Mieville China - Blizna

Szczegóły
Tytuł Mieville China - Blizna
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Mieville China - Blizna PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Mieville China - Blizna PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Mieville China - Blizna - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 China Miéville BLIZNA Przełożył Tomasz Bieroń Tytuł oryginału The Scar Zysk i S-ka Wydawnictwo 2006 Wydanie I ISBN 83-7298-899-4 Strona 3 Claudii, mojej matce Strona 4 A przecież wspomnienie nie chciało się wtopić w zachodzące słońce, to zielone i zastygłe spojrzenie na rozległy błękit morza, gdzie złamane serca są wydłubywane ze swoich ran. Ślepe niebo ukazało biel intelektu ludzkiej kości, zdzierając z pęknięcia emocje, aby ukazać tkwiący pod spodem żal. A lustro ukazuje mnie, nagi i bezbronny fakt. Dambudzo Marechera, Black Sunlight Strona 5 Podziękowania Najserdeczniejsze i najgorętsze podziękowania dla Emmy Bircham, jak zawsze. Pragnę wyrazić ogromną wdzięczność wszystkim pracownikom wydawnictwa Macmillan i Del Ray, przede wszystkim moim redaktorom, Peterowi Lavery’emu i Chrisowi Schluepowi. A Mic Cheetham jak zwykle zasłużył sobie na moją niewypowiedzianą wdzięczność. Składam podziękowaniawszystkom osobom, które czytały wstępne wersje i udzieliły mi porad: mojej matce Claudii Lighfoot, mojej siostrze Jemimie Miéville, Maksowi Schaefferowi, Farah Mendelsohn, Markowi Gouldowi, Olivierowi Cheetamowi, Andrew Butlerowi, Mary Dandys, Nicholasowi Blake’owi, Deannie Hoak, Jonathanowi Straganowi, Coleen Lindsay, Kathleen O’Shea i Simonowi Kavanaghowi. Bez nich byłaby to znacznie gorsza książka. Strona 6 Półtora kilometra pod najniższą chmurą kamień sączy wodę i zaczyna się morze. Nadano mu wiele imion. Każda zatoka, zatoczka i strużka została zaklasyfikowana, jakby była odrębna. A przecież morze jest jedno, wytyczanie granic to absurd. Morze wypełnia przestrzenie między kamieniami i piaskiem, łasi się do wybrzeży i zasypuje rowy między kontynentami. Na krańcach świata słona woda jest taka zimna, że aż parzy. Wielkie kawały zamarzniętego morza małpują ląd, pękają, trzaskają i przekształcają się, poprzecinane tunelami, mieszkaniami krabów mrozowych, filozofów ze skorupami z żywego lodu. Na południowych płyciznach są lasy robaków rurkowców, listownie i drapieżnych korali. Samogłowy poruszają się z idiotycznym wdziękiem. Trylobity zakładają gniazda w kościach i rozkładającym się żelazie. Morze kipi. Unoszący się swobodnie powierzchniacy żyją i umierają na górze, nigdy nie widząc brudu pod spodem. Złożone ekosystemy rozkwitają w sadzawkach szelfu i na płaskich terenach, ślizgają się na organicznych piarżyskach do krawędzi skalnych pólek i spadają do strefy głębinowej. Są wąwozy. Stworzenia lokujące się gdzieś pomiędzy mięczakami a bóstwami koczują cierpliwie poniżej trzynastego kilometra toni. W pozbawionym światła chłodzie toczy się brutalna ewolucja. Prymitywne istoty wydzielają szlam i fosforescencję, poruszając się szarpnięciami niewyraźnych kończyn. Logika ich form ma swój rodowód w koszmarach sennych. Są bezdenne słupy wody. Są miejsca, gdzie granitowo-błotny fundament morza opada pionowymi tunelami, które wylewają się na inne płaszczyzny, pod tak wielkim ciśnieniem, że woda płynie leniwie i gęsto. Wytryska porami rzeczywistości, przesączając się z powrotem niebezpiecznymi wylewami, zostawiając szczeliny, przez które mogą przeniknąć usunięte siły. W mroźnych, środkowych głębinach sztolnie hydrotermiczne przebijają się przez skały i bryzgają obłokami podgrzanej do nienaturalnej temperatury wody. Niepospolite stworzenia pławią się w tym lokalnym cieple przez całe swoje krótkie życie, nigdy nie wypływając poza metrową strefę ciepłej, zmineralizowanej wody, bo zimno by je zabiło. Krajobraz pod powierzchnią to krajobraz gór, kanionów i lasów, ruchomych wydm, lodowych jaskiń i cmentarzy. Woda jest gęsta od materii. W głębinach unoszą się dziwacznie wyspy, złapane w pułapkę czarodziejskich pływów. Niektóre mają rozmiary trumien, to płaty krzemienia i granitu, które nie chcą pójść na dno. Inne to poskręcane, długie na kilkaset metrów skały, zawieszone wiele kilometrów pod powierzchnią, jadące na grzbiecie powolnych, wyrafinowanych strumieni. Na tych niezatapialnych lądach żyją cale społeczności, rozkwitają ukryte królestwa. Na dnie oceanu jest heroizm i brutalna wojna, niezauważana przez mieszkańców stałego lądu. Są bogowie i katastrofy. Między morzem a powietrzem kursują intruzi. Ich cienie kładą się na dnie tam, gdzie jest dostatecznie wysoko, aby dosięgało światło. Statki kupieckie i kogi, statki wielorybnicze przepływają nad zbutwiałymi szczątkami innych kryp. Ciała marynarzy użyźniają wodę. Padlinożerne ryby karmią się oczami i ustami. W architekturze koralu są szczerby w miejscach, z których zabrano maszty i kotwice. Stracone okręty są opłakiwane lub zapominane, żywe