Wszystkie Jutra - GIBSON WILLIAM(1)

Szczegóły
Tytuł Wszystkie Jutra - GIBSON WILLIAM(1)
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wszystkie Jutra - GIBSON WILLIAM(1) PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wszystkie Jutra - GIBSON WILLIAM(1) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wszystkie Jutra - GIBSON WILLIAM(1) - podejrzyj 20 pierwszych stron:

GIBSON WILLIAM Wszystkie Jutra 1. KARTONOWE MIASTO lacza wideo mruga do niego znaczaco, gdy matka z determinacja pcha wozek w dal.Przez wieczorna fale nie rejestrowanych, nie rozpoznanych twarzy, posrod spieszacych czarnych butow i zwinietych parasoli, w tlumie opuszczajacym sie jak jeden makroorganizm w duszne wnetrze stacji, Shinya Yamazaki idzie, z notebookiem troskliwie wcisnietym pod pache, jakby to byla gablotka z jakims skromnym, lecz niezle adaptujacym sie gatunkiem morskiego stworzenia. Nawykly radzic sobie ze sterczacymi lokciami, reklamowkami pekatymi od zakupow w sklepach Ginzy, kanciastymi dyplomatkami, Yamazaki ze swym niewielkim brzemieniem informacji schodzi w neonowa czelusc, ku oazie wzglednego spokoju, jaka jest wykafelkowany korytarz laczacy dwa rownolegle biegi ruchomych schodow. Glowne filary, spowite w zielone ceramiczne kokony, podtrzymuja sklepienie pokryte zaroslami zakurzonych wentylatorow, wykrywaczy dymu, glosnikow. Za tymi filarami, pod odlegla sciana, kartony porzuconych opakowan tula sie dlugim rzedem do siebie - prowizoryczne schronienia bezdomnych. Yamazaki przystaje i w tym momencie zalewa go fala zgielku, nie powstrzymywana dluzej przez poczucie misji. Z calego serca pragnie byc w tym momencie gdzie indziej. Krzywi sie okropnie, gdy modnie ubrana mloda matka, w mikroporowych szatach od Chanela, przejezdza mu po palcach trojkolowym wozkiem. Mamroczac wymuszone przeprosiny, Yamazaki przez elastyczne zaslony z jakiegos rozowa-wego plastiku dostrzega malego pasazera; poswiata wyswiet- Yamazaki wzdycha bezglosnie i kusztyka w kierunku kartonowych pudel. Przelotnie zastanawia sie, co sobie pomysla podrozni, widzac, jak wchodzi do piatego kartonu z lewej. Pudlo ledwie siega mu do piersi i jest dluzsze od innych, dziwnie podobne do trumny, z brudna od palcow klapa bialej tektury pelniaca role drzwi. Moze nie zauwaza, mysli. Tak jak on nigdy nie widzial nikogo wchodzacego do tych kartonowych pudel lub wychodzacego z nich. Jakby ich mieszkancy stali sie niewidzialni w procesie transformacji, pozwalajacym takim tworom istniec na terenie stacji. Yamazaki studiuje socjologie egzystencjalna i takie procesy sa przedmiotem jego szczegolnego zainteresowania. Teraz waha sie, powstrzymujac chec zdjecia butow i umieszczenia ich obok pary dosc brudnych sandalow z zoltego plastiku, stojacych na starannie zlozonym arkuszu papieru do pakowania. Nie, mysli, wyobrazajac sobie, ze zaskoczony w tym kartonowym labiryncie musialby stawic czolo jakims tajemniczym wrogom. Lepiej nie napotykac ich boso. Ponownie wzdycha i opada na kolana, zaciskajac w dloniach notebook. Przez chwile kleczy, slyszac pospieszne kroki przechodzacych za jego plecami ludzi. Potem kladzie notebook na ceramicznych plytkach posadzki i popycha go naprzod, pod tekturowa klape, po czym wchodzi pod nia na czworakach. Ma gleboka nadzieje, ze znalazl wlasciwy karton. Zastyga w nieoczekiwanie jasnym i cieplym wnetrzu. Pojedyncza jarzeniowka z sila pustynnego slonca oswietla malenkie pomieszczenie. W nie wietrzonym wnetrzu jest cieplo jak w terrarium. -Wejdz - mowi starzec po japonsku. - Nie zostawiaj na zewnatrz wypietego tylka. Ma na sobie tylko przepaske biodrowa, zrobiona z tego, co niegdys moglo byc czerwonym bawelnianym podkoszulkiem. Siedzi ze skrzyzowanymi nogami na wystrzepionej, upstrzonej plamami farby macie ze slomy ryzowej. W jednej dloni trzyma jaskrawo pomalowana figurke, a w drugiej cienki pedzelek. Yamazaki widzi, ze jest to jakis model - robota lub wojskowego egzoszkieletu. W jasnym swietle lsni srebrzyscie, niebiesko i czerwono. Na macie leza porozkladane narzedzia: skalpel, nozyce do ciecia blachy, rolka papieru sciernego. Starzec jest bardzo chudy i gladko ogolony, lecz ma za dlugie wlosy. Siwe pasma opadaja mu na ramiona, a wargi sa wykrzywione w grymasie permanentnej dezaprobaty. Na nosie ma okulary w solidnych oprawkach z czarnego plastiku i z archaicznie grubymi szklami, w ktorych odbija sie swiatlo. Yamazaki poslusznie wchodzi do pudla i czuje, jak klapa zamyka sie za nim. Pozostajac na czworakach, powstrzymuje sie od zwyczajowego uklonu. -On czeka - mowi starzec z pedzelkiem uniesionym nad figurka. - Tam. Porusza tylko glowa. Yamazaki zauwaza, ze karton zostal wzmocniony rurami do przesylek pocztowych wedlug tradycyjnej japonskiej metody budownictwa wspornikowo-krokwiowego. Rury polaczono ze soba kawalkami polipropylenowej tasmy. W tak ciasnej przestrzeni zgromadzono zbyt wiele przedmiotow. Na kartonowych polkach leza reczniki, koce, garnki, ksiazki - i stoi maly telewizor. - Tam? - Yamazaki wskazuje na to, co bierze za na stepne drzwi, ktore przypominaja wejscie do kurnika i zaslo niete sa prostokatem brudnej, cytrynowozoltej koldry ze sztu cznej pianki, z rodzaju tych, jakie znajduje sie w hotelowych kapsulach. Jednak pedzelek juz dotyka figurki i starzec, sku piony na swej czynnosci, zapomina o obecnosci przybysza. Ya mazaki na czworakach gramoli sie przez absurdalnie ciasne wnetrze i odsuwa prostokat materialu. Ciemnosc. - Laney-san? Widzi cos, co wyglada na pomiety spiwor. Czuje mdlacy odor... _ Tak? - Ktos kaszle. - Wejdz. Zaczerpnawszy tchu, Yamazaki wpelza do srodka, popychajac przed soba notebook. Kiedy cytrynowozolty koc zaslania wejscie, jasne swiatlo saczy sie przez syntetyczny material i cienka pianke, niczym blask tropikalnego slonca, widziany z glebi jakiejs koralowej groty. -Laney? Amerykanin jeczy. Chyba usiluje sie przewrocic na drugi bok albo usiasc. Yamazaki nie potrafi tego stwierdzic. Cos zaslania oczy Laneya. Yamazaki dostrzega mrugajace na czerwono diody, kable, slaba poswiate interfejsu, odbita cienka linia na sliskiej od potu kosci policzkowej mezczyzny. - Siedze w tym gleboko - mowi Laney i kaszle. - W czym? - Nie sledzili cie, prawda? - Nie