GIBSON WILLIAM Wszystkie Jutra 1. KARTONOWE MIASTO lacza wideo mruga do niego znaczaco, gdy matka z determinacja pcha wozek w dal.Przez wieczorna fale nie rejestrowanych, nie rozpoznanych twarzy, posrod spieszacych czarnych butow i zwinietych parasoli, w tlumie opuszczajacym sie jak jeden makroorganizm w duszne wnetrze stacji, Shinya Yamazaki idzie, z notebookiem troskliwie wcisnietym pod pache, jakby to byla gablotka z jakims skromnym, lecz niezle adaptujacym sie gatunkiem morskiego stworzenia. Nawykly radzic sobie ze sterczacymi lokciami, reklamowkami pekatymi od zakupow w sklepach Ginzy, kanciastymi dyplomatkami, Yamazaki ze swym niewielkim brzemieniem informacji schodzi w neonowa czelusc, ku oazie wzglednego spokoju, jaka jest wykafelkowany korytarz laczacy dwa rownolegle biegi ruchomych schodow. Glowne filary, spowite w zielone ceramiczne kokony, podtrzymuja sklepienie pokryte zaroslami zakurzonych wentylatorow, wykrywaczy dymu, glosnikow. Za tymi filarami, pod odlegla sciana, kartony porzuconych opakowan tula sie dlugim rzedem do siebie - prowizoryczne schronienia bezdomnych. Yamazaki przystaje i w tym momencie zalewa go fala zgielku, nie powstrzymywana dluzej przez poczucie misji. Z calego serca pragnie byc w tym momencie gdzie indziej. Krzywi sie okropnie, gdy modnie ubrana mloda matka, w mikroporowych szatach od Chanela, przejezdza mu po palcach trojkolowym wozkiem. Mamroczac wymuszone przeprosiny, Yamazaki przez elastyczne zaslony z jakiegos rozowa-wego plastiku dostrzega malego pasazera; poswiata wyswiet- Yamazaki wzdycha bezglosnie i kusztyka w kierunku kartonowych pudel. Przelotnie zastanawia sie, co sobie pomysla podrozni, widzac, jak wchodzi do piatego kartonu z lewej. Pudlo ledwie siega mu do piersi i jest dluzsze od innych, dziwnie podobne do trumny, z brudna od palcow klapa bialej tektury pelniaca role drzwi. Moze nie zauwaza, mysli. Tak jak on nigdy nie widzial nikogo wchodzacego do tych kartonowych pudel lub wychodzacego z nich. Jakby ich mieszkancy stali sie niewidzialni w procesie transformacji, pozwalajacym takim tworom istniec na terenie stacji. Yamazaki studiuje socjologie egzystencjalna i takie procesy sa przedmiotem jego szczegolnego zainteresowania. Teraz waha sie, powstrzymujac chec zdjecia butow i umieszczenia ich obok pary dosc brudnych sandalow z zoltego plastiku, stojacych na starannie zlozonym arkuszu papieru do pakowania. Nie, mysli, wyobrazajac sobie, ze zaskoczony w tym kartonowym labiryncie musialby stawic czolo jakims tajemniczym wrogom. Lepiej nie napotykac ich boso. Ponownie wzdycha i opada na kolana, zaciskajac w dloniach notebook. Przez chwile kleczy, slyszac pospieszne kroki przechodzacych za jego plecami ludzi. Potem kladzie notebook na ceramicznych plytkach posadzki i popycha go naprzod, pod tekturowa klape, po czym wchodzi pod nia na czworakach. Ma gleboka nadzieje, ze znalazl wlasciwy karton. Zastyga w nieoczekiwanie jasnym i cieplym wnetrzu. Pojedyncza jarzeniowka z sila pustynnego slonca oswietla malenkie pomieszczenie. W nie wietrzonym wnetrzu jest cieplo jak w terrarium. -Wejdz - mowi starzec po japonsku. - Nie zostawiaj na zewnatrz wypietego tylka. Ma na sobie tylko przepaske biodrowa, zrobiona z tego, co niegdys moglo byc czerwonym bawelnianym podkoszulkiem. Siedzi ze skrzyzowanymi nogami na wystrzepionej, upstrzonej plamami farby macie ze slomy ryzowej. W jednej dloni trzyma jaskrawo pomalowana figurke, a w drugiej cienki pedzelek. Yamazaki widzi, ze jest to jakis model - robota lub wojskowego egzoszkieletu. W jasnym swietle lsni srebrzyscie, niebiesko i czerwono. Na macie leza porozkladane narzedzia: skalpel, nozyce do ciecia blachy, rolka papieru sciernego. Starzec jest bardzo chudy i gladko ogolony, lecz ma za dlugie wlosy. Siwe pasma opadaja mu na ramiona, a wargi sa wykrzywione w grymasie permanentnej dezaprobaty. Na nosie ma okulary w solidnych oprawkach z czarnego plastiku i z archaicznie grubymi szklami, w ktorych odbija sie swiatlo. Yamazaki poslusznie wchodzi do pudla i czuje, jak klapa zamyka sie za nim. Pozostajac na czworakach, powstrzymuje sie od zwyczajowego uklonu. -On czeka - mowi starzec z pedzelkiem uniesionym nad figurka. - Tam. Porusza tylko glowa. Yamazaki zauwaza, ze karton zostal wzmocniony rurami do przesylek pocztowych wedlug tradycyjnej japonskiej metody budownictwa wspornikowo-krokwiowego. Rury polaczono ze soba kawalkami polipropylenowej tasmy. W tak ciasnej przestrzeni zgromadzono zbyt wiele przedmiotow. Na kartonowych polkach leza reczniki, koce, garnki, ksiazki - i stoi maly telewizor. - Tam? - Yamazaki wskazuje na to, co bierze za na stepne drzwi, ktore przypominaja wejscie do kurnika i zaslo niete sa prostokatem brudnej, cytrynowozoltej koldry ze sztu cznej pianki, z rodzaju tych, jakie znajduje sie w hotelowych kapsulach. Jednak pedzelek juz dotyka figurki i starzec, sku piony na swej czynnosci, zapomina o obecnosci przybysza. Ya mazaki na czworakach gramoli sie przez absurdalnie ciasne wnetrze i odsuwa prostokat materialu. Ciemnosc. - Laney-san? Widzi cos, co wyglada na pomiety spiwor. Czuje mdlacy odor... _ Tak? - Ktos kaszle. - Wejdz. Zaczerpnawszy tchu, Yamazaki wpelza do srodka, popychajac przed soba notebook. Kiedy cytrynowozolty koc zaslania wejscie, jasne swiatlo saczy sie przez syntetyczny material i cienka pianke, niczym blask tropikalnego slonca, widziany z glebi jakiejs koralowej groty. -Laney? Amerykanin jeczy. Chyba usiluje sie przewrocic na drugi bok albo usiasc. Yamazaki nie potrafi tego stwierdzic. Cos zaslania oczy Laneya. Yamazaki dostrzega mrugajace na czerwono diody, kable, slaba poswiate interfejsu, odbita cienka linia na sliskiej od potu kosci policzkowej mezczyzny. - Siedze w tym gleboko - mowi Laney i kaszle. - W czym? - Nie sledzili cie, prawda? - Nie sadze. - Wiedzialbym, gdyby bylo inaczej. Nagle Yamazaki czuje pot splywajacy mu spod pach po zebrach. Stara sie oddychac spokojniej. Powietrze jest stechle, cuchnace. Przypomina sobie o siedemnastu znanych szczepach pratkow gruzlicy, opornych na wszelkie antybiotyki. Laney oddycha chrapliwie. - Jednak nie szukaja mnie, prawda? - Nie - odpowiada Yamazaki. - Szukaja jej. - Nie znajda - mowi Laney. - Nie tutaj. Ani nigdzie. Nie teraz. - Dlaczego uciekles, Laney? - Syndrom - mowi Laney i znowu kaszle, a Yamazaki czuje lekkie, mocne wibracje nadjezdzajacego gdzies w glebi stacji skladu, nie mechaniczne wstrzasy, lecz potezne pulso wanie wypychanego powietrza. - W koncu mnie dopadl. To 5-SB. Efekt kroczacy. - Dlatego kaszlesz? - Yamazaki czuje nieprzyjemny ucisk nowych szkiel kontaktowych. - Nie - odpowiada Laney i kaszle w swoja blada, pod niesiona dlon. - To inne swinstwo. Tam wszyscy to maja. - Martwilem sie, kiedy zniknales. Zaczeli cie szukac, ale kiedy ona znikla... - Wtedy gowno naprawde wpadlo w wentylator. - Gowno? Laney podnosi reke i sciaga pekaty, staromodny wizjer. Yamazaki nie widzi nagrania, lecz migotliwe swiatlo ekranu ukazuje podkrazone oczy Laneya. - Wszystko sie zmieni, Yamazaki. Dochodzimy do matki wszystkich wezlow sieciowych. Widze to, nawet teraz. Zmieni sie wszystko. - Nie rozumiem. - Wiesz, co jest najzabawniejsze? Nie zmienilo sie wtedy, kiedy przewidywali. Milenium bylo chrzescijanskim swietem. Pogrzebalem w historii, Yamazaki. Sprawdzilem wezly. Taki jak teraz, po raz ostatni wystapil w tysiac dziewiecset jedena stym roku. - A co wydarzylo sie w tysiac dziewiecset jedenastym? - Wszystko sie zmienilo. - Jak? - Po prostu. Tak to dziala. Teraz to widze. - Laney - mowi Yamazaki. - Kiedy powiedziales mi o efekcie kroczacym, twierdziles, ze ofiary, obiekty badania, ogarnela obsesja na tle jakiejs osobistosci. - Tak. - Masz obsesje na jej punkcie? Lany spoglada na niego oczami oswietlonymi poswiata migajacych danych. - Nie. Nie na jej punkcie. Na punkcie faceta o nazwisku Harwood. Cody Harwood. Zwykle pojawiaja sie razem. W San Francisco. I jeszcze ktos. Pozostawia cos w rodzaju negatyw nych sladow: trzeba wyciagac wnioski z jego nieobecnosci... - Po co mnie tu sciagnales, Laney? To okropne miejsce. Chcesz, zebym pomogl ci uciec? - Yamazaki mysli o ostrzach szwajcarskiego wojskowego scyzoryka, ktory ma w kieszeni. Jedno z nich jest zabkowane i bez trudu moglby wyciac nim otwor w kartonowej scianie. Jednak psychologiczne oddzialywanie jest silne, zbyt silne, i powstrzymuje go. Yamazaki czuje, ze jest bardzo daleko od Shinjuku, Tokio, od wszystkiego. Czuje won potu Laneya. - Jestes chory. - Rydell - mowi Laney, ponownie zakladajac gogle. - Ten gliniarz do wynajecia z Chateau. Ten, ktorego poznales. O ktorym opowiadales mi w Los Angeles. - Tak? - Potrzebny mi czlowiek tam, na miejscu, w San Fran cisco. Zdolalem przekazac troche pieniedzy. Nie sadze, zeby zdazyli je wytropic. Pogmeralem w sektorze bankowym Dat- America. Znajdz Rydella i powiedz mu, ze moze sobie je wziac jako zaliczke. - Za co? Laney potrzasa glowa. Przewody gogli wija sie w ciemnosci jak weze. - Musi tam byc, to wszystko. Cos sie zdarzy. Wszystko sie zmieni. - Laney, jestes chory. Pozwol mi zabrac cie... - Z powrotem na wyspe? Tam nic nie ma. I juz nie bedzie, poniewaz ona odeszla. Yamazaki wie, ze to prawda. - Gdzie jest Rez? - pyta Laney. - Kiedy doszedl do wniosku, ze ona znikla, wyruszyl w podroz po panstwach Kombinatu. Laney w zadumie kiwa glowa, przy czym gogle nadaja mu w ciemnosci wyglad modliszki. - Znajdz Rydella, Yamazaki. Powiem ci, jak moze pobrac pieniadze. - Dlaczego? - Poniewaz on jest tego czescia. Czescia wezla. Pozniej Yamazaki stoi, spogladajac na wiezowce Shinjuku, sciany migajacych swiatel, znakow i znaczkow, pnacych sie ku niebu w nie konczacym sie rytualnym tancu popytu i podazy. Ogromne twarze wypelniaja ekrany, ikony piekna straszliwego, a jednoczesnie banalnego. Gdzies pod jego nogami Laney kuli sie i kaszle w swoim kartonowym schronieniu, a dane DatAmerica ciaglym strumieniem przeplywaja przed jego oczami. Laney jest jego przyjacielem i ten przyjaciel zle sie czuje. Szczegolny dar Laneya jest rezultatem eksperymentow z substancja 5-SB, prowadzonych w federalnym sierocincu na Florydzie. Yamazaki widzial, co Laney potrafi robic z danymi i co dane potrafia uczynic z Laneyem. Nigdy wiecej nie ma ochoty tego ogladac. Gdy odrywa wzrok od tych scian swiatla, od sztucznych twarzy, czuje ruchy swoich szkiel kontaktowych, dopasowujacych sie do nowej glebi pola widzenia. Wciaz go to denerwuje. Niedaleko stacji, na bocznej i jasnej jak w bialy dzien uliczce, znajduje kiosk, w ktorym sprzedawano anonimowe karty kredytowe. Nabywa jedna. W innym kiosku kupuje za nia jednorazowy telefon wystarczajacy na polgodzinne polaczenie Tokio - LA. Pyta notebook o numer telefonu Rydella. 2. SZCZESLIWY SMOK -Heroina - stwierdzil Durius Walker, kolega Rydella z ochrony Szczesliwego Smoka przy Sunset - to opium dla mas.Durius wlasnie skonczyl zamiatac. Ostroznie trzymal wielki przemyslowy odkurzacz, kierujac sie do wbudowanego w sciane pojemnika na odpadki, na ktorym umieszczono kolczasty symbol ostrzezenia przed materialem zakaznym, jaki widuje sie w szpitalach. Tam wrzucali znalezione igly. Przecietnie bylo ich piec lub szesc tygodniowo. Rydell nigdy nikogo nie przylapal na dawaniu sobie w zyle, chociaz przypuszczal, ze czasem robiono to w sklepie. Wygladalo na to, ze ludzie rzucaja zuzyte strzykawki na podloge, zazwyczaj przy kocim zarciu. Zamiatajac Szczesliwego Smoka, mozna bylo znalezc przerozne rzeczy: pigulki, zagraniczne monety, szpitalne bransoletki identyfikacyjne, pomiete banknoty z krajow, w ktorych nadal ich uzywano. Tylko ze wcale nie mial ochoty grzebac w tych smieciach. Kiedy sprzatal, zakladal takie same kevla-rowe rekawice, jakie teraz mial na rekach Durius, a pod nie drugie, gumowe. Podejrzewal, ze Durius nie mylil sie, co dawalo do myslenia: mimo ze wszedzie bylo mnostwo nowych substancji odurzajacych, ludzie nie zapominali o tych, ktore byly na rynku od zawsze. Wystarczylo na przyklad zakazac sprzedazy papierosow, a ludzie zaraz znalezli jakis sposob, zeby nadal palic. Szczesliwy Smok nie mial zezwolenia na sprzedaz bibulek do skretow, ale robil swietny interes na meksykanskich papiero- wych papilotach, ktore rownie dobrze nadawaly sie do tego celu. Najbardziej popularny gatunek nosil nazwe "Biggerhair" l i Rydell zastanawial sie, czy ktokolwiek uzywal tych walkow do krecenia wlosow. A poza tym, w jaki sposob mozna nawinac wlosy na takie male prostokaciki bibulki? -Jeszcze dziesiec minut - rzucil przez ramie Durius. - Chcesz zrobic obchod? O czwartej rano jeden z nich wychodzil na dziesieciominu-towa przerwe na zaplecze. Jesli Rydell zrobi obchod, pierwszy pojdzie na przerwe, a dopiero potem zluzuje Duriusa. Obchod zostal wprowadzony za rada amerykanskiego zespolu kulturo-znawcow, zatrudnianych przez macierzysta korporacje Szczesliwego Smoka, majaca siedzibe w Singapurze. Pan Park, kierownik nocnej zmiany, wyjasnil to Rydellowi, zaznaczajac kolejne punkty w swoim notebooku. Podkreslal wage swych slow, postukujac w kazdy kolejny paragraf, i wydawal sie potwornie znudzony, lecz Rydell podejrzewal, ze byla to tylko poza, gdyz pan Park byl strasznym formalista. -Aby dowiesc, jak bardzo Szczesliwy Smok troszczy sie o bezpieczenstwo sasiadow, sluzba ochrony ma kazdej nocy patrolowac ulice przed sklepem. Rydell pokiwal glowa. -Nie nalezy zbyt dlugo pozostawac poza sklepem - dodal pan Park, dla wyjasnienia. - Piec minut. Tuz przed przerwa. Pauza. Stuk. - Obecnosc sluzby ochrony Szczesliwego Smoka bedzie dowodem przyjazni i wrazliwosci na miejscowe zwyczaje. - Co to oznacza? - Jesli ktos bedzie tam spal, usuniecie go. Przyjaznie. Zo baczycie przechadzajaca sie dziwke, powiecie jej "czesc", jakis zarcik i kazecie odejsc. - Boje sie tych panienek - odparl ze smiertelnie powazna mina Rydell. - W czasie swiat przebieraja sie za renifery Swie tego Mikolaja. - Zadnych dziwek przed Szczesliwym Smokiem. - A wrazliwosc na miejscowe zwyczaje? - Powiedz jakis zart. Dziwki lubia zarty. - Moze w Singapurze - rzekl Durius, kiedy Rydell po wtorzyl mu polecenia Parka. - On nie jest z Singapuru - powiedzial Rydell. - Po chodzi z Korei. - A zatem chca po prostu, zebysmy pokazali sie i oczyscili chodnik, przyjaznie i wrazliwie? -I opowiedzieli jakis dowcip. Durius zmruzyl oczy. - Wiesz, jacy ludzie kreca sie przed supermarketem przy Sunset o czwartej nad ranem? Dzieciaki na haju, zacpane po uszy, ktorym roja sie filmy o potworach. Zgadnij, kto bedzie potworem? Ponadto znajdziesz tam i starszych socjopatow, za zywajacych silniejsze srodki i majacych bardziej skompliko wane wizje... - No i co? - Mamy podcierac im tylki - rzekl Durius. - Myslec perspektywicznie. -Jak mus, to mus. Nie ma sprawy. Durius, spojrzal na Rydella. - Ty pierwszy. Pochodzil z Compton i byl jedynym znanym Rydellowi rodowitym mieszkancem Los Angeles. - Jestes wiekszy. - Wzrost to nie wszystko. - Jasne - mruknal Rydell. Cale lato Rydell i Durius pracowali na nocnej zmianie w Szczesliwym Smoku, zbudowanym gdzie indziej i przeniesionym przez helikoptery na dawny platny parking przy Sunset. Przedtem Rydell pracowal jako nocny straznik w Chateau, przy tej samej ulicy, a wczesniej byl kierowca wozu patrolowego IntenSecure. Jeszcze wczesniej, o czym staral sie nie myslec zbyt czesto, przez krotki czas byl policjantem w Knoxville w stanie Tennessee. Prawie dwukrotnie stal sie gwiazda "Gliniarza w opalach", programu, na ktorym sie wychowal i ktorego teraz udawalo mu sie prawie nigdy nie ogladac. Nocna praca w Szczesliwym Smoku byla ciekawsza niz sie spodziewal. Durius twierdzil, ze to dlatego, ze byl to jedyny sklep w promieniu okolo dwoch kilometrow, ktory sprzedawal wszystko, czego ludzie potrzebowali - legalnie lub nie. Dania do mikrofalowki, zestawy diagnostyczne na wiekszosc wystepujacych chorob, paste do zebow, wszystkie mozliwe artykuly jednorazowego uzytku, karty sieciowe, gumy, wode w butelkach... Szczesliwe Smoki byly w calej Ameryce, a nawet na calym swiecie, czego dowodzilo wyswietlane na zewnatrz interaktywne wideo Globalnego Szczesliwego Smoka. Musial je minac kazdy wchodzacy i wychodzacy, chcac nie chcac ogladajac jeden z tuzina Szczesliwych Smokow, z ktorym w danym momencie polaczyla sie franchisingowa filia przy Sunset: w Paryzu, Houston czy gdziekolwiek. Obrazy zmienialy sie co trzy minuty, gdyz praktyka wykazala, ze wydluzenie tego czasu prowokuje nudzacych sie nastolatkow do uprawiania seksu przed kamerami. Teraz tylko czasem przez chwile widac bylo ob-sciskujace sie pary. Znacznie czesciej, tak jak teraz, kiedy Rydell wyszedl na obchod, a kamera pokazywala centrum Pragi, na ekranie pojawial sie jakis pierdola i pokazywal palec. -Ja ciebie tez - rzekl Rydell do nieznajomego Czecha, wzruszajac ramionami w jaskraworozowej kamizelce Szczesliwego Smoka, ktora musial nosic na sluzbie. Nie mial nic przeciwko temu, chociaz wygladala koszmarnie: byla kuloodporna, z wyciaganym kevlarowym kolnierzem, ktory zapinalo sie pod szyja w razie klopotow. Pewien wyjatkowo nieprzyjaznie nastawiony klient z ceramicznym nozem sprezynowym usilowal przebic wymalowany na plecach Rydella emblemat Szczesliwego Smoka juz podczas drugiego tygodnia jego pracy w supermarkecie. Od tej pory Rydell przywiazal sie do tego stroju. Trzymal sprezynowiec w swoim pokoju nad garazem pani Siekevitz. Znalezli te bron pod polka z maslem orzechowym, kiedy policja zabrala swira. Noz mial czarne ostrze, ktore wygladalo jak wypiaskowane szklo. Rydell nie lubil go. Z powodu ceramicznego ostrza noz byl zle wywazony i tak ostry, ze juz dwukrotnie sie nim skaleczyl. Sam nie wiedzial, co powinien z nim zrobic. Dzisiejszy obchod wydawal sie prostym zadaniem. Przed sklepem stala Japonka pokazujaca niesamowicie dlugie nogi, sterczace z jeszcze bardziej niesamowicie krotkich szortow. No, byc moze Japonka. Rydell przekonal sie, ze w Los Angeles nie mozna miec pewnosci w takich sprawach. Durius twierdzil, ze wzbogacanie puli genowej jest tutaj w modzie i Rydell podejrzewal, ze kolega ma racje. Ta dlugonoga dziewczyna byla prawie rownie wysoka jak on, a wydawalo mu sie, ze Japonczycy przewaznie sa niscy. Moze wychowala sie w Los Angeles, tak samo jak przedtem jej rodzice, i wzrost zawdzieczala miejscowemu pozywieniu. Slyszal, ze tak bywa. Kiedy jednak podszedl blizej, odkryl, ze wcale nie patrzy na dziewczyne. Zabawne, w jaki sposob dochodzil do tego wniosku. Zazwyczaj zdradzal to jakis nie rzucajacy sie w oczy szczegol. Tak jakby bardzo chcial wierzyc, ze ma przed soba dziewczyne, lecz nie pozwalala mu na to podswiadomosc. - Czesc - powiedzial. - Chcesz mnie stad wyrzucic? - Coz - odparl Rydell. - To moja robota. - A moja robota to stac tutaj i namawiac dzianych klien tow, zeby zaplacili za numerek. Na czym polega roznica? Rydell zastanowil sie. -Ty pracujesz jako wolny strzelec - odrzekl - a ja je stem zatrudniony. Jesli znikniesz stad na dwadziescia minut, nikt cie nie wyleje. Czul zapach perfum przez zlozona mieszanine skazen i te sladowa won pomaranczy, jaka czasem pojawiala sie nie wiadomo skad. Podobno rosly tu drzewa pomaranczowe, a przynajmniej powinny, ale nigdy zadnego nie widzial. Dziwka zmarszczyla brwi. - Wolny strzelec. - Wlasnie. Wprawnie zakolysala sie na wysokich obcasach, wyjmujac z rozowej skorzanej torebki pudelko rosyjskich marlboro. Przejezdzajace samochody juz trabily na widok ochroniarza ze Szczesliwego Smoka rozmawiajacego z wysoka meska dziwka, ktora teraz z rozmyslem lamala prawo. Otworzyla czerwono-biale pudelko i podsunela je pod nos Rydella. W srodku byly dwa fabryczne papierosy, lecz jeden z nich byl krotszy i nosil slady metalicznie niebieskiej szminki. -Nie, dziekuje. Wziela krotszy papieros, czesciowo spalony, i wlozyla go do ust. -Wiesz, co bym zrobila na twoim miejscu? Zacisniete na zoltym filtrze wargi wygladaly jak para miniaturowych materacow wodnych, pokrytych blyszczacym niebieskim lukrem. -Co? Wyjela z torebki zapalniczke. Jedna z tych, ktore sprzedaja w sklepach z wyrobami tytoniopodobnymi. Slyszal, ze sklepy te rowniez maja byc zlikwidowane. Otworzyla ja z trzaskiem i zapalila papierosa. Zaciagnela sie, przytrzymala dym w plucach i wydmuchnela go, odwracajac glowe w bok. -Spieprzala stad w podskokach. Spojrzal na Szczesliwego Smoka i zobaczyl Duriusa rozmawiajacego z panna Praisegod Satansbane, kasjerka tej zmiany. Praisegod wykazywala ogromne poczucie humoru i Rydell podejrzewal, ze po prostu nie miala innego wyjscia, noszac takie nazwisko*. Jej rodzice nalezeli do jakiejs szczegolnie zjadliwej odmiany neopurytanow poludniowokalifornijskich i przybrali nazwisko Satansbane, jeszcze zanim urodzila im sie Praisegod. Rzecz w tym, tlumaczyla Rydellowi, ze nikt nie mial pojecia, co o-znacza drugi czlon jej nazwiska, wiec kiedy przedstawia sie komus, ten zazwyczaj sadzi, ze ma do czynienia z satanistka. Dlatego czesto uzywala nazwiska Proby, gdyz tak nazywal sie jej ojciec, zanim stal sie religijny. . Teraz Durius znowu cos powiedzial, a Praisegod odchylila glowe do tylu i rozesmiala sie. Rydell westchnal. Zalowal, ze to nie byl obchod Duriusa. - Posluchaj - powiedzial. - Wcale nie mowie ci, ze nie mozesz tu stac. Ten chodnik to publiczne miejsce. Chodzi tylko o wizerunek firmy. - Dopale tego papierosa - odparla - a potem zadzwonie do mojego adwokata. - Nie mozemy zalatwic tego po dobroci? - Hmm. Na jej twarzy pojawil sie szeroki, metalicznie niebieski, ociekajacy kolagenem usmiech Rydell obejrzal sie i zobaczyl, ze Durius daje mu znaki. Wskazywal na Praisegod, ktora trzymala telefon. Mial nadzieje, ze nie zadzwonili po policje. Przeczuwal, ze ta dziewczyna naprawde ma adwokata, a to nie spodobaloby sie panu Parkowi. Durius wyszedl na chodnik. - Do ciebie! - zawolal. - Mowi, ze z Tokio. - Przepraszam - rzekl Rydell i odwrocil sie. - Hej! - zawolala dziwka. - Co? - Obejrzal sie przez ramie. - Jestes fajny facet. 3. GLEBOKO Laney slyszy, jak jego szczyny z bulgotem splywaja do plastikowej litrowej butelki zamykanej na zakretke. Dziwnie sie czuje, kleczac tak w ciemnosci, i nie podoba mu sie, jak napelniana butelka rozgrzewa sie w jego dloni. Zamyka ja po omacku i stawia w kacie, ktory znajduje sie najdalej od jego glowy, kiedy spi. Rano zaniesie ja pod plaszczem do meskiego i oprozni. Stary wie, ze Laney jest zbyt chory, by za kazdym razem wyczolgiwac sie stad i isc dlugim korytarzem, wiec tak sie umowili. Laney sika do butelki i wynosi mocz, kiedy moze.Nie wie, dlaczego stary pozwolil mu tu zostac. Laney proponowal mu pieniadze, ale tamten jedynie robi swoje modele. Na wykonczenie jednego potrzebuje calego dnia i figurki zawsze sa doskonale. Tylko co z nimi robi po skonczeniu? I skad bierze elementy do ich skladania? Laney ma teorie, ze ten starzec jest mistrzem skladania modeli, istnym skarbem narodowym, ktoremu koneserzy nadsylaja modele z calego swiata, niecierpliwie czekajac, az mistrz zlozy je z niezrownana precyzja, zatopiony w medytacjach zen, byc moze pozostawiajac na kazdym jakas niewielka skaze, bedaca jednoczesnie jego podpisem i swiadectwem zrozumienia natury wszechswiata. Tego, ze w rzeczywistosci nic nie jest doskonale. Nic nie jest skonczone. Wszystko jest procesem, mowi sobie Laney, zapinajac rozporek i znow moszczac sie w brudnym gniezdzie ze spiworow. Jednak ten proces jest znacznie dziwniejszy, niz mozna by sobie zyczyc, rozmysla, podkladajac sobie pod glowe fald spiwora, przez ktory czuje tekture i twarde kafelki sciany korytarza. Mimo wszystko, mysli, musze tu byc. Jesli w Tokio jest jakies miejsce, gdzie nie znajda go ludzie Reza, to tylko to. Sam nie wie, jak sie tutaj dostal. Od kiedy dopadl go syndrom, wszystko wydaje sie dziwnie zamglone. Nastapila swego rodzaju transformacja, jakas calkowita zmiana percepcji. Za malo pamieci. Nic w niej nie pozostaje. Teraz zastanawia sie, czy w ogole zawarl jakas umowe ze starcem. Moze juz zaplacil czynsz, czy jak to nazwac. Moze to dlatego stary przynosi mu jedzenie i butelki z woda mineralna, a takze toleruje odor moczu. Laney mysli, ze to mozliwe, lecz nie jest pewny. Tutaj jest ciemno, ale on widzi kolory - poruszajace sie slabe rozblyski, pasy i punkciki. Jak odblask przeplywajacych po ekranie danych DatAmerica, wydaja sie trwale odcisniete na jego siatkowce. Zaden blysk nie dociera tu z korytarza na zewnatrz - pozaklejal wszystkie otwory czarna tasma - a swietlowka starego jest wylaczona. Zaklada, ze starzec spi, lecz nigdy nie widzial, by to robil, nigdy nie slyszal zadnego dzwieku wskazujacego na przejscie od skladania modeli do snu. Moze starzec spi, siedzac na swojej macie, z modelem w jednej, a pedzelkiem w drugiej rece. Czasem Laney slyszy muzyke z przyleglych kartonow, lecz dzwieki sa stlumione, jakby sasiedzi uzywali sluchawek. Nie ma pojecia, ilu ludzi mieszka na tym korytarzu. Wydaje sie, ze jest tu miejsce dla szesciu osob, ale widzial wiecej, a byc moze sypiaja tu na zmiane. Przez osiem miesiecy poznal niewiele japonskich slow i podejrzewal, ze nawet gdyby znal ten jezyk, okazaloby sie, ze oni wszyscy tutaj sa szaleni i rozmawiaja wylacznie o takich sprawach, o jakich rozmawiaja szalency. I oczywiscie kazdy, kto zobaczylby go teraz w goraczce i w gniezdzie ze spiworow, z goglami i komorkowym laczem modemowym oraz butelka stygnacych szczyn, jego rowniez wzialby za szalenca. Jednak nie jest wariatem. Wie to na pewno, pomimo wszystko. Teraz dopadl go syndrom, to, co czeka kazdego, na kim eksperymentowano w sierocincu w Gainesville, lecz Laney nie jest szalencem. Ma tylko obsesje. A ta obsesja przybrala w jego glowie konkretny ksztalt, wage i wyglad. On dobrzeja zna, potrafi odroznic ja od swojego ja, wiec w razie potrzeby cofa sie myslami i analizuje. Monitoruje ja. Sprawdza, czy nadal nie stala sie nim. To przypomina mu bol zeba lub ten jeden moment, kiedy byl zakochany, chociaz wcale tego nie chcial. Wtedy tez wciaz natrafial jezykiem na bolacy zab, a widok ukochanej za kazdym razem wywolywal te sama bolesna pustke. Jednakze z syndromem bylo zupelnie inaczej. Byl czyms odrebnym i nie mial nic wspolnego z nikim i niczym, co kiedykolwiek interesowalo Laneya. Kiedy to sie zaczelo, zakladal, ze bedzie zwiazane z Rei Toei, poniewaz byl z nia w bliskich stosunkach na tyle, na ile mozna zblizyc sie do kogos, kto nie istnieje. Rozmawiali prawie codziennie, Laney i idoru. I z poczatku, jak myslal teraz, byc moze chodzilo o nia, lecz potem bylo tak, jakby podazal za czyms przez strumienie danych, robiac to zupelnie bezwiednie, tak jak dlon odnajduje zwisajaca z ubrania nitke i zaczyna za nia ciagnac, prujac scieg. A on wyciagnal cos, co uznal za sens zycia. Ponadto znalazl Harwooda, ktory byl slawny, ale w taki sposob, w jaki po prostu musza byc slawne znane osobistosci. Harwooda, ktory - jak powiadano - powolal prezydenta. Harwooda, geniusza reklamy, spadkobierce Harwood Levine, najpotezniejszej firmy reklamowej na swiecie, ktora wyniosl na zupelnie nowe i znacznie powazniejsze szczyty, do krolestwa wladzy. A jednoczesnie jakims cudem nie padl ofiara trybow mechanizmu slawy, ktore, jak dobrze wiedzial Laney, miela nadzwyczaj drobno. Harwood, ktory byc moze - tylko byc moze - kierowal tym wszystkim, jakims cudem nigdy nie dal im sie pochwycic. Zdolal byc slawny, nie wydajac sie waznym, nie bedac osrodkiem niczego. Istotnie, nigdy nie przyciagal uwagi mediow, nie liczac faktu rozstania z Maria Paz, a i wtedy padewska gwiazda zawsze znajdowala sie na pierwszym planie, podczas gdy Cody Har-wood usmiechal sie z boku, z narkotycznych hipertekstowych odnosnikow: pieknosc i ten lagodny, tajemniczy, celowo wyprany z wszelkiej charyzmy miliarder. -Czesc - mowi Laney, zaciskajac palce na uchwycie mechanicznej latarki z Nepalu, topornego mechanizmu z dy namem ladowanym przez cos w rodzaju sprezynowych cegow. Sciskajac je miarowo, podnosi latarke, ktorej lekko przygasajace swiatlo ukazuje kartonowy sufit, caly oblepiony dziesiatkami malych prostokatnych naklejek, wyprodukowanych na zamowienie przez automat przy zachodnim wejsciu na stacje. Kazda z nich ukazuje inne zdjecie samotnika Harwooda. Laney nie pamieta, kiedy poszedl do automatu, wydal polecenie poszukiwania zdjec Harwooda i zaplacil za ich powielenie, ale widocznie tak zrobil. Poniewaz nie mogly znalezc sie tutaj w inny sposob. Tylko ze nie pamieta, jak odrywal papier od lepkich spodow i przyklejal zdjecia do sufitu. Ktos jednak musial tego dokonac. -Widze cie - mruczy Laney i rozluznia dlon, pozwalajac slabemu swiatlu zmetniec i zgasnac. 