Moore Ulysses - Miasto popiołu
Szczegóły |
Tytuł |
Moore Ulysses - Miasto popiołu |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Moore Ulysses - Miasto popiołu PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Moore Ulysses - Miasto popiołu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Moore Ulysses - Miasto popiołu - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Ulysses Moore
Ogród popiołu
Drodzy Koledzy Redakcyjni,
piszę do was ten list z dalekiego morza, ale nie pytajcie mnie z jakiego, bo byłoby mi bardzo
trudno na to odpowiedzieć.
Sytuacja, krótko mówiąc, wygląda następująco: kilka osób podróżuje, a kilka innych ich
poszukuje. Jest ktoś, kto jak wiecie, runął pechowo z mostu i zniknął. Ale gdy ktoś znika, na
jego miejsce pojawia się ktoś inny. I to jest prawdziwa niespodzianka, zważywszy że ten ktoś
był odcięty od świata, by tak rzec, przez dwanaście lat z górą.
Mam naprawdę zbyt mało czasu na wyjaśnienia: śpieszę się, by wysłać przez Internet ostatni
rękopis podpisany przez Ulyssesa Moore'a, zanim będzie za późno. Jak zawsze, pozwoliłem
sobie przetłumaczyć go i uzupełnić o brakujące fragmenty. Tu i owdzie znajdziecie w tekście
moje uwagi zaznaczone gwiazdką (*).
Co do mnie i Freda Śpiczuwy, który mi tu towarzyszy, wyznam wam, że jesteśmy pogrążeni
w niezwykle zajmującej lekturze, nawet jeśli trudno byłoby ją nazwać „miłą rozrywką".
Nie mogę jeszcze niczego zdradzić, ale wierzcie mi, zapowiadają się rewelacje doprawdy
zdumiewające.
Kto by pomyślał!
Wasz oddany Pierdomenico Baccalario
Rozdział 1
ZŁOTE WROTA
Dokładnie w połowie korytarza na zapleczu cukierni Chubbera skrzypnęły drzwi. Stare
drewniane drzwi, takie same jak tysiące innych starych drzwi z drewna. Kiedy się im jednak
dobrze przyjrzało, uwagę zwracał kunsztownie cyzelowany zamek z metalowym szyldem w
kształcie wypukłego liścia, z zawijasami i spiralami łagodnie lśniącymi w mroku korytarza.
Drzwi ponownie zaskrzypiały, tym razem głośniej, a nieprzyjemny dźwięk poniósł się echem
po pustym lokalu.
Była głęboka noc. W rogu cukierni stały zsunięte stoliki - złożone jedne na drugich. Podłogę
pokrywała gruba warstwa błota naniesionego tu na butach klientów. Na sklepowej ladzie stały
puste srebrne tace i rynienki z folii aluminiowej pełne okruchów. W powietrzu wciąż jeszcze
wisiał zapach słodkiego kremu, wanilii i drożdżowego ciasta. Drzwi wejściowe były
uchylone, ale na zewnątrz nie widziało się żywego ducha.
Żałosny stos rupieci zalegał od centralnego placu miasteczka aż do małego portu. Wszystkie
światła Kilmore Cove pogasły: kuliste klosze latarni wzdłuż wybrzeża, okna mieszkań,
dzwonnica kościelna, którą ojciec Feniks miał zwyczaj podświetlać lampką wotywną. Nawet
górująca na cyplu latarnia morska Leonarda Minaxo tej nocy była spowita w ciemności. W
drżącym blasku gwiazd widać było tylko lśniące wstążki morskich fal.
Kilmore Cove było pogrążone w głębokim mroku. A pośród niewielu odgłosów, jakie dawały
się słyszeć, najwyraźniejsze było skrzypienie dobiegające z korytarza na zapleczu cukierni.
Potem pchnięcie.
I jeszcze jedno.
Za trzecim pchnięciem stare drewniane drzwi się otworzyły.
Wtargnęła przez nie chmara muszek i podmuch gorącego powietrza, wilgotnego i dusznego.
Na koniec pojawili się dwaj chłopcy, którzy zatoczyli się w ciemności i wyczerpani oparli o
ścianę.
Strona 2
Kopniakiem zamknęli za sobą bez słowa drzwi i zaczęli gwałtownie wymachiwać rękami, aby
odpędzić owady.
Jeden z nich miał na sobie śmieszny żelazny hełm w kształcie kokosowego orzecha,
wgnieciony z boku, i bufiaste, żółto-czerwone spodnie, zapinane pod kolanami na dwie grube
klamerki. Był boso, a stopy i łydki pokryte zadrapaniami i ukąszeniami miał umazane błotem.
- Pożrą mnie żywcem! - wykrzyknął drugi, drapiąc się wściekle po szyi i
zaczerwienionych ramionach. Ubranie miał w łachmanach: podartą koszulę, poszarpane na
strzępy płócienne spodnie i zniszczone skórzane sandały. - To najzjadliwsze muszki, jakie
kiedykolwiek spotkałem!
- Piekielne muszki! - dorzucił kolega we wgniecionym hełmie, po czym puścił się
biegiem za towarzyszem.
Dobiegli do końca korytarza, uchylili zasłonę, która oddzielała go od reszty lokalu i
przystanęli na moment, zerkając w stronę wyjścia, by się upewnić, że nikogo tam nie ma.
Potem pobiegli dalej, kierując się w stronę plaży.
- Dosyć! - zawołał chłopiec w łachmanach, które zrzucał w biegu. Jego jasna skóra
usiana była czerwonymi ukąszeniami. Przeskoczył przez bezładny stos desek zwalony na
skraju drogi ciągnącej się wzdłuż wybrzeża i biegł dalej po zimnym piasku, wymijając leżący
po drodze fotel i ławkę.
I w końcu wskoczył do morza.
Drugi poruszał się o wiele wolniej: kiedy znalazł się na plaży, zdjął wgnieciony hełm,
potrząsnął rudymi spoconymi włosami i podbiegł do przyjaciela, gdy ten otrząsał się już z
wody. - Pomogło? - spytał.
- Myślałem, że oszaleję.
- Owady z dżungli.
- Tak, ale... - chłopiec rzucił złe spojrzenie na budyneczek cukierni, drewniany sześcian
z ozdobnymi zawijasami - nie sądziłem, że będą aż tak żądne krwi! Popatrz tylko, ile
ukąszeń!
Rudzielec ziewnął, przetarł podkrążone ze zmęczenia oczy i czekał, aż przyjaciel wyjdzie z
wody. - Możemy już iść? - zapytał. - Padam ze zmęczenia.
Tamten przytaknął, podniósł podarte łachy, otrzepał je byle jak z piasku i znowu na siebie
włożył. Po czym obaj zawrócili w stronę miasteczka i poszli przed siebie główną ulicą.
Przechodzili akurat obok Chubbera, gdy...
Bach\ W środku cukierni coś się poruszyło.
- Słyszałeś? - zapytał Rudzielec, przystając.
Pisnęła mewa. Szumiało morze. Nic poza tym.
- Co niby miałem słyszeć?
Rudzielec dał mu znak, by na niego poczekał i podszedł do witryny cukierni. Nocne
powietrze było gęste i nieruchome jak wosk. Główna ulica Kilmore Cove biegła prosto jak
strzelił, pnąc się w stronę starego miasta, a potem jeszcze wyżej, aż do opuszczonej stacji
kolejowej.
Wszystkie okiennice od ulicy były pozamykane. Wszystkie z wyjątkiem tych w klinice
weterynaryjnej: przez szyby przedostawał się słaby blask kilku świeczek i olejnych lampek.
To tam opatrywano rannych podczas ostatniej powodzi. A kiedy w całym mieście zabrakło
prądu, powrócono do starych metod oświetlania.
Jakimś cudem budynek cukierni Chubbera, stojący na samym rogu ulicy, wysoka fala
oszczędziła.
Znowu z cukierni dobiegł ten sam dziwny odgłos.
Dwaj chłopcy spojrzeli po sobie i zawrócili. Weszli do środka. Coś przemykało się wśród
cieni po ladzie.
- Nie do wiary! - wykrzyknął Rudzielec.
Strona 3
- Jak ona się tutaj dostała ? - zapytał drugi, podobnie zaskoczony.
Mały, puchaty kłębek przycupnął zwinięty na srebrnej tacy, spoglądając na przybyłych ze
zdziwieniem i zadowoleniem kogoś, kto właśnie zlizał najlepszy krem angielski.
Kociątko pumy!
- Musiała się przemknąć przez drzwi, zanim je zamknęliśmy!
Pumiątko zeskoczyło z lady na ziemię i z ufnością zaczęło ocierać się o łydki chłopca w
poszarpanym ubraniu.
- Niemożliwe! - westchnął chłopiec, opierając się o futrynę drzwi, straszliwie zmęczony
i przygnębiony.
- Najpierw krwiożercze owady a teraz puma... Bach! BACH! - szepnął drugi, wkładając
znowu wgnieciony hełm. - Coś mi się zdaje, że nie służą ci podróże przez Wrota Czasu.
- Co my teraz zrobimy? - zapytał przyjaciel, przyglądając się strapiony małej pumie,
która turlała się teraz po podłodze u jego stóp.
- Przecież chyba nie zostawisz zwierzątka w cukierni! - odparł tamten. Mówiąc to,
schylił się i błyskawicznie schwytał pumę za łapę. Kocię się obróciło, odsłaniając pazurki, ale
po chwili całkiem zadowolone skuliło się w kłębek w ramionach chłopca. Nie okazywało
żadnego lęku przed ludźmi.
- Brawo, maleńka. Teraz przekażę cię twemu pańciowi.
- Nie jestem jej pańciem! - zaprotestował chłopiec w podartym ubraniu, ale już po
chwili trzymał kociaka w ramionach. - Rick, proszę cię! Nie chcę jej! Nie umiem sobie radzić
z pumą!
Kocię pomrukiwało wielce zadowolone.
Chłopiec w hełmie uśmiechnął się ubawiony.
- Ale coś mi się zdaje, że ona ciebie chce, Tommi.