dno morza bierze je do siebie i chowa pod nawarstwieniami skorupiaków, udostępnia je jako jaskinie dla pozakastowych raków lub innych, jeszcze bardziej prymitywnych stworzeń. Strona 7 W najgłębszych miejscach, gdzie zasady fizyki rozpadają się pod miażdżącym ciężarem wody, ciała wciąż opadają miękko przez ciemności, wiele dni po zatonięciu ich jednostek. Rozkładają się podczas swojej długiej podróży w dół. O czarny piasek na dnie świata uderzą tylko obrośnięte algami kości. * Na krawędzi półek skalnych, gdzie zimna, jasna woda ustępuje przejmującym ciemnościom, kuśtyka samiec raka. Dostrzega ofiarę, stuka i grzechocze gardłowo, aby zdjąć kaptur ze swej myśliwskiej kałamarnicy i wystrzelić. Pocisk wyfruwa, mknie ku ławicy spasionych makreli, które kotłują się i porządkują szyki jak chmura sześć metrów wyżej. Długie na niecałe pół metra macki rozprostowują się i ponownie podwijają. Kałamarnica powraca do swego pana, wlokąc konającą rybę, a ławica na powrót zwiera szeregi. Rak ucina głowę i ogon makreli i wrzuca tułów do siatkowej torby u pasa. Zakrwawiony łeb daje kałamarnicy do pogryzania. Górna część ciała raka, miękka i nie opancerzona, odczuwa najmniejsze zmiany ciśnienia wody i temperatury. Rak czuje świerzbienie skóry, kiedy skomplikowane przepływy wodne spotykają się ze sobą i wchodzą w interakcje. Z nagłym spazmem chmura makreli zbija się w kupę i znika za spieczoną skórką rafy koralowej. Rak unosi ramię i każe kałamarnicy się przybliżyć, po czym łagodnie dodaje jej otuchy. Przebiera palcami po swoim harpunie. Stoi na granitowej półce, wodorosty i paprocie pieszczą jego długie podbrzusze. Po prawej dźwigają się wzwyż nabrzmienia porowatej skały. Po lewej zbocze szybko opada do dysfotycznej wody. Rak czuje chłód bijący z dołu. Spogląda w stromą gradację błękitu. Daleko w górze, na powierzchni, falują zmarszczki światła. Rak stoi tylko trochę powyżej granicy wiecznych ciemności. Stąpa ostrożnie, na krawędzi płaskowyżu. Często przychodzi tutaj polować, bo miejscowa zwierzyna jest mniej ostrożna, z dala od jaśniejszych, cieplejszych płycizn. Czasem z głębin wynurza się ciekawski gruby zwierz, nienawykły do jego sprytnej taktyki i najeżonych włóczni. Rak przemieszcza się nerwowo w prądzie wodnym i patrzy w stronę otwartego morza. Czasem ze strefy półmroku wynurza się nie zwierzyna łowna, tylko drapieżniki. Przetaczają się przez niego falki zimna. Kamyczki u jego stóp są wyrywane z posad, powoli podskakują w dół zbocza i znikają z pola widzenia. Rak bierze się w garść na śliskich głazach. Gdzieś w dole słychać cichą perkusję kamieni. Po skórze przebiega mu chłód, którego nie przyniósł żaden prąd. Kamienie zmieniają układ i płyn taumaturgiczny tryska przez nowe szczeliny. Z zimnej wody, na skraju ciemności, wynurza się coś złowrogiego. Myśliwska kałamarnica raka wpada w panikę i kiedy on znowu wypuszcza ją do boju, natychmiast rzuca się w górę zbocza, ku światłu. Rak wbija wzrok w głębiny, szukając źródła tego groźnego dźwięku. Rozlega się złowróżbna wibracja. Kiedy rak usiłuje przebić wzrokiem wodę skażoną kurzem i planktonem, coś się porusza. Daleko w dole dygocze kamienna zatyczka większa od człowieka. Rak panikuje, kiedy wielki, nieregularny kamień nagle wyzwala się i zaczyna zsuwać. Grzmiące odgłosy tej wędrówki nie cichną jeszcze długo po tym, jak kamień przestaje być widoczny. W zboczu jest teraz dziura, plamiąca morze ciemnością. Przez jakiś czas panuje cisza Strona 8 i bezruch, rak z niepokojem przebiera palcami po włóczni, ściskają, unosi i czuje, że drży. A potem z dziury miękko wyślizguje się coś bezbarwnego i zimnego. Wprawia oko w dezorientację, mknąc z groteskową organiczną chyżością, której intencji nie sposób zgłębić, jak w wypadku krwi cieknącej z rany. Rak znieruchomiał. Jego strach jest dojmujący. Wyłania się inny kształt. Rak znowu nie umie go rozszyfrować: wymyka się jego władzom poznawczym. Jest jak wspomnienie albo wrażenie. Nie pozwoli się nazwać. Jest szybki, cielesny i lodowato przerażający. Za nim idzie następny i jeszcze jeden, wreszcie w ciemności płynie szybki, nieprzerwany strumień. Twory te przemieszczają się, nie całkiem niewidzialne, łączą się ze sobą i rozpraszają, ich ruchy są nieprzejrzyste. Rak nie porusza się. Słyszy dziwne, szeptane dyskusje na grzbietach pływów. Otwiera szerzej oczy, kiedy widzi potężne, zakrzywione do tyłu zęby, fałdziste ciała. Wężowate, muskularne twory trzepoczą w lodowatej wodzie. Rak szarpie całym ciałem i cofa się o krok, jego stopy ślizgają się na pochyłym kamieniu, próbuje się uspokoić, ale za wolno – wychodzą z niego ciche, potrzaskane dźwięki. Jednym leniwym, drapieżnym szarpnięciem ciemne stworzenia odbywające w dole naradę poruszają się. Rak widzi ciemne punkty tuzina oczu i wie, z mdlącym strachem, że patrzą. A potem, z monstrualnym wdziękiem, startują do góry i rzucają się na niego. Strona 9 CZĘŚĆ PIERWSZA Strona 10 KANAŁY Strona 