sadze. - Wiedzialbym, gdyby bylo inaczej. Nagle Yamazaki czuje pot splywajacy mu spod pach po zebrach. Stara sie oddychac spokojniej. Powietrze jest stechle, cuchnace. Przypomina sobie o siedemnastu znanych szczepach pratkow gruzlicy, opornych na wszelkie antybiotyki. Laney oddycha chrapliwie. - Jednak nie szukaja mnie, prawda? - Nie - odpowiada Yamazaki. - Szukaja jej. - Nie znajda - mowi Laney. - Nie tutaj. Ani nigdzie. Nie teraz. - Dlaczego uciekles, Laney? - Syndrom - mowi Laney i znowu kaszle, a Yamazaki czuje lekkie, mocne wibracje nadjezdzajacego gdzies w glebi stacji skladu, nie mechaniczne wstrzasy, lecz potezne pulso wanie wypychanego powietrza. - W koncu mnie dopadl. To 5-SB. Efekt kroczacy. - Dlatego kaszlesz? - Yamazaki czuje nieprzyjemny ucisk nowych szkiel kontaktowych. - Nie - odpowiada Laney i kaszle w swoja blada, pod niesiona dlon. - To inne swinstwo. Tam wszyscy to maja. - Martwilem sie, kiedy zniknales. Zaczeli cie szukac, ale kiedy ona znikla... - Wtedy gowno naprawde wpadlo w wentylator. - Gowno? Laney podnosi reke i sciaga pekaty, staromodny wizjer. Yamazaki nie widzi nagrania, lecz migotliwe swiatlo ekranu ukazuje podkrazone oczy Laneya. - Wszystko sie zmieni, Yamazaki. Dochodzimy do matki wszystkich wezlow sieciowych. Widze to, nawet teraz. Zmieni sie wszystko. - Nie rozumiem. - Wiesz, co jest najzabawniejsze? Nie zmienilo sie wtedy, kiedy przewidywali. Milenium bylo chrzescijanskim swietem. Pogrzebalem w historii, Yamazaki. Sprawdzilem wezly. Taki jak teraz, po raz ostatni wystapil w tysiac dziewiecset jedena stym roku. - A co wydarzylo sie w tysiac dziewiecset jedenastym? - Wszystko sie zmienilo. - Jak? - Po prostu. Tak to dziala. Teraz to widze. - Laney - mowi Yamazaki. - Kiedy powiedziales mi o efekcie kroczacym, twierdziles, ze ofiary, obiekty badania, ogarnela obsesja na tle jakiejs osobistosci. - Tak. - Masz obsesje na jej punkcie? Lany spoglada na niego oczami oswietlonymi poswiata migajacych danych. - Nie. Nie na jej punkcie. Na punkcie faceta o nazwisku Harwood. Cody Harwood. Zwykle pojawiaja sie razem. W San Francisco. I jeszcze ktos. Pozostawia cos w rodzaju negatyw nych sladow: trzeba wyciagac wnioski z jego nieobecnosci... - Po co mnie tu sciagnales, Laney? To okropne miejsce. Chcesz, zebym pomogl ci uciec? - Yamazaki mysli o ostrzach szwajcarskiego wojskowego scyzoryka, ktory ma w kieszeni. Jedno z nich jest zabkowane i bez trudu moglby wyciac nim otwor w kartonowej scianie. Jednak psychologiczne oddzialywanie jest silne, zbyt silne, i powstrzymuje go. Yamazaki czuje, ze jest bardzo daleko od Shinjuku, Tokio, od wszystkiego. Czuje won potu Laneya. - Jestes chory. - Rydell - mowi Laney, ponownie zakladajac gogle. - Ten gliniarz do wynajecia z Chateau. Ten, ktorego poznales. O ktorym opowiadales mi w Los Angeles. - Tak? - Potrzebny mi czlowiek tam, na miejscu, w San Fran cisco. Zdolalem przekazac troche pieniedzy. Nie sadze, zeby zdazyli je wytropic. Pogmeralem w sektorze bankowym Dat- America. Znajdz Rydella i powiedz mu, ze moze sobie je wziac jako zaliczke. - Za co? Laney potrzasa glowa. Przewody gogli wija sie w ciemnosci jak weze. - Musi tam byc, to wszystko. Cos sie zdarzy. Wszystko sie zmieni. - Laney, jestes chory. Pozwol mi zabrac cie... - Z powrotem na wyspe? Tam nic nie ma. I juz nie bedzie, poniewaz ona odeszla. Yamazaki wie, ze to prawda. - Gdzie jest Rez? - pyta Laney. - Kiedy doszedl do wniosku, ze ona znikla, wyruszyl w podroz po panstwach Kombinatu. Laney w zadumie kiwa glowa, przy czym gogle nadaja mu w ciemnosci wyglad modliszki. - Znajdz Rydella, Yamazaki. Powiem ci, jak moze pobrac pieniadze. - Dlaczego? - Poniewaz on jest tego czescia. Czescia wezla. Pozniej Yamazaki stoi, spogladajac na wiezowce Shinjuku, sciany migajacych swiatel, znakow i znaczkow, pnacych sie ku niebu w nie konczacym sie rytualnym tancu popytu i podazy. Ogromne twarze wypelniaja ekrany, ikony piekna straszliwego, a jednoczesnie banalnego. Gdzies pod jego nogami Laney kuli sie i kaszle w swoim kartonowym schronieniu, a dane DatAmerica ciaglym strumieniem przeplywaja przed jego oczami. Laney jest jego przyjacielem i ten przyjaciel zle sie czuje. Szczegolny dar Laneya jest rezultatem eksperymentow z substancja 5-SB, prowadzonych w federalnym sierocincu na Florydzie. Yamazaki widzial, co Laney potrafi robic z danymi i co dane potrafia uczynic z Laneyem. Nigdy wiecej nie ma ochoty tego ogladac. Gdy odrywa wzrok od tych scian swiatla, od sztucznych twarzy, czuje ruchy swoich szkiel kontaktowych, dopasowujacych sie do nowej glebi pola widzenia. Wciaz go to denerwuje. Niedaleko stacji, na bocznej i jasnej jak w bialy dzien uliczce, znajduje kiosk, w ktorym sprzedawano anonimowe karty kredytowe. Nabywa jedna. W innym kiosku kupuje za nia jednorazowy telefon wystarczajacy na polgodzinne polaczenie Tokio - LA. Pyta notebook o numer telefonu Rydella. 2. SZCZESLIWY SMOK -Heroina - stwierdzil Durius Walker, kolega Rydella z ochrony Szczesliwego Smoka przy Sunset - to opium dla mas.Durius wlasnie skonczyl zamiatac. Ostroznie trzymal wielki przemyslowy odkurzacz, kierujac sie do wbudowanego w sciane pojemnika na odpadki, na ktorym umieszczono kolczasty symbol ostrzezenia przed materialem zakaznym, jaki widuje sie w szpitalach. Tam wrzucali znalezione igly. Przecietnie bylo ich piec lub szesc tygodniowo. Rydell nigdy nikogo nie przylapal na dawaniu sobie w zyle, chociaz przypuszczal, ze czasem robiono to w sklepie. Wygladalo na to, ze ludzie rzucaja zuzyte strzykawki na podloge, zazwyczaj przy kocim zarciu. Zamiatajac Szczesliwego Smoka, mozna bylo znalezc przerozne rzeczy: pigulki, zagraniczne monety, szpitalne bransoletki identyfikacyjne, pomiete banknoty z krajow, w ktorych nadal ich uzywano. Tylko ze wcale nie mial ochoty grzebac w tych smieciach. Kiedy sprzatal, zakladal takie same kevla-rowe rekawice, jakie teraz mial na rekach Durius, a pod nie drugie, gumowe. Podejrzewal, ze Durius nie mylil sie, co dawalo do myslenia: mimo ze wszedzie bylo mnostwo nowych substancji odurzajacych, ludzie nie zapominali o tych, ktore byly na rynku od zawsze. Wystarczylo na przyklad zakazac sprzedazy papierosow, a ludzie zaraz