Rozdział 2
NA STACJI
- Mowy .nie ma! - wykrzyknął Black Wulkan na widok Ricka Bannera i Tommasa Ranieri
Strambiego w drzwiach. Opuszczony budynek stacyjny w Kilmo-re Cove był czymś w
rodzaju hangaru wiktoriańskiego, w którym, całkiem jak w oranżerii, wyrósł mały las. Black
Wulkan, były zawiadowca, oczyścił fasadę budynku, wyrywając jeżyny i pnący bluszcz, który
się bardzo rozrósł, ale postanowił pozostawić drzewa.
Przed kasą biletową, gdzie niegdyś była posadzka z płytek, wyrósł miękki dywan z mchu.
- Posłuchaj, Black... - westchnął Rick.
- Nie, chłopcy, to wy posłuchajcie! Jestem zmęczony i jest mi zimno. Piekielnie zimno.
A na dodatek jestem uczulony na kocią sierść. Jeśli więc chcecie wejść do środka, musicie
zostawić tę bestyjkę na zewnątrz.
- Ale to puma!
- Mogłaby być nawet kangurem, ale tak czy owak gubi sierść i do domu jej nie
wpuszczę!
Pumiątko jakby rozumiało, że to o nim mowa, przylgnęło jeszcze mocniej do chłopca.
Nieomal ocierało się o jego policzek.
- Nie sprawiaj kłopotu, mała - szepnął Tommi.
Black Wulkan rzucił Rickowi surowe spojrzenie. -
A można wiedzieć, po kiego licha zabraliście ze sobą tę przeklętą pumę?
- Nie zabraliśmy jej, przyszła za nami sama. Ściślej biorąc, przykleiła się do niego.
Tommi uśmiechnął się z zażenowaniem. - Przykro mi. Nie wiem teraz, co począć.
Strona 4
Black westchnął, parsknął, zaklął, lecz w końcu usunął się na bok, by zrobić im przejście. -
Sprawdź, czy zechce tu pozostać między drzewami. Ale wybij sobie z głowy, że ją wpuszczę
do salonu.
Chłopcy przeszli przez poczekalnię dawnej stacji. Nocne światło wpadające przez świetlik i
szyby nadawało jeszcze bardziej nierealny wygląd paprociom i wysokopiennym roślinom
pieniącym się wewnątrz budynku.
Black szedł przodem, niezbyt elegancki w swoich krótkich pomiętych spodenkach, z których
wystawały krzywe nóżki w olbrzymich futrzanych kapciach. Doszedł do furtki po drugiej
stronie torów, otworzył ją i zaczął wchodzić po wewnętrznych schodach.
- Żadnego kociska! - przypomniał Tommasowi, nawet się nie odwracając.
Chłopiec nic nie odpowiedział, ale wszedł zrezygnowany między drzewa i czas jakiś
przekonywał zwierzątko, żeby odczepiło się od jego koszuli. W końcu uwolniony podbiegł do
furtki, którą Rick szybko za nimi zatrzasnął.
Słyszeli, jak puma drapała i płakała po drugiej stronie, ale nie ulegli pokusie, by jej otworzyć.
Odwrócili się i niewzruszeni poszli po schodach.
Z górnego piętra przenikało drżące światło wielu świec.
- Można wejść? - zapytał Rick, kiedy stanęli na podeście.
Nie czekając na pozwolenie, weszli do pokoju na pierwszym piętrze. Buchnęły na nich kłęby
pary i przenikliwy zapach eukaliptusa, który przyprawił obu o napad kaszlu. Na środku
pokoju stały dwie wielkie miedziane miednice z gorącą wodą. Black zsunął ze stóp futrzane
kapcie i zanurzył stopy w miednicy. Druga była dla Julii Covenant.
Siedziała z zamkniętymi oczami na krawędzi koślawego tapczanu, wdychając balsamiczne
wyziewy unoszące się znad miski. Zawinięta w szkocki pled, nawet w mdłym świetle świec
najwyraźniej dygotała.
- Julia! - powitał ją Rick i dziewczynka otworzyła oczy. Podszedł do niej z wahaniem,
onieśmielony swoją miłością, usiadł obok niej i ramieniem przyciągnął do siebie. Serdeczny
gest, niezwykle jak na niego odważny. - Jak ci poszło? - zapytał.
- Och, nie pytaj... - wyszeptała, tuląc się do niego. -Całkowita porażka.
Tymczasem Tommaso zatrzymał się jeszcze przez chwilę w pobliżu podestu, nasłuchując
odgłosów dochodzących z dołu. Kiedy te stopniowo ucichły, dołączył do reszty towarzystwa i
szukał po omacku czegoś do picia.
- Na stole znajdziesz srebrny czajnik - podsunął mu Black Wulkan. - Pamiętasz, co to
lodowate zimno? - zwrócił się następnie do Ricka, naciągając sobie gruby koc na kolana i
pocierając brodę, na której jeszcze wisiały małe sople lodu. - No, to my byliśmy tam, gdzie je
wynaleziono.
- Aaaapsik! - kichnęła głośno Julia, jakby podkreślając jego słowa, odchyliwszy głowę
do tyłu, na oparcie tapczanu.
Rick położył jej dłoń na czole: było rozpalone.
Nie był to najlepszy pomysł, by wysłać dziewczynkę razem z Blackiem przez Wrota Czasu,
które się znajdowały w podziemiach latarni Kilmore Cove. Wrota te prowadziły do Thule,
krainy mroźnej jak prehistoryczna Syberia, na najdalszej Północy. Miejsca z Wyobraźni
gdzieś wśród lodów Arktyki, w Ziemi Franciszka Józefa.
- Julia! - powitał ją Rick i dziewczynka otworzyła oczy. Podszedł do niej z wahaniem,
onieśmielony swoją miłością, usiadł obok niej i ramieniem przyciągnął do siebie. Serdeczny
gest, niezwykle jak na niego odważny. - Jak ci poszło? - zapytał.
- Och, nie pytaj... - wyszeptała, tuląc się do niego. -Całkowita porażka.
Tymczasem Tommaso zatrzymał się jeszcze przez chwilę w pobliżu podestu, nasłuchując
odgłosów dochodzących z dołu. Kiedy te stopniowo ucichły, dołączył do reszty towarzystwa i
szukał po omacku czegoś do picia.
Strona 5
- Na stole znajdziesz srebrny czajnik - podsunął mu Black Wulkan. - Pamiętasz, co to
lodowate zimno? - zwrócił się następnie do Ricka, naciągając sobie gruby koc na kolana i
pocierając brodę, na której jeszcze wisiały małe sople lodu. - No, to my byliśmy tam, gdzie je
wynaleziono.
- Aaaapsik! - kichnęła głośno Julia, jakby podkreślając jego słowa, odchyliwszy głowę
do tyłu, na oparcie tapczanu.
Rick położył jej dłoń na czole: było rozpalone.
Nie był to najlepszy pomysł, by wysłać dziewczynkę razem z Blackiem przez Wrota Czasu,
które się znajdowały w podziemiach latarni Kilmore Cove. Wrota te prowadziły do Thule,
krainy mroźnej jak prehistoryczna Syberia, na najdalszej Północy. Miejsca z Wyobraźni
gdzieś wśród lodów Arktyki, w Ziemi Franciszka Józefa.
Miejsce zdecydowanie przejmująco zimne. Zwłaszcza dla Julii, która dopiero co dźwignęła
się z paskudnej infekcji.
- Jakieś ślady Nestora? - zapytał z nadzieją Rick?
Black Wulkan masował sobie palce u stóp w gorącej wodzie. - Ale gdzie tam! Nic, zupełnie
nic. Z wyjątkiem śniegu, wiatru i lodu...
Tommaso nalał sobie filiżankę gorącej herbaty i wziął do ręki kartkę ze stołu, na której
zapisali wszystkie Miejsca z Wyobraźni dostępne dzięki kluczom, jakie mieli w swoim
posiadaniu:
Thule - w głębi schodów pod latarnią morską.
Eldęrado - na tyłach cukierni Chubbera.
Wenecja - Dom Luster.
Agarthi - Turtle Park.
Na czele listy widniał Ogród Księdza Jana przekreślony: Black już tam był i nie znalazł
żadnego śladu pobytu Nestora. Co do Atlantydy, prowadzące do niej Wrota Czasu w
księgarni Kalipso lepiej było trzymać zamknięte po strasznej powodzi morskiej, która o mało
co nie zmiotła z powierzchni całego Kilmore Cove. Brakowało klucza z kocią główką, który
otwierał Wrota Czasu w domu panny Biggies, podobnie jak czterech kluczy z Willi Argo,
którymi oczywiście - a byli tego pewni - stary ogrod-
nik otworzył poczerniałe i zadrapane drzwi prowadzące do Metis, na której mógł dopłynąć do
każdego Miejsca z Wyobraźni, jakie sobie wymarzył.
Ale które z nich mógł wybrać Ulysses Moore? Wyruszył, nie uprzedzając nikogo i nie
zostawiając żadnej wiadomości. Kiedy poprzedniego wieczoru jego przyjaciele powrócili do
Willi Argo, znaleźli tylko pudełko z kluczami, w którym brakowało tych czterech od
poczerniałych drzwi, i natychmiast zrozumieli: Nestor udał się na poszukiwanie Penelopy,
swojej żony. Prawdopodobnie zdecydował się na to, gdy tylko się dowiedział, że żyje. Ale był
stary i kulawy, a w każdym Miejscu z Wyobraźni czyhały zasadzki. Zasadzki śmiertelne,
nawet jeśli ktoś się nazywał Ulysses Moore. Tak więc, tej samej jeszcze nocy postanowili go
dogonić i dopomóc mu w poszukiwaniach. Stary ogrodnik jednak rozpłynął się w powietrzu...
- Drzwi prowadzą na dno jakiejś groty... - opowiadał tymczasem Black.
- Aaaapsik! - przerwała mu znowu Julia.
- ...niedaleko miasta gigantów - ciągnął były zawiadowca stacji, rzucając na
dziewczynkę zatroskane spojrzenie.
