Morressy John - Pracusie z parku sztywnych
Szczegóły |
Tytuł |
Morressy John - Pracusie z parku sztywnych |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Morressy John - Pracusie z parku sztywnych PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Morressy John - Pracusie z parku sztywnych PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Morressy John - Pracusie z parku sztywnych - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: John Morressy
Tytul: Pracusie z parku sztywnych
(Working Stiffs)
Z "NF" 10/93
Klimatyzator nasycał wilgotne powietrze odorem
stęchłego dymu z cygar. Harry odchylił się do tyłu w
skrzypiącym fotelu, zamknął oczy i próbował nie myśleć o
bankructwie.
Usłyszał znajome kroki. Mój siostrzeniec, absolwent
uniwersytetu, pomyślał. Rodzinna mądrala. Skoro jest taki
mądry, to dlaczego siedzi tutaj razem ze mną?
Jerome wszedł i osunął się na drugi fotel.
- Gorąco na dworze - oznajmił.
- W biurze też gorąco - odparł Harry.
- Dzwonił ktoś, kiedy mnie nie było?
Harry zaśmiał się gorzko.
- Chyba zwariowałem, żeby przenosić tutaj interes. Za
stary jestem na takie zmiany. I ten upał. - Otarł czoło i
westchnął: - Dlaczego wyjechałem z Nowego Jorku?
Ostatnie słowa stanowiły raczej cri de coeur niż
pytanie, ale Jerome i tak odpowiedział:
- Podatki cię wykańczały.
- Nauczyłem się, jak sobie radzić z podatkami: przestałem
zarabiać pieniądze.
- Masz pojęcie, ile taki metraż by kosztował w Nowym Jorku?
- W Nowym Jorku to nie byłaby sauna.
- Włącz klimatyzację - poradził Jerome.
- Jest włączona. I ciągle czuję się jak w tureckiej łaźni.
- Za kilka tygodni staniemy na nogi. Założymy nową
klimatyzację. Będziesz potrzebował płaszcza, żeby wyjść do
warsztatu.
- Jak mamy stanąć na nogi, jeśli nie możemy znaleźć ludzi?
- W Nowym Jorku nie mogłeś znaleźć dobrych robotników, prawda?
- Tutaj nie mogę znaleźć nawet złych. W Izbie Handlowej
przysięgali, że ten stan jest pełen ludzi, którzy aż palą
się do roboty. Może palą się do pracy w fabryce butelek albo
na kurzej farmie, ale jakoś nie palą się, żeby pracować dla
mnie.
Dwaj mężczyźni milczeli przez chwilę. Wreszcie Harry
dodał z westchnieniem:
- Zresztą kto chciałby pracować w tym upale? To
dżungla. Maszyny obrastają jakimś paskudztwem.
- Jak już zaczniemy działać, wszystko będzie dobrze.
- Wszystko będzie dobrze. Tego cię nauczyli na uniwersytecie?
- Jestem wykwalifikowanym kierownikiem personalnym,
wujku Harry. Zdobędę ludzi, których potrzebujemy. Zaufaj
mi.
Harry okręcił się w obrotowym fotelu i popatrzył na
swoje puste biurko. Nowe maszyny, na których nie ma kto
pracować. Ogromne zadłużenie i żadnych zamówień. Hala
fabryczna wielkości lotniskowca, w której plenią się grzyby
i robactwo. Nagły ruch zakłócił jego rozmyślania. Jakiś
robak przebiegł po blacie biurka. Harry nie zareagował. To
nie ma sensu, pomyślał. Rozgnieciesz jednego, a zaraz
wylezie dziesięć następnych.
Podniósł się z głębokim westchnieniem i ruszył do
łazienki. Chciał obmyć twarz zimną wodą, żeby trochę
ochłonąć. Wrócił po chwili szybkim krokiem, z obłędem w
oczach.
- Dżungla na zewnątrz nie wystarczy, teraz mamy dżunglę
w toalecie! - oznajmił wstrząśnięty. - Tam siedzi pająk, taki
wielki, że mógłby cię wynieść na grzbiecie. Nadaje się do
filmu.
Jerome nagle się ożywił.
- "Złodziej z Bagdadu"! Ten pająk wewnątrz posągu,
który pilnował Wszechwidzącego Oka. Miał koronę na głowie,
pamiętasz?
- Piąte przez dziesiąte - mruknął Harry. Pragnął
współczucia, nie filmowych bzdur.
- Ale Sabu go załatwił. Udawał, że ześlizguje się po
pajęczynie, a potem nagle zatrzymał się i ciach! -
wykrzyknął Jerome, zadając cios wyimaginowaną szablą.
- Powinienem wynająć Sabu i posłać go do toalety.
- Sabu nie żyje, wujku Harry.
- No właśnie. Jak kogoś potrzebuję, to facet akurat nie
żyje. Ale wynająłbym Sabu, gdybym tylko mógł nawiązać z nim
kontakt. Nikt inny nie poradzi sobie z tym pająkiem.
- Nie możesz zatrudnić zmarłych - oświadczył Jerome.
- I nie mogę zatrudnić żywych. Więc co pozostaje?
Jerome nie odpowiedział. Przez resztę popołudnia
wydawał się zamyślony. Nie miał kontemplacyjnej natury, ale
teraz wyglądał jak człowiek pogrążony w głębokiej zadumie.
Następnego ranka nie pokazał się w biurze. O trzeciej,
kiedy Harry zaczynał już podejrzewać, że siostrzeniec go
opuścił, drzwi otwarły się gwałtownie i Jerome wpadł do
środka, teatralnie rozkładając ramiona.
- Pam-param-pam! - zaintonował. - Skończyły się nasze
kłopoty! Mamy pracowników!
Harry spojrzał na rozpromienioną twarz chłopaka i
natychmiast opadły go wątpliwości. To było za dobre. Co on
potrafi, taki dzieciak świeżo po studiach? Na pewno coś
schrzanił.
- Opowiedz mi o nich - zaproponował.
- Jeśli ich przyjmiesz, możemy zaczynać od jutra.
- Dlaczego mam ich nie przyjąć? Co, mają po dwie głowy?
Jerome zaśmiał się jakoś sztucznie.
- Nic w tym rodzaju - zapewnił, opadając na fotel. - Są
zupełnie normalni. Prawie.