11 Rozdział pierwszy Dopiero jakieś szesnaście kilometrów za miastem rzeka wytraca impet, wpływając do pozarastanej delty, która łączy się z Zatoką Żelazną. Statki, które wyruszają w podróż na wschód z Nowego Crobuzon, napotykają mniej wypiętrzony krajobraz. Na południe znajdują się szałasy i zbutwiałe pomosty, z których wiejscy robotnicy rolni łowią ryby dla uzupełnienia monotonnej diety. Dzieci nieufnie machają podróżnym. Od czasu do czasu trafia się skalny pagórek albo zagajnik ciemnodrzewu, tam nie można uprawiać roli, ale generalnie ziemia nie jest kamienista. Ze statków marynarze widzą nad pasem żywopłotu, drzew i jeżyn ciąg pól. Jest to szczeciniasty koniec Spirali Zbożowej, długiego węża ziemi uprawnej, która żywi miasto. Na polach widać mężczyzn i kobiety, zbierają plon, orzą czarną ziemię albo wypalają ściernisko – zależnie od pory roku. Między polami pływają łodzie na pych. Kanałami ukrytymi za groblami z ziemi i roślinności kursują bez końca pomiędzy metropolią a plantacjami. Wożą na wieś środki chemiczne i paliwo, kamień, cement i przedmioty zbytku. Wracają do miasta obok mórg upraw usianych wioseczkami, wielkimi domami i młynami, załadowane workami zboża i mięsa. Transport nigdy nie ustaje. Nowe Crobuzon jest nienasycone. Północny brzeg Wielkiej Smoły jest bardziej dziki. Ten długi pas suchej roślinności i bagien ciągnie się przez ponad sto dwadzieścia kilometrów, aż do miejsca, gdy wzgórza i niskie góry skradające się z zachodu całkiem go pochłoną. Ograniczony przez rzekę, góry i morze skalisty busz jest miejscem opuszczonym. Jeśli zamieszkuje go jakieś stworzenia inne od ptaków, to się nie pokazują. Bellis Coldwine wsiadła na statek płynący na wschód w ostatnim kwartale roku, kiedy bezustannie pada deszcz. Widziane przez nią pola były jedynie zimnym błotem. Po półnagich drzewach spływała woda. Na tle chmur ich sylwetki wyglądały jak narysowane niewysychającym tuszem. Później, wróciwszy myślami do tych ponurych czasów, Bellis była wstrząśnięta szczegółami swoich wspomnień. Pamiętała kształt klucza gęsi, które przeleciały z krzykiem nad statkiem. Pamiętała smród żywicy i ziemi. Pamiętała łupkowy odcień nieba. Pamiętała, że przeszukiwała wzrokiem żywopłoty, ale nie zobaczyła nikogo. Tylko nici dymu drzewnego w nasiąkniętym wodą powietrzu i przysadziste domy zamknięte przed niepogodą. Powściągliwy ruch zieleni na wietrze. Stała na pokładzie zawinięta w szal, wypatrywała za bawiącymi się dziećmi, wędkarzami albo kimś pielęgnującym jeden z zapuszczonych warzywników. Ale słyszała tylko dzikie ptactwo. Jedynymi formami o ludzkich kształtach, które widziała, były strachy na wróble, z pozbawionym emocji wyrazem wieśniaczych twarzy. Podróż nie trwała długo, ale wspomnienie o niej zawładnęło nią jak infekcja. Czuła się przywiązana postronkiem do miasta, które zostało z tyłu, toteż im bardziej się oddalała, tym bardziej Strona 12 wydłużały się minuty, przeciągając jej małą podróż. A potem postronek pękł i wyrzuciło ją jak z katapulty – znalazła się tutaj, teraz, sama i z dala od domu. Znacznie później, kiedy była wiele kilometrów od wszystkiego, co znała, Bellis budziła się zaskoczona, że nie śniła o mieście, które od ponad czterdziestu lat było jej domem. Śniła o tym małym odcinku rzeki, o tym osmaganym przez żywioły prowincjonalnym korytarzu, który otaczał ją przez mniej niż pół dnia. Na kawałku spokojnej wody, kilkaset metrów od kamienistego brzegu Zatoki Żelaznej, zacumowane były trzy rozpadające się statki. Ich kotwice tkwiły głęboko w szlamie, a łańcuchy obrosły wieloletnią warstwą skorupiaków. Nie nadawały się do pływania po morzu, posmarowane smołą, z wielkimi drewnianymi konstrukcjami wznoszącymi się chybotliwie na rufie i dziobie. Z masztów zostały kikuty. Kominy były zimne i oblepione starym guanem. Okręty stały blisko siebie. Otaczały je boje złączone łańcuchem, biegnącym nad i pod wodą. Trzy stare jednostki tkwiły zamknięte na własnym poletku morza, nie poruszanym żadnymi prądami. Przyciągały wzrok. I były obserwowane. Na innym statku, nieco dalej, Bellis przystawiła głowę do bulaju i spojrzała na nie, jak to już zrobiła kilkakrotnie w ciągu minionych godzin. Splotła ciasno ramiona pod piersiami i nachyliła się w stronę szyby. W jej kajucie panowała cisza. Ruch morza w dole był tak powolny i niewielki, że właściwie niedostrzegalny. Niebo było szare jak krzemień i mokre. Brzeg i skaliste wzgórza otaczające Zatokę Żelazną wyglądały na zmęczone i zmarznięte, z łatami płożącej się trawy i jasnych, słonowodnych paproci. Te drewniane kadłuby na wodzie stanowiły najciemniejsze akcenty w polu widzenia. Bellis powoli usiadła z powrotem na pryczy i wzięła do ręki list. Był pisany jak dziennik: linijki lub akapity oddzielone datami. Czytając najnowsze wpisy, otworzyła blaszaną puszkę z cigarillos i zapałkami. Zapaliła i zaciągnęła się głęboko, po czym wyjęła wieczne pióro i, zanim wypuściła dym, dodała