- Gigantów? - zapytał zaciekawiony Rick.
- Ludzi Północy: blondynów, wysokich i chudych, okrytych skórami, obwieszonych
amuletami i bronią z kości. Tych, którzy trzymają mamuty, jako zwierzęta domowe... - Black
zrobił przerwę i posłał znaczące spojrzenie w stronę Tommasa. - Żaden mamut na szczęście
za nami nie poszedł!
- Bardzo śmieszne... - mruknął tamten przez zaciśnięte zęby.
Strona 6
- W każdym razie Nestora tam nie było - zakończył Black. - A jeśli wybrał się do Thule,
to już zamarzł.
Nastała długa chwila ciszy, z której skorzystał Tommi, skreślając z listy dwa następne
miejsca: Thule i Eldorado.
- Aaaapsik! - kichnęła znowu Julia. - A... wy?
- My byliśmy pożerani przez owady - odpowiedział Rick, odruchowo drapiąc się po
ramieniu. - A kiedy już przedarliśmy się przez gęstą dżunglę, wróciliśmy do Złotego Miasta.
Nawet jeśli byliśmy tam wcześniej z Wojniczem, zawsze to robi wrażenie...
- Taak... - szepnął Tommaso, powracając myślą do tego czarownego miejsca poza
czasem. Złote Miasto. Błyszczące, świetliste i wspaniałe, z tysiącem kolorowych wstęg i
dekoracji zawieszonych między domami niczym wspaniałe naszyjniki i bransolety zdobiące
ciało dostojnej królowej. I jeszcze wieże nad jeziorem i nieziemski dźwięk wydawany przez
tysiące złotych liści poruszanych wiatrem...
- Pomimo wszystko - ciągnął Rick, zwracając się do Blacka Wulkana - udaliśmy się do
wskazanego nam konkwistadora.
- Żyje jeszcze?
- Tak. Żyje i prosperuje. Otworzył nawet coś w rodzaju lokalu.
Były zawiadowca zatarł ręce, aż poczerwieniały. - Stary poczciwy Francisco Bizzarro de la
Vega. Najbardziej leniwy konkwistador w historii! Wiesz, co nam kiedyś powiedział? -
wspominał z błyskiem w oku. - „Po co przemierzać dżunglę z powrotem i wracać do
Hiszpanii, kiedy można leżeć brzuchem do góry i łowić ryby w złocistym jeziorze?". •
- Wygodna filozofia.
- Tak. Szkoda tylko, że potem...
Black nie dokończył zdania.
- Co potem?
- Zostawmy to. Złe wspomnienia i źli ludzie. Co wam powiedział? - zapytał były
zawiadowca, zmieniając nagle temat.
- Że dawno już nie widział Ulyssesa Moore'a ani nikogo z jego przyjaciół. Co najmniej
od dziesięciu lat.
- Dwunastu - uściślił Black. - Zresztą rok mniej, rok więcej.
Znowu nastała dłuższa cisza zakłócana teraz odległym miauczeniem pumiątka, najwyraźniej
wojującego z drzewami na stacji.
- Co to za hałasy? - spytała zdziwiona Julia.
- Malutka puma Tommasa - odparł Rick, patrząc z rozbawieniem na chłopca z Wenecji.
- Przybłąkała się - wyjaśnił Tommi wyraźnie speszony.
- Kocię... pumy? Ależ to cudownie! - zawołała z entuzjazmem Julia. - Czemu jej tu nie
przyprowadziliście?
- Mowy nie ma! - uciął krótko Black Wulkan. - I biada ci, jeżeli stłucze szybę! -
dorzucił surowo, zwracając się do chłopca.
- Są trzy możliwości - podsumował zamyślony Rick. - Pierwsza, że Nestor nie wyruszył
do żadnego z miejsc, do których można dotrzeć za pomocą naszych kluczy, lecz tam, gdzie
można jedynie dopłynąć na Metis. Druga, że owszem, wyruszył, ale osoby, które o niego
pytaliśmy, nie widziały go...
- A trzecia? - zapytał Tommaso.
- A trzecia, że Nestor przekonał je, żeby nie ujawniały nam, że go spotkały - dokończyła
Julia zamiast Ricka.
- I niby dlaczego miałby to zrobić? - zapytał z niedowierzaniem Tommaso.
Black pokiwał głową. - Kto go kiedy zrozumiał, tego przeklętego kuternogę? - Plasnął
gniewnie dłonią o powierzchnię gorącej wody. - Mógł się udać gdziekolwiek. A kiedy
powiadam gdziekolwiek, rozumiem... wszędzie.
Strona 7
Cała czwórka spojrzała po sobie zatroskana.
- W porządku - rzucił na koniec Black. - Postępujmy pomalutku. Teraz idziemy
wszyscy spać. Jutro podejmiemy nasze poszukiwania.
- Czy mogę zostać tutaj na noc? - zapytał Tommaso, ziewając.
- Jasne, ale puma jutro rano zniknie - odparł szorstko Black. - Nawet gdybym musiał na
siłę odstawić ją do dżungli.
Tymczasem Rick pomagał Julii wstać z tapczanu. -Dasz radę? - pytał z przejęciem.
Dziewczynka zadrżała, przytulając się do niego jeszcze mocniej.
Rick dotknął ustami jej rozpalonego czoła. - Odprowadzę cię do domu - powiedział łagodnie,
pomagając jej włożyć suche już buty.
Kiedy Julia była gotowa zmierzyć się z przenikliwym chłodem nocy, pożegnali się.
Ale Black ich prawie nie słyszał. - Może być wszędzie... - mruczał do siebie ze stopami
zanurzonymi w wodzie teraz już ledwo ciepłej.
Rozdział 3
TAJEMNICZA WYSPA
Ponury bezkres ciemnego piasku i ciemnofioletowych muszli pokruszonych przez morze.
Stalowoszare niebo. Zimno i daleko. Żadnej chmury. Zimny wiatr wiejący od północy, który
w ciągu lat powyginał pnie palm w niekończący się szereg smutnych łuków.
Nestor przesunął ręką po włosach i zacisnął z irytacją zęby.
Do diaska, to było jeszcze bardziej niegościnne miejsce, niż zapamiętał.
Kiedy pchnął z wysiłkiem drewniane drzwi pomalowane na niebiesko, od razu usłyszał szum
morza i świst wiatru unoszący się znad piasku. Popiskujące ptaki. Długo stał w progu,
nasłuchując.
„Ostrożnie" - powiedział sobie. Nie miał broni na wypadek czyjejś napaści. I nie był całkiem
pewien, czego mógł się spodziewać.
W końcu przekroczył próg, popatrzył na niego uważnie, po czym wyszukał dostatecznie
ciężki kamień i zablokował drzwi tak, żeby nie mogły się za nim zamknąć. To była jedyna
droga powrotna.
Było gorąco. Gorąco i parno, duszno. Tropik. Ściągnął z siebie wełniany sweter i w końcu
ruszył, wymijając korzenie, które się przebiły przez ruiny posadzki dawnego salonu w
siedemnastowiecznym zniszczonym i opuszczonym budynku, w jakim się znalazł. Ze ścian
obsypywał się złuszczony biały tynk.
Kiedy podniósł wzrok, zobaczył resztki starego kominka. Lustro.
I tysiące napisów na ścianie.
Graffiti.
Obraźliwe i niezrozumiałe wyrazy. Dziwne rysunki wyryte żelaznym szpikulcem czy
kamiennym ostrzem.
Gniewne.
Naładowane nienawiścią.
Dłuższą chwilę rozważał, czy nie byłoby rozsądniej zawrócić. Mógł się domyśleć, kto był
autorem tych napisów.
Rozpoznał swoje imię: Ulysses Moore.
Było podkreślone i otoczone krzyżykami, zupełnie jak cmentarz na mapie. Były też imiona
innych znajomych osób: Penelopa, Peter, Black i Leonard.
Litery były wielkie i spiczaste. A czaszka z dwiema skrzyżowanymi piszczelami tuż pod
imionami oznaczała tylko jedno: zemstę.
Strona 8
„Módl się, żebyś to nie był ty..." - wyszeptał przez zaciśnięte zęby stary ogrodnik,
opuszczając w pośpiechu zrujnowany dom.
Szum fal rozbijających się o plażę i nieustający świst wiatru natychmiast go ogłuszyły, tak że
Nestor nie usłyszał, jak w budynku zatrzasnęły się Wrota Czasu. Ktoś ostrożnie odsunął na
bok blokujący je głaz.
„Powinienem był wziąć ze sobą broń" - mruknął stary ogrodnik, kuśtykając po plaży. Coś na
wszelki wypadek, gdyby doszło do jakiegoś niebezpiecznego spotkania. Jakaś szabla czy
rewolwer:.. Rewolwer byłby lepszy, zważywszy, co się wydarzyło ostatnim razem.
A tymczasem nie miał nic: wyruszył z Willi Argo w pośpiechu, z plecakiem pełnym notesów
i drewnianych łódeczek oraz z wielkim zamętem w głowie.
Początkowo zamierzał zabrać ze sobą pudełko z kluczami, żeby przeszkodzić innym w
szukaniu go, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie: „A niech robią, co chcą - pomyślał - to nie
mój problem". Nic i nikt nie mógłgo odciągnąć od jego zamiaru: odnalezienia Penelopy bez
względu na cenę.
A poza tym zawsze lubił podróżować bez bagażu.
Teraz zrozumiał, że okazał się naiwny. Postąpił impulsywnie, nie przemyślał sprawy. Prawdę
mówiąc, nie wyobrażał sobie, że wyląduje na tej wyspie. Podjął taką decyzję w ostatniej
chwili: w momencie, w którym postawił nogę na pokładzie Metis i ujął ster w dłonie. I
natychmiast dopadły go wątpliwości.
Okrutne wątpliwości.
I oto już tu był.
Za rzędem palm wygiętych od wiatru Pacyfik wyglądał jak ogromne jezioro błota. Trawa była
mokra, co znaczyło, że dopiero co przeszła tu tropikalna ulewa.