Zapadło długie milczenie, a potem Harry poprosił:
- Powiedz mi resztę, Jerome.
Milczenie przedłużało się. Wreszcie Jerome powiedział:
- No... to są zombi.
Harry nie odzywał się przez pełne dwie minuty. Jerome z
dumną miną rozparł się w fotelu i wyciągnął nogi. Wreszcie
Harry wykrztusił:
- Zombi? Jak w voodoo?
- Właśnie. Kiedy mówiłeś, że chciałbyś wynająć Sabu,
nawet jeśli on nie żyje, wpadłem na pomysł...
- Jerome, zwariowałeś! Oglądasz horrory do późnej nocy
i głupiejesz od tego!
- Pomyśl o korzyściach, wujku Harry.
- Trupy spacerujące po warsztacie to są korzyści?
Raczej zagrożenie dla zdrowia! Poza tym wystraszą innych
pracowników.
- Nie ma żadnych innych pracowników.
- I nie będzie. Jak tylko się dowiedzą, że muszą
pracować z umarlakami, rzucą robotę.
- Nie potrzebujemy innych. Zombi pracują lepiej niż żywi ludzie.
- Naprawdę?
Jerome z zapałem kiwnął głową.
- I nie biorą urlopów. Nie wstępują do związków
zawodowych. Nie śpią, nie palą, nie jedzą, nie chodzą do
kibla, nie kłócą się o kobiety, nie upijają się i nie mają
kaca. Po prostu pracują.
- Jak szybko? - zapytał Harry.
Jerome wzruszył ramionami.
- No, rzeczywiście są dość powolni - przyznał. - Ale to
się wyrównuje, skoro pracują na okrągło.
To co Harry usłyszał, zmuszało do zastanowienia.
- W porządku, nikt nie jest doskonały - stwierdził. -
Są jakieś inne korzyści?
- Nie potrzebują opieki lekarskiej. Żadnego
ubezpieczenia. Żadnych emerytur. Żadnych wakacji. Minimalna
pensja. Żadnych podwyżek.
- Z czego będą żyli?
- Oni nie żyją.
Harry potrząsnął głową.
- Zapomniałem - mruknął. Po namyśle dodał: - Właściwie
po co w ogóle im płacić?
Jerome podciągnął nogi, wyprostował się w fotelu i
energicznym, rzeczowym głosem oświadczył:
- Musimy mieć listę płac, wujku Harry. Jeśli
zatrudniasz robotników i nie odprowadzasz podatków ani
składek na fundusz ubezpieczeń, będziesz miał rząd na karku.
- No dobrze, zapłacimy im. Ale dlaczego nigdy nie
słyszałem o zombich w Nowym Jorku?
- Działają tylko w ciepłym klimacie. Nie rozumiem
tego, ale znajdziesz ich jedynie w tym rejonie.
- Czy to są amerykańscy zombi? Nie chcę żadnych
kłopotów z urzędem imigracyjnym. Oni są gorsi od
specjalistów podatkowych.
- Stuprocentowi Amerykanie, wujku Harry. Sprawdziłem
ich metryki urodzenia. Również świadectwa zgonu.
- Nie chcę wiedzieć nic więcej. Sprowadź ich tutaj -
nakazał Harry.
Z punktu widzenia kierownictwa zombi jest idealnym
pracownikiem. Niestety pracownicy-zombi mają również
poważne wady. Nie odznaczają się atrakcyjnym wyglądem i
okropnie śmierdzą. Poruszają się niezdarnie, ciągle na coś
wpadają. Na ogół milczą, a kiedy się odzywają, mamroczą
monotonnym, bełkotliwym głosem. Słuchanie ich wymaga
cierpliwości i niewrażliwego żołądka.
Na początku Harry jakoś sobie radził. Kiedy atmosfera w
warsztacie stała się nie do wytrzymania, zainstalował
wentylatory i polecił codziennie spłukiwać wszystkich
pracowników wodą z gumowego szlaucha. To pomogło. Za radą
Jerome'a ustawił w strategicznych miejscach otwarte pudła z
dwuwęglanem sodu. Jakość powietrza znacznie się poprawiła.
Maszyny pracowały bez przerwy. Zaczęły napływać
zamówienia. Harry oferował bezkonkurencyjne ceny i szybki
transport. Co prawda, towary należało wietrzyć przez dzień
lub dwa, zanim udostępniono je klienteli, ale nikt nie
narzekał.
Rampa załadowcza stała się sceną ożywionej
działalności. Był to również newralgiczny punkt, ponieważ
tam następował kontakt pomiędzy pracownikami a światem
żywych. W celu uniknięcia kłopotów Harry wydał surowe
polecenie, żeby nikt nie wychodził na rampę bez rękawic,
gogli, maski ochronnej i kapelusza naciągniętego głęboko na
uszy. Ale nawet te środki ostrożności nie chroniły przed wpadką.
Pewnego dnia zirytowany kierowca wtargnął do biura,
gdzie siedzieli Harry i Jerome.
- Co za ludzie u pana pracują, panie Harry? - zawołał.
- Nie odpowiadają na pytania. Nie mówią "Cześć", "Dzień
dobry" ani "Idź do diabła". W ogóle nic nie mówią! Człowiek
czuje się jak na cmentarzu.
Harry i Jerome zerwali się na równe nogi.
- Nie mów tak! - krzyknęli unisono.
- Oni są bardzo wrażliwi - wyjaśnił Harry.
- Taką mają religię - dodał Jerome.
- Nie chcę obrażać niczyjej wiary, ale są jacyś
niesamowici - upierał się kierowca.
- Wiele przecierpieli - oznajmił Jerome. Harry zrobił
współczującą minę i pokiwał głową.
- No, ale powinniście ich przekonać, żeby rozmawiali z
ludźmi. Kilka przyjaznych słów nikomu nie zaszkodzi -
stwierdził kierowca.
- Pogadam z nimi - obiecał Harry.
Kierowca wyszedł. Harry opadł na fotel, otarł czoło i
sięgnął po cygaro. Ręce mu się trzęsły, kiedy zapalał
zapałkę.
- Jesteśmy skończeni, Jerome. Wiedziałem, że to był
wariacki pomysł. Ludzie coś zauważyli - powiedział
zniżonym, zalęknionym głosem.