znalezli jakis sposob, zeby nadal palic. Szczesliwy Smok nie mial zezwolenia na sprzedaz bibulek do skretow, ale robil swietny interes na meksykanskich papiero- wych papilotach, ktore rownie dobrze nadawaly sie do tego celu. Najbardziej popularny gatunek nosil nazwe "Biggerhair" l i Rydell zastanawial sie, czy ktokolwiek uzywal tych walkow do krecenia wlosow. A poza tym, w jaki sposob mozna nawinac wlosy na takie male prostokaciki bibulki? -Jeszcze dziesiec minut - rzucil przez ramie Durius. - Chcesz zrobic obchod? O czwartej rano jeden z nich wychodzil na dziesieciominu-towa przerwe na zaplecze. Jesli Rydell zrobi obchod, pierwszy pojdzie na przerwe, a dopiero potem zluzuje Duriusa. Obchod zostal wprowadzony za rada amerykanskiego zespolu kulturo-znawcow, zatrudnianych przez macierzysta korporacje Szczesliwego Smoka, majaca siedzibe w Singapurze. Pan Park, kierownik nocnej zmiany, wyjasnil to Rydellowi, zaznaczajac kolejne punkty w swoim notebooku. Podkreslal wage swych slow, postukujac w kazdy kolejny paragraf, i wydawal sie potwornie znudzony, lecz Rydell podejrzewal, ze byla to tylko poza, gdyz pan Park byl strasznym formalista. -Aby dowiesc, jak bardzo Szczesliwy Smok troszczy sie o bezpieczenstwo sasiadow, sluzba ochrony ma kazdej nocy patrolowac ulice przed sklepem. Rydell pokiwal glowa. -Nie nalezy zbyt dlugo pozostawac poza sklepem - dodal pan Park, dla wyjasnienia. - Piec minut. Tuz przed przerwa. Pauza. Stuk. - Obecnosc sluzby ochrony Szczesliwego Smoka bedzie dowodem przyjazni i wrazliwosci na miejscowe zwyczaje. - Co to oznacza? - Jesli ktos bedzie tam spal, usuniecie go. Przyjaznie. Zo baczycie przechadzajaca sie dziwke, powiecie jej "czesc", jakis zarcik i kazecie odejsc. - Boje sie tych panienek - odparl ze smiertelnie powazna mina Rydell. - W czasie swiat przebieraja sie za renifery Swie tego Mikolaja. - Zadnych dziwek przed Szczesliwym Smokiem. - A wrazliwosc na miejscowe zwyczaje? - Powiedz jakis zart. Dziwki lubia zarty. - Moze w Singapurze - rzekl Durius, kiedy Rydell po wtorzyl mu polecenia Parka. - On nie jest z Singapuru - powiedzial Rydell. - Po chodzi z Korei. - A zatem chca po prostu, zebysmy pokazali sie i oczyscili chodnik, przyjaznie i wrazliwie? -I opowiedzieli jakis dowcip. Durius zmruzyl oczy. - Wiesz, jacy ludzie kreca sie przed supermarketem przy Sunset o czwartej nad ranem? Dzieciaki na haju, zacpane po uszy, ktorym roja sie filmy o potworach. Zgadnij, kto bedzie potworem? Ponadto znajdziesz tam i starszych socjopatow, za zywajacych silniejsze srodki i majacych bardziej skompliko wane wizje... - No i co? - Mamy podcierac im tylki - rzekl Durius. - Myslec perspektywicznie. -Jak mus, to mus. Nie ma sprawy. Durius, spojrzal na Rydella. - Ty pierwszy. Pochodzil z Compton i byl jedynym znanym Rydellowi rodowitym mieszkancem Los Angeles. - Jestes wiekszy. - Wzrost to nie wszystko. - Jasne - mruknal Rydell. Cale lato Rydell i Durius pracowali na nocnej zmianie w Szczesliwym Smoku, zbudowanym gdzie indziej i przeniesionym przez helikoptery na dawny platny parking przy Sunset. Przedtem Rydell pracowal jako nocny straznik w Chateau, przy tej samej ulicy, a wczesniej byl kierowca wozu patrolowego IntenSecure. Jeszcze wczesniej, o czym staral sie nie myslec zbyt czesto, przez krotki czas byl policjantem w Knoxville w stanie Tennessee. Prawie dwukrotnie stal sie gwiazda "Gliniarza w opalach", programu, na ktorym sie wychowal i ktorego teraz udawalo mu sie prawie nigdy nie ogladac. Nocna praca w Szczesliwym Smoku byla ciekawsza niz sie spodziewal. Durius twierdzil, ze to dlatego, ze byl to jedyny sklep w promieniu okolo dwoch kilometrow, ktory sprzedawal wszystko, czego ludzie potrzebowali - legalnie lub nie. Dania do mikrofalowki, zestawy diagnostyczne na wiekszosc wystepujacych chorob, paste do zebow, wszystkie mozliwe artykuly jednorazowego uzytku, karty sieciowe, gumy, wode w butelkach... Szczesliwe Smoki byly w calej Ameryce, a nawet na calym swiecie, czego dowodzilo wyswietlane na zewnatrz interaktywne wideo Globalnego Szczesliwego Smoka. Musial je minac kazdy wchodzacy i wychodzacy, chcac nie chcac ogladajac jeden z tuzina Szczesliwych Smokow, z ktorym w danym momencie polaczyla sie franchisingowa filia przy Sunset: w Paryzu, Houston czy gdziekolwiek. Obrazy zmienialy sie co trzy minuty, gdyz praktyka wykazala, ze wydluzenie tego czasu prowokuje nudzacych sie nastolatkow do uprawiania seksu przed kamerami. Teraz tylko czasem przez chwile widac bylo ob-sciskujace sie pary. Znacznie czesciej, tak jak teraz, kiedy Rydell wyszedl na obchod, a kamera pokazywala centrum Pragi, na ekranie pojawial sie jakis pierdola i pokazywal palec. -Ja ciebie tez - rzekl Rydell do nieznajomego Czecha, wzruszajac ramionami w jaskraworozowej kamizelce Szczesliwego Smoka, ktora musial nosic na sluzbie. Nie mial nic przeciwko temu, chociaz wygladala koszmarnie: byla kuloodporna, z wyciaganym kevlarowym kolnierzem, ktory zapinalo sie pod szyja w razie klopotow. Pewien wyjatkowo nieprzyjaznie nastawiony klient z ceramicznym nozem sprezynowym usilowal przebic wymalowany na plecach Rydella emblemat Szczesliwego Smoka juz podczas drugiego tygodnia jego pracy w supermarkecie. Od tej pory Rydell przywiazal sie do tego stroju. Trzymal sprezynowiec w swoim pokoju nad garazem pani Siekevitz. Znalezli te bron pod polka z maslem orzechowym, kiedy policja zabrala swira. Noz mial czarne ostrze, ktore wygladalo jak wypiaskowane szklo. Rydell nie lubil go. Z powodu ceramicznego ostrza noz byl zle wywazony i tak ostry, ze juz dwukrotnie sie nim skaleczyl. Sam nie wiedzial, co powinien z nim zrobic. Dzisiejszy obchod wydawal sie prostym zadaniem. Przed sklepem stala Japonka pokazujaca niesamowicie dlugie nogi, sterczace z jeszcze bardziej niesamowicie krotkich szortow. No, byc moze Japonka. Rydell przekonal sie, ze w Los Angeles nie mozna miec pewnosci w takich sprawach. Durius twierdzil, ze wzbogacanie puli genowej jest tutaj w modzie i Rydell podejrzewal, ze kolega ma racje. Ta dlugonoga dziewczyna byla prawie rownie wysoka jak on, a wydawalo mu sie, ze Japonczycy przewaznie sa niscy. Moze wychowala sie w Los Angeles, tak samo jak przedtem jej rodzice, i