4. NIEOBECNOSC CENNYCH PRZEDMIOTOW Na Market Street bezimienny mezczyzna, ktory nawiedza l, wezly sieciowe Laneya, wlasnie zobaczyl dziewczyne. Martwa od trzydziestu lat, wychodzi zwawo jak nowo narodzona z wykonanych z brazu drzwi jakiegos biura brokerskiego. W tym momencie on przypomina sobie, ze ona nie zyje, w przeciwienstwie do niego, ze to jest juz nowy wiek i najwidoczniej inna dziewczyna, zupelnie mu nieznajoma, z ktora nigdy nie zamieni slowa. I mijajac ja w slabej chromatycznej mgielce zapadajacej nocy, sklania glowe w subtelnym holdzie zlozonym tamtej, dawno zmarlej. I wzdycha w swoim dlugim plaszczu oraz noszonej pod spodem uprzezy. Zrobiwszy jeden zrezygnowany wdech i wydech, przeciska sie przez tlum pracownikow wychodzacych ze swoich firm na pazdziernikowa ulice, idacych na drinka, kolacje lub do jakichkolwiek domow, w ktorych sa oczekiwani. Teraz ta, z ktora nie bedzie rozmawial rowniez znikla, co budzi w nim jakies uczucie, moze nie zal, lecz raczej swiadomosc wlasnego istnienia w tym swiecie i jego miastach, a szczegolnie w tym jednym miescie. Pod prawa pacha, dobrze ukryty i niczym spiacy nietoperz wiszacy do gory nogami, spoczywa noz ostry jak skalpel jednego z tych nielicznych chirurgow, ktorzy nadal uzywaja stalowych narzedzi. Przytrzymuja go trzy magnesy osadzone w prostej niklo- wanej rekojesci. Skosnie sciety czubek noza, przypominajacy dluto rzezbiarza, jest skierowany ku pulsujacej tetnicy pod pacha, jakby przypominajac mu, ze i jego zaledwie centymetry dziela od tego miejsca, do ktorego odeszla tamta utopiona dziewczyna, tak dawno, nie wiadomo kiedy. O innej krainie, ktora czeka. On jest dozorca drzwi do tej krainy. Wyjete spod pachy czarne ostrze staje sie kluczem. Kiedy trzyma je w dloni, ma w niej wiatr. I drzwi powoli otwieraja sie. Teraz jednak nie wyjmuje noza i przechodnie widza tylko siwowlosego mezczyzne o nobliwym wygladzie, w szarozielonym plaszczu barwy mchu, mrugajacego za okraglymi szklami okularow w zlotych oprawkach i podniesiona reka zatrzymujacego taksowke. Jakos jednak nie probuja sprzatnac mu jej sprzed nosa, co czesto sie tu zdarza. Mezczyzna mija ich, ma policzki przeciete glebokimi pionowymi bruzdami, jakby czesto sie usmiechal. Na jego ustach nie zauwazaja usmiechu. Tao, przypomina sobie, stojac w korku na Post Street, jest starsze od Boga. Widzi zebraka siedzacego pod witryna jubilera. Na wystawie sa male puste miejsca, swiadczace o nieobecnosci cennych przedmiotow zamknietych w sejfie na noc. Zebrak owinal nogi i stopy brazowa papierowa tasma, co dalo zadziwiajaco sredniowieczny efekt, jakby ktos czesciowo wyrzezbil rycerza z materialow biurowych. Smukle lydki, dlugie palce, elegancja proszaca o nagrode. Powyzej tasmy tulow mezczyzny jest rozmazana, niewyrazna plama, przytloczona przez niepowodzenia i betonowa sciane. Jego twarz ma kolor bruku, niewiadome cechy rasowe. Taksowka powoli posuwa sie naprzod. Czlowiek w lode-nowym plaszczu siega za pazuche i poprawia spoczywajacy na zebrach noz. Jest leworeczny i czesto mysli o takich drobiazgach. Dziewczyna, ktora utonela przed laty, juz znikla, porwana wirze miodowych wlosow i mniej bolesnych wspomnien tam, dokad jego mlodosc zmierza lagodna, lecz niepowstrzymana pala. Tak jest znacznie lepiej. Przeszlosc jest przeszloscia, a przyszlosc niewiadoma. Wazna jest tylko ta chwila i on wlasnie w niej chce byc. Pochyla sie i stuka w barwiona pancerna szybe, oddzielajaca f kierowce od pasazera. Prosi o podwiezienie na most. Taksowka zatrzymuje sie przed mokrym od deszczu lasem fjbetonowych zapor przeciwczolgowych, ogromnych romboidow ^poznaczonych plamami rdzy i pokrytych stylizowanymi inicja-, lami zapomnianych kochankow. To miejsce jest opiewane w licz-,nych balladach. -Prosze wybaczyc - mowi taksowkarz przez kilka warstw zbrojonego plastiku - ale czy na pewno mam pana tu wysadzic? To niebezpieczna okolica. Nie bede mogl na pana zaczekac. Rutynowe pytanie, bedace zabezpieczeniem przed ewentualnym procesem o odszkodowanie. -Dziekuje. Nic mi tu nie grozi. Jego angielszczyzna jest rownie poprawna jak komputerowe l tlumaczenie. Slyszy melodyjne dzwieki swych slow tlumaczonych na jakis azjatycki jezyk, ktorego nie rozpoznaje. Kierowca spoglada na niego piwnymi oczami, spokojnymi i obojetnymi za oslona gogli i pancernej szyby. Taksowkarz zwalnia magnetyczny zamek. Mezczyzna otwiera drzwi i wysiada z taksowki, wygladza-I jac plaszcz. Nad nim, za zaporami przeclwczolgowymi, wzno-ly sza sie nierowne i strome tarasy, spowijajace azurowa kon-I strukcje mostu. Ten slawny widok, ujmowany na niezliczonych i pocztowkach i bedacy wizytowka miasta, odrobine poprawia mu humor. Zamyka drzwi i taksowka odjezdza. Stoi, spogladajac na most, na srebrzysta dykte niezliczonych domkow. Ten widok przypomina mu slumsy Rio, chociaz w zupelnie innej skali. Te wtorne konstrukcje maja jakis basniowy wdziek, kontrastujacy z poezja naprzemiennego wznoszenia i opadania pierwotnego szkieletu mostu. Mieszkania - jesli naprawde sa to mieszkania - sa bardzo male, ograniczone do niezbednego minimum. Przypomina sobie, ze kiedys wjazd na most oswietlaly plonace pochodnie, chociaz teraz mieszkancy przewaznie przestrzegaja zalecen miejskiej komisji do spraw przeciwdzialania skazeniu srodowiska. -Plasu? W cieniu betonowego muru trzymala malenka fiolke. Na twarzy dostrzegl zlowrogi grymas zachety. Ten narkotyk powoduje stopniowy zanik dziasel zazywajacego, w wyniku czego nieliczni, ktorym udaje sie uniknac innych skutkow ubocznych, maja na twarzach charakterystyczny i okropny usmiech. Odpowiedzial na propozycje, przeszywajac ja morderczym spojrzeniem. Na chwile w jej oczach pojawil sie strach, potem znikl. Miodowe wlosy w glebinie. Spoglada na czubki swoich butow. Sa czarne i bardzo rowne na tle chaosu porozrzucanych smieci. Przechodzi nad pusta puszka po "Krolewskiej kobrze" i miedzy najblizszymi romboidami, zmierzajac w kierunku mostu. Nie jest przyjazny ten mrok, przez ktory idzie, poruszajac nogami w waskich spodniach. To puszcza, w ktorej wilki czyhaja na oslabiona owce. On nie obawia sie wilkow ani zadnych innych miejskich drapieznikow. On tylko je obserwuje, w danej chwili. Teraz jednak pozwala sobie popuscic wodze wyobrazni i myslec o tym, co zobaczy za ostatnimi romboidami: rozdziawiona paszcze mostu, brame marzen i wspomnien, gdzie handlarze ryb rozkladaja swoj towar na podlozu z brudnego lodu. Nieustanna krzatanine przybywajacych i odchodzacych, ktora szanuje jako puls miasta. I niespodziewanie wchodzi w krwawa plame swiatla, neonowa poswiate nad gladkim lukiem singapurskiego plastiku. Pogwalcone wspomnienie. Ktos przechodzi obok niego, za blisko, nie dostrzegajac go ; o wlos unikajac smierci, gdy magnesy puszczaja z cichym lKliknieciem. Jednak bezimienny mezczyzna nie wyjmuje noza Lpod plaszcza i pijak chwiejnie odchodzi, niczego nieswiadomy. l Mezczyzna wsuwa noz na miejsce i niewidzacym spojrze-|jiem wpatruje sie w reklame: wielkie litery napisu "Szczesliwy ISmok" wijace sie wokol wspornika lub filaru, przy ktorego fpodstawie rozsiadlo sie tuzin ekranow wideo. 5. SZUM MARIACHI -A wiec porzucila cie dla tego producenta telewizyjnego-powiedzial wielbiciel country, wsuwajac pollitrowa butel ke z resztka wodki za pasek niebieskich dzinsow, tak nowych i opietych, ze trzeszczaly, kiedy chodzil. Wygiety bok piersiowki doskonale wchodzi pod antyczna klamre pasa podobna do tabliczki na nagrobku. Rydell przypuszczal, ze ktos kiedys wygral ja na zawodach w lapaniu byka na lasso lub tym podobnej konkurencji. Nacisnal przycisk, opuszczajac nieco szybe, zeby wypuscic opary alkoholu. -Koordynatora produkcji - poprawil, majac nadzieje, ze pod wplywem wodki jego pasazer, niejaki Buell Creedmore, znow zasnie. Wieksza czesc podrozy wzdluz wybrzeza przespal, chrapiac donosnie, co wcale nie przeszkadzalo Rydellowi. Creedmore byl przyjacielem, a raczej znajomym, Duriusa Walkera. Durius byl przedtem handlarzem narkotykow w South Central i wpadl w nalog. Teraz, kiedy udalo mu sie wyleczyc, spedzal wiele czasu z innymi uzaleznionymi, usilujac im pomoc. Rydell zakladal, ze Buell Creedmore byl jednym z nich, chociaz dotychczas wydawal sie tylko alkoholikiem. -Zaloze sie, ze dala ci popalic - rzekl Creedmore, pi jacko mruzac oczy. Byl niski i drobny, o dobrze rozwinietej muskulaturze, ktorej nie zawdzieczal wizytom w silowni. Miesnie robotnika. To, co Rydell uznal za kilka warstw sztucznej opalenizny, pokrywalo niezdrowa bladosc. Tlenione wlosy z czarnymi odrostami zaczesane do gory i zwilzone jakims preparatem, co na-fiwalo mu wyglad czlowieka, ktory wlasnie wyszedl spod pry-ipiica. Niestety, bylo to zludzenie, a facet pocil sie jak mysz Dmimo wlaczonej klimatyzacji. - Coz - odparl Rydell - chyba miala prawo. - A co to za cholerne liberalne pieprzenie? - spytal Creed- are. Wyjal zza paska butelke i mruzac oczy, zmierzyl spoj- niem jej zawartosc jak ciesla sprawdzajacy poziom. Najwi-czniej nie byl zadowolony z inspekcji, gdyz ponownie we-chnal ja za gruba klamre. - Co z ciebie za mezczyzna? Rydell przez chwile rozwazal mysl, by zatrzymac woz na raju szosy, skuc Creedmore'owi gebe, zostawic go nieprzy-omnego na poboczu i jak najszybciej dojechac do San Fran-?isco. Nie zrobil tego jednak, a nawet nic nie powiedzial. -Cipodupiaste nastawienie, oto najwiekszy problem dzi- jsiejszej Ameryki. Rydell zastanawial sie nad nielegalnym chwytem, polaczo-m z silnym naciskiem na tetnice szyjna. Gdyby zastosowal itakie duszenie wobec Creedmore'a, ten moze nawet by tego pamietal. Jednakze nie stracilby przytomnosci na dlugo, a na f pewno nie na dostatecznie dlugi okres, a w Knoxville nauczono ; Rydella, ze nigdy nie da sie przewidziec reakcji pijanego. -Hej, Buell - zapytal Rydell - a czyj to wlasciwie sa mochod? Creedmore zamilkl. Wyraznie sie zaniepokoil. Rydell od poczatku zastanawial sie, czy pojazd nie jest kra-f dziony. Wolal o tym nie myslec, poniewaz potrzebowal trans-I portu do Polnocnej Kalifornii. Kwota, jaka otrzymal, odchodzac l ze Szczesliwego Smoka, nie wystarczala na bilet lotniczy, a poza tym musial bardzo uwazac z wydatkami, dopoki nie dowie I sie, czy ta historia Yamazakiego ma sens i czy zdola zarobic jakies pieniadze w San Francisco. Yamazaki to madry facet, powtarzal sobie Rydell. Wlasciwie nigdy sie nie dowiedzial, co naprawde robi Japonczyk. Yama- I zaki byl kims w rodzaju wolnego strzelca, antropologa studiu- jacego Amerykanow. Moze odpowiednikiem tych amerykanskich ekspertow, ktorych Singapurczycy oplacali, zeby podsuwali im takie pomysly, jak obchod chodnika przed supermarketem. Porzadny gosc z tego Yamazakiego, ale trudno powiedziec, skad naprawde pochodzi. Kiedy ostatni raz kontaktowal sie z Rydellem, chcial, by ten znalazl mu sieciowca, i Rydell podeslal mu Laneya, analityka, ktory wlasnie pozegnal sie ze Slitscanem i krecil sie wokol Chateau, po uszy w dlugach. La-ney przyjal prace i wyjechal do Tokio, a Rydell zostal wylany z pracy za - jak to nazwano - spoufalanie sie z goscmi. W ten sposob Rydell zostal nocnym straznikiem w supermarkecie za to, ze probowal pomoc Yamazakiemu. Teraz jechal turystycznym hawkerem-aichi po Piatce, jako wynajety kierowca, nie majac pojecia, co go czeka, i mimo woli zastanawiajac sie, czy czasem nie przemyca skradzionego wozu przez granice stanu. A wszystko dlatego, ze ten sam Ya-mazaki zawiadomil go, iz przebywajacy w Tokio Laney chce go zatrudnic do jakiejs pracy w terenie. Wlasnie tak nazwal to Yamazaki: "praca w terenie". A to, po rozmowie z Duriusem, wystarczylo Rydellowi. Szczesliwy Smok zaczal nuzyc Rydella. Nie ukladala mu sie wspolpraca z panem Parkiem i kiedy po obchodzie szedl na przerwe, byl okropnie przygnebiony. Plac, na ktorym postawiono Szczesliwego Smoka, wycieto w zboczu pagorka, ktore w pewnym miejscu tworzylo niemal pionowe urwisko, zabezpieczone przed trzesieniami ziemi jakims dziwnym, szarym, gumowatym polimerem - polplynna masa, ktora wiazala glebe i wchlaniala niczym rozgrzana smola wszystko, co w nia wrzucono. W tym polimerze tkwilo mnostwo kolpakow samochodowych, poniewaz plac poprzednio pelnil role parkingu. Kolpakow, butelek i innego smiecia. W depresji, jaka zaczela ogarniac go podczas przerw, Rydell bral garsc kamieni i rzucal nimi z calej sily w polimer. Uderzaly z cichym plasnieciem i znikaly bez sladu. Wpadaly w plastyczna mase, ktora wchlaniala je, jakby ich nigdy nie bylo. Rydell zaczal postrzegac to jako sym- czegos znacznie wazniejszego. Widzial siebie jako jeden iz tych kamieni, przelatujacych przez swiat, a zycie jako polimer, zamykajacy sie za nim i zacierajacy wszelkie slady jego ist- Kiedy Durius robil sobie przerwe i przychodzil powiedziec l Rydellowi, zeby wracal do sklepu, czasem zastawal go tam Wrzucajacego kamieniami. -Celuj w jakis kolpak - radzil mu. - Albo w butelke. Rydell jednak nie chcial. Gdy opowiedzial Duriusowi o Yamazakim, Laneyu i pie-I niadzach, jakie byc moze moglby zarobic w San Francisco, kolega wysluchal go uwaznie, zadal kilka pytan, a potem poil radzil mu wziac to zlecenie. i - A co z praca w sklepie? - zapytal Rydell. - W sklepie? W tym szambie? Zwariowales? - Ma pewne plusy - odparl Rydell. - Probowales korzystac z opieki zdrowotnej, jaka ci gwa rantuja? Musialbys w tym celu pojechac do Tijuany. - Hmm - mruknal Rydell. - Nie chce rzucac pracy. -To dlatego, ze dotychczas zawsze ciebie wyrzucali - | wyjasnil mu Durius. - Widzialem twoj zyciorys. -Tak wiec Rydell wreczyl panu Parkowi wypowiedzenie, a pan Park natychmiast go wylal, wyliczajac liczne uchybienia przeciwko regulaminowi Szczesliwego Smoka, wlacznie z udzieleniem pomocy ofierze wypadku samochodowego na Sunset, ktora zdaniem pana Parka mogla wytoczyc macierzystej firmie proces o wysokie odszkodowanie. -Przeciez weszla tu o wlasnych silach - zaprotestowal Rydell. - A ja tylko dalem jej butelke mrozonej herbaty i wez- |, walem drogowke. - Sprytny prawnik mogl twierdzic, ze zimna herbata wy wolala wstrzas. - Gowno prawda. Jednak pan Park wiedzial, ze jesli wyleje Rydella, bedzie mogl mu zaplacic mniej, niz gdyby pracownik sam sie zwolnil. Praisegod, ktora strasznie przezywala, kiedy ktos odchodzil, rozplakala sie i mocno usciskala Rydella, a gdy opuszczal sklep, wsunela mu do kieszeni brazylijskie okulary przeciwsloneczne z wbudowanym GPS-em, telefonem i radiem - niemal najdrozszy artykul, jaki sprzedawano w Szczesliwym Smoku. Ry-dell nie chcial ich przyjac, poniewaz wiedzial, ze bedzie ich brakowalo przy nastepnej inwentaryzacji. -Pieprzyc inwentaryzacje - powiedziala Praisegod. Wrociwszy do swojego mieszkania nad garazem pani Sie- kevitz, szesc przecznic dalej i niedaleko Sunset, Rydell wyciagnal sie na waskim lozku i probowal wlaczyc radio w okularach. Jedyne, co zdolal zlapac, to cichy szum przerywany urywkami muzyki przypominajacej solowki mariachi. Lepiej poszlo mu z GPS-em i niewielka klawiatura wbudowana przy prawej skroni. Pietnastokanalowy odbiornik wydawal sie w pelni sprawny, ale instrukcja byla wyjatkowo kiepsko przetlumaczona, a jedynym obrazem, jaki zdolal uzyskac, byl plan Rio, nie Los Angeles. Mimo wszystko, zdejmujac okulary, postanowil je zatrzymac. Nagle zapiszczal telefon w lewej czesci oprawki, wiec Rydell ponownie zalozyl okulary. - Tak? - Czesc, Rydell. - Czesc, Durius. - Chcesz pojechac do Polnocnej Kalifornii pieknym no wym wozem? - Kto jedzie? - Niejaki Creedmore. Znajomy znajomego. Rydell mial wujka, ktory byl masonem, o czym przypomnial sobie, slyszac wyjasnienie Duriusa. - Ach tak? Pytam, czy facet jest w porzadku? - Pewnie nie - odparl wesolo Durius - i dlatego po trzebuje kierowcy. Ten trzyletni wozek trzeba tam przewiezc, a Creedmore mowi, ze sam boi sie jechac. Byles kiedys kie rowca, no nie? - Taak. -No, przejazd za friko. Wszystko oplaca Creedmore. I w ten sposob Rydell znalazl sie za kierownica dwumiej-l scowego hawkera-aichi, jednego z tych nisko zawieszonych kll-;,now z polimerow o wysokiej wytrzymalosci, ktory bez pasazerow wazyl zapewne tyle, co dwa male motocykle. Wydawalo sie, ze wykonano go bez uzycia jakichkolwiek metali, | tylko z wielu warstw pianki wzmocnionej wloknami weglo-1 wymi. Silnik znajdowal sie z tylu, a ogniwa rozmieszczono w plastiku pelniacym jednoczesnie role karoserii i ramy. Rydell , wolal nie myslec o tym, co sie stanie, jesli uderzy sie w cos ' takim pojazdem. Samochod byl piekielnie cichy, latwy w prowadzeniu i szybki jak wicher, kiedy juz sie rozpedzil. Przypominal Rydellowi rower, na ktorym jezdzi sie w pozycji lezacej, tyle ze nie musial pedalowac. - Nie powiedziales mi, czyj to samochod - przypomnial Creedmore'owi, ktory pochlonal reszte wodki. - Mojego przyjaciela - odparl Creedmore, otwierajac bocz ne okienko i wyrzucajac pusta butelke. - Hej - rzekl Rydell. - Jak cie zlapia, wlepia ci dziesiec tysiecy dolarow grzywny. - Moga pocalowac nas w dupe, ot co - stwierdzil Creed more. - Sukinsyny - dodal, zamknal oczy i zasnal. Rydell przylapal sie na tym, ze znow zaczal myslec o Che-vette. Zalowal, ze dal sie namowic na rozmowe o niej. Wiedzial, ze nie chce o tym myslec. Po prostu jedz, powiedzial sobie. Na brazowym wzgorzu po prawej zobaczyl biale maszty elektrowni wiatrowej, w poznym popoludniowym sloncu. Po prostu jedz. 6. SILENCIO Silencio nosi towar. Jest najmniejszy, wyglada prawie jak dzieciak. Nie zazywa, a jesli zlapia go gliny, nie bedzie mowil. Przynajmniej nie o towarze.Silencio juz od pewnego czasu chodzil za Katonem i Playboyem, obserwujac, jak cpaja i zdobywaja pieniadze potrzebne im na towar. Raton robi sie grozny, kiedy jest na glodzie, i Silencio nauczyl sie trzymac wowczas z daleka od niego, poza zasiegiem nog i piesci. Raton ma wydluzona, waska czaszke i nosi szkla kontaktowe z pionowymi zrenicami, jak waz. Silencio czesto zastanawia sie, czy Raton chcial wygladac jak szczur, ktory zezarl weza. Moze ten waz wyziera z jego oczu. Playboy twierdzi, ze Raton ma w swoich zylach krew Chupacabra z Watsonville, a oni wszyscy tak wygladaja. Playboy jest wiekszy, odziany w dlugi prochowiec, ktory nosi do dzinsow i starych buciorow. Ma wasy w stylu Pancho Yilli, zolte lotnicze okulary i czarny kapelusz. Jest milszy dla Silencia, kupuje mu na straganach burritos, wode, prazona kukurydze, a czasem fajny sok zrobiony z owocow. Silencio zastanawia sie, czy Playboy jest jego ojcem. Nie wie, kto nim jest. Jego matka jest stuknieta i zostala w Los Projectos. Tak naprawde Silencio nie wierzy, zeby Playboy byl jego ojcem, poniewaz pamieta, jak poznal go na targowisku przy Bryant Street, zupelnie przypadkowo, ale czasem dziwi sie, dlaczego Playboy kupuje mu jedzenie. Silencio siedzi, - patrzac, jak Raton i Playboy cpaja za pu- ym straganem pachnacym jablkami. Raton trzyma w ustach ila latarke, zeby widziec, co robi. Jest ciemna noc, a Raton pnie cienka plastikowa rurke tym specjalnym nozem o rekojesci fdluzszej od zakrzywionego ostrza. Wszyscy trzej siedza na pla-jjBtikowych skrzynkach. Raton i Playboy zazywaja sciemniacz dwa lub trzy razy dzien- nie, we dnie i w nocy. Przy trzech porcjach sciemniacza musza lykac tez rozjasniacz. Ten jest drozszy, ale jesli lykasz za duzo sciemniacza, zaczynasz gadac za szybko i widziec zjawy. Playboy nazywa to "rozmowa z Jezusem", a dzialanie rozjasniacza ,'- "spacerem z krolem". Tylko ze wcale nie chodza: po roz-yasniaczu nieruchomieja, milkna i zasypiaja. Silencio woli te i noce, kiedy zazywaja rozjasniacz. Wie, ze kupuja rozjasniacz od pewnego czarnoskorego, a sciemniacz od bialego, ale uwaza, iz te zagadke przedstawia obrazek, , jaki Raton ma zawieszony na lancuszku, ktory nosi na szyi: czarna i biala lza zlaczone ze soba w owal, w bialej tkwi malenki czarny krazek, a w czarnej bialy. Aby zdobyc pieniadze, rozmawiaja z ludzmi, zazwyczaj w ciemnych zaulkach, a ludzie sa przestraszeni. Czasem Raton pokazuje im inny noz, podczas gdy Playboy trzyma ich za rece, zeby nie mogli sie ruszac. Pieniadze maja postac malych plastikowych tabliczek z ruchomymi obrazkami. Silencio chcialby je zatrzymac po wykorzystaniu, ale nie moze. Playboy wyrzuca je, a przedtem starannie wyciera. Wpycha je miedzy kratki sciekowe ulicznych kanalow. Nie chce zostawiac na nich sladow ' swoich palcow. Czasem Raton rani ludzi, zeby wyjawili za-I klecia, ktore sprawiaja, ze ruchome obrazki przynosza pieniadze. Te zaklecia to imiona, litery lub liczby. Silencio pamieta kazde zaklecie, ktore poznali Raton i Playboy, ale oni o tym |: nie wiedza. Gdyby im o tym powiedzial, mogliby sie zloscic. Wszyscy trzej spia w pokoju w misji. Playboy sciaga z lozka materac i kladzie go na podlodze. Spi na jednej polowie lozka, a Raton na drugiej. Silencio spi na podlodze. Raton przecial rurke i kladzie pol porcji sciemniacza na pal- cu Playboya. Ten oblizuje palec, zeby przywarl do niego narkotyk. Wklada go do ust i wciera sciemniacz w dziasla. Silencio zastanawia sie, jak to smakuje, ale wcale nie ma ochoty na rozmowe z Jezusem. Teraz Raton wciera sobie narkotyk, w drugiej rece trzymajac zapomniana latarke. Robiac to, Raton i Playboy wygladaja zabawnie, ale Silenciowi nie jest do smiechu. Wkrotce znow beda chcieli cpac, a sciemniacz daje im energie potrzebna do zdobywania pieniedzy. Wie, ze nie maja pieniedzy, poniewaz od wczoraj nie jedli. Zazwyczaj znajduja ludzi w ciemnych zaulkach miedzy wiezowcami przy Bryant Street, lecz teraz Raton uwaza, ze policja zaczela obserwowac te miejsca. Powiedzial Silenciowi, ze policjanci widza w ciemnosci. Silencio patrzyl w oczy policjantom w przejezdzajacych radiowozach i zastanawial sie, w jaki sposob moga widziec po ciemku. Tego wieczoru Raton prowadzi ich na most, na ktorym mieszkaja ludzie. Obiecuje, ze tam zdobeda pieniadze. Playboy mowi, ze nie lubi pracowac na moscie, bo tamtejsi ludzie sa nerwowi - nie znosza obcych na swoim terenie. Raton czuje, ze dzis dopisze mu szczescie. Rzuca w mrok pusta rurke i Silencio slyszy, jak ta uderza o cos z cichym brzekiem. Gadzie oczy Ratona sa rozszerzone od narkotyku. Przygladza dlonia wlosy i macha reka. Playboy i Silencio ruszaja za nim. Silencio po raz drugi przechodzi obok winiarni, obserwujac mezczyzne w dlugim plaszczu, ktory siedzi przy bialym stoliczku i pije kawe. Raton mowi, ze to fajny plaszcz. Widzicie okulary tego starego, pokazuje Raton, sa ze zlota. Silencio mysli, ze okulary Playboya tez sa ze zlota, ale maja zolte szkla. Soczewki w okularach tego mezczyzny sa przezroczyste. Ma bardzo krotko sciete siwe wlosy i glebokie bruzdy na policzkach. Siedzi sam, wpatrujac sie w najmniejsza filizanke kawy, jaka Silencio kiedykolwiek widzial. Filizanke dla lalki. Sledzili starego az tutaj. Szedl w kierunku Treasure Island. fa czesc mostu przeznaczona jest dla turystow, mowi Playboy. Sa tu winiarnie, sklepy ze szklanymi witrynami, mnostwo prze-Ichodniow. Teraz czekaja, dokad pojdzie ten stary, kiedy wypije kawe. |jesli pojdzie z powrotem, w kierunku Bryant Street, bedzie trudno. Jezeli ruszy dalej w kierunku Treasure Island, Raton i Play-|boy beda szczesliwi. Silencio ma ich jedynie zwiadomic, kiedy mezczyzna opu-\sci lokal. Przechodzac ulica, czuje na sobie jego spojrzenie, ale mez-' czyzna gapi sie tylko na tlum. Silencio patrzy, jak Raton i Playboy ruszaja za mezczyzna, |, ktory poszedl w strone Treasure Island. Znajduja sie na dolnym poziomie mostu i Silencio co chwile spoglada w gore, na spod gornego poziomu pokryty luszczaca sie farba. Ten przypomina mu mur Los Projectos. Tutaj jest niewielu mieszkancow. Tylko tu i owdzie pala sie swiatla. Mezczyzna idzie raznym krokiem. Nie spieszy sie. Silencio wyczuwa, ze tamten tylko spaceruje, bez konkretnego celu. I niczego nie potrzebuje, nie szuka pieniedzy, jedzenia ani towaru. Zapewne nie brak mu pieniedzy na jedzenie lub towar i wlasnie dlatego Raton i Playboy wybrali go, domyslajac sie, ze ma potrzebne im chipy kredytowe. Podazaja w takim samym tempie jak mezczyzna, ale wyraznie z tylu. I nie ida razem. Playboy trzyma rece w kieszeniach obszernego plaszcza. Zdjal swoje zolte okulary i jego oczy otaczaja ciemne obwodki, charakterystyczne dla czlowieka zazywajacego sciemniacz. Robi sie smutny, kiedy zamierza zdobyc pieniadze na towar. Wydaje sie bardzo skupiony. Silencio kroczy za nimi, od czasu do czasu ogladajac sie za siebie. Ma pilnowac, czy ktos nie nadchodzi. Mezczyzna przystaje i oglada wystawe sklepu. Silencio chowa sie za wozkiem ze sterta plastikowych rolek i widzi, ze Raton i Playboy tez sie kryja na wypadek, gdyby sledzony od- wrocil sie. Tamten nie rozglada sie, ale Silencio zastanawia sie, czy nie obserwuje odbicia ulicy w szybie. Silencio tez czasem tak robi. Mezczyzna nie odwraca sie. Stoi z rekami w kieszeniach dlugiego plaszcza, patrzac na wystawe. Silencio rozpina rozporek i oddaje mocz na rolki plastiku; stara sie nie robic halasu. Kiedy zapina dzinsy, widzi, jak tamten idzie dalej, wciaz w kierunku Treasure Island, gdzie - jak twierdzi Playboy - ludzie zyja jak zwierzeta. Silencio, ktory zna tylko psy, golebie i mewy, wyobraza sobie skrzydlatych ludzi o psich lbach. Wizja jest natarczywa i nie chce zniknac. Silencio wychodzi zza wozka, a Raton i Playboy opuszczaja swoje kryjowki i ruszaja za tamtym; ten skreca w prawo. Znika. Mezczyzna znika. Silencio mruga powiekami, przeciera oczy i znow patrzy. Raton i Playboy przyspieszaja kroku. Nie probuja sie kryc. Silencio takze zaczyna isc szybciej, zeby sie nie zgubic; dociera do miejsca, w ktorym mezczyzna skrecil. Idac w slad za Playboyem, Raton mija rog i znika. Silencio przystaje. Serce wali mu gwaltownie. Robi krok naprzod i wyglada zza rogu. W tym miejscu powinien znajdowac sie sklep, ale nie ma go. Z gory zwisaja kawalki plastiku, drewna, znowu plastiku. Dostrzega mezczyzne. Stoi nieco dalej i patrzy na Playboya, Ratona i Silencia. Spoglada na nich przez te okragle szkla. Silencio widzi, ze stary tkwi zupelnie bez ruchu. Playboy rusza w kierunku ofiary, depczac buciorami drewno i plastik. Nic nie mowi. Rece nadal trzyma w kieszeniach plaszcza. Raton ani drgnie, ale jest gotowy. Nagle wyjmuje ukryty noz i otwiera go wycwiczonym ruchem, pokazujac bron mezczyznie. Twarz tamtego pozostaje nieruchoma i Silencio przypomina sobie twarze innych zmieniajace sie na widok noza Ratona. Playboy dochodzi do ofiary i wyjmuje rece z kieszeni, zeby zlapac mezczyzne za ramiona i wykrecic je. Zawsze tak robia. Silencio widzi, jak tamten wykonuje szybki, ledwie wido-zny ruch. Wszystko staje w miejscu. Silencio wie, ze mezczyzna siegnal za pole dlugiego placza, ktory przedtem byl rozpiety. Jednak nie zauwazyl, jak iiieznajomy wyciagnal reke, chociaz tamten to uczynil. Teraz ai z piescia przycisnieta do piersi Playboya, na samym srodku. Cciuk przyciska do jego plaszcza. A Playboy nie rusza sie. astygl z rozsunietymi palcami, nie dotykajac mezczyzny. I nagle Silencio widzi, jak palce Playboya zaciskaja sie i otwie-iaja. Mezczyzna prawa reka odpycha Playboya, przy czym z piersi tego ostatniego wysuwa sie podluzna struga jakiejs czarnej ffcieczy i Silencio zastanawia sie, jak dlugo tam tkwila. Playboy spada na kawalki drewna i rolki plastiku. Ii Silencio slyszy, jak ktos mowi: "Pinche madre". To Raton. iKiedy walczy po zazyciu sciemniacza, jest bardzo szybki i ni-Kgdy nie wiadomo, co zrobi. Kaleczy ludzi, a potem trzesie sie {f ze smiechu, wciagajac powietrze szeroko otwartymi ustami. Teraz pedzi ku nieznajomemu, jakby lecial w powietrzu, a w jego l dloni lsni noz. W glowie Silencia pojawia sie obraz skrzydlatego l stwora o psim lbie. Raton szczerzy zeby jak pies, ma szeroko otwarte gadzie oczy. I ta czarna rzecz, jak dlugi mokry kciuk, wbija sie w jego | szyje. Znow wszystko zastyga. Raton usiluje cos powiedziec i krew plynie mu z ust. Probuje pchnac nozem mezczyzne, lecz ostrze przeszywa powie-| trze i Raton nie moze dluzej utrzymac broni w palcach. Mezczyzna wyrywa to czarne cos z karku Ratona. Ten chwieje sie na ugietych kolanach i Silencio przypomina sobie chwile, i"kiedy Raton probowal chodzic po zazyciu rozjasniacza. Raton l podnosi rece i chwyta sie nimi za szyje. Porusza wargami, z kto-I rych nie wydobywa sie zaden dzwiek. Jedno z gadzich szkiel kontaktowych wypada. Odslania okragle i piwne oko. Raton osuwa sie na kolana, nadal przyciskajac dlonie do szyi. Patrzy na mezczyzne piwnym i wezowym okiem; Silencio domysla sie, ze kazde z tych oczu spoglada z innej odleglosci i widzi cos innego. Potem Raton wydaje ciche gardlowe kaszlniecie i pada na wznak, nadal kleczac, tak ze lezy na plecach z podkurczonymi i szeroko rozlozonymi nogami. Silencio widzi, jak szare spodnie Katona robia sie ciemne w kroku. Silencio spoglada na mezczyzne, a ten na niego. Silencio patrzy na czarny noz, na to, jak bron lezy w dloni tamtego. Ma wrazenie, ze to noz kieruje mezczyzna. To noz podejmuje decyzje. Wtedy mezczyzna unosi noz, ktory ma prawie prostokatny koniec, jakby odlamal mu sie czubek. Ostrze porusza sie leciutko. Silencio pojmuje znaczenie tego ruchu. Ma wyjsc. Wychodzi zza filaru, zeby tamten go zobaczyl. Noz znowu sie porusza. Silencio rozumie i ten gest. Ma podejsc blizej. 