- Co takiego zauważyli? Chłopcy nie są rozmowni? W
porządku, nauczymy ich rozmawiać.
- Słyszałeś, jak oni mówią? To okropne.
- Nie muszą wygłaszać przemówień. Nauczymy ich mówić:
"Życzę miłego dnia".
- To nie wystarczy, Jerome.
- No dobrze, postawimy radio w warsztacie. Będą
słuchali wiadomości, listy przebojów, sportu, pogody. Czego
więcej potrzeba do rozmowy?
- Telewizja też się przyda.
Sukces tego planu zdumiał Harry'ego. Już po dziesięciu
dniach zombi witali się słowami: "Co słychać, stary?" i
"Muszę lecieć, kotku". Z każdym tygodniem dodawali nowe
zwroty do swojego repertuaru. Powiedzonka z reklamówek i
sprawozdań sportowych, odzywki z komedii telewizyjnych i
urywki popularnych piosenek rozbrzmiewały w warsztacie.
Harry zauważył, że zombi zbierają się w grupki, opowiadają
sobie kawały i dyskutują o baseballu. Nucili, pogwizdywali,
czasami wybuchali upiornym śmiechem. Kiedy opowiedział o tym
siostrzeńcowi, Jerome uznał te objawy za pozytywne. Ale
gdy Harry przyłapał trzech zombich i czterech kierowców na
rampie załadowczej, jak opowiadali sobie świńskie dowcipy
zamiast pracować, stanowczo położył temu kres.
Na jakiś czas bumelanctwo ustało. Lato minęło spokojnie
i Harry był z siebie zadowolony. Żaden zombi nie próbował
wymigiwać się od roboty. Ale pod koniec września wystąpiło
nowe, nieprzyjemne zjawisko. Harry zaczął znajdować kawałki
swoich pracowników rozrzucone po warsztacie: tu fragment
palca, tam połówka ucha, gdzie indziej cały nos. Tempo
produkcji nie spadło, ale Harry bardzo się zmartwił. Po
pierwsze, to było obrzydliwe. Po drugie, robotnik, który
rozpada się na kawałki, nie może wydajnie pracować. Harry
postanowił pogadać z Jerome'em.
- Więc też to zauważyłeś? - mruknął Jerome.
- Trudno nie.
- Wiesz, co to znaczy, wujku Harry? Oni są nieszczęśliwi.
- Mają telewizję, mają radio, mają stałą pracę. O co chodzi?
- Nie wiem, ale mówię ci, że są nieszczęśliwi.
Nieszczęśliwy zombi zaczyna się rozkładać. Musimy szybko coś
zrobić, bo inaczej to miejsce będzie wyglądało jak...
- Oszczędź mi szczegółów, Jerome - przerwał Harry.
Popił wody z karafki stojącej na biurku, odchylił się do
tyłu i głęboko odetchnął, próbując opanować mdłości. Po
chwili powiedział:
- Skąd ty tyle wiesz o zombich? Uczą was tego na kursach
zarządzania?
- Musiałem zaliczyć jakiś przedmiot humanistyczny, więc
zapisałem się na seminarium klasycznego filmu grozy.
Oglądaliśmy mnóstwo starych filmów. Mieliśmy również
przeczytać książkę, ale nikomu się nie chciało.
Rozległo się pukanie do drzwi biura. Zabrzmiało
głucho, jakby ktoś uderzał gąbką o szkło. Harry i Jerome
wymienili zdumione spojrzenia. Niczego nie zamawiali. Nie
spodziewali się żadnych gości. Jerome potrząsnął głową i
wzruszył ramionami. Harry odchrząknął.
- Proszę wejść! - zawołał.
- Jak. Zdrówko. Panie Harry? - powiedział Vernon, jeden
z operatorów maszyn. Ubrany był w czysty, chociaż wyblakły i
wystrzępiony kombinezon. Skórę miał bladą, sinozieloną z
żółtymi plamami, oczy puste i szkliste, wargi sine,
paznokcie czarne. Kiedy stanął w drzwiach, jeden paznokieć
upadł na podłogę z cichym stuknięciem. Harry zakrył ręką
usta i odwrócił wzrok.
- Miło cię widzieć, Vernon. O co chodzi? - zapytał Jerome.
- Chłopcy. Wysłali. Mnie - wyrecytował Vernon głuchym,
monotonnym głosem.
- Co się stało?
- Chcemy. Oglądać. Dogrywki.
Harry wytrzeszczył na niego oczy.
- Dogrywki?
- I. Mistrzostwa. Baseballu.
- No więc oglądajcie w wolnym czasie - zaproponował Harry.
Jerome nachylił się do wuja i szepnął:
- Oni nie mają wolnego czasu, wujku Harry. Powinniśmy
zwalniać ich na noc. Będą lepiej pracowali.
- Tak uważasz?
- Sam chciałem to zaproponować. Jeśli wypuścimy ich na
świeże powietrze, wrócą do pracy w lepszym nastroju. Będą
również lepiej pachnieć.
Harry zastanawiał się przez pełną minutę. W trakcie
rozmyślań wyciągnął chustkę i przyłożył ją do nosa.
- Naprawdę myślisz, że będą lepiej pachnieć?
- Bezwzględnie. A kiedy wyjdą, możemy przewietrzyć warsztat.
To przekonało Harry'ego. Oznajmił:
- Vernon, powiedz chłopcom, że odtąd mają wolne wieczory.
Mogą wyjść na świeże powietrze. Mogą zrobić pranie.
- Już. Lecę. Szefie - przeciągnął Vernon. Jedna strona
jego twarzy drgnęła lekko w niezręcznej imitacji uśmiechu. -
Życzę. Miłego. Dnia. Panie Harry. Panie Jerome.
Kiedy Vernon wyszedł, Harry odwrócił się do
siostrzeńca. Od razu nasunęły mu się liczne zastrzeżenia.
Zanim zdążył sformułować chociaż jedno, Jerome podniósł ręce
uspokajającym gestem.
- Wujku Harry, muszę ci coś powiedzieć.
- Powiedz, że jesteśmy zrujnowani. Właśnie obciąłem
produkcję praktycznie do połowy. Za stary jestem na takie
wyskoki - jęknął Harry.
- Jak tylko zacząłem znajdować kawałki zombich w
warsztacie, od razu wiedziałem, że mamy kłopot. Więc
załatwiłem nocną zmianę.