wzrost zawdzieczala miejscowemu pozywieniu. Slyszal, ze tak bywa. Kiedy jednak podszedl blizej, odkryl, ze wcale nie patrzy na dziewczyne. Zabawne, w jaki sposob dochodzil do tego wniosku. Zazwyczaj zdradzal to jakis nie rzucajacy sie w oczy szczegol. Tak jakby bardzo chcial wierzyc, ze ma przed soba dziewczyne, lecz nie pozwalala mu na to podswiadomosc. - Czesc - powiedzial. - Chcesz mnie stad wyrzucic? - Coz - odparl Rydell. - To moja robota. - A moja robota to stac tutaj i namawiac dzianych klien tow, zeby zaplacili za numerek. Na czym polega roznica? Rydell zastanowil sie. -Ty pracujesz jako wolny strzelec - odrzekl - a ja je stem zatrudniony. Jesli znikniesz stad na dwadziescia minut, nikt cie nie wyleje. Czul zapach perfum przez zlozona mieszanine skazen i te sladowa won pomaranczy, jaka czasem pojawiala sie nie wiadomo skad. Podobno rosly tu drzewa pomaranczowe, a przynajmniej powinny, ale nigdy zadnego nie widzial. Dziwka zmarszczyla brwi. - Wolny strzelec. - Wlasnie. Wprawnie zakolysala sie na wysokich obcasach, wyjmujac z rozowej skorzanej torebki pudelko rosyjskich marlboro. Przejezdzajace samochody juz trabily na widok ochroniarza ze Szczesliwego Smoka rozmawiajacego z wysoka meska dziwka, ktora teraz z rozmyslem lamala prawo. Otworzyla czerwono-biale pudelko i podsunela je pod nos Rydella. W srodku byly dwa fabryczne papierosy, lecz jeden z nich byl krotszy i nosil slady metalicznie niebieskiej szminki. -Nie, dziekuje. Wziela krotszy papieros, czesciowo spalony, i wlozyla go do ust. -Wiesz, co bym zrobila na twoim miejscu? Zacisniete na zoltym filtrze wargi wygladaly jak para miniaturowych materacow wodnych, pokrytych blyszczacym niebieskim lukrem. -Co? Wyjela z torebki zapalniczke. Jedna z tych, ktore sprzedaja w sklepach z wyrobami tytoniopodobnymi. Slyszal, ze sklepy te rowniez maja byc zlikwidowane. Otworzyla ja z trzaskiem i zapalila papierosa. Zaciagnela sie, przytrzymala dym w plucach i wydmuchnela go, odwracajac glowe w bok. -Spieprzala stad w podskokach. Spojrzal na Szczesliwego Smoka i zobaczyl Duriusa rozmawiajacego z panna Praisegod Satansbane, kasjerka tej zmiany. Praisegod wykazywala ogromne poczucie humoru i Rydell podejrzewal, ze po prostu nie miala innego wyjscia, noszac takie nazwisko*. Jej rodzice nalezeli do jakiejs szczegolnie zjadliwej odmiany neopurytanow poludniowokalifornijskich i przybrali nazwisko Satansbane, jeszcze zanim urodzila im sie Praisegod. Rzecz w tym, tlumaczyla Rydellowi, ze nikt nie mial pojecia, co o-znacza drugi czlon jej nazwiska, wiec kiedy przedstawia sie komus, ten zazwyczaj sadzi, ze ma do czynienia z satanistka. Dlatego czesto uzywala nazwiska Proby, gdyz tak nazywal sie jej ojciec, zanim stal sie religijny. . Teraz Durius znowu cos powiedzial, a Praisegod odchylila glowe do tylu i rozesmiala sie. Rydell westchnal. Zalowal, ze to nie byl obchod Duriusa. - Posluchaj - powiedzial. - Wcale nie mowie ci, ze nie mozesz tu stac. Ten chodnik to publiczne miejsce. Chodzi tylko o wizerunek firmy. - Dopale tego papierosa - odparla - a potem zadzwonie do mojego adwokata. - Nie mozemy zalatwic tego po dobroci? - Hmm. Na jej twarzy pojawil sie szeroki, metalicznie niebieski, ociekajacy kolagenem usmiech Rydell obejrzal sie i zobaczyl, ze Durius daje mu znaki. Wskazywal na Praisegod, ktora trzymala telefon. Mial nadzieje, ze nie zadzwonili po policje. Przeczuwal, ze ta dziewczyna naprawde ma adwokata, a to nie spodobaloby sie panu Parkowi. Durius wyszedl na chodnik. - Do ciebie! - zawolal. - Mowi, ze z Tokio. - Przepraszam - rzekl Rydell i odwrocil sie. - Hej! - zawolala dziwka. - Co? - Obejrzal sie przez ramie. - Jestes fajny facet. 3. GLEBOKO Laney slyszy, jak jego szczyny z bulgotem splywaja do plastikowej litrowej butelki zamykanej na zakretke. Dziwnie sie czuje, kleczac tak w ciemnosci, i nie podoba mu sie, jak napelniana butelka rozgrzewa sie w jego dloni. Zamyka ja po omacku i stawia w kacie, ktory znajduje sie najdalej od jego glowy, kiedy spi. Rano zaniesie ja pod plaszczem do meskiego i oprozni. Stary wie, ze Laney jest zbyt chory, by za kazdym razem wyczolgiwac sie stad i isc dlugim korytarzem, wiec tak sie umowili. Laney sika do butelki i wynosi mocz, kiedy moze.Nie wie, dlaczego stary pozwolil mu tu zostac. Laney proponowal mu pieniadze, ale tamten jedynie robi swoje modele. Na wykonczenie jednego potrzebuje calego dnia i figurki zawsze sa doskonale. Tylko co z nimi robi po skonczeniu? I skad bierze elementy do ich skladania? Laney ma teorie, ze ten starzec jest mistrzem skladania modeli, istnym skarbem narodowym, ktoremu koneserzy nadsylaja modele z calego swiata, niecierpliwie czekajac, az mistrz zlozy je z niezrownana precyzja, zatopiony w medytacjach zen, byc moze pozostawiajac na kazdym jakas niewielka skaze, bedaca jednoczesnie jego podpisem i swiadectwem zrozumienia natury wszechswiata. Tego, ze w rzeczywistosci nic nie jest doskonale. Nic nie jest skonczone. Wszystko jest procesem, mowi sobie Laney, zapinajac rozporek i znow moszczac sie w brudnym gniezdzie ze spiworow. Jednak ten proces jest znacznie dziwniejszy, niz mozna by sobie zyczyc, rozmysla, podkladajac sobie pod glowe fald spiwora, przez ktory czuje tekture i twarde kafelki sciany korytarza. Mimo wszystko, mysli, musze tu byc. Jesli w Tokio jest jakies miejsce, gdzie nie znajda go ludzie Reza, to tylko to. Sam nie wie, jak sie tutaj dostal. Od kiedy dopadl go syndrom, wszystko wydaje sie dziwnie zamglone. Nastapila swego rodzaju transformacja, jakas calkowita zmiana percepcji. Za malo pamieci. Nic w niej nie pozostaje. Teraz zastanawia sie, czy w ogole zawarl jakas umowe ze starcem. Moze juz zaplacil czynsz, czy jak to nazwac. Moze to dlatego stary przynosi mu jedzenie i butelki z woda mineralna, a takze toleruje odor moczu. Laney mysli, ze to mozliwe, lecz nie jest pewny. Tutaj jest ciemno, ale on widzi kolory - poruszajace sie slabe rozblyski, pasy i punkciki. Jak odblask przeplywajacych po ekranie danych DatAmerica, wydaja sie trwale odcisniete na jego siatkowce. Zaden blysk nie dociera tu z korytarza na zewnatrz - pozaklejal wszystkie otwory czarna tasma - a swietlowka starego jest wylaczona. Zaklada, ze