Moja walka. Ksiega 5 - Karl Ove Knausgard
Szczegóły |
Tytuł |
Moja walka. Ksiega 5 - Karl Ove Knausgard |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Moja walka. Ksiega 5 - Karl Ove Knausgard PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Moja walka. Ksiega 5 - Karl Ove Knausgard PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Moja walka. Ksiega 5 - Karl Ove Knausgard - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
Spis treści
Karta redakcyjna
CZĘŚĆ 6
CZĘŚĆ 7
Przypisy
Strona 5
Tytuł oryginału: MIN KAMP. FEMTE BOK. ROMAN
Opieka redakcyjna: ANITA KASPEREK
Redakcja i adiustacja: HENRYKA SALAWA, ANNA MILEWSKA
Korekta: JACEK BŁACH, EWELINA KOROSTYŃSKA, Pracownia 12A
Projekt okładki i stron tytułowych: MAREK PAWŁOWSKI
Skład i łamanie: Scriptorium „TEXTURA”
This translation has been published with the financial support of NORLA.
Tłumaczenie dofinansowane w ramach programu dotowania tłumaczeń literatury norweskiej NORLA
(Norwegian Literature Abroad).
Copyright © Forlaget Oktober AS, Oslo, 2010
All rights reserved
Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie, 2016
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-05916-6
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o.
ul. Długa 1, 31-147 Kraków
tel. (+48 12) 619 27 70
fax. (+48 12) 430 00 96
bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40
e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl
Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.
Strona 6
Strona 7
Strona 8
Część 6
Strona 9
.
T amtych czternaście lat, które przemieszkałem w Bergen od roku 1988 do
2002, już dawno minęło, nie pozostał po nich żaden ślad, z wyjątkiem epizo‐
dów zapamiętanych być może przez różnych ludzi, jakiś przebłysk w jednej
głowie tu, przebłysk w drugiej głowie tam, no i oczywiście wszystko to, co
z owego czasu zachowało się w mojej pamięci. Jest tego jednak zaskakująco
mało. Z tysięcy dni, które spędziłem w tym niewielkim mieście na zachodzie
Norwegii, wśród jego wąskich uliczek, lśniących od deszczu, pozostało jedy‐
nie kilka zdarzeń, za to mnóstwo nastrojów. Pisałem dziennik, ale go spaliłem.
Robiłem jakieś zdjęcia, z których zachowało się tylko dwanaście, leżą w nie‐
wielkim stosiku na podłodze przy biurku, razem ze wszystkimi listami z tamte‐
go czasu. Przejrzałem je, poczytałem trochę tu, trochę tam, jak zawsze mnie
przygnębiły, to był taki straszny czas. Mało wiedziałem, bardzo dużo chciałem
i nic mi z tego nie wychodziło. Ale w jakim nastroju jechałem do Bergen!
Tamtego lata wybrałem się wraz z Larsem autostopem do Florencji, spędzili‐
śmy tam kilka dni, potem dotarliśmy koleją do Brindisi; było tak gorąco, że
kiedy człowiek wystawiał głowę przez otwarte okno pociągu, miał wrażenie,
że gdzieś się pali. Noc w Brindisi, ciemne niebo, białe domy, upał niemal jak
ze snu, tłumy w parkach, wszędzie młodzież na skuterach, krzyki i hałas. Wraz
z mnóstwem innych, niemal bez wyjątku młodych ludzi, z plecakami, tak jak
my, ustawiliśmy się w kolejce do trapu prowadzącego na wielki prom, który
płynął do Pireusu. Czterdzieści dziewięć stopni na Rodos. Dzień w Atenach,
najbardziej chaotycznym miejscu, w jakim w życiu byłem, obłędny skwar, po‐
tem prom na Paros i Antiparos, gdzie każdego dnia leżeliśmy na plaży i każde‐
go wieczoru upijaliśmy się mocnym alkoholem. Pewnej nocy spotkaliśmy tam
jakieś dziewczyny z Norwegii, a kiedy poszedłem do toalety, Lars powiedział
im, że jest pisarzem i jesienią zaczyna naukę w Akademii Sztuki Pisania. Gdy
wróciłem, toczyła się na ten temat ożywiona rozmowa. Lars tylko spojrzał na
mnie z uśmiechem. Co on wyprawiał? Wiedziałem o tym, że kłamie w spra‐
wach bez znaczenia, ale żeby tak na moich oczach? Przemilczałem to, postano‐
wiłem jednak, że w przyszłości będę trzymał się od niego z daleka. Razem po‐
jechaliśmy do Aten, kończyły mi się już pieniądze, Larsowi zostało jeszcze
Strona 10
mnóstwo, ale zdecydował, że następnego dnia wraca do domu samolotem. Sie‐
dzieliśmy w ulicznej restauracji, on jadł kurczaka, broda świeciła mu się od
tłuszczu, ja piłem wodę. Poproszenie go o wsparcie było ostatnią rzeczą, na
jaką miałem ochotę, przyjąłbym od niego pieniądze jedynie wtedy, gdyby mnie
spytał, czy chciałbym trochę pożyczyć. Usiłowałem go do tego sprowokować,
ale nie spytał, więc poszedłem spać głodny. Nazajutrz pojechał na lotnisko,
a ja opuściłem miasto autobusem, wysiadłem w pobliżu autostrady i zacząłem
łapać stopa. Już po kilku minutach pojawił się radiowóz, policjanci nie znali
ani słowa po angielsku, ale zrozumiałem, że autostop jest tutaj zabroniony,
więc wróciłem autobusem do centrum i za ostatnie pieniądze kupiłem bilet na
pociąg do Wiednia, bułkę paryską, dużą colę i karton papierosów.