Harry popatrzył na niego ze zdumieniem.
- Naprawdę znalazłeś ludzi, którzy chcą tutaj pracować? W nocy?
- Jest tylko jeden warunek. Czy mamy jakiś czysty,
suchy magazyn, gdzie można wstawić kilka skrzyń?
- Mamy miejsce na strychu. Chociaż tam jest okropnie.
Nietoperze, pająki, ciemno jak w grobie nawet w dzień. -
Harry zadygotał na samą myśl.
- Będą zachwyceni. Zaraz jutro każę przysłać skrzynie.
- Co jest w tych skrzyniach?
- Nocna zmiana.
Harry przez chwilę siedział jak ogłuszony. Potem zerwał
się na nogi, przewracając krzesło.
- Mało ci było zombich, więc sprowadziłeś wampiry!
- Ubierają się znacznie lepiej od zombich, no i nie
śmierdzą. Niektóre pochodzą z bardzo dobrych rodzin.
- Gryzą ludzi w szyje i wysysają im krew! Czy tak się
postępuje w dobrej rodzinie?
- Gryzą tylko wtedy, kiedy są głodne, wujku Harry.
Dopilnuję, żeby były grzeczne.
- Jerome, gdzieś ty znalazł wampiry? To jest Ameryka.
Zombi, rozumiem, ale wampiry?
- W tych stronach mieszkało sporo Rumunów. Sprowadzili
różne pamiątki ze starego kraju. Dowiedziałem się o tym na
seminarium.
Harry przyjrzał mu się uważnie i zapytał:
- Jaką ocenę dostałeś z tego seminarium?
- Piątkę z minusem. Dostałbym piątkę, gdybym przeczytał
książkę.
Wampiry okazały się całkowicie godne zaufania. Czosnek
zawieszony na drzwiach i oknach nie pozwalał im opuszczać
fabryki. Nie było żadnych rozróbek ani napastowania
sąsiadów. Natomiast pracę wykonywały szybko i sprawnie,
bez przykrych zapachów.
Harry był całkiem zadowolony ze swojej nowej nocnej
zmiany. Już po kilku dniach zaczął opowiadać o
pierwszorzędnych europejskich fachowcach i chwalić ich
dokładność. Zatrudnianie wampirów, jak się przekonał, miało
tylko jeden nieprzyjemny aspekt, który pozostawił
Jerome'owi. Raz w tygodniu, na pół godziny przed zachodem
słońca, Jerome wnosił na strych wiadro świeżej krwi z
miejscowej rzeźni i stawiał pośrodku kręgu trumien.
Następnego ranka zabierał puste wiadro. W noce karmienia
wydajność zawsze wzrastała.
Zmiana odbywała się rutynowo. Tuż przed zachodem słońca
zombi odchodzili do swoich wieczornych zajęć. Po ich wyjściu
Harry i Jerome sprawdzali ochronne pęczki czosnku, wsiadali
do samochodów i odjeżdżali. Kiedy wracali rano, zombi
pracowali już przy maszynach, a wampiry spały w trumnach.
Harry nie wymagał niczego więcej.
Pewnego listopadowego ranka przeżył wstrząs. Na biurku
znalazł list, wyznaczający spotkanie tego samego wieczoru.
Notatka była podpisana śmiałym, wyraźnym pismem: "Książę
Radu".
Harry kulił się przy biurku, dygocząc ze strachu, kiedy
zjawił się Jerome. Dobrą chwilę zabrało mu uspokojenie wuja.
- Weźmiemy czosnek. On nas nie tknie, wujku Harry -
zapewniał.
- Widziałeś jego podpis? Rumuńskie nazwisko. Rumuni
uwielbiają czosnek.
- Tylko żywi Rumuni, wujku Harry. Zaufaj mi. Przecież
dostałem piątkę z minusem.
- Nie przeczytałeś książki. Powinieneś przeczytać tę
książkę, Jerome. Nauczyłbyś się czegoś o wampirach.
- Wujku Harry, znam się na wampirach. Nie będzie żadnych
problemów.
O zachodzie słońca obaj siedzieli w biurze, oczekując
gościa. Na szyjach zawiesili sobie wianki czosnku. Książę
Radu wykonał dramatyczne wejście. Nagle coś zafurkotało jak
rozwijany żagiel i pośrodku pokoju pojawił się blady
mężczyzna o hebanowych włosach i szkarłatnych wargach, w
eleganckim wieczorowym garniturze i pelerynie, która opadała
powoli wokół jego szczupłej postaci.
- Dobry wieczór. Jestem książę Radu - powiedział z silnym
cudzoziemskim akcentem.
- On mówi całkiem jak Bela Lugosi w "Draculi"! - szepnął Jerome.
- Miło cię poznać, książę. Mam na imię Harry. Jestem
właścicielem tego interesu. To jest mój siostrzeniec Jerome,
kierownik personalny.
- Jak ci się tutaj podoba, książę? - zagadnął Jerome.
- Praca jest... monotonna - oświadczył książę,
podkreślając ostatnie słowo.
- Nie musicie dźwigać żadnych ciężarów. Przez cały
dzień śpicie w bezpiecznym miejscu i co tydzień dostajecie
wiadro świeżej krwi - odparł Jerome. - Wujek Harry jest
bardzo troskliwym pracodawcą.
- Krew i sen to nie wszystko. Chcemy fruwać w
ciemnościach... odwiedzać miejscowych wieśniaków... czuć
wiatr pod skrzydłami i słuchać, jak śpiewają dzieci nocy! -
wydeklamował książę Radu.
Rozzuchwalony czosnkiem Harry oświadczył:
- Chcecie gryźć ludzi w szyję, o to wam chodzi!
Książę Radu skwitował to wyniosłym gestem.
- Owszem - odpowiedział niedbale. - Taką mamy naturę.
- Tutaj nie możecie tego robić.
- Ośmielasz się rozkazywać księciu Radu? - zagrzmiał
wampir i zrobił krok do przodu, powiewając peleryną.
- Uważaj. Mam na sobie czosnek - ostrzegł Harry.
- Ach tak. Czosnek. Moja ulubiona przyprawa - oznajmił
książę z uśmiechem, który odsłonił wydłużone kły.
Harry skulił się w fotelu.