kilka słów zwięźle oddających myśl. Czaszela, 26 rindena 1779; pokład „Terpsychorii” Minął już prawie tydzień, odkąd opuściliśmy przystań w Smołoujściu i cieszę się, że stamtąd wyjechałam. To brzydkie, brutalne miasto. Noce spędzałam na kwaterze, tak jak mi doradzano, ale dni należały do mnie. Zobaczyłam wszystko, co istotne. Miasto jest cienkie jak wstążka – pas przemysłowy, który ciągnie się mniej więcej półtora kilometra na północ i południe od ujścia, przecięty wodą. Każdego dnia o świcie do kilku tysięcy mieszkańców dołącza wielka rzesza przybyszów z metropolii, którzy statkami i wozami przybywają tu z Nowego Crobuzon do pracy. Każdej nocy bary i burdele są tłoczne od nietutejszych marynarzy na krótkiej przepustce. Słyszałam, że najbardziej renomowane statki płyną dodatkowe kilka kilometrów do samego Nowego Crobuzon, aby rozładować swój fracht w dokach Kelltree. Port w Smołoujściu od dwustu lat działa na pół gwizdka. Tylko frachtowce i statki Strona 13 korsarskie robią tutaj rozładunek – ich fracht też trafia do miasta, ale oni nie mają czasu i pieniędzy na przebycie jeszcze tych kilku kilometrów ani środków na wyższą opłatę pobieraną przez administrację kanału. Tu zawsze są statki. Zatoka Żelazna roi się od nich – odpoczywających po długich wyprawach, szukających schronienia przed morzem. Statków kupieckich z Gnurr Kett, Khadoh i Shankell, zmierzających do Nowego Crobuzon albo z Nowego Crobuzon, zacumowanych na tyle blisko Smołoujścia, aby ich załogi mogły znaleźć chwilę wytchnienia. Czasem, daleko na środku zatoki, widywałam morskie wyrmeny wypuszczane ze statków-rydwanów, igrające i polujące. Gospodarka Smołoujścia nie ogranicza się do prostytutek i piractwa. W mieście jest pełno zakładów przemysłowych i bocznic kolejowych. Miasto żyje z budowy statków, jak to robiło od stuleci. Wybrzeże jest usiane stoczniami, z pochylniami, które tworzą nieziemski las pionowych dźwigarów. W niektórych straszą upiorne, niedokończone jednostki. Praca jest ustawiczna, głośna i brudna. Ulice są poprzecinane małymi prywatnymi liniami kolejowymi, które przewożą drewno, paliwo czy cokolwiek z jednej strony Smołoujścia na drugą. Każda firma zbudowała sobie własną linię łączącą jej rozmaite obiekty i nikogo na nianie wpuszcza. Miasto jest idiotyczną gmatwaniną linii kolejowych, które niepotrzebnie się powielają. Nie wiem, czy to wszystko jest Ci wiadome. Nie wiem, czy odwiedzałeś to miasto. Stosunek tutejszych do Nowego Crobuzon jest ambiwalentny. Smołoujście nie przetrwałoby ani jednego dnia bez mecenatu stolicy. Wiedzą o tym, co budzi w nich resentymenty. Ich arogancka niezależność to tylko poza. Musiałam zatrzymać się tutaj prawie trzy tygodnie. Kapitan „Terpsychorii” był zbulwersowany, kiedy mu powiedziałam, że wsiądę w Smołoujściu, zamiast popłynąć z nim z samego Nowego Crobuzon, ale uparłam się, bo musiałam. Moja pozycja na tym statku była uwarunkowana znajomością rączego salkrikaltorskiego, na którą niezgodnie z prawdą się powołałam. Miałam niecały miesiąc na to, aby przeistoczyć kłamstwo w prawdę. Załatwiłam sobie, że dni spędzałam w Smołoujściu w towarzystwie niejakiego Marikkatcha, leciwego raka, który zgodził się zostać moim nauczycielem. Codziennie chodziłam nad słonowodne kanały dzielnicy raków. Siadałam na niskim balkonie, który otaczał jego pokój, a on wspierał opancerzoną, dolną część ciała na jakimś zanurzonym w wodzie meblu, drapał się po chudej, ludzkiej klatce piersiowej i męczył mnie swoimi wywodami. Nie było łatwo. On nie umie czytać. Nie jest nauczycielem z wykształcenia. Mieszka w mieście tylko dlatego, że okaleczył go jakiś drapieżnik, urywając mu prawie całą nogę po lewej stronie, toteż nie może polować nawet na ślamazarne ryby Strona 14 z Zatoki Żelaznej. Sądzę, że wyszłaby z tego lepsza historia, gdybym napisała, że budził moją sympatię, że jest uroczym, aczkolwiek nieco zrzędliwym starszym panem, ale tak naprawdę to ladaco i nudziarz. Ale nie mogłam sobie pozwolić na narzekanie. Nie miałam wyboru, jak tylko skupić się, wykonać kilka zaklęć koncentracyjnych, wprowadzić się w językowy trans – ach, jakie to było trudne, bo od tak dawna nie ćwiczyłam umysłu, że zrobił się obrzydliwie zgnuśniały! – i spijać każde jego słowo. Nauka była pospieszna i niesystematyczna – żeby nie powiedzieć kompletnie chaotyczna – ale zanim „Terpsychoria” zawinęła do portu, umiałam się porozumieć w mlaskowej mowie raka. Zostawiłam tego zgorzkniałego, starego drania w jego stojącej wodzie, wypowiedziałam kwaterę i przeniosłam się do kajuty, w której teraz piszę. Wypłynęliśmy z portu w Smołoujściu w pylnik, kierując się z wolna ku bezludnym, południowym brzegom Zatoki Żelaznej, trzydzieści dwa kilometry od miasta. W starannym szyku, w strategicznych punktach na skraju zatoki, w zacisznych miejscach koło pagórkowatego lądu i sosnowych lasów, dostrzegłam statki. Nikt nie chce o nich mówić. Wiem, że są to statki rządu