznie. Nikogo! Zapalajac silnik, sprawdzilem hamulce. Dzialaly znakomicie. A potem, zamiast ruszac w droge powrotna wyciagnalem wydrukowany tekst poematu i odszukalem pewne miejsce: Maly smentarzyk, krotki kondukt, listek jak lza, i upomnienie, ze kazdy konczy jak szaleniec, co zadarl z moca Zla. Czy to byl dowod na realna antycypacje zdarzen, czy biedny czubek wszystko przewidzial? Naraz znaczenia nabraly rowniez inne slowa: Wilgotny kres jak hak prysznica, I mzawka szara jak niepamiec. Zaczal siec cienki deszczyk, tak ze musialem wlaczyc wycieraczki. Rozwazylem wszystko raz jeszcze i uspokoilem sie. Poemat byl swiadectwem nie na cudowna zdolnosc przewidywania. Dowodzil, ze Czarski od dawna przygotowywal swoje samobojstwo. A wyslanie tekstu do mnie? Tez bylo latwo wytlumaczalne. Wiekszoscia samobojcow targaja ambiwalentne uczucia. Z jednej strony chca ze soba skonczyc, z drugiej pragna aby ktos ich uratowal. Cholerny Adas! Gdyby poinformowal mnie o mailu natychmiast po jego otrzymaniu...? Gdybym bezzwlocznie pojechal do Pruszkowa! Odczulem gwaltowna potrzebe spotkania sie z Podlaskim. Siegnalem po komorke, ale nim wybralem numer, doszedlem do wniosku, ze nie jest to rozmowa na telefon. Z Pruszkowa do Komorowa, w ktorym zamieszkiwal u mamusi, jest o przyslowiowy rzut beretem. Kwadrans po podjeciu decyzji znalazlem sie na cichej uliczce przed willa ukryta wsrod srebrzystych swierkow. Podlaski zajmowal oblozona kamieniem przybudowke z oddzielnym wejsciem, a nawet osobna furteczka prowadzaca z bocznej ulicy. Reszta domu stanowila krolestwo jego matki. Zadzwonilem. Raz i drugi. Bez reakcji. Juz mialem odejsc, kiedy spomiedzy gazonow wychynela pani kanclerz tym razem w roboczym kombinezonie i wielkich rozowych rekawicach, ktore sciagnela na moj widok. -Zastalem pana Adama? - spytalem, klaniajac sie Podlaskiej. -O, pan docent pofatygowal sie osobiscie... - powiedziala. - Niestety, mojego syna nie ma w domu. A pan jechal taki kawal drogi... -Nic sie nie stalo. Przypadkowo bylem w okolicy, wiec zajrzalem. Ale skoro kolegi magistra nie ma, to przepraszam, nie bede zawracal glowy. -Adasia wprawdzie nie ma, ale jest jego matka, ktora serdecznie zaprasza na kawe - powstrzymala mnie wladczo. Nie wypadalo odmowic. W trakcie obowiazkowych dwudziestu minut przy udajacych kawe tartych wiorkach zalanych wrzatkiem ("Ekspres nam sie zepsul") wysluchalem gorzkich zalow pod adresem tegorocznej wiosny: "Wszystkie orzechy mi wymarzly", na rzad: "Te oszolomy po prostu nas cofna do epoki kamienia lupanego!", wreszcie na mlodziez: "To straszne, ze nie potrafi uczyc sie na naszych bledach". Zrozumialem, ze chodzi o jej syna i nadstawilem uszu. Pani Grazyna nie dopuszczala mysli, ze jej progenitura moze byc zakochana. -To jakas swieza sprawa? -Od paru miesiecy. Ale dla mnie i tak za dlugo. W pewnym stopniu sama jestem za to odpowiedzialna. Nie chcialam, zeby byl zupelnym odludkiem, wiec Basia, moja corka, wprowadzila go w swoje towarzystwo. -Aha. -Jak pan byc moze wie, pracuje w TVN-ie. -Wiem. -Przewija sie tam cale mnostwo ludzi. Zazwyczaj nic z takich kontaktow nie wynika. Ale ta Kaska. Same nieszczescia! To przez nia i jej kontakty z bialoruska opozycja pojechal do tego Mozyrza. Ale jej do wiezienia nie wsadzili! Ze tez nie zauwazylam wczesniej, co sie kroi, wystarczyl moment nieuwagi... -I miedzy mlodymi zaiskrzylo? - podchwycilem. -To nie iskrzenie, to prawdziwy pozar - odparla z gorycza. - Czy pan wie, ze on potrafi nie wracac do domu na noc. Mialem ochote powiedziec, ze u dwudziestopiecioletniego kawalera to zupelnie normalne, ale na widok cierpietniczego spojrzenia pani Podlaskiej slowa ugrzezly mi w gardle. -Jako matka jestem supertolerancyjna - kontynuowala. - Patrzylam przez palce na jego flirciki, randki. Nie kontrolowalam, kogo zaprasza do siebie, byleby nie za duzo halasu, bo sasiedzi wscibscy. - Tu wskazala przez okno na budynki vis-r-vis. - Prokurator i kierownik izby skarbowej. A on mi teraz robi taki numer? -Widze, ze aktualna sympatia syna nie bardzo przypadla pani do gustu? -Na maly romans, czemu nie. Duza, wysportowana. Ale jakby, nie daj Bog, slub i dziecko, przed doktoratem...? Duszac sie ze smiechu i polknietych omylkowo fusow, podziekowalem za kawe, proszac jednak, zeby Adam, jesli dzis wroci, skontaktowal sie ze mna bez wzgledu na pore. Nie mialem ochoty wracac do domu. Godzina byla jeszcze dosc mloda, a ja odczuwalem nieodparta ochote porozmawiania z kimkolwiek. Pomyslalem o matce Magdy. Nie widzialem Rokickiej prawie pol roku. Dzwonilem tylko kilka razy, ostatnio przy okazji swiat Wielkiejnocy i wowczas bardzo zapraszala mnie, abym ja odwiedzil. "Spieszmy sie odwiedzac ludzi, tak szybko odchodza" - przeleciala mi przez glowe zartobliwa parafraza cytatu z ksiedza Twardowskiego. Od dawna chcialem ja zapytac o to, czy na krotko przed smiercia Magdaleny na balwochwalczym uwielbieniu Barskiego nie pojawila sie jakas rysa? Poniewaz nie mialem ze soba notatnika z telefonami, zdecydowalem sie odwiedzic pania Rokicka bez uprzedzenia. Podjechalem pod jej kancelarie notarialna jakims cudem znalazlem miejsce na platnym postoju... Niestety, zdecydowanie nie byl to dobry dzien na wizyty. Na miejscu dowiedzialem sie, ze jakies dwa miesiace temu kancelarie pani mecenas przejal wspolnik, a pani Alina przeszla na emeryture. Ciekawe, dlaczego mi o tym nie wspomniala? Pol godziny pozniej bylem na Ursynowie i osobiscie zapytalem ja o powod tak naglej rezygnacji z intratnego zajecia. -Kiedy zdrowie zaczyna szwankowac, trzeba zajac sie soba, a nie zarabianiem pieniedzy, ktorych nie ma komu zostawic - powiedziala. W szarym swietle dzdzystego dnia wygladala mizernie i smutno. Wyraznie przestala dbac o siebie. Poniechala tak charakterystycznego do niedawna starannego makijazu, spod jej hebanowych wlosow poczynaly wyzierac siwordzawe odrosty. Tylko sylwetke miala jak dawniej doskonala. "Rano jogging, wieczorem rower" - wyznala z duma. Chyba powinienem skontaktowac ja z Grazyna Podlaska, mialyby mnostwo wspolnych tematow. Poczestowala mnie herbata i francuskimi ciasteczkami wlasnego wypieku (Magda mowila o nich "zlepience"). -Ciagle jestes sam? - zapytala. A gdy przytaknalem, dorzucila: - To zupelnie jak ja. (Pozniej dowiedzialem sie, ze jej dotychczasowy konkubent i wspolnik znalazl sobie mlodsza, swiezo upieczona pania prawnik z prowincji). O swej pracy mowila niechetnie, twierdzila, ze mogac dokladac z oszczednosci do emerytury, nie obawia sie starosci. Potem opowiadala o Magdzie, o jej dziecinstwie, szalonych zabawach, ucieczce na dwa tygodnie z domu... Nie przeszkadzalem jej w tym luznym potoku wspomnien, pelnym anegdot i bystrych spostrzezen. Tylko w ktoryms momencie spytalem o ojca Magdaleny. Tego tematu dotad unikalismy w naszych rozmowach. -Krotko bylismy razem! - powiedziala pani Alina, niechetna rozwijaniu tego watku. - Jerzy zginal, kiedy Madzia miala dwa latka. Postrzal w tetnice w czasie poscigu za niebezpiecznym wlamywaczem. Pomoc nie przyszla na czas... No i sie wykrwawil. -Moze wlasnie ten brak ojca wywolal u Magdy sklonnosc do starszych mezczyzn? - zasugerowalem. Twarz Rokickiej stezala. -Kogo masz na mysli? - wycedzila. -No ten jej zwiazek z Barskim. Starsza pani poderwala sie z fotela, jakby ugodzila ja zdradliwa sprezyna lub ugryzla jadowita pluskwa... -Jej znajomosc z panem Barskim nie miala erotycznego charakteru! - zawolala. - Owszem poddala sie fascynacji jego osobowoscia i tworczoscia, ale to byla przyjazn, nic wiecej!!! Tylko wrodzona uprzejmosc nie pozwolila mi zawolac: "A ty skad wiesz to tak dobrze, babo? Bylas obecna w ich sypialni, pod lozkiem?!". Chyba odgadla moje mysli, bo dorzucila zdecydowanie: -W tej sprawie jestem absolutnie pewna. Bardzo ja skrzywdziles swymi podejrzeniami, Wiktorze. Nie moglem nie zareagowac. Tez poderwalem sie na rowne nogi. -Ja skrzywdzilem Magde? Ja?!!! A kto oszukiwal mnie przez rok? Kto prowadzil podwojne zycie. Wreszcie mnie zostawila... Myslalem, ze starsza pani mnie uderzy, jednak nieoczekiwanie cala zlosc uszla z niej jak powietrze z rozprutej opony. Zmienila ton: -A nie przyszlo ci do glowy, ze po prostu nie chciala cie mieszac w swoje sprawy? Ze od pewnych rzeczy probowala cie trzymac z daleka. Ze kochala cie do tego stopnia, ze postanowila cie chronic. Dopiero teraz zglupialem. Chronic, przed czym? Co chciala zasugerowac mi pani Rokicka? -Na milosc boska prosze mi powiedziec, co pani wie o tej sprawie? Czy Magda odkryla cos dwuznacznego w przeszlosci Barskiego? Nagle zmienila o nim zdanie? Teraz ona sie zdziwila. -Dwuznacznego? Co ci przyszlo do glowy? Co mozesz wiedziec o przeszlosci tego literata? Chyba tyle, ile Madzia napisala w swoich pracach. No to otworzylem sie. Opowiedzialem o moich podejrzeniach. O prywatnym sledztwie - Slyszu i Czarskim, o odnalezionej Lacinskiej ukladance. O oficerze prowadzacym, Brzezniaku, jego zonie i tajemniczej Paulinie. Adama Podlaskiego wolalem w to nie mieszac, zastepujac go eufemistycznym okresleniem zbiorowym "wspolpracujacy ze mna koledzy historycy z IPN-u". Sluchala, nie przerywajac. W pewnym momencie, kiedy opowiadalem, jak trafilem na "Jokera", zauwazylem w jej oczach szczery podziw. Kiedy skonczylem, zapytala calkiem spokojnie: -I co zamierzasz z tym zrobic? Pojsc do wladz. Wystapic w programie "Misja specjalna" z materialem "Barski - kandydat na nobliste czy tajnego wspolpracownika? -Chyba jeszcze nie. Na razie nie mam dowodow, a wylacznie poszlaki... -Zatem lepiej to zostaw. Niczego nie udowodnisz, co najwyzej skomplikujesz komus zycie. I sobie przy okazji. -A jesli tylko w ten sposob moge ustalic prawdziwa przyczyne smierci Magdy? -To byl wypadek - potwierdzila sucho jej matka, choc chyba z mniejszym przekonaniem niz wczesniej. -Jest pani pewna? Tamtej nocy biegla przestraszona przez miasto, chcac mi o czyms powiedziec. O czyms waznym... -Na przyklad, ze wszystko przemyslala. Ze jednak cie kocha, ze powinniscie sprobowac jeszcze raz. Nigdy nie przyszlo ci to do glowy? Opadla mi szczeka. I jedyne, co zdolalem wydukac, to slowo: -Naprawde? -Nie mozesz tego wykluczyc, prawda? A tymczasem szukasz ciagle jakichs tajemnic. Watkow kryminalnych. Teraz zalozyles sobie, ze Barski byl bardzo zainteresowany, aby prawda o nim nigdy nie ujrzala swiatla dziennego, ze wynajal zabojce. Bez przesady! Takie rzeczy mozliwe sa jedynie w powiesciach sensacyjnych... Trudno bylo oprzec sie logice jej argumentow. Chyba wiec calkiem niepotrzebnie dorzucila jeszcze jeden: -Gdyby istnial jakis cien prawdopodobienstwa i rzeczywiscie moglo byc tak, jak sugerujesz, na twoim miejscu trzymalabym sie od podobnych zagadek z daleka. Jezeli w ten sposob zamierzala mnie zniechecic, osiagnela efekt odwrotny do zamierzonego. Wychodzilem z mieszkanka na dziewiatym pietrze z przekonaniem, ze pani Rokicka wie znacznie wiecej, niz zechciala mi powiedziec. Moze jednak Magda zwierzyla jej sie przed smiercia...? Kiedy wsiadalem do samochodu, w jej mieszkaniu, o ile to akurat bylo jej mieszkanie, zafalowala firanka. Odjezdzajac, widzialem nieruchomy cien na tle rozswietlonego pokoju. * * * Nastepnego dnia, kierowany naglym impulsem, pojechalem na cmentarz. Naraz zdalem sobie sprawe, jak dawno nie odwiedzalem Magdy. Dzien byl wyjatkowo cieply, ale wsrod starych drzew na Powazkach mozna bylo znalezc calkiem sporo przyjaznego cienia. Wchodzac na olbrzymia nekropolie, obawialem sie, czy aby na pewno odnajde wlasciwa kwatere? Jednak grob Magdaleny Rokickiej trudno bylo przeoczyc, chocby ze wzgledu na sasiedztwo. Skromna lastrykowa mogila rodziny Paleckich (tak brzmialo nazwisko panienskie jej matki) sasiadowala z okazalym (na oko kararyjski marmur) nagrobkiem rodziny jakiegos fabrykanta. Alejka nalezala do slabo uczeszczanych, totez zaskoczeniem byl widok samotnego mezczyzny na laweczce przed grobem Magdy. Siedzial w bezruchu, naprzeciw kamiennego krzyza, zatopiony w myslach, w modlitwie, a moze tylko przypadkiem przysiadl w tym miejscu, znuzony spacerem. Kruczoczarne wlosy mlodzienca mogly zmylic, dopiero jak wstal, zobaczylem, ze ma przygarbiona sylwetke i z lekka ociezale ruchy. Potem odwrocil sie. Poznalem Henryka Barskiego."Cholera! On tutaj?!". Bylismy oddaleni od siebie najwyzej dziesiec metrow. "Mistrz" zmierzyl mnie ostrym spojrzeniem. Instynktownie uklonilem sie. Znakomity literat nie odpowiedzial na uklon, tylko odwrocil sie i szybko ruszyl w glab alejki. Przez dluzsza chwile zaskoczony, bylem niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu, potem pobieglem za nim. Zdazyl skrecic w kolejna przecznice, z niej w nastepna i zniknac mi z oczu. Zawolalem: "Panie Henryku!", rozwazajac, w ktora strone mogl sie udac. I czemu uciekal? Czy mogl mnie poznac? Przeciez nigdy dotad nie zetknelismy sie osobiscie. A moze po prostu nie chcial rozmawiac z przypadkowym czytelnikiem. Przebieglem bezowocnie dwa kwartaly, kiedy znow mignal mi w perspektywie alejki. Najwyrazniej zmierzal w strone otwartej bramy, pragnac opuscic cmentarz. Mam cie! Przyspieszylem kroku... I lup! Rozciagnalem sie jak dlugi. -Najmocniej przepraszam! - Sprawca mego upadku okazal sie nieznajomy mezczyzna, ktory nagle wysunal sie zza nagrobka i podlozyl mi noge. -Naprawde serdecznie przepraszam! - powtorzyl, wyciagajac reke, aby pomoc mi wstac. Powiedziec o facecie niewysoki - w jego przypadku byloby wielkim komplementem. Osobnik, ktory przeszkodzil mi w pogoni, byl rozmiaru siedzacego psa. Jednak niski wzrost rekompensowala osobliwa barczystosc, nadajaca jego postaci cos niezwykle groznego. Przyjalem wyciagnieta reke. Uscisk mial godny imadla. Stanalem na nogach i zamierzalem puscic sie za Barskim, ale "kwadratowy" nie zwolnil uscisku. -Jeszcze raz prosze o wybaczenie - mowil, potrzasajac energicznie moja konczyna, najwyrazniej nie zamierzajac jej puscic. Pod ugrzecznionym wyrazem twarzy krylo sie cos bardzo nieprzyjemnego. Zrozumialem. Ten czlowiek celowo mnie zatrzymywal. Zaraz przyszla mi do glowy opowiesc o szoferze Barskiego. Opowiadal o nim Czarski, i chyba kiedys mimochodem z zartobliwym okresleniem "czlowiek szafa" wspomniala go Magda. Po prawdzie konus z cmentarza przypominal nie tyle szafe, co masywna komode, ale mogl to byc temat do sporu miedzy meblarzami. Zastanawialem sie, jak dlugo bedzie mnie zatrzymywal, kiedy przyszlo mi do glowy uzyc go jako poslanca. -Prosze powiedziec panu Henrykowi, ze mam egzemplarz Lacinskiej ukladanki. I ze chetnie bym z nim na jej temat porozmawial. Zaraz zapisze moj numer telefonu... Uscisk znikl, znow mialem wolna reke. "Kwadratowy", nadal nic nie mowiac, przygladal sie, jak bazgrole na karteluszku moj numer telefonu komorkowego. Nazwiska chwilowo wolalem nie ujawniac. Szofer przyjal karteczke, uklonil sie i bez slowa skrecil w najblizsza sciezke. Moglem isc jego sladem, pewien, ze spotka sie z Barskim na parkingu. Postanowilem jednak wrocic na grob Magdaleny. Przeczuwalem, ze literat odezwie sie do mnie sam. Pilka byla po jego stronie. Grob mojej ukochanej zastalem maly i biedny. Dawno uprzatnieto zen wience pogrzebowe. Ktos wyrzucil bukiet, ktory przynioslem jej na walentynki. Palil sie jeden okazaly znicz, a obok spoczywala przepiekna orchidea. Ze Barski mial kase, to wiedzialem. Ale ze mial rowniez serce...? * * * Na telefon "Mistrza" czekalem tylko dwa dni. W miedzyczasie odezwal sie Podlaski. Wysluchal dosc pokornie wyrzutow na temat maila Czarskiego. "Skad mialem wiedziec" - wymamrotal i dorzucil, ze jesli idzie o archiwalia, nie ma dla mnie nic nowego. Wreszcie w czwartek odezwala sie w mojej komorce jakas starszawa dupencja i zapytala, czy moglbym spotkac sie z panem Barskim w restauracji Domu Literatury. "Jutro o 16.45". Z tonu jej glosu wynikalo, ze jest to jedyny mozliwy termin w tym tysiacleciu. Mialem ochote zapytac, w jakiej sprawie mielibysmy sie spotkac, ale dalem spokoj. Przyjalem zaproszenie.Tego popoludnia podziemna czesc restauracji "Literacka", moze ze wzgledu na pore, swiecila pustkami. Stanowilo to ogromny kontrast do polozonej na parterze kamienicy Prazmowskich ruchliwej kawiarni, ktora, podobnie jak w sezonie letnim ogrodek na chodniku, kipiala wielopokoleniowym zyciem (obok sedziwych literatow mozna bylo zauwazyc akademicka mlodziez, jak i przypadkowych turystow). W piwnicy panowal za to przyjazny chlodek. Barski, pochylony nad jakims kwartalnikiem literackim, juz czekal. Z bliska, mimo dandysowatego ubioru wygladal na swoje lata, a metryki nie byla w stanie ukryc ufarbowana czupryna. -Siadaj - powiedzial rozkazujaco, jakbym byl bezpanskim kundlem albo w najlepszym razie chlopcem do wszystkiego. - Cos ci zamowic? -Przejrze karte i sam sobie zamowie, "Mistrzu" - odparlem z godnoscia. -Dobra, nastepnym razem umowimy sie w Wersalu. O ile wiem, spotkalismy sie w interesach, moj kierowca twierdzi, ze mowiles mu o jakims maszynopisie? -To Lacinska ukladanka, panska powiesc z 1981. -Nie przypominam sobie takiego dziela w moim dorobku. Byc moze ktos napisal apokryf i podszyl sie pode mnie. -Nie przypuszczam, zeby byl to apokryf, zreszta o ile wiem, to raczej pan przywlaszczal sobie dziela innych ludzi - powiedzialem z rownie niedbala swoboda. - A co sie tyczy Lacinskiej ukladanki najbardziej tepy krytyk rozpozna ten niepowtarzalny styl. Te kryniczno-pszeniczna "barszczyzne". Chyba go zaskoczylem, bo nie poszedl na wymiane dalszych uszczypliwosci, za to uniosl do oczu karte dan i studiowal ja tak uwaznie, jakby pierogi po literacku i kolduny mickiewiczowskie przyslonily mu inne sprawy tego swiata. -Chyba zdecyduje sie na poledwiczki wieprzowe w sosie dekadenckim - powiedzial, przywolujac gestem mlodego kelnera, o wyraznych zadatkach na milosnika parad rownosci. -A ja poprosze ruskie pierogi. Nie mam przesadow narodowych. Kelner oddalil sie, a Barski usmiechnal sie do mnie. -Jestem czlowiekiem konkretnym, zapytam wiec krotko, ile to ma mnie kosztowac? -Zupelnie nie interesuje pana, jak wszedlem w posiadanie maszynopisu, co o nim sadze...? Barski poprawil sie na fotelu, tak jakby cos nagle pod siedzeniem zaczelo go uwierac. -Jestem dosc zajety, mlody czlowieku, i nie obchodza mnie jakies duperele. Skoro przyszedles na spotkanie z towarem, to znaczy, ze chcesz go sprzedac. A zatem negocjujmy cene i miejmy to za soba. Mialem ogromna ochote porwac z obrusa jeden z eleganckich, srebrnych sztuccow i wbic mu pod starannie wygolony podbrodek. Pohamowalem sie jednak. -Nie przychodzi panu do glowy, ze moge oddac panskie dzielo za darmo? Kaciki ust drgnely mu. Z zaskoczenia czy z rozbawienia? -Niczego na tym swiecie nie dostaje sie za darmo. Jesli nie pieniedzy, chce pan w zamian czegos innego. Slucham z zaciekawieniem, czego pan potrzebuje? -Informacji. -O kim? -O panu. -Rozumiem. Pisze pan o mnie artykul albo ksiazke, panie... - dopiero teraz uznal za stosowne zainteresowac sie, z kim rozmawia. - O ile pamietam, nie mialem dotad przyjemnosci poznac panskiego nazwiska. -Wiktor Lesniewski, narzeczony swietej pamieci Magdaleny Rokickiej. Chyba go zaskoczylem. Powiedzial tylko "Ach tak" i nalal sobie wody. Zauwazylem, ze jego pokryte watrobianymi plamami rece (wieku rak nie da sie ukryc) drzaly. -Nie mam nic wspolnego z jej smiercia, bylem wtedy za granica - powiedzial po chwili. I zaraz dodal: - Bardzo mi przykro. -W to nie watpie, tyle ze dzis nie przyszedlem rozmawiac o Magdzie. -A wiec o kim? -Mowilem juz. O pewnym mlodym czlowieku uwiklanym w brudna historie PRL-u, ktory w panskiej Lacinskiej ukladance nazywa sie Diego Alvarado, ale w aktach Sluzby Bezpieczenstwa i notatkach prowadzacego go oficera Zenona Brzezniaka figuruje jako "Dziesiatka", "Walet", "Krol", "As"... Barski powinien blogoslawic kelnera, ktory przyniosl wlasnie przystawki. Dalo mu to ponad minute na zastanowienie. Czulem nieomal trzask jego szarych komorek, pracujacych na najwyzszych obrotach. -Rozumiem, ze musial pan zatrudnic do takiej kwerendy polowe IPN-u - rzekl w koncu niespiesznie. - Chociaz nie kazdy wniosek musi byc tak oczywisty, jak sie w pierwszej chwili wydaje. Zastanawialem sie, co wymysli, moze zreszta przygotowywal sie do podobnej rozmowy od lat. Sluchalem wiec uwaznie. -Nie wiem, co udalo sie panu odkryc. Wbrew temu, co glosza moi przyjaciele z "Gazety Wyborczej", jestem przekonany, ze wiekszosc z tego, co sporzadzila Sluzba Bezpieczenstwa, jest rzetelna prawda o tamtych czasach. Komunizm lamal charaktery, niszczyl niepokornych. Tym, ktorych skundlil, dawal slodkie poczucie wladzy nad innymi ludzmi. Owa mroczna satysfakcje demiurga, mogacego manipulowac zyciem innych. -Bezcenna szczerosc! - rzucilem. Zlekcewazyl moja ironie. -Wam, mlodym, wydawac sie moze, ze komunizm byl w naszej historii tylko gwaltownym szkwalem, burza ktora przeszla, zanim swoj mecz zdolalo rozegrac jedno pokolenie, albo zadyma ktora mozna bylo przeczekac, zywiac niezlomne przeswiadczenie, ze predzej czy pozniej wyjrzy slonce. Nic z tego, kochany panie! Mysmy tego przeswiadczenia nie mieli. Wiedzielismy, ze zasnulo sie na dlugo, moze na zawsze. W kazdym razie, ze za naszego zycia nic sie nie zmieni. A zyc, kurwa, trzeba. Zwlaszcza jesli ma sie talent, zapal, mlodzienczy posuw, a dookola jest pelno durniow, gotowych nam klaskac i placic, jesli tylko utrzymamy sie na fali. Przezylem dziecinstwo w Sowietach. Czekista, dupcyngier mojej matki, przez szpare w drzwiach podsluchiwalem, jak sie parza na otomanie, bardzo lubil wyciagac bron z kabury i chwalic sie, ilu kontrrewolucjonistow do tej pory zastrzelil. "Szast-prast, w potylicu!". Nie kojarzylem wowczas wszystkiego, totez z tych wyznan nie zapamietalem, czy pracowal rowniez w Katyniu lub Charkowie. W kazdym razie juz jako osmiolatek marzylem, zeby wziac ten lsniacy pistolet i wladowac mu caly magazynek w ten jewrejsko-sowiecki leb. Ale sie balem. Wszyscy sie bali. Z moja piekna matka na czele. Nic dziwnego, ze powrot do Polski wydawal jej sie wyzwoleniem. Ale przeciez walec historii i tu nas dogonil. A z nim wielki strach. Wychowano mnie w kokonie strachu. Dlatego pisalem te koszmarne utwory, bo wszyscy pisali, ale czulem, ze jestem w stanie robic to najlepiej. -Czytalem w jednym z panskich wywiadow: "Wielka fikcja jest twierdzenie, iz mozna przejsc sucha noga przez Morze Czerwone. Rzecz w tym, ze jedni umoczyli sie po kostki, a inni brodzili zanurzeni po szyje, z luboscia chlepcac". Moje pytanie brzmi, dlaczego pan chleptal? Zasmial sie. I nie byl to smiech histeryczny, ale dobrotliwy smieszek wuja przekomarzajacego sie z siostrzencem. -A jezeli przyznam, ze wszystkie wnioski, ktore mogl pan wyciagnac, sa poprawne, poza jednym. -Mianowicie? -Osiagnal pan znaczny sukces detektywistyczny, obarczony jednak istotnym bledem. Znalazl pan niewlasciwa osobe. Diego Alvarado, czy jak pan woli, "Walet", "Krol", "As" czy "Dziesiatka", to nie ja. Bezczelnosc Barskiego zatkala mnie, a on tylko pokiwal glowa. -Teatr pozorow, moj drogi, bywa prawdziwszy od realnego. Inna rzecz, ze trudno sie nam z tym pogodzic. Mialem przyjaciela. Kto wie, moze nawet zdolniejszego ode mnie. Na pewno jednak mniej cierpliwego, bardziej zakompleksionego. Wtedy w 1957, zaraz po zajsciach wywolanych zamknieciem "Po prostu", esbek po spisaniu moich dokumentow nie probowal mnie nawet werbowac, jeszcze liczyly sie wplywy mego opiekuna Rozenkranca, za to rozpoczal prace nad moim drogim przyjacielem. "Dziesiatka" pil, lubil hazard i kobiety, zawsze potrzebowal pieniedzy i w dodatku nie wierzyl, ze o wlasnych silach wdrapie sie na Parnas. Podjal wiec wspolprace - zapewnilo mu to w miare dostatnie zycie. Czeste dawki alkoholu tlumily wyrzuty sumienia, a przeswiadczenie, ze do smierci wszyscy zyc bedziemy w wychodku, oslabial zmysl powonienia. Ale potem pojawil sie nasz papiez, "Solidarnosc" i ta sprawa z Zofia. W ksiazce nazwalem ja Consuela. Opis calego zdarzenia znajdzie pan w doniesieniach kryminalnych z wiosny 1981 roku. Beda tam tez wzmianki o niejakim S. Moze smierc Zofii Szreder byla przypadkowa, moze dziewczyna wypadla z okna wiezowca, podlewajac kwiatki albo karmiac sikorke, jednak moj przyjaciel nie wierzyl w przypadki. Gryzl sie, cierpial. Az pewnego dnia, latem 1981 roku, przyszedl do mnie z butelka bimbru i przystapil do spowiedzi zycia. Opowiadal cala noc, a potem jeszcze pol dnia. I nie przeszkadzalo mu, ze wszystko notowalem. Pare dni potem przyznal sie swemu oficerowi prowadzacemu, jak on sie pana zdaniem nazywal...? -Brzezniak. -Wlasnie! Wyznal temu Brzezniakowi, ze sie po pijaku wygadal kolegom. Jako agent byl spalony. Jako autor i krytyk tez. Zreszta wkrotce nastal stan wojenny. On poszedl do podziemia. Zostal jednym z cichych bohaterow "Polski solidarnej", choc po zwyciestwie, nekany wyrzutami sumienia i lekiem, ze kiedys wyjdzie na jaw to, co robil, nigdy nie zdyskontowal swoich zaslug, tylko zaszyl sie w jakiejs gluszy. I to byl glowny powod, dla ktorego nie opublikowalem tej ksiazki. Uwazalem, ze zbyt latwo mozna by go zidentyfikowac. Z bolem serca zdeponowalem maszynopis u mego przyjaciela mecenasa z dyspozycja aby opublikowac go po smierci nas obu. -A ten agent? - Przyznaje, ze sluchalem z coraz wiekszym zainteresowaniem. - Co sie z nim teraz dzieje? -Coz. Wspominalem. Mimo chlubnej biografii, kariery w III Rzeczypospolitej nie zrobil. Pewnie nie chcial. Poza tym wiedzial, ze ja wiem. Dlatego pozostal w cieniu. I tylko czasami dawal wobec mnie upust bezsilnej nienawisci. -Ale kto to jest? -Zna go pan. W liscie, ktory mi przyslal, wspominal o panskiej wizycie. -Mikolaj Slysz? - nie dowierzalem wlasnym uszom. -Tak. Mikolaj. "Szalony Miki". Moj jedyny, wielki przyjaciel. Poniekad moje alter ego. Podali wieprzowe poledwiczki w winnej polewie, Barski z mlodzienczym wigorem rzucil sie na jedzenie. A mnie calkiem odebralo apetyt. Zauwazyl to przy kolejnym kesie. -Wiem, ze burzy to panu cala swietnie zarysowana koncepcje. Biedak okazuje sie konfidentem, czlowiek sukcesu, ktory samym swym istnieniem zasluguje na to, zeby go zgnoic - niestety nie. Zdarza sie, a ja naprawde bylem dla Koli dobrym przyjacielem. Nigdy go nie wydalem. Kiedy rozstalem sie z kobieta, w ktorej od lat sie podkochiwal, zrobilem wszystko, aby razem mogli byc szczesliwi. -Ale co mogl pan zrobic? -Dobra rekomendacja to polowa sukcesu. Mimo nieporozumien i rozwodu pozostawalem z Krystyna w bliskim kontakcie. Podsunalem jej Mikolaja, potem szybko zaaprobowalem ich wspolny wybor. I szczerze oplakalem jej bezsensowna smierc. Wierzy mi pan? Tak ostro zwrocil sie do mnie, ze omal nie udlawilem sie kesem wieprzowiny. W glowie mialem metlik - wersja przedstawiona przez Barskiego nie byla wcale nieprawdopodobna. A wrecz przeciwnie. Fakty pasowaly do siebie. -Proponuje jeszcze raz pojechac do Murawki - rzekl pisarz. - Z nowym pakietem informacji. Musi pan zadac pytanie Mikolajowi, patrzac mu prosto w oczy. Podejrzewam, ze nie bedzie krecic. Zgrany "Joker"! -Obawiam sie, ze to niemozliwe. Pan Slysz mial rozlegly wylew. Kiedy odwiedzalem szpital w Limanowej, nie wiadomo bylo nawet, czy z tego wyjdzie. Sposepnial. -Nie wiedzialem - mruknal. Dojedlismy drugie danie w milczeniu. Powinienem zapytac go jeszcze o mnostwo rzeczy, zwlaszcza o Magdalene, ale czulem sie jak lokomotywa bez pary. -Gdyby jeszcze kiedykolwiek chcial pan o tym wszystkim porozmawiac, oto moja wizytowka - powiedzial, zegnajac sie ze mna przy wejsciu na Krakowskie Przedmiescie. - A maszynopis powiesci prosze zachowac u siebie, po mojej smierci moze byc troche wart. Zreszta jesli Mikolaj, nie daj Bog, umrze, troche odczekam i sam opublikuje Lacinska ukladanke. Moze tylko zmienie realia na polskie, bo nie ma juz na szczescie cenzury. Do zobaczenia! Od strony kolumny Zygmunta wytoczylo sie eleganckie biale BMW prowadzone przez kwadratowego kurdupla. Barski jeszcze raz pokiwal mi reka i odjechal. Pozostalem na placu z dziwnym poczuciem nierzeczywistosci. Naraz wszystko to, nad czym pracowalem od miesiecy, rozsypalo sie jak kupka smieci. Jesli nawet "Mistrz" mnie oklamal - a musial to zrobic kongenialnie - nie mialem nic na niego. Patrzylem na kolorowy tlum mlodziezy. Kilkunastu wyrostkow szalalo na deskorolkach, dwoch obszarpancow u stop kolumny brzdakalo na gitarach, zakochani calowali sie przy balustradzie nad trasa W-Z, a trzy zjawiskowo piekne dziewczyny, chyba Wloszki, targowaly sie o jakis drobiazg ze sprzedawca pamiatek. Swiat byl piekny i logiczny. Jedna istotna nielogicznosc - to to, ze nie bylo w nim Magdaleny. X LOKATORKA Przez pare dni nie zajmowalem sie sledztwem. Zajecia ze studentami, terminowy artykul i konferencja naukowa w Kazimierzu sprawily, ze na przeszlosc "Mistrza" nie starczylo mi czasu. Zreszta po spotkaniu w piwnicach Domu Literatury moje poszukiwania utracily dotychczasowy impet. Barski nie okazal sie demonem, a jedynie zwyczajnym konformista. Na moja prosbe Podlaski sprawdzil akta Mikolaja Slysza. Rowniez i jego dossier ktos dokladnie wyczyscil, czyli wersja, ze on byl "Jokerem", byla rownie uprawniona jak obsadzanie w tej roli pana Henryka. Co prawda podsunal mi pare cennych tropow, ale to moglo dowodzic jego wyjatkowego sprytu. Najgorsze, ze po bezposrednim spotkaniu znacznie trudniej mi bylo nienawidzic Barskiego. Owszem byl zadufanym arogantem, egoista. Ale chyba nieslusznie ocenialem jego stosunek do Magdy. Jej smierc naprawde ugodzila go bolesnie. W tym samym tygodniu w kwartalniku literackim "Wyspa" znalazlem nawet trzy jego wiersze, prawdziwe wspolczesne treny o niespotykanym w dzisiejszych zrelatywizowanych czasach ladunku uczucia.Nie zadedykowal ich wprost Magdalenie, mowa jednak byla o umarlej dziewczynie, ledwo doroslej "na rogu swiata i nieskonczonosci". I co ciekawe nie znalazlem tam pierwiastka seksu, raczej wielka bezradnosc starszego czlowieka w obliczu smierci tego, co mlode, co bylo jego nadzieja, "cichym oknem na jasniejsza strone". W polowie tygodnia zadzwonil do mnie wzburzony Podlaski, proszac o rozmowe. Spotkalismy sie w pubie na placu Bankowym, opodal cokolu, na ktorym Feliks Dzierzynski cudownie przeistoczyl sie w Juliusza Slowackiego. Niektorzy zartowali, ze niepotrzebne bylo burzenie pomnika "czerwonego kata", wystarczylo jedynie spilowac brodke i zdjac czapeczke. Moj doktorant i wspolnik wygladal na zdruzgotanego. Na wstepie rzucil pare obelg pod adresem Trybunalu Konstytucyjnego, a gdy pytalem, o co chodzi, wytlumaczyl mi, ze zastrzezenia trybunalu do ustawy lustracyjnej praktycznie zamykaja dostep do archiwow dla naukowcow i dziennikarzy. -A dla pracownikow IPN-u? - zapytalem. -Nawet jesli bedzie zostawiona dla nas jakas furtka, nie dadza nam niczego opublikowac. Cholerne komunistyczne kauzyperdy, tajniacy w togach! - pieklil sie Podlaski. Podzielajac dezaprobate dla wyroku sadu, ktory daleko przekroczyl swoje kompetencje, nie podzielalem rozpaczy doktoranta. "Kto wie - myslalem sobie - czy nie jest to wlasciwy moment, aby z twarza wycofac sie z calego przedsiewziecia?". -To sie nie moze tak skonczyc - kontynuowal Podlaski. - Nie moze sie im upiec!!! -Myslisz o Barskim? Nie dopuszczasz mozliwosci, ze "Jokerem" moze byc Slysz? - Tu przedstawilem wersje przekazana mi przez "Mistrza". -Slysz nie zrobil kariery w Trzeciej Najjasniejszej. Nie kreowal sie na moralny autorytet! - warknal. - A myslac o upieczeniu, mialem na mysli cala te czerwona holote. Ta generalizacja, ktora zawsze mnie denerwowala, dzis padla na podatny grunt. -Strasznie latwo ci oceniac i wyrokowac, Adamie. A przeciez ty wtedy nie zyles, nie miales dylematow, jak przezyc, co wlozyc do garnka. Gdzie jest granica kompromisu, gdzie robi sie jedynie drobne ustepstwo na rzecz wygodniejszego zycia, a gdzie juz popelnia zdrade?! - Zdawalem sobie sprawe, ze popadam w ton mentorski, ale co mialem zrobic? Zreszta Podlaski sie nie poddawal. -Rzeczywiscie urodzilem sie za pozno, zeby wstapic do partii, ale wszystko, co pan mowi, potrafie sobie wyobrazic. Panstwo totalitarne tez. Z kartkami na cukier, talonem na samochod i slepa kuchnia z widokiem na lepsze jutro. Przepuszcza pan, ze kazda z tych kanalii nie wiedziala, co robi? Od niechcenia podpisywala jakis swistek. Przekraczala Rubikon miedzy dobrem a zlem, nie zauwazajac go? A jesli tak, to dlaczego mimo naporu rezimu tak duzo ludzi pozostalo nieumoczonych? -Moze nie dotarly do nich wystarczajaco mocne pokusy albo po prostu brakuje dzis na nich kwitow. A wracajac do Barskiego, skoro nie ma szans na nowe dokumenty, przynajmniej na pare dni damy sobie spokoj ze sledztwem. Poczekamy na uzasadnienie wyroku trybunalu, a potem zobaczymy, co mozna jeszcze zrobic? O dziwo, zgodzil sie z sugestia. Zauwazylem, ze od pewnego czasu co rusz spogladal na zegarek. Chcialem jeszcze pomowic o paru sprawach, kiedy nagle poderwal sie na widok bialego punto, ktore zatrzymalo sie pod Galeria Porczynskich. -Przepraszam bardzo, ale czas na mnie! - zawolal i pobiegl w strone wysokiej, szczuplej blondynki, ktora wysiadla z fiata, robiac mu miejsce przy kierownicy. "A wiec tak wyglada ta jego Kasia - pomyslalem, wytezajac wzrok. - Ciekawe, dlaczego nie chce, abym ja poznal? Boi sie, ze mu ja odbije? A swoja droga co taka wystrzalowa laseczka zobaczyla w tym niezdarnym mozgowcu? Czy jednak niezdarnym. Kiedys skarzyl sie, ze juz po raz piaty podchodzi do egzaminu na prawo jazdy i to w dodatku w tajemnicy przed matka, a teraz blyskawicznie musial je zrobic". Parka ucalowala sie czule, az poczulem uklucie zazdrosci, widzac tak zwyczajny obrazek cudzego szczescia. "Moj Boze, a ja juz nigdy nikogo tak nie przytule". Mlodzi odjechali, ja wypilem piwo, potem