Wydawało mi się, że podróż potrwa kilka godzin, dlatego przeżyłem szok,
kiedy zrozumiałem, że w grę wchodzą raczej dwie doby. W przedziale siedział
chłopak w moim wieku, Szwed, były też dwie Angielki, parę lat starsze, jak
się okazało. Dotarliśmy już w głąb Jugosławii, kiedy wreszcie uświadomili
sobie, że nie mam ani pieniędzy, ani jedzenia, więc zaproponowali, że się ze
mną podzielą. Krajobraz za oknem był piękny aż do bólu. Doliny i rzeki, poje‐
dyncze gospodarstwa i wioski, ludzie ubrani w stylu kojarzącym mi się z dzie‐
więtnastym wiekiem i najwyraźniej obrabiający ziemię tak samo, jak w tam‐
tych czasach, używali koni i wozów na siano, kos i pługów. Część składu po‐
ciągu była radziecka, wieczorem przeszedłem się po tych wagonach, oczaro‐
wany obcymi literami, obcymi zapachami, obcym wnętrzem, obcymi twarzami.
Po dotarciu do Wiednia jedna z dziewczyn, Maria, chciała, żebyśmy wymienili
się adresami, była atrakcyjna i w normalnej sytuacji pomyślałbym, że może
kiedyś odwiedzę ją w Norfolk, może się z nią zwiążę i tam zamieszkam, ale
tamtego dnia, kiedy wędrowałem ulicami na obrzeżach Wiednia, nie miało to
dla mnie najmniejszego znaczenia, wciąż przepełniały mnie myśli o Ingvild,
którą spotkałem tylko raz, w Wielkanoc tamtej wiosny, lecz później z nią kore‐
spondowałem. W porównaniu z nią wszystko inne blakło. Udało mi się złapać
stopa, sztywna trzydziestoletnia blondynka podrzuciła mnie do stacji benzyno‐
wej przy autostradzie, tam spytałem kierowców ciężarówek, czy u któregoś nie
znalazłoby się dla mnie miejsce. Jeden kiwnął głową, chciał tylko najpierw
coś zjeść. Mógł dobiegać pięćdziesiątki, był ciemnowłosy, smagły i chudy,
miał błyszczące, wręcz gorejące oczy.
Stałem w ciepłym zmierzchu, paląc papierosa, wpatrzony w światła przy
Strona 11
drodze, coraz wyraźniejsze, w miarę jak zapadał wieczór, i otoczony szumem
samochodów, który od czasu do czasu przerywały krótkie, ale ostre trzaśnięcia
drzwiczek czy rozlegające się nagle głosy ludzi idących przez parking w kie‐
runku wielkiej stacji benzynowej lub stamtąd wracających. Wewnątrz ludzie
siedzieli na ogół pojedynczo i jedli w milczeniu, widać było jedynie kilka ro‐
dzin z dziećmi, tłoczących się przy stolikach. Wypełniła mnie cicha radość,
właśnie to kochałem najbardziej ze wszystkiego, to, co zwyczajne i dobrze
znajome, autostradę, stację benzynową, kafeterię – ta jednak wcale nie była aż
tak znajoma, bo w wielu szczegółach różniła się od tej, do której przywykłem.
Kierowca wyszedł, skinął na mnie głową, więc ruszyłem za nim, wdrapałem
się do ogromnego pojazdu, rzuciłem plecak na tył i rozsiadłem się wygodnie.
Szofer zapuścił silnik, wszystko zawarczało i się zatrzęsło, zapaliły się świa‐
tła i zaczęliśmy się toczyć, najpierw powoli, potem coraz szybciej, ale cały
czas ciężko, dopóki nie znaleźliśmy się bezpiecznie na prawym pasie autostra‐
dy, dopiero wtedy pierwszy raz na mnie spojrzał. Sweden? – spytał. Norwe‐
gen, odpowiedziałem. Aha, Norwegen!