- Mówiłem ci o Rumunach! - pisnął zduszonym głosem do Jerome'a.
Jerome zachował spokój.
- Blefujesz, książę. Hollywood nie kłamie w takich sprawach.
Z cichym chichotem książę powiedział:
- Wybaczcie mój mały makabryczny żarcik. Jesteście
całkowicie bezpieczni.
- Słuchaj, książę, mój wujek ma kłopoty ze zdrowiem.
Odłóżmy tę rozmowę do czasu, aż poczuje się lepiej -
zaproponował Jerome.
- Podwyższone ciśnienie? - zapytał Radu z nagłym
zainteresowaniem.
- Nie. Żołądek.
- Aha. Kłopoty z żołądkiem to nie moja specjalność. Ale
przedstawię wam nasze postulaty: swobodne latanie na
zewnątrz i krew dwa razy w tygodniu.
- Krew możecie dostać, ale latanie wykluczone. To nie
od nas zależy, książę, takie jest prawo.
- Książę Radu nie uznaje innego prawa oprócz swojej woli!
- To są puste słowa, książę. Możecie sobie latać po
fabryce, ale żadnych wycieczek na zewnątrz. Jak zaczniecie
fruwać po okolicy i nadgryzać sąsiadów, to po tygodniu
zamkną fabrykę. Albo zamkną nas w fabryce i podpalą.
- Odmawiasz księciu Radu?
- Dostaniecie drugie wiadro krwi. Więcej nie możemy wam
obiecać.
Radu wycelował w młodzieńca długim, smukłym palcem.
- Pamiętaj, że książę Radu nie da się uwięzić wbrew
swej woli - wymówił niskim, złowrogim głosem. Owinął się
peleryną i nagle odrzucił ludzką postać. Olbrzymi nietoperz
wzbił się w powietrze, musnął łysinę Harry'ego i wyfrunął
przez drzwi.
- Rozzłościł się - stwierdził Jerome.
- Ten facet może narobić nam kłopotów. Nie wiadomo, co
powie innym wampirom.
- Jutro kupię więcej czosnku.
- Powinniśmy go mieć na oku - powiedział Harry. Obaj z
Jerome'em popatrzyli na siebie w milczeniu. - Spróbuję
załatwić kamery.
- Wampirów nie można sfotografować.
- Więc założymy im podsłuch.
- One rozmawiają po rumuńsku.
Zapadło długie milczenie. Wreszcie Jerome oznajmił:
- Potrzebujemy brygadzisty.
- Gdzie znajdziesz brygadzistę, który będzie nosił
czosnek na szyi przez całą noc, a we dnie pracował z ludźmi,
którzy rozpadają się na kawałki, kiedy są nieszczęśliwi?
- To nie będzie łatwe - przyznał Jerome.
Przez dwa dni Jerome nie pokazywał się w biurze.
Harry'ego martwiła jego nieusprawiedliwiona nieobecność,
zwłaszcza kiedy zbliżał się czas karmienia. Odszedł ode
mnie, myślał Harry. Nie wytrzymał napięcia. Załamał się w
ostatniej chwili, kiedy już prawie się udało. Sam nie
poradzę sobie z tym wszystkim: krew, zwłoki, dwuwęglan sodu.
Jestem za stary na taką mordęgę. Pora sprzedać interes. Kto
jest chętny? Przyjmę każdą ofertę. Postanowiłem odejść na
emeryturę, do jakiegoś miłego, spokojnego miejsca, bez
zombich, bez wampirów, bez dziewięćdziesięcioprocentowej
wilgotności, bez pleśni i robactwa. Może na Alaskę.
A wtedy Jerome wszedł do biura, uśmiechnięty od ucha do
ucha, i postawił kartonowe pudło na biurku Harry'ego.
- Chciałeś brygadzistę, masz brygadzistę.
Zdumiony Harry podniósł wzrok.
- Przyniosłeś mi jakiegoś mikrusa.
- Otwórz, to zobaczysz.
W środku, na podściółce z gazet, spoczywała bardzo
stara mosiężna butla. Harry wyjął ją i postawił na biurku.
- Bardzo ładna, Jerome, ale wiesz, że ja nie piję.
- Wyciągnij korek.
Harry posłuchał. Z mosiężnej szyjki buchnął gejzer
gęstego czarnego dymu, wzbił się pod sufit, zawirował i
wypełnił połowę biura. Potem zapadł się w sobie, skurczył
się, zgęstniał... i nagle przed Harrym stanął uśmiechnięty
mężczyzna, z ramionami skrzyżowanymi na potężnej piersi.
Zjawiskowy przybysz miał prawie siedem stóp wzrostu.
Zbudowany był jak piłkarz, z warstwą posezonowego tłuszczu
okrywającą potężne mięśnie. Nosił purpurowy turban,
karmazynową jedwabną kamizelkę haftowaną złotem, bufiaste
zielone spodnie i żółte pantofle z wywiniętymi noskami.
Kiedy rozwiała się ostatnia smużka dymu, przybysz upadł na
kolana i dotknął czołem podłogi przed Harrym. Potem wstał,
złożył dłonie i odezwał się:
- Co rozkażesz, o mój panie?
- Czy on nie jest wspaniały, wujku Harry? Lepszy od
Rexa Ingrama w "Złodzieju z Bagdadu"! - zawołał Jerome.
Harry kiwnął głową, oblizał wargi, przełknął i zapytał:
- Czy jesteś dżinnem?
- Jestem Jimmdash, syn Dahnasha, syna Shamburisha,
ostatni z długiej linii dżinnów. Mój ojciec i jego ojciec są
wymienieni w "Księdze Tysiąca i Jednej Nocy", jak wszystkim
ludziom wiadomo.
- Słuchaj, Jimmdash... możesz być moim brygadzistą?
Dżinn skłonił się i powiedział:
- Będę wszystkim, czego sobie życzy mój szczodrobliwy pan.
- Jerome, przynieś mu jakieś ubranie.
- Czy mój wszechwiedzący pan rozkaże swemu uniżonemu
słudze zmienić strój?
- Lepiej, żebyś się ubierał jak my.