Nestor przeskoczył przez pień wyrzuconego przez morze drzewa i skierował się w stronę
dalszych drzew, wyrwanych z korzeniami i pobielałych od słońca, przypominających
szkielety wielorybów.
Zapytywał sam siebie, czy w tej chwili on go obserwuje.
Czy jeszcze żyje?
A Penelopa?
W powietrzu rozległo się przenikliwe nawoływanie wędrownego ptaka. Zaniepokojony
Nestor rozejrzał się dokoła, po czym ruszył dalej. Obszedł przylądek i sto kroków przed sobą
zobaczył resztki opuszczonego miasteczka. Stare, koślawe domy z drewna. Pomost. Dziesięć
pierścieni zardzewiałego łańcucha od kotwicy.
Przeszedł ostrożnie wzdłuż rzędu palm, żeby nie rzucać się w oczy i zauważył, że piasek był
usiany dziesiątkami małych jamek krabów. Po pewnym czasie oparł się wyczerpany o pień
palmy, zacisnął zęby z wściekłością i przy pierwszym silniejszym podmuchu wiatru
wymamrotał przekleństwo.
„To już nie na moje lata, tego rodzaju imprezy - powiedział sobie. Nie mam też już do tego
cierpliwości".
W końcu postanowił zlekceważyć wszelkie środki ostrożności i szedł dalej samym brzegiem,
dobrze widoczny. Jeżeli w tym miejscu zapomnianym od Boga i ludzi ktoś jeszcze żył, tym
bardziej chciał go jak najszybciej spotkać. Niechby to był on... albo Penelopa.
Kiedy tak wędrował, wysilał się, by sobie przypomnieć kształt wyspy i układ starych
zabudowań. „To musi być opuszczone miasteczko piratów, zatem..."
Nagle się odwrócił i nastawił uszu.
Usłyszał jakiś hałas.
Czekał przez chwilę w napięciu. Serce podeszło mu do gardła, jak to się zdarza starszym
ludziom ze zmęczenia.
- Hej! - krzyknął gniewnie. - Wiem, że tu jesteś!
Strona 9
Ale nikt mu nie odpowiedział. Palmy kołysały się na wietrze. Może to orzech kokosa spadł na
dywan z suchych liści. Może jakieś zwierzę? Ptak czy coś, co żyje wśród gałęzi. Albo...
„Spokojnie - powiedział sobie. - Nie wpadajmy w panikę".
Podwinął rękawy koszuli. Zaczął się pocić. Potem ściągnął plecak, otworzył go i wyjął z
niego zeszyty, które zabrał, usiłując sobie przypomnieć, czy w którymś z nich była mapa
wyspy. Jakkolwiek było możliwe, że została przekazana tłumaczowi razem z pozostałymi
dziennikami.
Usiadł na piasku i przez kilka minut kartkował te, które udało mu się zachować, dotyczące
Krainy Puntu, Atlantydy, Thule, Eldorado... przynajmniej raz miał szczęście: w jednym z
ostatnich dzienników znalazł niestaranną kopię mapy wyspy pod niedwuznacznym tytułem:
Tajemnicza Wyspa.
Czytając te stare zapiski, nie mógł powstrzymać uśmiechu.
To nie było jego pismo. To było pismo Penelopy.
Potem, z mapą w ręce, zaczął obchodzić plażę po drugiej stronie starego miasteczka piratów.
Przeskoczył kilka pni i obszedł inny maleńki cypel z niewysokimi skałami pokrytymi
muszlami rogowców. Poszedł dalej wzdłuż następnej plaży, która zataczała długi łuk niczym
otwarty nawias.
„Tak, prawie jak otwarty nawias" - pomyślał.
Zdjął buty i skarpety i zrobił kilka kroków w płytkiej wodzie, próbując sięgnąć spojrzeniem
poza rzędy palm i dostrzec inne szczegóły na wyspie.
TAJEMNICZA WYSPA_ ,
Woda była mętna i zimna. Prąd znosił pokruszone muszle, które łaskotały go w stopy, jak
tysiące malutkich pazurków.
Kiedy woda sięgnęła mu już po biodra, zatrzymał się: umiał rozpoznać granicę, poza którą
prąd oceaniczny nie pozwalał mu się posunąć. Podniósł wzrok i zobaczył stożek szczytu
wulkanu. Sterczał samotnie ponad drzewami, nie dalej niż kilometr w linii prostej.
Zerknął na rysunek: więzienie gubernatora nie powinno być daleko stąd.
Wrócił zamyślony na brzeg. Zebrał buty i skarpety i szedł dalej wśród krabów mknących z
niebywałą szybkością, a fale zalewały każdy jego ślad.
Jakby go tu nigdy nie było.
Rozdział 4
SENNE KOSZMARY
- Pali się! - krzyknął Jason Covenant, zrywając się nagle ze snu.
Dopiero po kilku sekundach dotarło do niego, że znajduje się w swoim pokoju w Willi Argo.
Był cały spocony. Serce waliło mu jak oszalałe i prześladował go jakiś strach. Ale nie mógł
sobie przypomnieć, z jakiego powodu: koszmar jakby wyparował mu z pamięci w chwili
przebudzenia. Usiłował go sobie przypomnieć, ale na próżno.
Potem uświadomił sobie, że przez sen ściągnął z siebie ubranie, które teraz zgniecione leżało
gdżieś w kącie materaca, więc wsunął się pod kołdrę, żeby po nie sięgnąć.
I natychmiast doznał tak dotkliwego bólu krzyża, że zabrakło mu tchu.
Kilka chwil pozostał bez ruchu, ale ból wcale nie malał, więc skulił się cały na poduszce i
przycisnął ręce do piersi.
W głowie nie pozostało mu wiele z podróży do Agar-thi, tymczasem w ciele wprost
przeciwnie, bardzo dużo: powrócił zupełnie wykończony z zimna. Do tego stopnia, że
poprzedniego wieczoru musiał odmówić przyłączenia się do pozostałych, ruszających na
poszukiwanie Nestora, i padł wyczerpany na łóżko.
Strona 10
Odczekał z sięgnięciem po piżamę, aż poczuje się trochę lepiej i zrobił to bardzo ostrożnie.
Dźwignął się do pozycji siedzącej na skraju łóżka, z rękami przylegającymi do boków.
Nie pamiętał już nawet, że boli go w krzyżu, bo poczuł teraz, jak go łamie.
Podniósł się i zdał sobie sprawę z przerażeniem, że właściwie nie ma takiego miejsca na ciele,
które by go nie bolało.
Podszedł do okna z przymkniętą okiennicą, szurając bosymi stopami po podłodze.
Która mogła być godzina?
Odsunął zasłony - wyglądało na ranek.
Daleko nad horyzontem wisiały czarne niskie chmury, ale nad Kilmore Cove świeciło słońce.
Mewy fruwały nad drzewami w parku. Morze iskrzyło się w słońcu. W powietrzu unosiła się
obrzydliwa woń dymu.
I natychmiast doznał tak dotkliwego bólu krzyża, że zabrakło mu tchu.
Kilka chwil pozostał bez ruchu, ale ból wcale nie malał, więc skulił się cały na poduszce i
przycisnął ręce do piersi.
W głowie nie pozostało mu wiele z podróży do Agar-thi, tymczasem w ciele wprost
przeciwnie, bardzo dużo: powrócił zupełnie wykończony z zimna. Do tego stopnia, że
poprzedniego wieczoru musiał odmówić przyłączenia się do pozostałych, ruszających na
poszukiwanie Nestora, i padł wyczerpany na łóżko.
Odczekał z sięgnięciem po piżamę, aż poczuje się trochę lepiej i zrobił to bardzo ostrożnie.
Dźwignął się do pozycji siedzącej na skraju łóżka, z rękami przylegającymi do boków.
Nie pamiętał już nawet, że boli go w krzyżu, bo poczuł teraz, jak go łamie.
Podniósł się i zdał sobie sprawę z przerażeniem, że właściwie nie ma takiego miejsca na ciele,
które by go nie bolało.
Podszedł do okna z przymkniętą okiennicą, szurając bosymi stopami po podłodze.
Która mogła być godzina?
Odsunął zasłony - wyglądało na ranek.
Daleko nad horyzontem wisiały czarne niskie chmury, ale nad Kilmore Cove świeciło słońce.
Mewy fruwały nad drzewami w parku. Morze iskrzyło się w słońcu. W powietrzu unosiła się
obrzydliwa woń dymu.
Dymu i spalenizny.
Dymu, spalenizny i... benzyny.
Przetarł oczy i skierował wzrok na to, co pozostało z domku Nestora i na część ogrodu w
pobliżu: same szkielety z czarnego drewna. Zwęglony stos. I masa popiołu. Wszędzie popiół
unoszony wiatrem.
Pomału sobie przypomniał: poprzedniego dnia Bowen podpalił Willę Argo. A przynajmniej
próbował to zrobić. Potem użył Pierwszego Klucza do otwarcia Wrót Czasu i zszedł aż do
mostu ze zwierzętami, zanim wpadł ostatecznie w przepaść rozpadliny. To Jasonowi
opowiedziano po tym, jak wrócił z Agarthi.
- Mała strata, krótki żal... - wyszeptał chłopiec, wstydząc się nieco własnego cynizmu.
- Jason? - odezwał się głos za jego plecami.
Obejrzał się w stronę uchylonych drzwi: Julia.
- Hej, siostrzyczko!
- Już nie śpisz?
- O czym ty mówisz? Wchodź, śmiało.
Siostra wślizgnęła się do pokoju, zamykając za sobą drzwi. - Jak się czujesz?
- Hmmm, powiedzmy, że miewałem w życiu lepsze chwile. W głowie mam zamęt i...
wszystko mnie boli.
- To cena, jaką musisz zapłacić za swoją „wycieczkę" do Agarthi. Należało się lepiej
ubrać... aaapsik!
Strona 11
- Na zdrowie! - odezwał się Jason ze złośliwym uśmiechem. - Coś mi się wydaje, że
przyganiał kocioł garnkowi... - Po chwili spoważniał. - Jakieś nowiny w związku z Nestorem?