Jechałem z nim całą noc i jeszcze trochę. Przerzuciliśmy się kilkoma nazwi‐
skami piłkarzy – w ożywienie wprawił go zwłaszcza Rune Bratseth – lecz po‐
nieważ nie znał ani słowa po angielsku, na tym się skończyło.
Dotarłem do Niemiec okropnie głodny, ale bez grosza przy duszy, pozosta‐
wało mi jedynie palić i licząc na łut szczęścia, iść na autostop. Zatrzymał się
młody facet w czerwonym volkswagenie golfie, miał na imię Björn i jechał
daleko, łatwo się z nim rozmawiało, a wieczorem, kiedy dotarliśmy do celu,
zaprosił mnie do siebie do domu i poczęstował płatkami z mlekiem, zjadłem
trzy porcje, pokazał mi kilka zdjęć z wakacji w Norwegii i w Szwecji, które
w dzieciństwie spędził tam z bratem; powiedział, że jego ojciec ma bzika na
punkcie Skandynawii, stąd to imię, Björn. Kręcąc głową, dodał, że bratu na
imię Tor. Odwiózł mnie na autostradę, podarowałem mu swoją potrójną kasetę
Clashów, uścisnął mi rękę, życzyliśmy sobie nawzajem powodzenia i znów
ustawiłem się przy jednym z wjazdów. Po trzech godzinach zatrzymał się zaro‐
śnięty brodacz w okularach w czerwonym 2CV, jechał do Danii i mogłem się
z nim zabrać aż tam. Zajął się mną, zainteresował się, kiedy powiedziałem, że
piszę, więc pomyślałem sobie, że może to jakiś profesor, w kafeterii zafundo‐
wał mi jedzenie, przespałem się kilka godzin, znów mi kupił jedzenie, a kiedy
się z nim rozstałem, byłem w środku Danii, w odległości zaledwie kilku go‐
Strona 12
dzin jazdy od Hirtshals, a więc prawie w domu. Ostatni odcinek poszedł jed‐
nak gorzej, udawało mi się przejechać nie więcej niż kilkadziesiąt kilometrów
na raz, o jedenastej wieczorem dotarłem zaledwie do Løkken i postanowiłem
przenocować na plaży. Ruszyłem wąską drogą przez niski las, tu i ówdzie as‐
falt był przysypany piaskiem; wkrótce przed moimi oczami wyrosły wydmy,
wspiąłem się na nie i w świetle skandynawskiej letniej nocy zobaczyłem przed
sobą szare, gładkie morze. Z położonego kilkaset metrów dalej kempingu, czy
też kolonii domków kempingowych, dobiegały głosy i warkot silników samo‐
chodowych.
Dobrze być nad morzem. Czuć słaby zapach soli i tę ostrość w powietrzu.
To było moje morze, dotarłem prawie do domu.
Znalazłem zagłębienie w ziemi, rozwinąłem śpiwór, wpełzłem do niego, za‐
ciągnąłem suwak i zamknąłem oczy. Czułem się nieprzyjemnie, w każdej chwi‐
li ktoś mógł mnie tu nakryć, ale byłem tak zmęczony po tych ostatnich dniach,
że zgasłem jak zdmuchnięta świeczka.
Zbudził mnie deszcz. Przemarznięty i zesztywniały, wylazłem ze śpiwora,
wciągnąłem spodnie i ruszyłem w głąb lądu. Dochodziła szósta. Niebo szare,
mżawka padała bezszelestnie, ledwie wyczuwalna, było mi zimno, więc usiło‐
wałem się rozgrzać szybkim marszem. Nie dawał mi spokoju nastrój snu, który
mi się przyśnił. Pojawił się w nim brat taty, Gunnar, a raczej jego gniew, cho‐
dziło o to, że tyle piłem i tak źle się zachowywałem, zrozumiałem to dopiero
teraz, kiedy szybkim krokiem szedłem przez ten sam lasek co poprzedniego
wieczoru. Drzewa stały nieruchomo, szarawe pod gęstą pokrywą chmur, bliż‐
sze śmierci niż życia. Między nimi nawiało piasku, ułożył się w swoje zmien‐
ne i nieprzewidywalne, a jednak zawsze takie same wzory, w niektórych miej‐
scach delikatne ziarenka utworzyły na szorstkim asfalcie jakby zarys rzeki.
Wyszedłem na większą drogę, pokonałem nią kilka kilometrów, na jakimś
skrzyżowaniu zdjąłem plecak, postawiłem go na ziemi i zacząłem machać na
samochody. Do Hirtshals było już niedaleko. Nie wiedziałem jednak, co się
wydarzy, nie miałem przecież w ogóle pieniędzy, więc dostanie się na prom
do Kristiansand mogło się okazać trudne. A może wzięliby mnie, a potem mi
przysłali rachunek za podróż? Gdybym tylko natknął się na jakąś dobrą duszę,
która by się nade mną zlitowała!