7. WSPOLNY DOM Sprobuj zostawic pusty dom w Malibu, powiedziala Tessa ) Chevette, a znajdziesz w nim ludzi, ktorzy zeszli z gor i resztki pieczonego psa na kominku." Trudno sie ich pozbyc, tych intruzow, i nie powstrzymuja yich zamki. To dlatego ludzie, ktorzy mieszkali tu kiedys, przed .lzeniem, chetnie wynajmuja domy studentom. Tessa byla Australijka, studentka srodkow przekazu na USC p i przyczyna tego, ze Chevette tkwila tu teraz, na waleta. Ona oraz fakt, ze Chevette nie miala pracy ani pieniedzy, l Od kiedy rozstala sie z Carsonem. Tessa mowila, ze Carson byl kawalem drania. , I patrzcie tylko, do czego doszlo, myslala Chevette, peda-lujac na treningowym rowerze i patrzac na projekcje stromej f szwajcarskiej drogi; usilowala ignorowac odor plesniejacego Ii prania, rozchodzacy sie zza cienkiego przepierzenia. Ktos zo-r stawil mokre pranie w pralce, pewnie w zeszly wtorek, przed l pozarem. Teraz gnilo i smierdzialo. Fatalnie, poniewaz z tego powodu trudno bylo korzystac l Z roweru treningowego. Mozna go bylo konfigurowac na tu-ajtin roznych rodzajow rowerow i tylez samo terenow. Chevette Ijubila wlasnie ten: staromodny dziesieciobiegowy jednoslad stalowej ramie, ktorym mozna bylo piac sie gorska droga P l katem oka spogladac na rosnace na poboczu kwiaty. Drugim l ulubionym byla damka na balonowych oponach, ktora jezdzi-la po plazy. Oczywiscie w Malibu nie mozna bylo jezdzic po |;,plazy, chyba ze chcialo sie pokonywac zardzewiale druty kol- czaste i ignorowac rozmieszczone co trzydziesci metrow tablice ostrzegajace o skazeniu. Jednak odor mokrych skarpetek wciaz draznil jej nozdrza, rozwiewajac zludzenie alpejskiej wioski i przypominajac, ze nie ma pracy ani pieniedzy i waletuje w Malibu. Dom stal na samej plazy, zaledwie dziesiec metrow od drutow kolczastych. Nikt nie wiedzial, co wlasciwie sie tam wylalo, poniewaz rzad nie chcial tego wyjasnic. Niektorzy mowili, ze byl to ladunek jakiegos frachtowca, a inni, ze transportowca, ktory rozbil sie podczas sztormu. Rzad uzyl nanorobotow do usuniecia skazen. W tej kwestii wszyscy byli zgodni i twierdzili, ze wlasnie dlatego nie wolno tam wchodzic. Chevette znalazla rower treningowy juz podczas drugiego dnia pobytu tutaj i cwiczyla dwa lub trzy razy dziennie, albo pozna noca, tak jak teraz. Nikt inny nie interesowal sie nim ani nie zagladal do tego pokoiku obok garazu i pralni, co bardzo jej odpowiadalo. Mieszkajac na moscie, przywykla do ciasnoty, tylko ze tam kazdy zawsze mial cos do roboty. W tym domu mieszkal tlum studentow USC, ktorzy dzialali jej na nerwy. Calymi dniami siedzieli wokol zestawow multimedialnych i gadali, niczego nie robiac. Czula, jak pot splywa jej miedzy opaska przytrzymujaca wizjer a czolem, a nastepnie scieka po nosie. Miala juz calkiem niezle przyspieszenie i na jej plecach pracowaly nawet te miesnie, ktorych zwykle nie uzywala. Zauwazyla, ze projektant bardziej przylozyl sie do lakierowanej ramy niz do dzwigni zmiany biegow. Te mialy nienaturalny wyglad, a przesuwajaca sie pod nimi nawierzchnia drogi ukazywala bitowa strukture. Kiedy Chevette podniosla glowe, chmury rowniez okazaly sie sztuczne - ledwie naszkicowane. Zdecydowanie nie byla zadowolona z tego, ze tu jest, ani z calego swego zycia. Po kolacji rozmawiala o tym z Tessa. No, wlasciwie klocila sie z nia. Tessa chciala zrobic program dokumentalny. Chevette wiedziala, czym jest program dokumentalny, poniewaz Carson pra- Val dla kanalu Real One, jedynego nadajacego takie kawal-musiala ogladac je setkami. W rezultacie odniosla wra-nie, ze wie teraz mnostwo o niczym, a nie ma pojecia o tym, i naprawde powinna wiedziec. Na przyklad, co ma robic ze zyciem, kiedy znalazla sie tutaj. |tf Tessa chciala zabrac ja z powrotem do San Francisco, lecz hevette miala w tej sprawie mieszane uczucia. Tessa zamierza-t zrobic program o zamknietych spolecznosciach i twierdzila, ! Chevette zyla w jednej z nich, gdy mieszkala na moscie, amkniete" oznaczalo otoczone czyms i Chevette uwazala, przynajmniej to ma jakis sens. Tesknila za tym miejscem Jitamtymi ludzmi, ale nie chciala o tym myslec. Z powodu |go, jak potoczyly sie jej sprawy, od kiedy tu przyjechala, ; takze dlatego, ze zerwala dawne kontakty. Pedaluj, powiedziala sobie, wjezdzajac na szczyt iluzorycz-wzniesienia. Zmien bieg. Pedaluj mocniej. Nawierzchnia ogi miejscami stala sie szklista, poniewaz symulator nie na-zal z odswiezaniem obrazu. - Wroc na ziemie - uslyszala wyciszony glos Tessy. - Cholera - mruknela Chevette, podnoszac wizjer. Ujrzala podnosnik z kamera, ktory jak wypelniona helem poduszka ze srebrzystego mylaru zawisl na wysokosci oczu p; w otwartych drzwiach. Dziecinna zabawka ze smiglami oslonietymi kratkami, kontrolowana przez pozostajaca w sypialni Tesse. Pierscien swiatla odbil sie w soczewce obiektywu, ktory l wysunal sie, powiekszajac obraz. Smigla poszarzaly, z warkotem przenoszac kamere przez !'- drzwi, zatrzymaly sie i ponownie zszarzaly, poruszajac sie wstecz. j Przez chwile podnosnik kolysal sie pod ciezarem podwieszonej '. kamery. Boska Zabaweczka, jak Tessa nazywala swoj srebrzy-| sty balon. Oko na niebie. Wysylala go w powolne rejsy po i1 calym domu, szukajac ciekawych ujec. Wszyscy mieszkajacy i tutaj nieustannie nagrywali pozostalych, oprocz lana, ktory cho-s dzil, a nawet spal, w specjalnym skafandrze rejestrujacym kazdy jego ruch. Rower treningowy, a raczej sensory maszyny, wyczuly roztargnienie Chevette i zwolnily z westchnieniem, przelaczajac skomplikowany uklad hydrauliczny. Waski klin miedzy udami Chevette poszerzyl sie i zmienil w szerokie siodelko plazowego roweru. Kierownica rozprostowala sie i uniosla w gore, razem z jej rekami. Dziewczyna nadal pedalowala, ale rower hamowal jej ruchy. - Przepraszam - rozlegl sie glos Tessy z malego glos niczka. Jednak Chevette wiedziala, ze Tessie wcale nie jest przykro. - Ja tez - powiedziala Chevette, gdy pedaly zatoczyly ostatni luk i znieruchomialy. Podniosla kierownice i zeskoczyla z roweru, wpadajac na kamere i psujac Tessie ujecie. -Jest malenki problem. Mysle, ze dotyczy ciebie. - Co takiego? - Chodz do kuchni, to ci pokaze. Tessa zmienila kierunek obrotow jednego ze smigiel, w wyniku czego podnosnik obrocil sie wokol swej osi. Potem pomknal z powrotem przez drzwi, do garazu. Chevette poszla za nim, zdjawszy recznik z gwozdzia wbitego we framuge drzwi. Zamknela za soba drzwi. Powinna byla to zrobic, zanim zaczela cwiczyc, ale zapomniala. Boska Zabaweczka nie umiala otwierac drzwi. Recznik prosil sie o wypranie. Byl troche sztywny, ale nie smierdzial. Wytarla nim tors i pachy. Dogonila balon i przemknela pod nim, wchodzac do kuchni. Wyczula umykajace po katach karaluchy. Kazde wplne miejsce procz podlogi bylo zastawione brudnymi naczyniami, pustymi opakowaniami i sprzetem do nagran. Dzien przed pozarem odbylo sie przyjecie, po ktorym dotychczas nikt nie posprzatal. Zadnego swiatla oprocz kilku diod i metodycznego migotania ekranu monitora systemu alarmowego, ukazujacego obrazy z kolejnych kamer noktowizyjnych. W rogu ekranu widniala godzina - 4.32. Polowa systemu byla wylaczona, poniewaz ez caly dzien ktos wchodzil tu i stad wychodzil, a poza zawsze ktos byl w domu. Chevette slyszala warkot kamery, ktora Tessa umiescila za ej plecami. - Co jest? - zapytala Chevette. - Spojrz na podjazd. Chevette przysunela sie do monitora. Taras nad piaskiem... Przestrzen miedzy tym a sasiednim budynkiem... Podjazd. A na nim samochod Carsona. -Cholera - powiedziala Chevette, gdy lexusa zastapil obraz drugiej sciany domu, a potem widok z kamery pod ta- ;rasem. - Stoi tam od trzeciej dwadziescia cztery. Taras... - Jak mnie znalazl? Miedzy domami... -Pewnie przez siec. Porownanie obrazow. Ktos zaladowal film z przyjecia. Bylas na paru ujeciach. Lexus na podjezdzie. Nikogo w srodku. - Gdzie on jest? Przestrzen miedzy domami... Pod tarasem... - Nie mam pojecia! Znowu taras. Patrz na to dluzej i zaczniesz miec przywidzenia. Spojrzala na balagan na stole i zobaczyla dlugi rzeznicki noz wbity w resztke czekoladowego ciasta, z ostrzem oblepionym ciemna mazia. -Na gore - powiedziala Tessa. - Lepiej przyjdz tutaj. Stojacej w kolarkach i podkoszulku Chevette nagle zrobilo sie zimno. Zadrzala. Przeszla z kuchni do salonu. Szare swiatlo przedswitu saczylo sie przez szklane sciany. Anglik lan cicho pochrapywal, wyciagniety na dlugiej skorzanej kanapie. Czerwona dioda skafandra rejestrujacego migotala mu w okolicy pepka. Chevette nigdy nie mogla skupic spojrzenia na dolnej polowie jego twarzy: nierowne zeby, plamy na skorze, jakby w wyniku niechlujnej pikselizacji. Czubek, mowila Tessa. Nigdy nie zmienial stroju, w ktorym teraz spal, opinajacego go jak gorset. Wymamrotal cos przez sen, odwrocil sie plecami do niej, kiedy go mijala. Stanela kilka centymetrow od szyby, czujac emanujacy z niej chlod. Na tarasie nie widziala nikogo, tylko upiornie biale krzeslo i puste puszki po piwie. Gdzie on jest? Schody na pietro byly spiralnie rozmieszczonymi klinami z bardzo grubego drewna, sterczacymi z zelaznej rury. Zaczela po nich wchodzic, wzmacniane wloknem weglowym podeszwy jej treningowych butow stukaly przy kazdym kroku. Tessa czekala na gorze, szczupla blondynka okryta szerokim plaszczem, ktory w dziennym swietle mial ciemnopomaranczo-wy kolor. - Furgonetka stoi przy drzwiach - powiedziala. - Jedzmy. - Dokad? - Na wybrzeze. Dostalam stypendium. Wlasnie rozmawia lam z mama i mowilam jej o tym, kiedy pojawil sie twoj chlopak. -Moze chce tylko porozmawiac - wahala sie Chevette. Opowiedziala Tessie, jak wtedy ja uderzyl. Teraz prawie tego zalowala. -Nie sadze, zebys chciala to sprawdzac. Znikamy, do brze? Widzisz? Jestem juz spakowana. Tracila biodrem pekata torbe ze sprzetem, zawieszona na ramieniu. - A ja nie - odparla Chevette. - Przeciez wcale sie nie rozpakowalas, pamietasz? - Mia la racje. - Wyjdziemy przez taras, obejdziemy dom Barbary, wsiadziemy do furgonetki i juz nas nie ma. - Nie - odrzekla Chevette. - Obudzmy wszystkich, za palmy swiatla na zewnatrz. Co moze wtedy zrobic? - Nie wiem. Zawsze jednak moze wrocic. Teraz juz wie, ze tu mieszkasz. Nie mozesz tutaj zostac. -Wcale nie jestem pewna, czy chce zrobic mi krzywde, ssso. - Chcesz z nim byc? - Nie. - Zaprosilas go tu? - Nie. - Chcesz go zobaczyc? Zawahala sie. - Nie. -No to bierz swoj bagaz. - Tessa przecisnela sie obok |iej, taszczac ciezka torbe. - Ale juz - rzucila przez ramie, fchodzac na dol. Chevette otworzyla usta, by cos powiedziec, ale zaraz je amknela. Odwrocila sie i po omacku przeszla korytarzem do plrzwi swojego pokoju. Kiedys pelnil role garderoby, lecz i tak yl wiekszy niz niektore mieszkania na moscie. Przy otwarciu drzwi pod sufitem zapalala sie lampa z matowego szkla. Ktos przycial gruby kawalek pianki, tak ze zakrywal polowe dlu-i gosci tego waskiego pomieszczenia bez okien, miedzy wymyli sina szafka na buty zrobiona z jakiegos tropikalnego drewna ! a szafa na ubrania wykonana z tego samego materialu. Chevette Ijeszcze nigdy nie widziala tak starannie wykonczonego drew-jlnianego przedmiotu. Caly dom byl rownie starannie wykon-"czony pod warstwa brudu naniesionego przez obecnych lokatorow. Zastanawiala sie, kto mieszkal tu wczesniej i co czul, kiedy musial sie stad wyprowadzic. Ktokolwiek to byl, sadzac l po rozmiarach szafki na obuwie, mial wiecej butow niz Chevette przez cale swoje zycie. Jej plecak stal przy waskim poslaniu z pianki. Tak jak po-'wiedziala Tessa, nadal byl nierozpakowany. Tyle ze otwarty. Obok lezala siatka z przyborami toaletowymi i kosmetykami, l Nad nia, na wymyslnym drewnianym wieszaku, wisiala stara l motocyklowa kurtka Skinnera z krzepiaco szerokimi ramionami. Niegdys czarna, konska skora poszarzala od noszenia i starosci. Starsza niz ty, powiedzial. Pod kurtka wisiala para no- wych czarnych dzinsow. Zdjela je i zrzucila z nog treningowe buty. Zalozyla dzinsy na kolarki. Z otwartego plecaka wyrwala czarny podkoszulek. Wciagajac go przez glowe, poczula zapach czystej bawelny. Wyprala wszystko u Carsona, kiedy postanowila odejsc. Przykucnela przy poslaniu, sznurujac buty na grubych podeszwach, ktore zalozyla na bose nogi. Wstala i zdjela z wieszaka kurtke Skinnera. Byla ciezka, jakby zachowala w sobie ciezar zwierzecia. Chevette czula sie w niej bezpieczniejsza. Przypomniala sobie, ze zawsze jezdzila w niej po San Francisco. Jak w zbroi. -Chodz juz - zawolala cicho Tessa z salonu. Chevette poznala Tesse, kiedy ta przyszla z kolezanka do Carsona, zeby wypytac go o jego prace dla Real One. Cos miedzy nimi zaiskrzylo i Chevette odpowiedziala usmiechem tej chudej blondynce o nazbyt wyrazistej twarzy, ktora pomimo to wygladala uroczo, a poza tym byla wesola i madra. Zbyt madra, pomyslala Chevette, wpychajac siatke do plecaka, poniewaz teraz jechala razem z Tessa do San Francisco, a wcale nie byla pewna, czy to dobry pomysl. -No chodz! Pochylila sie, wepchnela siatke do plecaka, zapiela go i zarzucila na ramie. Zobaczyla buty treningowe. Nie ma czasu. Przeszla nad nimi i zamknela drzwi garderoby. Znalazla Tesse w salonie, wylaczajaca czujniki alarmowe przy rozsuwanych szklanych drzwiach. lan zarzezil, rzucajac sie we snie. Tessa pociagnela za jedna polowe drzwi, otwierajac je tylko tyle, zeby mozna bylo przez nie przejsc. Cicho zazgrzytaly na skorodowanej prowadnicy. Chevette odetchnela gleboko chlodnym morskim powietrzem. Tessa wyszla i wyciagnela reke po swoja torbe ze sprzetem. Chevette przeszla przez drzwi, potracajac plecakiem o rame. Cos musnelo jej wlosy. Tessa zlapala wiszaca w powietrzu Boska Zabaweczke. Podala balon Chevette, ktora zlapala za kratke oslony smigla. Podnosnik wydawal sie zbyt lekki, delikatny I fkruchy. Potem razem z Tessa chwycily klamke drzwi i za-unely je z powrotem. Chevette wyprostowala sie, odwrocila i spojrzala na jasnie-pa szarosc, ktora byla teraz oceanem za czarnymi zwojami puTitow kolczastych. Poczula lekki zawrot glowy, jakby na kro-jputka chwile stanela na krawedzi obracajacego sie swiata,Mia-p juz takie wrazenie, na moscie, na dachu mieszkania Skinnera, ysoko nad wszystkim, kiedy stala tam w spowijajacej zatoke ngle. Tessa przeszla cztery kroki po plazy i Chevette uslyszala ikrzypienie piasku pod podeszwami jej butow. Bylo bardzo ci-pho. Zadrzala. Tessa przykucnela, zagladajac pod taras. Gdzie on jest? I wcale go nie zobaczyly, nie tam i nie wtedy, gdy przebiegly po piasku, mijajac taras domu starej Barbary, gdyz szerokie okna zasloniete gruba folia i wyblakla od slonca dykta. Barbara byla wlascicielka tego domu jeszcze przed skazeniem i nie-- czesto sie pokazywala. Tessa probowala nawiazac z nia kontakt, b nakrecic o niej program jako o zamknietej jednoosobowej spo-I lecznosci, pustelniczce we wlasnym domu stojacym wsrod samych wynajmowanych. Chevette zastanawiala sie, czy Barbara obserwuje je, jak mijaja jej dom, przechodza obok i na tyl, gdzie czekala furgonetka Tessy, prawie szescienna, z lakierem zmatowialym od niesionego wiatrem piasku. m. Z kazdym krokiem to wszystko coraz bardziej wydawalo l, sie Chevette snem, a teraz Tessa otwierala furgonetke, sprawil dziwszy przy swietle latarki, ze Carson nie czeka wewnatrz. Kiedy Chevette wgramolila sie do srodka i opadla na skrzypiacy fotel pasazera, z podziurawionym plastikowym siedzeniem nakrytym kocem i owiazanym sznurem do bungee, wiedziala juz, ze jedzie. Dokads. I nie miala nic przeciwko temu. 8. DZIURA Dryf.Laney dryfuje. Wlasnie tak to widzi. Wie, ze to kwestia podejscia. Dopuszczenia przypadkowosci. Niebezpieczenstwo zwiazane z dopuszczeniem przypadkowosci polega na tym, ze przypadek moze dopuscic Dziure. A Dziura jest tym, wokol czego jest skonstruowana jazn Laneya. Dziura jest nieistnieniem w samym jadrze wszechrze-czy. Zawsze wpychal do niej przerozne rzeczy: narkotyki, kariere, kobiety, informacje. Ostatnio glownie informacje. Informacje. Ten strumien. Ten... rozpad. Dryf. Kiedys, przed przyjazdem do Tokio, Laney zbudzil sie w swoim apartamencie w Chateau. Bylo ciemno i slyszal tylko szmer opon na Sunset oraz stlumiony warkot helikoptera krazacego wsrod wzgorz za miastem. A Dziura byla tuz przy nim, na ogromnej powierzchni krolewskiego loza. Dziura, tak bliska i znana. 9. ULAMEK SEKUNDY Jaskrawa piramida owocow pod brzeczacym neonem.Nieznajomy patrzy, jak chlopiec wypija drugi litr gestego ku, duszkiem polykajac cala zawartosc wysokiego plastiko-ego kubka, bez zadnego widocznego efektu. -Nie powinienes tak szybko pic zimnych napojow. Chlopiec spoglada na niego. Miedzy ich spojrzeniami nie ma niczego - zadnej maski. Zadnej osobowosci. Maly naj-idoczniej nie jest gluchy, gdyz zrozumial propozycje otrzy-ania zimnego napoju. Na razie jednak nic nie wskazuje na po, ze umie mowic. -Znasz hiszpanski? Jezyk Madrytu, ktorym nie mowil od wielu lat. Chlopiec stawia drugi pusty kubek obok pierwszego i patrzy l na mezczyzne. Nie boi sie. -Ci ludzie, ktorzy na mnie napadli, byli twoimi przyja- ciolmi? Zadnej reakcji. -Ile masz lat? -Wiecej, domysla sie mezczyzna, niz sie wydaje. Zauwaza l szczecine odrastajacych wlosow nad gorna warga chlopca, kto->>- rego piwne oczy sa zupelnie spokojne. Chlopiec spoglada na dwa puste kubki na porysowanej stall lowej ladzie. Potem na mezczyzne. -Jeszcze jeden? Chcesz jeszcze jeden napoj? ". Chlopiec kiwa glowa. Mezczyzna daje znak Wlochowi za |i? lada. Znowu zwraca sie do chlopca. -Masz jakies imie? Nic. Nic nie porusza sie w tych piwnych oczach. Chlopiec patrzy na niego spokojnie, jak dobrze wytresowany pies. Srebrna maszyna do wyciskania soku krztusi sie obok sterty owocow. Skrawki lodu z warkotem mieszaja sie z ciecza. Wloch wlewa napoj do plastikowego kubka i stawia go przed chlopcem. Ten patrzy na drinka. Mezczyzna siada wygodniej na skrzypiacym metalowym stolku, a poly dlugiego plaszcza rozchylaja sie jak skrzydla. Pod pacha spoczywa noz w swojej magnetycznej pochwie, juz starannie wytarty. Spi. Chlopiec podnosi kubek, otwiera usta i wlewa do gardla gesta mieszanine cieczy oraz lodu. Uposledzony, mysli mezczyzna. Produkt chorego lona tego miasta. Oznaki zycia znieksztalcone przez chemikalia, glod, kaprysy losu. A jednak ten chlopiec, tak samo jak on, jest tutaj i teraz, dokladnie tym, kim ma byc. Oto Tao: ciemnosc w ciemnosci. Chlopiec stawia pusty kubek obok pierwszych dwoch. Mezczyzna prostuje nogi, wstaje i zapina plaszcz. Chlopiec wyciaga reke. Dwoma palcami dotyka zegarka, ktory mezczyzna nosi na lewym przegubie. Otwiera usta, jakby chcial cos powiedziec. - Godzina? Cos porusza sie w nieruchomej brazowej glebi oczu chlopca. Zegarek jest bardzo stary, zostal kupiony w specjalistycznym sklepie ufortyfikowanego centrum handlowego w Singapurze. To model wojskowy. Mowi mezczyznie o stoczonych niegdys bitwach. Przypomina mu, ze kazda z nich pewnego dnia zostanie zapomniana i liczy sie tylko chwila, tylko ona. Oswiecony wojownik rusza w boj jak na pogrzeb ukochanej osoby - i jakze mogloby byc inaczej? Chlopiec pochyla sie nizej i to cos w jego oczach widzi tylko zegarek. Mezczyzna mysli o tamtych dwoch, ktorych zostawil na mo- , Swego rodzaju lowcy, juz nigdy nie beda polowac. A ten podazal za nimi. Zbieral resztki. ?- Podoba ci sie? i Brak reakcji. Nic nie wytraci chlopca z transu, nie przerwie lezi, jaka powstala miedzy tym, co wylonilo sie z jego oczu surowa, czarna tarcza zegarka. Tao. i Mezczyzna rozpina zelazna klamre paska. Podaje chlopcu pgarek. Robi to bez zastanowienia z taka sama odruchowa ynoscia siebie, z jaka wczesniej zabil. Robi to, poniewaz ... trzeba, poniewaz jego zycie scisle zwiazane jest z Tao. Nie ma potrzeby mowic: "Do widzenia". Zostawia chlopca zapatrzonego w czarny cyferblat i wska- zowki. Odchodzi. W idealnie wybranej chwili. 10. AMERYKANSKI AKROPOL Dojezdzajac, Rydell zdolal zlapac w brazylijskich okularach czesc planu San Francisco, lecz i tak Creedmore musial powiedziec mu, jak dojechac do garazu, w ktorym zostawiali ha-wkera-aichi. Kiedy Rydell go zbudzil, Creedmore w pierwszej chwili zdawal sie nie pamietac, z kim ma do czynienia, ale dos'c dobrze zdolal to ukryc. Mimo to wiedzial - przynajmniej po przeczytaniu wymietej wizytowki, ktora wyjal z kieszonki dzinsow - dokad maja jechac.Budynek byl stary i stal w dzielnicy, w ktorej takie biurowce zazwyczaj przerabiano na domy mieszkalne, ale gesto poroz-mieszczane druty kolczaste swiadczyly o tym, ze nie jest to jeszcze zbyt szacowna okolica. Wjazdu pilnowali dwaj ochroniarze z odznakami Universalu, firmy zajmujacej sie glownie zabezpieczaniem malo waznych zakladow przemyslowych. Siedzieli w budce przy bramie, ogladajac Real One na wyswietlaczu stojacym na wielkim stalowym biurku, ktore wygladalo tak, jakby ktos popracowal nad nim mlotkiem i punktakiem, nie omijajac ani centymetra. Na blacie widnialy kubki po kawie na wynos i styropianowe tacki po jedzeniu. Rydell poczul sie jak w domu i domyslil sie, ze wkrotce zakoncza zmiane, pewnie o siodmej rano. Jak na kiepska robote, ta nie byla najgorsza. -Dostawa samochodu - powiedzial. Na monitorze byl jelen. Za nim znajome ksztalty opuszczonych wiezowcow centrum Detroit. Logo Real One w dolnym prawym rogu naprowadzilo go na wlasciwy trop: program przyrodniczy. Podali mu konsolke, na ktorej wystukal numer rezerwacji fcartki Creedmore'a. Okazalo sie, ze miejsce juz zostalo opla-ne. Kazali mu zlozyc podpis. Powiedzieli, zeby postawil woz f boksie dwadziescia trzy, na piatym pietrze. Wyszedl z budki, onownie wsiadl do hawkera i wjechal na rampe. Mokre opony ipiszczaly na betonie. Creedmore usilowal doprowadzic sie do porzadku w pod-detlanym lusterku umieszczonym na odwrocie oslony prze-fiwslonecznej po stronie pasazera. Polegalo to na kilkakrotnym zygladzeniu wlosow palcami, otarciu tychze palcow o dzinsy l przetarciu oczu. Obejrzal rezultat. - Czas na drinka - rzekl do odbicia swych przekrwionych czu. - Siodma rano - stwierdzil Rydell. -Przeciez mowie - odparl Creedmore, z powrotem uno- ac oslone. Rydell znalazl numer dwadziescia trzy namalowany na be-Jtonie pomiedzy dwoma pojazdami nakrytymi bialymi plande-Ikarni. Ostroznie zaparkowal hawkera i zaczal wylaczac syste-pny. Robil to, nie korzystajac z menu pomocy. Creedmore wysiadl i poszedl obsikac opone czyjegos wozu. Rydell sprawdzil, czy niczego nie zostawili w srodku, rozgial pasy, nachylil sie i zamknal drzwi po stronie pasazera, 1'Otworzyl swoje, sprawdzil, czy ma kluczyki, wysiadl i zatrzasnal drzwiczki. - Hej, Buell. Twoi przyjaciele odbiora woz, tak? - za pytal, wyjmujac swoj worek z rzeczami z dziwnie waskiego bagaznika, ktorego wnetrze przypominalo ksztaltem dziecieca trumienke. W srodku nie bylo niczego innego,, wiec najwidocz niej Creedmore podrozowal bez bagazu. - Nie - odparl Creedmore - zostawia go tu, az porosnie kurzem. Zapinal rozporek. - A wiec mam oddac kluczyki na dole, chlopcom z Uni- versalu? - Nie - rzekl Creedmore. - Ja je wezme. - Podpisalem kwit - przypomnial Rydell. - Daj mi go. - Buell, teraz ja odpowiadam za ten woz. Maja moj podpis Zamknal bagaznik i wlaczyl system alarmowy. -Prosze sie cofnac - powiedzial hawker-aichi - i trzy mac w bezpiecznej odleglos'ci. Mowil milym, dziwnie bezplciowym glosem, lagodnym, lecz stanowczym. Rydell zrobil krok do tylu, a potem jeszcze jeden. -To samochod mojego przyjaciela i jego kluczyki, i to ja mam mu je oddac. Creedmore polozyl dlon na wielkiej klamrze od pasa, jakby byla sterem statku jego zycia, ale spogladal niepewnie, walczac ze skutkami kaca. -Powiedz mu tylko, ze dostanie kluczyki. Tak bedzie lepiej. Znacznie bezpieczniej. - Rydell zarzucil worek na ramie i ruszyl w dol po rampie, z zadowoleniem rozprostowujac nogi Spojrzal przez ramie na Creedmore'a. - Na razie, Buell -Skurwysyn.-Uslyszal Rydell i uznal, ze ten epitet odnosil sie raczej do swiata, ktory go stworzyl, niz do niego samego Creedmore mruzyl oczy w zielonkawo-bialym swietle jarzeniowek. Wygladal na zagubionego i rozkojarzonego. Rydell szedl dalej po sfatygowanym betonie spiralnej rampy garazu az piec pieter nizej dotarl do budki przy wyjezdzie. Straznicy z Umyersalu pili kawe i ogladali koncowke programu przyrodniczego. Teraz jelen przedzieral sie przez snieg wsrod gwaltownej zawiei, ktora pokrywala biela idealnie pionowe sciany martwego i monumentalnego serca Detroit - ogromne czarne ceglane urwiska, niknace w bialym niebie. Krecili tam sporo programow przyrodniczych Wyszedl na ulice, zeby poszukac taksowki lub lokalu w ktorym moglby zjesc sniadanie. San Francisco pachnialo zupelnie inaczej mz Los Angeles i ten zapach podobal mu sie. Zje cos i skorzysta z brazylijskich okularow, zeby zadzwonic do Tokio l dowiedziec sie, co z pieniedzmi. 11. TAMTEN FACET Chevette nigdy nie prowadzila standardowego samochodu, [fwiec Tessa musiala sama dowiezc je do San Francisco. Wy-Sawalo sie, ze nie miala Chevette tego za zle. Myslala tyl-fko o programie dokumentalnym, jaki chciala zrobic, a jadac, ukladala plan pracy i opowiadala Chevette o roznych spolecznosciach, ktore zamierzala pokazac. Chevette musiala jedynie isluchac albo udawac, ze slucha, az w koncu zasnela. Zapadla [''w sen, kiedy Tessa opowiadala jej o Warownym Miescie. Na-Iprawde bylo takie miejsce, w poblizu Hongkongu, ale zostalo i zburzone, zanim jeszcze Hongkong znow stal sie czescia Chin. [ A wtedy ci stuknieci sieciowcy zbudowali wlasna jego wersje, cos w rodzaju wielkiej wspolnoty sieciowej, po czym wywrocili l wszystko do gory nogami i znikli. Nie mialo to wielkiego sensu, ligdy Chevette zasypiala, kiwajac glowa, lecz w jej umysle poil zostaly obrazy. Sny.