Jimmdash dwukrotnie klasnął w ręce. W kącie biura
pojawił się stojak z ubraniami. Na stojaku wisiał jedwabny
beżowy garnitur, tuzin jaskrawych sportowych koszul i sześć
par spodni w pastelowych barwach. Pod ubraniami stało
szeregiem sześć par butów. Na wierzchu stojaka leżało
płaskie pudło, zawierające bieliznę i skarpetki z
etykietkami paryskich firm. Wszystkie inne rzeczy pochodziły
z Włoch.
- Bardzo dobre ubrania, Jimmdash. Masz doskonały gust.
- Jeśli mój dobroczyńca jest zadowolony, zaraz się
przebiorę - oznajmił dżinn. Znowu zaklaskał dwa razy i
natychmiast miał na sobie jaskrawą hawajską koszulę,
miętowozielone spodnie i lekkie białe półbuty. Jego
poprzedni strój, starannie złożony, spoczywał na stojaku.
- Jesteś cudowny! Jerome, on jest cudowny! - wykrzyknął Harry.
- Pochwała nazbyt łaskawego pana uszczęśliwia twego
pokornego sługę ponad wszelkie wyobrażenie.
- Jimmdash, chcę, żebyś zaraz zabrał się do pracy.
Dzienna zmiana jeszcze jest w warsztacie. Przedstawię cię,
żebyś wiedział, z kim będziesz pracował.
- Już wiem, szlachetny panie.
- Coraz lepiej. I słuchaj, lepiej nie nazywaj mnie
panem. Dajmy spokój formalnościom. Mów mi Harry, a jemu
Jerome.
- Zgoda, Harry. Możecie mi mówić Jim.
Już po kilku minutach Jimmdash podbił serca zombich.
Kiedy jeden z nich zwrócił się do niego per "panie Dash",
uśmiechnął się chłopięco i powiedział: My tu jesteśmy jak
jedna rodzina. Mów mi Jim, słyszysz? Rozmawiał z każdym po
kolei, pamiętał ich imiona, ściskał im ręce i klepał po
plecach dostatecznie mocno, żeby podkreślić przyjazne
intencje, ale nie tak mocno, żeby utrącić palec czy ucho. Na
zakończenie wyjął zwitek banknotów, odliczył trzy
dwudziestki, włożył pieniądze Vernonowi do ręki i
powiedział:
- Vernon, stary, zabierz moich ciężko pracujących
kumpli na piwo. No, idźcie już. Bawcie się dobrze i
wracajcie rano wypoczęci, żeby rozbujać te maszyny,
słyszycie?
- Urodzony przywódca - mruknął Harry.
- Wygadany facet - przyznał Jerome.
Kiedy ostatni zombi wyczłapał poza zasięg słuchu,
Jimmdash odwrócił się i powiedział swoim poprzednim stylem:
- Sądzę, że nawiązałem stosunki z dzienną zmianą.
- Jim, oni cię pokochali - oświadczył Harry. - Jerome,
pobiegnij i zostaw wiadomość na trumnie księcia. Wyznacz mu
spotkanie w biurze, punktualnie o ósmej. Chodźmy na obiad
Jim, a potem poznasz nocną zmianę.
Kiedy czekali na księcia Radu, Jerome odezwał się:
- Jim, nie mogę zrozumieć, dlaczego jesteś taki
życzliwy i dobroduszny. Myślałem, że każdy byłby wściekły,
gdyby tkwił uwięziony w mosiężnej butelce przez trzy tysiące
lat.
- Ale ja nie byłem więźniem. Dżinny są uwięzione tylko
w miedzianych butelkach.
- Więc to był twój własny pomysł? - zapytał Harry.
Jimmdash z namysłem zaciągnał się cygarem, wydmuchnął
cienką smugę dymu i powiedział:
- Nie całkiem. Żyłem w czasach Jana bin Jana,
siedemdziesiątego drugiego sułtana dżinnów... i ostatniego,
jak się okazało. Były to złe czasy dla dżinnów. Kiedy
sytuacja wyglądała najgorzej, Jan bin Jan wydał rozkaz, żeby
wybranych przedstawicieli młodszego pokolenia umieszczono w
mosiężnych butlach i ukryto w różnych miejscach na całym
świecie, gdzie będą oczekiwać poprawy. Należałem do
wybranych.
Jerome zagwizdał cicho.
- Całe stulecia w butelce... to gorsze niż więzienie.
- Wręcz przeciwnie. Potrafiłem zmniejszać się niemal w
nieskończoność, więc butelka była dla mnie wszechświatem.
Jan bin Jan, w swojej łaskawości i dalekowzroczności, kazał
ją wyposażyć we wszelkie udogodnienia i luksusy, żeby jej
lokator przyjemnie spędzał czas. - Jimmdash uśmiechnął się
marząco do swoich wspomnień, pyknął z cygara i kontynuował:
- Ale po kilku tysiącach lat nurzania się w rozkoszach każdy
potrzebuje odmiany.
- Nie ja - oświadczył Harry. - Na twoim miejscu
zostałbym w butelce. Ten świat to bagno, wierz mi.
- Ale interesujące bagno. Podoba mi się ten wasz świat.
Lubię cajuńską kuchnię i cygara. Lubię lodowato zimne 7-up.
Lubię nosić ciemne okulary - oznajmił dżinn, poprawiając
wielkie lotnicze gogle, które kupił po drodze na obiad. -
Podoba mi się wasz klimat, przyjemnie ciepły i nie za suchy.
Harry wciąż czuł się nieswojo, ale nie był już tak
przerażony jak poprzednim razem. Widok potężnej postaci
Jimmdasha, niewzruszenie pykającego z cygara, wpłynął na
niego uspokajająco. Harry zdołał nawet zachować zimną krew,
kiedy spod zamkniętych drzwi wypłynął obłok dymu i pojawił
się książę, równie wytworny i złowrogi jak przedtem.
- A więc przyszliście czołgać się u stóp księcia Radu i
błagać o wybaczenie - przywitał ich.
- Nie. Przyszliśmy przedstawić ci nowego brygadzistę -
oznajmił Harry.
Jimmdash obdarzył księcia ledwie dostrzegalnym
skinieniem głowy. Nie powiedział nic. Książę Radu spojrzał w
nieprzeniknione czarne szkła gogli. Jimmdash wydmuchnął
serię idealnych kółek dymu.
Nagle Radu wybuchnął demonicznym śmiechem i wrzasnął:
- Głupcy! Głupcy! Wydaliście tego sługusa w moje ręce!