O, nie. Deszcz padał coraz większymi kroplami.
Na szczęście przynajmniej nie było zimno.
Strona 13
Zapaliłem papierosa, przegarnąłem dłonią włosy. Na deszczu wtarty w nie
żel zaczął się lepić. Wytarłem dłoń o nogawkę spodni, nachyliłem się i wyją‐
łem z plecaka walkmana. Przejrzałem kilka kaset, które miałem ze sobą, wy‐
brałem Skylarking XTC i włożyłem do odtwarzacza.
W tym śnie była też chyba amputowana noga? Tak. Upiłowana tuż pod kola‐
nem.
Uśmiechnąłem się, a kiedy ze słuchawek popłynęła muzyka, wrócił do mnie
nastrój z czasów wydania tej płyty. To musiała być druga klasa liceum. Ale
moją głowę wypełnił przede wszystkim dom w Tveit, to, jak siedziałem w wi‐
klinowym fotelu, piłem herbatę, paliłem i słuchałem Skylarking, zakochany
w Hanne. Yngve, który był tam z Kristin. Wszystkie rozmowy z mamą.
Szosą nadjechał samochód.
When Miss Moon lays down
And Sir Sun stands up
Me I’m found floating round and round
Like a bug in brandy
In this big bronze cup
To był pick-up, na karoserii widniała nazwa firmy, wypisana czerwonymi
literami. Pewnie jakiś rzemieślnik w drodze do pracy, nawet na mnie nie spoj‐
rzał, kiedy przemknął obok ze świstem, a z pierwszego utworu wyrósł następ‐
ny, uwielbiałem to przejście, bo wtedy i we mnie coś rosło, kilka razy mach‐
nąłem ręką w powietrzu i okręciłem się, stawiając powolne kroki.
Pojawił się kolejny samochód. Wystawiłem kciuk. I tym razem kierowcą był
zaspany mężczyzna, który nie poświęcił mi ani jednego spojrzenia. Najwyraź‐
niej znalazłem się przy drodze, na której panował spory ruch lokalny, ale czy
to stanowiło przeszkodę, żeby ktoś się mógł zatrzymać? Wywieźć mnie do ja‐
kiejś większej szosy?
Dopiero po paru godzinach ktoś się zlitował. Dwudziestopięcioletni Nie‐
miec w okrągłych okularach, z powagą wypisaną na twarzy, zjechał malutkim
oplem na bok, podbiegłem do niego, rzuciłem plecak na tylne siedzenie, już
wypełnione bagażami, i usiadłem obok kierowcy. Powiedział, że wraca z Nor‐
Strona 14
wegii i jedzie na południe, podrzuci mnie tylko do autostrady, niedaleko, ale
może coś mi to da. Powiedziałem: yes, yes, very good. Okna mocno parowały,
więc bez zatrzymywania samochodu nachylił się i przetarł szmatką przednią
szybę. Maybe that’s my fault, powiedziałem. What? – spytał. The mist on the
window, odparłem. Of course it’s you, syknął. Okej, pomyślałem, jeśli chce,
żeby tak było, to niech tak będzie, i odchyliłem się na siedzeniu.
Wypuścił mnie dwadzieścia minut później koło dużej stacji benzynowej,
chodziłem po niej raz w jedną, raz w drugą stronę, wypytując każdego, kogo
zobaczyłem, czy nie jedzie do Hirtshals i czy nie mógłby mnie zabrać. Byłem
przemoknięty i głodny, po wielu dniach spędzonych w drodze wyglądałem nie‐
chlujnie, więc długo wszyscy kręcili głowami, aż w końcu jakiś facet w samo‐
chodzie dostawczym, wypełnionym, jak zrozumiałem, chlebem i innymi wyro‐
bami piekarniczymi, uśmiechnął się i powiedział: bardzo proszę, wskakuj,
jadę do Hirtshals. Przez całą drogę myślałem o tym, czy nie poprosić go
o chleb, zabrakło mi jednak odwagi. Zdołałem tylko wykrztusić z siebie, że je‐
stem głodny, ale się na to nie złapał.
Kiedy się z nim żegnałem w Hirtshals, prom akurat odpływał. Pobiegłem
z ciężkim plecakiem do kasy biletowej, zdyszany wyjaśniłem sytuację kasjer‐
ce, powiedziałem, że nie mam pieniędzy, i spytałem, czy mogę mimo wszystko
dostać bilet i prosić o przesłanie rachunku. Mam paszport, mogę się wylegity‐
mować, na pewno zapłacę. Uśmiechnęła się życzliwie, ale pokręciła głową.
To niemożliwe, muszę zapłacić gotówką. Ale ja m u s z ę się przedostać na
drugą stronę, powiedziałem. Przecież tam m i e s z k a m! A nie mam pienię‐
dzy! Znów pokręciła głową. Niestety, powtórzyła i odwróciła się ode mnie.