-A co z tamtym facetem? - spytala Tessa, kiedy Che- | vette sie obudzila. Chevette zamrugala, patrzac na biala linie Piatej, zdajaca | sie rozwijac przed furgonetka. -Jakim facetem? - Tym gliniarzem. Tym, z ktorym pojechalas do Los An geles. - Z Rydellem. - Dlaczego wam nie wyszlo? - spytala Tessa. Chevette nie potrafila na to odpowiedziec. - Po prostu nie wyszlo. - Dlatego musialas spiknac sie z Carsonem? - Nie - odparla Chevette. - Nie musialam. Co to za biale maszty, ktore stoja niczym las tam na polu? Ach, to wiatraki. Produkuja elektrycznosc. - Tak jakos wyszlo. - Mnie tez sie to czasem zdarzalo - powiedziala Tessa. 12. EL PRIMERO Fontaine po raz pierwszy zauwaza chlopca, gdy zaczyna roz-iadac poranny towar w waskim oknie wystawowym: zmierz-vione czarne wlosy nad przycisnietym do pancernego szkla zolem.Fontaine nie zostawia na noc niczego wartosciowego, ale nie lichce, by witryna byla zupelnie pusta. Nie podoba mu sie to, zeby |= przechodzacy tedy ludzie patrzyli na pustke. Dlatego kazdej nocy i pozostawia kilka przedmiotow o stosunkowo niewielkiej war-| tosci, pozornie by pokazac asortyment towarow, lecz w rzeczywistosci jako rodzaj zaklecia chroniacego przed nieszczesciem. Tego ranka na wystawie leza trzy kiepskie szwajcarskie ze-l garki mechaniczne, o dziobatych ze starosci tarczach, scyzoryk f IXL z dwoma ostrzami i kosciana rekojescia, w niezlym stanie, i oraz wschodnioniemiecki telefon polowy, ktory wyglada tak, H jakby nie tylko mial wytrzymac wybuch nuklearny, ale dzialac podczas eksplozji. Fontaine, po pierwszej porannej kawie, spoglada przez szybe na matowe, sterczace wlosy. W pierwszej chwili mysli, ze pa- | trzy na trupa i nie bylby to pierwszy, ktorego tu znalazl. Tylko ze zaden z nich nie kleczal, jakby sie modlil. Jednak nie, ten zyje, bo jego oddech przymglil szybe wystawowa. W lewej rece Fontaine trzyma corteberta z 1947 roku, recznie nakrecanego, w zlotej kopercie, niemal w takim stanie, w jakim zegarek opuscil fabryke. W prawej ma sfatygowany czerwony plastikowy kubek z czarna kubanska kawa. W sklepie unosi sie jej zapach, przydymiony i kwasny, taki jak lubi. Para powoli pulsuje na zimnym szkle. Szare aureole otaczaja nozdrza kleczacego. Fontaine odklada corteberta z powrotem do gabloty z reszta lepszego towaru. W waskich przegrodkach z wyblaklego zielonego aksamitu spoczywa tuzin zegarkow. Fontaine odstawia gablote na bok, na lade, za ktora robi interesy, przeklada czerwony plastikowy kubek do lewej reki, a prawa upewnia sie, ze rewolwer Kit Gun Smith Wesson spoczywa w bocznej kieszeni wytartego wojskowego plaszcza, ktory sluzy mu jako szlafrok. Maly rewolwer jest tam, starszy niz niektore z jego najlepszych zegarkow, z wytarta drewniana rekojescia, ktora tak znajomo i krzepiaco pasuje do dloni. Zapewne przeznaczony byl dla rzecznego rybaka do obrony przed wezami wodnymi i rozstrzeliwania pustych butelek po piwie. Fontaine wybral typ Kit Gun po dluzszym namysle. Nie chce nikogo zabijac tym sze-sciostrzalowym bebenkowym rewolwerem z osmiocentymetro-wa lufa, choc w rzeczywistosci robil to juz i pewnie moglby zrobic znowu. Nie lubi odrzutu, zbyt glosnego huku i nie ma zaufania do broni polautomatycznej. Jest konserwatysta i historykiem, wiec wie, ze bebenkowiec Smith Wesson powstal z odtylcowego pistoletu kaliber .32, ktory niegdys byl standardowa bronia reczna w Ameryce. Przeksztalcony w mniejsza dwudziestke dwojke, model ten przetrwal az do polowy dwudziestego wieku. Poreczna rzecz i -jak wiekszosc jego towaru - rzadkosc. Dopija kawe i stawia pusty kubek na ladzie, obok gablotki z zegarkami. Jest dobrym strzelcem. Z dwunastu krokow i w archaicznej pozycji, w jakiej strzelano niegdys podczas pojedynkow, umie trafic w sam srodek karty do gry. Po krotkim wahaniu zaczyna otwierac drzwi, co jest dosc skomplikowana czynnoscia. Moze kleczacy nie jest sam. Fontaine ma niewielu wrogow na moscie, ale kto wie, co moze sie przywlec z miasta, z San Francisco lub Oakland? A w oste- :h Treasure Island zawsze znajdzie-sie paru jeszcze groz-liejszych szalencow. Spokoj. Odsuwa ostatni rygiel i wyjmuje rewolwer. Sloneczne swiatlo saczy sie przez spowita kawalkami drew-fpa i plastiku konstrukcje mostu niczym jakies przedziwne blogoslawienstwo. Fontaine czuje won slonego powietrza powodujacego korozje. -Hej, ty! - mowi. Bron trzyma w dloni, ukryta w faldach wojskowego pla-ISzcza. Pod rozpietym trenczem Fontaine ma wyblakle flanelowe t spodnie od pizamy i cieply podkoszulek z dlugimi rekawami, fprzerobiony na azurowy przez zarloczne automaty pralnicze, Ina bosych stopach - czarne, niezasznurowane buty, zmato-|iwiale i pokryte glebokimi peknieciami. Ciemne oczy spogladaja na niego z twarzy, na ktorej jakos l trudno skupic wzrok. -Co tu robisz? Chlopiec przekrzywia glowe, jakby nasluchujac czegos, czego Fontaine nie moze uslyszec. -Odejdz od mojej wystawy. W dziwny i kompletnie pozbawiony gracji sposob, ktory wydaje sie Fontaine'owi rozbrajajaco uroczy, chlopiec wstaje. | Piwne oczy patrza na Fontaine'a, ale nie widza go, a moze l nie rozpoznaja w nim czlowieka. Fontaine pokazuje mu smith wessona, trzymajac palec f na spuscie, ale nie celujac do chlopca. Nigdy nie celuje do nikogo, jezeli nie zamierza strzelic - dawno temu nauczyl sie tego od ojca. Ten chlopak, ktory kleczal i chuchal na szybe, nie jest z mostu. Fontaine nie potrafilby wytlumaczyc, skad to wie, ale jest l tego pewny. To rezultat dlugiego zamieszkiwania tutaj. Nie zna l' wszystkich na moscie i wcale nie chcialby znac, a mimo to p bezblednie odroznia mieszkancow mostu od obcych. Ten tutaj jest jakby niepelny. Cos z nim nie tak: nie wyglada na narkomana, lecz nieobecnego duchem. A chociaz wszyscy mieszkancy mostu w pewnym stopniu wykazuja te ceche, w jakis sposob zdolali wplesc ja w atmosfere tego miejsca, tak ze nie pojawia sie nieoczekiwanie i nie zakloca handlowego rytualu. Gdzies wysoko nad ich glowami plastikowa plachta lopocze na wietrze, gwaltownie, jak oszalaly z bolu, ogromny ptak. Fontaine, patrzac w piwne oczy i twarz, na ktorej nadal nie moze zogniskowac wzroku (ze wzgledu, jak zaczyna podejrzewac, na jej brak wyrazu), zaluje, ze w ogole otworzyl drzwi. Slone powietrze juz zaczyna wzerac sie w metal jego towarow. Lekko porusza lufa rewolweru: odejdz. Chlopiec wyciaga reke. Z zegarkiem. -Co to? Chcesz go sprzedac? W piwnych oczach ani sladu zrozumienia. Fontaine, wiedziony wspolczuciem postapil krok naprzod, zaciskajac palec na dwuskokowym spuscie. Komora pod iglica jest pusta, ze wzgledow bezpieczenstwa, ale szybkie i mocne nacisniecie zrobi swoje. Wyglada na stalowy. Czarny cyferblat. Fontaine mierzy wzrokiem brudne czarne dzinsy, wystrzepione sportowe buty l wyblakla czerwona koszulke, pomarszczona nad brzuchem wydetym wskutek niedozywienia. -Chcesz mi go pokazac? Chlopiec spoglada na zegarek, ktory trzyma w dloni, a potem pokazuje trzy lezace na wystawie. -Jasne - mowi Fontaine - mamy zegarki. Wszystkie rodzaje. Chcesz zobaczyc? Nie opuszczajac reki, chlopiec patrzy na niego. -Wejdz - mowi Fontaine. - Wejdz do srodka. Jest zim no. - Wciaz trzymajac bron, lecz nie zaciskajac juz palca na spuscie, cofa sie do sklepu. - Idziesz? Po chwili chlopiec wchodzi za nim, sciskajac zegarek z czarnym cyferblatem, jakby trzymal male zwierzatko. Pewnie rupiec, mysli Fontaine. Wojskowy waltham z za- ewialymi bebechami. Glupota. To glupota wpuszczac tego ziwaka. Chlopiec staje na srodku malego sklepiku, wytrzeszczajac czy. Fontaine zamyka drzwi, zasuwa jeden rygiel i wycofuje lie za lade. Nie opuszcza przy tym broni, zachowuje bezpieczna dleglosc od goscia i nieustannie go obserwuje. Chlopiec robi wielkie oczy na widok gablotki z zegarkami. -Po kolei - mowi Fontaine, wolna reka chowajac ga blotke. - Zobaczmy. - Wskazuje na zegarek w dloni chlopca. -Pokaz - nakazuje, stukajac w wyblakly zlocony emblemat olexa na miekkiej podkladce z zielonej dermy. Chlopiec wydaje sie rozumiec. Kladzie zegarek na podklad- fee. Zanim cofnie reke, Fontaine dostrzega czarne obwodki pod Ipolamanymi paznokciami. -Cholera - mruczy Fontaine. Odrywa wzrok od zegarka. 1_ Cofnij sie na chwile - mowi lagodnie, pokazujac lufa smith i wessona. Chlopiec cofa sie o krok. Nadal obserwujac chlopca, siega do lewej bocznej kieszeni f trencza i wyjmuje czarna lupe, ktora wklada do lewego oka. -Teraz nie ruszaj sie, dobrze? Nie chcemy, zeby ten re- fwolwer wypalil... Fontaine podnosi zegarek i pospiesznie oglada go przez lupe. |-Mimo woli gwizdze. -Jaeger-LeCoultre. - Odrywa wzrok od zegarka. Chlo piec nie poruszyl sie. Fontaine ponownie patrzy przez lupe, : tym razem na wygrawerowany na spodzie napis. - Royal Au- | stralian Air Force, 1953 - czyta. - Gdzie go ukradles? Nic. -Jest w prawie idealnym stanie. - Nagle Fontaine prze staje cokolwiek rozumiec. - To kopia? Nic. Fontaine znow patrzy przez lupe. -Oryginal? Fontaine chce miec ten zegarek. Kladzie go na zielona pod-rkladke, na wytarty symbol zlotej korony, notujac w pamieci, ze czarny pasek z cielecej skory jest recznie robiony i zaszyty wokol umocowanych na stale uszek. Sam pasek, ktory prawdopodobnie jest wloski lub austriacki, kosztowal wiecej niz niektore z zegarkow w jego gablocie. Chlopiec natychmiast chwyta zegarek. Fontaine pokazuje mu gablotke. -Popatrz. Chcesz sie zamienic? Zobacz, jakie tu sa marki: Gruen Curvex, "Londyn" Tudora z tysiac dziewiecset czter dziestego osmego z ladnym, oryginalnym cyferblatem. Albo Yulcain Cricket, zloty, bardzo elegancki. Jednak juz wie, ze sumienie nigdy nie pozwoli mu ograbic tego nieszczesnika i ta swiadomosc go drazni. Przez cale zycie probowal nauczyc sie nierzetelnosci, tego, co jego ojciec nazywal "sprytem w interesach", lecz nigdy mu sie to nie udalo. Chlopiec pochyla sie nad gablotka, zapominajac o wszystkim. -Czekaj - mowi Fontaine, odsuwajac gablotke i kladac na jej miejsce notebook. Otwiera strone, na ktorej sprzedaje swoje zegarki. - Nacisnij tu i tu, a powie ci, na co patrzysz. Demonstruje. Jaeger ze srebrnym cyferblatem. Naciska inny klawisz. - Chronometr Jaegera z 1945 roku, z nierdzewnej stali, oryginalna koperta, napis wygrawerowany na spodzie koperty -objasnia notebook. - Spod - mowi chlopiec. - Koperty. - To. - Fontaine pokazuje mu spod stalowej koperty po zlacanego tissota. - Tylko z napisem w rodzaju "Jas Fujara, dwadziescia piec lat pracy w firmie, gratulacje". Chlopiec patrzy tepym wzrokiem. Naciska klawisz. Na ekranie pojawia sie inny zegarek. Naciska drugi klawisz. "Sprezynowy vulcain z 1960 roku, chromowany, z mosieznymi uszkami, bardzo dobra tarcza". - Bardzo dobra -r- radzi Fontaine - to za malo. Widzisz te plamki? - Pokazuje nieco ciemniejsze punkciki rozsiane na cyferblacie. - Gdyby byla "doskonala", to pewnie. - Pewnie - powtarza chlopiec, patrzac na Fontaine'a. Na ciska klawisz; ukazuje sie obraz nastepnego zegarka. Daj mi go jeszcze obejrzec, dobrze? - Fontaine wskazu-lia zegarek w dloni chlopca. - W porzadku. Oddam ci go. ^Chlopiec spoglada na zegarek i na Fontaine'a. Ten wklada j kieszeni smith wessona. Pokazuje gosciowi puste rece. \- Oddam ci go. Chlopiec wyciaga dlon. Fontaine bierze zegarek. Powiesz mi, skad go wziales? Nic. -Chcesz kubek kawy? Fontaine wskazuje na bulgoczacy na maszynce garnek. Wcia-|n nosem aromatyczny zapach. Chlopiec rozumie, ale przecza- kreci glowa. Fontaine wklada lupe do oka i zaczyna kon- iplowac. Do licha. Chce miec ten zegarek. Nieco pozniej, kiedy poslaniec przynosi lunch, wojskowy eger-lecoultre spoczywa w kieszeni szarych tweedowych spodni ontaine'a, z wysokim pasem i ekstrawaganckimi marszcze-Iniami, ale Fontaine wie, ze ten zegarek jeszcze nie nalezy do Ipiego. Chlopiec przeniosl sie na zaplecze, do tego malenkiego li zagraconego pomieszczenia, ktore odgradza interesy od pry-['watnych spraw. Fontaine wyczuwa wechem obecnosc goscia: | przez aromat porannej kawy przebija wyrazny i kwasny zapach zastarzalego potu i brudnej odziezy. Gdy poslaniec z jadlodajni wraca do swego obladowanego pudlami roweru, Fontaine zdejmuje zaciski z pudelka. Dzis tem-pura, ktora nie jest jego ulubionym daniem, poniewaz szybko stygnie, ale Fontaine jest glodny. Zdejmuje plastikowa pokrywke z miseczki miso, z ktorej unosi sie smuzka pary. Fontaine nieruchomieje. -Hej! - wola w kierunku zaplecza. - Chcesz troche miso? - Zadnej odpowiedzi. - Zupa, slyszysz? Fontaine wzdycha, schodzi z drewnianego stolka i niesie ; parujaca zupe na zaplecze. Chlopiec siedzi na podlodze ze skrzyzowanymi nogami, z otwartym notebookiem na kolanach. Fontaine dostrzega unoszacy sie na ekranie obraz bardzo duzego i skomplikowanego chronometru. Na oko model z lat osiemdziesiatych. - Chcesz troche miso? - Zenith - mowi chlopiec. - El Primero. Koperta z nie rdzewnej stali. Trzydziesci jeden kamieni, mechanizm 3019PHC. Gruba stalowa bransoleta z zatrzaskiem. Oryginalne wkrecane denko. Oksydowany spod i wskazowki. Fontaine wytrzeszcza oczy. 13. UZYWANE SWIATLO DNIA Yamazaki wraca z antybiotykami, paczkowana zywnoscia p kawa w samoogrzewajacych sie pojemnikach. Ma na sobie Jczarna nylonowa wiatrowke i niesie te rzeczy, razem ze swoim l notebookiem, w niebieskiej siatce.Schodzi na stacje przez przecietnie zbity tlum na dlugo przed i wieczorna godzina szczytu. Mial klopoty ze spaniem, gdyz we Snach widzial idealnie piekna twarz Rei Toei, ktora w pewnym sensie jest jego pracodawczynia, a zarazem wcale nie istnieje. Jest glosem, twarza znana milionom, morzem kodu, najdoskonalszym osiagnieciem rozrywkowego oprogramowania. Jej widownia wie, ze nie jest zywym czlowiekiem, lecz wysublimowanym srodkiem przekazu. I to jest w znacznej czesci zrodlem jej popularnosci. Gdyby nie Rei Toei, mysli Yamazaki, Laney nie bylby teraz tu, gdzie jest. To wlasnie proba zrozumienia jej, odgadniecia jej motywow, sprowadzila Laneya do Tokio. Stal sie czlonkiem ekipy Reza, piosenkarza, ktory wyrazil chec poslubienia Rei Toei. A w jaki sposob, pytali, zamierza tego dokonac? Jak czlowiek, nawet tak medialny, moze poslubic sztuczny twor, produkt software'owy, marzenie? A Rez, chinsko-irlandzki piosenkarz, gwiazda muzyki pop, probowal to zrobic. Yamazaki wie o tym. Wie o tym tyle, ile kazdy zyjacy czlowiek, wlacznie z Rezem, poniewaz Rei Toei rozmawiala z nim o tym. Rozumie, ze Rez tylko w takim stopniu istnieje w rzeczywistosci wirtualnej, w jakim moze tam istniec , zywy czlowiek. Gdyby Rez-czlowiek dzisiaj umarl, Rez-ikona zylby nadal. Jednakze Rez pragnal naprawde przeniesc sie tam, gdzie jest Rei Toei. A raczej tam, gdzie ostatnio zniknela. Piosenkarz usilowal dolaczyc do niej w jakims wirtualnym krolestwie, jeszcze nawet nie wymyslonej krainie, gdzies na granicy swiatow. I nie zdolal. Czy ona odeszla na zawsze? I dlaczego uciekl Laney? Rez objezdzal teraz kraje Kombinatu. Nalegal na podroz pociagiem. Od stacji do stacji. Zmierzal do Moskwy, a za zespolem rozchodzily sie plotki o jego szalenstwie. Parszywy interes, mysli Yamazaki i zastanawia sie, zjezdzajac schodami do kartonowego miasta, co wlasciwie robi tu Laney. Wspominal o sieciowych wezlach historii, o jakiejs prawidlowosci wydarzen. O tym, ze wszystko sie zmienia. Laney jest geniuszem, mutantem, przypadkowym wytworem tajnych badan klinicznych nad srodkiem, ktory u niewielkiej czesci testowanych wywolal rozwoj niemal parapsychologicz-nych zdolnosci. Jednakze Laney bynajmniej nie jest jakims rodzajem medium. Po prostu w wyniku mutacji spowodowanej przed laty przez 5-SB w jakis sposob potrafi analizowac ogromne ilosci danych i przewidywac nadchodzace zmiany. A teraz ekipa twierdzi, ze Rei Toei znikla. Czy to mozliwe? Yamazaki podejrzewa, ze Laney moze wiedziec co i jak. Wlasnie dlatego Yamazaki postanowil wrocic tu i odnalezc go. Podjal wszelkie srodki ostroznosci, by upewnic sie, ze nikt go nie sledzi, ale dobrze wie, ze wszystkie jego wysilki moga okazac sie daremne. Teraz uspokoila go won tokijskiego metra, rownie znajoma jak zapach mieszkania matki. Jest to won niezwykle charakterystyczna, a jednoczesnie nie do opisania. To zapach japonskiego spoleczenstwa, ktorego on czuje sie czescia, ograniczonego do tego niewielkiego srodowiska, tego swiata tuneli, bialych korytarzy, swiszczacych srebrzystych skladow. Znajduje przejscie miedzy schodami i kafelkowane filary. Prawie spodziewa sie, ze pudel juz tam nie bedzie. Sa jednak, a gdy zaklada biala mikroporowa maske i wcho- Zi do jasno oswietlonej chaty producenta zabawek, okazuje 5, ze nic sie tam nie zmienilo procz figurki, nad ktora teraz -wacuje staruszek: wieloglowego dinozaura o srebrzysto-niebie-Iskich tylnych nogach. Koncem pedzelka maluje oko w glowie fgada. Nie podnosi wzroku. -Laney? , Za cytrynowozolta koldra panuje cisza. Yamazaki kiwa do l staruszka glowa i na czworakach pelznie naprzod, popychajac [ przed soba siatke z zakupami. -Laney? _ ciii - syczy Laney z waskiej i cuchnacej ciemnosci. '- On mowi. -Kto mowi? Yamazaki przepycha siatke pod wiotkim, wypelnionym pianka materialem, ktorego dotkniecie przypomina mu przedszkole. Gdy wchodzi, Laney wlacza projektor w kanciastych gog-. lach i obrazy, jakie widzi, padaja na Yamazakiego, oslepiajac l go. Yamazaki odwraca glowe od strumienia swiatla. Dostrzega i sylwetki obramowane uzywanym swiatlem dnia. l - ...sobie, ze on to robi regularnie? - Kamera trzymana l jest w reku, lecz obraz stabilizowany cyfrowo. - To ma cos wspolnego z fazami ksiezyca. Laney powieksza jedna z postaci, chuda i meska, jak one wszystkie. Usta postaci przesloniete sa czarnym szalem. Czarne wlosy stercza sztywno nad wysokim, bialym czolem. __ Nie ma na to zadnego dowodu. Oportunista. Czeka, az sami do niego przyjda. Wtedy ich zalatwia. To sa - i kamera gladko przechodzi na twarz i gola piers martwego mezczyzny o nieruchomych oczach - oprychy. Ten mial plas w kieszeni. - Na bladym torsie martwego mezczyzny widnieje ciemna kropka tuz pod mostkiem. - Ten drugi zostal pchniety w gardlo, lecz jakims cudem ostrze minelo tetnice. __ Pewnie - mowi niewidoczny mezczyzna. -Mamy profil psychologiczny - kontynuuje mezczyzna z szalem, za kadrem, z ktorego twarz trupa przenosi sie na kartonowa sciane Laneya, na zolta koldre. - Przeprowadzilismy pelna analize psychologiczna, ale nie chce pan jej wziac po uwage. - Alez skadze. - Nie chce pan tego zrozumiec. - Dwie pary rak w la teksowych rekawiczkach chwytaja martwego i odwracaja go. Na pociemnialym od plam opadowych ciele ukazuje sie druga, mniejsza rana - pod lopatka. - On jest rownie niebezpieczny dla pana, jak dla kazdego innego. - Jest jednak interesujacy, prawda? Rana z bliska wyglada jak usta bez usmiechu. Wokol zakrzepla czarna krew. - Nie dla mnie. - Pan jednak nie jest interesujacy, prawda? - Nie. - I odjazd kamery ukazuje blysk swiatla na wy datnej kosci policzkowej nad czarnym szalem. - Przeciez nie chcecie, zebym byl, czyz nie? Slychac cicha melodyjke oznaczajaca koniec transmisji. Laney odchyla glowe do tylu, stopklatka obrazu mezczyzny z szalem na kartonowym suficie jest zbyt jasna, zbyt znieksztalcona i Ya-mazaki dostrzega, ze caly ten karton jest zaklejony malenkimi, samoprzylepnymi zdjeciami, dziesiatkami roznych ujec tego samego czlowieka - dziwnie znajomego. Yamazaki mruga oczami, zmieniajac ogniskowa szkiel kontaktowych. Odczuwa brak okularow. Bez nich czuje sie niekompletny. - Kim byl ten czlowiek, Laney? - Pomoc. - Pomoc? - W dzisiejszych czasach trudno o dobrego pomocnika. -Laney wylacza projektor i zdejmuje masywne gogle. W na glym mroku jego twarz zmienia sie w dziecinny rysunek, czarne dziurki oczu widoczne sa na tle nieco jasniejszej smugi. - Czlowiek, ktory odebral wiadomosc... - Ten, ktory mowil? __ jest wlascicielem swiata. Prawie w takim samym stopniu kazdy inny Yamazaki marszczy brwi. -Przynioslem lekarstwa... -To bylo na moscie, Yamazaki. -W San Francisco? -Sledzili mojego czlowieka. Sledzili go zeszlej nocy, ale |0 zgubili. Jak zwykle. Dzis rano znalezli tam te ciala. -Kogo sledzili? __ Czlowieka, ktorego tam nie ma. Tego, ktorego zamie- Zam rozpracowac. _ To sa zdjecia Harwooda? Harwood Levine? Yamazaki rozpoznal twarz powielona na fotografiach. _ Psychiatrzy sa jego. Pewnie najlepsi, jakich mozna ku-Ipic, ale i tak nie zdolaja dotrzec do czlowieka, ktorego tam |nie ma. -Jakiego czlowieka? -Mysle, ze to ktos, kogo Harwood... zebral. Bo on ko- Jiekcjonuje ludzi. Interesujacych ludzi. Mysle, ze ten czlowiek l mogl pracowac dla Harwooda na zlecenie. Nie zostawia sladow, Ijakichkolwiek. A kiedy ktos wejdzie mu w droge, po prostu I znika. Potem sam sie wymazuje. Yamazaki wyjmuje z siatki antybiotyk. - Zazyjesz go, Laney? Twoj kaszel... - Gdzie jest Rydell, Yamazaki? Powinien juz tam byc. i Wszystko zaczyna sie zazebiac. - Co? __ Sam nie wiem - mowi Laney, pochylajac sie i grzebiac w siatce. Znajduje pojemnik z kawa i aktywuje go, przerzucajac z reki do reki, gdy plyn sie rozgrzewa. Yamazaki slyszy trzask i cichy syk, gdy Laney otwiera pojemnik. Wokol unosi sie za- I pach kawy. Laney pije parujacy plyn. - Cos sie dzieje - odzywa sie znow i kaszle, zaslaniajac dlonia usta i oblewajac ; goraca kawa ze smietanka przegub Yamazakiego. Ten szybko cofa reke. - Wszystko sie zmienia. A moze i nie. Tylko ja widze, ze sie zmienia. Jednak od kiedy zaczalem to widziec inaczej, zaczalem tez dostrzegac cos wiecej. Cos sie szykuje. Jest wielkie. Wiecej niz wielkie. Wydarzy sie niebawem, a efekt kaskadowy... - Co sie stanie? - Nie wiem. - Kolejny atak kaszlu zmusza go do odsta wienia pojemnika z kawa. Yamazaki otworzyl pudelko z anty biotykiem i probuje mu go podac. Laney odmawia machnieciem reki. - Byles u nich na wyspie? Czy wiedza, gdzie ona jest? Yamazaki mruga oczami. -Nie. Po prostu jest nieobecna. Laney usmiecha sie. Widac nikly blysk zebow. -To dobrze. Ona tez w tym siedzi, Yamazaki. - Siega po kawe. - Ona tez. 14. SNIADANIE, GOTOWANIE Rydell znalazl lokal w jednym z budynkow, ktory najwi-czniej byl bankiem, kiedy banki musialy miec budynki. Scia-byly grube. Ktos przerobil pomieszczenia na calodobowy l)ar sniadaniowy, jakiego wlasnie szukal Rydell. Prawde mo-i/iac, lokal wygladal tak, jakby przedtem miescil sie w nim jakis sklep spozywczy i kto wie co jeszcze, ale roztaczal zapach Ijajek i tluszczu, a on byl glodny.Paru poteznie zbudowanych robotnikow, obsypanych tyn-|kiem, czekalo na stolik, lecz Rydell zauwazyl, ze przy ladzie |jest pusto, wiec podszedl do niej i zajal miejsce. Kelnerka byla i'zamyslona kobieta nieokreslonej rasy, ze sladami po tradziku |(na policzkach. Nalala mu kawe i przyjela zamowienie, niczym i!nie zdradzajac, czy rozumie po angielsku. Moze po prostu re-ijestruje dzwieki, pomyslal Rydell, i nauczyla sie, co oznacza {.jajecznica z dwoch jajek". Slucha, zapisuje w jakims sobie [Wanym jezyku i oddaje kartke kucharzowi. Rydell wyjal brazylijskie okulary, zalozyl je i odszukal to-Ikijski numer, ktory podal mu Yamazaki. Ktos odebral po trze-I.cim sygnale, ale okulary nie podaly lokalizacji rozmowcy. Zapewne tez uzywal telefonu komorkowego. Cisza, ale jakies szmery w tle. . - Hej - powiedzial Rydell. - Yamazaki? -Rydell? Tu Laney... Atak kaszlu i cisza, gdy ktos nacisnal klawisz wyciszenia. l Kiedy Laney znowu sie odezwal, mowil zduszonym glosem: -Przepraszam. Gdzie jestes? - W San Francisco - odparl Rydell. - To wiem. - Jem posilek w... - Rydell przewijal menu GPS, usilujac ustalic swoja pozycje, ale wciaz uzyskiwal cos, co wygladalo na mape tranzytowa Rio. - Niewazne - rzekl Laney. Mial znuzony glos. Ktora go dzina byla teraz w Tokio? Pewnie moglby to znalezc w menu. -Najwazniejsze, ze tam jestes. - Yamazaki powiedzial, ze masz tu dla mnie jakas robote. - Mam - powiedzial Laney i Rydell przypomnial sobie slub kuzyna. Clarence prawie z takim samym zadowoleniem powiedzial "tak". - Chcesz mi wyjasnic, o co chodzi? - Nie - odparl Laney - ale chce cie wciagnac na liste plac. Pieniadze otrzymasz z gory, dopoki tam bedziesz. -Czy to, co zamierzasz zrobic, jest legalne? Chwila ciszy. - Nie wiem - odparl Laney. - Nikt jeszcze tego nie robil, wiec trudno powiedziec. - No coz, chyba powinienem dowiedziec sie troche wie cej, zanim wezme te robote - rzekl Rydell, zastanawiajac sie, jak, do diabla, wroci do Los Angeles, jesli to nie wypali. I czy w ogole jest jakis sens wracac. - Mozna powiedziec, ze chodzi o poszukiwanie zaginionej osoby - odparl Laney po krotkim namysle. - Nazwisko? - Nie ma zadnego. A raczej ma ich tysiace. Posluchaj, lubisz policyjna robote, prawda? - Co chcesz przez to powiedziec? - Bez urazy. Kiedy sie poznalismy, opowiadales mi rozne policyjne historie, pamietasz? No wiec tak: ta osoba, ktorej szu kam, jest bardzo, bardzo dobra w zacieraniu sladow. Niczego nie mozna znalezc, nawet po najdokladniejszej analizie. - La ney mowil o przeszukiwaniu sieci, bo tym sie zajmowal. - Po prostu gdzies tam jest. [- Skad mozesz wiedziec, ze tam jest, jesli nie zostawia iow? -Poniewaz umieraja ludzie - rzekl Laney. J W tym momencie z obu stron Rydella ktos usiadl i zapa-lialo wodka... -Zadzwonie pozniej - powiedzial Rydell, naciskajac kla- isz i zdejmujac okulary. Po jego lewej stronie usmiechal sie Creedmore. - Czesc - odezwal sie. - To jest Marjane. - Maryalice. Na stolku po prawej siedziala postawna blondynka po czter-ziestce, z wieksza czescia gornej polowy ciala wcisnieta w cos zarnego i blyszczacego, a pozostala tworzaca bruzde, w ktora Ireedmore moglby bez trudu wepchnac jedna ze swoich pol-jitrowek. Rydell dostrzegl cos w jej zmeczonych oczach, jakies laczenie leku, rezygnacji oraz rodzaj slepej i odruchowej na-ziei. Nie miala dobrego ranka, roku, a moze nawet zycia, lecz as w niej chcialo, zeby ja polubil. Cokolwiek to bylo, po-vstrzymalo Rydella przed podniesieniem worka i wyjsciem lokalu, chociaz wiedzial, ze wlasnie to powinien zrobic. - Nie powiesz "czesc"? - rzucil jadowitym tonem Creed- kOiore. - Czesc, Maryalice - powiedzial Rydell. - Jestem Ry- ! deli. Milo mi cie poznac. Usmiechnela sie, przy czym jej oczy przez sekunde odmlod-fnialy o dziesiec lat. - Buell mowi mi, ze jest pan z Los Angeles, panie Rydell. - Naprawde? - Rydell spojrzal na Creedmore'a. - Pracuje pan tam w mediach, panie Rydell? - spytala. -Nie - odparl, przeszywajac Creedmore'a najgrozniej- I szym spojrzeniem, na jakie bylo go stac. - W handlu. -Ja pracuje w rozrywce - wyjasnila Maryalice. - Moj i byly i ja prowadzilismy w Tokio jeden z najpopularniejszych i lokali z muzyka country. Jednak zapragnelam wrocic do ko rzeni. Do kraju Boga, panie Rydell. - Za duzo gadasz - rzekl Creedmore ponad ramieniem Rydella, ktoremu kelnerka przyniosla sniadanie. - Buell - mruknal Rydell prawie wesolym tonem - zamk nij sie, do kurwy nedzy. I zaczal kroic twarda jajecznice. - Dla mnie piwo - powiedzial Creedmore. - Och, Buell - westchnela Maryalice. Podniosla z podlogi wielka plastikowa torbe, ktora wygladala na darmowa reklamowke, i zaczela w niej grzebac. Znalazla wysoka puszke i podala ja Creedmore'owi pod lada. Creedmore otworzyl puszke i przylozyl do ucha, jakby delektujac sie sykiem dwutlenku wegla. -Gotuje sie sniadanko - rzekl i zaczal pic. Rydell spokojnie przezuwal jajecznice. - Pojdziesz tam -- mowil Laney - i podasz im moje nazwisko. Colin spacja Laney, duze C, duze L, pierwsze czte ry cyfry tego numeru telefonu i "Berry". To twoj pseudonim, prawda? - Wlasciwie to moje nazwisko - odparl Rydell. - Ro dowe nazwisko mojej matki. Siedzial w przestronnej, lecz niezbyt czystej kabinie toalety dawnego banku. Poszedl tam, zeby uwolnic sie od Creedmore'a oraz jego towarzyszki i zadzwonic do Laneya. -Powiem im to. A co od nich dostane? Rydell spojrzal na swoj worek wiszacy na solidnym chromowanym haku na drzwiach kabiny. Nie chcial zostawiac go w barze. -Podadza ci inny numer. Wprowadzisz go do dowolnego bankomatu i pokazesz identyfikator. Bankomat wyda ci chip kredytowy. Powinien wystarczyc na kilka dni, a jesli nie, to zadzwon do mnie. Cos sprawialo, ze siedzac tu, Rydell czul sie, jakby gral w jednym z tych starych filmow o lodziach podwodnych, kiedy wylaczaja maszyny i czekaja, w glebokiej ciszy, na wybuch nb glebinowych, ktore na nich zrzucono. Tutaj tez bylo tak cho, zapewne dlatego, ze bank mial grube mury. Jedynym viekiem byl szmer cieknacego rezerwuaru, ktory jeszcze po-[lebial to wrazenie. - W porzadku - powiedzial Rydell. - Zakladajac, ze fwszystko dobrze pojdzie, kogo szukasz i o co chodzi z tymi jpmierajacymi ludzmi? - Europejczyka, miedzy czterdziestka a piecdziesiatka, za- Ipewne z doswiadczeniem wojskowym sprzed wielu lat. - To zaweza krag podejrzanych do okolo miliona osob w samej Polnocnej Kalifornii. - Rzecz w tym, Rydell, ze on sam cie znajdzie. Powiem lei, dokad masz isc i o co pytac, a wtedy on sam zwroci na |; ciebie uwage. - To wydaje sie zbyt proste. - Zwrocenie jego uwagi bedzie proste. Pozostanie przy | zyciu - nie. Rydell rozwazyl to. - I co mam dla ciebie zrobic, kiedy on mnie znajdzie? - Zadac mu pytanie. - Jakie? - Jeszcze nie wiem - odparl Laney. - Pracuje nad tym. - Laney - powiedzial Rydell. - O co tu chodzi? -Gdybym to wiedzial - rzekl Laney bardzo zmeczonym glosem - nie byloby mnie tu. Zamilkl. Rozlaczyl sie. -Laney? Rydell siedzial, sluchajac szmeru wody cieknacej z rezerwuaru. W koncu wstal, zdjal worek z haka i wyszedl z kabiny. Umyl rece w struzce zimnej wody nad umywalka z imitacji czarnego marmuru upackana zoltym tanim mydlem, po czym wrocil korytarzem pozastawianym pudlami ze srodkami czyszczacymi. Mial nadzieje, ze Creedmore z wielbicielka country zapomnieli o nim i poszli sobie. Wcale nie. Kobieta meczyla sie ze swojajajecznica, a Creed-more, sciskajac miedzy udami puszke z piwem, gapil sie zlowrogo na dwoch ogromnych, zakurzonych robotnikow budowlanych. - Czesc - odezwal sie, gdy Rydell przechodzil obok ze swoim workiem. - Czesc, Buell - odpowiedzial Rydell, zmierzajac do drzwi. - Hej, dokad idziesz? - Do pracy. -Do pracy - uslyszal glos Creedmore'a. - Gowno. Drzwi zamknely sie za nim i znalazl sie na ulicy. 