- zapytał.
Julia spojrzała na niego i podsunęła sobie chusteczkę pod nos. Była blada, a oczy miała
paskudnie podkrążone. - Żadnych. Pozostaje nam jeszcze sprawdzić tylko Wenecję i Agarthi.
- Nie sądzę, żeby się udał do Agarthi. - Jason pokiwał w zamyśleniu głową. - Nestor
dobrze wie, że nawet jeśli uda mu się tam zdobyć jakieś informacje na temat Pene-lopy,
zapomni o nich, jak tylko opuści to miasto, jak to się zdarzyło mnie... - Ziewnął. - Która
godzina?
- W sam raz pora, żebyś wstał. Już i tak za długo spałeś.
Dokładnie w tej samej chwili z dołu doszły ich głosy
rodziców: wyglądało na to, że o czymś żywo dyskutują.
- Czekają nas nieprzyjemności? - zapytał Jason zmartwiony.
- Na to wygląda - uśmiechnęła się Julia.
- Hej, synu-zjawo! - zawołał, udając dobry humor pan Covenant, gdy tylko Jason
wsunął głowę do kuchni i boso, na palcach przemykał się na swoje miejsce. - Właśnie o tobie
mówimy.
„No to klops" - pomyślał chłopiec, jeszcze nie całkiem rozbudzony. Nie wystarczyła powódź,
która zrujnowała doszczętnie miasto. Ani pożar domku Nestora i cała reszta. Nic nie mogło
przeszkodzić rodzicom w wygłoszeniu kazania w starym stylu. W porządnym zmyciu głowy
za urwanie się z lekcji.
Jason nie odezwał się ani słówkiem. Usiadł na swoim stałym miejscu i przyglądał się, jak
matka krząta się po kuchni, szykując śniadanie. Nie zaszczyciła go przy tym bodaj jednym
spojrzeniem: taki miała sposób na zakomunikowanie mu, że była rozgniewana.
Ciepłe grzanki z masłem jednak smakowały wybornie.
- I patrz mi w oczy, kiedy do ciebie mówię! - ciągnął pan Covenant, który przeciwnie
niż żona, nie miał najmniejszego zamiaru milczeć.
- Ale jeszcze do mnie nic nie mówiłeś!
- Nie żartuj sobie, Jason! I odgarnij włosy z oczu!
Jason gniewnie odrzucił włosy do tyłu.
Tymczasem ojciec usiadł naprzeciwko niego i podjął temat. - Więc jak udała się szkolna
wycieczka? Rozerwałeś się?
Jason parsknął. Nie było sensu ciągnąć dalej tej gry. Wymyślili z Rickiem chytry plan
wycieczki, żeby zapewnić sobie dwa wolne dni... Ale z powodu tego wszystkiego, co się w
międzyczasie wydarzyło w Kilmore Cove, nakryto ich.
- Posłuchaj, tato... Przykro mi - szepnął ze spuszczonymi oczami.
I natychmiast pożałował. Nie powinien tak szybko się poddawać. Powinien zawalczyć.
Zaprzeczać aż do końca. Nie chciał tak łatwo przyznać ojcu racji, dając mu pełną satysfakcję.
Ale już było z późno. Już nawarzył piwa.
- Przykro ci? - zapytał pan Covenant zdumiony. -I to jest wszystko, co masz nam do
powiedzenia? Że ci przykro? Czy ty masz bodaj blade pojęcie, co myśmy tu z matką przeżyli?
,
Stary sposób na wywołanie poczucia winy. Jason zrobił wszystko, by nie dać się w to
wciągnąć.
- Można wiedzieć, co ci wpadło do głowy? Jak mogłeś coś takiego... nam zrobić?
A teraz stara śpiewka na temat zatroskanych rodziców. Tę także znał. „Wytrzymaj -
powiedział sobie. - Wytrzymaj, a to się zaraz skończy".
Ale ojciec niewzruszony ciągnął: - Zastanawiam się, jak ci przyszły na myśl takie wzniosłe
przeprosiny. Dwa dni na wycieczce szkolnej w...? O czym miałeś odwagę nam tu
opowiedzieć? O obserwatorium astronomicznym? O skałach w Dover?
Strona 12
- W Londynie - mruknął Jason przez zaciśnięte zęby. Nawet przy przeprosinach wypada
zachować pewien styl.
- Niby w Londynie, aha... A tymczasem? Co naprawdę robiłeś? Gdzie byłeś?
Jason wybrał ostrożne milczenie. Nie podniósł wzroku znad grzanki, nawet kiedy usłyszał
kroki siostry, która weszła do kuchni i usiadła koło niego. Nawet jeśli nie oczekiwał od niej
pomocy, było mu jednak raźniej. Przynajmniej Julia wiedziała, jak naprawdę wyglądały
sprawy.
- Chcemy tylko poznać prawdę, Jasonie - wtrąciła się w tym momencie matka, trzymając w
ręku dzbanek z kawą.
No tak, ostatecznie nadeszła podniosła chwila.
Prawda.
Gdyby im ją powiedział, prawdę, ściągnąłby na siebie największą burzę w całym swym życiu.
Chyba że rodzice przedtem padliby na apopleksję. Prawda była taka, że on razem z Anitą i
Rickiem wsiedli w tajemnicy do samolotu do Tuluzy, udali się na poszukiwanie Miejsca z
Wyobraźni zagubionego w Pirenejach, wspinali się po skałach, rozmawiali z ostatnią
mieszkanką w miasteczku, któremu groziło rozpłynięcie się w powietrzu, weszli przez
niedokończone Wrota Czasu, które prowadziły do tajemniczego Labiryntu ukrytego w
czeluściach Ziemi, z którego ledwo zdążyli uciec na pokładzie małego balonu zbudowanego
przez Petera Dedalusa i...
Jason chciał coś powiedzieć, ale w końcu wydał tylko głośne westchnienie i z powrotem
spuścił głowę, zamykając się w milczeniu z poczuciem winy.
Pani Covenant popatrzyła chwilę na niego z miną wyraźnie zawiedzioną. Potem powróciła do
swojej zwykłej krzątaniny po kuchni.
- Nie chcesz odpowiedzieć? - zapytał surowo pan Covenant. - Nie chcesz nam
powiedzieć, co robiłeś? Nieważne. Wszystko jedno, czy powiesz czy nie, od tej chwili jesteś
ukarany. Będziesz mógł wychodzić tylko na jedzenie. I tylko wtedy, kiedy cię zawołamy. A
poza tym pozostaniesz w swoim pokoju. Czy wyraziłem się jasno?
- Ale...!
- Żadnego „ale", Jasonie. Tym razem naprawdę przebrałeś miarkę.
- A co będzie ze szkołą? - zatroszczył się po raz pierwszy w życiu chłopiec.
- Dziś autobus szkolny nie jeździ. Jutro też nie. I do wieczora będziemy bez prądu.
- Nie możecie kazać mi siedzieć w zamknięciu przez cały dzień!
- Czyżby? A to dlaczego?
Jason rzucił siostrze błagalne spojrzenie. - Powiedz coś chociaż ty!
Ale Julia tchórzliwie wzruszyła tylko ramionami.
- Teraz skończ swoją grzankę i zmykaj na górę! - uciął krótko ojciec.
Jason poderwał się z krzesła. Chciało mu się wyć i zbuntować przeciwko temu, co w jego
oczach było potworną niesprawiedliwością. A tymczasem nie zdołał wymówić słowa. On,
który pokonał tysiące trudności i ocalił poło-
- Nie chcesz odpowiedzieć? - zapytał surowo pan Covenant. - Nie chcesz nam
powiedzieć, co robiłeś? Nieważne. Wszystko jedno, czy powiesz czy nie, od tej chwili jesteś
ukarany. Będziesz mógł wychodzić tylko na jedzenie. I tylko wtedy, kiedy cię zawołamy. A
poza tym pozostaniesz w swoim pokoju. Czy wyraziłem się jasno?
- Ale...!
- Żadnego „ale", Jasonie. Tym razem naprawdę przebrałeś miarkę.
- A co będzie ze szkołą? - zatroszczył się po raz pierwszy w życiu chłopiec.
- Dziś autobus szkolny nie jeździ. Jutro też nie. I do wieczora będziemy bez prądu.
- Nie możecie kazać mi siedzieć w zamknięciu przez cały dzień!
- Czyżby? A to dlaczego?
Jason rzucił siostrze błagalne spojrzenie. - Powiedz coś chociaż ty!
Strona 13
Ale Julia tchórzliwie wzruszyła tylko ramionami.
- Teraz skończ swoją grzankę i zmykaj na górę! - uciął krótko ojciec.
Jason poderwał się z krzesła. Chciało mu się wyć i zbuntować przeciwko temu, co w jego
oczach było potworną niesprawiedliwością. A tymczasem nie zdołał wymówić słowa. On,
który pokonał tysiące trudności i ocalił poło-wę świata od zagłady, nie znalazł siły, by
sprzeciwić się tej absurdalnej karze!
- W gruncie rzeczy... - wtrąciła się pani Covenant - może jest alternatywa, Jasonie, jeśli
aż tak bardzo nie chcesz siedzieć cały dzień w swoim pokoju.
Jason spojrzał na matkę i poczuł, jak mruga iskierka nadziei. Jego mama! Jego kochana
mama!
- Możesz mi pomóc przy robieniu porządków po tym bałaganie, jakiego narobili ci
wandale. Wszystko jest do wysprzątania, ogród do uporządkowania, a spalone pnie do
usunięcia...
Jason opadł na krzesło, zawiedziony.
- Nestor wziął sobie kilka wolnych dni, biedak - ciągnęła matka. - Musi być do głębi
poruszony tym, co się stało. To zrozumiałe.
- Ale to nie wszystko - dodał tajemniczo pan Covenant.
W kuchni zapadło dziwne milczenie.
Rodzice spojrzeli po sobie, potem kiwnęli przecząco głowami. Ale Julia to zauważyła i
postanowiła zgłębić sprawę. - Zechcielibyście może powiedzieć nam, o co chodzi?