Przysiadłem w porcie na krawężniku, z plecakiem między nogami, i patrzy‐
łem, jak wielki prom odbija od brzegu, sunie po morzu i znika.
Co miałem robić?
Jedynym wyjściem było wyruszyć autostopem z powrotem na południe, do
Szwecji, i jechać tamtędy. Ale czy na tamtej trasie też nie należało pokonać ja‐
kiejś wody?
Usiłowałem przypomnieć sobie mapę, żeby stwierdzić, czy istnieje jakieś
połączenie lądowe między Danią i Szwecją, ale doszedłem do wniosku, że
chyba nic takiego nie ma, trzeba by pewnie jechać aż do Polski, dalej przez
Związek Radziecki do Finlandii i dopiero stamtąd dostać się do Norwegii.
A więc jeszcze ze dwa tygodnie autostopem. No, a w krajach bloku wschod‐
Strona 15
niego wymagana jest chyba wiza czy coś takiego? Oczywiście mogłem też po‐
jechać do Kopenhagi, od której dzieliło mnie zaledwie kilka godzin, licząc, że
tam zdobędę pieniądze na prom do Szwecji. Nawet gdybym musiał żebrać.
Inną możliwością było poproszenie mamy o przekazanie pieniędzy do jakie‐
goś tutejszego banku. To nie stanowiłoby większego problemu, ale mogło po‐
trwać kilka dni. A mnie nie stać było nawet na telefon.
Otworzyłem następną paczkę cameli i wypaliłem trzy papierosy, jednego po
drugim, obserwując samochody, które cały czas podjeżdżały i ustawiały się
w nowej kolejce. Wiele norweskich rodzin, które były w Legolandzie albo na
plaży w Løkken. Sporo Niemców wybierających się na północ. Dużo przyczep
kempingowych, dużo motocykli, a zupełnie z boku olbrzymie tiry.
Czując suchość w ustach, znów wyciągnąłem walkmana. Tym razem włączy‐
łem kasetę z Roxy Music. Ale już po drugim utworze muzyka zabrzmiała fał‐
szywie, a wskaźnik baterii zaczął mrugać. Spakowałem więc odtwarzacz z po‐
wrotem, wstałem, zarzuciłem plecak na ramiona i ruszyłem w głąb Hirtshals
jego nielicznymi, smutnymi ulicami. Chwilami głód ściskał mi żołądek. Myśla‐
łem o tym, żeby wejść do jakiejś piekarni i spytać, czy nie mieliby na zbyciu
bochenka chleba, ale z pewnością spotkałbym się z odmową. Nie mogłem
znieść myśli o tak upokarzającej sytuacji, więc postanowiłem zaoszczędzić tę
możliwość na chwilę, kiedy naprawdę mnie przyciśnie. Zawróciłem do portu
i zatrzymałem się przy lokalu stanowiącym skrzyżowanie kawiarni z ulicznym
barkiem, doszedłszy do wniosku, że mogę przynajmniej poprosić o szklankę
wody.
Barman nalał mi wody z kranu, który miał za plecami. Usiadłem przy oknie.
W lokalu było prawie pełno. Na zewnątrz znów zaczęło padać. Popijałem
wodę i paliłem papierosa. Po jakimś czasie do środka weszło dwóch chłopa‐
ków w moim wieku, w pełnych strojach przeciwdeszczowych, rozsznurowali
kaptury i rozejrzeli się po sali. Jeden z nich podszedł do mnie i spytał, czy
miejsca przy moim stoliku są wolne. Of course, odparłem. Zaczęliśmy gadać,
okazało się, że są z Holandii i wybierają się do Norwegii, całą trasę przebyli
na rowerach. Śmiali się z niedowierzaniem, kiedy im powiedziałem, że prze‐
jechałem autostopem z Wiednia bez pieniędzy, a teraz usiłuję się dostać na
prom. To dlatego pijesz wodę, skonstatował jeden, a kiedy potwierdziłem,
spytał, czy nie napiłbym się kawy. That would be nice, odpowiedziałem, on
wstał i kupił mi kawę.
Strona 16
Wyszedłem razem z nimi. Wyrazili nadzieję, że spotkamy się na pokładzie,
i zniknęli ze swoimi rowerami, a ja powlokłem się tam, gdzie stały tiry, i za‐
cząłem rozpytywać, czy któryś z kierowców by mnie nie zabrał, bo nie mam
pieniędzy na prom. Oczywiście żaden się nie zgodził. Jeden po drugim urucha‐
miali silniki i wjeżdżali na pokład, więc w końcu wróciłem do tej kawiarni
i dalej siedziałem, obserwując, jak kolejny prom odbija od brzegu i staje się
coraz mniejszy, a po półgodzinie całkiem znika.