15. ZNOWU TUTAJ Chevette stala obok furgonetki, patrzac, jak Tessa wypu-:za Boska Zabaweczke. Podnosnik kamery, jak mylarowa buczka lub nadmuchana moneta, blysnal w metnym swietle dnia, akolysal sie i wyrownal lot na wysokosci mniej wiecej pieciu Imetrow.Chevette czula sie bardzo dziwnie, stojac tam i widzac beto-Inowe zapory przeciwczolgowe, a za nimi ogromny kontur mo-|,stu. Tam mieszkala, na szczycie najblizszego filaru, choc teraz |wydawalo sie to snem. Mieszkala wysoko w szescianie z dykty, l ktory noca wiatr chwytal swymi wielkimi lapami, a wszystkie f stalowe sciegna mostu pojekiwaly cichutko, tak ze tylko ona ! slyszala dzwieki przenoszone przez splecione liny, kiedy przy-Iciskala ucho do zgrabnego delfiniego grzbietu liny, wybrzu-''Szajacej sie przez otwor wyciety w podlodze przez Skinnera. Wiedziala, ze Skinner juz nie zyje. Odszedl, kiedy ona byla w Los Angeles, probujac stac sie kims, kim sadzila, ze chce i byc. Nie weszla na gore. Ludzie na moscie nie przejmowali l sie pogrzebami, a wlasnosc byla najwazniejszym prawem. Nie f byla corka Skinnera, a nawet gdyby byla i chciala przejac jego l siedzibe na szczycie filaru, musialaby tam zamieszkac. Nie miala na to ochoty. Jednak w Los Angeles braklo jej sposobnosci, by oplakac | Skinnera, a teraz wszystko wrocilo, stanelo jej przed oczami, ten czas, kiedy z nim mieszkala. Jak znalazl ja tak chora, ze nie mogla sie ruszac, i zaniosl do siebie, a potem karmil zupkami kupowanymi u Koreanczykow, az wyzdrowiala. Pozniej zostawil ja w spokoju, o nic nie proszac, akceptujac ja tak, jak akceptuje sie ptaka na parapecie, az nauczyla sie jezdzic po miescie rowerem i zostala poslancem. I wkrotce role sie odwrocily: staruszek podupadl na zdrowiu i potrzebowal pomocy, a wtedy to ona chodzila po zupe i przynosila wode, parzyla kawe. I tak to bylo, az wpakowala sie w tarapaty i w rezultacie poznala Rydella. - Wiatr ci je porwie - ostrzegla Tesse, ktora zalozyla okulary pozwalajace jej ogladac obraz z kamery. - W samochodzie mam jeszcze trzy pary - powiedziala Tessa, naciagajac na prawa dlon tandetnie wygladajaca, czarna rekawice kontrolna. Sprawdzila uklad sterujacy, zmieniajac ob roty miniaturowych smigiel i zataczajac kamera szesciometro wy krag. - Musimy wynajac kogos do pilnowania furgonetki - po wiedziala Chevette - jesli chcesz ja jeszcze zobaczyc. - Wynajac? Kogo? Chevette wskazala na chudego czarnego chlopca z brudnymi dredami do pasa. - Ty. Jak ci na imie? - A co ci do tego? - Zaplacimy za przypilnowanie tej furgonetki. Jak wro cimy, damy ci piecdziesiataka. Umowa stoi? Chlopak zmierzyl ja wzrokiem. - Jestem Boomzilla - powiedzial. - Boomzilla - naciskala Chevette - przypilnujesz tej furgonetki? - Zalatwione - rzekl. - Zalatwione - powiedziala Chevette do Tessy. - Pani - wtracil Boomzilla, pokazujac na Boska Zaba- weczke. - Chce to. - Trzymaj sie blisko - poradzila mu Tessa. - Bedzie nam potrzebny asystent. Dotknela czarnego pulpitu kontrolnego. Kamera wykonala drugi obrot i znikla im z oczu nad zaporami przeciwczol- P pWymi. Tessa usmiechnela sie do widzianego przez obiektyw zu.-Chodzmy - rzucila do Chevette i weszla miedzy naj- Ijizsze zapory. -Nie tedy - powstrzymala ja Chevette. - Tamtedy. Po moscie nalezalo chodzic, trzymajac sie utartego szlaku. dstepstwo od tej reguly swiadczylo o ignorancji lub o nie-zyjaznych zamiarach. Chevette pokazala Tessie droge. Blo-pti betonu cuchnely uryna. Chevette przyspieszyla kroku, idac Iprzodem. I znow wyszla w to wilgotne swiatlo, ktore tutaj nie Joblewalo straganow i kioskow z jej wspomnien, lecz czerwo-Ifto-bialy front modulu z supermarketem, ktory rozsiadl sie przy Jwejsciu na most. Zobaczyla napis "Szczesliwy Smok" i pul-I?sowanie reklam na wiezy z ekranami wideo. -Jasna cholera - zaklela Tessa. - To ma byc izolowana l spolecznosc? Chevette stanela jak wryta. -Jak oni mogli zrobic cos takiego? - Tak sie to robi - wyjasnila Tessa. - Doskonala lo kalizacja. - Przeciez to jak... jak w Nissan County albo gdzies. - Atrakcyjne miejsce. Most przyciaga turystow, no nie? - Wiekszosc ludzi nie zapuszcza sie tam, gdzie nie ma policji. -Autonomiczne strefy rzadza sie wlasnymi prawami - I powiedziala Tessa. - A ta znajduje sie tu od tak dawna, ze l stala sie wizytowka miasta. - Rany boskie - mruknela Chevette. - Ten sklep... wszystko psuje. - Jak myslisz, komu ci od Szczesliwego Smoka placa czynsz? - spytala Tessa, obracajac kamere i krecac panora miczne ujecie sklepu. - Nie mam pojecia. Stoi na samym srodku tego, co kiedys bylo ulica. - Niewazne - odrzekla Tessa, ruszajac miedzy przechod- niow wchodzacych na most lub schodzacych z niego. - Przyjechalysmy w sama pore. Nakrecimy program o tutejszym zyciu, zanim stanie sie oklepanym tematem. Chevette poszla za nia, niepewna swoich uczuc. Zjadly lunch w meksykanskiej knajpie zwanej Brudny To Bog. Chevette nie pamietala jej, ale na moscie takie miejsca czesto zmienialy nazwy. A takze wielkosc i ksztalt. Zdarzaly sie dziwne polaczenia, kiedy nagle fryzjer i sprzedawca ostryg postanawiali strzyc wlosy i sprzedawac ostrygi w wiekszym lokalu. Czasem takie fuzje bywaly udane: jednym z najdluzej istniejacych lokali w San Francisco byl staromodny salon recznego tatuazu, polaczony z barem sniadaniowym. Mozna tam bylo zjesc jajecznice na boczku, przygladajac sie, jak komus tatuuja recznie namalowany wzor. Jednak w knajpie Brudny To Bog serwowano meksykanskie jedzenie i japonska muzyke - bardzo pospolite polaczenie. Tessa wziela huevos rancheros, a Chevette guesadille z kurczaka. Obie wypily po jednym piwie Corona, a Tessa umiescila swoja kamere pod samym plastikowym sufitem. Najwyrazniej nikt tego nie zauwazyl, wiec jedzac, krecila swoj program. Tessa duzo jadla. Mowila, ze taki ma metabolizm: jest jedna z tych osob, ktore nigdy nie przybieraja na wadze, chocby jadly nie wiadomo ile, a musi jesc, zeby miec sile. Skonczyla swoje huevos, zanim Chevette zjadla polowe auesadilli. Wypila swoje piwo i zaczela bawic sie plasterkiem cytryny, zwijajac go i wpychajac do szklanej butelki. - Carson - powiedziala. - Niepokoisz sie? - Dlaczego pytasz? - Poniewaz to agresywny facet, ot, co. Tam, w Malibu, to byl jego woz, prawda? - Tak sadze - odparla Chevette. - Sadzisz? Nie jestes pewna? - Posluchaj - powiedziala Chevette - bylo wczesnie ra no. Czulam sie tak dziwnie. Przeciez wiesz, ze przyjazd tutaj i nie byl moj pomysl, tylko twoj. Ty chcialas nakrecic tu pro-Sram dokumentalny. Plasterek cytryny wpadl do butelki po coronie, a Tessa spoj-zala na niego, jakby wlasnie przegrala zaklad. - Wiesz, co mi sie w tobie podoba? Co podoba mi sie iajbardziej? - Co? - spytala Chevette. - Nie masz mieszczanskiej mentalnosci. Po prostu nie masz. Mieszkasz z tym facetem, a kiedy zaczyna cie bic, co robisz? - Wyprowadzam sie. - No wlasnie. Odchodzisz. Nie umawiasz was na spot ykanie z prawnikami. - Nie mam prawnika. - Wiem. O to mi chodzi. - Nie lubie prawnikow - dodala Chevette. - Oczywiscie. I nawet nie myslisz o wnoszeniu oskarzenia. - Oskarzenia? - Pobil cie. Ma apartament o powierzchni trzystu metrow kwadratowych i dobra prace. Uderzyl cie, a ty nie probujesz dochodzic od niego odszkodowania. Nie masz mieszczanskiej mentalnosci. - Po prostu nie chce miec z nim wiecej do czynienia. - Wlasnie o tym mowie. Pochodzisz z Oregonu, prawda? - Mniej wiecej. - Myslalas kiedys o karierze aktorskiej? Tessa odwrocila butelke. Zgnieciony plasterek cytryny wpadl do szyjki. Kilka kropli piwa upadlo na podrapany blat z czar-I nego plastiku. Tessa wepchnela maly palec prawej reki do szyjki i probowala wydostac plasterek z butelki. -Nie. - Swietnie wychodzisz na zdjeciach. Masz cialo, na kto- I rego widok chlopcy gryza dywan. - Daj spokoj. -Jak myslisz, dlaczego umiescili w sieci twoje zdjecia zrobione podczas tego przyjecia w Malibu? -Poniewaz byli pijani - stwierdzila Chevette. - Ponie waz nie mieli niczego lepszego do roboty. Poniewaz studiuja multimedia. Tessa zaczepila paznokciem o resztki plasterka i wyciagnela go z butelki. -Masz calkowita racje - powiedziala - ale glownym powodem byl twoj wyglad. Za plecami Tessy, na jednym z ekranow, pojawila sie niezwykle piekna Japonka. -Spojrz na nia - rzekla Chevette. - Ta ma wyglad, no nie? Tessa zerknela przez ramie. - To Rei Toei - powiedziala. - Ach tak. Ona rzeczywiscie jest piekna. - Chevette, ona nie istnieje. To nie jest prawdziwa dziew czyna. To tylko kod. Oprogramowanie. - Niemozliwe. - Nie wiedzialas? - Przeciez oparto ja na jakiejs osobie, prawda? Zawarto z kims umowe na zdjecia. - Z nikim - odparla Tessa. - Nie bylo zadnej umowy. Ona jest sztuczna. W stu procentach. - A wiec wlasnie tego chca ludzie - mruknela Chevette, patrzac, jak Rei Toei przeplywa przez jakis azjatycki nocny klub o wystroju w stylu retro - a nie bylej rowerzystki z San Francisco. - Nie - zaprzeczyla Tessa. - Opacznie to pojmujesz. Ludzie nie wiedza, czego chca, dopoki tego nie zobacza. Kaz dy obiekt pozadania musi byc znaleziony. Tak nakazuje tra dycja. Chevette spojrzala na Tesse nad dwiema butelkami po piwie. - Do czego zmierzasz, Tesso? - Ten program. Powinien byc o tobie. - Zapomnij o tym. - Nie. Czuje, ze moge z tego zrobic duza rzecz. Potrzebuje i dla odpowiedniej perspektywy. Potrzebuje narratorki. Po-|fbuje Chevette Washington. )?Chevette naprawde byla lekko przestraszona. Rozzloscilo -Czy nie dostalas stypendium na jeden z tych projektow, |'ktorych wciaz mowilas? O spolecznosciach... -Posluchaj - powiedziala Tessa - gdyby byl z tym jakis oblem, a wcale nie mowie, ze tak jest, to moja sprawa. A to i problem, tylko okazja. Na hit. Moj hit. -Tesso, w zaden sposob nie namowisz mnie, zebym za- ila w twoim filmie. W zaden. Rozumiesz? -Nie chodzi o granie, Chevette. Musialabys tylko byc so- ,. A w tym celu musialabys dowiedziec sie, kim naprawde stes. Zamierzam zrobic film o tym, jak odkrywasz, kim jestes naprawde. -Nic z tego - powiedziala Chevette, wstajac i uderzajac ;lowa o kamere, ktora niepostrzezenie opadla nad ich stolik, kiedy rozmawialy. - Przestan! Odepchnela Boska Zabaweczke. Pozostali czterej klienci lokalu tylko na nie patrzyli. 16. PODPROGRAMY Laney zaczyna podejrzewac, ze ta Dziura w jadrze jego jazni, ta ukryta nieobecnosc, jest nie tyle brakiem czegos, ile nieistnieniem jego osobowosci.Cos sie z nim stalo, od kiedy zszedl do tego kartonowego miasta. Zaczal dostrzegac fakt, ze dotychczas nie mial, w jakis niewiarygodnie doslowny sposob, swojego ja. A wiec co, zastanawia sie, bylo tam przedtem? Podprogramy: negatywny behawioryzm, rozpaczliwie usilujacy interpolowac istote podobna, lecz nigdy nie identyczna z Laneyem. A on nie mial o tym pojecia, chociaz wie, ze zawsze zdawal sobie sprawe z tego, iz cos jest zdecydowanie nie w porzadku. Cos mu tak mowi. Cos, co wydaje sie tkwic w samym sercu i co wydaje sie wszystkim, z czego sklada sie DatAmerica. Jak to mozliwe? Teraz jednak lezy, owiniety spiworami, w ciemnosci, jak w jadrze Ziemi, a za kartonowymi scianami sa betonowe mury pokryte kafelkami, jeszcze dalej opoka tego kraju, Japonii, wstrzasana dudnieniem metra przypominajacego ruchy tektoniczne, przesuwanie sie plyt kontynentalnych. W Laneyu tez cos sie przesuwa. Ten ruch zapowiada jeszcze wieksza zmiane i Laney zastanawia sie, dlaczego juz sie nie boi. Nagle w tym wszystkim otrzymuje dar choroby. Nie kaszel czy goraczke, lecz tkwiace gleboko niedomaganie, ktore uznaje za rezultat dzialania 5-SB, wchlonietego przed laty w sierocincu Gainesville. Wszyscy bylismy ochotnikami, mysli, sciskajac gogle i prze-luwajac punkt widzenia za skraj urwiska danych; przemyka "vzdluz tej sciany danych zlozonych z nieznacznie zroznico-yanych pol informacji, za ktorymi -jak zaczyna podejrzewac kryje sie jakas niepojeta sila lub inteligencja. Cos, co jest jednoczesnie rzeczownikiem i czasownikiem. Kiedy tak mknie, szeroko otwartymi oczami chlonac natlok linformacji, wie, ze jest tylko przymiotnikiem, smuga o barwie pLancya, pozbawiona kontekstu. Mikroskopijnym trybikiem ja-I ltiegos katastrofalnego planu, umieszczonym jednak, jak wy-fezuwa, w samym jego centrum. Decydujacym. I dlatego nie moze juz spac. 17. ZODIAK Czarny mezczyzna o konskiej twarzy i bialy grubas z ruda broda zabieraja nagiego Silencia do pomieszczenia o wilgotnych drewnianych scianach. Zostawiaja go tam. Cieply deszcz pada z czarnych plastikowych rur pod sufitem. Pada coraz mocniej, piecze.Zabrali jego ubranie i buty, wepchnawszy je do plastikowego worka, a teraz grubas wraca i daje mu mydlo. Silencio wie, co to mydlo. Pamieta cieply deszcz, ktory padal z takich rur w obozie, ale ten jest lepszy i Silencio jest sam w tym wysokim pomieszczeniu o drewnianych scianach. Ma pelny brzuch i starannie mydli cale cialo, poniewaz tego od niego oczekuja. Wciera mydlo we wlosy. Zamyka oczy, gdy szczypia go mydliny, a wtedy widzi rzedy zegarkow ulozonych pod zielonkawym, podrapanym tu i owdzie szklem jak ryby wmarzniete w jeziorny lod po cieplej jesieni. Dostrzega jasne blyski stali oraz zlota. Usluchal nakazu, ktorego nawet nie rozumial: wielokrotnosci istnienia tych przedmiotow, ich nieskonczonej roznorodnosci, indywidualnych cech. Nieskonczona odmiennosc wynikajaca z wygladu tarcz, wskazowek, cyfr, znacznikow... Lubi ten cieply deszcz, ale rozpaczliwie pragnie tam wrocic, zobaczyc wiecej, sluchac slow. Stal sie tymi slowami, ich znaczeniem. Wskazowki breguette'a. Ozdobna tarcza. Mosiezne uszka. Oryginalny spod. Grawerowany. Deszcz slabnie, przestaje padac. Grubas, ktory ma na nogach stikowe sandaly, przynosi Silenciowi kawalek grubego i su-sgo materialu. Patrzy na chlopca. - Mowisz, ze lubi zegarki? - pyta grubas czarnego mez- zyzne. - Tak - odpowiada tamten. - Wyglada na to, ze lubi egarki. Brodaty narzuca material na ramiona Silencia. - Czy on chociaz potrafi odczytac godzine? - Nie wiem - mowi czarny. -Bo chyba nie wie, co sie robi z recznikiem - powiada |grubas, cofajac sie o krok. Silencio jest zmieszany i zawstydzony. Spuszcza oczy. -Zostaw go w spokoju, Andy - mowi czarny mezczyzna. [+- Daj mi te ciuchy, ktore przynioslem. Czarnoskory mezczyzna nazywa sie Fontaine. Jak slowo - w obozowym jezyku, majace cos wspolnego z woda, cieplym | deszczem w drewnianym pomieszczeniu. Teraz Fontaine prowadzi go na gorny poziom, gdzie pokrzy-i kuja ludzie sprzedajacy owoce, obok innych sprzedajacych stare rzeczy rozlozone na kocach, do chudego czarnego mezczyzny, czekajacego przy plastikowej skrzynce. Ta jest odwrocona do gory dnem, ktore wylozono pianka przyklejona wystrzepiona tasma klejaca. Mezczyzna ma na sobie pasiaste wdzianko z kieszeniami na piersiach, a z tych kieszeni stercza nozyczki oraz przedmioty podobne do tego, jakim Raton bez konca przesuwal po swoich wlosach, kiedy idealnie zrownowazyl dawke sciem-niacza i rozjasniacza. Silencio ma na sobie ubranie, ktore dal mu Fontaine: za dlugie i za luzne, nie jego, ale ladnie pachnace. Fontaine dal mu tez buty z jakiegos bialego materialu. Zbyt biale. Az raza w oczy. Od wody i mydla wlosy Silencia takze zrobily sie dziwne, a teraz Fontaine mowi mu, zeby usiadl na skrzynce, to ten czlowiek go ostrzyze. Silencio siada, drzac, a ten mezczyzna rozgarnia mu wlosy jednym z tych przyrzadow Ratona, wyjetym z kieszeni, cicho poswistujac przez zeby. Chlopiec spoglada na Fontaine'a. -Wszystko w porzadku - mowi Fontaine, odwijajac ma ly i ostry kawalek drewna, ktory wtyka sobie w kacik ust. - To nie bedzie bolalo. Silencio zastanawia sie, czy drewienko to jakis sciemniacz lub rozjasniacz, ale Fontaine wcale sie nie zmienia. Stoi tam, przygryzajac to drewienko i patrzac, jak mezczyzna przycina nozyczkami Silenciowi wlosy. Chlopiec obserwuje Fontaine'a, slucha szczeku nozyczek i nowego jezyka, ktory rozbrzmiewa mu w glowie. Zodiac Sea Wolf. Bardzo ladna dewizka. Zakrecane denko. Oryginalna osada. - Zodiac Sea Wolf - mamrocze Silencio. - Czlowieku - mowi czarnoskory mezczyzna. - Ale cie wzielo. 18. SELWYN TONG Rydell mial pewna teorie co do firm internetowych. Im mniej-g,sze i nedzniejsze prawdziwe biuro danego przedsiebiorcy, tym Bfektowniejsza i weselsza witryna. Wedlug tej teorii Selwyn |F.X. Tong, publiczny notariusz z Kowloonu, prawdopodobnie fiurzedowal na rozlozonej gazecie.Rydell nie mial pojecia, jak ominac dojscie, ktorym byl mono-f lityczny korytarz w staroegipskim stylu, przypominajacy mu l to, co jego kumpel Sublett, chodzaca encyklopedia filmowa, nazywal "metafizycznym przejsciem". Byl to cholernie duzy | korytarz i gdyby istnial naprawde, mozna by przejechac tedy bardzo duza ciezarowka. Na scianach umieszczono barokowe lichtarze, ktore rzucaly szkarlatny blask i nadawaly upiorna barwe marmurowi w zlociste cetki. Skad Laney wytrzasnal tego faceta? W koncu Rydell zdolal wylaczyc muzyke, jakis klasyczny | i coraz glosniejszy utwor, ale minely chyba ze trzy minuty, zanim dotarl do drzwi Selwyna F.X. Tonga. Byly wysokie, bar-L dzo wysokie i zmapowane tak, by faktura przypominaly cos | w rodzaju tropikalnego drewna. - Tekowe, akurat - mruknal Rydell. - Witaj w biurze Selwyna F.X. Tonga, publicznego no tariusza! - powiedzial cichy, superkobiecy glos. Drzwi otwarly sie na osciez. Rydell domyslil sie, ze gdyby |i nie wylaczyl muzyki, teraz osiagnelaby crescendo. Wirtualny gabinet notariusza mial wielkosc olimpijskiego |:basenu plywackiego, ale pozbawiony byl szczegolow. Za po- moca panelu okularow Rydell przesunal swoj wirtualny obraz do biurka, niewiele mniejszego od stolu bilardowego i wykonanego z tego samego pseudotekowego drewna. Na blacie lezalo pare przedmiotow pozornie metalowych o niewiadomym przeznaczeniu oraz kilka kartek wirtualnego papieru. - Co oznaczaja litery F.X.? - spytal Rydell. - Francis Xavier - rzekl Tong, ktory przybral wyglad rysunkowej postaci Chinczyka w bialej koszuli, czarnym gar niturze i krawacie. Czarne wlosy i garnitur mialy te sama te ksture, co wygladalo dosc dziwnie. Rydell podejrzewal, ze ten efekt byl niezamierzony. - Pomyslalem, ze moze robi pan w wideo - powiedzial Rydell. - To tak jak skrot od efektow specjalnych, prawda? - Jestem katolikiem - stwierdzil Tong neutralnym tonem. - Bez urazy. - Oczywiscie - rzekl Tong z plastikowa twarza blysz czaca tak samo, jak jego plastikowe oczy. Zawsze sie zapomina, pomyslal Rydell, jak fatalnie moze to wygladac, jesli nie zostanie porzadnie wykonane. - Co moge dla pana zrobic, panie Rydell? - Laney nie powiedzial? - Laney? - Colin - rzekl Rydell. - Spacja. Laney. - I...? - Szesc - dodal Rydell. - Zero. Cztery. Dwa. Tong zmruzyl plastikowe oczy. - Berry. Tong wydal usta. Za nim, przez szerokie okno, Rydell dostrzegl zarysy drapaczy Hongkongu w zupelnie innej rozdzielczosci. -Berry - powtorzyl. -Dziekuje panu, panie Rydell - powiedzial notariusz. -Moj klient upowaznil mnie do podania panu siedmiocyfro- wego numeru identyfikacyjnego. W dloni Tonga pojawilo sie zlote wieczne pioro, jak szkolny >>lad poczatkujacego filmowca. Bylo to bardzo duze pioro, sta-annie ozdobione wijacymi sie smokami, ktorych luski ukazano [lacznie dokladniej niz jakikolwiek inny szczegol gabinetu. Za-ewne prezent, doszedl do wniosku Rydell. Tong napisal sie-,_ cyfr na kartce wirtualnego papieru, a potem obrocil ja na feiurku tak, aby gosc mogl przeczytac. Pioro zniknelo rownie piagle, jak sie pojawilo. -Prosze nie wypowiadac tego numeru na glos - poprosil 1'ong. - Dlaczego? - Ze wzgledu na szyfrowanie - odparl. - Ma pan tyle Iczasu, ile bedzie panu potrzeba, zeby zapamietac numer. ",. Rydell spojrzal na siedem cyfr i zaczal szukac odpowied-iniego skojarzenia. Wreszcie dobral jedno oparte na dacie swo-l Ich urodzin, owczesnej liczbie stanow, wieku ojca i dwoch pusz-Tkach z 7-Up. Kiedy byl juz pewny, ze nie zapomni numeru, : zerknal na Tonga. -Skad mam wziac karte kredytowa? -Z dowolnego bankomatu. Ma pan identyfikator ze zdje ciem? ! - Tak - odrzekl Rydell. - A wiec zalatwione. - Jeszcze jedno - powiedzial Rydell. - O co chodzi? -Niech mi pan powie, jak stad wyjsc, zeby nie wracac l tym korytarzem. Chcialbym wyjsc krotsza droga. Tong przyjrzal mu sie uwaznie. -Prosze kliknac na moja twarz. Rydell zrobil to, przywolawszy panelem kursor w postaci J jaskrawozielonej dloni z wyciagnietym palcem wskazujacym. -Dzieki - powiedzial do znikajacego gabinetu. Znalazl sie na korytarzu, zwrocony twarza do wyjscia. ES - Niech to szlag - warknal. Muzyka zaczela grac. Siegnal do panelu okularow, usilujac l przypomniec sobie, jak wylaczyl ja poprzednio. Zamierzal zlo- kalizowac najblizszy bankomat ATM, dlatego nie zdjal okularow. Sprobowal przeniesc sie na koniec korytarza. Klikniecie wywolalo chaotyczny potop bitowego smiecia. Wszystkie tekstury zmienily sie na jeszcze dziwniejsze: czerwony chodnik stal sie szaro-zielony, a jego powierzchnia nierowna i zmierzwiona, jak fusy na dnie stojacej od miesiaca filizanki po kawie, burdelowy marmur scian nabral wilgotnego polysku i barwy rybiego brzucha, a swiatlo lichtarzy przygaslo niczym gromnice nad nieboszczykiem. Niby-klasyczna muzyka Tonga brzmiala chrapliwie i glucho, upiornie basowymi tonami na granicy slyszalnosci. Wszystko to wydarzylo sie w ciagu sekundy, a po uplywie nastepnej Rydell zorientowal sie, ze ktos chce zwrocic jego uwage. -Rydell. Byl to jeden z tych glosow, jakie tworzy sie z roznych dzwiekow: wiatru swiszczacego w kanionach miedzy drapaczami chmur, trzasku lodu na Wielkich Jeziorach, nocnego rechotu nadrzewnych zab na Poludniu. Rydell slyszal juz takie glosy. Graly na nerwach, gdyz do tego sluzyly, a ponadto calkowicie znieksztalcaly glos mowiacego. Zakladajac, ze w ogole mial on jakis glos. -Hej - mruknal Rydell. - Ja tylko probowalem stad wyjsc. Przed nim pojawil sie wirtualny ekran, prostokat o zaokraglonych rogach, ktorego rozmiary mialy kojarzyc sie z dwudziestowiecznym ekranem wideo. Na nim ukazal sie pod dziwnym katem monochromatyczny widok jakiejs ogromnej i mrocznej przestrzeni, slabo oswietlonej od gory. Pustka. Wrazenie rozpadu, starosci. -Mam dla pana wazna wiadomosc. Samogloski w slowie "pana" przypominaly dzwiek syreny przejezdzajacego obok i znikajacego w oddali radiowozu. -No coz - powiedzial Rydell -jesli masz inicjaly "F.X.", to z pewnoscia bedziesz mial klopoty. l Zamilkl i spogladal na nieruchoma pustke na ekranie, za-bgramowana lub zarejestrowana. Czekal, az cos sie tam po- ale zapewne celowo nic sie nie dzialo. Powinien pan potraktowac te informacje bardzo powaz-e, panie Rydell. - Jestem powazny jak rak - rzekl Rydell. - Strzelaj. - Niech pan podejdzie do bankomatu ATM obok Szczes- vego Smoka, przy wejsciu na most. Potem pokaze pan iden- jpfikator na stanowisku GlobExu, na koncu sklepu. - Po co? - Maja cos dla pana. - Tong - powiedzial Rydell. - Czy to pan? Nie otrzymal odpowiedzi. Ekran zgasl i korytarz byl taki i jak przedtem. Rydell podniosl reke i wyjal koncowke wyjetego lacza z gniazda brazylijskich okularow. Zamrugal. Zobaczyl kawiarenke w poblizu Union Sauare, z rodzaju tych, i ktorych maja kwiaty doniczkowe i podgrzewacze. Tlum wczesnie rozpoczynajacych prace urzednikow ustawil sie w kolejce po kanapki. Rydell wstal, zlozyl okulary, wepchnal je do wewnetrznej kieszeni kurtki i podniosl worek. 