- O nic!
- Zupełnie nic.
Julia jednak miała zazwyczaj nosa w sprawach dorosłych, pewien szósty zmysł, i nie dała się
tak łatwo zbyć.
- Coś planujecie - nalegała. Jason odrzucił sobie znowu włosy
zaciekawiony sytuację.
Pani Covenant zebrała nerwowo talerze ze stołu.-Jeszcze o tym nie rozmawialiśmy z wami,
dzieci, ponieważ na razie to dopiero pomysł, jeszcze nie podjęliśmy decyzji... '
Oparła ręce na ramionach męża.
„Zły znak - pomyślał Jason. - Zjednoczenie sił".
- Wiecie dobrze, jak bardzo lubimy ten dom, ale...
- Ale...? - zapytały zgodnym chórem bliźnięta, coraz bardziej zaniepokojone.
- Jesteśmy przekonani, że dalsze mieszkanie w Willi Argo stało się doprawdy
niemożliwe.
- Jak to „niemożliwe"...?
Pani Covenant zacisnęła ręce na ramionach męża i spojrzała z czułym uśmiechem na dzieci,
które się w nią wpatrywały skamieniałe. - Myślimy zatem o powrocie na stałe do Londynu -
powiedziała jednym tchem.
Rozdział 5
DOM OBLIWII NEWTON
Rick Banner zbudził się bardzo wcześnie, pozdrowił matkę, która śpieszyła się do kliniki
weterynaryjnej, by pomóc ostatnim ofiarom powodzi, wskoczył na swój nieodłączny rower i
pomknął z Kilmore Cove w kierunku przeciwnym niż urwisko Salton Cliff.
Minął warsztat Złotej Rączki, gdzie przez ogrodzenie wydało mu się, że spostrzegł MV
augustę, którą pożyczyli poprzedniego dnia. Motocykl znowu stał na swoim miejscu pod
dachem pilnowany przez groźnego pitbula.
„Piękna przygoda" - pomyślał Rick, stając na pedałach.
Strona 14
Pamiętał doskonale upojny pęd, jakiego doświadczył na tym motorze, jego hałaśliwe
przyśpieszenie i ramiona
Julii, którymi obejmowała go w pasie. To było wspaniałe. Mimo że dzień zakończył się
pożarem Willi Argo i śmiercią doktora Bowena...
Na to wspomnienie zadrżał.
Doktor spadł w ciemną przepaść pod mostem ze zwierzętami. Rick zamknął oczy i w głowie
znowu mu zabrzmiał ten ostatni, mrożący krew w żyłach wystrzał z pistoletu. Zobaczył
płomyk na czubku parasola Wojnicza i wyraz niedowierzania na twarzy Bowena, gdy
zatoczył się do tyłu i zaplątał nogami w linę cumowniczą balonu. A chwilę potem... doktor
spadł w otchłań przepaści.
Pochłonęła go ciemność.
„Kurczę, marny koniec".
Rick potrząsnął głową, żeby uwolnić się od tych mrocznych myśli. Także dlatego, że nie
pomagały mu skupić się na tym, co teraz było najważniejsze: odnalezieniu Pene-lopy i
Ulyssesa Moore'a oraz sprowadzeniu ich do domu. Tym razem obojga.
Wiele o tym myślał i postanowił, że pierwszą sprawą do załatwienia jest spotkanie i rozmowa
z Peterem De-dalusem. Trzeba mu opowiedzieć o balonie, poprosić by zbudował drugi i zejść
ponownie w podziemia Labiryntu.
Ale przed udaniem się do Wenecji wieku osiemnastego, trzeba było załatwić dwie sprawy:
nakarmić konia i pożegnać pewną osobę.
^ _DOM OBLIWII NEWTON_ ^
Pokonał wzniesienie na skraju miasta, minął cypel z latarnią morską i zatrzymał się przy
stajni, w samą porę, by dać paszę Ariadnie. Łódź Leonarda jeszcze nie powróciła.
Nieobecność latarnika i jego żony stawała się z dnia na dzień coraz bardziej uciążliwa. Było
tak, jakby oni oboje postanowili wypisać się z całej tej historii. Jakby opuścili Kilmore Cove
na zawsze.
Kto wie, co by powiedzieli na wiadomość, że księgarnia Kalipso została całkowicie
zniszczona...
Rick rzucił klaczy ostatnią wiązkę siana.
„Nie da się niczego zbudować, nie rujnując czegoś..." -powiedziałby jego ojciec, gdyby żył.
- Wiesz co, tato? To wcale nieprawda - powiedział na głos chłopiec o rudych włosach,
dziwiąc się sam tej niespodziewanej myśli.
Od morza wiał zmienny wiatr. Powierzchnia wody była usiana setkami lśniących
diamencików, a drzewa na wzgórzach pochylały się to w jedną, to w drugą stronę.
Po raz pierwszy zdarzyło się, że Rick nie zgadzał się z maksymą swego ojca i to wcale nie
było przyjemne uczucie. Czuł się, jakby przestało go chronić ojcowskie doświadczenie. Jakby
nagle musiał zacząć myśleć wyłącznie na własny rachunek.
Wzruszył ramionami i wsiadł z powrotem na rower.
„Ja niczego nie musiałem burzyć, żeby zbudować coś z Julią" - powiedział do siebie,
naciskając na pedały.
Ale co takiego zbudował, szczerze mówiąc? Serce zaczęło mu bić mocniej i to nie z powodu
wysiłku pedałowania.
Dom Obliwii Newton wyłonił się nagle zza zakrętu i Rick nie umiał powstrzymać uśmiechu:
ten z pewnością należałoby wyburzyć, żeby zbudować nowy. I w miarę możliwości
sympatyczniejszy.
Była to betonowa budowla, niska i szeroka, podobna do odwróconego tortu, osadzona na
niewielkim wzniesieniu trochę powyżej drogi wzdłuż wybrzeża. Liliowa bu-genwilla oplotła
fasadę i szczęśliwie osłoniła jej większą część.
Aż do poprzedniego wieczoru dom od bardzo dawna stał pusty. Po śmierci właścicielki
przeszedł, wraz z pozostałymi dobrami zgromadzonymi w ciągu lat przez bogatą kobietę
Strona 15
interesu, w posiadanie Blacka Wulkana, ojca Obliwii. Ten jednak nie miał zamiaru postawić
tam nogi.
„I jak nie przyznać mu racji" - pomyślał Rick, pedałując aż do furtki.
Zadzwonił i czekał, zerkając poprzez kraty, aż ktoś otworzy. Ale nikt nie nadchodził.
Zawołał głośno i dopiero wtedy wyjrzała z góry uśmiechnięta czarnowłosa Anita Bloom.
- Nie słyszałam dzwonka! - wykrzyknęła.
„Oczywiście - dopiero w tym momencie przypomniał
Ale co takiego zbudował, szczerze mówiąc? Serce zaczęło mu bić mocniej i to nie z powodu
wysiłku pedałowania.
Dom Obliwii Newton wyłonił się nagle zza zakrętu i Rick nie umiał powstrzymać uśmiechu:
ten z pewnością należałoby wyburzyć, żeby zbudować nowy. I w miarę możliwości
sympatyczniejszy.
Była to betonowa budowla, niska i szeroka, podobna do odwróconego tortu, osadzona na
niewielkim wzniesieniu trochę powyżej drogi wzdłuż wybrzeża. Liliowa bu-genwilla oplotła
fasadę i szczęśliwie osłoniła jej większą część.
Aż do poprzedniego wieczoru dom od bardzo dawna stał pusty. Po śmierci właścicielki
przeszedł, wraz z pozostałymi dobrami zgromadzonymi w ciągu lat przez bogatą kobietę
interesu, w posiadanie Blacka Wulkana, ojca Obliwii. Ten jednak nie miał zamiaru postawić
tam nogi.
„I jak nie przyznać mu racji" - pomyślał Rick, pedałując aż do furtki.
Zadzwonił i czekał, zerkając poprzez kraty, aż ktoś otworzy. Ale nikt nie nadchodził.
Zawołał głośno i dopiero wtedy wyjrzała z góry uśmiechnięta czarnowłosa Anita Bloom.
- Nie słyszałam dzwonka! - wykrzyknęła.
„Oczywiście - dopiero w tym momencie przypomniał sobie Rick. - Przecież nie ma prądu!".
Anita zeszła, żeby otworzyć zamek kluczem, i wkrótce Rick wszedł na teren posesji.
- Coś nowego? - zapytała dziewczynka.
Rick pokręcił przecząco głową.
Położył rower na ziemi, ściągając przedtem z kierownicy zegarek swego ojca i poszedł za
Anitą po kręconych schodach prowadzących na pierwsze piętro.
Wnętrze domu Obliwii Newton było przestrzenią typu open space z dwoma ogromnymi
oknami wychodzącymi na morze. Urządzone było w sposób dosyć niepokojący -meblami i
przedmiotami w stylu futurystycznym. Trochę przypominało wnętrze... lodówki.
- A twój tata? - zapytał chłopiec o rudych włosach, rozglądając się onieśmielony
dokoła.
- Jest na dole.
- Udało się wam dodzwonić do mamy?
Anita przytaknęła i dała znak Rickowi, by usiadł na tapczanie o wyglądzie groźnie
nowoczesnym.
- Nie będę się rozsiadać - powiedział chłopiec. - Razem z Tommim przygotowujemy się
do wyjazdu do Wenecji.
Dziewczynka spojrzała na niego pytająco.
- Nie do twojej Wenecji - uściślił Rick.
- Aha.
- Potrzebujemy Petera.
Anita zmrużyła oczy. Po dłuższym odpoczynku, prysznicu i solidnym posiłku odzyskała
swoją dawną energię i spojrzenie pełne blasku i życia. Ale nie miała najmniejszego zamiaru
ładować się w nową przygodę poza Wrotami Czasu.
- Nie sądzę, bym mogła wam towarzyszyć... - zaczęła mówić, jakby otrzymała specjalne
zaproszenie.