nastepne. Refleksje ogarnely mnie niewesole. Naraz cala moja dzialalnosc tropiciela sladow wydala sie plaska i co tu kryc, paskudna. Co ja wlasciwie robie i jakie mam do tego prawo? Sam nie osiagnalem w zyciu zbyt wiele, a czepialem sie jak gruda gowna nogawek czlowieka sukcesu. Nie swietego, to prawda, ale nie rozniacego sie szczegolnie in minus od innych przedstawicieli swojej generacji. A jesliby dostal Nobla, pal szesc, ze za cyniczna i wredna powiesc, to w ostatecznosci liczylby sie splendor dla Polski. Moze rzeczywiscie powinienem dac mu spokoj. Niech cieszy sie slawa a po najdluzszym zyciu spocznie sobie w panteonie Swiatyni Opatrznosci Bozej. * * * Kolejne dni wypelnila mi zawodowa rutyna. Dostalem od Adama mail, ze ostro posuwa sie z doktoratem (oczywiscie bez najciekawszego rozdzialu i bez nadziei na efektowne konkluzje o totalnej agenturyzacji calego srodowiska). Trudno.Nocami nie moglem spac. A gdy zasnalem, nekaly mnie majaki. Pare razy przysnil mi sie Czarski. Nawiedzal mnie tak czesto, ze zaczalem podejrzewac, ze nie dzieje sie to przypadkowo. Wiekszosc z tych snow natychmiast zapominalem, ale jednego trudno bylo nie zapamietac. Gwidon z rozczochrana czupryna a la Einstein siedzial po turecku na stole w pokoju pielegniarek i spiewal na nieznana mi melodie. Zycie jest piekne, ale niestety, czart czesto wchodzi w cialo kobiety. Czy cos chcial mi w tym snie przekazac, a jesli tak, to jaka kobiete mial na mysli? Tymczasem nadszedl weekend i poczulem sie wyjatkowo zle. Pustka powstala wskutek rezygnacji ze sledztwa, ktore dotad zagospodarowywalo mi czas, przeszkadzalo niczym dziura po wyrwanym zebie. Poszedlem do kina i obejrzalem jeden po drugim jakies dwa filmy akcji, oba o inwazji obcych, a potem, czujac, ze nie dam rady wytrzymac i musze sie przed kims wygadac, pojechalem do brata. Pawel dobry czas temu, wykorzystujac urok osobisty i odpowiednie kontakty w gminie Jozefow, nabyl za okazyjna cene dacze nad Swidrem, sympatyczny, drewniany domek okolony lasem, dokad, wedle moich uzasadnionych podejrzen, wywozil kolejne ofiary swych erotycznych podbojow. Jak utrzymal w sekrecie fakt posiadania tego obiektu przed zona pozostaje jego najglebsza tajemnica. "Dowie sie, ze mamy cos takiego, w testamencie" - zwykl mawiac, kiedy pytalem, czy nie obawia sie wpadki? Inna sprawa, ze Pawel, jako wziety lekarz anestezjolog, ktory rzucil stala prace w publicznej sluzbie zdrowia, ale intensywnie wspolpracowal z piecioma lecznicami prywatnymi i w kazdej chwili mogl byc wezwany na zabieg, mial naprawde nieograniczone mozliwosci ukrywania swoich skokow w bok. Sypnac go mogl najwyzej pager. No i ja! Z calej rodziny bylem jedynym, ktory wiedzial o jego nadswidrzanskim gniazdku i o co ciekawszych trofeach. Pawel nie bylby soba gdyby od czasu do czasu, nie pochwalil sie nowa perla w swej kolekcji. W dodatku w jego patencie na udane zycie pozamalzenskie bylem elementem niezbednego bezpieczenstwa. Moj brat w swoich seksualnych kontaktach najbardziej obawial sie zjawiska zwanego "zagniezdzeniem", dlatego wszystkim kolejnym kochankom opowiadal, ze to ja jestem wlascicielem domu z widokiem na rzeke, i kiedy nie mogl szybko zakonczyc weekendowej randki, a na informacje, ze jest wzywany na trudna operacje, kochanka szeptala upojnie: "Zaczekam tu na ciebie, chocby przez reszte zycia", mowil, ze jest wzruszony, ale zaraz ma przyjechac tu jego brat, czlowiek okrutnie tradycyjnych zasad. Jesli kobieta nadal pozostawala nieufna i podejrzewala, ze jest to wykret majacy na celu jej splawienie, szedl w las, przywolywal mnie przez komorke, a gdy nadjezdzalem, wspaniale odgrywal role faceta przylapanego in flagranti. Mniej wiecej w dziewiecdziesieciu dziewieciu procentach przypadkow panienka miala dosc. Tym razem polaczylem staly element gry z dluzszymi zwierzeniami. Pawel odwiozl Terese opus 234 (nie wiem, dlaczego w rozmowach ze mna wszystkie swe kochanki nazywal Teresami i jedynie je numerowal) do stacji kolejki w Jozefowie. Wedle jego recenzji umiarkowana uroda panny nie zaslugiwala na odwozenie jej az do centrum. Pozbawieni obcego towarzystwa zasiedlismy, jak brat z bratem, przy piwie, a gdy sie skonczylo piwo, przy szklaneczkach whisky. Wysluchal historii mojego sledztwa i poparl decyzje odpuszczenia Barskiemu. -Zycia Magdzie nie zwrocisz, a na faceta nic nie znajdziesz. Zreszta nawet gdybys znalazl. Co tym osiagniesz? Bedzie ci lzej? Od zawsze roznilismy sie w pogladach na temat lustracji, jednak argument, ze dzis Barski nie stanowi zadnego zagrozenia, trafial mi do przekonania. W odroznieniu od wiekszosci koryfeuszy salonu "Mistrz" z naturalna zyczliwoscia odnosil sie do wladzy Blizniakow i nie folgowal zbytnio jezykowi. Kiedy inni, najchetniej w zagranicznych mediach obsmiewali nasz ciemnogrodek i potepiali "kaczyzm", oskarzajac go o wszelkie mozliwe niegodziwosci, z dazeniem do dyktatury w stylu Putina wylacznie, on zachowywal podziwu godna powsciagliwosc. Ba, wszem wobec oswiadczal, ze zlozy deklaracje lustracyjna. -Moze rzeczywiscie masz racje - powiedzialem. -Na pewno mam. Idac na wojne, trzeba wytyczyc sobie cel, ktory chce sie osiagnac, i przewidywac skutki. W obu wypadkach gra nie wydaje sie warta swieczki. -Dobrze, moj Clausewitzu, poslucham twojej rady! Potem, jak to bywa, kiedy wypity alkohol przyspieszy krazenie krwi, rozmowa zeszla na temat dziewczyn. Byl to temat rzeka, zdaniem mego brata duzo glebsza niz pobliski Swider. -Zaloba nie moze trwac wiecznie, Wiktorku - twierdzil z glebokim przekonaniem. - Musisz sobie kogos znalezc. Sam albo z moja pomoca! Jesli tylko wyrazisz chec, moge cie poznac z paroma fajnymi laskami. Moj szpital pod tym wzgledem to prawdziwa kopalnia odkrywkowa, i zareczam ci, ze oprocz wegla brunatnego, mozna w niej znalezc prawdziwe diamenty. Oczywiscie, jesli sie brzydzisz towarami z drugiej reki, moga byc modele nieprzetestowane. Jednak na rozruch proponowalbym cos sprawdzonego. To mowiac, siegnal po palmtopa. Zaprotestowalem gwaltownie. -Dziekuje ci za zyczliwosc, ale nie. Przynajmniej nie teraz. Nie moge! -Co znaczy nie mozesz? To jak sobie radzisz? Buszujesz noca po Internecie i samotnie walisz konia? Czy to nie strata czasu i energii? -Obawiam sie, ze po prostu przestalem odczuwac pociag plciowy. -Komu ty to mowisz. Lekarzowi? Owszem byc moze masz jakas psychiczna blokade, ale dobra terapia i temu zaradzi... Lubisz mulatki? W Falenicy znam jednego genialnego lachociaga... -Przestan! Nie jestem w nastroju. Wstalem i wyszedlem na ganek. Na dworze bylo wyjatkowo mrocznie, ponizej zadrzewionej skarpy cicho szemral Swider. Powietrze cieple, pelne wilgoci i naelektryzowane przypominalo lato. W duchu przyznawalem Pawlowi racje. Nie powiem, zdarzylo mi sie pare razy obejrzec za zgrabna dziewczyna na ulicy, cos drgnelo we mnie podczas pobytu w Murawce. Jednak za kazdym razem wspomnienie Magdaleny uruchamialo psychiczna blokade... Niedaleki grzmot przetoczyl sie nad lasem. -Wracaj do srodka, zaraz zacznie padac! - zawolal moj brat. - Nalalem ci drinka. I chcesz czy nie, dzwonie do Diany. Cos wybelkotalem i duszkiem wychylilem szklanke whisky z cola. Nie pamietam, czy w koncu wspomniana mulatka przybyla, czy tez nie. Jesli nawet zjawila sie, jestem pewien, ze orgia w drewnianym domku odbyla sie bez mego udzialu. Bachus zwyciezyl nad Erosem. W nastepnym tygodniu przydarzylo mi sie kilka przykrych incydentow. Z samochodu zaparkowanego przed centrum handlowym ukradziono mi magnetofon, podczas wspinaczki po schodach akurat zepsula sie winda i musialem wdrapywac sie na trzynaste pietro - i niestety, w trakcie odezwala sie naderwana przed laty lakotka, a 1 czerwca moj szef wezwal mnie na rozmowe i wspomnial, ze wskutek redukcji mozliwych jesienia w instytucie nie moge byc pewien przedluzenia mojego kontraktu. -Jakie redukcje?! - wykrzyknalem. - Przeciez historia najnowsza to dzis najwazniejsza z galezi humanistyki. Rzad propaguje nowa polityke historyczna. -Ale nie wszyscy zajmujacy sie przeszloscia musza byc na etatach. Oczywiscie zrobie wszystko, zeby to ciebie nie objelo, ale gwarantowac nie moge. -Rozumiem i dziekuje za szczerosc. -Nie ma za co. Zreszta to jeszcze nic pewnego. Wrocilem do domu. Czulem sie jak zbity pies. Pragnac sie czyms zajac, siadlem nad papierami Barskiego. Zamierzalem je ostatecznie przebrac, wiekszosc wyrzucic, a pamiatki po Magdzie spakowac. Jak koniec, to koniec! Tymczasem dokladnie o 22.05 odezwal sie dzwonek do drzwi. Dwa krotkie, jeden dlugi... Skamienialem. Nie, to niemozliwe! Przeciez Magda nie zyje. A jednak - znowu tak samo, dwa krotkie, jeden dlugi. Dopadlem drzwi. -Czy mozna? Na progu stala Dorota z wielka poobijana waliza zwiazana sznurkiem. Wygladala troche jak Marilyn Monroe na przystanku autobusowym. -Oczywiscie, wchodz! - Omal nie zwichnalem sobie reki, targajac jej bagaz do srodka. - Co sie stalo? -Tydzien temu umarl pan Mikolaj - powiedziala cicho. - Od dnia wylewu ani razu nie odzyskal przytomnosci. A potem, chyba dwa dni po pogrzebie ktos podpalil jego chalupe. Cala poszla z dymem. Tyle wspanialych ksiazek... No i nie mam juz zadnego schronienia. Wyobrazilem sobie to pogorzelisko i kikut komina na tle ogrodu w Murawce. -Chcesz herbaty, jestes glodna? - spytalem, patrzac, jak sciaga przykrotki plaszczyk. -Najbardziej chce mi sie spac. Przepraszam, ze pana tak zaskakuje, ale nie bardzo mialam sie gdzie podziac. Nie mam nawet na hotel. Z mysla o wyjezdzie odlozylam sobie wprawdzie troche pieniedzy, ale zlodzieje musieli wyciagnac mi portfel w pociagu, kiedy spalam, zostalo mi tylko troche bilonu w kieszeniach. Jutro rano zaczne szukac pracy i jakiejs kwatery. -Zaden problem, mieszkanie jest duze - powiedzialem moze nazbyt szybko. - Mozesz mieszkac tu, jak dlugo zechcesz. A pieniadze moge ci pozyczyc. -Bede panu sprzatac i gotowac. Rozesmialem sie. -O warunkach pogadamy pozniej. A poza tym skoncz z tym panem. Umowilismy sie, ze mowimy sobie po imieniu. -Tak, Wiktorze. -Ciekawi mnie, jak teraz zamierzasz studiowac w Krakowie? -Wyslalam papiery rowniez na Uniwersytet Warszawski, Krakow... - Usta jej zadrgaly, jakby za chwile miala sie rozplakac. - Krakow jest troche za blisko... Znalazlby mnie. -Kto? - zapytalem glupio. Poniewaz nie odpowiedziala, brnalem dalej. - Twoj ojciec? - Milczaco skinela glowa. Nie drazylem tematu, czujac, ze ukrywa w sobie wiecej mrocznej glebi, niz mogloby wynikac ze zwyczajnych, alkoholowych awantur gorala wdowca. -Zaraz ci posciele w pokoju goscinnym - powiedzialem - a przez ten czas mozesz sie wykapac. Goscinny, kiedys nieprawdopodobnie dawno temu, w mych marzeniach o szczesliwej przyszlosci nazywalem "dziecinnym". Teraz byl zwyczajna graciarnia i musialem porzadnie sie natrudzic, zeby uczynic go zdatnym do spania. Szukajac czegos czystego, a latwo nie bylo, natrafilem na nierozpakowany rozowy "komplet poscielowy", ktory nabylem dla siebie i Magdy w Szwajcarii. Rozerwalem folie, z poczuciem pewnego swietokradztwa. Ale na co mialem czekac? -Ojej, jaka ogromna wanna! - Uslyszalem jej donosny okrzyk z lazienki. - Czy moge nalac sobie do pelna? -Czuj sie jak u siebie w domu! - zawolalem, zapominajac, ze zadnej wanny w domu Rarogow nie bylo. - Przepraszam cie tylko, ze tam taki balagan, ale ostatnio zupelnie nie mialem glowy do porzadkow. Wyszla po kwadransie, w nieprawdopodobnie kusej pidzamce, ktora zapewne kupiono jej dobrych pare lat temu. Pantalony konczyly sie na lydkach, koszulka nie dopinala na piersiach i zostawiala mnostwo miejsca, aby docenic wdziek golego brzuszka. -Dobranoc - powiedziala i pocalowala mnie w nieogolony policzek. Potem zamknela za soba drzwi. Nie dane bylo mi spac tej nocy. Czy mogla spowodowac to jedynie obecnosc za sciana mlodej pieknej dziewczyny? Z jej powodu odczuwalem dziwny niepokoj, a zarazem spore podniecenie. Zaskoczenie bylo tym wieksze, ze od smierci Magdaleny ani razu nie mialem erekcji. Wreszcie kolo trzeciej zrezygnowalem z bezsennego przewracania sie z boku na bok i poszedlem sie przejsc. Na dworze panowal jeszcze mrok, choc na bezchmurnym niebie, od wschodu, ponad wiezowcami Srodmiescia pojawialy sie pierwsze zwiastuny brzasku. Nogi same zaprowadzily mnie na Kasprzaka. Nie pozostal tu juz zaden slad po zniczach, ktore jeszcze dlugo po wypadku przynosili nieznani mi ludzie i ustawiali obok smietnika. Usiadlem w tym miejscu. Umysl mialem jasny, choc obraz swiata wydawal sie troche mglisty. -Nie wiem, Magdo, naprawde nie wiem, co mam robic dalej? - powiedzialem polglosem. - Teraz, kiedy stracilem przekonanie do zemsty, nie pozostalo mi juz praktycznie nic. Nie mam pomyslu na dalsze zycie, w ogole na nic... Za swymi plecami poczulem ruch. Jakis zebrak o monstrualnie wywinietej stopie, kusztykajac, dokonywal obchodu smietnikow. Z kosza obok mnie z okrzykiem tryumfu wydobyl pusta butelke i wrzucil do worka. Przynajmniej on umial sie cieszyc. Postanowilem zwrocic sie do niego. -Przepraszam pana. -Czego? -Zamierzam ofiarowac panu 10 zlotych, ale w zamian prosze o odpowiedz na jedno pytanie. -A co to "Wielka Gra"? - Zblizyl sie nieufnie. Wyluskalem z kieszeni dwie monety pieciozlotowe. -Moje pytanie brzmi: Co by pan zrobil, majac 35 lat, zdrowie, pieniadze i kompletny brak pomyslow na dalsze zycie? -Co bym zrobil? - Podrapal sie po rozczochranej glowie. - Staralbym sie fajnie pozyc do zmierzchu, tak jakby ten dzien mial byc moim dniem ostatnim. Gdzie moja dycha? Myslalem nad ta zyciowa madroscia nawet wtedy, kiedy scichlo jego czlapanie. A potem unioslem glowe i wzrok moj padl na podswietlony wielki billboard po drugiej stronie ulicy, reklamujacy, nie pamietam juz co, ale dla mnie liczyl sie napis: "Sprobuj zycia". Mialem to potraktowac jak zalecenie opatrznosci? * * * Poniewaz akurat wypadala sobota, spokojnie dospalem, az do dziesiatej, i pewnie spalbym dalej, gdyby nie skrobanie do drzwi sypialni i glosik Doroty:-Moge zaprosic na sniadanie? Jajecznica wystygnie. -Juz ide. Wprawdzie po powrocie ze spaceru zajrzalem do goscinnego pokoju, ale az do poranka nie mialem pewnosci, czy przybycie pieknej dziewczyny do mej samotni przypadkiem nie jest snem. Nie bylo. Co wiecej, gdy wyszedlem z sypialni, nie poznalem swego mieszkania. Zwlaszcza kuchni. Ze zniknely naczynia ze zlewu, podobnie jak sterty gazet, ktore zwyklem przegladac przy sniadaniu i rzucac gdzie popadnie, to jeszcze moglem zrozumiec, ale blask przywrocony kafelkom, nadzwyczajna przejrzystosc okien, moim zdaniem i tak zbedna, ze wzgledu na zaluzje odgradzajace mnie od ewentualnych sasiadow, po prostu porazaly. -Kiedys to wszystko zdolala zrobic? - zawolalem. -Zawsze wstaje o piatej - odparla filuternie. - Mialam mnostwo czasu. Zabralem sie do jajecznicy, pogryzajac chrupiaca buleczka przyniesiona najwyrazniej dopiero co ze sklepu. Tymczasem moja nowa gospodyni wyciagnela z szufladki fotografie dwojki rozesmianych osob. Zdjecie bylo uszkodzone. Szklo potluklo sie i pokaleczylo papier, kiedy podczas ostatniej klotni cisnalem nim o sciane. -Kto to jest? - Wskazala na Magdalene. - Ta twoja dziewczyna, ktora nie zyje? Skinalem glowa. -Nie pasowaliscie do siebie - powiedziala z pelnym przekonaniem mloda goralka. Zdenerwowala mnie ta pewnosc siebie. -Niby dlaczego? - rzucilem zaczepnie. -To przeciez rzuca sie w oczy. Ona chciala blyszczec, zwracac na siebie uwage, byc przedmiotem podziwu, podczas gdy ty pragnales miec normalny dom, dzieci i kogos, kto by sie toba zajal. Chcialem zawolac: "A co ty tam wiesz, smarkulo!", ale gwizdzacy czajnik w pore uchronil nas przed zbyt goraca polemika. * * * Czy Dorotka Rarog byla aniolem przyslanym z zaswiatow przez Magdalene, jak twierdzil moj brat, czy diablem czyhajacym na moja dusze, reke i mieszkanie, jak przypuszczala chocby moja kolezanka z pokoju w instytucie, Wanda Romanska? Pierwsze dni wspolnej egzystencji nie daly jednoznacznej odpowiedzi. Przepelnialy mnie uczucia przeciwstawne. Stracilem spokoj, a co zyskalem? Coz, Dorota wniosla w moje szare zycie mnostwo zupelnie nowych barw, moze nawet nadala mu jakis sens. Ale...Nigdy nie bylem bardziej pogubiony niz wtedy. Rany byly zbyt swieze, a wejscie dziewczyny tak nagle. Trudno byloby znalezc normalnego faceta, ktory wprowadzenie sie do kawalerskiego mieszkania zjawiskowej dziewczyny nie nazwalby podarunkiem losu. Zapewne niewielu, wykluczajac impotentow i homoseksualistow, uznaloby ten fakt za zachete do samczej aktywnosci. Moj brat chyba rozchorowalby sie, gdyby nie uwiodl dziewczyny w ciagu pierwszych trzech dni wspolmieszkania. A ja? Czy az tak roznilem sie od niego? Bez przesady. Jestem normalnym facetem i Dorota mi sie podobala. Malo powiedziane, bardzo mi sie podobala! Od pierwszej chwili. I pare lat temu, pewnie nie baczac na nic, poszedlbym na calego. A teraz? Tesknota za Magdalena zaczynala przygasac, pojawily sie normalne, czesto wstydliwe reakcje organizmu. Caly problem polegal na tym, ze moja lokatorka nie wysylala w moim kierunku zadnych zachecajacych sygnalow. Byla mila, powiem wiecej, serdeczna, ale nic poza tym. Kiedy rozmawialismy, patrzyla na mnie z zainteresowaniem, ba, nawet z pewnym podziwem, ale byl to wzrok uczennicy, nie wielbicielki. Moje delikatne impulsy z pogranicza molestowania, takie jak wziecie jej w trakcie dyskusji za reke czy nagle przytulenia, nie spotykaly sie z zywiolowym odzewem. Na dzien dobry lub dobranoc nadstawiala policzek, cmokala w moj, ale nie zamierzala omdlewac w mych ramionach. Wytworzyl sie miedzy nami pewien dystans, ktorego zadne nie probowalo skrocic. W czasie rozmow przy kolacji mowilismy o setkach spraw, nie wykluczajac zartow damsko-meskich, jednak Dorota nie otworzyla sie ani razu. Mimo pytan naprowadzajacych nie zdecydowala sie opowiedziec mi o swoich chlopakach, szkolnych fascynacjach, pierwszych flirtach, tak jakby ten rejon aktywnosci w ogole dla niej nie istnial. Az zaczalem zadawac sobie pytanie: lesbijka to czy dziewica? A moze jedno i drugie? Tylko czy cos takiego mogloby sie uchowac na polskiej wsi? Szczegolnie trudne bywaly wieczory. Prawde powiedziawszy, coraz trudniejsze. Staralem sie nie okazywac zainteresowania, czulem, ze w roli psa, ktory caly dzien potrafi wodzic okiem za swym panem w oczekiwaniu na kes kielbasy, stalbym sie smieszny. Ale czy nie bylem smieszny, unikajac spojrzen, wynajdujac do rozmow tematy zastepcze, smiejac sie tubalnie ze swoich dowcipow... Glupi, glupi, glupi! Kiedy po pelnych ognia dyskusjach politycznych czy historycznych dziewczyna znikala w pokoju goscinnym, ja musialem brac zimny prysznic. A i to nie zawsze pomagalo. -Czy ona przypadkiem nie jest odrobine dla ciebie za mloda? - zapytala w trakcie niedzielnego obiadu rodzinnego moja mama, kiedy Dorota towarzyszaca mi podczas wizyty wyszla na chwile do lazienki. Odpowiedzialem zartem, ze lepsza za mloda niz za stara, ale kiedy moj brat poszedl zapalic na balkon, wyslizgnalem sie za nim. -Powiedz szczerze, co myslisz o mojej Dorotce? - zwrocilem sie jak amator do fachowca. -Znakomity kasek i widze, ze do tej pory nieskonsumowany. Ale nie boj sie konkurencji, to nie jest material dla mnie. Absolutny brak chemii. -Jak mam to rozumiec w stosunku do ciebie? -Do mnie, do ciebie. Nie jestem seksuologiem, ale moim zdaniem dziewczyna ma jakis gleboki uraz do mezczyzn. Tupetem i wygadaniem pokrywa pierwotny lek. Moze ktos ja kiedys przestraszyl, upokorzyl... -Czy to wyleczalne? -Zapewne. Jesli sie zakocha. Jesli trafi na cierpliwego partnera, ktory jej do siebie nie zniecheci. W przeciwnym razie predzej czy pozniej wybierze inna orientacje. Westchnalem gleboko, a Pawel tylko sie rozesmial. -Nie rezygnuj zbyt latwo, Wiktorku, fachowiec ci mowi. Masz pewne szanse. Widac golym okiem, jak bardzo cie lubi i ile ma do ciebie zaufania... A swoja droga jak na taka mlodke ma nieprawdopodobnie dobrze poukladane w glowie. To jej oczytanie, erudycja... -Nie powinienes sie dziwic - powiedzialem. - Jej nauczycielem byl jeden z najlepszych polskich krytykow. - "I agentow" - dodalem w duchu. Na szczescie oboje z Dorota bylismy u poczatkow tego lata zbyt zajeci, by powadzic pozycyjna gre polegajaca na czyms wiecej niz wzajemna obserwacja. Klopotliwe momenty, gdy na przyklad wyrywal mi sie komplement: "Pieknie dzis wygladasz" i natrafial na chlodna odpowiedz: "Robie, co moge" - zdarzaly sie dosc rzadko. Ona zdawala egzaminy, ja zabralem sie porzadnie do pisania trzech od dawna zamowionych artykulow mogacych podreperowac moj budzet. Tymczasem naplywaly nastepne zlecenia - starszy kolega ze studiow zaproponowal mi wspolprace przy podreczniku do dziejow najnowszych dla licealistow. Fascynujace wyzwanie. Mialbym z czego zyc, nawet gdyby w instytucie nie przedluzono ze mna kontraktu. Zastanawialem sie rowniez nad autorska ksiazka o udziale Sluzby Bezpieczenstwa w kreowaniu PRL-owskiej elity. Wykraczalaby ona daleko poza ramy dysertacji Podlaskiego. I na pewno znalazlbym wielu czytelnikow. Kontakty z moim doktorantem oslably jeszcze bardziej. Spotykalismy sie w ramach konsultacji, chetnie przyjmowal moje uwagi, ale tematu Barskiego, ktory rowniez w jego dysertacji zszedl na margines, nie poruszalismy. Naszych spraw osobistych - rowniez! Za pierwszym razem, kiedy w mieszkaniu zastal Dorote, a ta zaproponowala, by zjadl z nami obiad, na dluzsza chwile, na podobienstwo zony Lota zmienil sie w slup soli. Dorota zrobila na nim wielkie wrazenie, jednak gdzies po kwadransie przypomnial sobie, ze przeciez ma juz narzeczona i jest w niej zakochany. Oczywiscie byl przekonany, ze dziewczyna jest moja kochanka ale zachowal te informacje dla siebie. W ogole bardzo sie zmienil. Zyskal sporo pewnosci siebie, stal sie bardziej opanowany. Juz nie wylewal lokciem herbaty na klawiature i nie przewracal krzesla, wieszajac na oparciu przyciezka torbe. Milosc uodpornila go takze na inne kobiety, dotad oczy lataly mu za niemal kazda spodniczka, a teraz przynajmniej potrafil to ukryc. Tak, stan mlodego historyka byl powazny i tylko moglem wyobrazac sobie rozpacz pani Podlaskiej, ktora po raz pierwszy stracila kontrole nad ukochanym synkiem. Zycie we dwojke pod jednym dachem mialo sporo atutow. W mieszkaniu panowal wzorowy porzadek, dzieki domowym obiadkom przybralem pare kilo i wreszcie przestalem wygladac (wedle terminologii mojej matki) "jak smierc na choragwi". Zazwyczaj jesli chodzi o stroje, dbalem jedynie o wygode, co czesto wytykala mi Magda. Teraz ku wlasnemu zdziwieniu przestalem ubierac sie w byle co. Kupilem sporo nowych ciuchow. A nawet wrocilem do praktyki odwiedzania w niedzielne popoludnia okolicznych supermarketow - Arkadii, Cliffa czy Fortu Wola. Naturalnie razem z Dorota. Zakupy, obiad, kino, mnostwo zartow. I zadnego przymusu, jaki wywieraja zazwyczaj zwiazki o charakterze rodzinno-erotycznym. Jedno nie kontrolowalo poczynan drugiego. Mielismy swoje komplety kluczy - juz pierwszego dnia przekazalem Dorocie swoje, a dla siebie wyciagnalem z szuflady komplet Magdaleny. Jakos nie wyobrazalem sobie, zeby podzielic sie inaczej. I to bylo wspaniale, ze z merytorycznej dyskusji o przyczynach upadku Majow moglismy przechodzic w zabawe polegajaca na odgadywaniu zawodow osob spotykanych w domu handlowym. Ja spalilbym sie ze wstydu, gdybym musial podejsc do obcego czlowieka i zapytac: "Bardzo pana przepraszam, ale czy jest pan lekarzem chirurgiem", dla niej nie stanowilo to najmniejszego problemu. Ze spraw dotyczacych Murawki poznalem dzieki Dorocie jedynie kilka lokalnych bajek oraz historie wielkiej zarazy, ktora dawno temu, prawdopodobnie w XVII wieku, wyludnila ziemie sadecka tak, ze musieli ja zaludniac na nowo przybysze z Woloszczyzny. -Czyli jestes rumunska Cyganka? - zapytalem. -Przeciez widac! * * * Henryk Barski przestal wywolywac we mnie zywsze reakcje. Owszem obserwowalem go niekiedy w telewizji, raz w jakims dluzszym wywiadzie wspominal o nowej powiesci, nad ktora pracuje, ale bez ujawniania szczegolow.Tymczasem pewnego dnia bez uprzedzenia odwiedzila mnie Alina Rokicka. Bylem sam. Dorota sleczala w tym czasie w jakiejs bibliotece, przygotowujac sie do egzaminu ustnego. Matka Magdaleny musiala chyba zauwazyc, ze mam sublokatorke, ale nie skomentowala tego faktu. Wspomniala tylko, ze byla w poblizu i chciala zobaczyc, jak sobie radze. Przy kawie, ktora ja poczestowalem, zapytala o postepy prywatnego sledztwa. Myslalem, ze fakt mojej rezygnacji przyjmie z ulga, tymczasem na jej twarzy pojawilo sie rozczarowanie. Nerwowo zapalila papierosa. -Przeciez sama mi pani radzila, zebym poniechal sprawy. Zreszta doszedlem do kresu swoich sledczych mozliwosci. A poza tym mam watpliwosci... -Uwierzyles Barskiemu? Na slowo. Po jednej rozmowie? -Uwierzylem, to moze za mocne slowo. Raczej zdalem sobie sprawe, ze niczego mu nie udowodnie. Prawdopodobienstwo, ze "Joker" to on albo Slysz, jest z grubsza takie samo. -Z ta roznica, ze Barski odniosl zyciowy sukces, a pan Mikolaj spadl na margines. Sadzisz, ze sluzby nie dbaja o swych ludzi. Mowila podobnie jak Adam, ale mialem na to przygotowana odpowiedz. -Jesli przyjac, ze stary krytyk sfiksowal i chcial zerwac z resortem, to nie widze w tym nic dziwnego. -Uwazasz, ze mozna z nimi zerwac, nawet zostajac wariatem. - Glos pani Aliny zabrzmial wyjatkowo twardo. - Ty, historyk? Rozumialem jej gorycz. Znacznie trudniej jest przebolec strate corki niz kochanki. Czyzby liczyla, ze dokonam zemsty rowniez w jej imieniu. Zauwazyla, ze sie zagalopowala. -Zreszta moze masz racje, ze zrezygnowales. Jesli zblizylbys sie za bardzo do prawdy, sam moglbys sie znalezc w niebezpieczenstwie. -Jakiej prawdy?! - wykrzyknalem. - O czym pani mowi? Zapalila kolejnego papierosa. -No przeciez sam mi opowiadales, ze ten policjant, jak mu bylo... Brzezniak, nie umarl w sposob naturalny, wariat Czarski niekoniecznie dobrowolnie popelnil samobojstwo, a wypadek Madzi tez byl co najmniej dziwny. Zdenerwowala mnie, budzac moje wlasne watpliwosci. I to w chwili, kiedy odlozylem je na polke. -Polaczenie tych spraw w jedna jest wersja kuszaca - rzeklem. - Trudniej byloby uzasadnic udzial w tym Barskiego. Co takiego mu grozilo, ze musialby uciekac sie do pomocy najemnych zabojcow? Sa ludzie z brzemieniem duzo gorszych win i nic nie przeszkadza im swobodnie zyc. -Rzeczywiscie, chyba jestem przesadnie podejrzliwa. Ale tyle media mowia teraz o tych agentach... - Pani Rokicka wstala i rozgniotla na pol wypalonego papierosa w popielniczce. - Czas na mnie. Ale... gdybys sie dowiedzial czegos nowego albo gdyby zdarzylo sie w twoim zyciu cos odbiegajacego od normy. Dzwon do mnie. Nawet w srodku nocy. "Baba po prostu dostala swira na emeryturze" - pomyslalem, zamykajac za nia drzwi. A potem, wiedziony dziwnym impulsem, otworzylem dolna szuflade biurka i sprawdzilem magazynek w pistolecie podarowanym przez Brzezniakowa. * * * Wyniki egzaminow wstepnych na uniwerek pojawily sie w Internecie dokladnie 16 lipca. Dorota niedowierzala wlasnym oczom, totez poleciala sprawdzic na uniwersytet. Potwierdzilo sie. Zdala z pierwsza lokata. Natychmiast zadzwonila do mnie. Zaprosilem ja na obiad do staropolskiej knajpy przy ulicy Walicow, przezornie pozostawiwszy woz na strzezonym parkingu.Niezle wstawieni, spiewajac piesni biesiadne, przeszlismy pieszo do domu, tu wyciagnalem przygotowana na podobna okazje butelke szampana. Po drodze rozanielona Dorota kazala zadawac mi pytania z wszystkich okresow historii i smiala sie, odpowiadajac na najtrudniejsze nawet kwestie. Rzeczywiscie, pamiec miala gigabajtowa. Tak rozluznionej nie widzialem jej jeszcze nigdy. Kiedy wtulala sie w moje ramie, czulem napor mlodej piersi, jej wlosy muskaly moja twarz, gdy w windzie oparla glowe na moim ramieniu. W domu, kiedy skonczyl sie szampan, przy czerwonym winie kontynuowalismy ten coraz bardziej idiotyczny turniej. Po jakims czasie krzesla wydaly sie nam chyba za wysokie, zeszlismy wiec na poziom dywanu. Tam na poduszkach zaczelismy kolo polnocy przekomarzac sie na temat perspektyw panstwa burgundzkiego, gdyby Karol Zuchwaly nie dal zaciukac sie bitnym Szwajcarom. W ktoryms momencie, gdy zabraklo rzeczowych argumentow, Dorota przywalila mi poduszka. Nie pozostalem jej dluzny. Jakos, slowo honoru, najzupelniej przypadkiem znalazla sie w moich objeciach. Moje wargi trafily na jej usta, wilgotne, pelne. Spragnione. Boze, jak nadzwyczajnie spragnione! Wpila sie we mnie niczym wedrowiec, ktory po wielodniowym bladzeniu po pustyni odnalazl oaze ze zrodelkiem. Myslalem, ze to chwilowy poryw, ktory zaraz sie skonczy. Wiele na to wskazywalo. Bardzo szybko przeciez cofnela sie i przez chwile przypatrywala mi sie z mina drapieznika, ktory zastanawia sie, co zrobic ze swym lupem? Jednak zaraz potem nasze wargi znowu sie odnalazly. Tym razem na dluzej. I mocniej. Stalo sie dla mnie oczywiste, ze nadszedl TEN moment. Mury Jerycha runely! Porwalem ja na rece i lekka jak piorko zanioslem do sypialni. Ani na chwile nie przestawala mnie calowac i pozwolila mi odpinac guziczki swej egzaminacyjnej bluzeczki. Staniczek ustapil po jednym pstryknieciu. Calowalem jej cudowne twarde piersi, a ona wila sie pode mna jak ognista salamandra. Moja dlon coraz odwazniej piescila jej cialo, na koniec przekroczyla cienka gumke majteczek... -NIE! Jej glos zabrzmial jak ciecie nozem. Roznamietniony nie chcialem sluchac, przeciez prawie ja mialem... -NIE! - krzyknela raz jeszcze. Poslusznie cofnalem reke. To jej nie uspokoilo. Nagle calkowicie chlodna, blada i drzaca, zerwala sie z lozka i zaczela sie ubierac. Belkocac "przepraszam, przepraszam", dotarla do drzwi swojej sypialni i zaryglowala sie od srodka. Potem uslyszalem jej cichy placz. Cholera, co ja narobilem? Dopilem do konca wino i sprzatajac pokoj, usilowalem myslec, co w tej sytuacji powinienem zrobic, ale nie potrafilem wykoncypowac nic madrego. Gdzie popelnilem blad? Czy moj gest przekroczyl granice jej tolerancji. Moze Dorota przestraszyla sie samej siebie? Dlugo moglbym spekulowac. A proba rozmowy? - popatrzylem w strone zamknietych drzwi z cienkiej sklejki. Nie, naleganie na rozmowe teraz moglo wszystko jeszcze bardziej skomplikowac. Poszedlem spac. A wlasciwie probowalem. Moja samotnosc nie trwala dlugo. Gdzies po polgodzinie zaskrobala do drzwi. -Spisz, Wiktorze? -Jeszcze nie. -Moge wejsc? -Oczywiscie. Jej niedawno kupiona nocna koszulka pachniala "Zielonym jabluszkiem". Zwinnie wsunela sie pod przescieradlo, ktorego podczas goracych lipcowych nocy uzywalem zamiast koldry. Zawstydzilem sie jak malolat. Nie mialem nic na sobie. Wyraznie jej to jednak nie przestraszylo. -Bardzo cie przepraszam - wyszeptala mi do ucha - bardzo cie lubie, moze nawet wiecej, niz lubie, ale chyba nie jestem jeszcze gotowa... Rozumiesz? -Rozumiem i szanuje to... -To dobrze. A moge dzis spac razem z toba? -Bede szczesliwy. Przytulila sie do mnie cala dlugoscia swego sprezystego ciala. Zauwazylem, ze pod koszulka przezornie zachowala majteczki. Do diabla, ten fakt rajcowal mnie jeszcze bardziej. Czulem, ze lada moment nie wytrzymam. Bylem w koncu tylko normalnym trzydziestoparoletnim samcem po ponadpolrocznym poscie. Co gorsza na przytuleniu nie poprzestala. Pocalowala mnie w ucho, nastepnie w ramie. Postanowilem nie dac sie sprowokowac i lezalem absolutnie nieruchomo. Uniosla sie nade mna i sciagnela przescieradlo. Potem pocalowala mnie w lewy sutek. Tego bylo za wiele. Poruszylem sie gotow do wspoldzialania. -Nie rob nic - szepnela. - Pomysl, ze mnie tu nie ma. -Dobrze! Zaciskajac zeby, lezalem wiec jak kloda. A ona calowala moj brzuch. Piescila jezykiem pepek. A potem cmoknela niczym dziecko moja sprezona do skoku kobre w samo jednookie slepie. Waz zdetonowal. I bylo po wszystkim. Zawstydzilem sie. Potwornie. Ale ja chyba to nawet uradowalo. Niebezpieczna mina zostala wszak rozbrojona. -Teraz spimy - zdecydowala, calujac mnie w kark. XI TELEFON Czasem, w srodku dnia, ni stad, ni zowad dopadnie czlowieka glod. Chwalic Boga, w dzisiejszych czasach nie brakuje w Warszawie ani dobrych knajp, ani malych snack-barow oferujacych chinszczyzne, wloszczyzne czy pospolite hamburgery. Tego dnia, pamietam, ze byl to poniedzialek, poszedlem do Chinczyka na Nowym Miescie z Wanda Romanska, moja kolezanka z pokoju. Nasze relacje od wielu miesiecy ukladaly sie dziwnie. Mimo ze nigdy nie patrzylem na nia jak na kobiete, a najwyzej towarzyszke pracy, stara panna, po smierci Magdaleny chyba robila sobie jakies nadzieje w zwiazku z moja osoba. Pojawienie sie Doroty zadalo tym marzeniom dotkliwy cios. Zwlaszcza ze nawet dla postronnych szybko stal sie jasny stopien mego zaangazowania. A ze ta milosc byla nie do konca spelniona? Nie dopuszczalem kolezenstwa z pracy do tajemnic mojej alkowy. Zreszta serce pani Wandy i tak by krwawilo...Na odcinku mojej sypialni tymczasem pojawil sie odczuwalny postep. Od tamtej goracej nocy stale sypialismy w jednym lozku. Bez miecza, jak u Tristana i Izoldy, ale z zachowaniem autokontroli. (I jej majtek). Piescilismy sie, a wlasciwie to glownie ja bylem pieszczony, bo najintymniejszy rejon Doroty pozostawal niezdobyty, tak jakby gumka jej desusow byla co najmniej Linia Maginota. Nie decydowalem sie na szturm ani jakakolwiek probe manewru oskrzydlajacego, wiedzac, jak wiele mam do stracenia. I majac nadzieje, ze moja cierpliwosc doczeka sie nagrody. Nie wiem, czy w zwiazku z tym coraz rzadziej snila mi sie Magdalena. Prawde powiedziawszy, w ogole przestala mi sie snic. Moze obserwujac nas z zaswiatow, zaakceptowala fakt, ze moja nowa dziewczyna nie ograniczyla sie do roli gosposi i przytulanki. Z zapalem wciagnela sie w