nowocrobuzońskiego. Kaperskie i inne. Dzisiaj jest czaszela. W łańcolę zdołałam przekonać kapitana, żeby puścił mnie na ląd i spędziłam przedpołudnie na brzegu. Zatoka Żelazna nie grzeszy urodą, ale wszystko jest lepsze od tego przeklętego statku. Zaczynam wątpić, czy po Smołoujściu w ogóle nastąpiła jakaś poprawa. Nieustanny, debilny plusk fal doprowadza mnie do obłędu. Dwaj małomówni marynarze zawieźli mnie łodzią wiosłową na brzeg i patrzyli bez litości, jak przestępuję przez burtę i brodzę w lodowatej wodzie. Moje buty do tej pory są sztywne i białe od soli. Usiadłam na kamienistej plaży i rzucałam kamyki do wody. Przeczytałam kawałek długiej, kiepskiej powieści, którą znalazłam na okręcie. Obserwowałam statek. Jest zacumowany blisko więzień, dzięki czemu nasz kapitan może bez problemu podejmować wyższych rangą więzienników i toczyć z nimi rozmowy. Obserwowałam same statki karne. Na ich pokładach i za bulajami nie było żadnego ruchu. Ani śladu ruchu. Słowo daję, nie wiem, czy dam radę. Tęsknię za Tobą i za Nowym Crobuzon. Pamiętam moją podróż. Trudno uwierzyć, że tylko szesnaście kilometrów dzieli miasto od zapomnianego przez Boga morza. Strona 15 Rozległo się stukanie do drzwi malutkiej kajuty. Bellis zacisnęła usta i pomachała kartką papieru, żeby ją wysuszyć. Niespiesznie złożyła ją i schowała do komody ze swoim dobytkiem. Podciągnęła kolana trochę wyżej i bawiła się piórem, patrząc, jak drzwi się otwierają. W progu stała zakonnica, uchwyciwszy się obu stron framugi. – Mogę wejść, panno Coldwine? – spytała niepewnie. – To jest też siostry kajuta – odparła cicho Bellis. Pióro wirowało wokół kciuka. Była to neurotyczna sztuczka, którą Bellis opanowała na uniwersytecie. Siostra Meriope wtoczyła się do środka i usiadła na wolnym krześle. Przygładziła ciemnordzawy habit i zaczęła się bawić kwefem. – Minęło już trochę czasu, odkąd zostałyśmy współlokatorkami, panno Coldwine – zaczęła siostra Meriope – ale ja w ogóle nie mam poczucia, że panią znam. I nie chciałabym, żeby ta sytuacja się utrzymywała. Będziemy razem podróżować i mieszkać przez wiele tygodni... Odrobina zażyłości, odrobina bliskości z pewnością pozwoliłaby mam przyjemniej je spędzić... Głos odmówił jej posłuszeństwa i ciasno splotła dłonie. Bellis patrzyła na nią bez ruchu. Wbrew sobie poczuła, że do jej duszy napływa strużka wzgardliwej litości. Umiała sobie wyobrazić, jak postrzegają siostra Meriope: kanciasta, ostra, chuda jak patyk. Blada. Usta i włosy poplamione zimnym fioletem koloru sińców. Wysoka i bezwzględna. „Nie masz poczucia, że mnie znasz, siostro – pomyślała – bo w ciągu tygodnia powiedziałam do ciebie nie więcej niż dwadzieścia słów, nie patrzę na ciebie, dopóki się do mnie nie odezwiesz, a wtedy miażdżę cię wzrokiem”. Westchnęła. Meriope była okaleczona przez swoje powołanie. Bellis umiała sobie wyobrazić, że zakonnica pisze w swoim dzienniku: „Panna Coldwine jest milcząca, ale wiem, że pokocham ją jak siostrę”. „Nie zamierzam dać się wplątać w znajomość z tobą” – pomyślała Bellis. „Nie będę twoją powierniczką. Nie zbawię cię, niezależnie od tego, jaka tragedia rodem z kiepskiego melodramatu cię tutaj sprowadza”. Bellis bez słowa patrzyła na siostrę Meriope. Kiedy się sobie przedstawiły, Meriope twierdziła, że płynie do kolonii zakładać kościół, nawracać, na chwałę Dariocha i Jabbera. Jej słowom towarzyszyło pociągnięcie nosem i ukradkowe spojrzenie, przez co były idiotycznie nieprzekonujące. Bellis nie wiedziała, dlaczego wysyłają Meriope do Nova Esperium, ale musiało się to wiązać z jakimś nieszczęściem lub hańbą, pogwałceniem jakiegoś idiotycznego ślubu zakonnego. Spojrzała w okolice pępka Meriope, szukając spęcznienia pod tymi wybaczającymi szatami. Najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie. Córki Dariocha zobowiązywały się do rezygnacji ze zmysłowych uciech. „Nie zamierzam brać na siebie roli twojego spowiednika” – pomyślała Bellis. „Muszę sobie radzić z moim własnym sakramenckim wygnaniem”. – Obawiam się, że siostra zastała mnie przy pracy – powiedziała. – Niestety, nie mam czasu na rozmowy towarzyskie. Może innym razem. Zezłościła się na siebie za tę furteczkę, ale niepotrzebnie: Meriope była załamana. Kapitan chce panią widzieć – powiedziała przygnębiona zakonnica. – O szóstej w jego kajucie. Wyszła na korytarz jak zbity pies. Bellis westchnęła i zaklęła pod nosem. Zapaliła kolejne cigarillo i dopiero jak je skończyła, ponownie wyjęła list. Strona 16 „Chyba zwariuję – nagryzmoliła szybko – jeśli ta przeklęta zakonnica nie przestanie się do mnie łasić i nie zostawi mnie w spokoju. Niech bogowie mają mnie w swojej opiece. Niech bogowie spuszczą zarazę na ten przeklęty statek”. Było ciemno, kiedy Bellis udała się do kapitana. Jego kajuta pełniła również funkcję biura. Była nieduża, ładnie urządzona w ciemnodrzewie i mosiądzu. Na ścianach wisiało trochę obrazów i rycin. Od jednego spojrzenia Bellis