starzec spi, lecz nigdy nie widzial, by to robil, nigdy nie slyszal zadnego dzwieku wskazujacego na przejscie od skladania modeli do snu. Moze starzec spi, siedzac na swojej macie, z modelem w jednej, a pedzelkiem w drugiej rece. Czasem Laney slyszy muzyke z przyleglych kartonow, lecz dzwieki sa stlumione, jakby sasiedzi uzywali sluchawek. Nie ma pojecia, ilu ludzi mieszka na tym korytarzu. Wydaje sie, ze jest tu miejsce dla szesciu osob, ale widzial wiecej, a byc moze sypiaja tu na zmiane. Przez osiem miesiecy poznal niewiele japonskich slow i podejrzewal, ze nawet gdyby znal ten jezyk, okazaloby sie, ze oni wszyscy tutaj sa szaleni i rozmawiaja wylacznie o takich sprawach, o jakich rozmawiaja szalency. I oczywiscie kazdy, kto zobaczylby go teraz w goraczce i w gniezdzie ze spiworow, z goglami i komorkowym laczem modemowym oraz butelka stygnacych szczyn, jego rowniez wzialby za szalenca. Jednak nie jest wariatem. Wie to na pewno, pomimo wszystko. Teraz dopadl go syndrom, to, co czeka kazdego, na kim eksperymentowano w sierocincu w Gainesville, lecz Laney nie jest szalencem. Ma tylko obsesje. A ta obsesja przybrala w jego glowie konkretny ksztalt, wage i wyglad. On dobrzeja zna, potrafi odroznic ja od swojego ja, wiec w razie potrzeby cofa sie myslami i analizuje. Monitoruje ja. Sprawdza, czy nadal nie stala sie nim. To przypomina mu bol zeba lub ten jeden moment, kiedy byl zakochany, chociaz wcale tego nie chcial. Wtedy tez wciaz natrafial jezykiem na bolacy zab, a widok ukochanej za kazdym razem wywolywal te sama bolesna pustke. Jednakze z syndromem bylo zupelnie inaczej. Byl czyms odrebnym i nie mial nic wspolnego z nikim i niczym, co kiedykolwiek interesowalo Laneya. Kiedy to sie zaczelo, zakladal, ze bedzie zwiazane z Rei Toei, poniewaz byl z nia w bliskich stosunkach na tyle, na ile mozna zblizyc sie do kogos, kto nie istnieje. Rozmawiali prawie codziennie, Laney i idoru. I z poczatku, jak myslal teraz, byc moze chodzilo o nia, lecz potem bylo tak, jakby podazal za czyms przez strumienie danych, robiac to zupelnie bezwiednie, tak jak dlon odnajduje zwisajaca z ubrania nitke i zaczyna za nia ciagnac, prujac scieg. A on wyciagnal cos, co uznal za sens zycia. Ponadto znalazl Harwooda, ktory byl slawny, ale w taki sposob, w jaki po prostu musza byc slawne znane osobistosci. Harwooda, ktory - jak powiadano - powolal prezydenta. Harwooda, geniusza reklamy, spadkobierce Harwood Levine, najpotezniejszej firmy reklamowej na swiecie, ktora wyniosl na zupelnie nowe i znacznie powazniejsze szczyty, do krolestwa wladzy. A jednoczesnie jakims cudem nie padl ofiara trybow mechanizmu slawy, ktore, jak dobrze wiedzial Laney, miela nadzwyczaj drobno. Harwood, ktory byc moze - tylko byc moze - kierowal tym wszystkim, jakims cudem nigdy nie dal im sie pochwycic. Zdolal byc slawny, nie wydajac sie waznym, nie bedac osrodkiem niczego. Istotnie, nigdy nie przyciagal uwagi mediow, nie liczac faktu rozstania z Maria Paz, a i wtedy padewska gwiazda zawsze znajdowala sie na pierwszym planie, podczas gdy Cody Har-wood usmiechal sie z boku, z narkotycznych hipertekstowych odnosnikow: pieknosc i ten lagodny, tajemniczy, celowo wyprany z wszelkiej charyzmy miliarder. -Czesc - mowi Laney, zaciskajac palce na uchwycie mechanicznej latarki z Nepalu, topornego mechanizmu z dy namem ladowanym przez cos w rodzaju sprezynowych cegow. Sciskajac je miarowo, podnosi latarke, ktorej lekko przygasajace swiatlo ukazuje kartonowy sufit, caly oblepiony dziesiatkami malych prostokatnych naklejek, wyprodukowanych na zamowienie przez automat przy zachodnim wejsciu na stacje. Kazda z nich ukazuje inne zdjecie samotnika Harwooda. Laney nie pamieta, kiedy poszedl do automatu, wydal polecenie poszukiwania zdjec Harwooda i zaplacil za ich powielenie, ale widocznie tak zrobil. Poniewaz nie mogly znalezc sie tutaj w inny sposob. Tylko ze nie pamieta, jak odrywal papier od lepkich spodow i przyklejal zdjecia do sufitu. Ktos jednak musial tego dokonac. -Widze cie - mruczy Laney i rozluznia dlon, pozwalajac slabemu swiatlu zmetniec i zgasnac. 4. NIEOBECNOSC CENNYCH PRZEDMIOTOW Na Market Street bezimienny mezczyzna, ktory nawiedza l, wezly sieciowe Laneya, wlasnie zobaczyl dziewczyne. Martwa od trzydziestu lat, wychodzi zwawo jak nowo narodzona z wykonanych z brazu drzwi jakiegos biura brokerskiego. W tym momencie on przypomina sobie, ze ona nie zyje, w przeciwienstwie do niego, ze to jest juz nowy wiek i najwidoczniej inna dziewczyna, zupelnie mu nieznajoma, z ktora nigdy nie zamieni slowa. I mijajac ja w slabej chromatycznej mgielce zapadajacej nocy, sklania glowe w subtelnym holdzie zlozonym tamtej, dawno zmarlej. I wzdycha w swoim dlugim plaszczu oraz noszonej pod spodem uprzezy. Zrobiwszy jeden zrezygnowany wdech i wydech, przeciska sie przez tlum pracownikow wychodzacych ze swoich firm na pazdziernikowa ulice, idacych na drinka, kolacje lub do jakichkolwiek domow, w ktorych sa oczekiwani. Teraz ta, z ktora nie bedzie rozmawial rowniez znikla, co budzi w nim jakies uczucie, moze nie zal, lecz raczej swiadomosc wlasnego istnienia w tym swiecie i jego miastach, a szczegolnie w tym jednym miescie. Pod prawa pacha, dobrze ukryty i niczym spiacy nietoperz wiszacy do gory nogami, spoczywa noz ostry jak skalpel jednego z tych nielicznych chirurgow, ktorzy nadal uzywaja stalowych narzedzi. Przytrzymuja go trzy magnesy osadzone w prostej niklo- wanej rekojesci. Skosnie sciety czubek noza, przypominajacy dluto rzezbiarza, jest skierowany ku pulsujacej tetnicy pod pacha, jakby przypominajac mu, ze i jego zaledwie centymetry dziela od tego miejsca, do ktorego odeszla tamta utopiona dziewczyna, tak dawno, nie wiadomo kiedy. O innej krainie, ktora czeka. On jest dozorca drzwi do tej krainy. Wyjete spod pachy czarne ostrze staje sie kluczem. Kiedy trzyma je w dloni, ma w niej wiatr. I drzwi powoli otwieraja sie. Teraz jednak nie wyjmuje noza i przechodnie widza tylko siwowlosego mezczyzne o nobliwym wygladzie, w szarozielonym plaszczu barwy mchu, mrugajacego za okraglymi szklami okularow w zlotych oprawkach i podniesiona reka zatrzymujacego taksowke. Jakos jednak nie probuja sprzatnac mu jej sprzed