Ostatni prom odpływał wieczorem. Wiedziałem, że jeśli nie uda mi się na
niego dostać, będę musiał łapać stopa na południe, do Kopenhagi. Taki był
mój plan. Czekając, wyciągnąłem z plecaka swój rękopis i zacząłem go czytać.
W Grecji napisałem cały rozdział; przez dwa kolejne poranki przeprawiałem
się, brodząc w wodzie, na niewielką wysepkę, a stamtąd na kolejną, w tłu‐
moczku na głowie niosłem buty, T-shirt, blok do pisania, długopis, kieszonko‐
we wydanie Jacka[1] po szwedzku i papierosy. Usadowiony w skalnym zagłę‐
bieniu, w zupełnej samotności, pisałem. Ogarniało mnie uczucie, że dotarłem
tam, dokąd chciałem dotrzeć. Siedziałem na greckiej wyspie, na środku Morza
Śródziemnego, i pisałem swoją pierwszą powieść. Jednocześnie odczuwałem
niepokój, bo tam w pewnym sensie nic nie było, tylko ja, ale ową pustkę od‐
kryłem dopiero wtedy, kiedy stała się wszystkim. Tak to odbierałem, pustka
we mnie obejmowała naprawdę wszystko, i nawet kiedy siedziałem zatopiony
w lekturze Jacka albo nachylony nad notatnikiem, pisałem o Gabrielu, moim
głównym bohaterze, czułem przede wszystkim pustkę.
Od czasu do czasu wskakiwałem do wody, ciemnoniebieskiej, cudownej,
ale już po paru ruchach rękami przypominało mi się, że mogą w niej być reki‐
ny. Wiedziałem, że w Morzu Śródziemnym nie ma rekinów, ale i tak o nich my‐
ślałem, więc czym prędzej wychodziłem na ląd, ociekający wodą i wściekły
na siebie, powtarzając w duchu, że to przecież idiotyzm, jak można bać się re‐
kinów t u t a j, o co chodzi, czy ja mam siedem lat? Ale byłem samiutki pod
słońcem, samiutki w obliczu morza i zupełnie pusty. Miałem wrażenie, jakbym
był ostatnim człowiekiem na Ziemi. Z tego powodu zarówno pisanie, jak i czy‐
tanie traciło sens.
Ale kiedy przeczytałem rozdział o marynarskiej knajpie w portowej dzielni‐
cy Hirtshals, tak jak ją sobie wyobrażałem, uznałem, że jest dobry. Fakt, że do‐
stałem się do Akademii Sztuki Pisania, świadczył o tym, że mam talent, teraz
chodziło jedynie o to, by go wydobyć. Planowałem napisanie powieści w nad‐
Strona 17
chodzącym roku i wydanie jej następnej jesieni, trochę w zależności od tego,
ile czasu zajmie przygotowanie i druk.
Miała nosić tytuł Woda na górze / Woda na dole.
Kilka godzin później, w zapadającym zmierzchu, znów wędrowałem wzdłuż
rzędu tirów. Niektórzy kierowcy drzemali w fotelach i podrywali się wystra‐
szeni, kiedy pukałem w okno, po czym albo otwierali drzwi, albo opuszczali
szybę, żeby się dowiedzieć, czego od nich chcę. Nie, nie mogę się zabrać. Nie,
to niemożliwe. Nie, oczywiście, że nie. A co, mieliby płacić za mój bilet?
Oświetlony prom przybił do brzegu. Dookoła uruchamiano silniki. Jeden
rząd samochodów zaczął się wolno posuwać, pierwsze auta już znikały
w otwartej gardzieli kadłuba. Byłem zdesperowany, ale tłumaczyłem sobie, że
to się musi dobrze skończyć. Chyba jeszcze nigdy nie słyszano o młodym Nor‐
wegu, który umarł z głodu na wakacjach albo nie zdołał dotrzeć do domu, tylko
został w Danii?
Przy jednym z ostatnich tirów rozmawiało trzech mężczyzn. Podszedłem do
nich.
– Cześć – powiedziałem. – Czy któryś z was mógłby mnie zabrać na po‐
kład? Widzicie, nie mam pieniędzy na bilet. A muszę wrócić do domu. Nic nie
jadłem od dwóch dni.
– Skąd jesteś? – spytał jeden z wyraźnym arendalskim akcentem.
– Z Arendal – odparłem, też przechodząc na dialekt. – To znaczy z Tromøi.
– Naprawdę? Ja też jestem stamtąd.
– A skąd?
– Z Færvik. A ty?
– Z Tybakken. Weźmiesz mnie?
Kiwnął głową.
– Wskakuj, tylko się schowaj, kiedy będziemy wjeżdżać na pokład. To ża‐
den problem.
I tak się stało. Podczas wjazdu na prom siedziałem skulony na podłodze, od‐
wrócony plecami do szyby. Kierowca zaparkował, wyłączył silnik, a ja wy‐
skoczyłem z plecakiem w ręku. Miałem mokre oczy, kiedy mu dziękowałem.