moja prace, ochoczo wyszukujac w bibliotekach materialy potrzebne do moich artykulow. Jej zdrowe prawicowe poglady, dosc typowe dla gorali z Nowosadecczyzny, jeszcze te wspolprace ulatwialy. Salon warszawski nigdy nie budzil w niej respektu, a zubeczone autorytety moralne - wspolczucia. Jednym slowem, jeszcze nie rozpoczela studiow, a juz stala sie znakomita asystentka. Mowia ze czlowiek zakochany przestaje zauwazac reszte swiata. Nie do konca. Tlustej zakochanej Wandy bylo mi autentycznie zal. Dlatego raz na jakis czas, w formie rekompensaty za rozwiane nadzieje proponowalem jej wspolny lunch, co przyjmowala z ogromna wdziecznoscia. Tym razem jednak ledwo zdolalismy zamowic sajgonki i zupe z grzybkami mun, kiedy zadzwonila Dorota. -Sluchaj, glupia sprawa, zapomnialam swoich kluczy od mieszkania, a musze wpasc do domu po notatnik i fiszki. -Gdzie jestes? -Przy automacie, na rogu Andersa i Solidarnosci. -To niedaleko ode mnie. - Podalem nazwe lokalu. -Sam jesz ten obiad? -Z Wanda. Znasz Wande? -Znam. - W jej glosie nie wyczulem zazdrosci. - Zaraz tam bede... Co tak kiepsko ciebie slychac? -Bateria mi pada - odpowiedzialem, wpatrujac sie w napis "bartery low". Jeszcze chwila, a ekranik zgasl kompletnie. Dorota zjawila sie, zanim filigranowa Azjatka, w przedziale wiekowym gdzies pomiedzy 15 a 55 lat, zdazyla podac kaczke po pekinsku. Swiezo upieczona studentka wpadla zdyszana, z burza wlosow potarganych przez wiatr, opalona i dodatkowo zarumieniona od biegu. Rewelacyjna! Piersi nieomal rozsadzaly jej kusy T-shirt. Witajac sie, obrzucila nieufnym wzrokiem Wande, chociaz podejrzewanie mnie o jakakolwiek sklonnosc do tej pulchnej, 40-letniej dziewicy moglo zakrawac na perwersje. Wanda odpowiedziala pomrukiem, ktory rownie dobrze mogl oznaczac "Dzien dobry", jak i "Co cie tutaj przynioslo, szczeniaro?". Szybko wyciagnalem komplet kluczy, z charakterystyczna szmaciana laleczka zamiast breloka. Dorota podrzucila je dwa razy w reku. -Wroce za pol godziny. Bedziecie tu jeszcze? -Zaczekamy. Wanda nie odpowiedziala ani slowem. Wzrok utkwila w blacie stolu. Jedynym dowodem, ze zyla, byl obfity pot, ktory pojawil sie na jej twarzy. Kiedy mloda goralka wyszla, zaczela intensywnie wygrzebywac resztki zupy z talerza, a w jej spojrzeniu zauwazylem niemy wyrzut. Moze nawet wiecej - oskarzenie o pedofilie. Zamierzalem wrocic do przerwanej rozmowy, kiedy Dorota wrocila. Nadal sciskala w reku pek kluczy. -Wiedziales, ze cos tam jest? - Wskazala na szmaciany brelok. -To nie sa moje klucze, tylko Magdaleny - powiedzialem. - Nigdy nie przyszlo mi do glowy, ze cos moze kryc sie w srodku. -A moge sprawdzic? Nie czekajac na moja zgode, siegnela po paleczke, ktorej i tak nie zamierzalem uzyc, i zaczela dlubac we wloczce. Po chwili ze srodka wylonil sie kawalek tekturki. Magdalena, poznalem jej charakter pisma, zanotowala na nim siedem cyfr. -Pewnie telefon do Barskiego - mruknalem. -Telefony kochasiow zna sie na pamiec, a nie chowa w tak przemyslny sposob. - Dorota mowila, jakby miala gigantyczne zyciowe doswiadczenie. - Poza tym przegladalam jej notatki. Pod haslem "Henryk" miala zapisane chyba ze cztery numery. Zaden nie byl podobny do tego. -Co za problem zadzwonic i sprawdzic, kto sie odezwie? Wyciagnalem swoja komorke i cicho zaklalem, widzac, ze jest zupelnie rozladowana. -Mozecie zadzwonic z mojej. - W tlustej lapce Wandy pojawila sie stara masywna nokia. Siegnalem po nia i zaczalem wybierac numer, poczynajac od zera i warszawskiego numeru kierunkowego, kiedy Dorota mnie powstrzymala. -A zastanowiles sie, co powiesz, jak sie dodzwonisz? -Nie pomyslalem o tym. -Najlepiej "Czy to parafia?" - zaproponowala Romanska. - Moj numer domowy zawsze myla z kancelaria parafialna. Moze dlatego, ze mieszkam niedaleko kosciola. -Sadze, ze prosciej bedzie powolac sie na Barskiego. Pod warunkiem, ze nie on sie odezwie - stwierdzilem. -Dobra, ale moze to ja porozmawiam? - Dorota pochwycila komorke i wybrala numer. Przez chwile sluchala w milczeniu. Potem rozlaczyla sie. - Nic z tego, slychac jedynie w kolko: "Tu automat zgloszeniowy, zostaw informacje, tu aparat zgloszeniowy..." itd. -Podano, czyj to telefon? -Nie. W barze zalegla cisza. Ale na krotko. Telefon Wandy sam zadzwonil. Tym razem odebrala Romanska. W koncu to byla jej komorka. -Slucham? Tak, to ja dzwonilam... W jakiej sprawie? No... - Popatrzyla na nas blagalnym wzrokiem. - No o to chodzi, ze mamy pilna informacje dla pana Barskiego... Pana Henryka... Pomylka? Aha, to bardzo przepraszam. - Wylaczyla aparat i schowala go do torebki. - Zadzwonil jakis facet z cudzoziemskim akcentem, Anglik, moze Niemiec - wyjasnila. - Stwierdzil, ze nie zna zadnego Barskiego. Przedstawil sie jako akwizytor mebli wloskich. -Pytal, skad mamy jego numer? -Nie pytal. Dojedlismy kaczke. Uregulowalem rachunek. Zachodzilem w glowe, z jakiego powodu Magdalena mogla tak starannie ukrywac numer telefonu sprzedawcy luksusowych mebli, ale nie wymyslilem niczego madrego. * * * Nastepnego dnia po poludniu zadzwonil do mnie szef ochrony naszego bloku. Od poczatku mego sprowadzenia sie na Plocka utrzymywalem z panem Stasiem bardzo dobre stosunki, choc przewaznie ograniczajace sie do codziennych uprzejmych pozdrowien. Pozniej okazalo sie, ze ochroniarz jest wybitnym przedstawicielem wymierajacego gatunku "zlotych raczek", co to potrafia naprawic kolanko przy umywalce, wymienic zamek czy otworzyc samochod, kiedy obie pary kluczykow zostaly zatrzasniete wewnatrz. Tego dnia rozmowa zaczela sie od jego informacji wypowiedzianej konfidencjonalnym tonem:-Pytal ktos o pana, panie Wiktorze. -Kobieta? -Nie, mezczyzna jakis, okropny cwok, na oko z glebokiej prowincji, gadajacy nie po naszemu. -Nie po polsku? - zdziwilem sie. -Po polsku, ale nie po naszemu! To robilo sie zagadkowe. -I o co mu chodzilo? -Pytal o pana, a potem o panienke. -Jaka panienke? -No te, wie pan... - sciszyl glos - ...ja sie takimi rzeczami nie interesuje, ale chyba o te, co mieszka u pana. -I co mu pan odpowiedzial? - zapytalem, zastanawiajac sie, czy przypadkiem nie jest to funkcjonariusz jakiejs strazy moralnosci powolanej przez aktualnego ministra edukacji. -Wedlug regulaminu, ze nie udzielam informacji o lokatorach, poniewaz obowiazuje mnie ochrona danych osobowych. -Bardzo dobrze! -Ale on bynajmniej nie odszedl. -To niedobrze. -Petal sie co najmniej godzine dookola bloku i po dziedzincu, ogladal wystawy, ale w koncu petac sie wolno. Mialem juz do pana zadzwonic z ostrzezeniem, ale akurat pan wyjechal samochodem z garazu. Razem z panienka. -I on to widzial? -Nie wiem. Ale chyba tak, bo zaraz potem jakby sie pod ziemie zapadl. -No to po klopocie. -Nie za bardzo, bo teraz znowu wrocil, widzialem go kwadrans temu kolo pizzerii. Chyba jest niezle wstawiony. -Moze mi pan go opisac? -Bardzo wysoki, chudy, czerniawy. Z wasem jak Pilsudski. Ubrany w marynarke ze skaju i w butach wloczegi. Zna pan kogos takiego? Nie moglem sobie przypomniec. Podziekowalem za informacje. I prosilem o kolejna wiadomosc, gdyby wscibski facio znowu sie pojawil. -Oczywiscie. To moj obowiazek. -Z kim tak gadales? - Dorota wyszla z lazienki w urokliwym szlafroczku kupionym ostatniej niedzieli w Arkadii. Usiadla mi na kolanach, jej piersi doskonale widoczne miedzy rozchylonymi polami nieomal krzyczaly, domagajac sie pieszczot, ja jednak postanowilem najpierw strescic rozmowe z panem Stasiem. Nim skonczylem, blyskawicznie zeskoczyla na ziemie. -O kurwa! - Okropnie nie pasowalo to wulgarne slowo do jej delikatnych usteczek. - Znalazl mnie! -Kto? -Kto kto? Tatko! Tylko jak on mnie tu namierzyl? Przeciez nawet nie wiedzial, ze pojechalam do Warszawy. -To akurat nie takie trudne, czy szanowny ojciec potrafi poslugiwac sie Internetem? -On nie, ale soltys, jego kumpel od wody, umie calkiem niezle. -No to wystarczylo sprawdzic listy przyjetych na uniwersytety i dowiedziec sie, ze zdalas na UW. Wielu masz znajomych w Warszawie? -Tylko ciebie. -Wiedzial o mnie? -Mogl sie domyslec. Taki glupi nie jest. -Ot i cala tajemnica. Nie rozumiem tylko, czego sie az tak obawiasz? Jestes pelnoletnia, w dodatku ja cie chronie. -Tatko jest silny jak buhaj, a jak sie napije bywa niepoczytalny. -Spokojnie, w naszym budynku jest ochrona. Nic nam nie grozi. -Obys sie nie mylil. Jej obawy okazaly sie sluszne. Rarogowi jakims cudem udalo sie zmylic ochroniarzy. Wyczekal, az ktos bedzie wchodzil do naszej klatki, wslizgnal sie za nim i pojechal winda prosto na trzynaste pietro. O wpol do dziesiatej jego kosciste piesci zadudnily w moje drzwi. -Dorotko! Chodz do tatusia! Musimy porozmawiac. Dorotko! Wiem, ze tu jestes. -Spierdalaj! - rzucila cicho przez zeby, ale do drzwi nie podeszla. -Otwieraj, bo wywale te cholerne drzwi. -Dzwon do ochrony - podalem dziewczynie sluchawke, a sam wyciagnalem z biurka parabellum od Brzezniakowej. Na wszelki wypadek zalozylem lancuch, a dopiero potem uchylilem drzwi. W szparze pojawily sie sumiaste wasy i sina twarz alkoholika, o zlych oczach ponurego lemura. -Czym moge panu sluzyc, panie Rarog? - zapytalem wrecz unizenie. - Zdaje sie, ze weszly juz w zycie nowe przepisy o obronie koniecznej? Jesli nabieral rozmachu, zeby wyrwac lancuch, to widok pistoletu w mojej rece skutecznie ostudzil jego zamiary. -Oddaj mi corke, skurwysynu! - wycharczal. - Ona musi wrocic do domu! -Panska corka jest u mnie dobrowolnie. Prawda, Doroto? Podeszla i stanela za mymi plecami. Wyraznie trzesla sie ze strachu. Jednak nie zamierzala ustepowac. -Ja tu zostane, tato! - powiedziala zdecydowanie. -Musisz wrocic do Murawki, tam jest twoj dom! -Byl kiedys. Nigdy tam nie wroce. - W jej glosie pobrzmiewala determinacja podszyta ledwie zauwazalnym smutkiem. Gniew gorala znow zwrocil sie w moja strone. -Ty ja przekabaciles, ciulu! -Nie, panie Rarog, to jej dobrowolny wybor. Bezsilnie kopnal drzwi. -Pozalujesz! -Wydaje mi sie, ze tego rodzaju grozby sa nie na miejscu. Jesli bedzie pan nadal nas nachodzil, Dorota zlozy zeznania w prokuraturze. A zdaje sie, jest o czym zeznawac... Blefowalem, ale chyba osiagnalem cel. Intruz zaklal. W tym samym momencie zabrzeczala winda. Rarog cofnal sie. Zdjalem lancuch i zobaczylem wkraczajacych do akcji pana Stasia i jego szwagra Mirka, dwumetrowego byczka z Zielonki. -Ten pan wlasnie wychodzi - powiedzialem do ochroniarzy. - Gdyby byli panowie laskawi pokazac mu droge, bylbym wielce zobowiazany. Podeszli do niego z dwoch stron. -Wychodze, ale wroce! - warknal ponuro. Jednak nie stawial oporu. Zamknalem drzwi do mieszkania. Dorota, byc moze, zeby nie odpowiadac na moje pytania, na godzine ukryla sie w lazience. Nie wiem, co tam robila. Zmarnowany wieczor! * * * Wzmozona czujnosc ochroniarzy i zademonstrowana przez nas determinacja poskutkowaly. Rarog przepadl na amen. Zapewne wrocil do Murawki pic w towarzystwie soltysa.Tymczasem zaabsorbowalo nas cos zupelnie innego. W czwartek Wanda Romanska nie przyszla do pracy. Prawde powiedziawszy, poczatkowo nikt nie zwrocil na to uwagi. Chociaz duza, nie nalezala do osob szczegolnie ekspansywnych. Jednak kiedy nie pojawila sie w piatek na umowionym spotkaniu i w dodatku nie dala zadnego znaku zycia, zadzwonilem do niej do domu. Nikt nie odebral. Specjalnie mnie to nie zdziwilo, gdyz pani Wanda byla stara panna a jej kot nie opanowal sztuki telefonicznej konwersacji. Jednak rowniez jej komorka byla wylaczona. To zdziwilo nas jeszcze bardziej. Na dodatek kolo drugiej zadzwonila jej siostra, Barbara Romanska, tez stara panna, tyle ze w odroznieniu od swej mlodszej siostry sucha i chuda jak kabanos. Wanda nie odezwala sie do niej od srody wieczor. Wzbudzilo to jej niepokoj, tym bardziej ze mialy wspolnie do zalatwienia pare waznych spraw przed weekendem. -Coraz bardziej mi sie to nie podoba - powiedzial moj szef. Po naradzie zespol oddelegowal mnie do zbadania sprawy. Podjechalem pod bank, w ktorym pracowala Barbara, a potem razem z nia udalem sie do mieszkania Wandy, w starych blokach na Muranowie. Jej kawalerka z oknami od poludnia byla piekielnie nagrzana, od dluzszego czasu niewietrzona, a glodny kot przywital nas placzliwym skrzekiem. W skrzynce zebrala sie poczta co najmniej z dwoch dni. Po gospodyni ani sladu. Wszystko wygladalo tak, jakby w srode po pracy nie dotarla do domu. Oczywiscie skontaktowalismy sie z policja. W miedzyczasie koledzy z instytutu obdzwonili wszystkie szpitale. Kamien w wode! -Mamy gorace lato. Moze kobieta gdzies zaszalala - powiedzial policjant, przyjmujacy od nas zgloszenie o zaginieciu. -Moja siostra nie nalezala do osob mogacych zaszalec! - odparla z godnoscia Barbara. -Nigdy nic nie wiadomo - filozoficznie stwierdzil funkcjonariusz. - Zona naszego nadinspektora po dwudziestu latach udanego malzenstwa uciekla do Irlandii z mlodym komisarzem. -Jednak trudno jest zaszalec, zostawiajac w domu paszport, karte kredytowa a nawet legitymacje uprawniajaca do znizek na kolei... -Ma pani fotografie siostry? Barbara Romanska wreczyla pare zdjec. Wanda byla na nich troche mlodsza, ale rownie tega jak obecnie. -Faktycznie, nie wyglada na cenny material dla handlarzy zywym towarem - mruknal policjant. Potem chwile wypytywal mnie o sprawy, jakimi zajmowala sie w instytucie. I spotkal go zawod. Dzialka Wandy byli "zolnierze wykleci" z lat czterdziestych, bohaterowie WIN-u i NSZ-u. Wiekszosc zainteresowanych, tak katow jak i ofiar, dawno juz nie zyla. Policjant wszystko skrupulatnie zanotowal, powiedzial, ze skontaktuje sie z nami, jesli czegos sie dowie, i prosil nas o to samo. Odwozac pania Barbare do domu, pytalem, czy ma jakies podejrzenia? Moze jej siostra zawarla ostatnio jakies dziwne znajomosci? Kobieta dluzsza chwile zastanawiala sie gleboko. -W klasie maturalnej chodzila z jednym chlopakiem, ale ten nagle postanowil zostac ksiedzem. Jest teraz gdzies na Nowej Gwinei. Przezyla to okropnie, a potem bardzo predko sie roztyla. Mezczyzni przestali sie nia interesowac. Na studiach wszyscy przezywali ja nie wiem dlaczego, "Pluskwa". Pluskwy z tego, co wiem, sa plaskie. -A ostatnio nie miala nikogo? -Slyszalam tylko o jej dwoch milosciach. Pracy i kocie. -I obie rzucila? -Dlatego tak sie o nia boje, bo to po prostu niemozliwe. W swietle tego stwierdzenia i ja zaczalem powaznie obawiac sie o los mojej kolezanki. * * * -A telefon? - zapytala Dorota, kiedy po powrocie do domu zrelacjonowalem jej wydarzenia dnia. - Moze to on sprowokowal nieszczescie?-O czym mowisz, dziewczyno? Naczytalas sie Stephena Kinga. -Akurat jego ostatnie dzielo, Komorka, to wyjatkowo marna powiesc. Ale mniejsza z Kingiem. Pomysl logicznie, Wiktorze. Ten telefon to jedyne sensowne wyjasnienie. Tajemniczy numer zapisuje i ukrywa (pewnie nie bez powodu) Magdalena Rokicka, potem chce sie z toba spotkac w jakiejs bardzo waznej sprawie, ale nim do tego dochodzi, zostaje zabita. -Zginela w wypadku! - sprostowalem. -Nie wierze w wypadki, zwlaszcza w chwili, gdy ktos chce sie z kims koniecznie skontaktowac. Ale to przeciez nie koniec czarnej serii. Potem my dzwonimy pod ten numer. Nikt nie odbiera, ale ktos reaguje, ma mozliwosc sprawdzenia, z jakiego numeru sie laczono, i natychmiast dzwoni. Pech - rozmawia akurat z Romanska. Ma pelne prawo sadzic, ze to ona usiluje go wytropic. A potem... Ile to czasu potrzeba, majac numer, ustalic wlasciciela telefonu komorkowego? -Kompletnie zeswirowalas! - zawolalem, wsciekly troche dlatego, ze jej koncepcja potwierdzala moje wlasne tlumione obawy. - Zycie to nie powiesc kryminalna, Doroto! Nawet w kiepskim kryminale nikt nikogo nie porywa bez waznego powodu! -Znajdzmy zatem powod. Kto to jest ten Barski, ktorego nazwisko wymienila pani Wanda podczas tej krotkiej rozmowy? -Henryk Barski, pisarz, nic nie czytalas z jego prozy? -Musialam, byl w lekturach, ale co ty masz z nim wspolnego? Nie chcialem rozdrapywac zabliznionych ran, ale Dorota nalegala, a znajac jej upor, wiedzialem, ze nie odpusci. Opowiedzialem jej wiec w najwiekszym skrocie historie zdrady Magdaleny... -Nigdy nie uwierze, ze zdradzilaby cie z takim dziadem! -Kobiety bywaja nieodgadnione - powiedzialem i dokonczylem relacjonowanie historii o sledztwie, podjetym wespol z Podlaskim, zakonczonym totalna porazka. -Moze za latwo odpusciles - powiedziala Dorota - moze jednak byl tym "Jokerem". -Nawet jesli, to dwadziescia piec lat temu! Co wiecej, nie mamy zadnych mozliwosci udowodnienia. I z pewnoscia Barski wie, ze jest bezpieczny, bo nie zachowywalby takiego spokoju. Nigdzie nie ma na niego zadnych kwitow. A wszystkie nasze domysly sa nic nie warte! -Tym bardziej prawdopodobne jest, ze jesli Magdalena cos odkryla, mogl wpasc w panike. -Co mogla odkryc? -Nie wiem, ale jako powiernica i kochanka z pewnoscia miala dostep do roznych sekretow. -I mam uwierzyc, ze znakomity literat wynajal morderce? A teraz polecil sprzatnac nieznana mu grubaske z IPN-u? Bez sensu. Zdemaskowano juz za posrednictwem mediow kilkudziesieciu agentow i zadnemu wlos z glowy nie spadl, nadal pracuja w redakcjach, na uczelniach, moze ktos nie podaje im reki, ale oni maja to w dupie! -Co nie zwalnia historyka od poszukiwania prawdy. -Dobrze, zalozmy, ze masz racje, Barski czegos sie obawia. Dlaczego mialby dokonywac zamachu na Wande? Przeciez wiedzial, ze to ja sie nim interesuje. Dziewczyna zamyslila sie. -A moze wcale nie chodzi o pisarza, a bardziej o numer, pod ktory dzwonilismy - powiedziala po dluzszym milczeniu. - Dowiedzmy sie, czyj to telefon. -Jak? -Zadzwonmy jeszcze raz. Oczywiscie nie ze swojego aparatu... Zrobmy to z automatu w supermarkecie. I niech probuja nas namierzyc. Pomysl moze i dobry, niczego jednak nie dal. Po wykreceniu numeru slychac bylo wylacznie cisze, czyli niczego nie bylo slychac, ani glosiku "kierunek zajety", ani "prosze czekac", ani nawet, co zapamietalem z dziecinstwa, "rozmowa kontrolowana". Nastepnego dnia pojechalem do znajomego komisariatu. Ku memu zaskoczeniu tym razem przyjal mnie podkomisarz Frackowiak, ktory mimo upalnej soboty trwal na posterunku. Zastanowilo mnie, czy byl to tylko przypadek? Stanislaw Frackowiak wydawal sie zaklopotany moja wizyta. Wandy nadal nie odnaleziono. Nie bylo zadnych poszlak ani nowych informacji. Oficjalnie wprowadzono stara panne do rejestrow osob zaginionych. -Rozeslalismy jej zdjecie do wszystkich posterunkow. I na razie tylko tyle moglismy zrobic. Opowiedzialem mu o swoich podejrzeniach. O smierci Magdy, numerze ukrytym w breloku do kluczy, o rozmowie, ktora przeprowadzila Romanska. Uznalem tylko, ze mieszanie do afery Barskiego byloby na tym etapie niestosowne. W telewizji trwal jego prawdziwy festiwal w zwiazku z aktywnymi wystapieniami na rzecz nadwatlonego ostatnimi czasy dialogu polsko-niemieckiego, a w kregach zblizonych do wladz mowiono, ze przy najblizszej okazji prezydent wreczy mu wysokie odznaczenie. Moze nawet Order Orla Bialego. Podkomisarz Frackowiak wysluchal mnie z uwaga. Zapisal podejrzany numer i poprosil, abym poczekal. Wrocil po polgodzinie. -Numer nie dziala. Od ponad dwoch miesiecy jest wylaczony. -To chyba niemozliwe. Piec dni temu dzwonilismy i nagralismy sie na sekretarke. -Telefonowac i owszem panstwo mogliscie. Linia nie jest zdemontowana. Tylko nikt nie oplaca abonamentu. Z tego, co ustalilismy, numer przynalezy do pewnego lokalu na Targowku. Wlasciciele od lat przebywaja za granica. Do tej pory przewaznie mieszkali tam rozni lokatorzy, ale od ponad roku nikt nie zdecydowal sie na wynajem. Nie mozna wykluczyc, ze ktos korzystal z lokalu na dziko, bo rachunki za telefon byly do grudnia regulowane. Oczywiscie sprawdzimy rowniez ten trop. No i bardzo panu dziekujemy za obywatelska postawe. Juz wychodzilem, kiedy cos mi sie przypomnialo. -A nie mozecie dzieki swej technice namierzyc komorki pani Romanskiej? -Gdyby ktokolwiek ja wlaczyl, to oczywiscie zlokalizowalibysmy ja z dokladnoscia do kilkudziesieciu metrow. Ale niestety, caly czas jest glucha. Sprawdzilismy wszystkie bilingi. Ostatnia rozmowe pani Romanska przeprowadzila w srode. Wczesnym popoludniem rozmawiala z siostra. Wyglada na to, ze potem juz nikt z niej nie korzystal. A pani Barbara zeznala, ze kiedy dzwonila okolo 19, nikt nie odbieral... * * * -Wiesz, o ktorej Romanska wyszla z instytutu? - zapytala Dorota, z ktora umowilem sie po pracy.-Sprawdzilem u portierki. Klucz zdala o 17.19 -A poltorej godziny pozniej juz nie odbierala telefonow... Niewiele czasu, zeby sie tak skutecznie rozplynac. Stalismy na rynku, zastanawiajac sie, jaka trase mogla wybrac tamtej srody Romanska. Pojechala w strone domu tramwajem, zjezdzajac ruchomymi schodami na Trase W-Z? Moze jakims autobusem jadacym Miodowa? Albo korzystajac z pieknej pogody, poszla pieszo. -A jaka wtedy byla pogoda? - Usilowalem sobie przypomniec. -Nie pamietasz, sloneczna! Ale nie za goraco. -No, to moze rzeczywiscie poszla pieszo. Tylko jak? Najkrocej byloby dojsc uliczkami do Swietojanskiej? A moze przez Ogrod Krasinskich. -Albo zabral ja ktos na lebka? - podsunela Dorota. -Wanda to nie jest osoba, ktora wsiadlaby do samochodu z nieznajomym mezczyzna - odparlem. - Na wszelki wypadek zawsze nosila przy sobie pojemnik z gazem. -Moze wiec nie byl to ktos nieznajomy? Na przyklad jakis powszechnie uznany autorytet moralny. -Ty znowu o Barskim. Zmartwie cie, ale juz to sprawdzilem. Mial tego popoludnia spotkanie autorskie w Gdansku, nie zdazylby wrocic nawet odrzutowym gulfstreamem. Dzieki rozmowom z sekretarka, portierka i paroma jeszcze pracownikami, z ktorymi pani Wanda byla zaprzyjazniona, ustalilem najbardziej prawdopodobny szlak srodowego spaceru pani Wandy. Nie lubila odludnych uliczek. Swietojanska szla do placu Zamkowego, stamtad Senatorska, do placu Bankowego, pozniej aleja Solidarnosci, Jana Pawla II... W niecale pol godziny, nie spieszac sie, przeszlismy z Dorota wskazana trasa, az pod dom mojej kolezanki. Byla podobna pora i mimo soboty spory ruch. Mnostwo turystow, ludzi wracajacych z pracy, mlodziezy. W srode ruch mogl byc jeszcze wiekszy. Dorota obserwowala uwaznie szyldy i wystawy, tak jakby w glebi lsniacych tafli mogl kryc sie utrwalony obraz ostatniej wedrowki Romanskiej. Notowala obecnosc kamer policyjnych, a ja zastanawialem sie, co wlasciwie moglo sie stac na tym wielkomiejskim szlaku. Ogladalem bramy, w ktorych mogl sie ktos przyczaic, ale zadna nie wygladala na dobra kryjowke. Czy porywacz wciagnalby ja do samochodu z ruchliwej ulicy, ryzykujac jej wrzaski i zainteresowanie przechodniow. Nie! Predzej juz czekalby w mieszkaniu. Albo tu pod winda. Na klatke weszlismy bez problemow. Domofon wprawdzie nie dzialal, ale wyrwany przez chuliganow zamek nie bronil przystepu do wnetrza starego bloku, pamietajacego zapewne czasy Boleslawa Bieruta. -Moze byl kims, kogo znala i komu ufala. Albo mogl przedstawic sie jej jako funkcjonariusz lub inkasent - konfabulowala Dorota, glaszczac okragla klamke windy, jakby chciala sklonic ja do zeznan. -Do naiwnych nie nalezala, raczej do pyskatych, ktore twardo bronia swoich praw. -A jezeli napastnik byl w mundurze...? -Mozemy wymyslac setki takich wersji. - Lagodzilem erupcje jej wyobrazni. - Tylko ze doprowadzi to nas donikad. Dajmy szanse policji i wracajmy do domu. Nie miala zamiaru mnie sluchac. -Poczekaj! - zawolala i szybko zbiegla po schodkach do piwnicy. -Myslisz, ze ja tam znajdziesz?! - poszedlem za nia. - Gdzie sie podziewasz? Dorota?! Stala nieruchomo posrodku ciemnawego korytarza, poruszajac nozdrzami jak chomik. Co chciala tu wywachac, po trzech dniach? -Zauwazyles, ktos zamiotl podloge - powiedziala nagle. -To sie zdarza dozorcom, nawet w piwnicach. -Ale dlaczego wykonal robote tylko do polowy korytarza? Idac naprzod, uwaznie przygladala sie kolejnym drzwiom. Potem zatrzymala sie przed najbardziej zapuszczonymi. Miala nosa. Solidna klodka okazala sie atrapa niezamykajaca niczego. A zasuwka miala precyzyjnie przeciete sruby i trzymala sie chyba tylko z przyzwyczajenia. -Chodz! - Pchnela drzwi. -Naruszasz czyjas wlasnosc - ostrzeglem. -Ktos naruszyl ja przed nami. Ja ide! W srodku znajdowala sie chyba od dawna nieuzywana graciarnia. Nawet swiatlo w niej nie dzialalo. Dorota, przygotowana na wszelkie okazje, wyjela mala mocna latarke i oswietlila ciasna przestrzen. -Mogli ja ogluszyc i trzymac tu do zapadniecia zmroku - kombinowala. W glebi wisialy pajeczyny i lezalo mnostwo kurzu, z przodu jednak, miedzy jakimis starymi sankami i kupka gazet bylo troche przestrzeni wysypanej piaskiem, niewatpliwie pamietajacym czasy, kiedy przechowywano w nim ziemniaki na zime. Kleknela i zanurzyla w nim palec. Potem obwachala go. -Mocz! - zawolala. - Ktos jakis czas temu oddal tu mocz. -Pewnie jakis pijak wykorzystal piwnice na ustep. -A to? - w dwoch palcach trzymala dlugi, prosty jasny wlos. Ale nie byl to koniec odkryc. Jeszcze chwila, a spod starych sanek wyciagnela lsniacy pojemniczek z gazem, z ktorym przezorna Wanda nigdy sie nie rozstawala. -Dzwonie na policje! - zadecydowalem. * * * Na ile policja przylozyla sie do sprawy - nie wiem. Wedle ekspertyz, zrobiono je w poniedzialek, wlos rzeczywiscie nalezal do Wandy Romanskiej, podobnie jak mocz pasowal do wynikow z jej ostatnich badan okresowych. Wedlug sladow znalezionych na piasku, ktos dluzszy czas na nim lezal. Niestety, w odroznieniu od ofiary napastnicy nie pozostawili zadnych dowodow swojej bytnosci. Takze przesluchanie swiadkow z bloku na Muranowie, w wiekszosci bardzo starych ludzi, nie przynioslo istotnych rezultatow. Wersja Doroty, ze ogluszona Romanska zaciagnieto do piwnicy, a nastepnie wywieziono stamtad pozna noca w nieznanym kierunku, byla bardzo prawdopodobna, tylko niestety nic z niej nie wynikalo. Jakis wyjatkowy zboczeniec mogl napasc stara panne, a nastepnie wywiezc w sobie tylko znanym celu. O hipotezie, ze odegrala w tym jakas role rozmowa telefoniczna, Frackowiak nie chcial nawet slyszec.W poniedzialek moja bystra dziewczyna, dla ktorej sledztwo stanowilo doskonala zabawe, wpadla na kolejny ryzykowny pomysl. Namowila mnie, bysmy udali sie na wieczor autorski "Mistrza". -Chce go zobaczyc. -Poznasz po twarzy, czy byl tajnym wspolpracownikiem czy nie? -A moze po prostu go zdemaskuje. -W jaki sposob? -Opowiem ci po drodze. Do Srodmiejskiego Domu Kultury na Smolnej, mimo trwajacych wakacji, sciagnelo calkiem sporo milosnikow wspolczesnej prozy. Zeby zajac miejsce w pierwszym rzedzie naprzeciw stolika Barskiego, Dorota przyszla godzine przed spotkaniem. Ja mialem przybyc spozniony, tak aby uniknac spotkania oko w oko z Barskim. Dzieki notatkom Magdaleny znalismy superprywatny numer telefonu "Mistrza", ktory udostepnil jedynie paru osobom. W trakcie spotkania zamierzalem wyslac mu SMS-em tajemniczy numer z Targowka z tekstem "zadzwon", a potem obserwowac jego reakcje. Naturalnie postanowilismy zachowac wszelkie srodki ostroznosci. W supermarkecie, niczym zawodowi terrorysci, nabylismy telefon na karte, do jednorazowego uzytku, a wiec nie do zidentyfikowania, i tak uzbrojeni czekalismy na poczatek literackiej uczty. Po przywitaniu kierowniczka domu kultury, prowadzacy spotkanie drugoligowy pisarz i sam Barski zasiedli przy stoliku. Nieznana mi dotad aktorka, nerwowa jak mloda Janda, rozpoczela impreze fragmentem opowiadania Kto nie rzuca cienia, z najnowszego tomu nowel wybranych, potem przyszedl czas na pytania z sali i odpowiedzi "autorytetu". -Zycie jest nieustannym wyborem, choc po wielokroc pozornym - mowil Barski, troche obok postawionego pytania. - Nasze posuniecia sa najczesciej zdeterminowane przez ruchy wczesniejsze i ograniczone perspektywa mocno prawdopodobnych skutkow. Czasami, w przyplywie maksymalnego stresu, jestesmy w stanie zdobyc sie na czyny szalencze, ktorych przewaznie potem zalujemy. Atoli zazwyczaj nasze zycie to gra bez finezji, suma ruchow przewidywalnych, kompromisow zawieranych bez dyskusji. Zabawne, ale tragizm, podobnie zreszta jak komizm, rodzi sie zwykle ze zderzenia naszej nieswiadomosci z owym fatum, ktore starozytni Grecy nazywali wola bogow, a marksisci uswiadomiona koniecznoscia. -Skad bierze sie ten pana pesymizm? - zapytal krostowaty chlopak z drugiego rzedu. - Z wlasnych doswiadczen? Henryk usmiechnal sie szeroko. -Cala nasza egzystencja to nieustanne nawracanie optymizmu na pesymizm. Zycie jest krotka telenowela o marnym koncu, w dodatku bez szans na nastepny odcinek. -A Bog, nie wierzy pan w Boga? -Bardzo bym chcial wierzyc, ale... - efektownie zawiesil glos Barski - zdaje sie, ze to Pan Bog od dluzszego czasu nie wierzy we mnie. Dostal brawa. -Lubi pan relatywizm - uslyszalem naraz niski, spokojny alt Doroty - czy w zwiazku z tym takie pojecia, jak honor, uczciwosc, przyzwoitosc przedstawiaja dla pana jeszcze jakas wartosc? -Olbrzymia - odparl literat. - I dlatego staram sie ich zbyt czesto nie uzywac. Rozlegly sie smiechy. Moja dziewczyna nie dala za wygrana. -Prosze nie zbywac mnie zartem. W Zapasnikach pisze pan o milosci jako pozadaniu z dodatkiem mitologii. Dlaczego wiec panscy bohaterowie ryzykuja zyciem dla tej mitologii? -Alez moja droga, sliczna panienko - Henryk przyjal ton protekcjonalny - moi bohaterowie chca sie dymac i przezyc. A wlasciwie w odwrotnej kolejnosci: przezyc i sie dymac. W swych przyziemnych kalkulacjach nie biora pod uwage innych kwestii, jak szanse Trzeciej Rzeszy na wygranie wojny czy przyszle losy panstwa Izrael. Jesli grzesza to wylacznie niedostatkiem wyobrazni. Nie mysla o Bogu, ojczyznie, prawach czlowieka. Gunter chce pieprzyc Adama, Adam wie, ze jest to dla niego dodatkowa szansa ocalenia. Ergo, to nie milosc sklania Herzoga do wyciagniecia swego partnera z Oswiecimia, ale ordynarna pedrylska chuc. I tyle! Pomyslalem, ze przeszarzowal, bo co na podobne sformulowanie powiedzialoby promujace ksiazke na Zachodzie gejowskie lobby, ale albinotyczny cherubinek siedzacy obok Doroty wyraznie wzial to za kokieterie, bo zasmial sie srebrzyscie i zaklaskal. Za nim poszli inni. Widac niektorym nawet zarty niepoprawne politycznie uchodzily bezkarnie. W tym momencie wyfraczony pianista przy instrumencie w glebi sali wykonal efektowny pasaz muzyczny, a zza kulis wylonila sie ponownie znerwicowana aktorka, majaca odczytac kolejny fragment najnowszej prozy "Mistrza". Nacisnalem przycisk wysylajacy SMS-a. Niemal fizycznie wyczulem wibracje kamizelki literata. Dorota, ktora siedziala w odleglosci poltora metra od Barskiego, zrelacjonowala incydent ze szczegolami. Korzystajac, ze uwaga wszystkich zwrocona byla na czytajaca aktorke, pisarz ostroznie siegnal do kieszeni marynarki i wyciagnal komorke, popatrzyl w ekran. Na jego twarzy, wedle relacji Doroty, najpierw odbilo sie niedowierzanie, potem przestrach. Trwalo to tylko chwilke. Barski szybko ukryl swe emocje pod maska salonowego zblazowania. Potem ostroznie zlustrowal sale, czy ktos nie zauwazyl jego emocji. Ja bylem niewidoczny, a Dorota wlepiala swoj wzrok w aktorke, tak jakby ta quasi-Janda byla co najmniej Nina Andrycz. Potem wrocono do dyskusji. Barski jednak nie odzyskal juz wczesniejszej formy. Jego odpowiedzi staly sie dziwnie rutyniarskie, odrobine nerwowe, w ogole wygladal na rozkojarzonego. Po nastepnych dziesieciu minutach szeptem powiedzial cos kierowniczce. Ta zakonczyla spotkanie, wniesiono kwiaty. Z zapowiadanych wczesniej indywidualnych rozmow przy winie zrezygnowano. Pisarz przywolal kierowce i razem blyskawicznie sie ulotnili, zapominajac nawet o mlodej aktorce, ktora dobre pol godziny blakala sie bezradnie po foyer, czekajac, czy ktos sie nia zaopiekuje. Ja i Dorota wyszlismy z calym tlumem. Nie bylo szansy scigac Barskiego. Wiedzielismy, co chcielismy wiedziec. Byl zwiazek miedzy lokalem na Targowku a wybitnym literatem. Rozwazalismy, czy nie powinienem skontaktowac sie z podkomisarzem Frackowiakiem, ale Bogiem a prawda poza naszymi odczuciami, ze pan Henryk ma cos do ukrycia, nie mielismy nic do zaofiarowania policji. Zadnych dowodow, ze ma to zwiazek z zaginieciem Romanskiej. Przed powrotem do domu postanowilismy przejsc sie po Nowym Swiecie. Tamtejsze sklepy ciagle robily wrazenie na Dorocie. W polowie ulicy uslyszalem za soba tupot nog i znajomy glos: -Panie docencie, panie docencie! Podlaskiego od poczatku wakacji nie widzialem ani razu (obrona jego doktoratu miala sie odbyc na jesieni), totez jego widok bardzo mnie ucieszyl. -Jestes sam? -Na krotko. Katarzyna jest w swoim zywiole, buszuje po sklepach. -Moze powinienem ja w koncu poznac? - zasugerowalem. - Widze, ze to jakas powazniejsza sprawa. Zaczerwienil sie. Jednak ciagle umial. -Kate jest okropnie niesmiala - rzekl. - Mieszka w Polsce dopiero trzy lata. Podobno kilka razy zawiodla sie na ludziach. Pewnie dlatego nie lubi niezaplanowanych spotkan. Ale moze w przyszlym tygodniu zaprosilbym was do naszego domu. -Bedzie mamusia? -Alez nie! Mieszkamy teraz u Kate, na Saskiej Kepie, taki duzy pomaranczowy polokragly wiezowiec przy alei Stanow Zjednoczonych. -Wiem, bardzo charakterystyczny - powiedzialem. -A co u pana. Nie na urlopie? -Na razie nie. Nawet mialem do ciebie dzwonic, bo pojawily sie nowe elementy w naszej sprawie. -W takim razie moze przyspieszmy spotkanie! - ozywil sie. -Co powiedzialbys na jutro? -Doskonale... Kate idzie na jakis film do ambasady kanadyjskiej, ja sie jakos wykrece i bede mial troche czasu. Tylko gdzie? -Wpadnij do nas - powiedziala Dorota - zrobie jakas mala kolacyjke. -W porzadku, jestesmy umowieni. Uscisnelismy sobie rece, Podlaski zakrecil sie na piecie i pobiegl co tchu w strone sklepu z luksusowa bielizna. W glebi za szyba mignela mi sylwetka szczuplej blondynki. "Niesamowicie sie chlopak zadurzyl! - pomyslalem. - A wlasciwie czy to nie wspaniale? Byc mlodym i zakochanym". XII NA CELOWNIKU Cale wtorkowe przedpoludnie, siedzac w domu, rozwazalismy rozne scenariusze dalszego postepowania. Dorote korcilo pojsc sladami Magdaleny, zaczac biegac na kolejne spotkania z Barskim i udawac poczatkujaca poetke, zakochana w "Mistrzu".