Strona 16
- Nie przyszedłem tu po to, by cię namawiać - przerwał jej Rick. - Wiem, że wyjeżdżasz
i chciałem cię tylko pożegnać.
To była prawda: po rozmowie telefonicznej z matką Anita z ojcem postanowili wypożyczyć
samochód i pojechać po panią Bloom do Londynu, żeby rodzina znów była w komplecie.
- Wrócisz, prawda?
Anita uśmiechnęła się. - No tak. Przynajmniej żeby zabrać Tommiego. Jego rodzice okropnie
się martwią. Dziś w końcu udało się nam z nimi porozmawiać i trzeba było wielkich
zdolności dyplomatycznych mego ojca, żeby ich przekonać, że wszystko jest w porządku.
- Zaopiekuję się nim.
Zapadło milczenie i w powietrzu zawisły pewne pytania.
Na koniec Anita przerwała tę ciszę. - Widziałeś się z Jasonem? - zapytała, nie patrząc na
Ricka i leciutko się czerwieniąc.
- Nie, ale rozmawialiśmy niedawno. Został ukarany.
- Rozumiem. A w miasteczku... co mówią o ostatnich wydarzeniach? - dziewczynka
pośpiesznie zmieniła temat.
- Cóż, moja matka powiada, że nikt nie potrafi wyjaśnić, co wspólnego ma Bowen z
pożarem Willi Argo. A przede wszystkim ludzie się dopytują, gdzie doktor przepadł. Dziś
powinny się zacząć poszukiwania, które -jak wiemy - nie doprowadzą do niczego...
Anita pomyślała o paskudnym końcu doktora Bowena i głęboko westchnęła. Potem wstała i
podeszła do okna. - Sądzisz, że istnieje jeszcze ktoś inny... zamieszany w tę historię z
Wrotami Czasu? - zapytała cichutko, błądząc spojrzeniem po morzu pomarszczonym od
wiatru.
- Ktoś inny mający złe zamiary? - Rick pokręcił głową. - Nie, nie sądzę, żeby byli
jeszcze jacyś inni niegodziwcy.
Ale wcale nie był tego pewien.
Rozdział 6
WYZNANIA W BLASKU ŚWIECY
- Co za katastrofa... - szeptał ojciec Feniks, chodząc nerwowo tam i z powrotem w ciasnej
zakrystii, z rękami założonymi do tyłu.
Proboszcz Kilmore Cove nie był sam: naprzeciwko niego, na starym fotelu biskupim
zakupionym przez księdza na perskim targu przy Portobello Road, rozsiadł się Black Wulkan.
Kiedy fotel podejrzanie zaskrzypiał pod masywnym byłym zawiadowcą, ojciec Feniks już-już
miał wskazać gościowi inne miejsce, ale jakoś się powstrzymał.
Nigdy nie byli z Blackiem szczególnie blisko i nie zamierzał wdawać się z nim w
niepotrzebną dyskusję.
Z pewnością nie teraz, kiedy było tyle problemów do rozwiązania.
- Jak się czuje pani Bowen? - spytał bez specjalnego przejęcia Black.
Ksiądz przystanął i spojrzał na niego wzrokiem wyrażającym strapienie. - Jeszcze się nie
przebudziła. Przynajmniej nie całkiem. Leży w łóżku i z trudem oddycha. Na szczęście
Bowen, zawsze bardzo dokładny, pozostawił w domu szczegółową rozpiskę, jakie leki i o
jakiej porze należy żonie podawać.
- Leki? - zapytał podejrzliwie Black Wulkan. Pamiętał, że zaledwie przed dwoma
dniami dzieci odkryły w aptece doktora specyfiki mocno podejrzane, ukryte między tymi
pospolitymi. Lekarstwa pochodzące z Miejsc z Wyobraźni, wywołujące skutki doprawdy
zdumiewające.
- Wszystko normalne lekarstwa... - odparł ojciec Feniks, jakby czytał w myślach
Blacka. - Między innymi herbatka ziołowa o łagodnym działaniu nasennym. I zadaję sobie
Strona 17
pytanie, czy pani Bowen śpi z potrzeby czy też mąż ją uśpił, żeby zapewnić sobie większą
swobodę działania.
- Myślę, że to drugie - uznał Black Wulkan. - Bowen musiał uporządkować trochę
pewne „delikatne" sprawy przed opuszczeniem miasta. A gdy żona spała, nie musiał się z
niczego tłumaczyć.
Ksiądz smutno pokiwał głową. - Możliwe. Co zatem proponujesz? - zapytał po chwili.
- Zbudź ją. I powiedz, jak się sprawy mają. Nigdy nie wiadomo, czy nie dowiesz się
czegoś nowego. Może okaże się, że wie, gdzie się ukrywa Penelopa. - Black zamilkł na
dłużej, po czym dorzucił: - Czy ktoś powiadomił jej córkę?
Ojciec Feniks pokręcił przecząco głową. - Jeszcze nie. W każdym razie, ja nie. Nie wiem
nawet, gdzie przebywa.
- W Londynie - przypomniał sobie były zawiadowca. -Lepiej, żebyśmy to my zrobili,
zanim wpadnie na to ktoś w miasteczku.
- Plotki już krążą - zauważył ojciec Feniks. -1 nie powstrzymam ich przecież.
- To oczywiste - odparł Black, kręcąc się na biskupim fotelu, który znowu zaskrzypiał. -
Willę Argo podpalono, doktor Bowen zniknął, a jego samochód znaleziono obok w ogrodzie.
Sądzę, że to wystarczające przesłanki, by nikt nie mógł wątpić w jego udział w sprawie.
- I na tym nie koniec: wśród osób, które gasiły ogień, byli też Kastor i Polluks.
Black Wulkan spuścił zmartwiony głowę. Kastor i Polluks to były przezwiska, jakie od lat
przylgnęły do dwóch jedynych w Kilmore Cove policjantów. Nie byli nigdy w swoich
dochodzeniach szczególnie bystrzy, ale zawsze lepiej było nie wpaść im w łapy i nie narazić
się na przesłuchania.
Były zawiadowca dźwignął się, by pójść przejrzeć biuro doktora, zanim ci dwaj zaczną
węszyć i znajdą jego zapiski czy coś innego.
- Bowen... kto by to pomyślał? - odezwał się na głos. -Okazał się skończonym
bydlakiem- Szpiegował nas przez te wszystkie lata, podróżował przez Wrota Czasu bez naszej
wiedzy i, jak się zdaje, ma Pierwszy Klucz...
- A teraz klucz znikł ostatecznie w jakiejś ciemnej i niedostępnej rozpadlinie w
czeluściach Ziemi, dokąd mam nadzieję, nikt z was nie zechce się udać na poszukiwania.
Black Wulkan uśmiechnął się złośliwie. - Poczekaj tylko, jak wróci Leonard...
- Musicie skończyć z tą historią raz na zawsze - zaoponował ojciec Feniks. - Bowen stał
się tą kroplą, która przelała kielich. I tak będzie poważny problem z wymyśleniem
prawdopodobnej i możliwej do zaakceptowania wersji na temat tego, co się wydarzyło.
Black parsknął zniecierpliwiony. - Chcesz wersję prawdopodobną i do przyjęcia? Proszę
bardzo: Bowen pojechał do Willi Argo, bo został wezwany. Zaskoczył jakichś podpalaczy na
gorącym uczynku, doszło do bijatyki i biedny bohaterski doktor spadł do morza.
- A gdzie się podziali bandyci? - zapytał ksiądz nieco sceptycznie.
- Uciekli.
- Dokąd?
Black Wulkan podniósł tylko oczy ku górze. - Może na morze?
- Przestępcy, którzy przypłynęli od morza?
- Tak, nazywają się pi-ra-ci. Nie wiesz o tym?
Ojciec Feniks spojrzał na niego z politowaniem. -
Black, żyjemy w XXI wieku! Dziś piratów już nie ma!
- To ty tak uważasz - wybuchnął tamten. - Nieraz się pojawiają i to wtedy, kiedy się
tego najmniej spodziewasz, prosto z piekła!
W tym momencie proboszcz Kilmore Cove uniósł rękę. - Licz się ze słowami, Black.
Przypominam ci, że jesteś w domu bożym.
- Apropos - odparł Black spokojnie - należy urządzić porządny pogrzeb. Już takie
bywały: pochówek bez zwłok.
Strona 18
- Jak w wypadku Bannera i małżonków Moore... - Ojciec Feniks pokiwał z rezygnacją
głową. - Jak tak dalej pójdzie, cmentarz w Kilmore Cove będzie pełen pustych grobów.
Na myśl o tym Black gorzko się roześmiał. Potem wstał i skierował się w stronę wyjścia z
zakrystii.
Ale w ostatniej chwili dosięgło go kolejne pytanie księdza: - Szukacie go?
Były zawiadowca przystanął. - Tak - odparł.
- Domyślacie się, dokąd mógł się udać? - Ojciec Feniks pochwycił błysk irytacji w
oczach Blacka, więc zaraz dodał: - Przykro mi, że nie mogę wam pomóc, ale mnóstwo ludzi
mnie tu potrzebuje. Pani weterynarz jest jedyną osobą zorientowaną w medycynie, wiele
domów stoi jeszcze pod wodą i...
- Nie przyszedłem tu, by prosić cię o pomoc, Feniks. Chciałem tylko, żebyś o
wszystkim wiedział. Na wypadek gdyby coś się zdarzyło. - Black Wulkan obrócił się. - Z
drugiej strony nie sądzę, żebym był pierwszy, który ci się... zwierza. Czy może się mylę?
Ojciec Feniks spojrzał na niego w milczeniu. Po chwili uśmiechnął się i zaczął wkładać do
szafy jakieś przedmioty. - Nie przyszedł do mnie - powiedział. - Ani on, ani Penelopa.
- Na pewno?
- Na pewno.
Black głęboko westchnął. - Dziwne, ponieważ ona napisała, że rozmawiała z tobą przed
udaniem się w swoją ostatnią podróż...