wiedziała, że nie należą do kapitana, tylko do wyposażenia statku. Kapitan Myzovic pokazał jej gestem, żeby usiadła. – Panno Coldwine, mam nadzieję, że kajuta spełnia pani wymagania. Jedzenie? Załoga? Znakomicie, znakomicie. – Rzucił okiem na papiery, które leżały na jego biurku. – Chciałem z panią omówić kilka spraw. – Czekała ze wzrokiem utkwionym w kapitanie. Był przystojnym mężczyzną po pięćdziesiątce, o twardym obliczu. Mundur miał czysty i odprasowany, co nie należało do reguły wśród kapitanów marynarki. Bellis nie wiedziała, co byłoby dla niej korzystniejsze: spokojnie patrzeć mu w oczy czy skromnie spuścić wzrok. – Panno Coldwine, nie poświęciliśmy zbyt wiele uwagi pani obowiązkom. Oczywiście wyświadczę pani tę grzeczność, że będę panią traktował jak damę. Muszę pani powiedzieć, że nie jestem przyzwyczajony do zatrudniania osób pani płci i gdyby pani referencje nie zrobiły wrażenia na władzach Esperium, to zapewniam panią... – Pozwolił temu zdaniu rozpierzchnąć się. – Nie zamierzam obarczać pani niewygodami. Mieszka pani w kajucie pasażerskiej. Jada pani w mesie pasażerskiej. Ale, jak pani wiadomo, nie jest pani pasażerem z biletem. Sprowadzają panią do siebie władze kolonii Nova Esperium i na czas podróży ja ich reprezentuję. Dla siostry Meriope, doktora Tearflya i innych nie ma to większego znaczenia, ale dla pani oznacza to, że jestem pani pracodawcą. Oczywiście nie należy pani do załogi – ciągnął. – Nie będę pani rozkazywał, tak jak rozkazuję im. Jeśli pani woli, będę panią prosił o wykonywanie obowiązków, ale życzę sobie, aby pani te prośby spełniała. – Zmierzyli się nawzajem wzrokiem. – Rzecz jasna – podjął nieco mniej rygorystycznym tonem – nie przewiduję żadnych uciążliwych zadań. Większość załogi pochodzi z Nowego Crobuzon lub Spirali Zbożowej, a pozostali świetnie władają językiem ragamoll. Będę pani potrzebował przede wszystkim na Salkrikaltorze, a przybędziemy tam najwcześniej za tydzień, ma pani zatem mnóstwo czasu na to, żeby wypocząć, poznać innych pasażerów. Wypływamy jutro wczesnym rankiem. Podejrzewam, że zanim pani wstanie, będziemy już na morzu. – Jutro? – zdziwiła się Bellis. Było to pierwsze słowo, które wypowiedziała, kiedy przyszła do kapitana. Ten spojrzał na nią ostro. – Tak. Czy to stanowi dla pani jakiś problem? – Pierwotnie – odparła głosem nie zdradzającym żadnych emocji – mówił mi pan, że wypływamy w pylnik, panie kapitanie. – Owszem, panno Coldwine, ale plany się zmieniły. Skończyłem robotę papierkową znacznie szybciej, niż się spodziewałem, a moi koledzy ze statku karnego są gotowi przekazać mi skazańców dzisiaj wieczorem. Wypływamy jutro. – Liczyłam na to, że uda mi się wrócić do miasta i wysłać list – oznajmiła Bellis, wciąż beznamiętnym tonem. – Ważny list do znajomego w Nowym Crobuzon. – Wykluczone. Nie da się zrobić. Nie zamierzam dłużej tutaj sterczeć. – Bellis siedziała bez ruchu. Nie bała się tego człowieka, ale nie miała nad nim żadnej władzy. Usiłowała wymyślić, co Strona 17 mogłoby wzbudzić jego życzliwość i nakłonić do przystania na jej prośbę. – Panno Coldwine – odezwał się znienacka i ku zaskoczeniu Bellis jego głos był znacznie łagodniejszy. – Obawiam się, że jutrzejszy termin wypłynięcia jest już nieodwołalny. Jeśli pani chce, może pani oddać list porucznikowi statku karnego Catarrsowi, ale powiem szczerze, iż nie jest to całkiem godny zaufania kanał przesyłowy. Będzie pani miała okazję wyekspediować swoją korespondencję na Salkrikaltorze. Nawet jeśli nie spotkamy tam żadnych statków z Nowego Crobuzon, jest tam magazyn, do którego wszyscy kapitanowie mają klucze. Tam zostawi pani list i zabierze go następny statek do kraju. Opóźnienie nie będzie duże. Może pani z tego wyciągnąć ważną naukę, panno Coldwine – dodał. – Na morzu nie wolno tracić czasu. Niech pani będzie łaskawa zapamiętać: nie zwlekać. Bellis posiedziała jeszcze trochę, ale ponieważ nie mogła nic zrobić, zacisnęła usta i wyszła. Długo stała pod zimnym niebem Zatoki Żelaznej. Gwiazd nie było widać, a księżyc i jego siostry, dwa małe satelity, rozmywały się. Bellis ruszyła, odrętwiała z zimna, po krótkiej drabince weszła na przedni pokład i skierowała się ku bukszprytowi. Chwyciła za żelazny reling i stanęła na palcach. Jej wzrok sięgał spory kawałek nad bezświetlne morze. Odgłosy załogi za jej plecami zamierały. W oddali dostrzegła dwie skapujące szpile światła: pochodnię na mostku statku karnego i jej bliźniaczkę w czarnych odmętach. Z bocianiego gniazda lub jakiejś rei, z bliżej nieokreślonego miejsca położonego co najmniej sto stóp nad jej głową, dobiegły ją dźwięki czyjegoś śpiewu. W niczym nie przypominało to bezdennie głupich szant, które słyszała w Smołoujściu. Pieśń była powolna i wymagała dużego kunsztu. „Będziesz musiał zaczekać na mój list” – powiedziała bezgłośnie Bellis. „Będziesz musiał zaczekać na wieści ode mnie. Będziesz musiał zaczekać trochę dłużej, aż dotrę do krainy