-Z pewnoscia zatrzymalby na mnie oko, moze nawet sprobowalby mnie poderwac? Co, nie podoba ci sie ten plan?! -Nie! Bylem mu przeciwny z co najmniej dwoch powodow. Przez Barskiego stracilem juz jedna dziewczyne. Narazenie drugiej nie wchodzilo w gre. Zaproponowalem inne rozwiazanie. -A gdybym tak zaopatrzyl sie w nieduzy, sprawny magnetofon (jak Michnik na spotkaniu z Rywinem) i jeszcze raz umowil sie ze slynnym literatem. -I co, zadasz mu kilka prowokacyjnych pytan, liczac, ze moze czyms sie zdradzi? W efekcie niczego nie ustalilismy. Po poludniu z wycieczka zagranicznych historykow, przewazali Niemcy, udalem sie do Muzeum Powstania Warszawskiego. Zauwazylem, ze multimedialna ekspozycja zrobila na nich wrazenie, choc sadzac po minach niektorych, nie byli do konca zachwyceni. Profesor Keller, mediewista z Getyngi, zapytal mnie, czy istnieje muzeum, ktore pokazaloby, co nas laczy - prezentujace wspolnote naszych kultur, wzajemne zapozyczenia, a przede wszystkim setki lat nie najgorszego sasiedztwa? Nie potrafilem odpowiedziec, natomiast profesor zaczal sie rozwodzic nad takimi ludzmi, jak Henryk Barski czy Gunter Grass. "Obaj z zabazgrana przeszloscia" - pomyslalem. -Powinnismy lepiej wykorzystywac takie autorytety - twierdzil. - Pisarzy, intelektualistow, ludzi dialogu... Przytaknalem nieszczerze. W istocie mialem ogromna ochote wspomniec mu o apogeum tej naukowej wspolpracy w obozie Sachsenhausen, dokad jesienia 1939 roku wywieziono profesorow Uniwersytetu Jagiellonskiego, ale sie powstrzymalem. Stosunki polsko-niemieckie byly ostatnio w delikatnej fazie, a nasz rzad usilnie pracowal nad drobnym chocby poluzowaniem osi Berlin-Moskwa. Goscie wsiedli do autobusu, a ja pieszo ruszylem w strone domu. Zamyslony, zamiast w prawo, skrecilem w lewo i nogi same zaniosly mnie na Kasprzaka. Kosz chyba przesunieto, bo nie moglem z precyzja odnalezc miejsca smierci Magdaleny. Moze i lepiej. Opodal na murze ktos wypisal sprayem jedno slowo: "Uwazaj". Moze chodzilo o niefrasobliwych przechodniow, ale jakos dziwnie wzialem to do siebie i cos na podobienstwo lodowego ostrza przeszylo mi trzewia. Drzwi do mojego mieszkania zastalem niezamkniete, co juz mnie zdenerwowalo. Biorac pod uwage mozliwosc ataku Raroga, byla to wiecej niz niefrasobliwosc! Jeszcze bardziej zdenerwowal mnie widok Doroty i Adama na kanapie, tak zagadanych, ze nawet nie zauwazyli mego wejscia. Poczulem lekkie uklucie zazdrosci - zawolalem donosnie: -Dobry wieczor. Dorota poderwala sie, zeby mnie pocalowac, a Podlaski, nie wiem dlaczego, znow spiekl raka. -Adam opowiadal mi niesamowite historie o swoim ojcu - powiedziala. - Telepatia, pamiec genetyczna, uwierzylbys w takie rzeczy?! -Sa rzeczy, o ktorych nie snilo sie filozofom - stwierdzilem wymijajaco. -Ale nie w Zwiazku Radzieckim - rzekl Podlaski. - Zdaje sie, ze znow nawiazalem z nim kontakt. -Ze Zwiazkiem Radzieckim? - usilowalem zazartowac. -Z moim ojcem! - powiedzial smiertelnie powaznie. - Czuje, ze ciagle zyje i przebywa gdzies za Uralem. Co wiecej, chyba potrafilbym go odnalezc. -I zamierzasz to zrobic? -Pojechalbym tam bez wahania, ale dzisiaj dowiedzialem sie, ze odmowiono mi wizy rosyjskiej. Rozmawialem wlasnie z Dorota, ze gdyby zorganizowac wycieczke turystyczna studentow w tamte strony... -Ani mi sie waz! - prawie krzyknalem. -To ja zajme sie kolacja. - Dorota blyskawicznie smyknela do kuchni. -Wcale nie chcialem o tym rozmawiac. Chodzilo o Barskiego. - Adam, robil wrazenie mocno zaklopotanego. - Ale pana dziewczyna odmowila mi jakichkolwiek informacji na temat waszych ustalen. Zrelacjonowalem mu pokrotce cala afere ze zniknieciem pani Romanskiej, nie pomijajac incydentu z tajemniczym telefonem oraz reakcja Barskiego na spotkaniu autorskim. Bardzo go to podekscytowalo. Dobre dwie godziny, z przerwa na spaghetti bolognese wniesione przez Dorote, rozwazalismy wszelkie mozliwe i niemozliwe warianty tej sprawy. Mlodzi, oczytani w powiesciach Ludluma czy Forsytha, kreslili najbardziej nieprawdopodobne scenariusze. I ktos ich musial sciagnac na ziemie. Nie brakowalo mi wyobrazni, ale dotychczasowe doswiadczenie podpowiadalo mi raczej, ze zycie rozni sie od sensacyjnej powiesci. Chyba ze ktos ma pecha. -Zrozumcie - powtarzalem - po ostateczne srodki, takie jak porwanie czy zabojstwo, siega sie, kiedy w gre wchodzi gigantyczna stawka, wielkie pieniadze. Nawet jesli Barski obawia sie ujawnienia jakichs wstydliwych kart z przeszlosci, z pewnoscia nie posunalby sie do zbrodni. Wystarczy, ze zaprzeczy. Jak dotad lustracja nikomu w istotny sposob nie zaszkodzila. Sady rozgrzeszaja kapusiow, kolesie solidarnie sie wspieraja, a zdezorientowane spoleczenstwo nie wie, co o tym myslec. -Powtarzasz sie. - Usta Dorotki wygiely sie kaprysnie. - Ale moze tu wcale nie chodzi o przeszlosc. Moze Barski dysponuje jakas wiedza niebezpieczna wspolczesnie. -Tylko jaka? Myslisz, ze pod numerem, ktory wykrecila Wanda, moglo sie kryc na przyklad biuro maklerskie zajmujace sie szwajcarskimi kontami naszych dostojnikow z lewicy? -Dlaczego nie - wtracil sie Podlaski. - Tylko smiale hipotezy moga przyniesc jakies rezultaty. -No to fantazjujcie sobie dalej. Beze mnie! Kolo jedenastej Dorotka zaczela ziewac i przebakiwac o spaniu. Podlaski zrozumial aluzje, bo poderwal sie z miejsca. Dopiero teraz zorientowal sie, jak pozno sie zrobilo. Wyszedl na korytarz i dzwonil przez komorke. Zapewne do swej Katarzynki, przepraszajac za spoznienie. -Juz jade... po prostu zasiedzialem sie u mego szefa. Ale dowiedzialem sie tak fantastycznych rzeczy... Nie, jeszcze nie, w sprawie tego blotnika umowilem sie dopiero na jutro. To tylko drobne zarysowanie. Pa, kochana! Skonczywszy rozmowe, bardzo szybko sie z nami pozegnal i wyszedl. Starannie zamknalem za nim drzwi i zalozylem lancuch. Dorota w miedzyczasie posprzatala ze stolu. Potem wtulila sie we mnie ciasno, tak jak bysmy byli dwoma klockami lego. Delikatnie drzala. Mialem wrazenie, ze dojrzewa do prawdziwego seksu. Nie chcialem jednak sie spieszyc. A moze powinienem? -Ozenilbys sie ze mna? - zapytala, kiedy po porcji niepelnych pieszczot wspolnie bralismy prysznic. -A ty zdecydowalabys zwiazac sie ze zgredem, starszym od ciebie o prawie dwadziescia lat? -Jestem gotowa zaryzykowac. Zreszta - prysnela mi w twarz woda - nie wygladasz az tak strasznie staro. -Wiecej szacunku, szczeniaro, moglbym byc twoim... - inkryminowane slowo "tatko" nie chcialo przejsc mi przez usta - ...twoim wujem. -Mow mi, wuju? - zasmiala sie, podajac mi recznik. - Doskonale, przyjmuje te propozycje, wujaszku! Zasnelismy krotko przed polnoca. Od czasu, kiedy zdecydowalismy sie na wspolne lozko, nie miewalem snow. Tym bardziej zaskoczyla mnie zmasowana porcja majakow. Spacerowalem w labiryncie utworzonym przez szpalery wysokich doskonale przystrzyzonych krzewow, daremnie poszukujac wyjscia. Wybieralem kolejne alejki i nastepne meandry, ale za kazdym razem wracalem w to samo miejsce - placyk wokol fontanny, na ktorej siedziala bogini z ustami zawiazanymi, na podobienstwo jednej z glow wawelskich. Odczuwalem zdenerwowanie, gdyz rownoczesnie mialem swiadomosc, ze nie jestem w labiryncie sam. Caly czas ktos szedl za mna slyszalem jego sprezyste kroki, czasem, kiedy obracalem sie raptownie, widzialem poruszenie, tak jakby ktos chowal sie za uskokiem zielonej sciany. Ciekawe, jak zinterpretowalby takie zwidy Podlaski? A potem nagle zobaczylem moja tropicielke, byla wysoka, postawna, wyszla na mnie wprost z alejki, ktora wlewalo sie swiatlo sloneczne. W oslepiajacym potoku fotonow nie moglem, niestety, zobaczyc twarzy. "Paulina? - zapytalem. - To ty". "A jak sadzisz?" - jej przytlumiony glos dobiegal jakby ze studni. "Powiedz, jak cie mam odnalezc?". "Rozgladaj sie, jestem blizej, niz myslisz. I uwazaj na siebie. Bardzo uwazaj!". Glos wydal mi sie znajomy. I naraz przyszla mi do glowy mysl, ze Paulina moze byc zona Brzezniaka. Nie byla wprawdzie wysokim rudzielcem, ale jej rysopis mogl byc przeciez dzielem tworczej fantazji Barskiego i metnych zwidow Czarskiego. "Daj mi wskazowke. Wiesz, co stalo sie z Wanda?". Zjawa nie odpowiedziala. Zamiast tego uniosla sie w powietrze jak aniol albo ciezarna kobitka z filmu Hair, poszybowala wysoko ponad sciany labiryntu, a potem przeleciala obok mnie jak pikujacy bombowiec, wolajac: "Obudz sie, natychmiast sie obudz!". Jednak to juz nie wolala Paulina, tylko Dorota, ktora gwaltownie tarmosila mnie za ramie. -Czujesz ten zapach? Cos sie pali! Bezzwlocznie zaswiecilem nocna lampke. Rzeczywiscie, spod drzwi do salonu saczyla sie struzka dymu. Zerwalem sie na rowne nogi. Otworzylem drzwi. Pozalowalem tego kroku i natychmiast chcialem je zamknac. Polowa pokoju stala w ogniu, palily sie regaly i panele w korytarzu. Ani mowy o dotarciu do drzwi wyjsciowych. Dorota zamarla tylko na chwile, potem zobaczylem ja w dzialaniu. -Do lazienki! - zawolala. - Tam jest woda! Pomysl byl swietny, tylko ze z wszystkich odkreconych kranow polecialo jedynie kilka kropel. Awaria. A moze ktos celowo zakrecil pion! Dorocie to samo musialo przyjsc do glowy, bo krzyknela: -O Boze, nas tez postanowili zabic! Kim oni sa?! Nie mialem pojecia, ale nie zamierzalem ulatwiac im zadania. Przejalem inicjatywe. -Do kuchni! - zakomenderowalem. Owinawszy twarze recznikami, przedarlismy sie do kuchenki, juz pelnej gryzacego dymu. Na szczescie zywe plomienie jeszcze tam nie dotarly. O poltora metra od naszego parapetu, po skosie znajdowala sie loggia sasiedniego, niezamieszkalego lokalu. Kiedy Dorota sprawdzala bezskutecznie krany nad zlewem, otworzylem okno. Z pewnoscia uda nam sie przeskoczyc. -Cholera! - W lokalu vis-r-vis mimo panujacych ciemnosci zobaczylem postac w kominiarce na twarzy. Przysiaglbym, ze widze blysk zlowrogich oczu. Ktos pomyslal o wszystkim. To nie byla zabawa. -Wracamy! Kaszlac i krztuszac sie, dotarlismy na powrot do sypialni. Wyciagnalem z szafki spluwe Brzezniakowej. Tanio swego zycia nie sprzedam! Niestety, kiedy uzbrojony zamierzalem zawrocic, runal regal w korytarzu. Droga do kuchni zostala odcieta. Ponownie zamknalem za soba drzwi, choc wiedzialem, ze jest to pakowanie sie w pulapke, w ktorej ogien predzej czy pozniej nas dopadnie. Nerwowo usilowalem zebrac mysli. Gdyby jeszcze nasze mieszkanie mialo balkon, mozna by tam sprobowac doczekac nadejscia pomocy. A tak bylismy w potrzasku. Dorota tymczasem wdrapala sie na krzeslo i wspiela na pawlacz. -Czego tam szukasz? -Ratunku. Chwile potem zsunela sie na dol zaopatrzona w linke holownicza do samochodu. Coz za spostrzegawczosc. Ja zapomnialem nawet, ze mam cos takiego. -Musimy sprobowac opuscic sie do mieszkania pietro nizej - powiedziala, mocujac line do grzejnika. -Przeciez tam podobnie jak u nas nie ma balkonu! - zawolalem. -Ale jest okno! -Faktycznie jest - rzeklem, zastanawiajac sie rownoczesnie, jaki ciezar jest w stanie wytrzymac kaloryfer. -Jak chcesz, pojde pierwsza - zaproponowala heroicznie Dorota, otwierajac okno na osciez. - Nie boj sie, mam pewna zaprawe, rok temu spedzilam dwa tygodnie na obozie taternikow. Doplyw swiezego powietrza sprawil, ze powstal ciag i dym poczal sie wdzierac do sypialni szybciej niz dotad. Zauwazylem, ze Dorota naklada na gole stopki moje ciezkie buty turystyczne -Co robisz?! -Przewiduje! Bosymi nogami nie wytluke okna w mieszkaniu ponizej. Wezmy tez oboje skorkowe rekawice. Te nalezaly do Magdaleny, prawda? -Bierz! Kiedy zawiazywala sznurowadla i pakowala swoj plecaczek, zebralem najwazniejsze dokumenty, pieniadze oraz pistolet i wladowalem wszystko do torby od laptopa. O samym komputerze, rzecz jasna, nie zapominajac. Zaciagnalem suwaki i przelozylem sobie torbe przez szyje i ramie. W tym czasie Dorota odmierzyla linke. -Dwa i pol metra wystarczy - stwierdzila, owijajac ja sobie wokol rak. - Opuscisz mnie powoli po murze. -Tylko na Boga, nie spadnij, dziewczyno! -Nie spadne. Pamietaj, popuszczaj wolno. I ostroznie. -Oczywiscie! Wyjrzawszy przez okno, poczulem dojmujacy chlod i paralizujace mrowienie. Trzynascie pieter - nie w kij dmuchal. Samochody zaparkowane na dole wygladaly jak spiace karaluchy. Popatrzylem na Dorote. Jesli odczuwala lek, nie dala tego po sobie poznac. Twarda goralka! Osunela sie duzo szybciej, niz myslalem. Przez moment balem sie, czy na samym koncu lina nie wysmyknie jej sie z rak. Ale utrzymala sie dzielnie. -W porzadku! - zawolala. - Teraz sie rozbujam. Zacisnalem kciuki, widzac, jak dziewczyna kolysze sie, odbija sie od sciany, i jeszcze raz wychyla sie niczym wahadlo, potem podkurcza nogi i uderza o niewidoczna szybe. Donosny brzek swiadczyl, ze sie jej udalo. -Teraz ty! - zawolala po chwili, kiedy luzna linke wciagnalem na gore. - Przeloz reke przez petle, zeby sie asekurowac. I powoli sie opuszczaj. Potrafisz? -Jasna sprawa! Latwo powiedziec, trudniej zrobic. Nie bylem nigdy sportowcem, a od czasow harcerstwa nie probowalem wspinac sie po linie. To, ze tym razem chodzilo o opuszczanie sie, nie o wspinaczke, niewiele ulatwialo sprawe. Siadlem na parapecie, przerzucajac nogi na druga strone. Z dolu slyszalem, jak Dorota wytlukuje do konca szybe. Chyba rownoczesnie prowadzila z kims ozywiona rozmowe... Coz, sasiedzi z dolu musieli miec dosc nietypowe przebudzenie. -W imie Ojca i Syna! Podmuch wiatru bynajmniej mnie nie ostudzil. Mimo szorowania nogami po murze, pojechalem w dol niebywale szybko, poczulem bol rak i chyba swad spalonej skory. Na koniec szarpniecie petli nieomal wyrwalo mi nadgarstki. Ale nie puscilem sie. Wisialem teraz vis-r-vis okna, z ktorego wychylala sie Dorota w towarzystwie dwoch polnagich facetow. "Musielismy trafic akurat na tych gejow z dwunastego!" - pomyslalem. -Podaj mi reke, kolego - powiedzial ten bardziej meski. Mruknalem cos nieartykulowanego. Podanie reki wymagalo puszczenia sie liny. Wyobraznia zbyt natretnie podsuwala mi obraz mojego ciala roztrzaskujacego sie na dachu ktoregos z samochodow. -No to sie troche rozkolysz - poradzila Dorota. - Podkurcz nogi, a wyladujesz dokladnie na parapecie. Latwo radzic komus, by sie kolysal, gdy ten ktos ocieka potem i za nic nie chce popatrzec w dol. Ale posluchalem. Zakolysalem sie raz i drugi. Za pierwszym razem z kieszeni wylecialy mi klucze od mieszkania i poszybowaly na dol. Za drugim poszlo lepiej. Mlodszy z "homisiow" zlapal mnie za kolano i wciagnal do srodka. Starszy, na oko "dziewczynka", telefonowal do strazy pozarnej. -Juz sa na dole - poinformowal z wyrazna ulga. - Ochrona musiala wezwac ich wczesniej. Dorota, mimo ze zakrwawiona, troche pokaleczyla sie odlamkami szkla, ale raczej niegroznie, promieniala. -Zyjemy, nie dalismy sie tym draniom. Przytulilem ja do siebie, ale nie skomentowalem. Jesli doszlo rzeczywiscie do podpalenia mieszkania, nieznani przeciwnicy grali z nami ostro. I mogli nie poprzestac na ostrzezeniu. * * * Prawdziwy strach dopadl mnie dopiero, kiedy bylo po wszystkim, nogi mialem miekkie i bylem bliski zwymiotowania. Przemycie twarzy w lazience zdecydowanie pomoglo. Potem zszedlem na dol i dobre dziesiec minut rozgarnialem trawe i zagladalem pod samochody, aby znalezc klucze, ktore mi wypadly w trakcie podniebnych akrobacji.Modlilem sie, zeby przypadkiem nie trafily do studzienki sciekowej. Modlitwa zostala wysluchana. Znalazlem je pod jakims bialym fiacikiem z poharatanym blotnikiem i szczesliwy wrocilem do domu. Pozar ugaszono po polgodzinie. Pozniej pozwolono wrocic nam do mieszkania, a scislej mowiac, do tego, co z niego pozostalo. Zniszczenia, choc znaczne, nie byly jednak az tak wielkie, jak myslalem. Doszczetnie spalil sie tylko korytarz wejsciowy i czesc salonu, z regalami - co mnie, milosnika ksiazek, zabolalo szczegolnie. Ocalaly natomiast szafy w naszych pokojach, czesc sprzetow kuchennych, maly telewizor i aparatura hi-fi z pokoju goscinnego. Od wody, ktora strazacy szafowali bez opamietania, napuchla klepka, ale mialem nadzieje, ze z czasem, przy letnich upalach "usiadzie". Dochodzila czwarta, jednak ze wzgledu na wszechobecny swad nie bylo mowy o spaniu. Otworzylismy wszystkie okna, ale nic nie wskazywalo na to, zeby smrod predko udalo sie wywietrzyc. Dorota probowala zrobic prowizoryczny inwentarz strat, ja usilowalem zrozumiec, co sie wlasciwie stalo. -To bylo fachowe podpalenie - stwierdzil komendant strazakow. - Ktos wywiercil dziure w panstwa drzwiach i wlal do waszego przedpokoju substancje latwopalna... -Chciano nas zabic? -To juz ustali policja. Moze tylko chciano nastraszyc. Policja zjawila sie tez stosunkowo predko, a kolo szostej dotarl do nas osobiscie podkomisarz Frackowiak. Wygladal na bardzo zaniepokojonego, choc kiedy opowiedzialem mu o facecie w kominiarce, ktory udaremnil nam wydostanie sie przez loggie, zbyl to smiechem. -Ludzie ogarnieci panika widza rozne rzeczy, panie Lesniewski. Zajrzalem tam. To, co wzieliscie za najemnego zabojce, bylo starym wieszakiem z roboczymi ubraniami pozostawionymi przez robotnikow wykanczajacych sasiedni lokal. Z waszego okna, przy slabym oswietleniu, rzeczywiscie wyglada to jak czlowiek bez twarzy... -Wieszak? - Postanowilem juz wiecej niczego nie taic i opowiedziec o wszystkim, wlaczajac w to rowniez podejrzenia wobec Henryka Barskiego. Zarty sie skonczyly! Otwieralem usta, szukajac najwlasciwszych slow, kiedy zaswiergolila komorka policjanta. Frackowiak natychmiast odebral i dluzsza chwile sluchal z uwaga. -Chyba mamy sprawce - oznajmil nam. - Nawet nie probowal uciekac. -To znaczy? -Jest w garazu. -Mozemy go zobaczyc? - do rozmowy wlaczyla sie Dorota. -Czemu nie? Moze go zidentyfikujecie. Zjechalismy na poziom minus 1. Tam mlody aspirant, zaopatrzony w latarke, wskazal nam cos w glebokiej ciemnej wnece pod schodami, co wygladalo jak klebek szmat. Opodal lezala spora kaluza zakrzeplych wymiocin. -To trup? - zapytalem. -Trup raczej nie chrapie, a i smierdzi inaczej - odparl policjant. - To tylko facet pijany w trupa. Policjant oswietlil reflektorem twarz mezczyzny. -O Boze, tatko! - jeknela Dorota, chwytajac sie za glowe. W rzeczy samej spiacym byl Jozek Rarog z Murawki. Przyswojona dawka alkoholu, niewatpliwie zabojcza dla mieszkanca nizin, nowosadeckiego gorala zamroczyla jedynie na caly dzien. Ale nie na dluzej! Po przebudzeniu piroman twierdzil, ze nic nie pamieta. Utrzymywal, ze po tym, jak przegoniono go z naszego bloku pil przez pare dni, mogl to zreszta byc tydzien, z zupelnie przypadkowymi ludzmi, poznanymi na dworcu, w jakichs melinach, na Pradze, zreszta pod koniec tego ciagu kompletnie urwal mu sie film. -Kto placil? - pytal go sledczy. -Nie pamietam, zgubilem portfel. A moze - chytrze przymruzyl oczy - na komisariacie mi ukradli? Zanik pamieci nigdy nie jest najlepszym alibi. Tym bardziej ze za poduszke w pijackim snie posluzyla Rarogowi puszka po rozpuszczalniku, ktorego wczesniej uzyl do podpalenia mego mieszkania. Jakby tego jeszcze bylo malo - na spodniach zachowaly sie drobne wiory ze sklejki, pochodzacej z moich drzwi. Reczny swider i rurka, przez ktora wlano rozpuszczalnik, znalazly sie w smietniku na podworzu. Mimo zaprzeczen podejrzanego wszystkie te dowody niezbicie wskazywaly na niego jako sprawce. Nadto mozna bylo wywnioskowac, ze ochotniczy strazak po dokonaniu profesjonalnego podpalenia, w oczekiwaniu na efekty, zjechal do piwnicy, gdzie wypil (lub dokonczyl) litr czysciochy. Butelka znalazla sie w najciemniejszym kacie. Prokuratura nie miala watpliwosci, kto jest sprawca a Frackowiak poinformowal mnie, ze po wytrzezwieniu Rarog zostanie aresztowany pod zarzutem podpalenia i usilowania zabojstwa. A my? Ujawnienie sprawcy przynioslo mi ogromna ulge. Lepiej byc celem nawalonego gorala niz ziarenkiem, ktore wpadlo w tryby jakiegos mrocznego spisku. Mialbym sie z pyszna, gdybym oskarzyl o to Barskiego, ktory zreszta jak podala "Wyborcza", od wczoraj bawil w Niemczech. Kolo osmej, po powrocie do mieszkania, ktorego pilnowali jakis funkcjonariusz i pan Stasio, zajety wstawianiem nowych drzwi, ku memu ogromnemu zaskoczeniu zobaczylem tam Adasia Podlaskiego. Chlopak byl naprawde zdenerwowany. -Bardzo sie ciesze, ze nic wam sie nie stalo! - powiedzial na przywitanie. - Uslyszalem w "Sygnalach Dnia" informacje o pozarze na Woli, potem w TVN 24 pokazali wasz dom z osmalonymi oknami trzynastego pietra, wiec przyjechalem zobaczyc, co sie stalo. I ewentualnie pomoc. -Wszystko jest w porzadku. Jak widzisz, zyjemy. Opowiedzialem mu po krotce o naszych alpinistycznych wyczynach, a zakonczylem optymistycznym stwierdzeniem, ze sprawca podpalenia zostal zatrzymany. Sposepnial. Jego spiskowe teorie braly w leb. Zaproponowal natomiast, ze jesli nie mamy gdzie mieszkac, to gotow jest porozmawiac z mama zeby udostepnila nam na jakis czas przybudowke w Konstancinie. Podziekowalismy mu serdecznie i wspolnie zjechalismy na dol. Trzeba bylo pojsc gdzies na sniadanie. Wszedlem do kiosku kupic gazety, a Adam wsiadl do swego punto i zwinnie opuscil placyk przed blokiem. Nieoczekiwanie przyszla mi do glowy idiotyczna mysl. Punto Podlaskiego do zludzenia przypominalo woz, pod ktorym odnalazlem moje klucze. Zapominajac o gazetach, wybieglem z kiosku i ruszylem na parking pod naszymi oknami. Jednak w tym miejscu staly zupelnie inne samochody, czerwony, granatowy, czarny... -Daj spokoj, nie swiruj - mruknalem do siebie i wrocilem po gazety. -A gdzies ty sie tak nagle pod ziemie zapadl? - zapytala Dorota. Nie wspomnialem jej o moich idiotycznych podejrzeniach. * * * Jeszcze tego samego dnia zostalismy oboje (chociaz kazde osobno) przesluchani przez korpulentna pania prokurator o aparycji lagodnej bufetowej. Z tego, co wiem, Dorota nie chciala zeznawac przeciw wlasnemu ojcu. Potwierdzila jednak, ze nas nachodzil i miotal pogrozki. Mnie zwierzyla sie dwa dni pozniej, ze juz wczesniej we wsi podejrzewano jej starego o podpalenie chalupy Slysza. Od zawsze utrudniala mu wjazd na obejscie. Jesli idzie o moje przesluchanie, nie wchodzac w istote stosunku miedzy ojcem i corka zrelacjonowalem jedynie znane mi fakty.-Czy ma pan dowody swiadczace o przemocy w rodzinie Rarogow? - zapytala pani prokurator. - Zauwazylam u Doroty Rarog znaczna doze leku przed wlasnym ojcem. -Dowodow nie mam, choc odnosze podobne wrazenie. Tak wiec mielismy "tatke" z glowy. Powinnismy sie tym cieszyc, tymczasem szybkie znalezienie sprawcy i banalne powody pozaru ostatecznie wykluczajace teorie spisku i udzial w nim Barskiego, zmartwily Dorote. -Straszliwie jestes ufny, Wiktorze - powtarzala nieprzekonana. Nie mialem ani sily, ani czasu, zeby z nia polemizowac. Na glowe zwalily mi sie inne klopoty. Mieszkanie po pozarze znajdowalo sie w oplakanym stanie. Co gorsza znalezienie ekipy remontowej w srodku lata graniczylo z cudem. Pan Stasio zalatwil wprawdzie i wstawil nowe drzwi, ale ze zorganizowaniem fachowcow zdolnych przeprowadzic remont radzil poczekac do wrzesnia. -Ja to zalatwie. Kiedy tylko zaprzyjaznieni parkieciarze wroca z Norwegii, a tynkarze z Hiszpanii. W pazdzierniku lokal bedzie cycus! - obiecywal. -Ale co mamy zrobic ze soba do pazdziernika? Wynajac skrawek terenu pod mostem Siekierkowskim? -Rodziny pan nie ma? Oczywiscie moglem pojechac do matki. Nie sadze jednak, ze zaakceptowalaby mnie w pakiecie z Dorota. Moglem przyjac oferte Podlaskiego, ale wyobrazalem sobie, co pomyslalaby jego dystyngowana mamusia o nieformalnym zwiazku pracownika naukowego ze studentka pierwszego roku. Tym bardziej ze wiedzialem, iz jej zaginiony przed laty maz tez wdal sie w szalony romans z mlodziutka przesliczna wiolonczelistka. Kolejna osoba ktora wyciagnela do nas pomocna reke, byla moja niedoszla tesciowa. Pani Rokicka zadzwonila do mnie pare godzin po pozarze, potem jeszcze raz wieczorem, dopytujac, jak sie czujemy i czy nie potrzebujemy pomocy? Wreszcie dzien pozniej odwiedzila mnie osobiscie. Dorota akurat wybrala sie kupic jakies zaslony. Poczestowalem ja kawa i jeszcze raz opowiedzialem o tym, co sie zdarzylo. Ku memu zaskoczeniu szczesliwe zakonczenie wcale jej nie uspokoilo. -Niezla legenda! - mruknela tylko. -Nie rozumiem? -Kiedys namietnie czytywalam kryminaly i troche sie na tym znam. Jesli ktos chcial dokonac zbrodni, musial zadbac o kozla ofiarnego, kogos, na kogo mozna by zwalic odpowiedzialnosc. Nieprzytomny pijak nadaje sie do tego idealnie... Nie chcialem tego sluchac, rozumiejac, ze Rokicka, niepogodzona ze smiercia corki, kurczowo czepia sie wersji, ktora polaczylaby wszystkie fakty i posluzyla zdemaskowaniu domniemanych sprawcow. Ja jednak mialem dosyc podobnego fantazjowania. Dla swietego spokoju postanowilem nie ukrywac przed pania Alina zadnych faktow i opowiedzialem jej cala tajemnicza historie z telefonem i pania Wanda. Znow spowazniala. -Nie chce, zebys mnie uznal za stara histeryczke, Wiktorze, dlatego nie bede cie straszyc, tylko powiem ci wprost: wyjedz. Mamy lato - jedz na wczasy, wybierz jakas oferte last minute. Jesli nie masz pieniedzy pozycze tobie i twojej pannicy. Przeczekajcie to! -Ale co? -Czy ja cos mowie. Proponuje odpoczynek i odrobine ostroznosci. Tak na wszelki wypadek. -A jak dlugo, pani zdaniem, powinnismy sie ukrywac? - zapytalem, udajac, ze przyjmuje jej rady za dobra monete. -Nie sadze, zeby bardzo dlugo. Gwaltowne burze sa przewaznie krotkotrwale. Tylko pamietajcie, najlepiej, zeby nikt nie wiedzial o waszym miejscu pobytu. Nie wolno wam uzywac telefonow komorkowych, a najlepiej jest wyjac karte z aparatu. Czy mam poszukac dla was jakiejs kryjowki? -Serdecznie dziekuje - odparlem. - Sadze jednak, ze o wiele prosciej bedzie zawiadomic o wszystkim policje. -Glupi pomysl! - zareagowala gwaltownie. - Glupi z dwoch powodow. Po pierwsze, nie uwierza wam, bo nikt poza mna wam nie uwierzy, a po drugie, nie sadze, zeby byli zdolni wam pomoc. -Mysli pani, ze spisek pleni sie rowniez w obecnym, zdekomunizowanym MSWiA? Nie zauwazyla mojej ironii. -Mysle o niekompetencji i niewierze, z jaka spotkalaby sie wasza wersja. Poza tym przy wszystkich aktualnych zawirowaniach rzucanie politycznych podejrzen na Barskiego, jedynego z niewielu "wyksztalciuchow", cieszacego sie laskami Blizniakow, rownaloby sie szalenstwu... Nikt, bez zelaznych dowodow nie osmieli sie go tknac. Lub chociaz inwigilowac. Powiedzialem, ze przemysle jej rady. Rzeczywiscie marzyla mi sie jakas zmiana klimatu. Zadne biezace obowiazki nie trzymaly mnie w Warszawie. Zaczalem nawet ogladac oferty biura podrozy wywieszone na szybie przy wejsciu do mojego bloku, kiedy z bratnia pomoca przyszedl mi Pawel. Wyjezdzal przykladnie, z rodzina na dwa tygodnie do Sopotu i przez ten czas jego sympatyczny domek (czy raczej burdelik) nad Swidrem "lezal odlogiem". -Zaszyj sie tam, kochaj swoja goraleczke, wypoczywaj! - radzil mi z wlasciwa dobrze zarabiajacym playboyom swoboda. - Nikt tam cie nie znajdzie. Mimo ze nie wierzylem w przestrogi pani Rokickiej, propozycja trafila mi do przekonania. W instytucie trwal martwy sezon. To, czego potrzebowalem do pracy, mialem w laptopie... Koncepcja "wyjazdu na letnisko" spodobala sie rowniez Dorocie. -Ktos z twoich znajomych wie o tym domku? - zapytala. -Podejrzewam, ze nawet nasza mama nie wie o podwojnym zyciu swego pierworodnego. -No to cudownie! Bedziemy mieli wreszcie dwa tygodnie spokoju. Nawet jesli sad wypusci tatke z aresztu, nie wysledzi nas za chinskiego boga. Ale pewnie ci praca nie pozwoli? -Mam mnostwo zaleglego urlopu i nic konkretnego do roboty. Zreszta jak bede chcial i ty mi pozwolisz, moge popracowac w domu. A jakby cos sie dzialo, to przeciez tylko dwadziescia pare kilometrow od centrum. -No to jedzmy nad ten Swider! Juz jutro. -Jesli tylko chcesz, mozemy nawet dzisiaj. XIII DREWNIAK Mimo gigantycznej hossy budowlanej okolica wokol trasy kolejki do Otwocka zachowala, przynajmniej w niektorych miejscach, odrobine staroswieckiego uroku. Miedzy paskudnymi szescianami z epoki towarzysza Gierka przetrwaly tu i owdzie malownicze drewniaki w stylu swidermajer, przytlumiane przez nowobogackie budowle najrozmaitszych stylow. Mozna znalezc wsrod nich udane kopie szlacheckich dworkow oraz "gargamele" przewyzszajace architektoniczna pomyslowoscia alkazar w Segowii czy zamek Neuschwanstein Ludwika Bawarskiego. Drewniak Pawla, najblizszy tradycjom szlachty szaraczkowej, lezal przy piaszczystej odnodze bocznej drogi, za to nieomal nad sama rzeka. Brzeg byl tu nieco wyzszy niz po przeciwnej stronie, lekko podmyty, z malowniczymi korzeniami drzew, wystajacymi ponad korytem Swidra. Moj brat nie zajmowal sie ogrodnictwem, przeznaczajac zdecydowanie wiecej energii na ciecie panienek niz galezi, totez wszystko dookola roslo jak w rezerwacie, stare deby, sosniaki, brzozki, leszczyny samosiejki. Zaden sekator ogrodnika nie zagrazal ptasim gniazdom. Nikt z motyka nie porywal sie na krecie lub lisie nory. Drzewo zwalone wiatrem pozostawalo tam, gdzie upadlo. Jak w parku narodowym!Trawa, wyjawszy dwie wydeptane sciezki, ku wodzie i wokol posesji, wysoka na pol metra, chyba nigdy niekoszona, pachniala aromatycznie, stanowiac biosfere dla rozlicznych muszek, bakow i biedronek, a z nastaniem wieczora rowniez komarow. Kazdy przyjazd tutaj przypominal mi wycieczke do lat dziecinnych. Miejscowe sosny i piach przywodzily na mysl najwczesniejsze wakacje w Jastarni lub Juracie, kiedy ze szczeniecej perspektywy caly otaczajacy swiat wydawal sie bezpieczny i przyjazny, a najblizsi niesmiertelni. -Jak tu przepieknie i plasko! - wolala moja mloda goralka, penetrujac z zapalem ostepy wokol domu i przynoszac mi co rusz informacje o kolejnych odkryciach. Moja wiedza przyrodnicza byla zbyt uboga, by zauwazyc na posesji cokolwiek interesujacego, ona, dziecie natury, potrafila nazwac praktycznie kazda rosline i wypatrzyc dziesiatki ptakow i zwierzat, ktore uchodzily mojej uwadze. Wprawdzie podczas moich wizyt w domku Pawla nigdy nie spotkalem gosposi, dochodzacej podobno z sasiedztwa, wewnatrz drewniaka panowala wrecz chirurgiczna czystosc. Sprzetow znajdowalo sie tu niewiele, kogos, kto nie znal mego brata, mogl zastanawiac kompletny brak ksiazek. Ten brak z naddatkiem rekompensowala ogromna biblioteka wideo i DVD, z duzym udzialem porno. Znaczna czesc wewnetrznej sciany, oddzielajacej kuchnie i lazienke, zajmowal gigantyczny telewizor, plaski jak nalesnik. Po prostu plazma! -Ze tez twoj brat nie boi sie trzymac tyle cennego sprzetu na odludziu - dziwila sie Dorota. Jej uwaga byla uzasadniona. Domek stal w srodku dwuhektarowej dzialki lesnej, kompletnie niewidoczny i od drogi, i od rzeki. Nie mial bezposrednich sasiadow. Owszem, ktos budowal sie w lasku po prawej stronie, ale wylano dopiero lawy fundamentowe, a w odleglosci dwustu metrow po lewej, wzniesione tylko do pierwszego pietra, kamienne domiszcze, krojone na miare Malborka, chyba nigdy nie doczekalo sie zadaszenia. Sciany niedokonczonej budowli zdazyly porosnac mchem i nikt nie wiedzial, jak dlugo jeszcze bedzie porastac. Mimo to byla obiektem strzezonym. Jednak budka straznika i jego dwoch rottweilerow znajdowala sie jeszcze dalej od nas. Pawel naturalnie nie nalezal do niepoprawnych optymistow pokladajacych ufnosc we wrodzonej uczciwosci ludzi i w opiece Najwyzszego. Jego dzialke otaczal masywny wysoki plot z potrojna linia drutow kolczastych. Wzniesiono go takze od strony rzeki, pozostawiajac nad woda waska sciezke, na ktora mozna bylo wyjsc przez jedna z dwoch masywnych furtek. Nie bylo to jednak dzielo mego brata - fortyfikacje posesji pochodzily z czasow, kiedy zamierzal sie budowac na niej miejscowy gangster o elitarnym pseudonimie "Smietanka" - drewniak byl wowczas pomyslany jako pomieszczenie gospodarcze. "Smietanka" padl w wyniku bandyckich porachunkow, teren przejela gmina, a Pawel, tak sie szczesliwie zdarzylo, znieczulal naczelnika gminy podczas operacji wyciecia wyrostka i bardzo sie z nim zaprzyjaznil... (oczywiscie z naczelnikiem, nie z wyrostkiem). Po nabyciu nieruchomosci doszedl do wniosku, ze zabezpieczenia nalezy konserwowac. Okna budynku przyslanialy solidne okiennice, a calosci strzegl skomplikowany system alarmowy, monitorowany przez firme ochroniarska z pobliskiego Otwocka. -Jakby co, przyjada w kwadrans - twierdzil moj brat. Mialem nadzieje, ze nie bede musial testowac operatywnosci ochroniarzy. Jesli nie liczyc poddasza, paru komorek, kuchni, lazienki i WC, dom skladal sie wlasciwie z jednego pomieszczenia. Jednak kiedy zachodzila potrzeba, przesuwana sciana wydzielala z livingu sypialna alkowe. Calosc uzupelniala piwniczka zamieniona w magazyn alkoholi, otrzymywanych w wielkiej ilosci od wdziecznych pacjentow w czasach, kiedy Pawel byl jeszcze pracownikiem publicznej sluzby zdrowia. Po nerwowych dniach nastal czas piekny i spokojny. Zapomnielismy o bozym swiecie i wszystko wskazywalo na to, ze ow swiat tez o nas zapomnial. Mimo zmiennej pogody codziennie brodzilismy po rzeczulce, gdzie powyzej malej kaskady, zbudowanej kiedys przez poprzednika Pawla, powstal naturalny basen, w ktorym dawalo sie nawet plywac. Czasem pluskaly sie tam dzieciaki lub miewalismy gosci z dzikiego campingu z drugiej strony Swidra. Wraz z popsuciem sie pogody, pod koniec miesiaca ostal sie tylko jeden namiot. Dzieki rowerom, pozostawionym przez Pawla, moglismy robic wypady po calej okolicy, a to do