Patrzcie teraz, jak wypiję jego krew i uczynię go moim
niewolnikiem!
Rzucił się na dżinna i natychmiast zawisł w powietrzu,
dziko wymachując nogami. Jimmdash wstał, złapał go za klapy
i przyciągnął do siebie, aż znaleźli się nos w nos.
- Wiedz, ty wypierdku kulawego wielbłąda, że masz do
czynienia z dżinnem, a nasza rasa pogardza piskami
nietoperzy i bufonami pojawiającymi się w obłokach dymu -
powiedział zimno. - Jeśli mnie rozgniewasz, spadnę na ciebie
szybko i niechybnie niczym Ten, który niszczy radość i
zasiewa smutek, który burzy domy i rujnuje miasta, który
zabija wielkich i małych bez wyboru, który nie zna litości
dla bezbronnych nieszczęśników i nie lęka się potężnych
armii. - Cisnął ogłupiałego wampira na fotel i przez pełną
minutę przeszywał go wzrokiem, z założonymi rękami i twarzą
bez wyrazu. Potem uśmiechnął się przyjaźnie, nachylił się i
wygładził klapy marynarki księcia, mówiąc miodowym tonem:
- Z drugiej strony, jeśli będziesz dla mnie miły i
chętny do współpracy, wygładzę powietrze pod twoimi
skrzydłami, ochronię cię przed promieniami słońca i
wścibskimi ludźmi z zaostrzonymi kołkami, i dopilnuję, żebyś
codziennie rano dostawał do poduszki filiżankę smacznej
ciepłej krwi. Co więc wybierasz?
Wampir zagapił się na niego, zamrugał i powiedział:
- Książęta Radu słyną na całym świecie jako ludzie
przyjaźni i chętni do współpracy.
- Doskonale, więc powiedz mi, o co chodzi. Na pewno
dojdziemy do porozumienia. Siadaj, książę. Wygodnie ci? -
zagadnął dżinn, troskliwy jak babcia rozpieszczająca
ukochanego wnusia. Odwrócił się i zapytał: - Czy któryś z
panów może poczęstować księcia cygarem? Napijesz się
zimnego 7-up, książę?
Radu podniósł rękę odmownym gestem.
- Nigdy nie piję... 7-up.
- Całkiem jak Bela Lugosi - mruknął Jerome.
Przed jedenastą osiągnięto prozumienie: w zamian za
uroczyste słowo honoru księcia, że nie będzie spadku
wydajności ani nadgryzania sąsiadów, nocnej zmianie
zezwolono przez dwie noce w tygodniu wychodzić na zewnątrz,
latać, zwiedzać, robić zakupy czy zajmować się inną legalną
działalnością. Radu był zadowolony. Harry i Jerome
odetchnęli.
Kiedy szli do samochodu, Harry powiedział:
- Bardzo zdolny brygadzista, ten Jimmdash.
- On jest genialny, wujku Harry.
- Nie genialny, Jerome. Zdolny. Gdyby był genialny,
zostałby w butelce.
Przez następnych kilka tygodni dżinn wypełniał swoje
obowiązki bez zarzutu. Fabryka stała się szczęśliwym
miejscem, a wydajność stale rosła. Pracownicy nazywali
swojego brygadzistę Jim, natomiast wśród miejscowych znany
był jako J.D., Jimbo albo szef Dash. Dzienna zmiana w
ograniczonym zakresie włączyła się w działalność społeczną i
zorganizowała akcję na rzecz upiększenia miejscowego
cmentarza. Harry i Jerome trzymali się w cieniu, ale
Jimmdash bywał regularnie zapraszany na przyjęcia klubowe,
gdzie jego zasób dowcipów i zdolność gładkiego przechodzenia
z robotniczej gwary na kulturalną wymowę światowca zdobyła
mu renomę poszukiwanego mówcy.
Toteż tego ranka, kiedy policja przybyła do fabryki,
zażądali rozmowy z panem Dashem. Dżinn lojalnie bronił
dostępu do swoich pracodawców. Dopiero kiedy policyjny
samochód wyjechał z parkingu, Jimmdash przekazał wiadomości
Harry'emu i Jerome'owi.
Wyglądało na to, że kilka wampirów wpadło w złe
towarzystwo i zaczęło popijać podczas wolnych wieczorów.
Ponieważ miały cały dzień na odespanie skutków pijaństwa, te
wybryki przechodziły nie zauważone.
Poprzedniej nocy pewien wampir uczestniczył w
rozpasanym przyjęciu kawalerskim i wracał do domu tuż przed
świtem, pijany jak bela. Chcąc zyskać na czasie, przybrał
postać nietoperza i wyruszył drogą powietrzną, ale w stanie
alkoholowego zamroczenia nie nadawał się do lotu. Zderzył
się czołowo z ciężarówką na autostradzie międzystanowej w
pobliżu fabryki Harry'ego. Na oczach wstrząśniętego kierowcy
jego zmasakrowane ciało przybrało ludzką postać, a
następnie, kiedy słońce wstało nad horyzontem, zwłoki
skurczyły się i rozsypały w proch. Policja miała wiele pytań
i żądała odpowiedzi.
- Policjanci wrócą, zanim dzień się skończy.
Przedstawiciele mediów już okazali zainteresowanie -
powiedział Jimmdash.
Harry wydał słaby jęk rozpaczy. Dżinn mówił dalej:
- Kiedy ta sprawa wyjdzie na jaw, posypią się pytania
ze strony Urzędu Imigracji i Naturalizacji, Urzędu
Skarbowego, Okręgowej Komisji Zdrowia, Narodowej Komisji
Bezpieczeństwa i Higieny Pracy, Stanowego Instytutu
Bezpieczeństwa i Higieny...
- Przestań! Nie chcę tego słyszeć! - zawołał Harry. -
To okropne!
- Nie przejmuj się. Jeśli chcesz, przeniosę fabrykę i
nas wszystkich do jakiegoś odległego zakątka świata. Znam
górę w Assamie...
- Wystarczy, że wyjechałem z Nowego Jorku. Komu potrzebny
Assam?
- Lepsze to niż więzienie, wujku Harry - zauważył Jerome.
- Może dla ciebie. Ja jestem za stary na takie podróże.