Zawołał jeszcze za mną: hej, poczekaj chwilę! A kiedy się odwróciłem, wrę‐
Strona 18
czył mi pięćdziesiąt koron duńskich, mówiąc, że jemu są niepotrzebne, ale
może mnie się przydadzą.
Poszedłem do kafeterii i zjadłem wielką porcję klopsików. Prom ruszył. Po‐
wietrze wokół mnie wypełniły podniecone rozmowy, zapadł wieczór, byliśmy
w podróży. Myślałem o swoim kierowcy. Zwykle nie czułem sympatii dla ta‐
kich typów, marnowali życie na siedzenie za kółkiem, nie mieli żadnego wy‐
kształcenia, byli grubi i pełni najprzeróżniejszych uprzedzeń, a ten niczym się
od nich nie różnił, widziałem, no ale, do diabła, przecież mnie zabrał!
Kiedy następnego dnia rano samochody i motocykle, warcząc i podskakując,
zjechały z promu i wyruszyły na drogi wokół Kristiansand, zostawiły za sobą
miasto pogrążone w ciszy. Usiadłem na schodach dworca autobusowego. Słoń‐
ce świeciło, niebo było wysokie, w powietrzu już czuło się ciepło. Zaoszczę‐
dziłem trochę z tych pieniędzy, które dostałem od kierowcy, aby mieć za co za‐
dzwonić do taty i uprzedzić, że się zjawię. Tata nie cierpiał niezapowiedzia‐
nych wizyt. Kupili z Unni dom kilkadziesiąt kilometrów od miasta, który na
zimę komuś wynajmowali, sami zaś zamierzali spędzić w nim całe lato, aż do
powrotu na północ Norwegii, gdzie pracowali. Planowałem zostać u nich kil‐
ka dni, a potem pożyczyć pieniądze na bilet do Bergen, może na pociąg, bo to
najtańsze rozwiązanie.
Ale na razie było jeszcze za wcześnie na telefon.
Wyjąłem dziennik podróży, który prowadziłem przez ostatni miesiąc, i zapi‐
sałem wszystko, co się wydarzyło po drodze z Austrii. Na sen, który mi się
przyśnił w Løkken, poświęciłem kilka stron, wciąż pozostawałem pod wiel‐
kim wrażeniem, jakie na mnie wywarł, utkwił mi w ciele niczym zakaz albo
granica, uznałem go za ważne wydarzenie.
Wokół mnie autobusy pojawiały się z coraz większą częstotliwością.
Wkrótce już co minutę podjeżdżały i wypuszczały pasażerów. Ci ludzie jechali
do pracy, widziałem to po ich oczach, mieli puste spojrzenia najemnych pra‐
cowników.
Wstałem i ruszyłem do miasta. Główna ulica, Markensgate, była prawie pu‐
sta, tylko od czasu do czasu to z jednej, to z drugiej strony pojawiał się jakiś
przechodzień. Kilka mew szarpało śmieci przy pojemniku, z którego odpadło
dno. Dotarłem do biblioteki, przygnał mnie tu nawyk, bo ogarnęło mnie uczu‐
Strona 19
cie podobne do paniki, która mnie nawiedzała, gdy chodziłem tędy w czasach
licealnych, lęk, że nie mam dokąd pójść i że wszyscy to widzą. Problem ten
rozwiązywałem, przychodząc właśnie tutaj, w miejsce, w którym można było
być samemu i nikogo to nie dziwiło.
Przede mną rozciągał się plac z szarym murowanym kościołem o jaskrawo‐
zielonym dachu. Wszystko było niepozorne i smutne. Po zwiedzeniu Europy
wyraźnie widziałem, jak małym miastem jest Kristiansand.
Pod ścianą po drugiej stronie ulicy spał bezdomny. Zarośnięty, z długą bro‐
dą i takimiż włosami, w podartym ubraniu, wyglądał jak dzikus.
Usiadłem na ławce i zapaliłem papierosa. A jeśli to jemu żyło się najlepiej?
Robił dokładnie to, co chciał. Jeśli chciał się gdzieś włamać, to się włamy‐
wał. Jeśli chciał się upić do nieprzytomności, to się upijał. Jeśli chciał doku‐
czać przechodniom, to im dokuczał. Jeśli był głodny, kradł jedzenie. Owszem,
ludzie traktowali go jak śmiecia lub jakby w ogóle nie istniał. Ale dopóki nie
przejmował się innymi, to i tak nie miało żadnego znaczenia.