palacu w Otwocku, a to na plaze nudystow (ale tylko zeby popodgladac!), a to do Ossowa na pole Bitwy Warszawskiej. Najczesciej jednak konczylo sie na krotkim wypadzie do Jozefowa na lody lub do ktorejs z knajpek wzdluz drog zmierzajacych ku Warszawie. Czytalismy ksiazki, gralismy w scrabble, opowiadalismy sobie rozne prawdziwe i nieprawdziwe historie. I czulem, ze coraz bardziej jestem zakochany. Mimo ze Dorota potrafila radzic sobie z moim pozadaniem, nie tracilem nadziei, ze w koncu moja wojna pozycyjna dojdzie do zwycieskiego konca. Ze mowiac batalistycznie, zdobede brame brandenburska i zatkne tam swoje drzewce. Ale na razie zdobywalem pewne odcinki frontu, czasami moje dlonie, a nawet jezyk dokonywaly heroicznej wycieczki na terytorium przeciwnika, po czym jednak musialy jak niepyszne wracac na z gory upatrzone pozycje. -Dlaczego nie? -Bo jeszcze nie. Badz cierpliwy. W tym slowie "jeszcze" byla wilgotna obietnica, ktora musiala wystarczyc. Poznajac sie coraz lepiej, znajdywalismy ciagle wiecej podobienstw miedzy nami. Tym, kim byl dla mnie przedwczesnie utracony ojciec, tym dla Doroty byla jej zmarla matka, stanowila dla niej glowny punkt odniesienia. "Jakby sie mama cieszyla!" - skomentowala swoj sukces na egzaminie. "Mama zawsze chciala byc pracownikiem naukowym, a ja juz jestem", powiedziala, kiedy przygotowane przez nia indeksy dolaczylem do mojej ksiazki. Ilez radosci dostarczalo mi obserwowanie jej satysfakcji! Smiejac sie, na moment tracila nad soba kontrole, stawala sie zywiolem, nieokielznana radoscia w bardzo pieknym opakowaniu. Telewizor wlaczalismy rzadko, ot, zeby rzucic okiem na dzienniki, chyba ze na HBO szedl jakis lepszy film. Tu Dorota zdawala sie na moj gust. W Limanowej wybor byl niewielki, totez do tej pory znala jedynie to, co nadawaly trzy kanaly telewizji publicznej plus Polsat - TVN-u w Murawce nie dawalo sie odbierac. Wsrod wiadomosci, oprocz tradycyjnej mlocki partyjnej, prowadzacej nieuchronnie do przedterminowych wyborow, sporo miejsca zajmowal nabrzmiewajacy konflikt polsko-rosyjski. Obok tradycyjnych sporow o import miesa oraz szykan i pogrozek dotyczacych dostaw paliw, mnozyly sie calkiem niedyplomatyczne starcia slowne. Prezydent Rosji przy byle okazji besztal Polske w sposob, na jaki nikt od czasow Nikity Siergiejewicza Chruszczowa by sobie nie pozwolil. Nawet Leonid Brezniew roztapial antysolidarnosciowe pogrozki w marksistowsko-leninowskiej frazeologii. Co ciekawe, nasz prezydent zamiast jak jego poprzednicy klasc uszy po sobie, nie pozostawal dluzny Putinowi. Wywolywalo to silna krytyke tak zwanej postepowej opinii europejskiej, na szczescie nasze stanowisko mocno wspieral prezydent USA i kilku waznych przywodcow europejskich z Nicolasem Sarkozym na czele. Czy zanosilo sie na nowa zimna wojne? I kto mogl ja wygrac? Duza niewiadoma mialo sie okazac planowane na 31 sierpnia spotkanie polskich przywodcow z kanclerzem Niemiec. Przy tej okazji znow wyplynelo nazwisko Henryka Barskiego. Podobno jego kontakty w RFN-ie odgrywaly znaczna role w zakulisowej dyplomacji. Jednoczesnie duze wrazenie wywolaly wiesci z koncernow motoryzacyjnych. Pojawily sie powazne glosy, ze juz w ciagu paru lat dojdzie do historycznego przelomu na rynku samochodowym. Za piec lat produkcja silnikow wykorzystujacych paliwa alternatywne miala przekroczyc dostawy tradycyjnych, spalinowych. "A wtedy - zgadzali sie specjalisci od dlugoterminowych prognoz ekonomicznych - Arabowie osiada na piachu, a Rosja na lodzie". Jesli telewizja zapewniala nam bierny kontakt z rzeczywistoscia, to czynnie zaniechalismy jakichkolwiek relacji. Mozna powiedziec, ze w tym punkcie zastosowalem sie do rady pani Rokickiej. Wylaczylem komorke i schowalem do portfela karte SIM. (Smialem sie z tej ostroznosci, ale jakos czulem sie z tym lepiej). Nie oznaczalo to zerwania kontaktu ze swiatem, pozostawal Internet - co pare dni wymienialem informacje z Mackiem Lanskim z mojego zakladu, moj nowy adres mailowy znal Pawel oraz mama, a takze, po pewnym wahaniu, zostawilem go Adasiowi Podlaskiemu, ktoremu wprawdzie w glowie bardziej byly amory, ale obiecywal trzymac reke na pulsie i co pare dni zawiadamial mnie listownie, ze niczego nowego w naszej sprawie nie znalazl. Pytal tez, jak spedzam czas, jaka jest u mnie pogoda i czy bardzo sie nudze? Odpowiadalem, ze jest swietnie, bez wdawania sie w szczegoly. Docent Lanski podtrzymywal w moim imieniu kontakt z podkomisarzem Frackowiakiem, monitujac go co pare dni o nowe informacje w zwiazku z poszukiwaniami pani Wandy. Nie mial nic do przekazania. Rowniez, jak twierdzil, nikt sie o mnie nie dopytywal. Nie bylo zadnych podejrzanych telefonow. Z kolei moja mama, pozostajaca w stalej lacznosci z naszym adwokatem, przyslala mi gdzies po tygodniu informacje o zamianie aresztu Raroga na dozor policyjny w miejscu zamieszkania, co oznaczalo, ze ojciec Doroty wrocil do Murawki, gdzie na cala wies przypadal jeden rzadko trzezwy funkcjonariusz. Powodem tego zwolnienia byla opinia medyczna. Lekarz badajacy pijaka upieral sie, ze stan glebokiego upojenia musial nastapic duzo wczesniej, niz wynikalo z dramaturgii zdarzen. Dowodzily tego zaschniete wymiociny. Bylo wrecz nieprawdopodobne, ze Rarog polozyl sie spac pod schodami we wtorek po poludniu, zwymiotowal, spal znowu, potem obudzil sie, przypomnial sobie, ze postanowil podpalic mieszkanie, pojechal, podpalil i powrociwszy, spal dalej. Nie byl to jedyny element niepasujacy do ukladanki. Kamery wokol domu i na przedwindziu zarejestrowaly mezczyzne, ktory przypuszczalnie byl podpalaczem. Pojawil sie dokladnie o godzinie 0.15, szedl pod samym murem, tak ze kamera uchwycila tylko fragment ramienia i tyl glowy, a gdy wszedl na przedwindzie, otworzyl drzwi wlasnym kluczem, rozkaszlal sie i caly czas przyslanial chustka twarz. Mial kurtke skorzana identyczna jak Rarog i nie wyszedl juz z budynku, chociaz... o 2.15, kiedy u mnie buzowalo w najlepsze, jakis facet wymknal sie z drugiej klatki, chowajac sie za plecami barczystego ciekawego pozaru brodacza. Nie byl to z pewnoscia nikt z lokatorow. A rzecz znamienna, klatka II i nasza III mialy polaczenie na pietnastym pietrze... Mama byla tym zaniepokojona, a Frackowiak podobno pragnal sie ze mna jak najszybciej spotkac. Nie mialem zamiaru rezygnowac z wypoczynku. Odpowiedzialem wiec, ze mozliwe to bedzie zaraz na poczatku wrzesnia. Nie wiem, skad bralo sie przeczucie, ze do tego czasu skoncza sie nasze klopoty, ale z jakiegos powodu i ja, i Dorota zywilismy podobne przeswiadczenie. Tym bardziej ze nie pojawily sie wokol nas najmniejsze oznaki zagrozenia. Zwierzeta doskonale wyczuwaja kiedy pojawia sie niebezpieczenstwo i kiedy znika, dlaczego mielibysmy byc od nich gorsi. Wszystko zmienilo sie po 28 sierpnia. Tego dnia wybralismy sie na dluzsza wycieczke po okolicznych lasach. Obiad zjedlismy w Wiazownej i kolo czwartej znalezlismy sie na naszej piaszczystej drodze wiodacej do domu. Sto metrow przed domkiem Pawla, mijajac zarosniety stary zjazd ku rzece, zauwazylem zgniecione chaszcze i slady kol. Ktos jechal przesieka w dol. Podkusilo mnie, zeby skrecic, tak jak prowadzily koleiny. Wertepy byly niesamowite, ale kierowca, ktory tamtedy podazal, wykazal duzo poswiecenia, dojechal do samej rzeki, tu rozlanej i plytkiej, po czym przejechal nia na druga strone. Nie moglem zgadnac, po co to robil, skoro piecset metrow dalej znajdowal sie most? Przypomnialem sobie rade Brzezniakowej: "Uwazaj na zaparkowane w poblizu nieznane ci furgonetki lub samochody", i przeszedl mnie nieprzyjemny dreszczyk. -To u was ludzie nie myja samochodow w rzekach? - zdziwila sie Dorota. - U nas robia to wszyscy. - I tym sposobem wyleczyla mnie z podejrzen. Brame na posesje otworzylem pilotem i wjechalem na teren. Diody alarmowe pod okapem ganku palily sie w komplecie. Odbezpieczylem dom i weszlismy do srodka. Wszystko w porzadku. Nawet komar nie mogl sie tu dostac niezaproszony. Dlaczego wiec cos nie dawalo mi spokoju. Sprawdzilem poczte. Rzucilem okiem na "Wiadomosci" w telewizji. Nic szczegolnego. A przeciez gdzies pod skora wokol gardla odczuwalem cos nieprzyjemnego, duszacego. Bardzo zalowalem, ze nie mamy psa. Z pistoletem w kieszeni obszedlem posesje, rzucilem okiem na rzeke. Ostatni namiot na dzikim campingu zniknal. W nocy, w odroznieniu od Doroty, ktora natychmiast zasnela jak dziecko, mialem po raz pierwszy od dawna klopot z zasnieciem. Nerwy czy przeczucia? Lezalem z przymknietymi oczami, wsluchany w tykanie zegara, przez wywietrznik dolatywaly odglosy lasu, odzywaly sie nocne ptaki, droga przejechal jeden albo dwa samochody, ale zaden nawet nie zwolnil kolo bramy. Usilowalem opowiadac sobie jakies wyjatkowo nudne historie, liczylem znanych mi wladcow, nic. Sen zmorzyl mnie dopiero kolo piatej, gdy w szczelinach okiennic (na wszelki wypadek pozamykalem wszystkie jeszcze przed wieczorem) pojawily sie pierwsze zapowiedzi brzasku. Dawniej nie zwracalem uwagi na sny. Przypadek "parzystego" snu z Magdalena, zwidy, ktore ostrzegly mnie przed pozarem, a nade wszystko teorie Podlaskiego, sprawily, ze przestalem je lekcewazyc. Zreszta majaki, ktore dopadly mnie nad ranem, nalezaly do takich, ktorych sie nie zapomina. Snilo mi sie miasto, chyba Warszawa, smutne, pograzone w zalobie, flagi opuszczone do polowy masztow, blade twarze zaleknionych ludzi, wycie karetek, na rogach ulic posterunki jak podczas stanu wojennego. Dziwny zapach dymu i srodkow sanitarnych. Co sie dzialo, na mily Bog?! A potem zobaczylem cien, cien, ktory ogromnial, zblizal sie do mnie, a ja nie moglem wykonac ruchu... A potem zobaczylem czlowieka lecacego ku mnie. Z wykrzywiona przerazeniem twarza i z wlosami stojacymi deba biegl Gwidon Czarski. Biegl, mimo ze jego cialo bylo w stanie daleko posunietego rozkladu i pokrywal je kozuch robactwa. W dodatku darl sie przerazliwie! Dopadl wreszcie do mnie... -Co ci jest, dlaczego tak strasznie krzyczysz? - Przestraszona Dorota pochylala sie nade mna. Ocknalem sie blyskawicznie. -Ja krzycze? Co takiego niby mialbym krzyczec? -"Zawiadomcie ABW. Zawiadomcie policje!". Oparlem sie na lokciach i spojrzalem na budzik, dochodzila osma, przez szpary wlewalo sie swiatlo dnia. -Sen jakis mialem. Koszmarny. A tobie nic sie nie snilo? Wzruszyla ramionami. -Nawet jezeli miewam jakies sny, to nigdy ich potem nie pamietam. Dla swietego spokoju napisalem do Podlaskiego dosc ogolnie, ze mialem sen, ktory mnie zaniepokoil. Okolo poludnia zauwazylem, ze na monitorze pojawila sie pulsujaca ikonka "Masz wiadomosc!". Nadawca byl moj doktorant. "To fascynujace, ja tez mialem sen. Snilo mi sie miasto pograzone w trwodze, flagi spowite kirem, jakis stan zagrozenia, a moze skazenia". Wszedlem na Gadu-Gadu i rozpoczelismy korespondencje. Po paru zdaniach bylo jasne, ze przysnil sie nam identyczny sen. "Tego nie mozna zlekcewazyc - musimy spotkac sie i pogadac. Twarza w twarz - pisal Adam. - Lepiej narazic sie na smiesznosc, meldujac o naszych obawach wladzom, niz dopuscic do jakiejs tragedii". "Wyznacz miejsce, przyjade". "Niech pan zostanie lepiej tam, gdzie jest. To ja dojade". "Nie chcialbym podawac adresu". "Sadze, ze poczta mailowa jest bezpieczna, ale jesli pan nie chce otwartym tekstem, to prosze sobie przypomniec rozdzial o drukarniach". Tylko chwile zastanawialem sie, co Podlaski ma na mysli. Sugestia byla jasna, do pracy na temat solidarnosciowej konspiracji Adam przygotowywal dla mnie mape o podziemnej poligrafii. Uzywal do tego wspolczesnego atlasu Warszawa i okolice. Identyczny mialem w wozie. Po paru minutach wyslalem informacje "s 36, 12 H nr 28". Tylko posiadacz identycznego atlasu bylby w stanie zidentyfikowac moja kryjowke. Na wszelki wypadek napisalem: "Uwazaj na ewentualny ogon". "Nie ma obaw, zastosuje podwojna asekuracje. Kate bedzie mnie ubezpieczac. Zjawie sie przed wieczorem". Odpisalem, ze lepiej bedzie, jesli przyjedzie sam, ale juz mi nie odpowiedzial. Najwidoczniej wylaczyl komputer. -Nic sie nie martw, to wyjatkowo bystry chlopak - uspokajala mnie Dorota. Bystry nie bystry, okropnie korcilo mnie, aby skorzystac z komorki i zadzwonic do podkomisarza Frackowiaka, jednak nie zdecydowalem sie na ten krok. Liczylem czas dzielacy mnie od spotkania i zastanawialem sie, jakich wybiegow uzyje moj mlody partner, aby zabezpieczyc sie przed ewentualna inwigilacja choc na mily Bog, nie mialem pojecia, ktoz mialby go inwigilowac. Tymczasem po obiedzie dotad spokojnej Dorocie udzielila sie moja nerwowosc. Kilka razy obeszla cala posesje, przez okienko na strychu wspiela sie nawet na dach i lustrowala stamtad okolice. -Czy cos sie dzieje? - pytalem. -Nie wiem, ale wydaje mi sie, ze ktos nas obserwuje. Zeby ja uspokoic, jeszcze raz weszlismy na strych i przez lornetke obejrzelismy okolice. Nic podejrzanego na drodze. Zadnych ludzi, furgonetek. Ani sladu turystow czy amatorow kapieli. To akurat zrozumiale - od poludnia mzylo. Minela czwarta, piata, Podlaskiego ani sladu. Przed szosta przyszedl od niego kolejny mail. "Skontaktowalem sie osobiscie z panem Antonim. Wszystko jest pod kontrola nie moge przyjechac w tej chwili, bede rano, od jutra dostaniesz ochrone". Zrozumialem, ze chodzi o naszego wspolnego znajomego, szefa kontrwywiadu wojskowego, zreszta z wyksztalcenia rowniez historyka. Zadalem jeszcze jedno pytanie, czy powiedzial mu o Barskim, ale nie dostalem odpowiedzi. Odetchnalem. Cokolwiek moglo sie zdarzyc, juz sie nie zdarzy. Na wszelki przypadek, podobnie jak poprzedniego wieczoru, starannie zamknelismy okiennice. Pistolet Brzezniakowej zostal sprawdzony i umieszczony w wazonie, wsrod sztucznych kwiatow. Przetestowalem pilota napadowego i po dwoch minutach odwolalem alarm, podajac numer obiektu i haslo "Ordynator". Obejrzelismy "Wiadomosci" (nie bylo informacji o ogloszeniu stanu zagrozenia), Dorota wziela kapiel, a potem w szlafroczku usiadla mi na kolanach. Miala mine osoby pragnacej zakomunikowac mi cos waznego. -Bardzo cie kocham - zaczela. - I od wczoraj zastanawiam sie, czy nie czekamy za dlugo? Szlafroczek rozsunal sie, ujawniajac, ze dziewczyna pod spodem jest naga. -Nie wiem, co masz na mysli? - odpowiedzialem, udajac glupiego. -Wiesz, wiesz! - zasmiala sie gardlowo. - Myslisz, ze nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo na to czekasz. Jak pragniesz, abym stala sie twoja bez reszty. -Tu nie chodzi o dominacje... -Nie wazne, o co chodzi. Sam nieraz powtarzales, w zyciu najwazniejsza jest terazniejszosc i nalezy zyc, tak jakby kazdy dzien mial byc ostatni. -Ale co sie stalo? - Moje pozadanie na moment zachwialo sie, jakby tkniete zimnym podmuchem. Zeby o nim zapomniec, ucalowalem rozkoszna dolinke miedzy jej piersiami. -Przestan, juz mam gesia skorke - zasmiala sie, lecz gdy sie cofnalem, uslyszalem: - Nie przestawaj! Bladorozowe sutki nabrzmialy, a kiedy musnalem je jezykiem, uslyszalem, jak z jej gardla wydobywa sie rozkoszny pomruk. Obwiodlem piersi szerokim lukiem i posunalem sie nizej. Czulem, jak drzy, niczym szlachetny rumak gotow do gonitwy. Potem moje usta dotarly do jej ud. Dotad linia majtek okreslala pole minowe, na ktore saper wpuszczany byl rzadko i na krotko, tego wieczoru jednak majtki zniknely jak europejskie granice, na mocy porozumienia z Schengen. Poszedlem wiec smialo dalej, ku rozkosznej dolinie mroku, tajemniczej woni, pierwotnego instynktu, w ktorej wszystko sie zaczyna i nic sie nie konczy. Przyzwalajacy pomruk narastal. Niepowstrzymywany dotarlem do wilgotnych grot, zanurzylem sie w nich... Oddech dziewczyny przyspieszyl jeszcze bardziej. -Zrob to, zrob to teraz! - zawolala. - Teraz! Wiec zrobilem. Wszedlem bardzo delikatnie, aby przypadkiem nie sprawic jej bolu. Jednak obawy byly plonne. Zaden mur hymenu nie zagradzal drogi. -Mocniej! - krzyknela nakazujaco. Niczym skoczek z wiezy, przecinajacy tafle basenu, poszedlem gleboko, napotykajac rozkoszny napor, omdlewajaca uleglosc, idealne dopasowanie cial, wspolbrzmiace z muzyka skurczow. Jej twarz zmienila sie. Codzienna lagodnosc ustapila pierwotnej dzikosci. Przez moment zdalo mi sie, ze nie kocham juz wspolczesnej dziewczyny, tylko rzne pierwotna barbarzynke z paleolitu, gdzies pomiedzy walka o ogien a malowaniem mamutow na skalach. Moja dzikuska przymknela oczy, a z ust jej wyrywaly sie slowa, szybkie, najprostsze, najkrotsze. -Tak, tak, tak, jeszcze, jeszcze, tak, tak, tatusiu!!! Naraz bylem i mnie nie bylo. Peklem jak przekluta banka mydlana. Nagle opuscily mnie sily i zadze. Ujrzalem przepasc piekla i poznalem demony nekajace moja dziewczyne. Wszystko stalo sie jasne. Jej zahamowania, leki, opory i strach. -Nie przestawaj! - zawolala, nie bardzo swiadoma, co sie stalo. Wstrzasniety nie panowalem nad swoim cialem. Po prostu nie moglem. Nie moglem... Zsunalem sie z niej zwiotczaly i poszedlem do lazienki. Pozniej z jej sekretnego pamietnika dowiem sie calej prawdy. O tym, jak ojciec rozdziewiczyl ja, kiedy miala 13 lat, a ona poczatkowo przerazona, zasmakowala w tym zakazanym procederze i dopiero smierc matki i pijacka brutalnosc Raroga, ktory do programu systematycznego gwalcenia nieletniej corki dorzucil rowniez jej bicie, sprawily, ze zaczela uciekac. I nienawidzic mezczyzn. Choc skrycie nie przestala pozadac. Naturalnie wtedy jeszcze tego nie wiedzialem. Wchodzac pod lodowaty prysznic, probowalem zebrac mysli. Bylem zszokowany i nie wiedzialem, co bedzie dalej. Za nic nie chcialem jej stracic. Liczylem, ze cos powie, ale dotad z jej ust nie padlo zadne slowo. I wtedy rozleglo sie pianie koguta. Pawel uwazal za nieslychanie dowcipny pomysl, zeby zamiast tradycyjnego dzwonka lub eleganckiego brzeczyka sygnalem od furtki byl wlasnie kogut. Najbardziej bawily go zdumione twarze kobiet zaproszonych do niego na seksualny podwieczorek. Dla mnie, zwlaszcza w takim momencie tego typu efekt byl czystym kretynizmem. Wyszedlem z lazienki, popatrzylem na Dorote, ktora lezac nieruchomo z przymknietymi oczami, wydawala sie znajdowac jeszcze w innym swiecie. Narzucajac koszule i wciagajac na gole cialo dzinsy, rzucilem okiem na zegarek. Dochodzila dziewiata. Nie byla to zbyt pozna pora na wizyte. Jakiz diabel mogl nam ja skladac? Podszedlem do domofonu. -Kto tam? - rzucilem, starajac sie stlumic naturalna w takim momencie opryskliwosc. -Kate - odpowiedzial mlody glos o melodyjnym tembrze. -Kto? -Kate, przyjaciolka Adama Podlaskiego. Mam dla pana wazne informacje. Dopinajac spodnie, boso, ruszylem ku drzwiom. -Chyba nie powinienes otwierac - powiedziala Dorota. -A co z Adamem? - zapytalem przez domofon. -Jeszcze ciagle sklada zeznania w kontrwywiadzie. Ale prosil, zebym przyjechala do was i na wszelki wypadek uspokoila - mowila po polsku znakomicie, choc dalo sie wyczuc obcy akcent, nie angielski, raczej francuski, wlasciwy dla Kanadyjek z Quebecu. Uchylilem drzwi i zrobilem kilka krokow w strone ulicy. W swietle lampy oswietlajacej brame zobaczylem znajoma, szczupla blondynke. -Przepraszam za pozna pore - powiedziala. -Nie ma pani samochodu? - Rozejrzalem sie dookola. Ulica za dziewczyna byla pusta. -Adam potrzebowal mojego punto. A ja przyszlam pieszo ze stacji w Jozefowie, niezly spacerek. -Juz otwieram - powiedzialem, dochodzac do furtki. -Nie!!! - krzyknela naraz rozdzierajaco Dorota. Chcialem zawrocic, ale uslyszalem twarde: -Nie radze. - W rece mlodej kobiety pojawil sie wycelowany we mnie pistolet. - Otworz furtke - powiedziala tonem uniemozliwiajacym sprzeciw. Zawahalem sie, katem oka zobaczylem, ze polnaga Dorota nie jest sama, tylko wije sie w uscisku jakiegos lysawego goscia w sweterku bez rekawow, ktory dlonia przyslanial jej usta. Jak on sie tu dostal? -Otworz te cholerna furtke, zanim Sasza przetraci jej kark - warknela przybyla, juz calkowicie pozbawiona urokliwego tembru. Nie mialem wyboru. Schylilem sie i wymacalem ukryta zapadke. Agresorka pchnela kolanem furtke i weszla do srodka. Byla ode mnie wyzsza o glowe. Poruszala sie zwinnie, choc musial byc to ruch wytrenowany raczej podczas cwiczen walk Wschodu niz w trakcie tanca na rurze. Jej twarz z krotkimi blond wlosami, widziana z bliska dowodzila, ze nie jest to mlodziutka panienka. Pani Podlaska slusznie niepokoila sie, widzac, jak jej syn stracil glowe dla starszej od niego cudzoziemki. Kanadyjki? Gdzies przypomnialo mi sie, ze Adam, wspominajac biografie ukochanej, opowiadal, ze byla uciekinierka z Bialorusi i po paru latach w Kanadzie przybyla do Polski pracowac przy organizacji Telewizji Wolna Bialorus. A kim byla naprawde? I jaka role w tym wszystkim odegral Adam. Czy ich punto pod mym domem w trakcie pozaru pojawilo sie przypadkiem? Nie mialem czasu na zastanowienie. Chwile po kobiecie na posesje wkroczyl drugi mezczyzna. Istny olbrzym, o szerokiej klacie, spod rozpietego plaszcza wyciagnal krotkie uzi. Jezus Maria! Nie moglem uwierzyc, ze to wszystko dzialo sie naprawde. -Czego chcecie ode mnie? - wyjakalem. -Paru informacji - warknela kobieta, ruchami pistoletu zmuszajac mnie, bym wszedl do domu. - Pogadamy w srodku. A ty, Jura - zwrocila sie do osilka - pilnuj, zeby nikt nam nie przeszkadzal. Olbrzym zostal na zewnatrz, a lysek wepchnal do srodka pobladla Dorote. Zauwazylem, ze w zacisnietej dloni trzyma pilota napadowego i naciska go raz po raz. -Szkoda zachodu, nie dziala! - poinformowala ja kobieta, ktora znalem jako Kate. - Wylaczylismy siec alarmowa. Nikt nam nie przeszkodzi w rozmowie. Sasza rzucil moja dziewczyne na kanape, jak tlumok z bielizna a sam wyciagnal z barku butelke koniaku i upil odrobine z gwinta. -Zarko! - powiedzial. I wyciagnal butelke w strone swej partnerki. - Poprobuj, Katiucha. Przyjaciolka Podlaskiego, ewidentny lider tego trzyosobowego komanda, pokrecila glowa. -Patom! "A wiec naszym przeciwnikiem jest Wschod" - przemknelo mi przez mysl. Ze tez nie wpadlismy na to wczesniej. Od poczatku powinno byc oczywiste, ze za cala sprawa stal ktos naprawde potezny. To, ze Kate przybyla osobiscie, a towarzyszace jej oprychy nie zaslanialy twarzy, zle wrozylo naszym dalszym losom. Mimo to probowalem zachowac spokoj. -A gdzie Adam? Czy tez wspolpracuje z wami? -Mimowolnie - odparla Katiucha - ale bardzo skutecznie. -Czego chcecie od nas. Nie wiemy nic, ponad to, co juz wie Podlaski. -To sie okaze, Wiktorze. Jak powiedzialam, potrzebujemy tylko kilku informacji. Zadamy pare pytan, a potem... - usmiechnela sie szeroko - a potem sobie pojdziemy. "Pozostawiajac nasze zimne zwloki" - pomyslalem, rozpaczliwie zastanawiajac sie, co moge zrobic. Kosz z suchymi kwiatami stal na srodku stolu, jednak dobiec do niego, wygrzebac bron, odbezpieczyc ja i wycelowac...? Nie mialem szans. -Chetnie wam we wszystkim pomoge. Tylko co chcecie wiedziec? - wykrztusilem. Gardlo mialem tak przerazliwie suche, ze chetnie napilbym sie, chocby z gwinta. -No i to jest postep w rozmowach. - Kate przysiadla na blacie stolu. - Po pierwsze, skad mieliscie numer telefonu. -Jaki numer? - zlapalem sie na konstatacji, ze moglem nie powiedziec Podlaskiemu o tajemnicy breloka. - A, rozumiem, to byl wasz punkt kontaktowy z Barskim. Ruch noga byl blyskawiczny, ale celny, zamroczylo mnie i padlem na ziemie. Tam oberwalem juz tradycyjnego kopa. Potem Katiucha podala spluwe Saszy, a sama wziela mnie za wlosy. -Ja pytam, nie ty. Skad miales ten numer? - powtorzyla. -Numer byl zapisany na kartoniku i ukryty w breloku od kluczy - mowilem chetnie, wiedzac, ze zmarlej Magdalenie juz nie zaszkodze. -Przez panne Rokicka? - mruknela i zwrocila sie do swego towarzysza. - Widzisz, Hans znow zawalil. W szpitalu mial dopilnowac, zeby przejrzano jej rzeczy... Sasza pogardliwie wydal miesiste usta. Kimkolwiek byl ten Hans, nie chcialbym byc w jego skorze. -Kto jeszcze wie?! - omal nie zdzierajac mi skalpu, poderwala mnie z podlogi i posadzila na skorzanym pufie. -O telefonie? -O telefonie i twoim sledztwie w sprawie Barskiego, o Lacinskiej ukladance, o Gwidonie Czarskim. "Cholera, Podlaski wszystko wyspiewal! Zreszta nie musial spiewac, z pewnoscia zwierzal sie swojej przyjaciolce na biezaco ze wszystkiego". -Nie wtajemniczalem nikogo poza Adamem - zaczalem, w kazdej chwili spodziewajac sie bolesnego skarcenia. - Rozmawialem tylko troche na ten temat z Wanda Romanska. -Klamiesz. Romanska nic nie wiedziala - w glosie Katiuchy zabrzmial smiertelny chlod, z ktorego latwo mozna bylo wywnioskowac, co stalo sie z moja kolezanka. - Ale moze rzeczywiscie byla niezlomna bohaterka, do konca idaca w zaparte. Kto jeszcze zostal wtajemniczony? Twoj brat. Pokrecilem glowa. -Jego interesuja tylko dupy. Zabrzmialo wiarygodnie. I Kate chyba uwierzyla. -W takim razie kto? Czy mialem im powiedziec o Rokickiej? Matce Magdaleny, ktora, jak sie okazalo, byla najblizej odgadniecia prawdy. Wydalbym zapewne na nia wyrok smierci, nie zyskujac nic w zamian. -Rozmawialem troche z jednym policjantem - zaczalem niemrawo. -Frackowiakiem? - podchwycila. - Ciekawe. Adam utrzymuje, ze podkomisarz jeszcze o niczym nie wie. Na swoje szczescie. Trzymales wiekszosc kart przy orderach, Wiktorze. Prawda? Nie dzieliles sie...? -Wie wiele wiecej, niz myslicie - upieralem sie. -To dlaczego do tej pory niczego nie zrobil? Nie umiesz klamac, Wiktorze. - Rozesmiala sie. Smiech miala gardlowy, nieprzyjemny. Rozszerzone zrenice oczu i tik kacika ust wskazywaly, ze mam przed soba psychopatke. Piekna partnerke zyciowa wybral sobie moj doktorant. -Ostatnie pytanie i konczymy sprawe - zabrzmialo jak szczek odwodzonego kurka. - Kto jeszcze wie o sprawie? I komu jeszcze opowiadales o swoim ostatnim snie? Moze matce? Milczalem, modlac sie o cud. -Zalatw te mala Sasza! - powiedziala Kate. -Charaszo. - Lysek wyraznie sie ozywil, ale prawie natychmiast kobieta powstrzymala go. -Niet... padazdi. Urwala i nasluchiwala chwile jak lesne zwierze, ktore zwietrzylo drapieznika. -Kto jest jeszcze w domu? - rzucila do mnie. - Ktos ukryl sie na strychu? Mow! Kompletnie zglupialem. Nikogo nie moglo byc. -Moze kot - podpowiedziala Dorota, do tej pory milczaca jak glaz. -Bzdura, w tym domu nie ma zadnego kota. - Twarz Katarzyny zrobila sie czujna, spieta. -Pojdu, prawieriu - zaofiarowal sie Sasza. -Poczekaj. Wezwijmy Jure. - Najwyrazniej wieksze zaufanie miala do olbrzyma pozostawionego na zewnatrz. W jej reku pojawilo sie walkie-talkie. Wyslala impuls. Potem drugi. -Dziwne, nie odbiera. W gluchej ciszy, ktora zapadla, i do mnie dotarlo jakies skrzypniecie z gory. -Daj mi bron - zazadala Kate. Lysek wyciagnal ku niej reke ze spluwa trzymana za lufe. Nie wiem, dlaczego to zrobilem, atawistyczny impuls, pamiatka po przodkach spod Cedyni i Grunwaldu, a moze podswiadomosc przejela nade mna kontrole. Gwaltownym wypadem rzucilem sie miedzy ich rece, wytracajac berette, ktora potoczyla sie az pod szafe. Napastnicy popelnili blad, poniewaz dyszac rzadza mordu, rzucili sie na mnie oboje, tracac na moment z oka Dorote. Nie moglem tego zobaczyc, ale wyobrazalem sobie, jak jej szczupla reka zanurkowala miedzy liscie i wyciagnela parabellum Brzezniakowej. -Stac, stac! - krzyknela nieco piskliwie. Odwrocili sie zdziwieni, choc bynajmniej nieprzestraszeni. -I co? Zabijesz nas, dziewczyneczko? - zapytala Katiucha. - Lepiej oddaj bron Saszy. Jej partner poprzestal na kopnieciu mnie i lekko kolebiac sie, ruszyl w strone Doroty. -Ja strzele, ja naprawde strzele - ostrzegala dzielna dziewczyna. Widzialem jednak, ze lufa pistoletu drzy w jej rekach. Sasza posuwal sie wolno, najwyrazniej usilujac zahipnotyzowac ja spojrzeniem. Kate przenosila wzrok to na dziewczyne, to na mnie, blokujacego wlasnym cialem dostep do jej pistoletu. Naraz mloda goralka przymknela oczy i pociagnela za spust. Strzal jednak nie padl. Sasza zasmial sie i jednym ruchem wyrwal jej bron. -Nie odbezpieczyla? - zgadla zabojczyni. - Pokaz, jak sie to robi. Rozlegl sie cichy szczek, ale w tym momencie seria z broni automatycznej przeciela plecy Saszy. Katiucha padla na podloge, toczac sie w strone stolu, aby skryc sie pod jego blatem i dopasc upuszczonej broni. Dorota jednak byla szybsza, z calej sily walnela w jasna glowe ciezkim lichtarzem stojacym dotad na stole. Tymczasem moj wzrok skierowal sie w strone postaci, ktora ukazala sie na szczycie schodow wiodacych na stryszek. Moglem sie spodziewac jakiegos komandosa, tymczasem ukazala sie ubrana w ciemny dres niemloda, choc postawna kobieta. -Moj Boze, pani Alino - wykrztusilem. - Skad sie pani tu wziela? Moja niedoszla tesciowa usmiechnela sie. -Bylam w tej bajce od poczatku. Tylko nie potrafiles mnie tam zauwazyc. Nawet gdy rozbilam namiot po drugiej stronie Swidra. A przeciez byles tak blisko. Czy pamietasz moje panienskie nazwisko? -Oczywiscie, Palecka! - powiedzialem, kompletnie nie pojmujac, do czego zmierza. -A imie? -Alina. Palecka Alina... - wreszcie zaskoczylem. - Cholera! W skrocie: "Paulina!". Katiucha, ciagle rozciagnieta na podlodze, poruszyla sie i jeknela. Uderzenie Doroty ogluszylo ja tylko na moment. -Znakomicie, byc moze nie bedziemy musieli stosowac soli trzezwiacych - zauwazyla nasza wybawicielka. XIV "PAULINA" Wygrzebalem pistolet spod szafy, Dorota, starajac sie nie patrzec na zbryzgane krwia zwloki Saszy, wyciagnela bron z jego bezwladnej reki, potem pobiegla do lazienki i zwymiotowala. Mialem ogromna ochote pobiec za nia.Tymczasem Rokicka probowala ocucic Katarzyne, klepiac ja w policzki. -Czy nie powinnismy jak najszybciej stad wiac? - zapytalem. -Nie sadze, zeby cos nas gonilo - odparla "Paulina". - Przynajmniej dopoki jej nie przeslucham. -Ale tam, na zewnatrz czai sie Jura, olbrzym z automatem w reku. -Czail sie! - poprawila mnie i klepnela po uzi, ktore usmiercilo Sasze. - Zdobyczne - wyjasnila. Patrzylem na kobiete, ktora uwazalem za niegrozna emerytke, i nie wierzylem wlasnym oczom. Sympatyczna pani notariusz ujawnila talenty godne wojownikow Ninja. Widzac moje zdumienie, rozesmiala sie wesolo. Wyraznie po latach bezczynnosci znalazla sie w swoim zywiole. "Cos ty robila za PRL-u, Paulino?". -Naprawde pomyslalam o wszystkim - powiedziala. - W mikrobusie za zakretem drogi zostawili na czatach czwartego czlonka komanda. Nie wykazal nalezytej czujnosci w kontakcie ze starowinka na rencie. -Zabila go pani?!! -Powiedzmy, wyeliminowalam... Ale dzieki temu mamy troche czasu. Bo z mego rozeznania wynika, ze nie mieli "drugiego rzutu", nikt tez nie zdazyl uruchomic sygnalu alarmowego. -Jak pani nas znalazla. Oni trafili na nasz trop przez moja nieostroznosc wobec Podlaskiego, ale pani...? -Nie bylo to jakos wyjatkowo trudne. Wiedzialam, ze nie miales zbyt wielu mozliwosci szybkiego znalezienia bezpiecznej kryjowki. Domyslilam sie, ze twoj brat podrywacz musi miec jakas tajna garsoniere. Nie wiedzialam tylko, ze to bedzie domek... -Ale jak zdobyla pani adres? -Odwiedzilam lecznice, z ktorymi wspolpracuje Pawel. W tej w Otwocku zauwazylam przepiekna dziewczyne w rejestracji, mloda mezatke, emanujaca seksem pozamalzenskim. Zapytalam o tego przystojnego doktora Lesniewskiego. Zauwazylam, ze dziewczyna sie zmieszala. Wtedy strzelilam troche na slepo, pytajac, czy chcialaby, zeby jej maz dowiedzial sie o romansie z doktorem Lesniewskim? -I trafila pani? -Nie chce niczego przesadzac, bo mozna skrzywdzic niewinna kobiete, w kazdym razie natychmiast dostalam adres tego domku i szczegolowy opis, jak do niego trafic. Od tygodnia biwakowalam tutaj jak harcerka emerytka. Ejze - klepnela w twarz nieprzytomna Katarzyne - budz sie, diewoczka! - Tu odwrocila sie do mnie. - Nie macie przypadkiem amoniaku? -Poszukam - powiedziala blada jak przescieradlo Dorota, ktora wlasnie wyszla z lazienki. -Jak juz mowilam, mamy co najmniej godzine czasu. A jesli nawet wysla kolejna grupe, mozna sie tu doskonale bronic. Nie rozpetaja przeciez trzeciej wojny swiatowej. -Mowi pani oni, oni... Ale czy moglibysmy sie dowiedziec, kim oni sa? -Do konca nie wiem, czy to inicjatywa prywatna, czy panstwowa, a jesli tak, to kto nia kieruje. Ci tutaj byli wyszkoleni przez bialoruski OMON. -A ona? -Mam nadzieje, ze sama nam powie. Z tego, co wiem, Kate vel Katarzyna Murak mimo mlodego wieku i jeszcze mlodszego wygladu ma niezly staz. Pochodzi z bialoruskiego Minska, ale zdazyla zaliczyc szkolenie w rosyjskim FSB. Rozpracowywala antylukaszenkowa opozycje, a trzy lata temu, udajac uchodzce politycznego, wyjechala do Kanady. Stamtad przybyla do Polski, gdzie weszla do komorki organizujacej opozycyjne media dla Bialorusi. Chyba juz wczesniej podjela wspolprace z naszymi WSI. Podejrzewam, ze zwiazala sie z Adamem Podlaskim, zeby infiltrowac IPN, choc niewykluczone, ze i po to, by miec ciebie na oku... Pomyslalem jeszcze o tajemnicy dotyczacej zaginionego Macieja Podlaskiego, ale uznalem, ze nie ma co tego mieszac do spraw biezacych. Zapytalem zatem: -Ale skad takie niezwykle zainteresowanie moja skromna osoba? Moze mi pani to wytlumaczyc? -Moge - Rokicka westchnela - tylko to dluzsza historia. Tymczasem zjawila sie Dorota z flaszka amoniaku. "Paulina" przytknela ja do nosa Katarzyny Murak. Ta kichnela. -Na zdrowie, Kate - powiedziala moja niedoszla tesciowa. Katiucha otworzyla oczy. Zrazu polprzytomna, po paru minutach czesciowo doszla do siebie, a na widok naszej trojki w jej oczach zaplonela czysta nienawisc. -Jestescie juz trupami! - warknela. -Byc moze! Ale drugiej kolejnosci odsniezania - odparla "Paulina". - W kazdej konfiguracji ty idziesz do piekla przodem. Katarzyna podzwignela sie i usiadla na dywanie, potem pomacala guz na czaszce i jeknela. -Nie macie pojecia, z kim zadarliscie! - powiedziala bunczucznie. -Stad nasza wielka nadzieja, ze