nosa, co czesto sie tu zdarza. Mezczyzna mija ich, ma policzki przeciete glebokimi pionowymi bruzdami, jakby czesto sie usmiechal. Na jego ustach nie zauwazaja usmiechu. Tao, przypomina sobie, stojac w korku na Post Street, jest starsze od Boga. Widzi zebraka siedzacego pod witryna jubilera. Na wystawie sa male puste miejsca, swiadczace o nieobecnosci cennych przedmiotow zamknietych w sejfie na noc. Zebrak owinal nogi i stopy brazowa papierowa tasma, co dalo zadziwiajaco sredniowieczny efekt, jakby ktos czesciowo wyrzezbil rycerza z materialow biurowych. Smukle lydki, dlugie palce, elegancja proszaca o nagrode. Powyzej tasmy tulow mezczyzny jest rozmazana, niewyrazna plama, przytloczona przez niepowodzenia i betonowa sciane. Jego twarz ma kolor bruku, niewiadome cechy rasowe. Taksowka powoli posuwa sie naprzod. Czlowiek w lode-nowym plaszczu siega za pazuche i poprawia spoczywajacy na zebrach noz. Jest leworeczny i czesto mysli o takich drobiazgach. Dziewczyna, ktora utonela przed laty, juz znikla, porwana wirze miodowych wlosow i mniej bolesnych wspomnien tam, dokad jego mlodosc zmierza lagodna, lecz niepowstrzymana pala. Tak jest znacznie lepiej. Przeszlosc jest przeszloscia, a przyszlosc niewiadoma. Wazna jest tylko ta chwila i on wlasnie w niej chce byc. Pochyla sie i stuka w barwiona pancerna szybe, oddzielajaca f kierowce od pasazera. Prosi o podwiezienie na most. Taksowka zatrzymuje sie przed mokrym od deszczu lasem fjbetonowych zapor przeciwczolgowych, ogromnych romboidow ^poznaczonych plamami rdzy i pokrytych stylizowanymi inicja-, lami zapomnianych kochankow. To miejsce jest opiewane w licz-,nych balladach. -Prosze wybaczyc - mowi taksowkarz przez kilka warstw zbrojonego plastiku - ale czy na pewno mam pana tu wysadzic? To niebezpieczna okolica. Nie bede mogl na pana zaczekac. Rutynowe pytanie, bedace zabezpieczeniem przed ewentualnym procesem o odszkodowanie. -Dziekuje. Nic mi tu nie grozi. Jego angielszczyzna jest rownie poprawna jak komputerowe l tlumaczenie. Slyszy melodyjne dzwieki swych slow tlumaczonych na jakis azjatycki jezyk, ktorego nie rozpoznaje. Kierowca spoglada na niego piwnymi oczami, spokojnymi i obojetnymi za oslona gogli i pancernej szyby. Taksowkarz zwalnia magnetyczny zamek. Mezczyzna otwiera drzwi i wysiada z taksowki, wygladza-I jac plaszcz. Nad nim, za zaporami przeclwczolgowymi, wzno-ly sza sie nierowne i strome tarasy, spowijajace azurowa kon-I strukcje mostu. Ten slawny widok, ujmowany na niezliczonych i pocztowkach i bedacy wizytowka miasta, odrobine poprawia mu humor. Zamyka drzwi i taksowka odjezdza. Stoi, spogladajac na most, na srebrzysta dykte niezliczonych domkow. Ten widok przypomina mu slumsy Rio, chociaz w zupelnie innej skali. Te wtorne konstrukcje maja jakis basniowy wdziek, kontrastujacy z poezja naprzemiennego wznoszenia i opadania pierwotnego szkieletu mostu. Mieszkania - jesli naprawde sa to mieszkania - sa bardzo male, ograniczone do niezbednego minimum. Przypomina sobie, ze kiedys wjazd na most oswietlaly plonace pochodnie, chociaz teraz mieszkancy przewaznie przestrzegaja zalecen miejskiej komisji do spraw przeciwdzialania skazeniu srodowiska. -Plasu? W cieniu betonowego muru trzymala malenka fiolke. Na twarzy dostrzegl zlowrogi grymas zachety. Ten narkotyk powoduje stopniowy zanik dziasel zazywajacego, w wyniku czego nieliczni, ktorym udaje sie uniknac innych skutkow ubocznych, maja na twarzach charakterystyczny i okropny usmiech. Odpowiedzial na propozycje, przeszywajac ja morderczym spojrzeniem. Na chwile w jej oczach pojawil sie strach, potem znikl. Miodowe wlosy w glebinie. Spoglada na czubki swoich butow. Sa czarne i bardzo rowne na tle chaosu porozrzucanych smieci. Przechodzi nad pusta puszka po "Krolewskiej kobrze" i miedzy najblizszymi romboidami, zmierzajac w kierunku mostu. Nie jest przyjazny ten mrok, przez ktory idzie, poruszajac nogami w waskich spodniach. To puszcza, w ktorej wilki czyhaja na oslabiona owce. On nie obawia sie wilkow ani zadnych innych miejskich drapieznikow. On tylko je obserwuje, w danej chwili. Teraz jednak pozwala sobie popuscic wodze wyobrazni i myslec o tym, co zobaczy za ostatnimi romboidami: rozdziawiona paszcze mostu, brame marzen i wspomnien, gdzie handlarze ryb rozkladaja swoj towar na podlozu z brudnego lodu. Nieustanna krzatanine przybywajacych i odchodzacych, ktora szanuje jako puls miasta. I niespodziewanie wchodzi w krwawa plame swiatla, neonowa poswiate nad gladkim lukiem singapurskiego plastiku. Pogwalcone wspomnienie. Ktos przechodzi obok niego, za blisko, nie dostrzegajac go ; o wlos unikajac smierci, gdy magnesy puszczaja z cichym lKliknieciem. Jednak bezimienny mezczyzna nie wyjmuje noza Lpod plaszcza i pijak chwiejnie odchodzi, niczego nieswiadomy. l Mezczyzna wsuwa noz na miejsce i niewidzacym spojrze-|jiem wpatruje sie w reklame: wielkie litery napisu "Szczesliwy ISmok" wijace sie wokol wspornika lub filaru, przy ktorego fpodstawie rozsiadlo sie tuzin ekranow wideo. 5. SZUM MARIACHI -A wiec porzucila cie dla tego producenta telewizyjnego-powiedzial wielbiciel country, wsuwajac pollitrowa butel ke z resztka wodki za pasek niebieskich dzinsow, tak nowych i opietych, ze trzeszczaly, kiedy chodzil. Wygiety bok piersiowki doskonale wchodzi pod antyczna klamre pasa podobna do tabliczki na nagrobku. Rydell przypuszczal, ze ktos kiedys wygral ja na zawodach w lapaniu byka na lasso lub tym podobnej konkurencji. Nacisnal przycisk, opuszczajac nieco szybe, zeby wypuscic opary alkoholu. -Koordynatora produkcji - poprawil, majac nadzieje, ze pod wplywem wodki jego pasazer, niejaki Buell Creedmore, znow zasnie. Wieksza czesc podrozy wzdluz wybrzeza przespal, chrapiac donosnie, co wcale nie przeszkadzalo Rydellowi. Creedmore byl przyjacielem, a raczej znajomym, Duriusa Walkera. Durius byl przedtem handlarzem narkotykow w South Central i wpadl w nalog. Teraz, kiedy udalo mu sie wyleczyc, spedzal wiele czasu z innymi uzaleznionymi, usilujac im pomoc. Rydell zakladal, ze Buell Creedmore byl jednym z nich, chociaz dotychczas wydawal sie tylko alkoholikiem. -Zaloze sie, ze dala ci popalic - rzekl Creedmore, pi jacko mruzac oczy. Byl niski i drobny, o