W tym momencie ojciec Feniks przestał ustawiać coś w szafie i spojrzał byłemu zawiadowcy
prosto w oczy. -Black - powiedział bardzo spokojnie - wiem, że jesteś teraz skłonny do
dostrzegania wszędzie spisku, ale ja nie mam nic do ukrycia. Ludzie mówią. Niekiedy się
zwierzają, to prawda. A jeśli się spowiadają, jedno mają całkowicie zagwarantowane z mojej
strony: milczenie.
- Jasne.
- To, co mi powiedzą, pozostaje między nimi a mną -ciągnął ksiądz, nie zważając na reakcję
Blacka. - Mogę cię jednak zapewnić, że nic z tego, co mi powiedziała Penelo-pa, nie mogłoby
zainteresować kogokolwiek z wyjątkiem mnie, jej samej i Wiekuistego Ojca.
Black Wulkan rzucił jeszcze okiem na wnętrze kościoła, gdzie widać było kilka osób, które
przyszły się pomodlić. Obszerną i mroczną przestrzeń oświetlały setki wotywnych lampek,
które zapalili z wdzięczności swoim świętym patronom ci, co podczas powodzi uniknęli
zalania.
Były zawiadowca wzruszył ramionami i bez słowa opuścił zakrystię.
Rozdział 7
WIĘZIENIE GUBERNATORA
Nestor bardzo długo pozostał ukryty za drzewami, obserwując budynek gubernatora. Była to
stara mała forteca o jasnych ścianach, dwupiętrowa, zbudowana na polanie w cieniu ogromnej
palmy. Trawa przed wejściem była zadeptana. Po lewej stronie wąska ścieżka prowadziła do
studni. Tu i tam widać było pozostałości murku okalającego teren z koślawą i zardzewiałą
bramką.
O ile mu było wiadomo, ten budynek nigdy naprawdę nie należał do gubernatora.
Wnętrze było podzielone na niewielkie cele, wykorzystywane od czasu do czasu przez
piratów, którzy upodobali sobie to miejsce. Prawdziwym więzieniem, prawdę mówiąc, była
sama wyspa: położona z dala od wszelkich szlaków handlowych. Usunięta z map w połowie
XIX wieku, ta niegościnna rafa rzucona pośrodku oceanu została przez wszystkich
zapomniana, wyjąwszy nielicznych Podróżników w Wyobraźni, którzy jak Nestor, odkryli jej
Strona 19
istnienie całkiem przypadkowo. Nie miała już nawet imienia, ale to było bez znaczenia.
Mogłaby nosić nazwę „Mompracem", jak wyspa piratów malezyjskich w powieściach
Salgariego, albo "Tajemnicza Wyspa", jak kryjówka kapitana Nemo z opowieści Juliusza
Verne'a.'
Kiedyś Leonard wierzył, że wyspa leżała na trasie przelotów wszystkich wędrownych
ptaków. Krążyły o tym legendy. Wyspa ptaków wędrownych. Istotnie, tysiące gatunków
zakładało tu gniazda. Inne zatrzymywały się na odpoczynek i odlatywały. Z północy na
południe, ze wschodu na zachód - tu był zawsze ich przystanek. Fascynujące, ale i to było bez
znaczenia.
Jedyne, co było ważne w tym miejscu, to to, że nie sposób było z niego uciec. Podróż tylko w
jedną stronę, bez możliwości powrotu. Więzienie doskonałe.
Nestor nie uwolnił się jeszcze od niemiłego wrażenia, że jest pod obserwacją, ale postanowił
opuścić kryjówkę w krzakach. Podszedł do jedynego wejścia do fortecy, ciemnego i
otwartego, i zawołał: - Penelopa? To ja!
Odpowiedział mu tylko wiatr, który rozkołysał łagodnie wierzchołki palm, i pokrzykiwanie
mew.
Zawołał jeszcze parę razy, potem zerknął do środka.
Zobaczył żałosny i ponury widok: podarte na strzępy stare tkaniny wschodnie, pozostałości
berberyjskich sprzętów rozbite na kawałki, częściowo spalone... Wyglądało jakby ten dom
nawiedził jakiś cyklon.
Nestor przeszedł po tym, co pozostało z dziesiątków doszczętnie podartych dywanów.
Obszedł całą fortecę, cela za celą.
Ostatnia, do której wszedł, wyglądała jakby niedawno ktoś w niej mieszkał. Miała ściany
pobielone wapnem. W rogu leżała rzucona na podłogę zakurzona kokosowa mata, a pośrodku,
na plecionym stoliku, znajdowały się dwie czarki ze skorupy kokosa.
Nestor, podniósł wzrok i zobaczył kalendarz wyryty na ścianie.
Dni to były kropki.
Miesiące - kreski.
Lata - małe krzyżyki.
Dwanaście krzyżyków.
Nestor przełknął ślinę! Oddychając z pewnym trudem, zawrócił. Znowu przeszedł przez cele.
Pierwszą, drugą... Nagle poczuł, że brak mu powietrza i pomyślał, że postąpił idiotycznie,
przybywając na tę przeklętą wyspę.
Pomału dotarł w końcu do wyjścia. Ale kiedy właśnie przekraczał próg, zauważył wyryty na
belce nad drzwiami napis, którego wcześniej nie zauważył:
PRZYJDĘ PO CIEBIE
Z jakiegoś powodu Nestor miał pewność, że odnosi się do niego.
Zatoczył się do tyłu i oparł o ścianę, rozdeptując skorupy jakichś szklanic z dmuchanego
szkła.
Potem znowu usłyszał ten dźwięk. To już po raz trzeci odkąd się tu pojawił i teraz Nestor nie
miał już wątpliwości: ktoś za nim szedł.
Ale ta myśl, zamiast go przerazić, rozwiała jego wahania. W gruncie rzeczy przecież właśnie
po to skierował tutaj Metis.
Podszedł do wyjścia i zaczął nasłuchiwać. Ten ktoś musiał być gdzieś na zewnątrz. Przebiegł
wzrokiem po roślinności otaczającej fortecę, próbując wychwycić jakiś podejrzany szczegół
czy ruch, chociaż jego wzrok nie był już taki jak dawniej.
W końcu ogrodnik z Willi Argo porzucił wszelkie środki ostrożności i pokuśtykał za próg,
krzycząc co sił w płucach: - Słyszałem cię! Wiem, że tu jesteś!
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
- To ja, Ulysses! - krzyknął znowu. - I dobrze wiesz, z jakiego powodu tu jestem!
Strona 20
Wiatr pomiędzy palmami.
Cienkie piski mew.
- Przybyłem w poszukiwaniu Penelopy! - krzyknął
Nestor, kiedy zmęczyło go oczekiwanie. - Czy jest z tobą? Zrobiłeś jej coś?
I znowu cisza.
Nestor zaklął, po czym znów postąpił kilka kroków do przodu.
- Powiedz, jakiej potrzebujesz gwarancji, żeby wyjść z ukrycia? - wykrzyknął,
podnosząc ręce. - Spójrz, nie mam broni!
Odrzucił daleko plecak. -1 niczego ze sobą nie mam!
Wiedział, że wiele ryzykuje. Wiedział doskonale. Ale równie dobrze wiedział, że z nim nie
może sobie pozwolić na gierki.
- Przykro mi z tego powodu, co ci zrobiliśmy! Naprawdę! Chcesz zemsty? Rozumiem,
więc wyjdź! Czekam na ciebie!
Tym razem Nestor posunął się o kilka kroków i stanął w słońcu. W słońcu metalicznym i
zimnym. Szarym i jednocześnie białym. Pozostał tam nieruchomo, otoczony przez
nieprzyjazną przyrodę: fale tego oceanu błota, które rozbijały się o skały, ptaki, które latały
między palmami, wiatr niosący piasek, który smagał mu twarz.
Potem nagle... niespodziewany ruch w krzakach.
„No, nareszcie" - pomyślał Nestor. Jego wielki nieprzyjaciel postanowił się pokazać.
Poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Minęło dwanaście lat od ostatniego razu, jak
stanęli do pojedynku.
Dwanaście długich lat od tamtego ostatniego spotkania, kiedy Nestor i przyjaciele odstawili
go na tę wyspę bez drogi powrotnej. I zatrzasnęli Wrota.
Wszystko to pamiętał doskonale. I jednocześnie wiedział, że on był jedyną osobą w świecie,
do której mógł się zwrócić, by odnaleźć Penelopę.
Między liśćmi pojawiła się ręka.
- Ile czasu można... - mruknął Nestor przejęty.
Z gęstych krzaków wynurzyła się płynnym ruchem jakaś postać.
Nie dalej niż o dziesięć kroków od starego ogrodnika.
Nestor uniósł brwi: - A ty... coś za jeden? - zapytał, zdumiony.
- Ja? - odpowiedział chudy chłopaczek, który dopiero co zmaterializował się przed
Nestorem. - Ja... nazywam się Flint. I, niech mi pan wierzy, nie mam zielonego pojęcia, co ja
tu robię.
Rozdział 8
OKAZJA DLA DWÓCH
Schowek przy stacyjce w ogromnym samochodzie z ciemnymi szybami, jak w tych
gangsterskich, nagłe się otworzył. W środku znajdowały się dokumenty.
Anita, siedząc na miejscu dla pasażera, w mroku garażu, położyła je sobie na kolanach i
kolejno przeglądała.
Znalazła od razu kartę wozu i polisę ubezpieczeniową i odłożyła je na miejsce. „Doskonale -
powiedziała. - Wygląda, że wszystko jest w porządku".
Prawda, że limuzyna była trochę za wielka jak na jej potrzeby. Wielka i pretensjonalna, ze
skórzanymi siedzeniami, z drzwiczkami intarsjowanymi korzeniem wrzoś-ca i z mnóstwem
guzików i guziczków, które umożliwiały
regulowanie wszystkiego: wysokości oparć, siedzeń, zagłówków.
Dziewczynka przejrzała szybko pozostałe papiery: pocztówki z podróży, reklamówkę z
restauracji, zaproszenie na jakąś galę, ilustrowane pisemko na temat fitness, kwity za paliwo i
ulotkę jakiejś siłowni dla VIP-ów.