ty nam to powiesz. - Usmiechnela sie Rokicka -Nie ma mowy. -No to bedzie prawdziwy klopot. - Sadzac po zachowaniu "Pauliny", kobieta nie przeprowadzala pierwszy raz w zyciu tego typu rozmowy. - Rzecz jasna, w normalnej sytuacji mielibysmy dlugie, interesujace przesluchania pod nadzorem prokuratora. Ale dzis nie mam na to czasu. Dlatego bedziemy musieli pojsc na skroty. - Uniosla bron i nim zdazylismy zareagowac, strzelila agentce w udo. Krew z uszkodzonej tetnicy trysnela prawdziwa fontanna. Dorota krzyknela. -Ojej, chyba juz oko nie to co kiedys - powiedziala Rokicka z udawanym przestrachem. - Celowalam w kolano. Katiucha najpierw kompletnie zglupiala, a potem po raz pierwszy zobaczylem w jej oczach strach. -Chyba powinniscie cos zrobic, zanim dama sie wykrwawi na smierc - rzucila w naszym kierunku pani Alina. Natychmiast ruszylem w strone apteczki mego brata, jednak "Paulina" zatrzymala mnie w pol kroku. -Poczekaj! Na tym skomercjalizowanym swiecie niczego nie dostaje sie za nic. Mam dla ciebie interesujaca propozycje, moja mala, twoje zycie w zamian za szczerosc. -Idz do diabla - padla odpowiedz. Ale po jej wzroku widzialem, ze Katiucha powaznie sie zastanawia. -Moze w takim razie przyspieszymy ten proces - pani Alina uniosla bron, celujac w druga noge. -Nie, zaraz! - krzyknela agentka. - Zrobcie mi ten cholerny opatrunek i zatamujcie krwotok! W apteczce znalazlem opaske uciskowa i po chwili fontanna zostala wylaczona. Kleczac przy agentce, czulem wydzielany przez nia okropny zapach - potu, krwi i chyba jeszcze czystej nienawisci. Znow zrobilo mi sie niedobrze. -Porozmawiajmy zatem jak zawodowcy po rozstrzygnietym meczu - zaproponowala Rokicka. - Tylko ostrzegam, za pol godziny musimy skonczyc rozmowe. I jesli wyniki nie beda zadowalajace... -Powiem wszystko, czego chcecie! -Ejze, nie za szybko, zlociutka. Pozwol nam na troche gry wstepnej. Jak za szybko powiesz, co masz do powiedzenia, nie bedziemy mieli zadnej radosci z przesluchania. Zobaczylem, jak Katarzynie drgaja zacisniete szczeki. -Co chcecie wiedziec? -Dla kogo pracujecie? Nazwa organizacji, stopnie... Wzruszenie ramionami. -Nic z tych rzeczy. To prywatna firma. Pracujemy dla tych, ktorzy nas wynajma. -Kto jest szefem? Niechetnie wskazala na lezace zwloki. -Sasza. "Paulina" rozesmiala sie. -Nie zartuj, mala, Sasza bez twojego rozkazu nie rozpialby nawet wlasnego rozporka. Wiem, ze komandem dowodzilas ty. A interesuje mnie, kto byl wyzej. -Powiedzialam - od roku to prywatna, czteroosobowa firma. Zlecenia dostajemy na skrzynke kontaktowa forse na konto w banku na Wyspach Normandzkich... Zleceniodawcow nie znamy i nie chcemy znac... -A z Podlaskim, mam rozumiec, zwiazalas sie z czystej milosci? -To byl przypadek, znalam jego siostre, on mnie zobaczyl, zakochal sie... -I zaplacil za to zyciem? -Nie! - Po raz pierwszy zobaczylem inny blysk w oczach zabojczyni. Jakby pojawila sie odrobina lagodnosci. - Tego nie zrobilam. -Nie zartuj. W tej robocie nie zostawia sie zywych swiadkow. -Mowie prawde, jest ogluszony, zwiazany i ukryty. Ale zyje. Jesli mnie zabijecie, naprawde umrze. -I rozumiem, ze nie powiesz nam, gdzie jest. - Rokicka uniosla bron. -Mam klamac? I tak nie znajdziecie go beze mnie. Na moment zapadla cisza. "Paulina" potarla koniec nosa lufa pistoletu. -Trudno mi uwierzyc, ze mowisz prawde. Nie mialas szczegolowych instrukcji? -Mialam jedna generalna - nie dopuscic do kontaktu Adama i pana Lesniewskiego z polskimi sluzbami do 31 sierpnia wlacznie. Od razu zaznaczam, nie wiem dlaczego. -A pozniej? -Mielismy sie ewakuowac na Balkany. -Sugerujesz, ze poszczegolne zlecenia nie maja ze soba zwiazku? -Nie maja. -Rozumiem zatem, ze dokonujac zabojstw Gwidona Czarskiego, Magdaleny Rokickiej, wywolujac wylew u Mikolaja Slysza, porywajac i torturujac Wande Romanska, a takze podpalajac mieszkanie tu obecnego Wiktora Lesniewskiego, realizowaliscie pojedyncze zlecenia bez badania ich kontekstu? - Rokicka naciskala nieublaganie. -Nie wiem, o czym pani mowi? - W oczach Kate rosl autentyczny strach. -Dobra, sprobujmy z innej beczki, komu mieliscie po udanej akcji zlozyc meldunek? -Mialam czekac na telefon - odpowiedziala po dluzszej chwili. -Od kogo? -Posluguje sie ksywka "Rezyser". Nigdy nie spotkalam sie z nim osobiscie. Dla mnie brzmialo to nawet wiarygodnie, ale nie dla "Pauliny". -Wiktor, zdejmij pani opaske. Jakos nie mozemy sie dogadac. -Przeciez mowie! - zaprotestowala Katarzyna. -Gowno mowisz! Otwierasz usta. Ale ci pomoge - w mercedesie znalazlam wasza komorke. Zidentyfikowalam pare numerow, z ktorymi laczylas sie ostatnio. Naturalnie nie wszystkie. Interesuje mnie zwlaszcza ten na 605. Ostatni raz wyslalas tam SMS-a, wyruszajac na akcje. Uchyl rabka tajemnicy i powiedz, czyj to telefon? -Zadzwon, to sama sie dowiesz. -Nie, zlociutka. Ty to zrobisz. Zadzwonisz i zameldujesz o wykonaniu zadania. "Wrogowie zlikwidowani. Materialy zabezpieczone. Nie ma zadnych zagrozen". Do roboty! Na twarzy Katarzyny pojawilo sie wielkie zdumienie. Rowniez dla mnie propozycja "Pauliny" wydala sie ryzykowna. -Naprawde mam zadzwonic? - upewniala sie agentka. - Nie bierzesz pod uwage, ze moge sklamac i ostrzec zleceniodawce? -"Po owocach poznacie ich", powiada Pismo. Poczekamy na reakcje. Nie bedzie zadnych przykrych niespodzianek, za godzine jestes w szpitalu w Otwocku z duzym prawdopodobienstwem, ze jeszcze bedziesz tanczyc na sylwestra. Jednak jesli nastapia jakies podejrzane ruchy... niestety bedziemy patrzec, jak sie wykrwawiasz. - "Paulina" byla nieslychanie przekonujaca w swych grozbach. -Dobrze. Zadzwonie. Znaczy... wysle SMS-a. -Najpierw poprosze cie o nazwisko tego "Rezysera". -Nie znam. -Lzesz, kochaniutka. Z twoimi mozliwosciami sprawdzilabys to sto razy. Ja tez to sobie sprawdze, ale w tej chwili nie mam czasu. Mala, sciagaj jej te opaske. -Ma pani racje, sprawdzilam. Zleceniodawca jest niejaki Ratajski. Augustyn Ratajski. Nazwisko nic mi nie mowilo. Popatrzylem na niedoszla tesciowa. -Nie znasz faceta? - zapytala. -Nie. -Zapewne nie warto, ale ja juz zetknelam sie z tym osobnikiem, chyba przy sprawach mafii paliwowej... To drobny biznesmen, strugajacy rekina kapitalu. Jest pewne, ze wystepowal w czyims imieniu - popatrzyla na Katarzyne - wiesz w czyim? -Nie mam pojecia. Takich rzeczy nie wyjawia sie wykonawcom. Pani Alinie taka deklaracja nie wystarczyla, wypytywala bowiem dalej. -Jak brzmialo haslo informujace, ze wszystko sie udalo. -"Mamy zakupione trzy bilety na Zaczarowany flet". -A jesli z powodu jakichs komplikacji nie udaloby sie? -"Spektakl Wesolej wdowki zostal odwolany". -A w razie pelnej wpadki? -"Nie ma juz biletow na Zemste nietoperza". Gdyby nie powaga sytuacji, rozesmialbym sie. Wygladalo, ze takze postsowiecka mafia zalicza sie do milosnikow oper i operetek. Zauwazylem jednak, ze mimo niefrasobliwego tonu "Paulina" pozostala czujna i spieta. Podobnie Dorota. Nie ufaly zabojczyni, ktora tak chetnie dzielila sie swymi tajemnicami. Na co liczyla? Grala na zwloke, oczekujac przybycia odsieczy? Mimo to Dorota wreczyla jej komorke. Katiucha starannie wystukala tekst, dala komende "wyslij". Musialo ja to kosztowac sporo wysilku, bo zrobila sie calkiem kredowobiala, a po zakonczeniu przekazu nokia wyslizgnela jej sie z rak. Dorota pochylila sie, by podniesc telefon. I wtedy to sie stalo! Nie wiadomo skad w reku agentki pojawil sie maly, ostry nozyk. Blyskawicznym ruchem przytknela ostrze do szyi Doroty, rownoczesnie chwytajac ja za wlosy. -Rzuccie bron - zakomenderowala. - Rzuccie bron albo ten ladny dzieciak zginie. Popatrzylem na Rokicka, nie wygladala na osobe gotowa spelnic tego rodzaju zadanie. -Ona zginie, to i ty zginiesz - odparla. -I tak jestem trupem. Wy zreszta tez. -Oszukalas nas gadaniem o szyfrach, uruchamiajac alarm. Jak brzmialo wlasciwe haslo. Ten tekst o wdowce czy o nietoperzu? -"Potwierdzam rezerwacje na Straszny dwor. Trzy miejsca" - w glosie Katiuchy brzmial autentyczny triumf. - Rzucajcie te cholerna bron. Moi przyjaciele zjawia sie tu za kilkanascie minut. - Szarpnela Dorote i wspierajac sie na dziewczynie, stanela na swej zdrowej nodze. -Nic z tego, kolezanko, przegralas. - Usmiechnela sie Rokicka. - Twoj komunikat nie dotarl do odbiorcy. -Pieprzysz... -Po zlikwidowaniu waszego kumpla przesterowalam komorke. Wszelkie wysylane i odbierane SMS-y laduja w mojej poczcie. Nigdzie indziej. Chcesz zobaczyc? Ej, co z toba? Katarzyna zrobila sie jeszcze bledsza niz przedtem. Nozyk wysunal jej sie z rak, a ona sama runela na podloge. -Nie umieraj, diewoczka - mruknela "Paulina". - Przynajmniej poki nie powiesz nam, gdzie ukrylas Podlaskiego. Proby ocucenia Bialorusinki nie dawaly rezultatu. Bylem zdania, ze nalezy wezwac pogotowie, a dalsze prowadzenie sprawy przekazac odpowiednim agencjom. -Wykluczone - powiedziala Rokicka - tylko to spartola. Bedziemy dzialali wedlug moich zasad. Prosze, zaufajcie fachowcowi. -Ale jesli ona umrze, nie odnajdziemy Podlaskiego - powiedzialem. -Tak latwo sie nie umiera. Zwlaszcza taka twarda sztuka. Chociaz rzeczywiscie przydalby sie jakis zaufany lekarz... O wlasnie! Gdzie jest teraz twoj brat anestezjolog? -Na wczasach w Sopocie z cala rodzina - odparlem. - Wraca dopiero za trzy dni. -Sciagnij go - polecila Rokicka. - Natychmiast. -Wykluczone, zona go nie pusci. -To zmus go. Przekaz mu, ze od jego blyskawicznego przyjazdu zalezy twoje zycie. Zonie niech powie, ze chodzi o nagla operacje jakiegos VIP-a i kupe forsy. Po pieciominutowej rozmowie, na wszelki wypadek odbytej z komorki nalezacej do pani Rokickiej, moj szacunek dla Pawla wzrosl w trojnasob. -Bede za cztery godziny - powiedzial. -Zatem musimy zdobyc jeszcze tyle czasu. Miejmy nadzieje, ze druga wersja szyfru byla prawdziwa. - To mowiac, wystukala tekst: "Potwierdzam rezerwacje na Straszny dwor. Trzy miejsca" i wyslala do Ratajskiego (zakladajac, ze to on byl w istocie wlascicielem komorki na 605). Potem pozostalo nam juz tylko czekac. * * * Nie do wiary, dochodzila dopiero dziesiata, a zdarzylo sie tak wiele. Na wszelki wypadek "Paulina" pogasila swiatla w drewniaku. Mercedes bialoruskiego komanda zostal wprowadzony na posesje i ukryty miedzy swierkami. Ciala trojki najemnikow umiescilismy w piwnicy. Wolalem sobie nie wyobrazac tych wyjasnien, jakie przyjdzie nam skladac odpowiednim wladzom. Co ciekawe, nie czulem strachu. Stara funkcjonariuszka wytwarzala wokol siebie dziwne poczucie bezpieczenstwa. Po raz pierwszy pomyslalem troche cieplej o kadrach dawnej Sluzby Bezpieczenstwa. Chociaz tym razem chodzilo o prywatna wojne matki przeciw mordercom jej corki i ich mocodawcom.-Nie boi sie pani, ze nas dopadna? - zapytala Dorota. -Nie przypuszczam, zeby to sie im udalo. Nie maja teraz takiej swobody dzialania jak kiedys. -A jesli jednak...? -Coz, kazdy musi kiedys umrzec? Bardziej niepokoi mnie ten termin 31 sierpnia, do ktorego ich akcja miala zostac zakonczona. Przenieslismy bezwladna Kate na kanape. Oddychala. Puls miala slaby, ale ciagle wyczuwalny. W oczekiwaniu na przyjazd mego brata lub przybycie nowego komanda zabojcow, "Paulina" zaczela swa opowiesc. O dziecinstwie w sierocincu, o swoich studiach na prawie w latach siedemdziesiatych, o pracy w Milicji Obywatelskiej, o przejsciu do Sluzby Bezpieczenstwa. -Tam po prostu lepiej placili. A Wydzial IV to byla elita - wyznala szczerze. - Wykorzystywano mnie dosc czesto jako lacznika z wazniejszymi tajnymi wspolpracownikami. Mezczyzna znany z twarzy, o glosnym nazwisku, spotykajacy sie w mieszkaniu z efektowna kobieta budzi mniejsze podejrzenia niz dwaj faceci. Moje spotkania z "Krolem", a nastepnie "Asem" trwaly piec lat. Odbieralam jego raporty, wydawalam polecenia, placilam... -Byl nadgorliwy? - zapytalem. -Nie powiedzialabym. Gdyby przylozyc do niego miare Maleszki, to nie. Byl cyniczny i konkretny. Robil dokladnie to, co musial, bez wybiegania przed szereg, ale bez jakiejkolwiek zajadlosci. Doskonale zdawal sobie sprawe, ze jest to cena jego slawy i pozycji, ale nie zamierzal dawac nam najmniejszych napiwkow. Dzieki niemu, jesli idzie o srodowisko KOR-u i Towarzystwo Kursow Naukowych oraz warszawskiego ZLP mielismy wszystkich jak na talerzu. Z naszym pelnym blogoslawienstwem wspolpracowal z osrodkami zagranicznymi. Po wyborze Wojtyly na papieza przypomnial sobie o swym katolicyzmie i po konsultacji z firma uaktywnil sie w Klubie Inteligencji Katolickiej. Potem, takze za nasza wiedza przystapil do Konwersatorium "Doswiadczenie i Przyszlosc". -I nigdy nie probowal sie wam urwac. -Nie. Byl na to zbyt inteligentny. Wiedzial, jak mocno go trzymamy i jak wiele nam zawdziecza. Przeciez nawet ataki prasowe na Diabla byly przez nas inspirowane, tylko po to, zeby wzmocnic jego image wroga rezimu. Cala wspolpraca to byl dla niego wylacznie biznes. Chociaz prawde mowiac, zamiast pieniedzy zawsze wolal przywileje, a jeszcze bardziej przyslugi w postaci sekowania ludzi stojacych mu na drodze. -Nawet "Solidarnosc" nie zachwiala jego lojalnosci wobec systemu? -Ani przez chwile nie wierzyl w sukces opozycji czy w perspektywe finlandyzacji Polski ("Nie za naszego zycia"). Owszem, jak wszyscy bal sie sowieckiej interwencji, krwawej wojny domowej, jednak nie mial watpliwosci, kto w takim konflikcie wygra. Mowil mi o tym wszystkim bardzo szczerze, kiedy spotykalismy sie na przyklad sami w lesie. -Dlaczego w takim razie napisal Lacinska ukladanke? -Nie chwalil mi sie tym dzielem. Podejrzewam wiec, ze pisal je dla przyszlych pokolen. Myslal o niesmiertelnosci, a moze i potrzebowal jakiegos alibi na wszelki wypadek. -Podzielala pani jego poglady? - wtracila sie Dorota. -Moja praca oduczala autorefleksji. A Henryk... Coz, mimo calego cynizmu, jaki go charakteryzowal, potrafil jednak wzbudzac podziw i sympatie. Byl inteligentny, czarujacy... Nic wiec dziwnego, ze pare razy poszlismy do lozka... - Tu zasmiala sie. - Czy praca zawsze musi byc nieprzyjemna? Oczywiscie z mojej strony byl to czysty nieprofesjonalizm. Zwlaszcza gdy zdarzyl sie ten jeden raz za duzo. - Na moment przelknela sline. - Jesienia 1981 roku przydzielono mi inne zadanie. Ekstremistow z Regionu Mazowsze. Ale nadal sie spotykalismy z Henrykiem, mozna powiedziec... towarzysko. Oboje bylismy bardzo samotni. Nie znacie tamtych czasow... Czulam, ze w Polsce szykuje sie wieksza zadyma, nie wykluczano wielkiej rzezi - nasi fachowcy dopuszczali straty rzedu poltora miliona zabitych... A gdyby jeszcze wtracili sie do tego towarzysze radzieccy. Barski wlasnie wyjezdzal za granice, wydawal sie okropnie sfrustrowany, ja zapomnialam o zwyklej ostroznosci. Tydzien po jego wyjezdzie do Monachium zorientowalam sie, ze jestem w ciazy... -Jak to, wiec...? - pytanie zamarlo mi na ustach. -Tak, Magdalena byla corka tego sukinsyna. -Ale jaja! - mruknela Dorota. Na moment w domku zapadla cisza, przerywana bebnieniem rzadkich kropli o szyby. -Dramatyzm mojej sytuacji w pelni ujawnil sie wkrotce potem. Dowiedzialam sie od Brzezniakowej, ze jeszcze przed 13 grudnia Zenek dostal polecenie zamkniecia sprawy Barskiego. Bez pozegnania sie z "wartosciowym zrodlem", bez zwyczajowych podziekowan z koniakiem. Kazano mu napisac wniosek o nieprzydatnosci "Asa" w pracy operacyjnej, celem "wyeliminowania z sieci agenturalnej", wszystkie teczki zostaly przekazane do archiwum. -Dlaczego? -W sluzbie nie zadaje sie takich pytan. Brzezniak tez by ich pewnie nie zadal. Ale przy okazji internowan kilku literatow potrzebowal jakichs szczegolow z raportu "Asa". Poprosil o teczke. Dostal szokujaca odpowiedz, ze taki w ogole nigdzie nie figuruje. Ze nie ma sladu w kartotece. Kiedy zaczal wyjasniac, ze musialo dojsc do pomylki, bo prowadzil tajnego wspolpracownika od 1957 roku, poradzono mu, zeby sie odczepil, bo bedzie mial klopoty. A potem nagle przeniesli go do rezerwy. Zenek Brzezniak nie potrafil sie z tym pogodzic i nadal niuchal. Pogonili go z Warszawy, to uspokoil sie, ale na krotko. W 1989 roku probowal wrocic do sluzby. Zlekcewazyl ostrzezenie, ktorym byl zapewne ten wypadek w gorach. -A potem go zabili. Wie pani kto? -Nie mam pojecia. Zdziska mysli, ze ktos z zagranicy. Przywiozla mi wszystkie materialy zabezpieczone przez meza. Nie wynikalo z nich, dlaczego wykasowano wszelkie slady po Barskim. Podejrzewalismy, ze moglo w tym miec swoj udzial GRU albo KGB? Ale kto o tym zdecydowal i jak do tego doszlo? Do tej pory nie mam pojecia. Byc moze Henryk juz wczesniej mial kontakty z Rosjanami, tylko mysmy nic o nich nie wiedzieli. A teraz na mocy ustalen na najwyzszym szczeblu postanowiono zakonspirowac go jeszcze glebiej. -A pani byla z nim w ciazy? -Niestety! Oficer prowadzacy nosil w brzuchu dziecko TW. W dodatku takiego wspolpracownika, ktorego nigdy, pod zadnym pozorem nie mozna bylo ujawnic. Bylam przerazona. Na szczescie znalazl sie szlachetny kretyn, zakochany po uszy, kapitan Rokicki. Z zachwytem wzial ze mna slub i uznal Magde za swoje dziecko. Wygladalo, ze ten problem mamy raz na zawsze rozwiazany. Magda byla na szczescie podobna bardziej do mnie niz do Henryka. A Waldek, niech mu ziemia lekka bedzie, szybko zginal. Nikomu nie przychodzilo do lba powatpiewac w jego ojcostwo. Rozumiecie wiec, ze nie mialam powodu podejrzewac jakichkolwiek klopotow. Jeszcze przed Okraglym Stolem odeszlam ze sluzby. Moj stary przyjaciel z MSW, Karol Ranowicz, pomogl mi w zalozeniu kancelarii notarialnej. Rzecz jasna, niebezinteresownie. Zostal glownym wspolnikiem. Madzia szybko rosla, piekna i inteligentna, grala na fortepianie i pisala wiersze. Az pewnego dnia poznala Barskiego. Nie wiem, czy sprawily to przeklete geny. Nie potrafie inaczej wytlumaczyc prawdziwego zauroczenia dwudziestolatki blisko siedemdziesiecioletnim starcem. Bylam w rozpaczy. Ale mimo calego ryzyka zwiazanego z dekonspiracja nie moglam dopuscic, zeby Henryk rozpoczal romans z wlasnym dzieckiem. Widzac, ze wszelkie proby wybicia jej z glowy tej chorobliwej fascynacji spelzaja na niczym, zmuszona bylam powiedziec Madzi: "To twoj ojciec!". -Jak to przyjela? - zainteresowala sie Dorota. -Zwazywszy na okolicznosci, nie najgorzej. Pogodzila sie z faktem i przysiegla, ze nigdy nie wyjawi tego nikomu, nawet tobie, Wiktorze. Musialam powiedziec jej maksymalnie oglednie o charakterze naszego zwiazku i o tym, kim bylismy. Przyjela to bez wybuchu. Natomiast dotychczasowa fascynacja Barskim zmienila charakter. Z marszu weszla w role corki. Potem na Seszelach powiedziala o wszystkim Henrykowi. Nie uwierzysz, stary cap oszalal ze szczescia. Kochanic mial wiele, ale coreczke jedna. Kroila sie prawdziwa idylla. -A co ze mna? - zapytalem. -Z toba pojawil sie powazny problem, Wiktorze. - W glosie Rokickiej zabrzmial nieskrywany smutek. - Magdalena na swoj sposob cie kochala. Nie moglismy jednak wyjawic ci prawdy. Ani zgodzic sie na wasz zwiazek. Szlachetny rycerz lustracji zonaty z corka agenta i esbeczki - to wydawalo nam sie niewyobrazalne. Przynajmniej na razie. Tymczasem Magda, w miare jak poznawala prawde o swoim ojcu, nie mogla zwyczajnie sie z nia pogodzic, uczepila sie wiec mysli, ze tata byl dobry, nikomu nie zaszkodzil i dawno zerwal z tym procederem. Co zreszta Henryk nieustannie jej wmawial. Ale Madzia nie nalezala do takich, co uwierza na slowo. Niestrudzenie szukala potwierdzenia dla swojej tezy. Chyba popelnilam wielki blad, nie wspominajac jej o mozliwosci przewerbowania Barskiego dla obcych. Musiala wpasc na to sama. Nie wiem jak? W kazdym razie dzwonila do mnie tamtej upiornej nocy, krzyczala, naturalnie bardzo oglednie, dlaczego nie powiedzialam jej wszystkiego. Potem postanowila spotkac sie z toba. Chcialam, zeby poczekala na mnie i nie opuszczala domu, dopoki nie przyjade, czulam, ze telefon oraz mieszkanie Barskiego moga byc na podsluchu. Nie poczekala... Wybiegla po pewna smierc. Ci, ktorzy kontrolowali Barskiego, nie mogli dopuscic, aby ktokolwiek dowiedzial sie o jego aktualnej roli agenta... byc moze czynnego w sluzbie supermocarstwa. Policja umorzyla sledztwo, nie pytajcie, jakimi metodami udalo mi sie ustalic, ze za kierownica siedzial wtedy Sasza, a Hans i Jura ubezpieczali operacje. Dlatego musieli zginac. -Ale skoro ich mocodawcy wiedzieli, ze pani moze znac prawde, dlaczego pani jednej odpuscili? Stanowila pani przeciez realne zagrozenie. -Nie sadzili, ze wiem az tyle, nie znali mych kontaktow z Brzezniakowa, poza tym chyba zlekcewazyli samotna stara kobiete z esbecka przeszloscia. Nie mialam zreszta zadnych dowodow w reku. Nie znalam nawet numeru telefonu kontaktowego, ktory przechwycila Magda. Poza tym bylam monitorowana dzien i noc, wiec wiedzieli, ze nie przedsiewzielam zadnych krokow. -Jak to wiedzieli? -Karol dla nich pracowal. -Ranowicz? -Tak, i mogl potwierdzic, ze caly czas zachowywalam sie wyjatkowo ostroznie. Nie podzielilam sie swoja wiedza z policja. By uspic ich czujnosc, na wszelki wypadek odczekalam ponad pol roku, nie wykonujac zadnego ruchu. -Jednak rozstala sie pani z Ranowiczem. -Przekonalam go, ze wobec nieuchronnosci lustracji powinnam odejsc z notariatury. Przyjal to z ulga. A ja, korzystajac, ze zwiazal sie z jakas mlodka, wymowilam mu wikt i opierunek. -Nie bala sie pani, ze zostanie wyeliminowana? -Szczerze mowiac - nie. W moim wieku czlowiek oswaja sie z mysla o smierci. Zreszta delikatnie dalam Karolowi do zrozumienia, ze gdyby cos mi sie przydarzylo, cala moja zdeponowana wiedza trafi prosto do ministrow Macierewicza i Wassermanna. Chyba potraktowal to powaznie. Dopiero wowczas moglam zaczac realizowac swoj plan. Wczesniej postanowilam wykorzystac ciebie, Wiktorze. -Jako przynete? -Mowiac szczerze, nie tylko. Wiedzialam, ze sprobujesz sledztwa, ze bedziesz myszkowac w archiwach, ze moze cos znajdziesz, czego mi sie nie udalo. -Z pani wiedza byloby mi latwiej. -Nie watpie, ale jeszcze mniej bezpiecznie. Z poczatku wiedzialam bardzo niewiele. Co do sprawcow mialam pewne podejrzenia. Ciagle zachowalam kontakty w policji. Niestety, nie posiadalam zadnych dowodow. Musialam zmusic ich, by sie sami ujawnili. -I to sie udalo? - wtracila Dorota. -Nadspodziewanie. A teraz musze dojsc do rozkazodawcow. -A gdy to sie uda, co pani zrobi? -Wymierze im sprawiedliwosc - powiedziala ze smiertelna powaga. - Magdzie sie to nalezy! XV GARDEN PARTY Noca w zaciemnionym domu latwiej jest zauwazyc sygnaly z zewnatrz. Przybycie goscia zwiastowaly najpierw dlugie swiatla samochodu jadacego wolno droga potem doszla do naszych uszu glosna praca silnika starego poloneza.-To nie Pawel - szepnalem. Moj brat jezdzi luksusowym volvem. Woz zatrzymal sie przed brama. -Nic sie nie denerwujcie. Pan doktor przybedzie najwczesniej za pol godziny. To na razie moje odwody. - "Paulina" otworzyla drzwi i nacisnela przycisk zwalniajacy zamek furtki. Osoba, ktora pojawila sie w snopach swiatel oswietlajacych podjazd, byla drobna, nerwowa. I doskonale mi znana. -Dobry wieczor, pani Brzezniakowa! - powiedzialem. -Alez, Wikciu, umowilismy sie przeciez, ze bedziesz mi mowil Zdzicha. Cmoknalem Brzezniakowa w reke i przedstawilem jej Dorote. Potem obie panie przywitaly sie serdecznie, a "Paulina" zreferowala wdowie w duzym skrocie zdarzenia ostatnich godzin. Zakonczyla wzmianka o Ratajskim. -Mowi ci cos to nazwisko? Moim zdaniem to pikus, zeby pracowac na wlasny rachunek. Zdzislawa nie zastanawiala sie dlugo. -Nie wiem, co porabia teraz, wypadlam z kursu, ale na poczatku lat dziewiecdziesiatych mowilo sie, ze pracuje dla Wroniaka. W pierwszej chwili nie uwierzylem wlasnym uszom. -Aleksandra Wroniaka? - upewnialem sie. - Tego rekina od mediow? -A takze od paliw, domow towarowych, elektroniki i biotechnologii - potwierdzila Brzezniakowa. - Wtedy dopiero stawial pierwsze kroki w Polsce, a Ratajski pomagal mu nawiazywac kontakty z polswiatkiem. -Czekaj! - zawolala Rokicka. - Ale jestem ciemna! Zupelnie nie skojarzylam. Przeciez ja tez doskonale znalam Wroniaka. Tylko ze wtedy, w latach osiemdziesiatych, dopiero co przyjechal do Polski i jeszcze nosil zupelnie inne nazwisko. Zaraz sobie przypomne... -Felsztajn - podpowiedziala Brzezniakowa. - Sasza Dawidowicz Felsztajn. Chociaz zupelnie nie wygladal na Zyda. Blondyn, niebieskie oczy... Pewnie Chazar! -Tak, tak. Wyplynal na szersze wody gdzies w stanie wojennym. Nazwisko wzial po zonie. Marioli. Mial brytyjski paszport, ale niezmiennie doskonale kontakty z sowiecka ambasada... - Rokicka uderzyla sie dlonia w czolo. - Cholerny alzheimer! Dopiero teraz otwieraja mi sie rozmaite klapki. Przeciez w polowie lat dziewiecdziesiatych ten Ratajski byl u niego dyrektorem. Sluchalem tych informacji i po prostu krecilo mi sie w glowie. Aleksander Wroniak nalezal do samej szpicy najbogatszych z listy tygodnika "Wprost". Media, paliwa, handel. Przyjaciel politykow wszystkich opcji, mecenas sztuki, obywatel swiata... -Poczekaj - przerwala Rokicka - ktora to godzina? -Dochodzi dwunasta. Czemu pytasz? -W kregach ludzi zamoznych to dosyc wczesna pora. A gdybysmy tak zlozyli krotka niezapowiedziana wizyte panu Wroniakowi. Z tego, co wiem, ma rezydencje w Miedzylesiu. Niedaleko stad. -A co z Katarzyna? - Wskazalem nieruchome cialo na kanapie. - Pawel zjawi sie najwczesniej za dwie godziny. -Pojedziemy tam we dwie ze Zdzislawa. -A my? -Zostaniecie tutaj. Zreszta - dorzucila - nie byliscie zaproszeni. -Moglibysmy sie przydac - zaczela Dorota, ale karcace spojrzenie "Pauliny" wystarczylo, zeby glos uwiazl jej w gardle. Ja nie protestowalem. Nie mam duszy Jamesa Bonda i dewiza, ze lepiej byc zywym tchorzem niz umarlym bohaterem, znacznie lepiej odpowiada mojej psychice. -Badzcie czujni i nikogo nie wpuszczajcie - poradzila Brzezniakowa. Obie starsze panie wsiadly do mercedesa, niedawno jeszcze nalezacego do "komanda zabojcow", i pochlonal je mrok. * * * Minela polnoc, ale nie moglismy spac. A gadac? Tez nie bardzo nam sie chcialo. Postanowilem nie wracac do zdarzen sprzed przybycia Katarzyny i wiele wskazywalo, ze Dorota podjela podobne postanowienie.Woz mojego brata zajechal pod brame pare minut po drugiej. Pawel nie kryl zdenerwowania. -Co sie dzieje? W co ty sie wpakowales? - pytal. Milczaco pokazalem mu nieprzytomna Katarzyne. -Niezla laska. - Cmoknal z uznaniem. - Co jej jest? Przedawkowala. Dorota uniosla koc, ujawniajac prymitywne opatrunki nasiakniete krwia. -Rany boskie, dlaczego nie zawiezliscie jej do szpitala?! - wykrzyknal. Poinformowalem go, ze przynajmniej do powrotu pani Rokickiej i do przesluchania zabojczyni jest to opcja niemozliwa. -Alez ta kobieta stracila mnostwo krwi i potrzebuje natychmiastowej transfuzji! -To zrob jej transfuzje. Propozycja moze wariacka, okazala sie mozliwa. Na metalowym medaliku noszonym przez Kate na szyi zapisana byla jej grupa krwi AB plus. Uniwersalnego biorcy. Jako ze nikt z nas nie mial Rh minus wszyscy nadawalismy sie na dawcow. Trzy porcje juchy sprawily, ze wczesnym brzaskiem Bialorusinka odzyskala przytomnosc. -A co to za cwelowaty przystojniaczek? - powiedziala polprzytomnie na widok mojego brata. Nie otrzymawszy odpowiedzi, usnela. Tymczasem do switu obie starsze panie nie powrocily. Zaniepokojony mozliwoscia, ze ich akcja zakonczyla sie wpadka, zaczalem rozwazac inne scenariusze rozwoju wydarzen. Wszystkie sprowadzaly sie do jak najszybszego opuszczenia drewniaka i kontaktu z odpowiednimi organami. Wprawdzie nadal nie wiedzielismy, co sie szykuje, ale fakt, ze komando Katarzyny mialo do 1 wrzesnia ewakuowac sie z Polski, wskazywalo, ze nie mamy wiele czasu. Tylko czym moglismy sie pochwalic, zglaszajac sie do ABW. Fantastycznymi opowiesciami o superagencie Barskim i trzema trupami w ogrodku? Owszem, byla jeszcze Katarzyna, ale jesli konsekwentnie postanowila isc w zaparte... -Poczekajmy z tym kontaktem, znajdzmy najpierw Podlaskiego - proponowala Dorota. - Moze ta zdzira nam cos powie. Niestety, pod nieobecnosc "Pauliny" Kate stracila jakakolwiek chec do wspolpracy. Chociaz budzila sie co jakis czas, konsekwentnie milczala, wpatrujac sie w nas ni to bezczelnie, ni to z politowaniem. Okolo dziewiatej pod brama zapiszczaly hamulce mikrobusu. Rokicka wrocila cala i zdrowa. Brzezniakowa pozostala w Miedzylesiu, aby kontynuowac rozpoznanie. Przez cala noc nie odkryly niczego interesujacego. Wroniak spedzal wakacje na swym jachcie, zeglujac miedzy Majorka Capri a Cap d'Antibes, i dopiero dzis wieczorem prywatnym odrzutowcem mial wrocic do kraju. "Zazwyczaj laduje w Goraszce" - twierdzili dobrze poinformowani. -A Ratajski? - zapytalem. -Okazalo sie, ze to bardzo rozrywkowy czlowiek. Kolo trzeciej udalo mi sie go namierzyc w prywatnym kasynie w Radosci, potem zabawil trzy kwadranse w polozonej obok agencji towarzyskiej i dopiero dwie godziny temu wrocil do domu w Aninie. -Nie moglyscie go przejac? - zapytala Dorota. -Caly czas towarzyszyl mu uzbrojony ochroniarz. Jedno jest prawie pewne. Jesli Ratajski jest zleceniodawca Kate, nie odczuwa zadnego niepokoju. Zachowuje sie jak czlowiek wyluzowany, przekonany, ze wszystko zostalo zalatwione. Rozmowe toczylismy szeptem ze wzgledu na obecnosc spiacej za rozsuwana sciana Katarzyny, przy ktorej na wszelki wypadek czuwal Pawel. Byc moze zastanawial sie nad technikami seksualnymi stosowanymi przez funkcjonariuszki OMON-u. Rokicka dala rannej pospac do dziesiatej, potem wznowila przesluchanie. -A zatem powiedz mi z laski swojej, gdzie ukrylas swego amanta? - zaczela. -Nie masz prawa mnie przesluchiwac - burknela Kate. - Przekaz mnie glinom. Z nimi ewentualnie porozmawiam. -Nie mam takiego zamiaru. - Usmiechnela sie "Paulina". - Proponuje ci prosty uklad: zycie za zycie. Bralas udzial w zabojstwie mojej corki i powinnas zginac, ale gotowa jestem dokonac wymiany. -A na co ci ten gnojek? Niczego nie wie, do niczego sie nie przyda. -Wystarczy, ze jest przyjacielem mego przyjaciela. Poza tym to nie ja jestem tu od skladania wyjasnien. I tak wydre je z ciebie. Pan doktor dysponuje w swej bogatej apteczce paroma specyfikami, ktore zmieszane we wlasciwych proporcjach rozwiaza ci jezyk. Powiesz wszystko, a potem umrzesz. Zareczam, twoja agonia bedzie dluga i nieprzyjemna. Moze nie tak spektakularna jak Litwinienki po radioaktywnym polonie, ale gwarantuje ci, pozalujesz, zes sie urodzila! Rokicka mowila to tonem tak spokojnym, ze wrecz przerazajacym. Ciarki przeszly mi po plecach i moglem tylko domyslic sie, czego doswiadczala Katiucha. Pawel juz wczesniej uciekl do ogrodu. -Chce gwarancji - powiedziala naraz Bialorusinka - chce pewnosci, ze mnie nie zabijesz, kiedy ci wszystko powiem. -Pewnosc - wielkie slowo? Musi ci wystarczyc, ze masz swiadkow mojej obietnicy. Powtarzam, kiedy sie to wszystko skonczy, zwroce ci paszport, kluczyki do samochodu i dam dwanascie godzin... Zdazysz przez ten czas uciec, powodzenia! -Nie moze pani tego zrobic! - Pawel, ktory jednak podsluchiwal przez uchylone drzwi, poczul, ze musi zaprotestowac. -Zrobie to, synku! I nikt mi nie przeszkodzi. Wczoraj weszlam na sciezke prywatnego wymierzania sprawiedliwosci i nie mam juz odwrotu. A ona - glowa wskazala na agentke - doskonale o tym wie. * * * Pod latarnia bywa najciemniej. Podlaskiego zgodnie z zeznaniem Katarzyny znalezlismy w piwniczce jego wlasnego domu. Kilka metrow ponizej buduaru troskliwej matki, pewnej, ze jej syneczek wypuscil sie znowu gdzies z szykowna, choc nieakceptowana narzeczona. Juz od drzwi uderzyl nas okropny odor. Adam, zwiazany jak baleron i precyzyjnie zakneblowany, lezal polprzytomny z odwodnienia i obrzydzenia we wlasnych ekskrementach. Pawel stwierdzil, ze bez naszej interwencji moglby nie przezyc kolejnej doby. Szybko zabral go do szpitala.Katarzyne umiescilismy tymczasowo w mieszkaniu Rokickiej. Protestowala glosno, domagajac sie uwolnienia. -Przeciez obiecywaliscie, ze mnie puscicie! Tyle warte jest wasze slowo? -Po pierwszym wrzesnia bedziesz wolna - zapewniala "Paulina". Po poludniu w pizzerii niedaleko Starej Milosnej spotkalismy sie z Brzezniakowa. -Wroniak przylecial - oznajmila, zaprowadziwszy nas do wydzielonej sali, gdzie moglismy rozmawiac bez swiadkow. - Dzis wieczorem organizuje wielkie party w swojej posiadlosci. Pozegnanie lata! -Ma pani zaproszenie? - zapytala Dorota. -Mam cos lepszego. - Brzezniakowa wskazala dwojke mlodych ludzi siedzacych w kacie pomieszczenia - cycata dziewczyne w mikroskopijnym mini i niewiele od niej starszego chlopaka o typowym wygladzie alfonsa z blyszczacymi wlosami "na zmoczonego bobra". -A co to za typule? - zapytala "Paulina". Brzezniakowa, ktora za mlodych lat przepracowala pare sezonow w "obyczajowce" i miala podejscie do pewnego asortymentu ludzi, kiwnela na nich palcem. Podeszli do naszego stolika. -Jestem Maja, tancerka erotyczna - przedstawila sie dziewczyna. -A ten? -Moj impresario. Toni. -Od znajomego z branzy dowiedzialam sie, ze na dzisiejszy wieczor do rezydencji Wroniaka zakontraktowano kilkanascie takich kroliczkow. -Paru brakuje - "zmoczony" wykrzywil miesiste wargi - nie wrocily z zagranicznych tournee, ale jak pani sobie zyczy, mozemy zabrac bezpruderyjna amatorke. - Tu oblesnie lypnal na Dorote. -Kogo macie na mysli? Mnie? - Dziewczyna byla tak zaskoczona, ze poczatkowo nawet nie zaprotestowala. - Przeciez ja nie umiem tanczyc! Toni zachichotal: -Akurat tanczenie nie jest ta umiejetnoscia ktora bedziesz sie tam musiala wykazac, zlotko. Daje dwa tauzeny za noc. Napiwki naturalnie twoje. Poczerwieniala z wscieklosci Dorota odwolala mnie na bok. -Co ty sobie wyobrazasz, mam pojechac na ten piknik w charakterze kurwy?! -Raczej hostessy - uscislilem. - To wedlug Zdzislawy jedyny sposob, zeby przeniknac do srodka tego zgromadzenia! -W zyciu. Nie ma takiej ceny, za ktora zgodzilabym sie to zrobic! Co wy sobie wyobrazacie, ze za dwa tysiace... -Niczego sie nie boj, bede caly czas kolo ciebie, nie pozwole cie skrzywdzic. Ciotki tez beda czuwaly w odwodzie. Po chwili wrocilismy na sale. -Trzy tysiace i ani zlotowki mniej - powiedziala Dorota do Toniego. -Zgoda, siostro. - Usmiechnal sie. - A ja cie bralem za amatorke. Spotkajmy sie o jedenastej wieczorem na stacji BP za Stara Milosna. Przyjada tam po nas. -Wolalbym pojechac wlasnym wozem - powiedzialem. -To nie ma znaczenia, co byscie woleli. Nie my wyznaczamy reguly. * * * Rezydencja Aleksandra Felsztajna-Wroniaka lezala w samym sercu mazowieckiego parku krajobrazowego, w dodatku w jego czesci okreslonej terminem "rezerwat scisly". Prowadzil do niej lesny dukt o zwirowej ekologicznej nawierzchni, opatrzony napisem "Droga prywatna". Mikrobus zabral nas z pobocza pare metrow kolo stacji. Wysadzila nas tam "Paulina", twierdzac, ze lepiej, zeby nie zarejestrowaly nas kamery, a sama zaparkowala wsrod samochodow pod sklepem, po czym dolaczyla do grupki. Polonez Brzezniakowej zostal zaparkowany jeszcze dalej, przy wylocie piaszczystej uliczki.