ludzi- raków”. Wpatrywała się w noc do momentu, gdy ostatnie linie podziału na brzeg, morze i niebo zatraciły się. Potem, otulona ciemnościami, powoli ruszyła ku rufie, w stronę ciasnych drzwi i niskich korytarzy wiodących do jej kajuty – wycinka przestrzeni, który wyglądał jak pomyłka popełniona przy projektowaniu statku. Później statek poruszył się ciężko, o najzimniejszej porze. Bellis drgnęła na swojej pryczy, podciągnęła koc pod szyję i gdzieś poniżej progu snu zdała sobie sprawę, że odbywa się załadunek żywego frachtu. Jestem zmęczony tutaj w ciemnościach i jestem nabrzmiały ropą. Moja skóra jest napięta, pomarszczona, wyje, kiedy jej dotknę. Jestem zainfekowany. Boli mnie tam, gdzie dotknę, a dotykam się wszędzie, aby sprawdzić, czy cały nie zdrętwiałem. Wciąż jednak dziękuję temu, co sprawia, że moje żyły wypełnia krew. Drażnię strupy i podchodzą nią obficie. Taka mała pociecha, mimo bólu. * Przychodzą po nas, kiedy powietrze jest takie nieruchome i czarne, nie słychać nawet nawoływania morskich ptaków. Otwierają drzwi i świecą do środka, wyławiając nas z ciemności. Prawie się wstydzę, że tak ulegliśmy, ulegliśmy brudowi. Nie widzę nic oprócz ich świateł. Strona 18 Tych, co leżą razem, rozdzielają, i opasuję ramionami spastyczną tkankę, która pulsuje mi w talii, kiedy zaczynają nas spędzać na górę. Wędrujemy smolistymi korytarzami i przez maszynownie, bardzo chcę wiedzieć, do czego to wszystko służy. Jestem gorliwszy, jestem szybszy od niektórych starych zgiętych wpół, kaszlących, pryskających śliną i bojących się poruszyć. A potem następuje połknięcie, jestem zjedzony przez zimno, pożarty przez ciemności i, na spółkujących bogów, jesteśmy na zewnątrz. Na zewnątrz. Jestem od tego ogłupiały. Ogłupiały z zachwytu. To już tyle czasu. Zbijamy się w kupę, każdy zetknięty z sąsiadem jak troglodyci, jak krótkowzroczne trowy. Starzy są w strachu przez brak ścian i kątów, przez ruch zimna, przez wodę i powietrze. Mógłbym zawołać: „Bogowie, pomóżcie!”. Mógłbym. Wszystko czarne na czarnym tle, ale i tak widzę wzgórza, wodę, chmury. Widzę więzienia ze wszystkich stron, podskakują jak spławiki. Niech nas wszystkich Jabber porwie. Widzę chmury. „Ja cię sadzę” – świergolę, jakbym uspokajał niemowlę. To dla mnie jest przeznaczony ten kojący dźwięk. A potem popychają nas jak bydło, powłóczenie nogami, ślinienie się, pierdzenie, zdziwione mamrotanie, przez pokład okaleczony ciężarem ciał i kajdan, na rozkołysany most linowy. Poganiają nas, wszystkich co do jednego, każdy zatrzymuje się na chwilę na środku nisko zwieszonego przejścia między statkami, ich myśli są widzialne i jasne jak chymiczna erupcja. Zastanawiają się nad skokiem. Do wód zatoki. Ale linowe ściany po bokach mostka są wysokie, z drutem kolczastym na górze, a nasze biedne ciała są obolałe, słabe, każdy po chwili wahania rusza dalej, przeprawia się na nowy statek. Jak też przystają, kiedy przychodzi moja kolej. Tak jak inni, za bardzo się boją. A potem jest nowy pokład pod stopami, wyszorowany do gładkości żelaza i czysty, wibruje od silników, kolejne korytarze i brzęk kluczy, i po tym wszystkim jeszcze jeden długi, nieoświetlony pokój, gdzie padamy wyczerpani i pozamieniani, gdzie podnosimy się powoli, żeby sprawdzić, kogo mamy za nowego sąsiada. Wokół mnie rozpoczynają się syczane dyskusje i pyskówki, kłótnie i uwiedzenia, i gwałty, które składają się na nasze życie polityczne. Zawiązują się nowe sojusze. Nowe hierarchie. Przez jakiś czas siedzą osobno, w cieniu. Nadal tkwię w tej chwili, kiedy wkroczyłem w noc. Jak muszka w bursztynie. Dałem się złapać w pułapkę, ale – niech mnie licho – jaki jestem dzięki temu piękny! Mam teraz nowy dom. Będę mieszkał w tej chwili jak najdłużej, dopóki wspomnienia nie ulegną rozkładowi, a wtedy wyjdę, przybędę w to nowe miejsce, w którym siedzimy. Rury łomoczą gdzieś jak wielkie młoty. Strona 19 Rozdział drugi Za Zatoką Żelazną morze było brutalne. Jego chlapiący atak zbudził Bellis. Opuściła kajutę, przechodząc obok siostry Meriope, która, jak sądziła Bellis, wymiotowała nie tylko na skutek choroby morskiej. Na pokładzie powitał ją wiatr i głośne trzaskanie, bo żagle szarpały się jak zwierzęta na postronkach. Olbrzymi komin wypluł trochę sadzy, statek buczał mocą parowego silnika głęboko w dole. Bellis usiadła na kontenerze. „A więc ruszamy” – pomyślała nerwowo. „Odpływamy. Żegnamy stały ląd”. Kiedy stali na cumach, na „Terpsychorii” wrzała praca: ktoś zawsze coś szorował albo podnosił jakieś urządzenie, albo biegał z jednego końca statku na drugi. Teraz jednak wrażenie ogólnej krzątaniny nasiliło się niepomiernie. Bellis obserwowała pokład główny, jeszcze niegotowa spojrzeć na morze. Takielunek roił się od żywych stworzeń. Większość marynarzy wywodziła się spośród ludzi, ale tu i ówdzie wyposażony w kręgosłup hotchi śmigał po siatkach lin na bocianie gniazdo. Na pokładach ludzie przeciągali kontenery, kręcili korbami