Właśnie tak musieli żyć pierwsi ludzie, zanim zaczęli się łączyć w gromady
i uprawiać ziemię, kiedy po prostu wędrowali, jedli to, co znaleźli, spali tam,
gdzie im wypadło, a każdy dzień był pierwszy albo ostatni. Ten człowiek tutaj
nie miał żadnego domu, do którego musiał wracać, który go do siebie przywią‐
zywał, nie miał żadnej pracy, o którą musiał dbać, żadnych wyznaczonych go‐
dzin, na które musiał zdążyć; kiedy mu się zachciało spać, po prostu się kładł,
tam gdzie stał. Miasto było jego lasem. Cały czas spędzał pod gołym niebem.
Twarz miał ogorzałą, pomarszczoną, włosy i ubranie brudne.
Wiedziałem, że nawet gdybym chciał, nigdy nie potrafiłbym się znaleźć
w miejscu, w którym on przebywał. Nie mógłbym zwariować, nie potrafiłbym
być bezdomnym, to mi się po prostu nie mieściło w głowie.
Dalej przy placu zatrzymał się stary busik; z jednej strony wyskoczył tęgi,
lekko ubrany mężczyzna, z drugiej wysiadła tęga, lekko ubrana kobieta. Otwo‐
rzyli tylne drzwi i zaczęli wyładowywać skrzynki z kwiatami. Rzuciłem papie‐
rosa na suchy asfalt, wziąłem plecak i wróciłem na dworzec autobusowy, skąd
zadzwoniłem do taty. Rozzłościł się, był nieprzyjemny, oświadczył, że moja
wizyta w ogóle mu nie pasuje, mają przecież maleńkie dziecko i nie mogą
przyjmować gości pojawiających się bez uprzedzenia. Powinienem był za‐
dzwonić wcześniej, wtedy byłoby inaczej. Niedługo mieli ich odwiedzić bab‐
cia i kolega z pracy. Powiedziałem, że rozumiem, przeprosiłem, że nie za‐
Strona 20
dzwoniłem wcześniej, i się rozłączyłem.
Dłuższą chwilę stałem ze słuchawką w ręku i zastanawiałem się, aż w końcu
wybrałem numer Hilde. Powiedziała, że mogę się u niej zatrzymać i że zaraz
po mnie przyjedzie.
Pół godziny później już siedziałem obok niej w starym golfie, wyjeżdżali‐
śmy z miasta, okna mieliśmy otwarte, a słońce świeciło nam w oczy. Hilde się
śmiała, mówiła, że śmierdzę i muszę się wykąpać, kiedy dojedziemy na miej‐
sce, potem usiądziemy w ogrodzie za domem, ponieważ tam jest cień, a ona
zrobi mi śniadanie, bo widzi, że i to mi się przyda.
Zostałem u Hilde trzy dni, dostatecznie długo, żeby mama wpłaciła mi tro‐
chę pieniędzy na konto, a potem pojechałem do Bergen. Pociąg odchodził po
południu, słońce zalewało światłem zalesiony krajobraz regionu Indre Agder,
który przyjmował je na różne sposoby: woda w jeziorach i rzekach połyskiwa‐
ła, gęste drzewa iglaste lśniły, leśne poszycie się czerwieniło, liście na drze‐
wach liściastych migotały, wprawiane w ruch tchnieniem wiatru. Wśród tej
gry światła i kolorów powoli wyrastały cienie, coraz większe i gęściejsze.
Długo stałem przy oknie w ostatnim wagonie, wpatrując się w szczegóły pej‐
zażu, które stale znikały, jakby usuwane na rzecz nowych, cały czas pojawiają‐
cych się niczym rzeka pniaków i korzeni, skałek i wykrotów, strumieni i pło‐
tów, wyrastających nagle wzgórz; na ich uprawianych zboczach dawało się
dostrzec domy i traktory. Przez całą drogę nie zmieniały się jedynie tory kole‐
jowe, po których jechaliśmy, i te dwa lśniące punkty na nich, odbicie słońca.
Niezwykłe zjawisko. Przypominało dwie świetlne piłeczki, które wydawały
się nieruchome – chociaż pociąg jechał z prędkością ponad stu kilometrów na
godzinę, te świetlne piłki znajdowały się cały czas w takiej samej odległości.
Wielokrotnie podczas dalszej podróży wracałem w tamto miejsce, żeby
jeszcze raz spojrzeć na te kulki ze światła. Poprawiały mi humor, patrząc na
nie, czułem się niemal szczęśliwy, jakby niosły w sobie nadzieję.
Poza tym siedziałem na swoim miejscu, paliłem, piłem kawę, czytałem ja‐
kieś gazety, ale nie sięgnąłem po żadną książkę, bo uważałem, że cudzy tekst
może wywrzeć wpływ na moją prozę, że stracę to, dzięki czemu przyjęto mnie
do Akademii Sztuki Pisania. Po pewnym czasie wyciągnąłem listy od Ingvild.
Woziłem je ze sobą całe lato, zaczynały się przecierać na zagięciach i umiałem
je prawie na pamięć, ale za każdym razem, gdy je czytałem, wyczuwałem biją‐