-A pani mysli, ze jest niewidzialna? - zapytala Dorota. - Kamera pani nie uchwyci? -Mnie juz nic nie jest w stanie zaszkodzic. - Rozesmiala sie byla policjantka, po czym wyjela z bagaznika rower-skladak i popedalowala w glab lasu. Transport, ktory zapowiedzial Toni, pojawil sie gdzies po kwadransie. Mikrobus, prowadzony sprawnie przez ogolonego na lyso osilka, byl prawie pelen. Siedziala juz w nim szostka wystrzalowych laseczek, brunetek, szatynek i naturalnych blondynek, o szerokich ustach charakterystycznych dla specjalistek milosci oralnej. Panny, mimo ze wieczor mogl byc chlodny, ubraly sie bez wyjatku w przewiewne szatki bardziej odslaniajace niz zaslaniajace detaliczne zalety. Zauwazylem, ze byl to zdecydowanie wyzszy sort niz tirowki. Dziewczyny nie klely, nie chichotaly jak kretynki, przeciwnie wyrazaly sie poprawnie i dosc powsciagliwie. Wiekszosc musiala sie doskonale znac z podobnych okazji. Na Dorote od razu popatrzyly jak na konkurencje. -A gdzies ty sie uchowala? - zapytala najwyzsza z nich, rudowlosa Kama. -Prosze? -Kama pyta, gdzie pracowalas wczesniej? - podpowiedzial Toni. -W Nowym Saczu - rzucila bez mrugniecia powieka. W spojrzeniu, jakim zgodnie ja obrzucily, byla jednoznaczna recenzja: "Wiocha" Zastrzezen natomiast nie wzbudzila obecnosc Brzezniakowej. "Impresario", zgodnie z wczesniejsza umowa przedstawil ja jako garderobiana. Kwadrans pozniej samochod z piskiem hamulcow zaparkowal na wypelnionym luksusowymi autami placyku. Sadzac po liczbie samochodow, urodziny Wroniaka sciagnely co najmniej dwie setki gosci. Nie brakowalo aut na zagranicznych rejestracjach, a takze limuzyn dyplomatow. Wysiedlismy na skraju zadrzewionej, piaszczystej moreny. Miedzy wysokim szpalerem drzew a naroznikiem domu widac bylo rzesiscie oswietlona przestrzen opadajaca w strone niewidocznego basenu, skad dobiegal gwar gosci. Nie bylo jednak czasu na rozgladanie sie. Od razu wyrosl przy nas ogolony na lyso ochroniarz. Toni uscisnal mu reke i wskazal na mnie. -Krysiak bedzie mi dzis pomagal, opiekuje sie ta mala Doris - przedstawil mnie i dodal wyjasniajaco: - Kompletnie nie ma ludzi do roboty. Goryl obmacal mnie pobieznie, rowniez nie odmowil sobie przyjemnosci obmacania kazdej z "tancerek", na koniec nieufnie popatrzyl na Brzezniakowa wychodzaca z wozu. -A ta stara larwa, to kto? Tez bedzie sie rozbierac? -To nasza garderobiana i rownoczesnie wizazystka - wyjasnil Toni. - Jakby sie ktora przypadkiem spocila. Rozesmiali sie obaj. Jakos nie przyszlo ochroniarzowi do glowy, zeby rewidowac starszawa wdowe po milicjancie. Punkt dla nas. Zastanawialem sie, czy Alinie Rokickiej takze uda sie przeniknac do rezydencji. Ale w koncu bylo to jej zmartwienie. W czesci gospodarczej panowal zrozumialy rozgardiasz, totez nikt nie zwrocil na nas uwagi. Pozostawiwszy dziewczyny w pomieszczeniach przeznaczonych na garderoby, postanowilem poszukac faceta o imieniu Raff, odpowiedzialnego za "czesc artystyczna". Z lekka trema wslizgnalem sie do holu i zmieszalem z towarzystwem. Gestem swiatowca wzialem drinka z tacy i rzucilem okiem na krysztalowe lustro. Od biedy, jesli nikt nie zwroci uwagi na przykrotki garnitur kupiony w "Promenadzie" (nie znalazlem mojego rozmiaru), moglem uchodzic za mlodego biznesmena. Moja pozycje podkreslal zloty rolex na przegubie (nie wiem, czy nie kupiony przypadkiem w Hongkongu na wage), ktory zalatwila dla mnie pani Rokicka. Wiekszosc gosci bankietowala w ogrodzie. Przy basenie w ksztalcie gigantycznej nerki przygrywal kwartet skrzypcowy, pieknie miksujacy sie ze szmerem rozmow, przerywanych tylko niekiedy wybuchem smiechu. "III Rzeczpospolita sie bawi" - pomyslalem, zastanawiajac sie, czy przypadkiem nie trafie tu na jakiegos znajomego. Ryzyko nie bylo wielkie, nie obracalem sie dotad w rownie wytwornym towarzystwie. Szukajac dobrego punktu obserwacyjnego, trafilem na drzwi do toalety. -Zajeta! - poinformowala mnie, najwyrazniej czekajaca na swoja kolejke, tegawa niewiasta, urody nieszczegolnej, za to z kolekcja bizuterii godna lady Astor. - Ale sa wolne toalety na gorze. Pan mlody, schody mu niestraszne... Podziekowalem, po stopniach biegnacych wokol owalnego holu wspialem sie na pierwsze pietro. Tu bylo zdecydowanie pusciej. Jakas parka migdalila sie na kanapce we wnece. Pare osob palilo papierosy na obszernym balkonie z widokiem na ogrod. Ja jednak nie laknalem towarzystwa, a punktu obserwacyjnego. Odnalazlem kolejne schody, wiodace na jeszcze wyzsza kondygnacje. Tam panowal juz zupelny spokoj, a pozamykane pokoje swiadczyly, ze goscinnosc i otwartosc gospodarza ma swoje granice. Natrafilem na toalete z oknem wychodzacym na tarasy opadajace w strone basenu. Tam kolo barow i grillow tlum byl najwiekszy. Od znanych twarzy moglo zakrecic sie w glowie. Ministrowie stanu z gabinetow dwoch bylych prezydentow, kilku poslow opozycji, sedziwy autorytet moralny, otoczony wianuszkiem przydupasow, znany rezyser z uczepiona jego ramienia kokota, w ktorej rozpoznalem przygasla gwiazde mediow, modni aktorzy, producent telewizyjny oraz dosc liczna grupka dziennikarzy, znanych z bezkompromisowych krytyk wobec aktualnego rzadu. Rozgladalem sie za Barskim - bardzo pasowalby do tego towarzystwa, ale jakos nie zdolalem go wypatrzec. Moze zreszta nie znalazl sie na liscie zaproszonych. Nie bedac wytrwalym czytelnikiem pism ilustrowanych, nie potrafilem zidentyfikowac wielu twarzy, choc wiedzialem, ze wszystkie musza zaliczac sie do kategorii celebrities. Wroniaka zauwazylem dopiero po dluzszej chwili. Tanczyl z przystojna kobieta - jedna z gwiazd pierwszej wielkosci z "Klubu Krakowskiego Przedmiescia". -I ona tutaj, bez meza, no, no! - mruknalem z podziwem. Zastanawialem sie, czy wsrod tej rzeszy wybranych znajdowal sie Ratajski. Ale jak mialem to sprawdzic, nie znajac nawet rysopisu. Pomysl pojawil sie dopiero po pewnym czasie. Na razie jednak postanowilem zbadac reszte budynku. Doszedlem do prywatnego skrzydla, minalem kilkanascie eleganckich drzwi i znalazlem sie na galeryjce, z ktorej rozciagal sie widok na salon o wielkosci boiska do siatkowki. W klasycystycznym wnetrzu, chyba dosc wiernej replice Lazienek (kto zreszta wie, moze dzis w Palacu na Wodzie stoja duplikaty, a oryginaly sa tu), przygrywala nowoczesniejsza orkiestra, a i rytmy preferowano bardziej dynamiczne. W koncu galerii dostrzeglem male drzwiczki prowadzace na strych, a zaraz za nimi objawil sie swietlik, za dnia pozwalajacy wpadac slonecznym promieniom do pietrowej biblioteki przylegajacej do salonu. Obecnosc wyjatkowo okazalego ksiegozbioru (wylacznie tomiszcza w polskorkach ze zloceniami) zdziwila mnie, Wroniak nie wygladal na bibliofila, a jeszcze mniej na czytelnika czegokolwiek poza gazeta gieldowa. Ale moze byly to wylacznie same grzbiety. W odroznieniu od przylegajacego do biblioteki salonu w jej wnetrzu nie bylo nikogo poza parka intensywnie kopulujaca na biurku. Mimo polmroku nie mialem trudnosci z rozpoznaniem kochankow. Mloda gwiazdka, ktora calkiem niedawno zadebiutowala w popularnej telenoweli, zalatwiala sobie wlasnie nowego sponsora. "Pan senator ma niezly gust" - pomyslalem. I wycofalem sie dyskretnie. Doszedlem do waskich schodow awaryjnych i starajac sie schodzic jak najciszej, dotarlem na parter, gdzie natrafilem na wyjscie awaryjne prowadzace na ogrod. Pchnalem ostroznie drzwi. Otworzyly sie lekko i cicho. Po zewnetrznej stronie, jak w Ameryce, nie bylo klamki. Natychmiast wzdluz muru smignal ku mnie cien. -Dlugo kazales na siebie czekac, Wiktorze - szepnela Rokicka, wslizgujac sie do budynku. -Miejmy nadzieje, ze kamery cie nie zarejestrowaly? -Zarejestrowaly i co z tego? Jestem przekonana, ze kontrolerzy maja mnostwo innych ciekawszych scen do ogladania. Kiedy beda analizowac nagrania, po nas nie zostanie nawet slad. -Oby! Zaprowadzilem ja na gore, a mijajac drzwiczki prowadzace do swietlika ponad biblioteka nie moglem sie powstrzymac przed zapuszczeniem zurawia. Kopulanci juz skonczyli. Dziewczyna zniknela, a senator zadowolony z siebie w rozchelstanej koszuli zaciagal sie cygarem. "Paulina" zajela miejsce na galeryjce ponad salonem, a ja wrocilem do czesci gospodarczej. Dorote zastalem roztrzesiona. -Czy wiesz, co oni chca ode mnie? -Podejrzewam, ze masz zatanczyc na rurze albo zrobic striptiz - zauwazylem domyslnie. -Zeby! Wpadlam w oko rezyserowi. Mam kompletnie naga dac sie pokryc smietana i stanowic czesc tortu... -Boisz sie, ze cie zjedza? - zapytalem zlosliwie. -Zjesc nie zjedza, ale Raff twierdzi, ze beda mnie lizac. Brr! - Zadygotala. - Dopiero, jak napasa brzuchy i oczy, moge splukac sie w basenie. -Spokojnie, kochanie. Miejmy nadzieje, ze nie dojdzie do tego punktu programu. -Gdzie sie podziewasz, Doris! Mialas nie pokazywac sie gosciom. - Z korytarzyka wychynal szczuply brunecik o waskim pyszczku dobrze wytresowanego szczura. -To jest moj impresario - powiedziala dziewczyna - poznajcie sie. -Artur Krysiak - wyciagnalem reke do mlodego mezczyzny. -Raff Nowik - odparl. Dlon mial miekka, lekko spocona. Bylem zbyt zaskoczony, by sie tym przejmowac. -Nie jest pan przypadkiem siostrzencem tego znakomitego pisarza Henryka Barskiego? - musialem zadac to pytanie. -A nie widac? - zasmial sie, odslaniajac garnitur zdrowych zebow, godnych artysty z Hollywood. - Zna pan mego wuja? -Mialem te przyjemnosc. -Przyjemnosc to chyba raczej srednia. Wuj facetami interesuje sie jedynie w swoich powiescidlach. -Nie jestem fanem jego tworczosci, choc podziwiam rozglos, z jakim sie spotyka. -Ja, mowiac szczerze, tego nie czytam. Nie zapytalem, czy niechec do ksiazek Barskiego rozciaga sie rowniez na jego ksiazeczki czekowe. Wolalem zmienic temat. -Slyszalem, ze wyjechal pan do Australii? -Jedynie na krotko. Wuj szybko zatesknil za moim towarzystwem i poprosil, zebym wrocil. A ukochanemu wujowi sie nie odmawia. "Jasne - pomyslalem - zapewne po smierci Magdaleny po raz kolejny zmienil tez testament". A glosno rzeklem: -Jakos nie widzialem go tu dzisiaj. -Nic dziwnego. Od trzech dni nie wychodzi z domu. Z nikim nie chce gadac. Nawet ze mna. -Chory? -E tam, zaraz chory... Zadna cholera go nie wezmie. Konczy jakas powiesc i szlifuje wystapienie. Jutro spotyka sie na zamku z Angela Merkel i naszymi rodzimymi "kartoflami". Twierdzi, ze "w tym trudnym okresie napiec i konfliktow ma doprowadzic do zblizenia naszych bratnich narodow". W kazdym razie niezaleznie, czy mu sie to uda, dostanie od Blizniakow Orla Bialego. -To pewne? -Oczywiscie. Po mniej wazne badziewie nawet by sie nie schylil. Chcialem kontynuowac rozmowe, ale Nowik przypomnial sobie widac o swych zadaniach, bo tylko klepnal Dorote w pupe i rzucil: -Masz dwadziescia minut, zeby sie przygotowac, Doris. Mam nadzieje, ze pachy i cipsko sa juz wygolone, nie chcialbym, zeby nasza smietanka znalazla wlos w smietanie. Zasmial sie z wlasnego zartu i pociagnal dziewczyne za soba. Dorota puscila mi blagalne spojrzenie. Udalem, ze go nie zauwazam, i wrocilem na galeryjke. W oczekiwaniu na toast salon zaczal z wolna sie wypelniac, towarzystwo rozgrzane tancem i alkoholem splywalo ze wszystkich stron, zajmujac miejsca wokol podium. "Najwyzszy czas" - pomyslalem. Wyciagnalem komorke Katiuchy, wybralem numer Ratajskiego. Razem z Rokicka obserwowalismy tlum, majac nadzieje, ze totumfacki Wroniaka gdzies tam jest i zaraz sie ujawni. Puscilem impuls, jeden, drugi. Gdy ktos wreszcie odebral, rozlaczylem sie. -Tu go nie ma - powiedziala Rokicka, nie kryjac zawodu. Nasza niepewnosc trwala cale poltorej minuty. Otworzyly sie bowiem jakies drzwi za estrada i zobaczylem mezczyzne o byczym karku i nabieglej krwia twarzy wieprzka, ktory jak wytrawny plywak przebijal sie przez tlum w strone Wroniaka. Biznesmen, zauwazywszy go, nie kryl wscieklosci. Ten jednak pochylil sie i szepnal mu cos do ucha. Wroniak zmartwial, potem ujal Ratajskiego pod ramie i pociagnal w strone drzwi biblioteki. Pobieglem ku swietlikowi. Kiedy znalazlem sie w punkcie obserwacyjnym, wokol biurka zdazyla zgromadzic sie czworka mezczyzn - do Wroniaka i Ratajskiego dolaczyl znany juz mi z pobieznego obszukiwania szef ochrony oraz, co ciekawe, prawnik o glosnym nazwisku, znany z tego, ze kazda swolocz potrafil wybronic przed wyrokiem. Tylko po gestach moglem domyslac sie, o czym mowia. Ratajski pokazywal swoja komorke. Wroniak wzial ja do reki. Bylem przekonany, ze sprobuje do mnie zadzwonic. Blyskawicznie wylaczylem aparat i wydlubalem karte. Biznesmen probowal dwukrotnie sie polaczyc, potem prawdopodobnie zaklal. W tym momencie, silnie gestykulujac, zaczal nawijac mecenas. Wroniak sluchal go dluzsza chwile, potem przerwal mu niecierpliwym ruchem reki i zwrocil sie do ochroniarza. Widzialem, jak ow spial sie niczym biegacz w dolku startowym. W trzydziesci sekund potem wypadl tylnym wyjsciem z biblioteki z komorka przycisnieta do ucha. Pobieglem do Rokickiej, dyzurujacej na galerii, i zreferowalem jej, co widzialem. -Powinnismy sie zmywac - zdecydowala. - Potwierdzilo sie, kto w tym maczal palce i to na razie wystarczy. A oni, jesli sa dosc cwani, szybko zorientuja sie, ze jestesmy na ich terenie. Jesli nawet nie mieli mozliwosci lokalizacji, skad dzwoniles, na pewno wezma pod uwage to, ze moglismy wpasc do nich z wizyta. -Biegne po Dorote i Zdzislawe! - powiedzialem. W ciasnej garderobie obok kuchni trafilem w sam srodek klotni. -Chce zostac w stringach - upierala sie Dorota, przyslaniajac dlonmi obnazone piersi. -Nie ma mowy! - krzyczal Raff. - Nie za to ci place. A jak trzeba bedzie zrobic loda solenizantowi, tez go zrobisz. Moze wyprobujemy, czy potrafisz? -Chwileczke! - Wpadlem jak burza do kanciapy. - Tego nie bylo w kontrakcie! -Pierdolic kontrakty, dostajecie zywy szmal! - wrzasnal Nowik. Nic wiecej nie powiedzial, cios zadany przez watla Brzezniakowa, do tej pory ukryta za szafa pozbawil go przytomnosci i poslal w rog pakamery. -Ubieraj sie, wiejemy! - rzucilem do mojej dziewczyny. Nie musialem dwa razy tego powtarzac. Po naradzie w bibliotece spodziewalem sie najgorszego. Wroniak mogl na przyklad oglosic, ze na przyjeciu pojawili sie nieproszeni goscie i zarzadzic ogolna kontrole. Nic takiego jednak nie nastapilo. Dalej bawiono sie w najlepsze, czekajac na danie wieczoru. Nie znaczy to jednak, ze postanowiono nam odpuscic. Brzezniakowa, ktora poszla na zwiady, zameldowala, ze dwoch ochroniarzy stanelo przy wyjsciu gospodarczym. Rowniez wejscie z foyer do ogrodu obstawilo trzech barczystych facetow ze sluchawkami w uszach. Jednoczesnie jakis nieciekawy typ pojawil sie na galeryjce ponad salonem. Przypomnialem naszym paniom o wyjsciu awaryjnym. Przeslizgnelismy sie przez nie cala nasza czworka. Bylo niepilnowane. Jednak po drugiej stronie trawnika zobaczylismy kolejnego, masywnie wygladajacego faceta spacerujacego z psem. -Cholera! - zaklalem. -Zaraz sobie pojdzie, okraza gmach raz na kwadrans - uspokoila mnie Rokicka. Po glowie krazyly mi rozne fantastyczne pomysly wyjscia z sytuacji, na przyklad oddanie kilku strzalow w piramide butelek ponad barem i w ten sposob wywolanie paniki wsrod gosci albo wezwanie policji za pomoca meldunku, ze na rezydencje Wroniaka napadli terrorysci, jednak Rokicka odradzala takie rozwiazania. -Nie zmuszajmy ich do ostatecznosci. Na razie kontrolujemy sytuacje. Jest tu mnostwo ludzi, potencjalnych swiadkow, wiec nawet jesli nas dostrzega nie zaryzykuja strzelaniny. Beda raczej starali sie ustalic, kim jestesmy. I nie powinnismy im w tym pomagac. Rzeczywiscie po paru minutach goryl z psem sie oddalil. A my wyszlismy na zewnatrz. Zeby dojsc do parkingu, trzeba bylo minac ogrod rozany, pergole i cienista alejke. Nigdzie nikt mnie nie zatrzymal. Na zatloczonym parkingu krecil sie tylko jeden wartownik. Chodzil z latarka od samochodu do samochodu i oswietlal ich wnetrza. -Szukaja nas - dobiegl mnie szept Doroty. - Jednak wiedza ze tu jestesmy. Rokicka przytknela palec do ust. Gestem nakazala nam pozostac na miejscu. A potem wolno ruszyla w strone bramy. Ta ciagle byla szeroko otwarta. Nastepnie zaczela skradac sie miedzy samochodami. Wydawalo sie to nam wiecznoscia. Ukryta za bajeranckim land-roverem, przysiaglbym, nalezacym do Nowika, czekala, az wartownik ja minie. Potem uderzyla. Mezczyzna padl, nie wydajac jeku. W stacyjce land-rovera tkwily kluczyki i na szczescie zadne inne auto nie blokowalo wyjazdu. "Paulina" uruchomila woz od razu i nie zapalajac swiatel, wyrwala do przodu. Z domu wypadl szef ochroniarzy, ale mogl zobaczyc jedynie tyl samochodu. Po chwili pojawili sie i jego kumple, dosc bezradni, droge wyjazdu tarasowalo im kilkanascie aut. Rokicka niczym kawalerzysta spinajacy konia zahamowala gwaltownie dopiero przy kepie drzew, w ktorej sie ukrylismy. -Wskakujcie! Nigdy szybciej nie ladowalem sie do samochodu. Szeroka brama widoczna w perspektywie alei ciagle byla otwarta. Uznalem to za wielkie niedopatrzenie. Czyzby zawiodla synchronizacja. Od narady w bibliotece uplynal ponad kwadrans. Jednak tuz przed brama na droge wyskoczylo dwoch facetow i wycelowalo w nas bron automatyczna. -Pochylcie sie! - zakomenderowala Rokicka, dodajac gazu. - Tak na wszelki wypadek. Strasza nas. Nie otworza ognia. Za duzo jest tu ludzi. Rzeczywiscie nie otworzyli. W ostatniej chwili uskoczyli na boki. Wypadlismy na droge prywatna pelna lagodnych zakretow i stracilismy ludzi Wroniaka z oczu. -Bardzo to dziwne - odezwala sie milczaca dotad Brzezniakowa. - Zachowuja sie tak, jakby chcieli umozliwic nam ucieczke. -Sa dwie mozliwosci - podsunalem - albo juz wiedza kim jestesmy, i zamierzaja dopasc nas pozniej albo po prostu stracili glowe. Rokickiej to nie przekonalo, przed dojazdem do stacji BP znow wysadzila nas na poboczu. -Zaczekacie tu na nas - powiedziala. -Mam zostac z nimi? - zapytala Brzezniakowa. -Lepiej, zebys pojechala ze mna. Sprawdzimy nasz samochod. Mogli zalozyc pluskwe albo jakies inne urzadzenie do lokalizacji... -Chyba jestes przewrazliwiona - odpowiedziala Zdzicha, ale pozostala w samochodzie. Skrecily na stacje i zatrzymaly sie niedaleko wjazdu. Mimo poznej pory panowal tam spory ruch. Z naszego miejsca nie bylo widac samochodu mojej niedoszlej tesciowej. Czekalismy. Zrobilo sie chlodno. Dorotka w swym przewiewnym kostiumie zaczela drzec. Otoczylem ja ramieniem. -Co one sie tak guzdrza? - denerwowala sie dziewczyna. -Podejrzewam, ze wszystko starannie sprawdzaja. -Ale skad wiedzieli, czym przyjechalismy. Naraz cisze wieczoru rozdarl pojedynczy jek klaksonu. Zaraz potem zobaczylismy plomien i dym zza stacji. Odglos wybuchu dotarl do nas z pewnym opoznieniem. -O moj Boze! - krzyknela Dorota. Puscilismy sie pedem w strone zabudowan. Jednak nim dobieglismy na miejsce, naprzeciw nas pojawily sie grupki uciekajacych ludzi. Ochroniarzy, personelu, klientow... Pierzchali na wszystkie strony. Od plonacego audi Rokickiej zajely sie inne sasiednie wozy, ogien blyskawicznie objal rowniez barek, az wreszcie zajely sie uszkodzone dystrybutory. Przebieglismy moze pol dystansu dzielacego nas od miejsca wypadku. -Zawracac, zawracac! - huknal na nas uciekajacy mezczyzna w firmowym uniformie. - To wszystko moze lada chwila wyleciec w powietrze. Usilowal mnie wyminac, ale zastapilem mu droge. -Widzial pan, co stalo sie z pasazerkami audi? - pytalem pelen leku. -Nie ma co zbierac! Na ziemie! Jego slowa zagluszyla kolejna eksplozja. Dach nad dystrybutorami odlecial z hukiem. Potem z nieba runela na nas ulewa odlamkow. Poczulem bol i na moment mnie zamroczylo. Ocucily mnie slowa Doroty. -Zyjesz? Wiktorze, odezwij sie, czy zyjesz? - Jej glos dochodzil do mnie jakby z zaswiatow. -Raczej tak - wymamrotalem. Ramie rozdzieral mi bol, a twarz zalewala krew. Popatrzylem w strone stacji, obraz przypominal kadry z filmu Rambo. -Dasz rade wstac? Musimy dojsc do poloneza i uciekac. Moga nas zaraz dopasc. Usilowalem sie podniesc. Nie dalem rady. -Poczekaj chwile. Podjade. - Dorota co sil w nogach pobiegla w strone poloneza. Osunalem sie na ziemie. Niebo, na ktorym luna przygasila gwiazdy, tanczylo tak, jakbym jechal na karuzeli. Zebranie mysli przychodzilo mi z najwyzszym trudem. "Wybuchla bomba, starsze panie zginely, wybuchla bomba..." - kolatalo mi obsesyjnie pod czaszka. Dziewczyna zajechala z rykiem silnika gotowego zagluszyc zarzynanego bawola. Wciagnela mnie do srodka... Choc drobna, byla nieprawdopodobnie silna. -Tetnice masz nieuszkodzone - powtarzala. - Szybko odjedziemy stad i zaraz zatamuje ci krew. Pojedziemy do szpitala. -Przeciez nie masz prawa jazdy - wybelkotalem. -Ale jezdzic potrafie i mam praktyke na najrozmaitszych pojazdach, od traktora do motora. Stanelismy kilometr dalej w przesiece na skraju debowego rezerwatu. Dorota desperacko podarla swoja sukienke i bandazowala moje rany. Pollezac na tylnym siedzeniu, walczylem z dziwna nadciagajaca slaboscia usilujac modlic sie za dusze tamtych dwoch kobiet, ktore za probe prywatnej zemsty zaplacily najwyzsza cene. XVI TA OSTATNIA NOWELA Podlaski mial sen. I ja tez go mialem. Z jakiegos powodu parzyste sny zdarzaly sie nam coraz czesciej. To znaczy w momencie snienia zaden z nas nie wiedzial, ze to jest sen. Podobnie jak nie mielismy pojecia, ze obaj wyladowalismy w sasiednich salach szpitala MSW.W tym dziwnym snie kazdemu z nas snilo sie, ze szedl w gore szerokimi stopniami Palacu Prezydenckiego, w roznych okresach swych dziejow nazywanego Namiestnikowskim, Radziwillow czy po prostu Prezydium Rady Ministrow. Henryk Barski, w oszalamiajaco drogim garniturze, uszytym chyba specjalnie na te okazje, a ja (w snie Podlaskiego on) jakies trzy kroki za nim. Watpie zreszta czy "Mistrz" w ogole zwrocil na nas uwage. Uroczystosc w palacu zgromadzila wiele znakomitosci, z kazda wypadalo sie przywitac, zagadac. Na polpietrze minelismy Jacka Kuronia, w niesmiertelnym dzinsowym komplecie, z nieodlacznym papierosem w zebach. Zachrypial cos do Barskiego, czego nie zdolalem zrozumiec. Zreszta swoja uwage skierowalem na Jana Nowaka-Jezioranskiego, ktory schodzac, upuscil laske i aby ja podniesc, musialby puscic sie poreczy. Podbieglem, pomoglem mu, a nastepnie zaofiarowalem swoje ramie. (Adam zrobil to samo). "Alez prosze pana - gwaltownie zaprotestowal legendarny <> - przeciez ja mam dopiero 90 lat!". U szczytu schodow powital Henryka niewysoki mezczyzna z broda, gdyby nie mundur, wzialbym go za redaktora Jachowicza z "Newsweeka", czyzby to byl slynny "pierwszy polski zolnierz w NATO" - Kuklinski? "Witaj, Ryszardzie - zwrocil sie do niego Barski - widze, ze zostales wreszcie generalem". W Sali Kolumnowej mistrz ceremonii ustawial dekorowanych w rzedach. Z przodu ci od orlow i komandorii, w drugim rzedzie pomniejsi odznaczeni, z tylu medalowa czern, od zlotych, srebrnych i brazowych krzyzow zaslugi. Ostatni z nich... "Tata?! A co tata tu robi?". Zygmunt Lesniewski odwrocil sie do mnie ze swoim naturalnym przepraszajacym usmiechem. "Pan prezydent ma mi wreczyc zloty Krzyz Zaslugi - odpowiedzial. - Dasz wiare? Mnie, ktory nigdy nie mialem najmniejszego odznaczenia". Sen Adama roznil sie tym, ze zamiast mojego ojca wystepowala w nim jego babka Roza. Dwudziestoparoletnia blondyneczka o fiolkowych oczach. Dokladnie taka, jak na niewielu fotografiach z czasow, zanim zakatowali ja w lipcu 1945 oprawcy z NKWD... Miala otrzymac Virtuti Militari. Poza moim ojcem nie moglem rozpoznac wiekszosci twarzy dekorowanych. Swiatlo wpadajace przez okna z dziedzinca zupelnie mnie oslepialo. Najblizej stal szczuply mezczyzna w sutannie. W pierwszej chwili pomyslalem, ze to prezydencki kapelan, ksiadz Roman Indrzejczyk, jednak te ciemne wlosy i lagodny profil - wielkie nieba - Popieluszko! Naraz dotarlo do mojej swiadomosci (Podlaski przezyl to samo olsnienie), ze wszyscy, ktorzy tego poranka zaludniali palac przy Krakowskim Przedmiesciu, nie zyli... Dziwne. Skad wiec tam Barski. I my? I wtedy zobaczylem, ze spod kamizelki opinajacej brzuch pisarza wystaje nitka. Nitka owinieta wokol jego palca. Pisarz mial twarz dziwnie skupiona, uwazna... Brawa zwiastowaly nadejscie prezydenckiej swity. -Nie, nie! - wrzasnalem, zdumiony, ze krzyk dobiega z wewnatrz i zewnatrz. To w pokoju obok darl sie Podlaski. Poczulem na swojej twarzy dotyk drobnej reki Doroty. Odzyskalem przytomnosc. -Ktora godzina? - wybelkotalem. -Dochodzi dwunasta - odparla. -W nocy? -W poludnie! Z sasiedniego pokoju dolecial brzek przewracanych kroplowek i na progu pojawil sie polprzytomny Podlaski. Poderwalem sie rowniez, narazajac na gwaltowny bol ramienia. -Trzeba natychmiast ostrzec Palac Prezydencki, niech odwolaja spotkanie z Angela Merkel. Niech aresztuja Barskiego. Jest planowany zamach! - wolalismy jeden przez drugiego. -Odznaczenia dla kombatantow beda wreczane po poludniu w Gdansku - powiedziala calkiem spokojnie Dorota. - A spotkanie z pania kanclerz juz sie odbylo, godzine temu. -W palacu? -Nie, w Zamku Krolewskim. Czekajac, az sie obudzicie, obserwowalam transmisje na "Trojce". Nie zdarzylo sie nic szczegolnego -Byl tam Barski? - zapytalem nerwowo. -Byl?! - dorzucil jak echo Adam. -A wiesz, ze nie przyszedl. Jeszcze w porannych wydaniach bylo o dekoracji orderem, o rozmowie, w ktorej podjal sie podobno roli tlumacza... I cisza. Opadlem na poduszki. Z ulga. Podlaski usiadl na skraju mego lozka, blady, ale nie ukrywal odprezenia. Wpadly pielegniarki i jacys smutni faceci, pewnie nasza ochrona. Usilowali zapedzic Podlaskiego do izolatki. -Dajcie mi piec minut na rozmowe albo mnie natychmiast szlag trafi! - wrzasnal. Grozba poskutkowala, cofneli sie. -Tylko piec minut - powiedzial lekarz i zwrocil sie do Doroty: - Juz ja bede mial za to, ze pania wpuscilem. Po kilku zdaniach udalo nam sie ustalic, jak nieslychanie zbiezny mielismy sen. Coraz bardziej zaskoczeni przerzucalismy sie szczegolami, analizujac podobienstwa. A Dorota niby kibic na meczu tenisowym kierowala twarz to w strone Podlaskiego, to w moja... -Jesli mialy to byc prorocze zwidy, to za cholere nie potrafie ich zinterpretowac - powiedzialem. -Moze przysnila sie nam alternatywa, ktora nie doszla do skutku - zasugerowal Adam. -A obecnosc tych wszystkich umarlych? -Podobno dusze z zaswiatow gromadza sie w wyjatkowo waznych momentach, a czasami pragna ostrzec zywych. Zanim przegoniono Podlaskiego i wydalono Dorote, z jej relacji poznalem jeszcze przebieg zdarzen po eksplozji przed motelem w Milosnej. Katastrofa wygladala przerazajaco, ale nikt z personelu ani klientow nie zginal. Poza pasazerkami audi. Musialy zginac w wybuchu, a reszty dokonal ogien, bo jak na razie nie znaleziono zadnych ich szczatkow. -A ja, jak sie tu znalazlem? - zapytalem. -Nie zastanawialam sie dlugo i nie chcac ryzykowac, ze sie wykrwawisz, zawiozlam cie na sygnale do szpitala kolejowego w Miedzylesiu, gdzie personel natychmiast udzielil ci pomocy. Potem zadzwonilam do Frackowiaka, a ten zalatwil przewiezienie cie na Woloska gdzie byl juz Adam. Podkomisarz postaral sie tez, zeby pozwolono mi jechac z toba. Blyskawicznie dostalismy obstawe z Agencji Kontrwywiadu. -Nic ci nie jest? -Drobne zadrapania. Twoje obrazenia tez okazaly sie mniejsze, niz w pierwszej chwili sie zdawalo. -I co mi jest? -Nic powaznego. Badania, ktore przeszedlem w ciagu nastepnych godzin, potwierdzily wstepna diagnoze. Rany okazaly sie powierzchowne, a mimo wstrzasu mozgu tomografia nie wykazala zadnego wylewu wewnatrz czaszki. -Szok, potluczenia, utrata krwi. Powinien pan szybko dojsc do siebie - ocenil lekarz. - Uszkodzony miesien ramienia wymagac bedzie rehabilitacji. Mimo to przez kilka dni mialem pozostac pod obserwacja. Po odzyskaniu przytomnosci naturalnie zostalem przesluchany. Potwierdzilem wszystko, co wczesniej zeznala Dorota, dorzucajac sporo od siebie. Major Urbanski, ktory zajal sie cala sprawa, niczego nie lekcewazyl. Tym bardziej ze tamta tragiczna noc przyniosla znacznie wiecej ofiar, niz moglem podejrzewac. I nie chodzilo wcale o Brzezniakowa i Rokicka. -Jesli idzie o te panie, nie ma stuprocentowej pewnosci, ze zginely. Zapisy z kamer ulegly zniszczeniu, cial nie znaleziono, a analiza sladow... To moze potrwac jeszcze bardzo dlugo - tlumaczyl Urbanski. - W kazdym razie wybuch spowodowany byl przez bardzo profesjonalnie zalozony ladunek z mechanizmem zegarowym i magnetycznym zaczepem. A z tego, co opowiadaliscie, wasi przeciwnicy mieli niewiele czasu na instalacje. Nie dzielilem sie z nim moim podejrzeniem, ktore z czasem przerodzilo sie w pewnosc, ze stare funkcjonariuszki upozorowaly wlasna smierc. Za wiele mialyby do tlumaczenia. Nie wykluczone, ze od dluzszego czasu planowaly zaszycie sie gdzies, gdzie nikt ich nie odnajdzie... Jednak gdzie znalazly sobie kryjowke i na jak dlugo, nie mam pojecia. W kazdym razie detonacja pod Milosna byla, jak sie okazalo, dopiero poczatkiem czarnej serii. Po powrocie z przyjecia u Wroniaka we wlasnym mieszkaniu pozbawil sie zycia znany biznesmen, Augustyn Ratajski, popil garsc pigulek nasennych wielka iloscia alkoholu. Samobojcze sklonnosci ujawnil rowniez znakomity mecenas P. prowadzacy interesy wielkiego biznesmena. Jego BMW pedzace z duza predkoscia staranowalo zapory na od dawna nieczynnym przejezdzie kolejowym w Marysinie Wawerskim i wbilo sie pod elektrowoz opoznionego ekspresu Berlin-Moskwa. Ciekawe, ze adwokat mial w momencie zderzenia trzy promile alkoholu we krwi (wykazala to autopsja) i zdaniem ekspertow nie byl w stanie samodzielnie prowadzic samochodu. Sam Wroniak przez nikogo nie niepokojony dotarl kolo szostej na prywatne lotnisko w Goraszce, gdzie czekal jego samolot. Start odbyl sie bez najmniejszych komplikacji. Zgloszono lot do Genewy. Jednak biznesmen nigdy tam nie dotarl. Z powodu fatalnych warunkow atmosferycznych w rejonie Lemanu Szwajcarzy probowali skierowac gulfstreama na lotnisko we francuskiej Miluzie, jednak w pewnym momencie maszyna znikla z radaru w szalejacej burzy. Wypalony wrak po trzech dniach poszukiwan znaleziono na lodowcu w masywie Mont Blanc. Zidentyfikowano fragmenty cial zony i ochroniarza. Samego multimilionera nie odnaleziono. Urbanski nie chcial mi wiecej powiedziec, oczywiscie staralem sie w miare mozliwosci sledzic doniesienia prasowe. Sprawa Wroniaka-Felsztajna ciagnela sie przez pare miesiecy, jak twierdzono, byla nieslychanie rozwojowa, w zwiazku z czym bylismy jeszcze pare razy przesluchiwani przez prokurature. Jednak po zmianie rzadu Urbanski stracil prace, a sledztwo utknelo, czekajac na lepsze czasy, a i nam dano spokoj. Z robota w policji pozegnal sie takze Stanislaw Frackowiak. Krazyly plotki, ze podobno zniesmaczony panujacymi stosunkami calkowicie zrezygnowal z zawodu, wyjechal do Francji i zostal tam hydraulikiem. Mam spore watpliwosci, czy kiedykolwiek uda sie wyjasnic wszystkie okolicznosci sprawy. Tym bardziej ze jeszcze 1 wrzesnia, wskutek karygodnej pomylki medycznej, w szpitalu otwockim zmarla ciezko ranna Katarzyna Murak. W kroplowce ktos zamiast srodka wzmacniajacego podal jej preparat zwiotczajacy miesnie. Z miesniem sercowym wlacznie. Winnych tego potwornego zaniedbania nie udalo sie ustalic. A Henryk Barski? Wiele wskazuje na to, ze zostalismy wyreczeni w naszej zemscie. Przez opatrznosc, a moze przez nieznanych sprawcow? Cialo Barskiego znaleziono dopiero po poludniu 31 sierpnia. Kompletnie nagi lezal w wypelnionej az po brzegi wannie. Obok czekala swieza koszula i wspanialy garnitur uszyty na uroczystosc dekoracji. Plotki, ze utonal sam lub z czyjas pomoca nie potwierdzily sie. Sekcja zwlok nie wykazala wody w jego plucach. Jak stwierdzili lekarze, podczas zazywania porannej, zbyt goracej kapieli powalil go zwyczajny zawal. Banalne, ale zdarza sie. Wiele wskazywalo na to, ze opowiesc moja nie bedzie miala rozwiazania. Oczywiscie moge, korzystajac z profetycznych zdolnosci Adama Podlaskiego, napisac, ze bede zyl z Dorota dlugo i szczesliwie, po latach awansuje na prezesa Polskiej Akademii Nauk, ze nasz syn zostanie w roku 2047 prezydentem Zjednoczonej Europy. Ze nasz wielki sasiad po dramatycznych wstrzasach lat 2009-2015 ostatecznie zdecyduje sie na zachodni model demokracji... I ze duza role w tych zdarzeniach odegra zlokalizowany w postsowieckim lagrze ojciec Adama Podlaskiego, Maciej. Jego niezwykle zdolnosci paranormalne pomoga... Stop, stop! Wierze Adamowi, ale czekam, az jego przewidywania zweryfikuje zycie. A co do Barskiego? Przynajmniej czesciowe wyjasnienie tajemnicy pojawilo sie piec dni po jego smierci w mojej skrzynce mailowej. Wrociwszy ze szpitala do domu, zrujnowanego, ale wlasnego, odpalilem laptopa. Zamierzalem przelac zdjecia znad Swidra, ale wczesniej przelecialem przez zawiadomienia z banku, wywalilem mnostwo SPAM-u, korespondencje zawodowa przerzucilem do jednego foldera. I wtedy natrafilem na ten mail. List byl krotki, i natychmiast moja uwage przykul zalacznik... Tekst zostal w nim spakowany wyjatkowo dziwnie. Przy probie otwarcia pojawilo sie zadanie hasla i informacja: "Masz 45 minut". Wrocilem do tresci samego listu. Jego nadawca byl rzeczywiscie Barski. A konkretnie biorac ktos, u kogo "Mistrz" zdeponowal przesylke. Jesli otrzymasz ten mail, znaczy, ze nie zyje. - Szkoda, ale zawsze musialem sie z tym liczyc. Skad ta pewnosc - moze stad, ze gram o najwyzsza stawka, jestem na prawdziwym progu. A moze dlatego, ze moja smierc bedzie odpowiednim zakonczeniem fabuly, ktora wspoltworzymy. Dlaczego pisze do ciebie, a wlasciwie, dlaczego w ogole pisze? Nie chcialbym, zeby ta niezwykla historia przepadla. Pozostawie cie w rozkosznej niepewnosci, czy jest to fiction czy non-fiction. Zreszta nie ma wiekszego znaczenia. Mody sie zmieniaja opowiesci pozostaja. Ciagle nie jestem pewien, czy dobrze robie, pozostawiajac ci te historie. Jako fiction wielu uzna ja za nieprawdopodobna. Jako non-fiction za niebezpieczna. Nawiasem mowiac, jest to powiesc dla jednego czytelnika, jesli nie przeczytasz calosci przed uplywem 45 minut, wirus, ktorym zainfekowalem przekaz, zniszczy tekst. Zniszczy go rowniez przy trzeciej mylnej probie wprowadzenia hasla. Ale z tym nie powinienes miec trudnosci. Zegnam cie, moj niedoszly zieciu i kacie. Henryk Zastanawialem sie, co z tym zrobic. Wyswietlajacy sie zegar wskazywal, ze z zapowiedzianych trzech kwadransow zostaly jeszcze 42 minuty. Do wszystkich diablow, jakie moglo byc haslo, z ktorym nie powinienem miec trudnosci? Wpisalem "Joker" - pudlo! Kiedy wpisywalem "Henryk Barski" rece mi cokolwiek drzaly. I nic. Pozostala mi tylko jedna proba. I milion mozliwosci. Uratowalo mnie olsnienie - wystukalem jednym palcem "Magdalena" i nacisnalem ENTER. * * * -Tak niewiele z nas pozostaje - powiedzial stary mezczyzna, kiedy zamaszysta fala starla slady stop, pozostawione przez nich na wilgotnym piasku. - Tak niewiele...Henryk milczal - rozgwiezdzone niebo rozpiete ponad grzywami palm, szum morza, pulsujaca muzyka, dochodzaca od strony hotelowej restauracji, dodawaly ich spacerowi pierwiastka nierzeczywistosci. "Gdzie ja jestem? Dokad zaszedlem?" - zadawal sobie pytanie, a cichy glosik wewnatrz mozgu dospiewywal mu slowa starego szlagieru Kuba wyspa jak wulkan goraca. Wyjazd zalatwil mu Rozenkranc, poczciwy stary Rozenkranc, ktory od lat dbal o niego bardziej niz o rodzone dzieci. Zreszta w Monachium wszystko bylo takie proste. Rezerwacja hotelu all inclusive w Neckermannie, doplata do biletu w klasie biznesowej... 