W wyobraźni Harry słyszał już policyjne syreny,
ultimatum wychrypiane przez megafon, trzask wyłamywanych
drzwi, brzęk wybijanych okien, krzyki i strzelaninę.
Popatrzył na zombich, którzy spokojnie pracowali dalej,
westchnął i zapytał:
- Co z nimi będzie? Wszyscy stracą pracę.
- Jeśli chcesz uratować fabrykę - powiedział Jimmdash -
władzom wystarczy szybkie aresztowanie i szczere przyznanie
się do winy.
- Kto ma się przyznać? Kogo mają aresztować?
- Nie patrz na mnie! Ja mam całe życie przed sobą! -
zaprotestował Jerome, wycofując się w kąt.
- Zbrodnia w afekcie będzie najlepszym wyjaśnieniem.
Rzadka trucizna dosypana do kieliszka przez zazdrosnego
rywala wyjaśni szybki rozkład zwłok.
- Ale on był nietoperzem! Kierowca widział nietoperza!
- Wątpię, czy kierowca będzie się upierał przy tym
szczególe, Harry. On też nie chce stracić pracy. Fabryka
obroni się.
Harry rozpaczliwym ruchem podniósł ręce.
- Mnie już wszystko jedno. W Nowym Jorku miałem wysokie
podatki, wysoki czynsz, absencje, kradzieże, co tydzień
bójkę w dziale spedycji, handel narkotykami w kiblu...
ludzkie problemy. Tutaj mam zombich, wampiry, kawałki palców
na podłodze, brygadzistę z mosiężnej butli... Jestem na to
za stary. Powinienem odejść na emeryturę.
- Nie wolno się poddawać, Harry. Zrobiłeś tutaj dobrą
robotę. Zbudowałeś coś trwałego - powiedział dżinn,
obejmując Harry'ego ramieniem.
- Podoba ci się? Złóż mi ofertę.
- Złożę, Harry. Często sobie myślałem, jak przyjemnie
byłoby zostać wspólnikiem Jerome'a. Starszym wspólnikiem.
- Nie mam nic przeciwko. Tylko nie wsadzaj mnie do
pierdla - poprosił Jerome.
Harry dostrzegł intrygę zawiązującą się pod samym jego nosem.
- Zaraz, zaraz - wtrącił. - Jeśli wy dwaj zostaniecie
wspólnikami, co ja mam robić? Podpisać zeznanie i pójść do
więzienia?
Jimmdash obdarzył go promiennym uśmiechem.
- Tak i nie, Harry - powiedział. - Pozwól, że ci wyjaśnię...
O czwartej trzydzieści po południu policjanci
wyprowadzili z fabryki milczącą, niepewnie stąpającą postać
w kajdankach. Za nimi szedł Jerome, szlochając i zawodząc:
- To ten upał! Upał doprowadził go do szaleństwa! W
Nowym Jorku mój wujek Harry nie skrzywdziłby karalucha, a
tutaj został mordercą!
Przestępca nie odezwał się ani słowem. Poruszał się jak
w transie, patrząc w przestrzeń pustym wzrokiem. Dwa razy
potknął się i eskortujący oficerowie musieli go podtrzymać.
Przedstawiał sobą żałosny widok.
Kiedy policja odjechała, Jerome odetchnął głęboko i
powiedział:
- Nie przypuszczałem, że to się uda.
Jimmdash strzelił palcami.
- Chałwa z mleczkiem. Żałuję tylko, że nie pamiętałem,
jak podrobić głos. Nie stosowałem tej sztuczki od ponad
trzech tysięcy lat i straciłem wprawę.
- Może lepiej, że ten stwór nie mówi.
- Może. W każdym razie odciski palców są doskonałe.
- Jak długo toto wytrzyma?
Dżinn wzruszył ramionami.
- Dostatecznie długo, żeby gliny straciły trop.
- Szkoda, że wujek Harry tego nie słyszy - powiedział
Jerome z czułym, nostalgicznym uśmiechem. - On tak się
przejmował glinami.
Harry nie mógł tego słyszeć. A nawet gdyby słyszał, nie
przejąłby się ani odrobinę. Czuł się rześki jak młodzieniec
i mądry jak patriarcha. Rozparty wśród pękatych poduszek,
spoczywał na dywanie, który płynął bezgłośnie przez chłodny
lazurowy przestwór. Niezwykłe wrażenia następowały jedno po
drugim, a wspaniała teraźniejszość zaćmiewała wspomnienia
dawnego życia, które zdawało się odległe, blade i żałosne.
Lekki jak liść, sfruwał w objęciach pachnącego wiatru
do ogrodu otoczonego murami z kryształu i złota, gdzie
hurysy niezrównanej piękności witały go spojrzeniem ciemnych
oczu. Słodkimi głosami śpiewały o szczęściu i miłości, o
niepojętych rozkoszach przeżywanych wśród niebiańskiej
muzyki, o zapachu wiecznie kwitnących kwiatów i smaku
wiecznie dojrzałych owoców. Mógł spędzić cały dzień w ich
towarzystwie - albo tysiąc lat niezmiennej młodości. Potem,
gdyby zechciał, mógł być statkiem unoszonym przez fale lub
samą falą w dzikim żywiole oceanu, lub orłem wśród górskich
przestworzy, gdzie powietrze jest zimne i czyste jak
diament, lub monarchą w pałacu w samym sercu imperium. Mógł
być tym wszystkim po kolei. Mógł robić wszystko, czego
zapragnął - tutaj, w swoim prywatnym wszechświecie, wewnątrz
starej, odrapanej mosiężnej butelki.
Przełożyła Danuta Górska
JOHN MORRESSY
Miłośnicy tego amerykańskiego pisarza, którego wielokrotnie
przedstawialiśmy na łamach naszego pisma opowiadaniami
znanego cyklu o czarownikach ("Murphy pokazuje co potafi",
"F" 3/89; "Morggropple po tamtej stronie lustra", "F" 7/89;
"Tato, drogi tato, wracaj do domu", "NF" 1/93; "Opowieść o
trzech czarownikach", "NF" 5/93) ucieszą się zapewne
poznając go jako autora równie błyskotliwie poruszającego
się w innej stylistyce. Jak zawsze, pozostaje jednak
ironiczny, pogodny i życzliwy ludziom. I nie tylko im.
D.M.