19. ZINTEGROWANI Chevette przechodzi obok bezbarwnego plomienia paleniska sprzedawcy kasztanow. Szary popiol wypala sie w zaglebieniu odwroconej maski jakiegos starego samochodu. Pamiec podsuwa jej obraz innego ognia: miodowej poswiaty paleniska ko-wala, napowietrzanego z rury wydechowej odkurzacza; starego czlowieka trzymajacego lancuch jakiegos dawno nie istniejacego motocykla, ciasno zwiniety w klebek i owiazany zardzewialym drutem. Aby chwycic go w cegi i umiescic w palenisku. Aby pozniej wykuc z niego, w deszczu iskier, kawal przedziwnej struktury damascenskiej stali, z upiornymi sladami tych ogniw pojawiajacymi sie podczas kucia, hartowania, formowania i polerowania na szlifierce.Gdzie podzial sie ten noz? - zadaje sobie pytanie Chevette. Patrzyla, jak rzemieslnik wytapia mosiezna rekojesc z pocietych kawalkow laminatu plyty glownej i obrabia ja na szlifierce. Sztywne, krucho wygladajace kawalki takich plyt z pasmami metalu uwiezionymi miedzy warstwami sztucznej zywicy czesto byly uzywane na moscie jako waluta. Kazdy z nich mial wlasny metaliczny wzor, przypominajacy mape ulic. Kiedy pochodzily od zbieraczy, byly naszpikowane komponentami, ktore latwo mozna bylo usunac za pomoca lutownicy topiacej szara cyne. Komponenty odpadaly, pozostawiajac osmalone zielone plytki z wtopionymi w nie mapami nie istniejacych miast - relikty drugiej ery elektronicznej. Skinner powiedzial jej, ze te plyty sa niezniszczalne, trwale jak kamien, odporne na dzialanie wilgoci, ultrafioletu i wszelkich innych czynnikow, w wy- feu czego zasmiecaja cala planete. Dlatego dobrze jest wy-zystywac je, aby w miare mozliwosci tworzyc z nich nowe imioty, szczegolnie jesli komus zalezy, zeby byly to pro-nkty wytrzymale. |;;. Chevette wie, ze teraz chce byc sama, wiec zostawia Tesse '... dolnym poziomie, nakrecajac tekstury za pomoca Boskiej abaweczki. Nie chce juz sluchac o tym, ze film Tessy ma ,yc bardziej osobisty i pokazywac ja, Chevette. A Tessa nie jioze przestac o tym mowic ani pogodzic sie z odmowa. Che-tte przypomina sie Bunny Malatesta, jej dyspozytor, kiedy dzila jako goniec, ktory powiadal: "Czego wlasciwie nie ro-umiesz w >>nie<>, ze w lampie brakuje zarowki. Dziewczyna znajduje sie na Olnej stacji "kolejki gorskiej" Skinnera, ktora czarny czlowiek . zwiskiem Fontaine zrobil mu ze starego podnosnika elektrycz-,ego. Kiedy jezdzila jako goniec, wlasnie tutaj zostawiala swoj ower, uprzednio wnioslszy go po innych, nieco latwiejszych po pokonania schodach. Spoglada na zebatke windy, ktorej smar jest szary od kurzu, ondola, zrobiona z zoltego miejskiego pojemnika na smieci i dostatecznie gleboka, by w niej stanac i trzymac sie krawedzi, ezeka tam, gdzie powinna. Skoro tutaj jest, prawdopodobnie .oznacza to, ze aktualny lokator domku jest nieobecny. Chyba lze kabine poslano na dol w oczekiwaniu na goscia, w co Che-lvette watpi. Tam, na gorze, czlowiek lepiej sie czuje, mogac fw kazdej chwili wskoczyc do windy. Chevette zna to uczucie. Potem wspina sie po drewnianych stopniach topornej dra-Ibiny, az wystawia glowe nad dykte i krzywi sie w ostrym wie-trze i srebrzystym swietle. Widzi mewe, niemal zastygla w po-I wietrzu niecale szesc metrow dalej, na tle wiezowcow miasta. Wiatr tarmosi jej wlosy, dluzsze niz wtedy, gdy tutaj mie-|'szkala. Ogarniaja uczucie, ktorego nie potrafi nazwac, chociaz doskonale je zna. Nie ma ochoty wspinac sie wyzej, poniewaz l teraz wie, ze dom z jej wspomnien juz nie istnieje. Tylko poil mrukujaca na wietrze skorupa, tu, gdzie kiedys lezala zawinieta w koce, wdychajac zapach smaru maszynowego, kawy i swiezo | cietego drewna. Gdzie, jak nagle sobie uswiadamia, czasem byla szczesliwa, w tym sensie, ze czula sie spelniona i gotowa na to, co mogl jej przyniesc nastepny dzien. I wie, ze teraz tak nie jest, a kiedy bylo, ona nie zdawala sobie z tego sprawy. Kuli sie, chowajac szyje glebiej w kurtke Skinnera i wyobraza sobie, ze placze, chociaz wie, ze nie bedzie plakac. Powoli wraca na dol. 20. BOOMZILLA Boomzilla siedzi na krawezniku, przy furgonetce, za ktorej pilnowanie te dwie suki obiecaly mu zaplacic. Jesli nie wroca, ciagnie pomoc i rozbiora woz na czesci. Chcialby miec lata-pcego robota tej blondynki. Fajny. Moglby wleciec wszedzie.Druga, ubrana w stara motocyklowa kurtke, jak wyciagnieta smietnika, wygladala na suke, ktora moze skopac dupe. Gdzie one sie podzialy? Jest glodny, wiatr zacina mu twarz kurzem, kroplami deszczu. -Widziales te dziewczyne? Bialy facet jak z filmu, z twarza posmarowana na czarno, Itak jak lubia to robic na wybrzezu. I ubrany tak, jak stroja sie wtedy, kiedy maja czas pomyslec o tym, co robia - caly |>>przepisowy ekwipunek. Skorzana kurtka, jakby za rogiem zo-|stawil swoj samolot. Niebieskie dzinsy. Czarny podkoszulek. Boomzilla porzygalby sie, gdyby ktos probowal wcisnac mu p na grzbiet takie lachy. Boomzilla wie, jak bedzie sie ubieral, ji kiedy bedzie mial kase. Patrzy na zdjecie, ktore podsuwa mu mezczyzna. Widzi te suke w starej kurtce, tylko lepiej ubrana. ' Boomzilla spoglada na umalowana twarz mezczyzny. Doli strzega w niej bladoniebieskie oczy. Cos w nich mowi: chlod. Cos mowi: nie probuj robic mnie w konia. Boomzilla mysli: on nie wie, ze to ich furgonetka. - Ona zaginela - wyjasnia mezczyzna. Akurat, mysli Boomzilla. - Nigdy jej nie widzialem. Oczy zblizaja sie odrobine. -Zaginela, rozumiesz? Probuje jej pomoc. To zagubiony dzieciak. Akurat, dzieciak. Ta suka jest w wieku mojej mamy. Boomzilla kreci glowa. Robi to z powaga, lekko poruszajac nia z boku na bok. Co oznacza: nie. Niebieskie oczy umykaja w bok, szukajac kogos innego, komu mozna by pokazac zdjecie. Omijaja furgonetke. Facet nie zaskoczyl. Odchodzi ku grupce ludzi przy kafeterii, trzymajac w reku zdjecie. Boomzilla odprowadza go spojrzeniem. Sam jest zaginionym dzieciakiem i takim zamierza pozostac. 21. PARAGON-ASIA San Francisco i Los Angeles wydawaly sie raczej dwiema poznymi planetami niz roznymi miastami. Nie chodzilo tylko i roznice miedzy Polnocna a Poludniowa Kalifornia, ale o cos, co tkwilo znacznie glebiej. Rydell pamietal, jak przed wieloma siedzial i pijac piwo, ogladal w CNN uroczystosci z okazji podzialu stanu, ktore nawet wtedy nie robily na nim zadnego l-wrazenia. Natomiast ta roznica to calkiem cos innego.Silny podmuch wiatru cisnal mu deszczem w twarz, gdy l szedl po Stockton w kierunku Market. Urzedniczki przytrzy-! mywaly kiecki i chichotaly i Rydellowi tez zbieralo sie na ; smiech, chociaz dobry nastroj prysnal, zanim mezczyzna prze-| szedl przez Market i ruszyl Czwarta. To tam spotkal Chevette, tam mieszkala. Ona i Rydell przezyli wtedy niezwykla przygode, ktora ich l polaczyla i w wyniku ktorej znalezli sie w Los Angeles. Nie podobalo jej sie tam, tak sobie zawsze mowil, ale wiedzial, ze wcale nie dlatego wszystko potoczylo sie wlasnie tak. Przeprowadzili sie we dwoje, kiedy Rydell mial wystapic w fabularyzowanym programie o tym, przez co przeszli. Interesowala sie nim ekipa "Gliniarza w opalach", ktora poznala Rydella wczesniej, kiedy pracowal w Knoxville. Swiezo ukonczywszy akademie policyjna, uzyl broni przeciwko oszalalemu narkomanowi, ktory probowal zabic dzieci swojej przyjaciolki. Ta pozniej domagala sie odszkodowania od policji, miasta i Rydella, wiec uznano, ze Rydell moze nadac sie na bohatera jednego odcinka. Dlatego przewieziono go do Poludniowej Kalifornii, do kwatery glownej. Sprawa nie wypalila, wiec podjal prace jako ochroniarz w IntenSecure. Kiedy go zwolniono, wrocil do Polnocnej Kalifornii, gdzie pracowal dorywczo dla IntenSecure. W ten sposob wpakowal sie w tarapaty i poznal Chevette Washington. Gdy wrocil do Los Angeles z ciekawa historia i Chevette u boku, ci od "Gliniarza w opalach" natychmiast go dopadli. Wlasnie probowali adresowac kolejna serie odcinkow do poszczegolnych grup spolecznych, a ich socjologom podobalo sie to, ze Rydell jest mezczyzna, nie za mlodym, niezbyt dobrze wyksztalconym i z Poludnia. Podobalo im sie tez, ze nie jest rasista, a najbardziej to, ze jest z nim ta naprawde ladna dziewczyna, ktora wygladala tak, jakby mogla gniesc orzechy udami. Ludzie od "Gliniarza w opalach" umiescili ich w malym, lecz niezlym hotelu opodal Sunset i przez kilka pierwszych tygodni Rydell i Chevette byli tam tak szczesliwi, ze samo wspomnienie o tym sprawialo mu bol. Ilekroc szli do lozka, bardziej przypominalo to tworzenie historii niz kochanie sie. Pokoj hotelowy byl jak maly apartament, z kuchnia i gazowym ogrzewaniem, wiec w nocy mogli wylegiwac sie na rozlozonym na podlodze kocu, przed kominkiem, przy otwartych oknach i zgaszonym swietle. Niebieskie plomyki ledwie migotaly, w gorze warczaly pancerne helikoptery policji, a ilekroc bral ja w ramiona i ona przyciskala usta do jego ust, wiedzial, ze to jest dobra historia, najlepsza, i ze wszystko bedzie dobrze. Nie bylo. Rydell nigdy nie przejmowal sie swoim wygladem. Uwazal, ze jest w porzadku. Mial wystarczajace powodzenie u kobiet i mowiono mu, ze przypomina mlodego Tommy'ego Lee Jo-nesa. Tego gwiazdora filmowego z dwudziestego wieku. Poniewaz tak mu mowiono, obejrzal kilka filmow z tym facetem i spodobaly mu sie, chociaz uwazal, ze wcale nie jest do niego podobny. Chyba zaczal sie niepokoic dopiero wtedy, kiedy "Gliniarze r opalach" przydzielili mu chuda asystentke, niejaka Tare-May Jlenby, ktora wszedzie mu towarzyszyla z kamera na ramieniu. Tara-May zula gume, bawila sie filtrami i doprowadzala go ) szalu. Wiedzial, ze krecila na zywo dla "Gliniarzy w opa-_ch" i zaczal podejrzewac, ze tamci nie sa zadowoleni z ma-erialu. Tara-May pogorszyla sprawe, mowiac mu, ze kamera . zwyczaj dodaje kazdemu dziesiec kilo, ale jej podoba sie taki, laki jest, wysoki i zazywny. Wciaz jednak namawiala go, zeby yiecej pracowal nad soba. Dlaczego nie cwiczysz razem z twoja ziewczyna, mowila. Ona jest tak zgrabna, ze az boli. Tymczasem Cheverte nigdy w zyciu nie byla w silowni, a zgrabna sylwetke zawdzieczala genom i kilku latom peda-powania po wzgorzach San Francisco na wyscigowym rowerze ramie zrobionej z epoksydu i japonskiej celulozy. Rydell westchnal, dochodzac do rogu Czwartej i Bryant, a potem skrecajac na most. Worek na ramieniu zaczynal mu Ciazyc. Rydell przystanal, ponownie westchnal i przerzucil wo-Itek na drugie ramie. Odepchnal od siebie mysli o przeszlosci. Po prostu idz. Bez problemu odnalazl te filie Szczesliwego Smoka. Nie mogl jej przeoczyc, gdyz sterczala na samym srodku dawnej Bryant, tak ze nie dalo sie jej ominac, podchodzac do I wejscia na most. Nie widzial jej z daleka, poniewaz skrywal | ja gaszcz starych zapor przeciwczolgowych, ktore porzucono ! tu po trzesieniu ziemi, lecz gdy je minal, byla na wprost niego. Podchodzac do niej, zobaczyl, ze jest to nowszy model niz ten, w jakim pracowal przy Sunset. Miala mniej naroznikow, J: co ograniczalo mozliwosc uszkodzen i niezbednych napraw. a Podejrzewal, ze projektowanie modulu Szczesliwego Smoka ; przypominalo prace nad czyms, co musi wytrzymac miliony niedbalych, a nawet nieprzyjaznych dotkniec. W rezultacie, rozmyslal, otrzymuje sie cos w rodzaju muszli, twardej i gladkiej. Sklep przy Sunset byl pokryty srodkiem pochlaniajacym graffiti. Mlodziezowe gangi przychodzily i pryskaly aerozolem, a po dwudziestu minutach te plaskie, ciemne, nieco podobne do krabow granatowe plamy zbiegaly sie i wchlanialy napisy. Rydell nie mial pojecia, na jakiej zasadzie dzialaly, a Durius powiedzial mu, ze wymyslono je w Singapurze. Wydawaly sie zatopione kilka milimetrow pod powierzchnia sciany wykonczonej matowa powloka, pod ktora sie przesuwaly. Slyszal jak nazywano to "inteligentnym materialem". Podsuwaly sie do nagryzmolonego sprayem napisu oznaczajacego podleglosc, granice terytorium lub grozacego zemsta (Durius potrafil odczytac te symbole i wyjasnic ich znaczenie), po czym zaczynaly pozerac farbe. Nie mozna bylo dostrzec, jak poruszaja owadzimi odnozami. Po prostu przysuwaly sie i napis stopniowo zaczynal znikac, gdy granatowe plamy wchlanialy czasteczki farby. Raz ktos wymyslil inteligentne graffiti, podobne do kalkomanii, ktore jakos wniknelo w sciane. Rydell i Durius nie mieli pojecia, jak komukolwiek udalo sie dokonac tego niepostrzezenie. Moze, domyslal sie Durius, wystrzelono je z daleka. Byl to symbol gangu zwanego Chupacabras, paskudny kolczasty stwor, czerwono-czarny, podobny do groznego owada. Rydell uwazal, ze ten znak wyglada calkiem niezle. Czasem widywal taki tatuaz u niektorych klientow supermarketu. Dzieciaki, ktore go nosily, lubily szkla kontaktowe z pionowymi zrenicami, jak u weza. Kiedy pochlaniacze graffiti ruszyly na intruza, ten zaczal uciekac. Sunely w kierunku napisu, a ten wyczul je i przesunal sie znowu. Niemal niedostrzegalnie, ale poruszyl sie. Wtedy pochlaniacze ruszyly znowu. Durius i Rydell patrzyli, jak w ciagu jednej nocy okrazyly budynek. Ponownie dochodzily do frontu, kiedy zeszli ze zmiany. Podczas nastepnej zmiany nadal tam byly, razem z kilkoma napisami wykonanymi standardowymi sprayami. Pochlaniacze graffiti skupily sie na spryciarzu i nie zwracaly uwagi na inne napisy. Durius pokazal to panu Parkowi, ktoremu nie spodobalo sie, ze nie powiadomili go wczesniej. Rydell udowodnil mu, : wprowadzili to do logo, kiedy konczyli zmiane, co jeszcze rdziej nie spodobalo sie panu Parkowi. Mniej wiecej po godzinie dwaj mezczyzni w bialych tyve-f ksowych kombinezonach przyjechali nieoznakowana, sterylnie Iczysta furgonetka i zabrali sie do roboty. Rydell chetnie zo-ibaczylby, jak zdejmuja inteligentne graffiti, lecz tego wieczoru J w sklepie roilo sie od zlodziejaszkow, wiec nie mial na to czasu, i Wiedzial, ze nie uzyli skrobakow ani rozpuszczalnika, tylko fnotebooka i dwoch koncowek. Domyslal sie, ze przeprogramo-iwali graffiti, uszkadzajac jego kod. Kiedy odjechali, pochla-i niacze graffiti znow robily swoje, wchlaniajac resztke emble-1matu Chupacabra. Podchodzac blizej, Rydell zauwazyl, ze Szczesliwy Smok I przy moscie jest bialy i gladki jak porcelanowy talerz. Mo-S dul wygladal jak fragment zupelnie innego snu, wrzucony tu przypadkiem. Wejscie na most dodawalo temu widokowi dramatyzmu i Rydell zastanawial sie, jak dlugo naradzano sie w Singapurze, czy umiescic tutaj te filie, czy nie. Kilka filii l Szczesliwego Smoka znajdowalo sie w bardzo atrakcyjnych turystycznie miejscach i z interaktywnego wideofilmu, ktory nieustannie puszczano w Los Angeles, wynikalo, ze jedna miesci sie w przejsciu podziemnym pod Placem Czerwonym, inna przy I K-Dam w Berlinie, a taka fikusna przy Piccadilly w Londynie. Mimo wszystko ulokowanie tutaj sklepu uznal za dziwne lub celowo prowokacyjne posuniecie. Most byl stosunkowo bezpiecznym miejscem, ale nie dla l' masowej turystyki. Oczywiscie, przybywalo tu sporo indywidualnych turystow, a czasem nawet wycieczki, lecz nie bylo regularnych tras ani przewodnikow. Jesli ktos tutaj przychodzil, to na wlasne ry-I zyko. Chevette opowiadala mu, jak zdecydowanie przeploszono stad ewangelikow, Armie Zbawienia oraz inne organizacje. Rydell doszedl do wniosku, ze ich nieobecnosc byla czescia uroku tego miejsca. Strefa autonomiczna, jak nazywal ja Durius. Powiedzial Ry-dellowi, ze Sunset Strip tez kiedys byl takim miejscem, nie podlegajacym policyjnej jurysdykcji, i niektorzy ludzie jeszcze o tym pamietaja, dlatego w swieta dziwki przebieraja sie za renifery. Moze jednak ci od Szczesliwego Smoka wiedza cos, z czego inni nie zdaja sobie sprawy, pomyslal Rydell. Wszystko moze sie zmienic. Na przyklad jego ojciec mowil, ze Times Square byl kiedys naprawde niebezpiecznym miejscem. Rydell przecisnal sie przez tlum ludzi wchodzacych na most i wracajacych, przeszedl obok ekranu interaktywnego wideo, przez chwile wyobrazajac sobie, ze zobaczy na nim filie z Sunset Strip i promiennie usmiechajaca sie do niego Praisegod. Ujrzal tylko jakiegos chlopca z deskorolka, ktory popisywal sie przed kamera. Wszedl do sklepu i natychmiast zatrzymal go bardzo postawny mezczyzna z szerokim czolem i jasnymi, prawie niewidocznymi brwiami. -Panska torba - odezwal sie ochroniarz w rozowej ka mizelce z emblematem Szczesliwego Smoka, dokladnie takiej samej, jaka Rydell nosil w Los Angeles. Prawde mowiac, Rydell nosil taki sam kombinezon, jak ten facet. -Prosze - powiedzial Rydell, podajac mu worek. Ochrona Szczesliwego Smoka powinna mowic "prosze". Tak bylo napisane w notebooku pana Parka, a poza tym odbierajac komus torbe, ochroniarz sugerowal, ze podejrzewa w nim potencjalnego zlodziejaszka, wiec powinien byc uprzejmy. Ochroniarz zmruzyl oczy. Wlozyl torbe do numerowanej przegrodki za swoim kontuarem i wreczyl Rydellowi numerek, ktory wygladal jak zbyt duza podstawka pod kufel, z cyfra 5 na spodzie. Rydell wiedzial, ze numerek jest tak duzy, poniewaz ustalono, ze przy tej wielkosci nie miesci sie w wiekszosci kieszeni, co zapobiegalo chowaniu, zapominaniu i zabieraniu przez klientow. Zmniejszalo koszty. Wszystko w Szczesliwym Smoku bylo pomyslane tak, by jak najbardziej zmniejszyc koszty. Rydell czul mimowolny podziw. -Bardzo prosze - rzekl. Skierowal sie do bankomatu na tylach, tez nalezacego do mie-*ynarodowego konsorcjum Szczesliwego Smoka. Wiedzial, ze utomat obserwuje go, gdy podchodzil do kabiny, wyjmujac ; kieszeni portfel. - Przyszedlem odebrac chip - powiedzial. - Prosze o identyfikator. Wszystkie bankomaty Szczesliwego Smoka mowily tym sa-fjmym upiornym, wysokim i zduszonym glosem kastrata. Za-istanawial sie dlaczego. Z pewnoscia jednak byl jakis powod: Uprawdopodobnie zniechecalo to ludzi do wystawania przy ma-iszynie i psucia jej. Rydell wiedzial jednak, ze i tak nikt by Itego nie robil, poniewaz cholerstwo potraktowaloby takiego in-Itruza sprayem pieprzowym. Automaty byly oblepione ostrze-? zeniami przed taka ewentualnoscia, chociaz watpil, by ktos je 'czytal. Nie ostrzegaly jednak i nikt ze Szczesliwego Smoka o tym nie mowil, ze gdyby ktos powaznie probowal dobrac sie do ktoregos, na przyklad wpychajac lom do szczeliny na pieniadze, automat oblalby siebie i rabusia woda, jednoczesnie podlaczajac sie do pradu. - Berry Rydell - powiedzial Rydell, wyjmujac z portfela prawo jazdy z Tennessee i wsuwajac wlasciwy jego koniec do czytnika bankomatu. - Linie papilarne. Rydell przycisnal dlon do tabliczki z zarysem reki. Nienawidzil tego uczucia, tego dreszczu przy skanowaniu dloni. To przez tluszcz na skorze. Otarl dlon o spodnie. -Prosze wprowadzic swoj kod. Rydell zrobil to, pomagajac sobie skojarzeniem az do dwoch puszek 7-Up. -Przetwarzam dane polecenia - zapiszczal bankomat, jakby ktos sciskal go za jaja. Rydell rozejrzal sie wokol i zobaczyl, ze jest prawie jedynym klientem, nie liczac siwowlosej kobiety w skorzanych spodlil niach, ktora warczala na kasjera w jakims obcym jezyku, podobnym do niemieckiego. -Transakcja zakonczona - powiedzial bankomat. Rydell odwrocil sie w sama pore, by zobaczyc wylaniajacy sie ze szczeliny chip kredytowy Szczesliwego Smoka. Wepchnal go z powrotem do polowy, zeby sprawdzic sume na ekranie. Niezle. Calkiem niezle. Wepchnal chip do kieszeni, schowal portfel i odwrocil sie do stanowiska GlobExu, pelniacego rowniez role miejscowego urzedu pocztowego. Tak jak bankomat, ono takze miescilo sie w zaglebieniu plastikowej sciany. Przy Sunset nie bylo takiego i Praisegod musiala jednoczesnie pelnic funkcje urzedniczki GlobExu i poczty federalnej, co irytowalo ja, poniewaz sekta jej rodzicow uwazala wszystko, co federalne, za dzielo szatana. Kto dziala rozwaznie, uczyl Rydella ojciec, jest zawsze bezpieczny. Rydell bardzo staral sie przestrzegac w zyciu tej zdrowej zasady. Wiedzial, ze ilekroc wpadal po uszy w gowno, dzialo sie tak dlatego, ze dzialal bez namyslu. Sam nie wiedzial dlaczego, ale po prostu taki juz byl, ze czasem robil cos bez zastanowienia i w najgorszej mozliwej chwili. Spojrz, w co sie pakujesz. Rozwaz konsekwencje. Zastanow sie. Rozwazyl sytuacje. Ktos wykorzystal jego krotka, lecz przymusowa podroz przez wirtualny korytarz Selwyna Tonga, aby zasugerowac mu, zeby odebral chip kredytowy wlasnie z tego bankomatu, a potem sprawdzil stanowisko GlobExu. Mogl to byc sam Tong, mowiacy na innym kanale, albo ktos inny, kto wlamal sie do witryny, z pewnoscia niezbyt dobrze zabezpieczonej. Jakosc tego polaczenia wyraznie jednak wskazywala na dzialanie hakera. Rydell wiedzial z doswiadczenia, ze ha-kerzy lubia sie popisywac i nie potrafia oprzec sie tej checi. I wiedzial, ze moga wpakowac czlowieka w powazne klopoty i zazwyczaj to robia. Spojrzal na stanowisko GlobExu. Podszedl tam. pokazanie identyfikatora i otwarcie skrytki zajelo mu mniej su niz odbior chipa. Pakunek byl wiekszy niz Rydell ocze-|jwal i dosc ciezki jak na swoje rozmiary. Naprawde ciezki, phludne opakowanie bylo wyscielone pianka, starannie zakle-ne szara plastikowa tasma i pokryte animowanymi hologra-li GlobEx Maximum Express oraz nalepkami urzedow cel-ych. Obejrzal list przewozowy. Wygladalo na to, ze przesylka tleszla z Tokio, lecz rachunek oplacala firma Paragon-Asia Stetaflow, znajdujaca sie na Lygon Street w Melbourne, w Au-ralii. Rydell nie znal nikogo w Australii, ale wiedzial, ze wy-lylanie do punktow GlobExu przesylek z zagranicy jest teo-Mycznie niemozliwe i nielegalne. Trzeba bylo podac adres, ywatny lub sluzbowy. Punkty GlobExu byly przeznaczone ylacznie dla przesylek krajowych. Do licha. Alez to ciezkie. Wzial pod pache paczke, o roz-uiarach jakies piecdziesiat centymetrow na dwadziescia, po zym ruszyl po swoja torbe. Zobaczyl, ze jest otwarta i lezy na kontuarze, a straznik jasnych brwiach trzyma w rekach jego rozowa kamizelke JZ emblematem Szczesliwego Smoka. - Co pan robi z moim bagazem? Ochroniarz popatrzyl na niego. - To wlasnosc Szczesliwego Smoka. -Nie wolno panu otwierac cudzych bagazy - rzekl Ry- jdell. - Takie sa przepisy. -Musze potraktowac to jako kradziez. Ma pan wlasnosc Szczesliwego Smoka. Rydell przypomnial sobie, ze schowal do kamizelki cera-t miczny noz sprezynowy, poniewaz nic innego nie przychodzilo i mu do glowy. Usilowal sobie przypomniec, czy posiadanie tej broni jest tu legalne czy nie. Wiedzial, ze w Poludniowej Ka-i lifornii jest zakazane, lecz w Oregonie dozwolone. - To moja wlasnosc - stwierdzil - i zaraz mi ja pan odda. - Przepraszam - powiedzial drwiaco ochroniarz. -Hej, Rydell - rozlegl sie znajomy glos od drzwi, ktore otworzyly sie z takim impetem, ze Rydell wyraznie uslyszal trzask pekajacego mechanizmu. - Jak leci, sukinsynu? W nastepnej chwili Rydella spowily opary wodki i rozbuchanego testosteronu. Odwrocil sie i ujrzal Creedmore'a, szczerzacego zeby w usmiechu, najwyrazniej zalanego jak niebo-skie stworzenie. Za nim szedl wyzszy mezczyzna, blady i otyly, o blisko osadzonych oczach. - Jestes pijany - warknal ochroniarz. - Wynocha. - Pijany? - skrzywil sie groteskowo Creedmore, jakby pod wplywem jakiegos okropnego cierpienia. - On mowi, ze jestem pijany... - Creedmore odwrocil sie do stojacego za nim mezczyzny. - Randy, ten pierdola mowi, ze jestem pijany. Kaciki ust ogromnego mezczyzny, malych i dziwnie delikatnych w tak szerokiej i nieogolonej twarzy, natychmiast wygiely sie w dol, jakby byl szczerze i gleboko zasmucony faktem, ze jeden czlowiek moze tak niegrzecznie traktowac drugiego. - No to skop mu to jego pedalskie dupsko - podsunal lagodnie, jakby ta propozycja niosla mila, aczkolwiek slaba na dzieje pewnego pocieszenia po tak bolesnym rozczarowaniu. - Pijany? - Creedmore odwrocil sie z powrotem do ochroniarza. Nachylil sie nad kontuarem, przy czym jego broda znalazla sie na tej samej wysokosci co wierzch torby Rydella. -Co to za gowno wciskasz tu mojemu kumplowi? Creedmore syczal gniewnie, rozwscieczony jak nadepniety grzechotnik. Rydell zauwazyl miesien pulsujacy na jego policzku, miarowo i mimowolnie, niczym malutkie serce. Widzac, ze ochroniarz skupil cala uwage na nowym gosciu, Rydell jedna reka zlapal worek, a druga rozowa kamizelke. Ochroniarz usilowal mu je wyrwac. Popelnil blad, unoszac obie rece. -Pocaluj mnie w dupe! - wrzasnal Creedmore, zadajac znacznie szybszy i silniejszy cios niz Rydell spodziewal sie po czlowieku jego postury. Piesc Creedmore'a wbila sie az po przegub w brzuch ochro- fca, tuz pod mostkiem. Zaskoczony straznik zgial sie w pol, / Creedmore zamachnal sie, by uderzyc go w twarz, Rydell (lal omotac mu reke paskami kamizelki, o malo nie upusz- przy tym ciezkiej paczki. !-- Chodz, Buell - powiedzial, obracajac go i ciagnac do |wi. Wiedzial, ze ktos juz nacisnal przycisk alarmu. Ten pierdola mowi, ze jestem pijany - protestowal Creed- i- - No bo jestes, Buell - zagrzmial grubas za ich plecami. fo Creedmore zachichotal. l- Wynosmy sie stad - rzekl Rydell, ruszajac w kierunku stu. Po drodze usilowal wepchnac kamizelke z powrotem do wor-nie wypuszczajac przy tym trzymanej pod pacha, ciezkiej czki z GlobExu. Podmuch wiatru sypnal mu kurzem w twarz, ydell zamrugal oczami i dopiero wtedy zauwazyl, ze paczka ist zaadresowana nie do niego, lecz do "Colina Laneya". Colin spacja Laney. Dlaczego wiec pozwolono mu ja za-ac? W nastepnej chwili wmieszali sie w tlum zmierzajacy po npie na gorny poziom mostu. - Co to za gowno? - spytal Creedmore, spogladajac gore. - Most San Francisco - Oakland - wyjasnil Rydell. -Kurwa - mruknal Creedmore, mierzac okiem tlum. - Smierdzi jak pudlo po przynecie na ryby. Zaloze sie, ze mozna zarwac niezla dupe. - Musze sie napic - rzekl lagodnie wielkolud o delikat- |jiych ustach. - Ja chyba tez - powiedzial Rydell. 22. ZALATWIONY Fontaine ma dwie zony.Na pewno powiedzialby, ze nie jest to sytuacja, jakiej mozna by sobie zyczyc. Obydwie utrzymuja wymuszony rozejm, mieszkajac w jednym domku, na koncu mostu w poblizu Oakland. Fontaine od pewnego czasu woli sypiac tutaj, w swoim sklepie. Mlodsza zona (o piec lat, majaca wiec lat czterdziesci osiem) jest Jamajka pochodzaca z Brixton, wysoka i jasnoskora, ktora Fontaine zaczal uwazac za kare za wszystkie popelnione grzechy. Na imie miala Clarisse. Wsciekla, przechodzila na dialekt swego dziecinstwa. -Wezniesz tyn towar, Fonten. Fontaine bierze ten towar juz od kilku lat i wezmie go dzisiaj. Clarisse stoi przed nim z gniewna mina, trzymajac reklamowke czegos, co wyglada jak japonskie niemowleta cierpiace na katatonie. Sa to lalki naturalnych rozmiarow, wyprodukowane pod koniec ubieglego wieku na pocieche dziadkom, ktorym mialy przypominac prawdziwe dzieci. Produkowane przez firme Drugie w Meguro, sa coraz bardziej poszukiwane, a kazdy egzemplarz jest w pewnym stopniu unikatowy. - Nie chce ich - mamrocze Fontaine. - Posluchaj - mowi Clarisse, gladko zapominajac o dia lekcie - nie ma mowy, musisz je wziac. Wezmiesz je, sprze dasz, uzyskasz najwyzsza cene i przyniesiesz mi te pieniadze. Poniewaz w przeciwnym razie nie ma mowy, zebym zostala |:'gdzie mnie wpakowales, ramie w ramie z ta stuknieta suka, ra poslubiles. -Ktora byla moja zona juz wtedy, kiedy ty za mnie wyszlas, |?sli Fontaine, i dobrze o tym wiedzialas. Wzmianka Clarisse .yczy Tourmaline Fontaine, czyli pierwszej zony, ktora zdaniem ntaine'a jak najbardziej zasluguje na epitet "stuknietej dziwki". Tourmaline jest koszmarna. Tylko pokazna tusza i lenistwo ^wstrzymaly ja przed przyjsciem tutaj. - Clarisse - protestuje Fontaine. - Gdyby byly w nie- nietych pudelkach... - One nigdy nie maja pudelek, ty idioto! Przeciez ktos |e nimi bawil! -Znasz rynek lepiej ode mnie, Clarisse. Ty je sprzedaj, - Chcesz porozmawiac o utrzymaniu dzieci? Fontaine spoglada na japonskie lalki. - O rany, alez one sa brzydkie. Wygladaja jak martwe. - Bo trzeba je wlaczyc, durniu. Clarisse stawia torbe na podlodze i wyjmuje jedno gole iecko. Wbija dlugi, szmaragdowozielony paznokiec w szczeline na karku. Usiluje zademonstrowac druga, unikatowa ceche tej lalki - cyfrowo zapisane kwilenie, a nawet wymawianie Jjierwszych slow. Zamiast tego slychac ciezkie dyszenie, potem dziecinny chichot, po ktorym nierowny chor dzieciecych glo-Isow popiskuje: "Pieprze cie". Clarisse marszczy brwi. - Ktos przy niej majstrowal. Fontaine wzdycha. - Zrobie, co bede mogl. Zostaw je tutaj. Niczego nie obie- cuje. -Mozesz byc pewny, ze je tu zostawie - mowi Clarisse, J wrzucajac lalke do torby. Fontaine zerka w kierunku zaplecza sklepu, gdzie chlopiec ' siedzi na podlodze ze skrzyzowanymi nogami, z krotko ostrzy-iizonymi wlosami i otwartym notebookiem na kolanach. -Kto to jest, do diabla? - pyta Clarisse, ktora podeszla do kontuaru i dopiero teraz zauwazyla chlopca. Fontaine zupelnie sie poddaje. Tarmosi jeden ze swych lokow. - On lubi zegarki - mowi. - Aha - mruczy Clarisse - lubi zegarki. Jak to jest, ze nie wpuszczasz tutaj swoich dzieci? - Mruzy oczy, przy czym robia jej sie zmarszczki w kacikach ust i Fontaine nagle ma ochote je ucalowac. - Jak to sie dzieje, ze zamiast nich bawi sie zegarkami jakis meksykanski petak? - Clarisse... - Clarisse, akurat. - Jej zielone oczy otwieraja sie szeroko w przyplywie gniewu, jasnozielone jak wyrzucone na brzeg szklo, echo DNA jakiegos brytyjskiego zolnierza, jak czesto mysli Fontaine, pamiatka goracej jamajskiej nocy sprzed wielu lat. - Sprzedasz te lalki albo cie zalatwie, rozumiesz? Zwinnie odwraca sie na piecie, co nie jest latwe w zielonych kaloszach, po czym wychodzi ze sklepu, dumnie wyprostowana, w dlugim meskim tweedowym plaszczu, ktory Fontaine kupil przed pietnastoma laty w Chicago. Fontaine wzdycha. Nagle ogarnia go znuzenie, a zbliza sie wieczor. -Tutaj mozna miec dwie zony - rzuca w przesycone zapachem kawy powietrze. - To pieprzona glupota, ale legal na. - W nie zasznurowanych butach wlecze sie do drzwi i za myka je za nia. - Pewnie nadal uwazasz mnie za bigamiste albo kogos w tym rodzaju, mala, ale tu jest Polnocna Kalifornia. Wraca i znow patrzy na chlopca, ktory najwidoczniej odkryl dom aukcyjny Christie. Silencio podnosi wzrok. - Platynowy samonakrecajacy sie zegarek na reke - mo wi. - Patek Philippe, Genewa, numer 187145. - Nie sadze - odpowiada Fontaine. - To nie nasz pulap. - Zloty kurant wybijajacy kwadranse, samo... - Zapomnij o tym. - Z figurkami w erotycznych pozach. - Na to tez nas nie stac - mowi Fontaine. - Posluchaj, powiem ci cos. Ten notebook jest za wolny. Pokaze ci, jak szybko przegladac obraz. -Szybko. Przegladac. Fontaine przeszukuje szuflady odrapanej stalowej szafki, az eszcie znajduje stare wojskowe gogle. Gumowa krawedz wo-A binokularu ekranu wideo jest popekana i krucha. Kilka na--pSpnych minut zajmuje mu znalezienie odpowiedniej baterii -sprawdzenie, czy jest naladowana. Chlopiec nie zwraca na liego uwagi, zajety katalogiem Christie. Fontaine wklada ba-rie do gogli i wraca. -Masz. Widzisz? Zalozysz je i... 23. ROSYJSKIE WZGORZE Apartament jest duzy i nie ma w nim ani jednego niepotrzebnego przedmiotu.Tak wiec podlogi z lekowego drewna sa gole i starannie zamiecione. Siedzac na kosztownym, polinteligentnym szwedzkim fotelu komputerowym, ostrzy olowek. To zadanie (mysli o tym jak o obowiazku) wymaga skupienia. Siedzi przed dziewietnastowieczna reprodukcja siedemnastowiecznego stolu z refektarza. Dziesiec centymetrow od jego najblizszej krawedzi wycieto laserem dwa trojkatne wglebienia pod dokladnie dobranymi katami. Umieszczono w nich dwa dwudziestocentymetrowe prety z grafitowoszarego ceramitu, 0 trojkatnym przekroju, stykajace sie pod katem. Te prety ide alnie pasuja do glebokich, wycietych laserem otworow, nie po zostawiajac ani odrobiny luzu. Noz lezy przed nim na stole, ostrzem miedzy ceramicznymi pretami. Kiedy przychodzi pora, bierze go w lewa reke i opiera nasade ostrza o lewa oselke. Pociaga nim w dol jednym gladkim 1 pewnym ruchem, jednoczesnie przyciagajac do siebie. Naslu chuje jakiegokolwiek odglosu swiadczacego o niedoskonalosci, chociaz byloby to mozliwe tylko wtedy, gdyby trafil w kosc, a ten noz od wielu lat nie uderzyl o kosc. Nic. Wdech, wydech, opiera ostrze o prawa oselke. Dzwoni telefon. Wydech. Kladzie noz na stole, ostrzem miedzy oselkami. -Tak? Glos dobiegajacy z kilku ukrytych glosnikow jest dobrze I mu znany, chociaz minelo prawie dziesiec lat, od kiedy ostatni | raz dzielil przestrzen z mowiacym. Wie, ze te slowa wydoby-; waja sie z malenkiego, upiornie drogiego lacza na ktoryms z li- cznego roju ziemskich satelitow. To bezposrednia transmisja, l nie majaca nic wspolnego z amorficzna chmura zwyczajnych |; srodkow lacznosci. -Widzialem, co zeszlej nocy zrobiles na moscie - mowi l glos. Mezczyzna nie odpowiada. Ma na sobie koszule z bardzo i cienkiej szarej flaneli, z zapietym kolnierzykiem, ale bez krawa-I ta, francuskie spinki zamkniete zwyczajnymi okraglymi ogniwami z piaskowanej platyny. Kladzie dlonie na udach i czeka. - Mysla, ze jestes szalencem - mowi glos. - Kogo zatrudniasz, zeby mowil ci takie rzeczy? - Mlodych - odpowiada glos. - Bystrych i twardych. |: Najlepszych, jakich moge znalezc. - Po co tyle trudu? - Lubie wiedziec. - Lubisz wiedziec - powtarza mezczyzna, wygladzajac falde na lewym kolanie spodni. - Ale dlaczego? - Poniewaz mnie interesujesz. - Boisz sie mnie? - pyta mezczyzna. - Nie - odpowiada glos. - Nie sadze. Mezczyzna milczy. - Dlaczego ich zabiles? - pyta glos. - Umarli - odpowiada mezczyzna. - Po co tam poszedles - Chcialem zobaczyc most. - Mysla, ze poszedles tam, bo wiedziales, ze kogos spro wokujesz, kogos, kto cie zaatakuje, kogo bedziesz mogl zabic. - Nie - mowi mezczyzna z lekkim rozczarowaniem, w glosie. - Oni umarli. - Ale przez ciebie. Mezczyzna wydyma usta. - To sie zdarza. - Kiedys mawialismy, ze gowno sie zdarza. Czyz nie? - Nie znam tego wyrazenia - odpowiada mezczyzna. - Minelo sporo czasu, odkad prosilem cie o pomoc. -Powiedzialbym, ze to oznaka dojrzalosci - mowi mez czyzna. - Nie jestes juz tak sklonny do przesuwania punktu rownowagi. Teraz glos milknie. Cisza przedluza sie. -Tak mnie nauczono - mowi w koncu. Kiedy ma pewnosc, ze rozmowa jest zakonczona, mezczyzna podnosi noz i opiera go o koniec prawej oselki. Pociaga gladkim ruchem, tam i z powrotem. 