48 godzin wystarczylo, aby zamiast w dzdzystej listopadowej Bawarii znalezc sie na piaszczystej plazy w kubanskim Varadero. -Potrzebujesz wypoczynku, chlopcze - powiedzial mu facet, ktorego od lat nazywal wujem. - To, co dzieje sie w Polsce, doprowadzilo twoje nerwy do granic wytrzymalosci - a w tropiku nabierzesz sil, pobawisz sie. Wiesz, jakie piekne i tanie sa na Kubie dziewczyny? Ulegl tej argumentacji, nie przypuszczajac, ze maz jego kuzynki mogl miec jakis dodatkowy cel, wysylajac go na Karaiby. Hotel "Kawama" miescil sie w budynkach przyleglych do Casa del Al, kubanskiej rezydencji samego Ala Capone'a - Henryk przybyl tam po poludniu, i nawet nie rozejrzawszy sie po obiekcie, piekielnie zmeczony, przespal czternascie godzin. Dopiero rano, przy sniadaniu, kiedy planowal spacer, zauwazyl mezczyzne, ktory mu sie uporczywie przygladal. Facet musial miec niewiele ponad szescdziesiat lat, ale mocno steralo go zycie. Z dosyc mlodziencza sylwetka kontrastowala twarz starca, na oko osiemdziesiecioletniego - przywodzac na mysl przywiedle i pobruzdzone lico mima, na ktorym wszystkie grymasy i nakladane maski odcisnely swoje pietno. Co ciekawe, twarz ta nie byla Henrykowi obca. Musial widywac tego czlowieka, nawet znac, ale kiedy, gdzie? Mezczyzna niewatpliwie zauwazyl te wysilki, bo wstal od stolika i podszedl do Polaka. -Jak to milo przypadkowo spotkac sie po latach - powiedzial po rosyjsku, a jego glos, ktory mimo uplywu lat niewiele sie zmienil, przyprawil go o dreszcz - bardzo jestem ciekaw, czy mnie jeszcze pamietasz, Gienryk? Wlaziles mi na kolana, bawiles sie moim naganem... -Frolow. Towarzysz Aleksandr Frolow. -Wole, kiedy mowisz mi jak dawniej, wujaszek Sasza. Chodz do baru. Opijemy to nieoczekiwane spotkanie. Czas goi rany, potwor z lat sowieckiego dziecinstwa, szczycacy sie krwia na rekach, powrocil jako mily starszy pan, ktory generalski mundur NKWD schowal gleboko w szafie i przybral garnitur dyrektora jednej z radzieckich Central Handlu Zagranicznego. Henryk nie palil sie do jego towarzystwa, ale nie potrafil odmowic. Zreszta Aleksandr okazal sie bardzo milym kompanem i mozna powiedziec, doskonalym przewodnikiem po krainie rozpusty. Juz pierwszego wieczora wyskoczyli do Cardenas, gdzie miejscowy szofer zalatwil ustronne dwupokojowe mieszkanie i cztery dziewczyny, czterech zroznicowanych odcieni, od kompletnie bialej Kreolki po Murzynke, mogaca reklamowac paste do butow. Wszystkie chetne, ofiarne i profesjonalne, pokazaly gosciom, jak naprawde goraca i goscinna moze byc ich wyspa. -Zadnego ryzyka, dziewczyny zostaly przebadane przez resortowa sluzbe zdrowia - rozwial ostatnie obawy Henryka Frolow. Tak jakby wiedzial o jego wstydliwej przygodzie z zasyfiona Nigeryjka podczas Festiwalu Mlodziezy i Studentow pamietnego lata 1955 w Warszawie. Nazajutrz przez pol dnia ledwie zywy Henryk dochodzil do siebie nad basenem, i dopiero wieczorem wybral sie z Frolowem na ten spacer. -I kto by kiedys pomyslal, ze my komunisci odpoczywac bedziemy w sercu imperialistycznego wystepku - kontynuowal swoje refleksje Frolow. - Czterdziesci lat temu wrog stal u naszych bram, a teraz my jestesmy o wystrzal z katiuszy od Miami. Kuba jest nasza, Indochiny nasze, Afryka nasza... -I Afganistan pewnie bedzie nasz - mruknal polglosem pisarz. -Oczywiscie, chociaz to akurat moze jeszcze potrwac. Tam zadarlismy z ludzmi, ktorzy naprawde w cos wierza... Nasza najwieksza sila jest slabosc Zachodu, glupota tych wszystkich uzytecznych idiotow, wierzacych w demokratyczne dyrdymaly, ktore predzej czy pozniej ich zabija. - Tu uniosl koscisty kulak i przez moment wygrazal niewidocznej Florydzie. - Niech no tylko pokolenie tych dzieci kwiatow w calosci przejmie stery panstw. Rozbroja sie, rozleza, spedala, przestana rozmnazac i jeszcze beda nas blagac o internacjonalistyczna pomoc. -Pewnie tak. -Ale dajmy spokoj polityce - Frolow zmienil nagle ton - porozmawiajmy o tobie. -O mnie? -Martwie sie toba, Gienryk. Wiem, jak sie ostatnio meczysz. -Ja? - zdziwil sie pisarz. -Przeciez nie ja. Z jednej strony chcialaby dusza do raju, a z drugiej strony - (przeszedl na polski) - sluzba nie druzba. -Nie rozumiem - zjezyl sie Henryk. -Ech, parien, parien! Jesli puscilem cie z twoja matka do Polszy, to ty myslisz, ze zapomnialem o tobie, nie przezywalem twoich sukcesow, nie martwilem sie klopotami? Ty prawie moj syn. Wiesz, ze mam wszystkie pieriewody twoich knig. I po rusku, i po anglijsku. -To bardzo mile z twojej strony, wujku Sasza. - Pod stopami strzelil mu bloniasty pecherzyk, ktory w pierwszej chwili wzial za porzucona prezerwatywe, ale byl to jedynie pecherz zeglarka. -Czuwalem nad toba przez te wszystkie lata bardziej, niz przypuszczasz. Kiedy sluzylem w Warszawie, nie jeden raz bilem sie z myslami, czy sie z toba spotkac, ale nie chcialem ci zaszkodzic. -Nie przesadzales z ta ostroznoscia? Ani ja, ani moje srodowisko nie stosowalo zadnego narodowego ostracyzmu, mam wielu przyjaciol Rosjan, mialem zone Murke, rodowita moskwiczanke... -Wiem, sam ja szkolilem. Pojetna byla, inteligentna, jakich malo, tylko slaba. Bardzo slaba. Henryk na moment zaniemowil, a nastepnie zaprotestowal: -Co tez wuj mowi? Kiedy ja poznalem, byla okazem zdrowia. -Nie mysle o jej zdrowiu fizycznym. Tu bylo wsio w pariadkie. Przynajmniej do czasu! Przyjechala do Polski z konkretnymi zadaniami. Nie denerwuj sie. Ciebie to nie dotyczylo! Ale co sie z nia stalo? Starczylo kilka lat w Polszy i juz zachlysnela sie wasza prawie wolnoscia, waszymi ksiazkami, filmami, kabaretami... Nie wytrzymala psychicznie. I koniec koncow z Amerykanami sie zwachala. -Niemozliwe. -Przez ksiezy! Czy ty wiesz, ze ona potajemnie sie ochrzcila? -Wiem, ale to byla jej prywatna sprawa. -Ech, Gienryk. Sam najlepiej wiesz, ze u nas nie ma prywatnych spraw. Albo jestes z nami, albo przeciw nam. Nie tolerujemy podwojnych agentow, nawet gdy sa bliscy osobom nam bliskim. Henryk zatrzymal sie gwaltownie i spojrzal Frolowowi prosto w twarz. -Przeciez umarla na raka! - zawolal. -Sa rozne raki. - Czekista wykrzywil usta w grymasie, ktory mozna by z bieda uznac za karykature usmiechu. - Jedne przychodza same. Innym trzeba troszku pomoc. - Niby nie patrzyl na Polaka, ale z pewnoscia zauwazyl zaciskajace sie piesci. Natychmiast postanowil przekluc balonik z agresja, jakby byl to kolejny zeglarek. -A wiesz, ze bardzo zaskoczyles mnie, kiedy zostales "Piatka". Udalo sie. Cale powietrze uszlo z pisarza, zacisniete przed chwila piesci same sie rozluznily. -Wuj wie rowniez o tym? - wyplul tych kilka slow, jakby byly kawalkami szkla. -Trzy dni po podpisaniu zobowiazania mialem raport na ten temat na swoim biurku. -Niemozliwe! -Alez mozliwe, mozliwe. Jestesmy jedna wielka rodzina i nie ma miedzy nami tajemnic. - ("W jedna strone" - przemknelo przez mysl Henrykowi). - Czytalem wszystkie twoje raporty, analizy. Czasami podziwialem, czasami wspolczulem. Wrocmy zatem do kochanej Murki. -Co tu wracac, nie zyje. -Nie rob sobie wyrzutow. Nie mogles jej uratowac. Rozleglo sie westchnienie. -Wiesz, ile kosztowalo uratowanie ciebie. "Rodziny zdrajcow sa potencjalnymi zdrajcami", powiadal moj przyjaciel, general Sierow. Ale przekonalem go, ze nic nie wiedziales. Tym latwiej, ze to byla prawda. Przejdzmy jednak do rzeczy. Wprawdzie jestem na emeryturze, ale moi byli podwladni pociagaja dzis za wszystkie sznurki. I tak sobie mysle. Szkoda ciebie, Gienryk. Jestes wielkim pisarzem, znanym w Jewropie. Masz przed soba wspaniala przyszlosc. Po co nam twoje sprawozdania o paru zapyzialych literatach. To moze robic byle kto. Wiesz, ilu ludzi pcha sie teraz do wspolpracy? -Mimo tych milionow, ktore wstapily do "Solidarnosci"? -Glownie dlatego. Jest co robic. Dawniej bylo pieciu dysydentow na krzyz, z tego polowa pracowala dla nas. Sprawy tez byly malutkie: wikary donosil na proboszcza, adiunkt na profesora, aktor na dyrektora. A teraz, coz za ogromny teatr sie otworzyl?! A kiedy to sie niedlugo zawali, a wasi emigranci zaleja Jewrope, zaczna tworzyc komitety "Solidarnosci", beda sie wciskac do rzadowych antyszambrow. Wiesz, ilu wstawimy tam naszych? Od 1968 nie mielismy takiej okazji. -Ale co to ma wspolnego ze mna? -Proste! Polska Ludowa nie potrzebuje ciebie jako agenta. Chcemy zwrocic ci wolnosc. Wlasciwie juz jestes wolny. Rob, co tylko zechcesz. Badz sumieniem "wolnego swiata". Pisz swoje wspaniale, niepokorne ksiazki. Mamy zaufanie, ze nie obrocisz sie przeciwko nam. -Zaufanie, ale na wszelki wypadek kwity? -Za kogo ty mnie masz. - Frolow parsknal gniewnie. - Wszystkie kwity, dokumenty, protokoly, pokwitowania wyplat beda zniszczone. Nie zostanie najmniejszy slad twojej wspolpracy. -Zostana oficerowie, ktorzy mnie prowadzili... -Zapomna albo... - dokonczyl po znaczacej pauzie - zostana zapomniani. Henryk zorientowal sie, ze zaszli juz bardzo daleko, hotelowe swiatla poblyskiwaly w znacznej odleglosci. "Swietne miejsce, jesli chce sie kogos wykonczyc" - przemknelo mu przez glowe. -Zapalisz? - Frolow wyciagnal cygaro. - Prawdziwe Monte Cristo. -Z mila checia. -A zatem pojdziesz na to? Mam poruszyc odpowiednie dzwignie? -To zbyt piekne, by bylo prawdziwe. Poza tym chcialbym wiedziec, czego zazadacie w zamian. -My? Gienryk!!! Naprawde niczego! Ale wiesz, co na podobne pytania odpowiadal swoim dluznikom Meyer Lansky. -Ten gangster, co mial tu kasyna? -Tak, nawiasem mowiac, to twoj krajan, i moj wspolplemieniec - Majer Suchowlinski z Grodna. No wiec w podobnych sytuacjach zwykl mowic: "Nic mi nie jestes winien. Ale byc moze kiedys poprosze cie o jakas drobna przysluge". Zeszli z plazy miedzy palmy i przez teren jakiejs niedokonczonej budowy doszli do ulicy, ciagnacej sie wzdluz polwyspu. Po dluzszej chwili pojawila sie taksowka. Frolow zatrzymal ja i kazal wiezc sie do hotelu. Wiecej na ten temat nie rozmawiali. Zwiedzili Stara Hawane, pojechali do Zatoki Swin, gdzie kontrrewolucjonisci zdradzeni przez szpiegow ulokowanych w Departamencie Stanu zostali doslownie rozsiekani przez zolnierzy Fidela, daremnie oczekujac na wsparcie amerykanskiego lotnictwa. Przez wiele nastepnych dni lowili ryby, nurkowali, opalali sie, korzystajac z karaibskiego slonca. Ostatniego dnia, zegnajac sie, Frolow powiedzial: -A propos przyslug, mam jedna prywatna prosbe, Gienryk. Wiem, ze w powrotnej drodze zatrzymasz sie w Londynie. -Tak! Mam wieczor autorski w miejscowym ognisku. -To swietnie sie sklada, wpadnie tam moj wnuczek. Trzy lata temu, powolujac sie na swoje zydowskie pochodzenie, razem z matka wyemigrowal z ZSRR. Chociaz jaki on Zyd, Chazar jak ja. Bardzo chcialbym, zebys go poznal, wprowadzil w towarzystwo, bo Sasza (imie ma po mnie) jest troche niesmialy. -Chetnie mu pomoge. A jak sie nazywa? Frolow? -Juz nie. Wrocil do naszego nazwiska rodowego. Felsztajn. Aleksandr Felsztajn. * * * Henryk mogl uwazac sie za szczesciarza. Przez dwadziescia piec lat ani Frolow, ktory w 1995 przeniosl sie do bolszewickiego piekla, ani jego syn, ktory po powrocie do Polski przyjal swojskie nazwisko pierwszej zony - Izy Wroniak, nie poprosili go o zadna przysluge. Naturalnie, co jakis czas kontaktowali sie z nim sami lub przez posrednikow, ale trudno sie nie kontaktowac, nalezac do jednego towarzystwa. Bywalo roznie, wplywowi ludzie z organow pytali pisarza o zdanie na rozmaite tematy, jednak nigdy nie nosilo to znamion tajnej wspolpracy. Frolow dotrzymal slowa. Poki zyl, pisarz sam byl sobie sterem, zeglarzem, okretem, a to, co robil, bylo nie tylko dobre, ale i sluszne. Oczywiscie Henryk caly czas nie mogl oprzec sie wrazeniu, ze niewidzialne mozgi dbaja o jego powodzenie i kariere, niewidzialne rece usuwaja przeszkody z jego drogi, ale jako czlowiek pyszny uwazal, ze na to zasluguje, ze to sie mu po prostu nalezy.W 2006 roku znalazl sie u szczytu slawy, udalo mu sie uzyskac pozycje arbitra ponad sporami miedzy wladza i opozycja. W dodatku odnalazl corke, owoc niezobowiazujacego flirtu z pewna przystojna, zauroczona nim funkcjonariuszka. Jedynym nieprzyjemnym zgrzytem byla decyzja Szwedzkiej Akademii. Jako autor genialnych Zapasnikow byl pewniakiem, a jednak nagrode dostal niejaki Pamuk, jakis parszywy Turek, w imie kretynskich parytetow, dzialan promuzulmanskiego lobby i czort wie jeszcze jakich poprawno-politycznych kryteriow. Na spotkaniu z Wroniakiem dobre pol godziny wylewal swoje zale, a biznesmen pocieszal go jak umial, twierdzac, ze Noble dawane sa co rok. Miesiac pozniej znow spotkali sie we Florencji. Wroniak mial tam pod miastem dom z ogrodem i trzy wspaniale biszkoptowe labradory, ktore bardzo przypadly do gustu Magdalenie. Wieczorem, kiedy corka pisarza poszla juz spac, do willi przybyl osobnik poslugujacy sie imieniem Sierioza. Henryk nie dowiedzial sie nigdy, czy jest Rosjaninem, Ukraincem czy Bialorusinem. Mowil znakomicie po wlosku i mial maniery przedrewolucyjnego arystokraty. Kim byl, komu sluzyl - do konca nie wiadomo. W kazdym razie nawykly do traktowania ludzi per noga, Wroniak odnosil sie do tego goscia z najwyzszym szacunkiem. W pewnym momencie pozostawil ich samych. -Ars longa vita brevis - powiedzial Sierioza, smakujac wyborne chianti rocznik 1923. - Swiat nie jest sprawiedliwy, a Nagrody Nobla bywaja igraszka w rekach slabych ludzi. - Henryk tylko skinal glowa. - Czy wiesz, przyjacielu, ze winorosl na ten trunek dojrzewala w pobliskich winnicach, kiedy Benito Mussolini szedl na Rzym. Od tego czasu swiat pare razy wywinal fikolka, powstalo i rozpadlo sie kilka imperiow, a trunek zachowal swiezosc, zapach, aromat i jeszcze nabral mocy i szlachetnosci. Pisarz milczal, zastanawiajac sie, do czego jego rozmowca zmierza. -Oczywiscie wszelkie slabosci tego swiata sa zarazem jego sila. Ot, na przyklad wszystko mozna kupic. Naturalnie za rozsadna cene. Dzis to, co sie nazywa lobbingiem, kiedys bywalo przekupstwem. Z tego, co wiem, nie udalo sie jak dotad przekupic jedynie kolegium kardynalskiego obradujacego na konklawe, choc przestrzegalbym przed niedocenianiem wplywu agentow. - Tu nachylil sie ku Polakowi. - Wiemy, jak pragnie pan Nobla i jak bardzo sie panu nalezy. To JEST do zalatwienia, ale... W duszy Henryka rozdzwonily sie srebrne dzwony, czekal wszelako na slowa, ktore padna po tym "ale". -...ale byc moze bedziemy musieli prosic pana o przysluge. Proscie, o co tylko chcecie - chcial zawolac, ale zyl zbyt dlugo na tym swiecie, zeby zbyt hojnie szafowac podobnymi ofertami. Dlatego panujac nad emocjami, zapytal po prostu: -Jaka to ma byc przysluga? -Za wczesnie, zeby o tym rozmawiac. Odezwiemy sie do pana. * * * -Co to byl za facet, z ktorym upiles sie wczoraj w nocy? - zapytala Magdalena.-Wydawca. Moj przyszly generalny przedstawiciel na rynku rosyjskim i innych krajow bylego Zwiazku Radzieckiego - powiedzial. Jakos nie przyszlo mu do glowy, ze corka mogla podsluchiwac pod drzwiami. I dodal jeszcze: - Udalo mu sie przelamac opor nacjonalistycznych homofobow, ktorzy blokowali wydanie Zapasnikow w Rosji. Potem byl Sztokholm - spotkali sie z Sierioza w hotelu, "przypadkowo" mieli apartament na tym samym pietrze. "Wydawca" mowil o postepach prac logistycznych. Podal mu tez telefon kontaktowy w Polsce. "Naucz sie go na pamiec i zniszcz" - instruowal. Henryk wykonal polecenie. Nie zauwazyl tylko, ze zapisany numer odcisnal sie na bloczku hotelowym. Magda, ktora wpadla do pokoju, zauwazyla ten slad i jak w dobrym filmie szpiegowskim wysypala popiol z popielniczki na kartke i bez trudu odtworzyla kolejne cyfry. Chyba juz wtedy jej podejrzenia dotyczace dzialalnosci ojca zyskaly bardziej konkretny ksztalt. Jakos nie zauwazyl, ze ich stosunki staly sie odrobine oschlejsze. Ze pod jakims glupim pozorem skrocila podroz i sama wrocila do Polski. Przeciez nie przestal jej kochac. Nie mial pojecia, ze wie o jego kontaktach z Sierioza, ani tym bardziej ze Szefostwo podjelo decyzje o jej likwidacji. O smierci Magdy dowiedzial sie w Oslo. Nie mial watpliwosci, kto za tym stoi. Szalal, skontaktowal sie z Wroniakiem, grozil, ze wszystko wyjawi. Przetrzymali go bez odpowiedzi dlugo, dwa dni, az do Helsinek. Tam Sierioza dopiero pokazal, co potrafi. Z podstolecznego kurortu wzial go na przejazdzke saniami w las. Trojka koni, Sierioza na kozle, literat obok niego. Mroz siarczysty, a wokol las, las, las bezkresny. Kiedy na dobre oddalili sie od ludzkich siedzib, Henrykowi puscily nerwy. Zaczal krzyczec, zlorzeczyc. Sierioza sluchal go z drwiacym polusmieszkiem, ale kiedy pisarz wyrwal mu bat, i probowal nim go okladac, jednym ciosem powalil go w snieg. I odjechal. Swiadomosc, ze najprawdopodobniej zamarznie na tym mrozie, sprawila, ze Henryk ochlonal, a kiedy po godzinie zbuntowany woznica powrocil, zachowywal sie wobec niego znacznie pokorniej. O ile Wroniak konsekwentnie zaprzeczal tezie, ze smierc Magdaleny byla zwyczajna egzekucja, o tyle Sierioza nie bawil sie w takie gierki: -Nie my zachowywalismy sie tutaj nieprofesjonalnie - mowil beznamietnie - nie my wystawilismy akcje na niebezpieczenstwo. - (O jakiej akcji, do cholery, on mowi?). - Zawarlismy czysty deal. Nobel za usluge. -Nie ma mowy o zadnych uslugach. Zabiliscie moje dziecko. Kanalie! -Przeszkadzala - padla sucha odpowiedz. - Jesli bedzie trzeba, zabijemy i ciebie. -To zabijajcie. Kiedy ma sie siedemdziesiat lat, ma sie w dupie podobne grozby. -Sa rozne sposoby umierania, gaspodin Barski. Bolesne i bezbolesne. Mozemy tez sprawic, ze zostaniesz zywym trupem. Podrzucimy dowody na temat twojej wieloletniej agentury. Owszem, ludzie Kiszczaka wiekszosc dokumentow zniszczyli. Moze nawet wszystkie. Ale my mamy kopie. Dysponujemy tez dokumentami calej twojej dwudziestoletniej pracy dla nas. Listy, nagrania, zdjecia, rachunki. Chcesz tego? Henryk milczal, tylko kleby pary buchajace z jego ust dowodzily, jak bardzo gotuje sie w srodku. -Nikt nie zwroci zycia twojej corce - ciagnal dalej Sierioza - ale pozostaje twoje zycie, twoja niesmiertelnosc, twoj Nobel. Aha, mam informacje, ze juz wkrotce Hollywood wystapi z propozycja nakrecenia Zapasnikow, od razu z gwarancja na Oscara. -Chyba zartujesz, Sierioza. Takie macie mozliwosci? -A ile to roboty - odparl odprezony Rosjanin i zaczal spiewac rozlewnie, duszoszczypatielno: Nie ujezdzaj, ty moj galubczik... * * * Nie zgadzam sie z opiniami o banalnosci zla. Zlo jest zawsze przerazajace, mimo ze ze wszystkich sil probujemy je oswoic i podobnie jak przez cale zycie staramy sie zepchnac smierc do najdalszego kata naszej swiadomosci. Poza szalencami wszyscy, chocby najbardziej zaklamani, doskonale potrafia rozroznic granice miedzy dobrem i zlem. Tyle ze zlo jest jak narkotyk, wciaga. Nikt nie rodzi sie lajdakiem, podobnie jak kazda dziwka kiedys byla dziewica. Przewaznie zaczyna sie od malych dawek, drobnych kompromisow, potem wiekszych i wiekszych, poczucie bezkarnosci rozzuchwala... Nie wiem, kim jako dziecko byl Frolow, czy mial poczucie krzywdy, czy lal go ojciec, czy uwiodl wujek, moze przezyl wielki strach w trakcie czystek. A moze juz jako maly gowniarz obrywal skrzydelka muszkom i podpalal oblane terpentyna koty. Tyle ze to zmartwienie Frolowa i jemu podobnych. Problem zaczyna sie, kiedy my zwykli ludzie wchodzimy mu w droge albo stajemy sie elementem jego gry. Nie potrafimy mu sie oprzec, zreszta nie bardzo probujemy. Bo zlo, doswiadczyli tego pierwsi rodzice w raju, bywa kurewsko powabne - zwlaszcza gdy daje przewage nad innymi ludzmi, poczucie przynaleznosci do wyzszego kregu wtajemniczenia. Z czasem koncza sie watpliwosci, zanika strach. Tylko niekiedy zbudzeni nagle w srodku nocy, poszukujac wlasnego pulsu, przypominamy sobie, ze istnieje smierc. Miara wszechrzeczy. Ale wtedy pocieszamy sie, ze wraz z nia nie ma nic, ani sadu, ani kary, ani bolu. * * * "Nie mam wyjscia - pomyslal Henryk tej nocy. - Naprawde jestem w kropce".Siedzial i pil whisky do lustra. A scislej mowiac, do dwoch portrecikow wiszacych nad jego biurkiem - Murki i Magdaleny, wspanialych kobiet, za ktorych smierc sie obwinial. -Powinienem sie zabic - wymamrotal. - Ale jestem tchorzem. I nie zrobie tego. "Tchorzem, tchorzem" - powtorzyl parokrotnie w duchu. Mial ochote splunac w lustro. Ale nie osmielil sie. Byl pewien, ze mieszkanie jest na podsluchu. Moze rowniez zainstalowano w nim kamery...? Tylko, na Boga, co mial zrobic? Kazda mozliwa opcja byla dla niego fatalna. -Powiedzmy, zamelduje o wszystkim wladzom Rzeczypospolitej - i tak bede skonczony. Znajac mentalnosc aktualnie rzadzacych, nic nie powstrzyma ich przed ujawnieniem moich tajemnic publicznie. A jesli wykonam zadanie - jaka mam pewnosc, ze dadza mi spokoj. Bede przeciez wspolwlascicielem jednej z najwiekszych tajemnic XXI wieku. Nie! Nie pozwola mi przezyc. Ale na pocieche pozostanie legenda. Gowniana slawa! Oproznil kolejna szklanke. Potem wyciagnal z szuflady ustrojstwo dostarczone przez kuriera. Malutki pojemniczek, zylke i mikroskopijny spray do umieszczania w mankiecie. Komplet niewykrywalny przez zadne bramki czy czujniki. -To dziala z odleglosci metra - powiedzial Sierioza, kiedy widzieli sie ostatnim razem i cwiczyli na atrapie. -Jaka mam pewnosc, ze przy okazji nie zainfekuje pol Warszawy? -Jak widzisz, nie ewakuujemy naszej ambasady. Wirus musi w ciagu minuty od rozpylenia dostac sie do organizmu droga oddechowa lub pokarmowa. Jak mu sie to nie uda - zginie. -A jak sie uda, co stanie sie z zainfekowanymi? -Poczatkowo nic. To nam zapewni, ze kiedy ofiary zachoruja, ty bedziesz poza jakimikolwiek podejrzeniami. Okres utajony trwa dwa tygodnie. Potem wirus sie aktywizuje i blyskawicznie atakuje caly organizm - goraczka, wymioty, krwawe wybroczyny. Ot, ptasia grypa polaczona z ebola. 99-procentowa pewnosc zgonu. -I ja bede pierwszy do trumny? -Glupstwa gadasz! Przeciez poddales sie szczepieniom zapobiegawczym. Nawet nie kichniesz. -Ale czy to nie bedzie podejrzane, ze zachoruja i kanclerz Niemiec, i obaj przywodcy Polski? -Musi umrzec cala trojka! - glos Sieriozy zrobil sie twardy jak stop irydu i platyny. - Decyzje w tej sprawie zapadly. Biorac pod uwage czestotliwosc ich kontaktow, rownoczesna smierc Blizniakow bedzie zupelnie zrozumiala. Nasi ludzi zadbali juz o lancuszek prawdopodobienstwa. Najpierw umrze pewien stary Turek prowadzacy knajpe, swiezo przybyly z glebokiej Anatolii, gdzie rownoczesnie wybuchnie zaraza na fermie drobiu, nazajutrz zachoruje jego corka, zatrudniona w palacowej kuchni, i dopiero trzeciego dnia, w tym samym czasie w Polsce i w Niemczech trzeba bedzie oglosic zalobe narodowa. -No to moze ich odratuja? Sierioza pokrecil glowa. -Na tego mutanta nie ma odtrutki. Jesli ktos nie byl zaszczepiony, nie wyjdzie z tego. -A jesli pozniej wybuchnie pandemia? Jesli stracicie kontrole. -Nie ma takiej mozliwosci, mowilem, ten wirus ma ograniczone mozliwosci rozmnazania, umiera wraz z nosicielem. Chyba ze ktos chcialby zywic sie zwlokami... -A co bedzie, jesli ktos nam przeszkodzi. -Myslisz o tym chloptasiu z IPN-u i jego mentorze? Nie przeszkodza. Za malo wiedza. Zreszta sprawdzona ekipa zadba juz o to. A kiedy juz sie to stanie, w Polsce zapanuje chaos, pelen wzajemnych podejrzen Polakow i Niemcow... Nie twoj klopot, ty bedziesz wtedy na Riwierze, na jachcie Wroniaka... Gleboka noc. Bedzie, co bedzie. Intuicja podpowiada pisarzowi, ze mimo wszystko jego niedoszly ziec przezyje. A on sam? Trzeba cos zrobic. Trzeba koniecznie cos zrobic! Ma pewien pomysl. Trzy mieszkania dalej mieszka mloda dziewczyna - Zosia. Kiedys przed Magda spotykali sie. I to dosc czesto, choc byl to wylacznie seks. Pisarz zachowal do tej pory klucz od jej mieszkania. Wie, ze dziewczyna ma komputer. I ze lubi surfowac w sieci. -Sytuacja jest jasna - mruczy do siebie. - Zosia dopiero za cztery dni wroci z wczasow. Odpali swoj komputer, polaczy sie z Internetem i mimowolnie wysle ukryta wiadomosc. Nalezy tylko pojsc tam przed switem, kiedy na dworze bedzie prawie jasno. W nocy swiatlo elektryczne byloby zauwazone z zewnatrz. Chyba nie namierzaja non stop calego domu czujnikami ciepla? Zreszta Zosia ma okna od strony wewnetrznego dziedzinca... Zatem do roboty! Napisac list, podpiac zalacznik, przegrac na pendrive'a, oczyscic dysk. A... i jeszcze wczesniej zainstalowac samoniszczacego wirusa. Tak jak mnie uczyli. Nie pozostanie zaden slad. A Wiktor, nawet jesli przeczyta, nie bedzie mial zadnych dowodow. Zreszta, jesli jutro wszystko sie uda, tak jak zostalo zaplanowane, sam wykasuje przesylke z komputera Zosi i umieszcze swoja nowele w innym bezpiecznym miejscu. Do ujawnienia po mojej smierci albo nigdy... Piszemy ksiazki z roznych powodow, dla chleba, dla autoterapii, budujemy sobie pomniki lub probujemy wystawiac nagrobki. Dlaczego? To jedyna sensowna czynnosc, do jakiej jestesmy zdolni. Sa na przyklad tacy osobnicy, ktorzy potrafia zastanawiac sie nad wlasnymi myslami dopiero, kiedy je zapisza, i tacy, ktorzy istnieja, wylacznie zywiac sie tekstami innych. Jak Mikolaj Slysz. Podobno pierwszym napisanym przez czlowieka tekstem byl rachunek. Ja sadze, ze drugim byl donos! Dopiero trzecim, chcialbym wierzyc, wyznanie milosne. Najlepsza poczytnoscia ciesza sie donosy na siebie, tyle ze jedni opisuja w swych bohaterach siebie takimi, jakimi chcieliby sie widziec, a drudzy wyrzucaja to, czego w sobie nienawidza. Czy Dostojewski to Raskolnikow, a Nabokow - Hubertus deprawujacy Lolite? Kim byl, a kim chcial byc Sienkiewicz - Petroniuszem czy Zagloba? Nie ma czasu, by to ustalic. Nie ma! * * * Skonczylem czytac, kiedy na miniaturce zegarka pozostala niecala minuta. Nie majac niczego lepszego do robienia, wpatrywalem sie w ekran, zastanawiajac sie, czy wirus zadziala.Zadzialal. Najpierw monitor zamigotal, potem ponizej tekstu pojawilo sie cos niczym nienasycony robaczek. Zrazu powoli pozarl koncowke tekstu. Potem ruszyl w gore coraz szybciej coraz szybciej, polknal zalacznik, wreszcie strawil list. I kiedy przerazony pomyslalem, ze lada chwila rzuci sie na twardy dysk mego komputera, po prostu wyparowal. Znikl. "Profesjonalna robota" - pomyslalem. W tym samym czasie tekst zniknal tez z dyskietki, na ktora go przekopiowalem. Coz, Barski chcial jak najlepiej. Ale chyba mnie nie docenil. Czytajac tekst, pstrykalem kazdej kolejnej stronie zdjecie z aparatu cyfrowego i teraz mialem kilkanascie stron sfotokopiowanego tekstu. To moja polisa na zycie, a moze bardzo cenny material dla Agencji Kontrwywiadu. Dwa tygodnie bilem sie z myslami, zaniesc to czy nie zaniesc Urbanskiemu? A jesli pisarz wszystko wymyslil i zabawil sie moim kosztem. Jesli bowiem to mialaby byc prawda, co stalo sie ze smiertelna pozywka, co z rozpylaczem. Czy ktos buszowal w mieszkaniu zmarlego pisarza, zanim wylamala do niego drzwi, zaryglowane od wewnatrz, wezwana przez siostrzenca policja. Tymczasem 15 wrzesnia w Warszawie gruchnela wiesc, o dziwnej chorobie, na ktora zapadlo kilka osob. Turek prowadzacy popularny kebab, jego corka zatrudniona w kuchni Palacu Prezydenckiego. Oboje, jesli wierzyc przeciekom prasowym, zmarli w okrutnych meczarniach. Tabloidy ukazaly sie pod gigantycznymi tytulami "Ebola dotarla do Polski", w kraju nastroje zblizyly sie do paniki. Nie czekajac, pobieglem z fotokopiami do Urbanskiego. Przyjal, podziekowal i nigdy wiecej sie do mnie nie odezwal. Epidemia nie wybuchla. Skonczylo sie tylko na tych paru przypadkach. Dzieki Bogu! W pazdzierniku otrzymalem w moim zakladzie propozycje awansu. Odchodzil dyrektor. W drodze byla moja nominacja profesorska. Plotki rozprzestrzenily sie szybko. Nieznani ludzie zaczeli mi sie klaniac na korytarzu. Zachecajaco spogladala na mnie moja przyszla sekretarka. Dorota tez zaczela mi mowic: "Panie profesorze". Z co najmniej dwoch sztabow wyborczych zaproponowano mi, nie wiem czemu, posade eksperta od polityki historycznej. Ale chyba nie przyjme tych zaszczytow. Nie chodzi o to, ze w naszej rzeczywistosci awanse bywaja przewaznie krotkotrwale. Chcialbym byc wolny, niezwiazany z interesami zadnej opcji, walkami koterii, podgryzaniem, anonimami. Polecilem PIS-owi Podlaskiego. Krecili nosem, ze za mlody. Ale jestem pewien, ze da rade. Traumatyczne zdarzenia zwiazane z Katarzyna sprawily, ze stal sie jeszcze bardziej nieufny i co gorsza jeszcze bardziej pryncypialny w swoich pogladach. Jego sprawa, nie moja. Liczy sie, ze obronil doktorat. Jest samodzielnym pracownikiem naukowym. Jesli idzie o mnie, chcialbym wiecej pisac. Wrocic na szlak literackiej przygody, porzucony przed paru laty. Ale wtedy byly to jedynie oderwane od rzeczywistosci wprawki, jesli nawet zblizajace sie niekiedy do sedna - to przypadkiem. Teraz wiem, ze nalezy pisac tylko takie ksiazki, ktore nie zostaly przez nikogo napisane, a ktore bardzo chcialoby sie samemu przeczytac. Trzeba zakasac rekawy, wziac sie za odlogi i ugory. Odczarowac zaklete rewiry i strefy ochronne. "Kazde zycie jest tyle warte, ile da sie z niego ciekawie opowiedziec" - wyznal w jednym z ostatnich wywiadow "Mistrz". Tylko czy podolam zadaniu? Gdyby wszystko zalezalo ode mnie. Oprocz lenistwa, rutyny, braku czasu, wymagan mlodej zony... (slub z Dorota wzielismy w drugi dzien Bozego Narodzenia w drewnianym kosciolku na Gorce w Murawce) jest jeszcze to... boje sie uzyc nabardziej adekwatnego slowa - to COS. Cos, co pojawia sie na krawedzi nocy i dnia, wywolujac nieoczekiwany lomot serca, albo zaskakuje naglym szmerem o szarej godzinie lub przenika chlodem w samym srodku upalnego dnia, mimo sielankowego otoczenia. Niekiedy znajdujesz TO miedzy wierszami w gazecie lub w na pozor rozsadnych oczach twego rozmowcy. Z czasem uczysz sie TO rozpoznawac: w niewyraznej postaci za oknem, w odglosie krokow na pustej ulicy, w zmianie glosnosci telefonu... ZLO. Rok temu kpilbym z kazdego, kto by twierdzil, ze spotkal diabla. Jak inni uznalem Gwidona Czarskiego za wariata... Ale przeciez bez "osobowego zla" nie sposob zrozumiec tego swiata - a chcac go opisac, zawsze ryzykujemy, ze znajdziemy sie na gorskiej sciezce, na indianskiej kladce nad przepascia naprzeciw siebie: My i ONO. Oczywiscie mozna probowac sie z NIM zaprzyjaznic, polubic, wykorzystac... Ale to ONO zawsze decyduje, kiedy zrezygnowac z naszego towarzystwa. Swietnie wiedzial o tym Barski (nawet jesli tylko ukradl to Czarskiemu), piszac w zakonczeniu swej najlepszej powiesci: -Blogoslawieni naiwni, albowiem moga nawet nie zauwazyc wlasnej zaglady - powiedzial do siebie diabel, spinajac konia. W Salem nie mial juz nic wiecej do roboty. Wawer, kwiecien-czerwiec 2007 [1] Ruch Obywatelski Akcji Demokratycznej. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-12 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/