dobrze rozwinietej muskulaturze, ktorej nie zawdzieczal wizytom w silowni. Miesnie robotnika. To, co Rydell uznal za kilka warstw sztucznej opalenizny, pokrywalo niezdrowa bladosc. Tlenione wlosy z czarnymi odrostami zaczesane do gory i zwilzone jakims preparatem, co na-fiwalo mu wyglad czlowieka, ktory wlasnie wyszedl spod pry-ipiica. Niestety, bylo to zludzenie, a facet pocil sie jak mysz Dmimo wlaczonej klimatyzacji. - Coz - odparl Rydell - chyba miala prawo. - A co to za cholerne liberalne pieprzenie? - spytal Creed- are. Wyjal zza paska butelke i mruzac oczy, zmierzyl spoj- niem jej zawartosc jak ciesla sprawdzajacy poziom. Najwi-czniej nie byl zadowolony z inspekcji, gdyz ponownie we-chnal ja za gruba klamre. - Co z ciebie za mezczyzna? Rydell przez chwile rozwazal mysl, by zatrzymac woz na raju szosy, skuc Creedmore'owi gebe, zostawic go nieprzy-omnego na poboczu i jak najszybciej dojechac do San Fran-?isco. Nie zrobil tego jednak, a nawet nic nie powiedzial. -Cipodupiaste nastawienie, oto najwiekszy problem dzi- jsiejszej Ameryki. Rydell zastanawial sie nad nielegalnym chwytem, polaczo-m z silnym naciskiem na tetnice szyjna. Gdyby zastosowal itakie duszenie wobec Creedmore'a, ten moze nawet by tego pamietal. Jednakze nie stracilby przytomnosci na dlugo, a na f pewno nie na dostatecznie dlugi okres, a w Knoxville nauczono ; Rydella, ze nigdy nie da sie przewidziec reakcji pijanego. -Hej, Buell - zapytal Rydell - a czyj to wlasciwie sa mochod? Creedmore zamilkl. Wyraznie sie zaniepokoil. Rydell od poczatku zastanawial sie, czy pojazd nie jest kra-f dziony. Wolal o tym nie myslec, poniewaz potrzebowal trans-I portu do Polnocnej Kalifornii. Kwota, jaka otrzymal, odchodzac l ze Szczesliwego Smoka, nie wystarczala na bilet lotniczy, a poza tym musial bardzo uwazac z wydatkami, dopoki nie dowie I sie, czy ta historia Yamazakiego ma sens i czy zdola zarobic jakies pieniadze w San Francisco. Yamazaki to madry facet, powtarzal sobie Rydell. Wlasciwie nigdy sie nie dowiedzial, co naprawde robi Japonczyk. Yama- I zaki byl kims w rodzaju wolnego strzelca, antropologa studiu- jacego Amerykanow. Moze odpowiednikiem tych amerykanskich ekspertow, ktorych Singapurczycy oplacali, zeby podsuwali im takie pomysly, jak obchod chodnika przed supermarketem. Porzadny gosc z tego Yamazakiego, ale trudno powiedziec, skad naprawde pochodzi. Kiedy ostatni raz kontaktowal sie z Rydellem, chcial, by ten znalazl mu sieciowca, i Rydell podeslal mu Laneya, analityka, ktory wlasnie pozegnal sie ze Slitscanem i krecil sie wokol Chateau, po uszy w dlugach. La-ney przyjal prace i wyjechal do Tokio, a Rydell zostal wylany z pracy za - jak to nazwano - spoufalanie sie z goscmi. W ten sposob Rydell zostal nocnym straznikiem w supermarkecie za to, ze probowal pomoc Yamazakiemu. Teraz jechal turystycznym hawkerem-aichi po Piatce, jako wynajety kierowca, nie majac pojecia, co go czeka, i mimo woli zastanawiajac sie, czy czasem nie przemyca skradzionego wozu przez granice stanu. A wszystko dlatego, ze ten sam Ya-mazaki zawiadomil go, iz przebywajacy w Tokio Laney chce go zatrudnic do jakiejs pracy w terenie. Wlasnie tak nazwal to Yamazaki: "praca w terenie". A to, po rozmowie z Duriusem, wystarczylo Rydellowi. Szczesliwy Smok zaczal nuzyc Rydella. Nie ukladala mu sie wspolpraca z panem Parkiem i kiedy po obchodzie szedl na przerwe, byl okropnie przygnebiony. Plac, na ktorym postawiono Szczesliwego Smoka, wycieto w zboczu pagorka, ktore w pewnym miejscu tworzylo niemal pionowe urwisko, zabezpieczone przed trzesieniami ziemi jakims dziwnym, szarym, gumowatym polimerem - polplynna masa, ktora wiazala glebe i wchlaniala niczym rozgrzana smola wszystko, co w nia wrzucono. W tym polimerze tkwilo mnostwo kolpakow samochodowych, poniewaz plac poprzednio pelnil role parkingu. Kolpakow, butelek i innego smiecia. W depresji, jaka zaczela ogarniac go podczas przerw, Rydell bral garsc kamieni i rzucal nimi z calej sily w polimer. Uderzaly z cichym plasnieciem i znikaly bez sladu. Wpadaly w plastyczna mase, ktora wchlaniala je, jakby ich nigdy nie bylo. Rydell zaczal postrzegac to jako sym- czegos znacznie wazniejszego. Widzial siebie jako jeden iz tych kamieni, przelatujacych przez swiat, a zycie jako polimer, zamykajacy sie za nim i zacierajacy wszelkie slady jego ist- Kiedy Durius robil sobie przerwe i przychodzil powiedziec l Rydellowi, zeby wracal do sklepu, czasem zastawal go tam Wrzucajacego kamieniami. -Celuj w jakis kolpak - radzil mu. - Albo w butelke. Rydell jednak nie chcial. Gdy opowiedzial Duriusowi o Yamazakim, Laneyu i pie-I niadzach, jakie byc moze moglby zarobic w San Francisco, kolega wysluchal go uwaznie, zadal kilka pytan, a potem poil radzil mu wziac to zlecenie. i - A co z praca w sklepie? - zapytal Rydell. - W sklepie? W tym szambie? Zwariowales? - Ma pewne plusy - odparl Rydell. - Probowales korzystac z opieki zdrowotnej, jaka ci gwa rantuja? Musialbys w tym celu pojechac do Tijuany. - Hmm - mruknal Rydell. - Nie chce rzucac pracy. -To dlatego, ze dotychczas zawsze ciebie wyrzucali - | wyjasnil mu Durius. - Widzialem twoj zyciorys. -Tak wiec Rydell wreczyl panu Parkowi wypowiedzenie, a pan Park natychmiast go wylal, wyliczajac liczne uchybienia przeciwko regulaminowi Szczesliwego Smoka, wlacznie z udzieleniem pomocy ofierze wypadku samochodowego na Sunset, ktora zdaniem pana Parka mogla wytoczyc macierzystej firmie proces o wysokie odszkodowanie. -Przeciez weszla tu o wlasnych silach - zaprotestowal Rydell. - A ja tylko dalem jej butelke mrozonej herbaty i wez- |, walem drogowke. - Sprytny prawnik mogl twierdzic, ze zimna herbata wy wolala wstrzas. - Gowno prawda. Jednak pan Park wiedzial, ze jesli wyleje Rydella, bedzie mogl mu zaplacic mniej, niz gdyby pracownik sam sie zwolnil. Praisegod, ktora strasznie przezywala, kiedy ktos odchodzil, rozplakala sie i mocno usciskala Rydella, a gdy opuszczal sklep, wsunela mu do kieszeni brazylijskie okulary przeciwsloneczne z wbudowanym GPS-em, telefonem i radiem - niemal najdrozszy artykul, jaki sprzedawano w Szczesliwym Smoku. Ry-dell nie chcial ich przyjac, poniewaz wiedzial, ze bedzie ich brakowalo przy nastepnej