24. DWA SWIATLA Z TYLU Znalezli ponury lokal, wygladajacy tak, jakby wystawal poza awne porecze mostu. Niezbyt glebokie, ale dlugie pomieszcze-ie, z barem biegnacym wzdluz krawedzi mostu, z mnostwem fledopasowanych do siebie okien wychodzacych na poludnie, l przystanie i China Basin. Okna byly brudne, umocowane ramach pozolklymi grudami przezroczystego silikonu. Creedmore tymczasem zdazyl wytrzezwiec w zdumiewaja-ym tempie, a nawet stal sie jowialny. Przedstawil swojego ostawnego towarzysza jako Randalla Jamesa Brancha Cabella hoatsa z Mobile w stanie Alabama. Creedmore powiedzial, j Shoats jest gitarzysta i wystepowal w Nashville oraz roznych |$nnych miejscach.-Milo mi cie poznac - rzekl Rydell. Dlon Shoatsa byla chlodna, sucha i bardzo miekka, lecz po-Ikryta twardymi jak skala odciskami, totez Rydell mial wrazenie, |-iie sciska welniana rekawiczke nabijana cwiekami. -Kazdy przyjaciel Buella jest moim przyjacielem - od- |;parl Shoats bez wyczuwalnej ironii. Rydell spojrzal na Creedmore'a i zastanawial sie, jakimi l drogami przebiegaja teraz jego procesy myslowe i jak dlugo 'potrwa, zanim postanowi je zmienic. -Musze ci podziekowac za to, co tam zrobiles, Buell - |rpowiedzial Rydell, poniewaz byla to prawda. Prawda bylo rowniez to, ze Rydell nie byl pewien, czy Creed-S more uczynil to swiadomie, ale tak czy owak Creedmore i Sho-|! ats zjawili sie dokladnie w odpowiedniej chwili. Jednakze wy- niesione ze Szczesliwego Smoka doswiadczenie podpowiadalo Rydellowi, ze ta sprawa wcale jeszcze nie jest zakonczona. -Sukinsyny - stwierdzil Creedmore, jakby ogolnie ko mentujac sytuacje. Rydell zamowil piwo dla wszystkich trzech. - Sluchaj, Buell - odezwal sie - moga nas szukac z po wodu tego, co sie stalo. - Czemu, kurwa? My jestesmy tu, a te sukinsyny tam. - Coz, Buell - rzekl Rydell, wmawiajac sobie, ze tlu maczy to upartemu i nadasanemu szesciolatkowi - wlasnie odebralem te paczke, zanim zaczela sie sprzeczka i walnales tego goscia w brzuch. Nie bedzie zadowolony i moze sobie przypomniec, ze trzymalem pod pacha paczke. Z wielkim logo GlobExu, widzisz? Moze zajrzec do logu, gdzie znajdzie moje wideo, zapis glosu, co chcesz, i przekaze policji. - Policji? Jesli skurwiel chce robic klopoty, to my tez mo zemy mu ich narobic, no nie? - Nie - odparl Rydell - to nic nie pomoze. - No coz - powiedzial Creedmore, kladac dlon na ramieniu Rydella - bedziemy cie odwiedzac, dopoki nie wyjdziesz. - Nie o to chodzi, Buell - rzekl Rydell, strzasajac jego dlon z ramienia. - Nie sadze, zeby on poszedl na policje. Raczej zechce sie dowiedziec, dla kogo pracujemy i czy moze nas zaskarzyc. - Zaskarzyc ciebie? - Nas. - Hm - mruknal Creedmore. - To paskudnie wsiakles. - Moze nie - zauwazyl Rydell. - To kwestia swiadkow. - Slysze, co mowisz - powiedzial Randy Shoats - ale musze pogadac z moja wytwornia i dowiedziec sie, co powiedza prawnicy. - Z twoja wytwornia? - Zgadza sie. Przyniesiono piwo w brazowych butelkach z dlugimi szyjkami. Rydell upil lyk. -Czy Creedmore pracuje w twojej wytworni? -Nie - odparl Randy Shoats. Creedmore przeniosl spojrzenie z Shoatsa na Rydella i z po-IlWrotem. -Ja tylko raz mu przylozylem, Randy. Nie wiedzialem, to cos zmieni w naszej umowie. -Nie zmieni - rzekl Shoats -jesli tylko zdolasz przyjsc tlo studia na nagranie. -Do licha, Rydell - mruknal Creedmore - niepotrzeb- |nie zjawiles sie i wszystko spieprzyles. Rydell, ktory grzebal pod stolem w swoim worku, wyjmujac likamizelke i rozwijajac ja, spojrzal na niego, ale nic nie po-|wiedzial. Namacal rekojesc ceramicznego sprezynowca. -Wybaczcie, chlopaki - rzekl. - Musze do kibelka. Wstal z paczka pod pacha i nozem w kieszeni, po czym l podszedl do kelnerki i zapytal o przybytek dla panow. Po raz drugi tego dnia usiadl w kabinie toalety, ale nie ko- j rzystal z niej. Ta byla znacznie bardziej smierdzaca od poprze- | dniej. Jeszcze nie widzial tak prymitywnej instalacji kanalizacyjnej. Wiazki paskudnie wygladajacych, przezroczystych rur wily sie wszedzie, a nad kranami odlazily od sciany polnoc- , nokalifornijskie naklejki: "Woda niezdatna do picia". i Wyjal z kieszeni noz i nacisnal przycisk, patrzac, jak czarne ostrze wyskakuje i zatrzaskuje sie. Nacisnal ponownie, zwalniajac zapadke, zamknal noz i znowu otworzyl. Co takiego maja w sobie noze sprezynowe, zastanawial sie, ze czlowiek zabawia sie nimi w ten sposob? Podejrzewal, ze glownie dlatego ludzie chca je miec. Jakas psychologiczna potrzeba, malpi odruch. Prawde mowiac, sprezynowce sa zupelnie bezuzyteczne, chociaz wygodne do noszenia. Dzieciaki lubia je, poniewaz taki noz robi wrazenie, lecz jesli ktos zobaczy, jak go otwierasz, to juz wie, ze go masz. ;- A wtedy ucieknie, skopie ci tylek albo cie zastrzeli, zaleznie w jakim bedzie nastroju i jak bedzie uzbrojony. Uwazal, ze w pewnych szczegolnych sytuacjach mozna uzyc takiego noza i dzgnac nim kogos, ale nie sadzil, zeby zdarzaly sie one czesto. Na kolanach trzymal paczke z GlobExu. Ostroznie, pamietajac, jak skaleczyl sie w Los Angeles, przecial koncem noza szara tasme. Noz przeszedl przez nia jak przez maslo. Kiedy nabral pewnosci, ze bedzie mogl juz otworzyc paczke, zamknal noz i schowal go do kieszeni. Potem podniosl wieczko. W pierwszej chwili pomyslal, ze patrzy na termos, jeden z tych drogich pojemnikow z nierdzewnej stali, lecz gdy go podniosl, ciezar i staranne wykonczenie podpowiedzialy mu, ze to cos innego. Obrocil przedmiot w dloniach i znalazl wbudowany prostokatny panel z mnostwem mikrogniazdek i zobaczyl lekko wyblakla niebieska naklejke z napisem: SLYNNY KSZTALT. Potrzasnal cylindrem. Nic nie zabulgotalo ani nie zagrzechotalo. Przedmiot wygladal na lity, bez widocznej zakretki ani innego zamkniecia. Rydell zastanawial sie, jak to cos przeszlo przez clo i jak ludzie z GlobExu zdolali wytlumaczyc, ze cokolwiek to jest, nie zawiera narkotykow czy innego rodzaju kwarantanny. Przychodzil mu na mysl tuzin nielegalnych artykulow, jakie mozna by zmiescic w takim pojemniku i niezle na nich zarobic, przysylajac je tu z Tokio. Moze rzeczywiscie zawiera narkotyki lub cos takiego, pomyslal, a ja dalem sie wrobic. Moze za chwile ktos kopniakiem wywazy drzwi i zapuszkuje go za nielegalny handel tkankami plodowymi lub czyms w tym rodzaju. Siedzial nieruchomo. Nic sie nie stalo. Polozyl przedmiot na podolku i zajrzal do opakowania, szukajac informacji, jakiegos sladu, czegos, co wyjasniloby mu, z czym ma do czynienia. Jednak nie znalazl niczego, wiec schowal cylinder z powrotem do pudelka, wyszedl z kabiny, umyl rece w wodzie niezdatnej do picia i wymaszerowal z toalety, zamierzajac opuscic bar, Creedmore'a i Shoatsa, zabrawszy wczesniej worek, ktory zostawil pod ich opieka. Zobaczyl, ze dolaczyla do nich kobieta, ktora poznal przy sniadaniu, Maryalice. Shoats znalazl gdzies gitare, poobijana i stara, z dlugim paskiem tasmy klejacej, prawdopodobnie ma- ujacym jakies pekniecie. Odsunal sie z krzeslem od stolu, biac miejsce na gitare pomiedzy blatem a swoim brzuchem; czaj stroic instrument. Mial skupiona mine zasluchanego anielskie chory czlowieka, jaka miewaja muzycy strojacy BStrumenty. Creedmore nachylil sie, patrzac. Wilgotne pasma wlosow l ciemnymi odroslami lsnily w polmroku i Rydell ujrzal wy-jlodnialy wyraz jego twarzy. Poczul sie dziwnie, jakby przez pioment dostrzegl prawdziwego Creedmore'a przez te sciane owna, jaka tamten sie otaczal. To nagle uczynilo Creedmore'a Bardziej ludzkim, a jednoczesnie jeszcze mniej sympatycznym. Shoats machinalnie wyjal z kieszeni koszuli cos, co wy-fladalo jak zakretka staromodnej szminki, i zaczal grac, po-.ugujac sie rurka ze zlotego metalu jak kostka. Dzwieki, jakie -Wydobywal z gitary, uderzyly Rydella z taka sila, z jaka Creed-ore uderzyl w brzuch ochroniarza. Wywolywaly uczucie podobne do tego, jakie ogarnia czlowieka, gdy dotyka kalafonii |w sali bilardowej, i kojarzyly sie Rydellowi ze sztuczkami ze klana paleczka i kocia skorka. Gdzies w tym przeciaglym ii wibrujacym dzwieku rodzilo sie cudowne, a zarazem nieprzy- nne napiecie. , W barze, niezbyt zatloczonym o tej porze, ale tez i nie pustym, KZapadla gleboka cisza, przerywana tylko przeciaglymi akordami igitary Shoatsa. Creedmore zaczal spiewac wysokim, drzacym l j zalobnym glosem. Spiewal o pociagu ruszajacym ze stacji, o dwoch swiatlach |na koncu skladu. O tym, ze to niebieskie to jego dziewczyna. A to czerwone to jego serce. 25. GARNITUR Nie mogac spac, Laney, niepijacy i niepalacy, zaczal zazywac srodek na kaca, sprzedawany w bardzo malych buteleczkach z brazowego szkla, archaiczny, lecz nadal popularny japonski preparat, w ktorego sklad wchodzi alkohol, kofeina, aspiryna oraz nikotyna. W jakis sposob wyczuwa (tak jak wyczuwa rozne inne rzeczy), ze powinien nadal zazywac ten lek, okresowo uzupelniajac go hipnotycznie dzialajacym syropem przeciwkaszlowym.Z mocno bijacym sercem, szeroko otwartymi oczami chlonac naplywajace dane, z zimnymi i pozbawionymi czucia dlonmi, zapada w siec. Juz nie opuszcza kartonu, zdajac sie na Yamazakiego (przynoszacego mu lekarstwa, ktorych Laney nie chce zazywac) i na mieszkanca sasiedniego kartonu, zadbanego szalenca, ktorego bierze za znajomego starego skladacza modeli. Laney nie pamieta pierwszego spotkania z tym szalencem, ktorego w myslach nazywa Garniturem, lecz nie jest to cos, co musialby wiedziec. Garnitur najwidoczniej jest bylym urzednikiem. Nosi garnitur, zawsze ten sam. Garnitur jest czarny i niegdys byl bardzo elegancki, a jego obecny stan wskazuje na to, ze wlasciciel wytwornego ubrania ma w swoim kartonie zelazko, szczotke, igle z nitka oraz dysponuje umiejetnoscia poslugiwania sie tymi przyborami. Na przyklad guziki marynarki zawsze sa mocno i symetrycznie przyszyte, a biala koszula, polyskujaca w jaskrawym blasku halogenowej zarowki kartonowego domku skladacza modeli, nienagannie wyprasowana. Jednakze nie ulega watpliwosci, ze Garnitur pamietal lepsze , co z cala pewnoscia mozna powiedziec o wszystkich mie-ancach tego miejsca. Koszula Garnitura jest biala, poniewaz podejrzewa Laney, chociaz nie ma pewnosci) wlasciciel ziennie maluje ja bialym preparatem przeznaczonym do re-pwacji sportowego obuwia. Grube czarne ramki okularow sa )zlepiane niepokojaco rownymi kawalkami czarnej tasmy izo-cyjnej, ktora mezczyzna przycial do pozadanej szerokosci jed-ym z nozykow modelarskich starego. Garnitur jest schludnym, niezwykle zadbanym czlowiekiem, ^dnak minal dlugi czas, miesiace, a moze nawet lata, od kiedy i$tatnio sie kapal. Oczywiscie, kazdy widoczny centymetr jego |iala jest nienagannie czysty, gdy jednak Garnitur porusza sie, ztacza odor, ktory jest wprost nie do opisania: odurzajacy ""rod szalenstwa i rozpaczy. Zawsze ma przy sobie trzy iden-yczne egzemplarze oprawionej w plastikowe okladki ksiazki sobie. Laney, ktory nie umie czytac po japonsku, widzial, iT.e na wszystkich trzech znajduje sie zdjecie usmiechnietego CJarnitura, niewatpliwie zrobione w lepszych czasach, z nie-^dadomego powodu trzymajacego w rekach kij hokejowy. Laney wie (chociaz nie ma pojecia skad), ze jest to jedna z tych 'autoreklamiarskich, detych autobiografii, odplatnie tworzonych przez anonimowych pisarzy na zlecenie niektorych oficjeli. Re-'szta historii Garnitura pozostaje tajemnica dla Laneya i zapewne rowniez dla Garnitura. , Laney ma na glowie wazniejsze sprawy, ale dochodzi do f wniosku, ze jesli wysyla do drogerii Garnitura, jako swojego |" lepiej prezentujacego sie przedstawiciela, to sam musi naprawde kiepsko wygladac. ? Tak tez jest, lecz wydaje sie to niczym wobec potopu da-I nych, ktore nieustannie przeplywaja przez niego rzeka szeroka jak Nil, rozposcierajaca sie po krance horyzontu. Laney zdaje sobie teraz sprawe z darow, ktore nawet trud-I no nazwac. Z mozliwosci percepcji, jakie dotychczas zapewne ogole nie istnialy. Potrafil ogarnac niemal cala infosfere jakims nowym zmyslem przestrzennym. Jest dla niego jednym nieopisanym ksztaltem, czyms wyczuwalnym na podlozu z nie wiadomo czego i raniacym go, mowiac slowami poety, jak swiat rani Boga. W srodku wyczuwa wezly potencjalow zdarzen nanizane na linie historycznej ciaglosci. Wydaje mu sie, ze jest bardzo bliski wizji, w ktorej przeszlosc i przyszlosc sa jednym i tym samym. Jego terazniejszosc, kiedy jest zmuszony ponownie w niej zamieszkac, wydaje sie coraz bardziej dowolna, a jej lokalizacja na linii czasowej Colina Laneya bardziej przypadkowa niz konsekwentna. Przez cale zycie slyszal o smierci historii, lecz w konfrontacji z caloksztaltem ludzkiej wiedzy i pamieci, zaczyna postrzegac je w taki sposob, jakby ich nigdy nie bylo. Zadnej historii. Tylko ten ksztalt, zlozony z mniejszych, z wiru malejacych fraktali, az do nieskonczenie drobnych pi-kseli najwyzszych mozliwych rozdzielczosci. Jednak obdarzony wola. "Przyszlosc" jest zawsze mnoga. Dlatego Laney nie chce spac i posyla Garnitura po nastepne buteleczki regainy. A gdy mezczyzna wyczolguje sie pod kawalkiem cytrynowozoltej koldry, Laney zauwaza, ze szaleniec namalowal sobie na bosych stopach imitacje czarnych skarpetek czyms przypominajacym smole. 26. ZLY SEKTOR Na gornym poziomie Chevette kupila dwie kanapki z kur-|Zakiem i wrocila, by odszukac Tesse.Wiatr zmienil sie i ucichl, a wraz z nim ucichlo napiecie forzed burza, ta dziwna euforia. Na moscie burze byly powazna sprawa i nawet wietrzny fldzien niosl prawdopodobienstwo nieszczescia. W silnym wie-most zachowywal sie jak statek, mocno zakotwiczony do skalnego dna zatoki, lecz napinajacy liny. Mimo ze tak naprawde wcale sie nie ruszal (chociaz podejrzewala, ze dygotal pod-iczas trzesienia ziemi i dlatego nie byl juz wykorzystywany zgodnie ze swoim przeznaczeniem), wszystko, co dobudowano pozniej, moglo sie poruszac i czasem to robilo - z katastrofalnymi rezultatami. Dlatego, kiedy wiatr sie wzmagal, ludzie i,pospiesznie sprawdzali klamry, liny, chwiejne rusztowania | z sosnowych krawedziakow... Skinner nauczyl ja tego wszystkiego raczej mimochodem niz podczas dlugich wykladow, chociaz czasem potrafil wy-I" glaszac wyklady. W trakcie jednego z nich opowiedzial, jak bylo tu pierwszej nocy po zajeciu mostu przez bezdomnych. Jakie uczucie towarzyszylo pokonywaniu i przewracaniu ogrodzen z drucianej siatki, wzniesionych po trzesieniu ziemi, ktore uszkodzilo most w takim stopniu, ze trzeba bylo wylaczyc go z ruchu. Bylo to nie tak dawno temu, jesli wziac pod uwage standardowy uplyw czasu, lecz pod innymi wzgledami w zupelnie innym zyciu. Skinner pokazywal jej stare zdjecia mostu, lecz ona po prostu nie umiala sobie wyobrazic, ze kiedys mogl byc nie zamieszkany. Pokazywal jej rowniez rysunki starych mostow z mieszczacymi sie na nich domami i sklepami. To mialo dla niej sens. Jak mozna miec most i nie mieszkac na nim? Uwielbia tu byc, teraz przyznaje to w duchu, lecz jest tez w niej ktos, kto patrzy na wszystko z boku. Chlodny obserwator, jakby to ona sama krecila program dokumentalny, ktory chciala nakrecic Tessa, jakas wlasna wersje tych wszystkich, ktore Car-son produkowal dla Real One. Jakby wrocila tu, a zarazem nie wrocila. Jakby stala sie kims innym, niepostrzezenie, a teraz przygladala sie sobie z boku. Znalazla Tesse przed waskim frontem sklepiku z napisem: "Zly Sektor" wymalowanym sprayem na srebrzystej fasadzie z dykty. Tessa trzymala na kolanach zwiotczaly balon Boskiej Za-baweczki, gmerajac przy mechanizmie zawieszenia kamery. - Balast - wyjasnila Tessa podnioslszy glowe. - Zawsze wysiada najpierw. - Jedz - powiedziala Chevette, podajac jej kanapke. -- Dopoki jest ciepla. Tessa wepchnela mylarowy balon miedzy kolana i przyjela opakowana w zatluszczony papier kanapke. - Masz jakis pomysl, gdzie bedziemy dzis spac? - za pytala Chevette, odwijajac swoja. - W furgonetce - odparla Tessa miedzy jednym kesem a drugim. - Mam spiwory i materace. - Nie tam, gdzie stoi - powiedziala Chevette. - Tu ja rozbiora na czesci. - To gdzie? - Jesli nadal ma kola, to przy molo niedaleko Folsom jest miejsce, gdzie mozna zaparkowac i przespac sie. Gliny znaja je, ale sie nie czepiaja. Dla nich to lepiej, jesli wszyscy parkuja i obozuja razem. Tylko ze czasem trudno znalezc tam wolne miejsce. - Dobrze - zgodzila sie Tessa z pelnymi ustami, ktore otarla wierzchem reki. Kurczaki z mostu. Hoduja je po stronie Oakland, karmia karni i czym sie da. |',Ugryzla kanapke. Mieso wlozono miedzy dwie prostokatne ki razowego chleba, posypanego maka. Zula, spogladajac |okno pod napisem: "Zly Sektor". ti Plaskie prostokaty plastiku roznej wielkosci i barwy wydaly Jf jej zagadkowe, ale zaraz zrozumiala, ze to stare banki danych ppisanych na nie uzywanym juz nosniku. A te wielkie, okragle, ,-Skie przedmioty z czarnego plastiku sluzyly do odtwarzania pwieku w mechanicznym analogowym zestawie audio. Wkla-jlo sie igle w spiralny rowek i obracalo plyte. Ugryzlszy ko-|jny kes kanapki, obeszla Tesse, by przyjrzec sie dokladniej, ^dbaczyla szpule cienkiego stalowego drutu, nierowne cylindry l rozowego wosku z wyblaklymi papierowymi etykietami, po-ilkle szpule z przezroczystego plastiku z nawinietymi zwojami ...zowej tasmy szerokiej na pol centymetra... Przeniosla spojrzenie dalej i zobaczyla mnostwo starych Iparatow stojacych jeden obok drugiego na polkach, wiekszosc ...ykonczona w szarobezowym kolorze. Dlaczego ludzie przez pierwszych dwadziescia lat ery komputerow pakowali wszystko .,/ takie obudowy? Wszystkie urzadzenia cyfrowe z tego okresu prawie zawsze mialy ten paskudny kolor, chyba ze chciano, by wygladaly bardziej efektownie - wtedy wybierano czarne Iwykonczenie. Przewaznie jednak te stare graty prezentowaly |niezliczona game odcieni szarego bezu. Schrzanil sie - westchnela Tessa, ktora skonczyla jesc l kanapke i znowu grzebala srubokretem w Boskiej Zabaweczce. l Wyciagnela reke, podajac srubokret Chevette. - Oddaj mu to, ^dobrze? - Komu? - Temu zawodnikowi sumo w srodku. Chevette wziela srubokret z mikroskopijna latareczka i weszla do Zlego Sektora. Za kontuarem stal mlody Chinczyk wazacy dobrze ponad sto kilogramow. Mial wielka dyniowata glowe jak zawodnicy sumo i niedawno ja ogolil, pozostawiajac waski pasek wlosow na srodku. Nosil koszulke z krotkimi rekawami i wzorem przedstawiajacym wielkie tropikalne kwiaty oraz stozkowaty cwiek niebieskiego lucytu w platku lewego ucha. Stal za lada, pod sciana pokryta starymi plakatami reklamujacymi dawno zapomniane systemy konsoli do gier. - To pana srubokret, prawda? - Udalo jej sie cos zrobic? Nie wyciagnal reki po narzedzie. -Nie sadze - odparla Chevette - ale chyba zlokalizo wala usterke. Uslyszala ciche, szybkie klikanie. Spojrzala w dol i zobaczyla dziesieciocentymetrowego robota, raznie maszerujacego na mechanicznych nogach po kontuarze. Wygladal jak rycerz w zbroi wykonanej ze szklistobialych segmentow polaczonych lsniaca stala. Widziala juz takie: w pelni zdalnie sterowane przez program wymagajacy niemal pelnej mocy obliczeniowej przecietnego notebooka. Zatrzymal sie, zlaczyl rece, sklonil sie, wyprostowal i wyciagnal obie konczyny po srubokret. Oddala mu go i lekko przestraszyla sie gwaltownego szarpniecia. Robot wyprostowal sie, oparl srubokret o ramie i zasalutowal jej, jakby dala mu maly karabin. Zawodnik sumo czekal na jej reakcje, lecz Chevette rozczarowala go. Wskazala na sterty sprzetu. -Dlaczego ten zlom zawsze ma taki kolor? Zmarszczyl brwi. -Sa dwie teorie. Wedlug jednej mialo to pomoc ludziom w fabrykach oswoic sie z nowymi technologiami, ktore stopnio wo doprowadzaly do redukcji lub calkowitej likwidacji miejsc pracy. Dlatego producenci niemal zawsze wybierali kolor kon domow najmniejszego rozmiaru. Usmiechnal sie drwiaco. - Ach, tak? A druga? - Glosi, ze ludzie projektujacy ten sprzet podswiadomie 1 sie swoich produktow i aby tego uniknac, nadawali mu J najmniej ekscytujacy wyglad. i,Chevette podsunela palec do mikrorobota: ten wykonal za-lvny przewrot w tyl, zeby uniknac dotkniecia. H- A kto kupuje te starocie? Kolekcjonerzy? E.- Tak pani sadzi? No, a kto? - - Programisci. ii- Nie chwytam. -Trzeba wziac pod uwage - rzekl, wyciagajac reke do ~ota, ktory podal mu srubokret - ze kiedy te urzadzenia py nowe, a oni pisali programy liczace miliony linii, milczaco iladano, ze za dwadziescia lat oprogramowanie zostanie za-"pione przez lepsze, bardziej zaawansowane wersje. - Chwy-|l srubokret i wskazal nim na stojace na regale aparaty. - _dnak producenci ze zdziwieniem odkryli, ze istnieje perwer-,yjna, lecz nieprzezwyciezona niechec do wydawania dziesia-fcow milionow dolarow na wymiane oprogramowania, nie mo-yjac o oprzyrzadowaniu i szkoleniu tysiecy pracownikow. Na- za pani? Wycelowal w nia srubokret. - Jasne - powiedziala Chevette. - A zatem, kiedy chce sie, zeby sprzet pelnil nowe funkcje lub lepiej wykonywal stare, to pisze sie od nowa program, czy |tez lata stary? -Lata? " - No wlasnie. Wprowadza sie nowe funkcje. Kiedy ma-Jpzyny dzialaja szybciej, nie ma znaczenia, czy wykonuja dana Uczynnosc w trzystu krokach, chociaz moglyby wykonywac ja |w trzech. I tak robia wszystko w ulamku sekundy, wiec kogo Sto obchodzi? -No dobrze - podchwycila Chevette - wiec kogo to obchodzi? -Spryciarzy - odparl i poskrobal sie srubokretem po czu- bie. - Poniewaz oni rozumieja, ze wszystko, co sie dzis pro-dukuje, jest oparte na starym oprogramowaniu naszpikowanym latami do tego stopnia, ze zaden programista nie jest w stanie zrozumiec, w jaki sposob osiagnieto dany efekt. - Nadal nie rozumiem, w czym moga im pomoc te stare graty. - No coz - powiedzial - ma pani racje. - Mrugnal do niej. - Zalapalas, dziewczyno. Mimo to jest faktem, ze niektorzy bardzo sprytni ludzie lubia miec takie zabaweczki. Moze po to, by przypominaly im, od czego to wszystko sie zaczelo, oraz o tym, ze wszystko, co teraz robimy, jest zwykla latanina. Nic nowego pod sloncem, no nie? - Dzieki za srubokret - rzekla Chevette. - Teraz musze poszukac jednego malego chlopca. - Tak? Po co? - Z powodu furgonetki. - Dziewczyno - odparl, podnoszac brwi. - Mowisz za gadkami. 