ogromnych wind, wykrzykiwali komendy niezrozumiałym, skrótowym żargonem, przesuwali łańcuchy przez wielkie bloki. Widziała mamucich przedstawicieli rodu ludzi-kaktusów, zbyt ciężkich i niezdarnych, żeby wspinać się po linach, ale nadrabiali to staraniami na dole, swoją siłą. Włókniste roślinne bicepsy prężyły się potężnie, kiedy ciągnęli i pchali. Chodzili wśród nich oficerowie w granatowych mundurach. Wicher owiewał statek i peryskopowe nasady komina zawodziły jak smętne flety. Bellis skończyła cigarillo. Wstała powoli i podeszła do burty, ze spuszczonymi oczami, dopiero przy relingu spojrzała w morze. Nie było widać ani skrawka lądu. „Och, bogowie, spójrzcie na to wszystko” – pomyślała wstrząśnięta. Po raz pierwszy w życiu Bellis nie widziała wokół siebie nic oprócz wody. Była sama pod kolosalnym, stojącym dęba niebem i lęk wezbrał w niej jak żółć. Bardzo chciała znaleźć się z powrotem pośród uliczek swego miasta. Bryzgi piany szybko rozchodziły się po statku, znikając i natychmiast pojawiając się znowu. Woda tworzyła misterne marmurkowe wzory. Ustępowała drogi statkowi, tak jak ustąpiłaby drogi wielorybowi, kanadyjce czy liściowi – tępa zgodliwość, którą mogła zanegować nagłym wypiętrzeniem się. Woda była ogromnym, niedorozwiniętym dzieckiem. Silnym, głupim i kapryśnym. Bellis nerwowo strzelała wokół oczami, szukając jakiejś wyspy, jakiegoś poszarpanego kawałka wybrzeża. Ale akurat niczego takiego nie było. Chmura morskich ptaków leciała ich śladem, nurkowały w kilwaterze za padliną, opryskując pokład i fale odchodami. Strona 20 Żeglowali bezustannie przez dwa dni. Żal, że podróż się rozpoczęła, sprawił, iż była dziwnie oszołomiona. Przemierzała korytarze i pokłady, zamykała się w kajucie. Patrzyła tępo, jak „Terpsychoria” mija w oddali skały i maleńkie wysepki, oświetlone szarym światłem dnia lub księżycową poświatą. Marynarze lustrowali horyzont, oliwiąc wielkokalibrowe strzelby. Z setkami niedokładnie naniesionych na mapy wysepek i miasteczek handlowych, z mnogością statków zaopatrujących nienasyconą handlową paszczę Nowego Crobuzon na jednym z końców, Kanał Bazyliszka był domeną piratów. Bellis wiedziała, że tak dużego statku, z kadłubem opancerzonym żelazem i banderą Nowego Crobuzon na maszcie, raczej nie odważą się zaatakować. Deprymowała ją tylko ta wzmożona czujność załogi. „Terpsychoria” była statkiem kupieckim. Nie zbudowano jej z myślą o pasażerach. Nie było biblioteki, salonu, bawialni. Mesę dla pasażerów urządzono bez większego zaangażowania; nie licząc kilku tanich litografii, ściany były tam gołe. Bellis siadała do jedzenia osobno, a na sympatyczne zagajenia odpowiadała monosylabami, podczas gdy inni pasażerowie pod brudnymi oknami grali w karty. Bellis przyglądała im się ukradkowo i z wagą. W kajucie bez końca inwentaryzowała swój dobytek. Opuściła miasto w pośpiechu. Miała ze sobą niewiele ubrań, wszystkie w swoim ulubionym, ascetycznym stylu: pokutnicze, czarne lub popielate. Miała też siedem książek: dwa tomy z dziedziny językoznawstwa, podręcznik rączego salkrikaltorskiego, antologię opowiadań w różnych językach, gruby, pusty notatnik i egzemplarze dwóch monografii swojego autorstwa: Gramatologię wysokiego kettai oraz Kodeksy sawann Wormseye. Miała trochę biżuterii z gagatu, granatu i platyny, niedużą kosmetyczkę, atrament i pióra. Godzinami uzupełniała list o nowe szczegóły. Opisywała brzydotę otwartego morza, ostre skały, które wyskakiwały niby pułapki na zwierzęta. Sporządzała długie, parodystyczne opisy oficerów i pasażerów, lubowała się bowiem w karykaturze. Siostra Meriope, kupiec Bartol Gimgewry, chudy jak nieboszczyk chirurg Mollificatt, wdowa Cardomium z niezamężną córką, nie wadząca nikomu para, która pod piórem Bellis przepoczwarzyła się w tandem snujących intrygi łowczyń mężów. Johannes Tearfly stał się zawodowym bufonem wyśmiewanym w musicalach. Wymyślała dla nich wszystkich przyczyny, które kazały im wyruszyć w podróż przez pół świata. Na drugi dzień, stojąc w tylnej części statku, koło mierzwy mew i rybołowów, które wciąż kłóciły się przy okrętowym ścieku, Bellis szukała wzrokiem wysepek, ale widziała tylko fale. Poczuła się porzucona. A potem, kiedy przeczesywała horyzont, usłyszała jakiś hałas. Kawałek dalej doktor Tearfly, przyrodnik, obserwował ptaki. Bellis przybrała srogą minę. Zamierzała odejść, jak tylko doktor Tearfly się do niej odezwie. Kiedy spuścił głowę i zobaczył, że ona przygląda mu się zimno, uśmiechnął się do niej z roztargnieniem i wyjął notes. Jego uwaga nie zatrzymała się na niej ani chwili. Bellis patrzyła, jak doktor Tearfly rysuje mewy, jakby jej tam w ogóle nie było. Oceniała go na mężczyznę pod sześćdziesiątkę. Rzedniejące włosy czesał do tyłu. Nosił małe, prostokątne okulary i kamizelkę z tweedu. Na przekór akademickiemu stereotypowi nie sprawiał jednak wrażenia słabeusza czy groteskowego mola książkowego. Był wysoki i nieźle się trzymał.