inwentaryzacji. -Pieprzyc inwentaryzacje - powiedziala Praisegod. Wrociwszy do swojego mieszkania nad garazem pani Sie- kevitz, szesc przecznic dalej i niedaleko Sunset, Rydell wyciagnal sie na waskim lozku i probowal wlaczyc radio w okularach. Jedyne, co zdolal zlapac, to cichy szum przerywany urywkami muzyki przypominajacej solowki mariachi. Lepiej poszlo mu z GPS-em i niewielka klawiatura wbudowana przy prawej skroni. Pietnastokanalowy odbiornik wydawal sie w pelni sprawny, ale instrukcja byla wyjatkowo kiepsko przetlumaczona, a jedynym obrazem, jaki zdolal uzyskac, byl plan Rio, nie Los Angeles. Mimo wszystko, zdejmujac okulary, postanowil je zatrzymac. Nagle zapiszczal telefon w lewej czesci oprawki, wiec Rydell ponownie zalozyl okulary. - Tak? - Czesc, Rydell. - Czesc, Durius. - Chcesz pojechac do Polnocnej Kalifornii pieknym no wym wozem? - Kto jedzie? - Niejaki Creedmore. Znajomy znajomego. Rydell mial wujka, ktory byl masonem, o czym przypomnial sobie, slyszac wyjasnienie Duriusa. - Ach tak? Pytam, czy facet jest w porzadku? - Pewnie nie - odparl wesolo Durius - i dlatego po trzebuje kierowcy. Ten trzyletni wozek trzeba tam przewiezc, a Creedmore mowi, ze sam boi sie jechac. Byles kiedys kie rowca, no nie? - Taak. -No, przejazd za friko. Wszystko oplaca Creedmore. I w ten sposob Rydell znalazl sie za kierownica dwumiej-l scowego hawkera-aichi, jednego z tych nisko zawieszonych kll-;,now z polimerow o wysokiej wytrzymalosci, ktory bez pasazerow wazyl zapewne tyle, co dwa male motocykle. Wydawalo sie, ze wykonano go bez uzycia jakichkolwiek metali, | tylko z wielu warstw pianki wzmocnionej wloknami weglo-1 wymi. Silnik znajdowal sie z tylu, a ogniwa rozmieszczono w plastiku pelniacym jednoczesnie role karoserii i ramy. Rydell , wolal nie myslec o tym, co sie stanie, jesli uderzy sie w cos ' takim pojazdem. Samochod byl piekielnie cichy, latwy w prowadzeniu i szybki jak wicher, kiedy juz sie rozpedzil. Przypominal Rydellowi rower, na ktorym jezdzi sie w pozycji lezacej, tyle ze nie musial pedalowac. - Nie powiedziales mi, czyj to samochod - przypomnial Creedmore'owi, ktory pochlonal reszte wodki. - Mojego przyjaciela - odparl Creedmore, otwierajac bocz ne okienko i wyrzucajac pusta butelke. - Hej - rzekl Rydell. - Jak cie zlapia, wlepia ci dziesiec tysiecy dolarow grzywny. - Moga pocalowac nas w dupe, ot co - stwierdzil Creed more. - Sukinsyny - dodal, zamknal oczy i zasnal. Rydell przylapal sie na tym, ze znow zaczal myslec o Che-vette. Zalowal, ze dal sie namowic na rozmowe o niej. Wiedzial, ze nie chce o tym myslec. Po prostu jedz, powiedzial sobie. Na brazowym wzgorzu po prawej zobaczyl biale maszty elektrowni wiatrowej, w poznym popoludniowym sloncu. Po prostu jedz. 6. SILENCIO Silencio nosi towar. Jest najmniejszy, wyglada prawie jak dzieciak. Nie zazywa, a jesli zlapia go gliny, nie bedzie mowil. Przynajmniej nie o towarze.Silencio juz od pewnego czasu chodzil za Katonem i Playboyem, obserwujac, jak cpaja i zdobywaja pieniadze potrzebne im na towar. Raton robi sie grozny, kiedy jest na glodzie, i Silencio nauczyl sie trzymac wowczas z daleka od niego, poza zasiegiem nog i piesci. Raton ma wydluzona, waska czaszke i nosi szkla kontaktowe z pionowymi zrenicami, jak waz. Silencio czesto zastanawia sie, czy Raton chcial wygladac jak szczur, ktory zezarl weza. Moze ten waz wyziera z jego oczu. Playboy twierdzi, ze Raton ma w swoich zylach krew Chupacabra z Watsonville, a oni wszyscy tak wygladaja. Playboy jest wiekszy, odziany w dlugi prochowiec, ktory nosi do dzinsow i starych buciorow. Ma wasy w stylu Pancho Yilli, zolte lotnicze okulary i czarny kapelusz. Jest milszy dla Silencia, kupuje mu na straganach burritos, wode, prazona kukurydze, a czasem fajny sok zrobiony z owocow. Silencio zastanawia sie, czy Playboy jest jego ojcem. Nie wie, kto nim jest. Jego matka jest stuknieta i zostala w Los Projectos. Tak naprawde Silencio nie wierzy, zeby Playboy byl jego ojcem, poniewaz pamieta, jak poznal go na targowisku przy Bryant Street, zupelnie przypadkowo, ale czasem dziwi sie, dlaczego Playboy kupuje mu jedzenie. Silencio siedzi, - patrzac, jak Raton i Playboy cpaja za pu- ym straganem pachnacym jablkami. Raton trzyma w ustach ila latarke, zeby widziec, co robi. Jest ciemna noc, a Raton pnie cienka plastikowa rurke tym specjalnym nozem o rekojesci fdluzszej od zakrzywionego ostrza. Wszyscy trzej siedza na pla-jjBtikowych skrzynkach. Raton i Playboy zazywaja sciemniacz dwa lub trzy razy dzien- nie, we dnie i w nocy. Przy trzech porcjach sciemniacza musza lykac tez rozjasniacz. Ten jest drozszy, ale jesli lykasz za duzo sciemniacza, zaczynasz gadac za szybko i widziec zjawy. Playboy nazywa to "rozmowa z Jezusem", a dzialanie rozjasniacza ,'- "spacerem z krolem". Tylko ze wcale nie chodza: po roz-yasniaczu nieruchomieja, milkna i zasypiaja. Silencio woli te i noce, kiedy zazywaja rozjasniacz. Wie, ze kupuja rozjasniacz od pewnego czarnoskorego, a sciemniacz od bialego, ale uwaza, iz te zagadke przedstawia obrazek, , jaki Raton ma zawieszony na lancuszku, ktory nosi na szyi: czarna i biala lza zlaczone ze soba w owal, w bialej tkwi malenki czarny krazek, a w czarnej bialy. Aby zdobyc pieniadze, rozmawiaja z ludzmi, zazwyczaj w ciemnych zaulkach, a ludzie sa przestraszeni. Czasem Raton pokazuje im inny noz, podczas gdy Playboy trzyma ich za rece, zeby nie mogli sie ruszac. Pieniadze maja postac malych plastikowych tabliczek z ruchomymi obrazkami. Silencio chcialby je zatrzymac po wykorzystaniu, ale nie moze. Playboy wyrzuca je, a przedtem starannie wyciera. Wpycha je miedzy kratki sciekowe ulicznych kanalow. Nie chce zostawiac na nich sladow ' swoich palcow. Czasem Raton rani ludzi, zeby wyjawili za-I klecia, ktore sprawiaja, ze ruchome obrazki przynosza pieniadze. Te zaklecia to imiona, litery lub liczby. Silencio pamieta kazde zaklecie, ktore poznali Raton i Playboy, ale oni o tym |: nie wiedza. Gdyby im o tym powiedzial, mogliby sie zloscic. Wszyscy trzej spia w pokoju w misji. Playboy sciaga z lozka materac i kladzie go na podlodze. Spi na jednej polowie lozka, a Raton na drugiej. Silencio spi na podlodze. Raton przecial rurke i kladzie p