27. NOCLEG ZE SNIADANIEM |Rydell przekonal sie, ze na dolnym poziomie jest ciem->>t Waskie przejscie bylo zatloczone i zapchane, zielonkawe (ftatlo wyszabrowanych lamp fluorescencyjnych przeblyski-Ao przez grube wiazki przezroczystych rur kanalizacyjnych, -drewniane wozki z turkotem pedzily na swoje calodzienne -iejsca postoju. Po dzwieczacych metalowych schodach i przez erowny otwor wyciety w jezdni wyszedl na gorny poziom. Dochodzilo tam wiecej swiatla, choc rozpraszal je plastik, ^zawieszona w gorze wies - chaty z pudel polaczone kladkami ['mokre pranie znieruchomiale po ustaniu wiatru - rzucala ory cien.Mloda dziewczyna o wielkich piwnych oczach, jakby zyw-em wzietych ze starych japonskich kreskowek, rozdawala kar-iczki zoltego papieru z napisem: "Nocleg ze sniadaniem". Obej-zal plan na drugiej stronie kartki. Poszedl, niosac worek na ramieniu i paczke z GlobExu pod acha. Po pietnastu minutach dotarl do czegos, co - jak glosil stozowy neon - bylo restauracja Ghetto Chef Beef B owi. Znal te nazwe z odwrotu ulotki, gdzie mapa ukazywala lokal jako , punkt orientacyjny pomocny przy poszukiwaniach noclegu. , Ujrzal kolejke ludzi czekajacych na stolik, zaparowane okna, i?ceny namalowane na kawalku tektury lakierem do paznokci. l Byl tutaj tylko raz, noca i podczas deszczu. Dzisiaj lokal iprzypominal mu jakas niebezpieczna atrakcje Nissan County |lub Skywalker Park. Rydell zastanawial sie, jak to mozliwe, by w takim miejscu nie bylo ochroniarzy czy chocby regularnych patroli policyjnych. Przypomnial sobie, ze Chevette mowila mu o umowie miedzy ludzmi z mostu a policja: mieszkancy mostu przewaznie pozostawali na moscie, a policja przewaznie trzymala sie od nich z daleka. Zauwazyl plik zoltych kartek przybitych do drzwi ze sklejki, ktore osadzono w scianie metr od naroznika lokalu. Nie byly zamkniete i prowadzily do czegos w rodzaju przedsionka: waskiego i biegnacego miedzy scianami z bialego plastiku rozpietego na drewnianych ramach. Najwidoczniej ktos narysowal na nich cos grubym i czarnym markerem, lecz sciany znajdowaly sie za blisko siebie, by Rydell zdolal zobaczyc caly rysunek. Gwiazdy, ryby, kregi z krzyzem w srodku... Musial trzymac worek na plecach, a paczke z GlobExu przed soba, zeby przecisnac sie przez ten korytarz. Kiedy dotarl do konca, minal rog i znalazl sie w bardzo malej kuchni bez okien. Sciany, pokryte rodzajem pasiastej tapety, zdawaly sie wibrowac. Zobaczyl kobiete mieszajaca cos w garnku, ktory stal na malym propanowym palniku. Nie byla stara, lecz miala siwe wlosy z przedzialkiem na srodku, a oczy rownie duze jak tamta dziewczyna, tylko szare. - Nocleg ze sniadaniem? - zapytal. - Ma pan rezerwacje? Ubrana byla w stara tweedowa kurtke z rekawami przetartymi na lokciach, narzucona na dzinsowe wdzianko, i we flanelowa koszule bez kolnierzyka. Cere miala smagla, wydatny orli nos i ani sladu makijazu na twarzy. - A potrzebna mi rezerwacja? - Wynajmujemy za posrednictwem agencji w miescie - powiedziala kobieta, wyjmujac drewniana lyzke z tego, co go towala na kuchence. - Dostalem to od jakiejs dziewczyny. - Rydell pokazal ulotke, ktora nadal przyciskal do paczki. - Chce pan powiedziec, ze ona naprawde je rozdaje? - Dala mi ja. - Ma pan pieniadze? - Chip kredytowy. - Jakies choroby zakazne? - Nie. - Zazywa pan narkotyki? - Nie. - Handluje nimi? - Nie. - Pali pan? Papierosy, fajke? - Nie. - Jest pan agresywny? Rydell zawahal sie. - Nie. - I najwazniejsze, czy uznal pan Jezusa Chrystusa za swe go zbawce? - Nie - odparl Rydell. - Nie uznalem. -To dobrze - stwierdzila, wylaczajac kuchenke. - Bo ego jednego nie toleruje. Wychowali mnie tacy. -A zatem - rzekl Rydell - czy musze miec te rezer wacje, zeby tutaj przenocowac, czy nie? J; Rozgladal sie po kuchni, zastanawiajac sie, gdzie jest owo "tutaj". Pomieszczenie mialo najwyzej dwa i pol metra dlugosci i drzwi, w ktorych stal, wygladaly na jedyne wejscie. Tapeta, lekko powybrzuszana od pary, sprawiala, ze wygladalo jak amatorska ;e scena lub cos wybudowanego napredce dla dzieci w przedszkolu. - Nie - odparla. - Wystarcza pieniadze. - Macie wolne miejsce? ,,, - Oczywiscie. - Zdjela garnek z kuchenki, umiescila go l,na pomalowanym na bialo stoliczku i nakryla czysta sciereczka [ do naczyn. - Niech pan wroci ta sama droga, ktora pan przy- i szedl. Prosze isc. Pojde za panem. ! ' Zrobil, jak mu kazala, i zaczekal w otwartych drzwiach, l.az go dogoni. Zobaczyl, ze kolejka przed Ghetto Chef chyba ;jeszcze sie wydluzyla. -Nie - powiedziala. - Tedy. Odwrocil sie i spostrzegl, ze kobieta ciagnie za pomaranczowa nylonowa line, opuszczajac obciazona aluminiowa drabine. -Prosze wejsc - powiedziala. - Zaladuje panski bagaz. Rydell postawil swoj worek i paczke z GlobExu, po czym zaczal wchodzic po drabinie. -Smialo - zachecila. Rydell wdrapal sie po drabinie i trafil do niewiarygodnie malego pomieszczenia, w ktorym mial spac. W pierwszej chwili odniosl wrazenie, ze ktos postanowil zbudowac tu jeden z owych dziwacznych japonskich hotelikow, uzywajac resztek najtanszych materialow budowlanych kupionych na wyprzedazy. Sciany byly pokryte drewnopodobnym materialem, imitujacym jakis dawno zapomniany oryginal. Malenki prostokat wolnej podlogi, jedyny niezasloniety przez zajmujace niemal cala przestrzen poslanie, byl pokryty jakas tania wykladzina, upiornie bladozielona z pomaranczowym dodatkiem. Z konca pomieszczenia, mniej wiecej na wysokosci wezglowia, saczylo sie slabe swiatlo dnia, ale musialby ukleknac, by przekonac sie, jak to mozliwe. - Bierze pan pokoj? - zawolala kobieta. - Jasne - odparl Rydell. - To niech pan wciagnie swoj bagaz. Wyjrzal na zewnatrz i zobaczyl, ze zaladowala jego worek oraz paczke z GlobExu do zardzewialego drucianego koszyka, ktory przyczepila do drabiny. -Sniadanie o dziewiatej, punktualnie - powiedziala, nie patrzac w gore, i odeszla. Rydell wciagnal drabine ze swoim bagazem. Kiedy odczepil koszyk, drabina pozostala na gorze, przytrzymywana przez niewidoczny obciaznik. Na czworakach wszedl do swojej sypialni, prosto na piankowy materac pokryty wlochatym kocem, az dotarl do wielo-czesciowej, polokraglej plastikowej banki, zapewne owiewki samolotu, wbudowanej w zewnetrzna sciane. Z zewnatrz wy- Igladala jak oblepiona sola, lecz byla to warstwa zaschnietego Isprayu. Wpuszczala odrobine szarego i rozproszonego swiatla. I Najwidoczniej nalezalo spac z glowa przy tym okienku. Ry-|dellowi to nie przeszkadzalo. W pomieszczeniu unosil sie dziw-fny, ale dosc przyjemny zapach. Powinien byl zapytac, ile ma |zaplacic, ale zrobi to pozniej. Usiadl na lozku i zdjal buty. W obu skarpetkach mial dziury duzych palcach. Bedzie musial kupic nowe skarpetki. Wyjal z kurtki okulary, zalozyl je i zadzwonil do Laneya. ISluchal sygnalu telefonu dzwoniacego gdzies w Tokio i wy-robrazal sobie tamten pokoj w jakims ekskluzywnym hotelu oraz |fbiurko o rozmiarach tego, jakie stalo w wirtualnym gabinecie itTonga, tylko prawdziwe. Laney zglosil sie po dziewiatym sy-ffgnale. - Zly Sektor - powiedzial Laney. - Co? - Kabel. Oni go maja. - Jaki kabel? - Ten, ktory jest ci potrzebny do projektora. Rydell spojrzal na paczke z GlobExu. - Jakiego projektora? - Tego, ktory dzis odebrales z GlobExu. -Zaczekaj chwile - powiedzial Rydell. - Skad o tym -wiesz? -Wlasnie tym sie zajmuje, Rydell - odparl po krotkiej i przerwie Laney. l - Posluchaj - rzekl Rydell. - Byly klopoty, awantura. l Nie ja narozrabialem, tylko inny facet, ale bylem w to zamieszany. Sprawdza zapisy GlobExu i dowiedza sie, ze podpisalem |,sie za ciebie. Beda mieli mnie na wideo. - Nie beda - zaoponowal Laney. - Oczywiscie, ze tak - protestowal Rydell. - Bylem tam. - Nie. To ja jestem na tym filmie. - O czym ty mowisz, Laney? - O nieskonczonej elastycznosci zapisu cyfrowego. - Przeciez pokwitowalem odbior. Moim nazwiskiem, nic twoim. - Na ekranie, prawda? - Och. - Rydell zastanowil sie. - Kto potrafi dostac sie do bazy danych GlobExu i zmienic takie zapisy? - Nie ja - odparl Laney. - Widze jednak, ze zostaly zmienione. - A wiec kto to zrobil? - W tym momencie to kwestia czysto akademicka. - Co to oznacza? - Oznacza: "nie pytaj". Gdzie jestes? - W pensjonacie na moscie. Nie kaszlesz juz tak okropnie. - To ten niebieski srodek - wyjasnil Laney. Rydell nie mial pojecia, o czym on mowi. - Gdzie projektor? - Ten podobny to termosu? Tutaj. - Nie bierz go ze soba. Znajdz sklep o nazwie Zly Sektor i powiedz tam, ze potrzebny ci kabel. - Jakiego rodzaju? - Beda wiedzieli - odparl Laney i rozlaczyl sie. Rydell siedzial na lozku w okularach na nosie, zly jak wszyscy diabli. Mial ochote rzucic w cholere cala te sprawe, wrocic do pracy na parkingu, siedziec i obserwowac zycie jeleni na przedmiesciach Detroit. Potem gore wziela etyka zawodowa. Zdjal okulary, schowal je do kieszeni kurtki i zaczal zakladac buty. 28. FOLSOM STREET Wylot Folsom Street tonal w deszczu, tak samo jak wszyst-te okopcone RV, rozklekotane wozy kempingowe, sfaty-|?wane pojazdy wszelkiego rodzaju, ktorych wspolnym mia-Swnikiem bylo slowo "stare". Samochody poruszane, jesli je-:ze sie poruszaly, silnikami benzynowymi.-Spojrz tylko - powiedziala Tessa, przeciskajac sie fur- onetka obok starego wojskowego hummera z kazdym centy- etrem karoserii pokrytym warstwa epoksydowanego mikro- liecia, ktora w swietle reflektorow i w deszczu rozblysla mi- Sonami iskier. -Zdaje sie, ze tam jest wolne miejsce - powiedziala Che- Ifette, zerkajac przez rozmazany slad wycieraczek. Wycieraczki w furgonetce Tessy pasowaly do stylu Malibu: byly stare i nie uzywane. Ostatni odcinek drogi wzdluz wy-eza dziewczyny pokonaly w zolwim tempie, gdy rozpadalo sie na dobre. Teraz deszcz bebnil miarowo w plaski stalowy |dach furgonetki, lecz znajac kaprysy pogody w San Francisco, |'Chevette wiedziala, ze to nie potrwa dlugo. Czarnoskory chlopak z dredami zarobil swoja piecdziesiat-. Zastaly go siedzacego jak gargulec na krawezniku. Mial twarz starego czlowieka i palil rosyjskiego papierosa wyjetego ? paczki, ktora trzymal w podwinietym rekawie starej wojsko-Iwej koszuli, za duzej na niego o trzy numery. Furgonetka nadal ||miala wszystkie cztery kola i cale opony. -Jak sadzisz, o co mu chodzilo, gdy mowil, ze ktos cie fezukal? - spytala Tessa, manewrujac miedzy naprawde leci- wym, omszalym szkolnym autobusem a oblazacym z laminatu katamaranem stojacym na przyczepie o prawie calkiem przegnilych oponach. - Nie wiem - powiedziala Chevette. Poprosila chlopca, by opisal tego, kto ja szukal, ale on tylko wzruszyl ramionami i odszedl. Wczesniej probowal wyciagnac od Tessy Boska Za- baweczke. - Moze powiedzialby mi, gdybys dala mu pod nosnik kamery. - Jeszcze czego - odparla Tessa, wylaczajac silnik. - To polowa mojego udzialu w tym domu w Malibu. Przez waskie jak strzelnice okienka Chevette dojrzala swiatlo palace sie w kabinie katamaranu i czyjs poruszajacy sie cien. Zaczela opuszczac boczna szybe, lecz ta zaciela sie po dwoch obrotach korbki, wiec Chevette otworzyla drzwi. - To jest miejsce Buddy'ego! - krzyknela ochryplym i troche przestraszonym glosem dziewczyna wychylajaca sie z luku katamaranu. Kulila sie pod jakims starym poncho lub kawalkiem brezentu i Chevette nie widziala jej twarzy. - Przepraszamy! - zawolala Chevette. - Ale chcemy za trzymac sie na noc, a przynajmniej dopoki nie przestanie padac. - Tu parkuje Buddy. - Czy wie pani, kiedy wroci? - Dlaczego? - Odjedziemy jutro rano - obiecala Chevette. - Jeste smy we dwie. Mozemy zostac? Dziewczyna odrobine podniosla brezent i Chevette zobaczyla blysk jej oczu. - Jestescie tylko we dwie? - Prosze pozwolic nam zostac - powiedziala Chevette -to nie bedzie pani musiala sie martwic, ze pojawi sie ktos inny. -Dobrze! - zawolala dziewczyna i znikla w luku. Chevette uslyszala szuranie zamykanej klapy. -Cholerstwo cieknie - zauwazyla Tessa, ogladajac dach przy swietle malej czarnej latarki. Mysle, ze niedlugo przestanie padac - stwierdzila Che- tte. Mozemy tu zaparkowac? -Dopoki nie wroci Buddy. Tessa skierowala swiatlo na tyl furgonetki. Na podlodze juz bierala sie kaluza. -Przeniose tu pianke i spiwory - zdecydowala Chevette. W ten sposob pozniej beda suche. Przeszla miedzy fotelami na tyl pojazdu. 29. BLEDNY CYKL Rydell znalazl w okularach mape mostu, przewodnik dla turystow po sklepach i restauracjach. Opis byl po portugalsku, ale zdolal przetlumaczyc go na angielski. Zajelo mu to chwile: wcisnal niewlasciwy klawisz na panelu i znow wyskoczyla mapa Rio, ale w koncu udalo mu sie. Nie byla to mapa GPS, zaledwie schemat obu poziomow, jeden obok drugiego, nie wiedzial tez, na ile aktualnyNa planie nie bylo pensjonatu, w ktorym nocowal, ale byl zaznaczony Ghetto Chef Beef Bowl (trzy i pol gwiazdki) oraz Zly Sektor. Romb, ktory wyskoczyl po kliknieciu na Zlym Sektorze, opisywal sklep jako zrodlo "oprogramowania i sprzetu retro, ze szczegolnym uwzglednieniem dwudziestowiecznej aparatury". Nie byl pewien, co to ma oznaczac, ale przynajmniej dowiedzial sie, gdzie znajduje sie to miejsce: na dolnym poziomie, niedaleko baru, w ktorym byl z Creedmore'em i gitarzysta. W pomieszczeniu byla szafka na rzeczy, za panelem z imitacji drewna. Schowal do niej swoj worek i zawierajaca termos paczke z GlobExu. Po namysle schowal tez sprezynowiec pod materac. Zastanawial sie, czy nie cisnac noza do wody, ale nie wiedzial, gdzie moglby to zrobic, nie trafiajac w zaden z domkow na dole. Nie chcial nosic noza przy sobie, a przeciez zawsze mogl wyrzucic go pozniej. Padalo, kiedy stanal przed Ghetto Chef Beef Bowl, tak jak wtedy, gdy pojawil sie tu po raz pierwszy. Deszcz padal na niesamowite zbiorowisko nedznych chatynek zbudowanych na gorze i co jakis czas wylewal sie poteznymi kaskadami, jakby 146 p oproznial wanne. Nie bylo tu zadnych rynien, a domostwa irnieszczono zupelnie chaotycznie, wiec chociaz gorny po-m wydawal sie osloniety, wcale nie byl suchy. W wyniku tego kolejka do lokalu wyraznie sie zmniejszyla lydell przez chwile zastanawial sie, czy nie zjesc tam czegos, s potem pomyslal, ze Laney zaplacil mu zaliczke i chcial, "by Rydell poszedl do Zlego Sektora i odebral kabel. Tak Ipec porzucil ten pomysl i skierowal sie na dolny poziom. W Bylo tam stosunkowo sucho i z tego powodu jeszcze tlocznej. Mial wrazenie, ze przeciska sie przez niedbale sklecony wagon metra w godzinie szczytu, a wiekszosc pasazerow robi ,) samo, tylko w przeciwnym kierunku, pozostali zas stoja nie-Bchomo, tarasujac droge i probujac sprzedac mu rozne rze-. Rydell przeniosl portfel z tylnej kieszeni spodni do prawej,przodu. | Tlum zawsze denerwowal Rydella. No, nie tyle tlum, ile -Boczenie sie. Za duzo ludzi pchajacych sie na ciebie. (Ktos Klotknal tylnej kieszeni jego spodni, szukajac portfela, ktore-pO tam nie bylo). Ktos wpychal mu dlugie i suche meksykan-pkie paczki, powtarzajac cene po hiszpansku. Rydell zaczal sie ezyc. "v Panujacy tu zaduch - potu, perfum, mokrych ubran i smalonej zywnosci - tez dzialal mu na nerwy. Zapragnal wrocic fdo Ghetto Chef Beef Bowl i sprawdzic, za co ten lokal dostal ;trzy i pol gwiazdki. r Doszedl do wniosku, ze dluzej tego nie zniesie i zaczal szukac nad glowami tlumu innych schodow wiodacych na gore. Juz lepiej zmoknac. Nagle jednak zrobilo sie przestronniej, tlum rozstapil sie na boki, gdzie byly stragany z zywnoscia, kafejki i sklepy. Ry- , deli zobaczyl tez Zly Sektor z frontem pomalowanym czyms, 'co wygladalo na staromodna aluminiowa farbe do piecow. ; Sprobowal rozluznic ramiona zesztywniale od przedzierania l sie przez tlum. Byl spocony, a serce walilo mu gwaltownie. Przez chwile gleboko oddychal, zeby sie uspokoic. Cokolwiek mial tu zrobic dla Laneya, chcial zrobic to dobrze. Jesli wejdzie tam taki spiety, nigdy nie wiadomo, co moze sie zdarzyc. Spokojnie. Nie denerwuj sie. Zdenerwowal sie prawie od razu. Za lada stal bardzo duzy mlody Chinczyk, z ogolona prawie na lyso glowa i jedna z tych kozich brodek, ktore zawsze wkurzaly Rydella. Naprawde duzy facet, z dziwnie gladka skora wskazujaca na mnostwo ukrytych pod nia miesni. Ubrany byl w hawajska koszulke w bladofioletowo-rozowe orchidee, na nosie mial antyczne okularki Ray-Ban w zlotych oprawkach i gowniany usmiech na twarzy, ktory dopelnial miary. - Potrzebny mi kabel - odezwal sie Rydell lekko zaci najacym sie glosem i chyba na dzwiek wlasnego glosu wkurzyl sie na dobre. - Wiem, czego panu trzeba - rzekl facet z nieskrywanym znudzeniem. - A zatem wie pan, jakiego rodzaju ma to byc przewod, tak? Rydell ruszyl w kierunku kontuaru. Na scianie wisialy wystrzepione plakaty, reklamujace takie rzeczy, jak Heavy Gear II i T'ai Fu. - Potrzebne panu dwa. - Usmiech znikl. Teraz facet ze wszystkich sil staral sie wygladac na twardziela. - Jeden zasi lajacy: wtyk do dowolnego zrodla zasilania lub gniazda sciennego z wbudowanym transformatorem. Poradzi pan sobie z tym? - Moze - odparl Rydell, stajac przed kontuarem na lekko rozstawionych nogach - ale niech mi pan powie o tym drugim. Co ma polaczyc z czym? - Nie placa mi za to, no nie? Na ladzie lezal smukly czarny przyrzad. Jakis specjalny srubokret. -Nie - rzekl Rydell, podnoszac srubokret i sprawdzajac ostrosc jego konca - ale i tak mi to powiesz. Jedna reka zlapal Chinczyka za ucho, kciukiem i wskazu- cym palcem drugiej chwycil narzedzie i wetknal mu w prawa iurke od nosa. Latwo bylo mu trzymac za to ucho, poniewaz platku usznym tkwil spory plastikowy cwiek. - Au - steknal grubas. - Masz problemy z zatokami? - Nie. - Ale mozesz miec. - Rydell puscil ucho. Facet stal nie- uchomo. - Nie ruszaj sie, dobra? - Dobra... Rydell zdjal mu okulary i rzucil je przez ramie. - Mam dosc ludzi, ktorzy smieja sie ze mnie, poniewaz |wiedza cos, czego ja nie wiem. Rozumiesz? - Jasne. - Co jasne? - Po prostu... jasne. - No dobra. Gdzie te kable? - Pod lada. - W porzadku. Skad sie wziely? - Zasilajacy jest standardowy, uzywany w laboratoriach: l z transformatorem i filtrem przeciwzakloceniowym. Drugi, nie moge powiedziec... Rydell wepchnal srubokret nieco glebiej i grubas wybalu-I szyl oczy. -To szkoda - warknal Rydell. -Nie wiem! Musielismy go zamowic na zyczenie klienta we Fresno. Ja tu tylko pracuje. Nikt mi nie mowi, kto za co placi. - Z trudem nabral tchu. - Gdyby mi mowili, ktos taki l jak pan przyszedlby i zmusil mnie do gadania, no nie? -Pewnie - rzekl Rydell. - A tak ktos moze tu przyjsc i skopac ci tylek, usilujac zmusic cie do zdradzenia czegos, czego nie wiesz. -W kieszeni mojej koszuli - odezwal sie powoli Chin- | czyk - jest adres. Niech pan tam idzie i pogada, moze oni panu cos wyjasnia. Rydell ostroznie dotknal kieszonki na piersiach Chinczyka, upewniajac sie, ze nie ma w niej zuzytej strzykawki lub innych niespodzianek. Znieruchomial na moment, wyczuwajac potezne wezly miesni. Wsunal dwa palce do owej kieszeni i wyjal kawalek kartonu, oddarty z wiekszej calosci. Zobaczyl adres sieciowy. - To ci od kabla? - Nie mam pojecia. Nie wiem jednak, dlaczego mialbym dawac go panu, gdyby bylo inaczej. - I nic wiecej nie wiesz? - Nie. - Nie ruszaj sie - powiedzial Rydell. Wyjal srubokret z nosa chlopaka. - Przewody sa pod lada? - Tak. - Raczej nie chce, zebys po nie siegal. - Moment - rzekl Chinczyk, podnoszac rece. - Powiem cos panu: tam jest robot. Trzyma te kable. Zamierza je panu oddac, ale nie chce, zeby go pan uszkodzil. - Robot? - Jest niegrozny! Rydell zobaczyl wysuwajace sie spod lady kleszczyki z chromowanej stali, wygladajace jak szczypczyki do cukru, jakich uzywala jego matka. Chwycily za krawedz kontuaru. Robot podniosl sie na jednej rece i Rydell ujrzal jego glowke. Potem zza krawedzi wylonila sie jedna noga i robot wgramolil sie na lade, ciagnac za soba dwie zgrzane foliowe koperty. Mial nieproporcjonalnie mala glowke ze skrzydelkowata wypustka lub antenka z jednego boku. Byl wykonany w tradycyjnym japonskim stylu chudego robota odzianego w za duza biala zbroje, z przedramionami i lydkami grubszymi od ramion i ud. Przeniosl przezroczyste opakowania z przewodami, polozyl je i cofnal sie. Rydell wzial przewody, wepchnal do kieszeni spodni i nasladujac robota, wyszedl tylem ze sklepu. Kiedy w jego polu widzenia znalazly sie okulary Chinczyka lezace na podlodze, zauwazyl, ze sie nie zbily. Dotarlszy do drzwi, rzucil czarny srubokret chlopakowi, kto- jljednak go nie zlapal. Narzedzie uderzylo w plakat z Heavy fearem II i zniklo mu z oczu, wpadajac za kontuar. Rydell odszukal pralnie z kawiarenka, ktora dysponowala iczem na zapleczu, za czarna plastikowa zaslona. Kotara su-prowala, ze ludzie wykorzystywali lacze do surfowania po por-pwitrynach, chociaz Rydell nie pojmowal, dlaczego robili to kurat w pralni. l Mimo to byl zadowolony z tej zaslony, poniewaz nie znosil, by ktokolwiek obserwowal go rozmawiajacego z nieobecnymi abami i zazwyczaj unikal korzystania z sieci w publicznych ejscach. Nie wiedzial, dlaczego korzystanie z telefonu czy dio nie bylo takie krepujace. Po prostu nie bylo. Gdy gada (>>!?? przez telefon, wcale nie wyglada sie tak, jakby sie rozma-jwialo z nieobecnymi, chociaz wlasnie to sie robi. Chociaz, jak pomyslal teraz Rydell, uzywajac telefonu wbudowanego w brazylijskie okulary, tez pewnie tak wygladal. l Zaciagnal kotare i stanal w cichym pomruku suszarek. Ten dzwiek zawsze go uspokajal. Okulary byly juz podlaczone. Za-Klozyl je i postukal w panel, wprowadzajac adres. j Nastapilo krotkie i zapewne zupelnie symboliczne przejscie - przez neonowy deszcz, j askraworozowy i zielony, po czym znalazl sie tam, gdzie chcial. Spogladal w te sama pustke, jaka dostrzegl w korytarzu Ton-ga: zakurzony, ponury dziedziniec, oswietlony od gory niesamowitym, przycmionym swiatlem. Tym razem jednak mogl spojrzec w gore. Uczynil to. Stal na dnie ogromnego i pustego szybu wentylacyjnego, ktory biegl, jak wawoz, miedzy scianami dziwnie teksturowanej ciemnosci. Wysoko w gorze, przez swietlik, ktory zapewne mial rozmiary sporego basenu, saczylo sie swiatlo sloneczne przytlumione z powodu nagromadzonego przez dziesieciolecia brudu. Czarne zelazne framugi dzielily dlugie prostokaty, prawdopodobnie z archaicznego zbrojonego szkla, miejscami podziura-i'1 wionego jakby przez pociski. 151 Kiedy opuscil wzrok, zobaczyl dwoch mezczyzn siedzacych w dziwnych, wygladajacych na chinskie fotelach, ktorych rowniez nie bylo tam przed chwila.Jeden z mezczyzn byl chudy i blady, z lekko wydetymi ustami, w ciemnym i niczym nie wyrozniajacym sie ubraniu. Mial okulary w ciezkich, romboidalnych oprawkach z czarnego plastiku oraz czapke z podnoszonym daszkiem. Czapka tkwila idealnie rowno na jego glowie, mniej wiecej dwa centymetry nad gorna krawedzia okularow. Zalozyl noge na noge i Rydell zauwazyl, ze mezczyzna nosi sportowe buty z zawinietymi czubkami. Dlonie splotl na padolku. Drugi ukazal sie w znacznie bardziej abstrakcyjnej formie, jako ledwie widoczny zarys ludzkiej postaci. Przestrzen, gdzie powinna znajdowac sie glowa, zajmowal nieustanny rozbryzg krwi i tkanki, jak w powtarzajacym sie kadrze filmowym pokazujacym moment tuz po trafieniu przez snajpera. Aureola krwi i tkanki mozgowej migotala, ani na moment nie pozostajac w bezruchu. Ponizej otwarte w niemym krzyku usta ukazywaly biale zeby. Reszta ciala, oprocz rak, zacisnietych jakby z bolu na poreczach fotela, wydawala sie nieustannie rozplywac w podmuchach jakiegos ognistego wichru. Rydellowi przypomnial sie czarno-bialy film dokumentalny, przedstawiajacy w zwolnionym tempie skutki wybuchu atomowego. -Panie Rydell - rzekl ten w czapce. - Dziekujemy za przybycie. Moze pan nazywac mnie Klaus. To - wskazal bla da, papierowa dlonia, ktora natychmiast znow spoczela na po- dolku - jest Kogut. Czlowiek zwany Kogutem nawet nie drgnal, lecz jego otwarte usta znikly i znow sie pojawily. Jego glos byl kopia glosu z witryny Tonga lub podobnym kolazem. - Niech mnie pan poslucha, panie, Rydell. Ma pan teraz w swoich rekach cos, co jest niezwykle wazne i wartosciowe. Gdzie to jest? - Nie wiem, kim jestescie - odparl Rydell. - Nic wam nie powiem. ?lie odpowiedzieli. Po chwili Klaus odchrzaknal. To jedyna wlasciwa odpowiedz. Powinien pan zacho-takie nastawienie. Istotnie, nie ma pan pojecia, kim je-y, i jesli nieco pozniej pojawimy sie znowu, nie bedzie wiedzial, ze to my. l,- Dlaczego wiec mialbym was teraz sluchac? -- W panskiej sytuacji - rzekl Kogut, a brzmienie j ego glosu zypominalo w tym momencie odglos pekajacego szkla - po-plien pan wysluchac kazdego, kto zechce z panem rozmawiac. l - Jednakze czy uwierzy pan w to, co sie mowi, czy nie, | juz wylacznie panska sprawa - dodal Klaus, machinalnie (Sprawiajac spinki przy mankietach koszuli i ponownie spla-Ijjac dlonie. - Jestescie hakerami - stwierdzil Rydell. - Wlasciwie - poprawil Klaus - trafniej byloby nazwac i wyslannikami. Reprezentujemy - zawahal sie - inny kraj. -Chociaz, oczywiscie - wtracil nieustannie dezintegru- cy sie Kogut - nie w przestarzalym znaczeniu geopolitycz... -Slowo "haker" - przerwal mu Klaus - ma pewne kry- |ninalne konotacje... ...ktorych nie akceptujemy - dokonczyl Kogut. - Poniewaz juz dawno stworzylismy autonomiczna rzeczywistosc, |w ktorej... Cicho - ucial Klaus i Rydell nie mial juz watpliwosci, [kto tu rzadzi. - Panie Rydell, pana pracodawca, pan Laney, l stal sie - z braku lepszego okreslenia - naszym sprzymie-|rzencem. Zwrocil nasza uwage na pewne zjawisko i udzielenie mu pomocy z cala pewnoscia lezy w naszym interesie. -Jakie zjawisko? -Trudno to wyjasnic - odrzekl Klaus. Odkaszlnal. - Jesli to w ogole mozliwe. Pan Laney posiada pewien niezwykly talent, ktory zademonstrowal nam ku naszej ogromnej satysfak- : cji. Przybylismy tu zapewnic pana, panie Rydell, ze podczas nadchodzacego kryzysu moze pan liczyc na pomoc Warownego Miasta. - Jakiego miasta? - zdziwil sie Rydell. - Jakiego kryzysu? - Wezel sieciowy - odpowiedzial Kogut glosem przy pominajacym szmer struzki wody wyciekajacej z niewidzial nego zbiornika. - Panie Rydell - rzekl Klaus. - Musi pan przez caly czas nosic przy sobie ten projektor. Radzimy panu uzyc go przy pierwszej nadarzajacej sie okazji. Oswoic sie z nia. - Z kim? - Obawiamy sie - ciagnal Klaus - ze pan Laney ze wzgle dow zdrowotnych nie bedzie mogl dluzej brac w tym udzialu. Mamy wsrod nas wielu takich, ktorzy posiadaja jego talent, lecz nie rozwiniety w tak niezwyklym stopniu. Gdybysmy utra cili Laneya, panie Rydell, niewiele moglibysmy zdzialac. - Jezu - mruknal Rydell. - Czy myslicie, ze ja wiem, o czym mowicie? - Zapewniam pana, ze nie staram sie mowic zagadkami. Teraz nie ma czasu na wyjasnienia, a wyglada na to, ze nie ktorych spraw po prostu nie da sie wyjasnic. Niech pan tylko pamieta o tym, co powiedzielismy, a takze o tym, ze jestesmy do panskiej dyspozycji pod tym adresem. Teraz musi pan nie zwlocznie wrocic tam, gdzie zostawil pan projektor. I znikneli, a wraz z nimi czarny dziedziniec, ktory zmniejszyl sie do rozowo-zielonej kuli jaskrawego fraktala i pozostawil slad na siatkowce Rydella, kurczac sie i znikajac w mroku za brazylijskimi okularami. 30. JESZCZE RAZ Fontaine wieksza czesc popoludnia spedzil przy telefonie, silujac wcisnac te paskudne japonskie lalki Clarisse dealerom krotkiej i nieustannie kurczacej sie listy. Wiedzial, ze w ten |}posob nie uzyska najwyzszej ceny, lecz nie znal sie na tym awarze, a procz tego lalki budzily w nim dreszcz grozy.Wyspecjalizowani dealerzy chcieli kupic je hurtem, po najnizszej cenie, zeby wysrubowac cene detaliczna. Fontaine do-Iszedl do wniosku, ze kolekcjoner korzystajacy z uslug wyspe-lejalizowanych dealerow oglasza w ten sposob swiatu, ze ma duzo pieniedzy. Zawsze jednak byla szansa, ze trafi na ta-Jkiego, ktory akurat zna jakiegos napalonego klienta. Na to li-Iczyl Fontaine, kiedy zaczal wydzwaniac. Teraz, po osmiu innych rozmowach, musial negocjowac Iz Ellisem z Biscayne Bay na Florydzie, na ktorego nalozono l kiedys elektroniczny areszt domowy za jakas historie z pod-f rabianymi lalkami Barbie; To bylo naruszenie prawa federal-inego i Fontaine zazwyczaj unikal takich ludzi, ale Elliot mial l potencjalnego kupca. Jednakze, zgodnie z przewidywaniami, strasznie sie wymadrzal. - Stan - mowil. - Trzy najwazniejsze sprawy, jakie tutaj sie licza, to po pierwsze stan, po drugie stan i po trzecie stan. - Elliot, dla mnie one wygladaja wspaniale. - Wspaniale nie jest jednym z okreslen skali NAADC, Fontaine. Fontaine nie byl tego pewny, lecz byc moze naprawde istnialo National Association of Animatronic Doli Collectors... -Elliot, ty wiesz, ze ja nie mam pojecia, jak opisac te lalki. Chce przez to powiedziec, ze kazda z nich wyglada dla mnie tak samo, do cholery! Fontaine uslyszal westchnienie Elliota. Nigdy nie widzial go na oczy. - Moj klient - rzekl Elliot, mowiac powoli i z naciskiem -jest fanatykiem jakosci. Chce, by stan byl idealny. A nawet lepszy niz idealny. Chce je miec w pudelkach. Zeby byly stare, ale jak nowe. - Hej, posluchaj - przerwal mu Fontaine, przypomnia wszy sobie, co powiedziala mu Clarisse. - Przeciez nie ma nieuzywanych, no nie? Dziadkowie kupowali je jako... po wiedzmy, surogat wnuczkow, prawda? Szly jak woda. Byly uzywane. - Nie zawsze - rzekl Elliot. - Najbardziej poszukiwane, a moj klient ma kilka takich, sa repliki zamowione tuz przed niespodziewana smiercia wnuczat. Fontaine odjal sluchawke od ucha i spojrzal na nia, jakby byla brudna. - Kurwa mac - zaklal pod nosem. - Co mowiles? - pytal Elliot. - Przepraszam, Elliot - odparl Fontaine, ponownie przy cisnawszy sluchawke do ucha - mam rozmowe na drugiej linii. Jeszcze zadzwonie. I przerwal polaczenie. Siedzial na wysokim stolku za lada. Przechylil sie w bok, by spojrzec na schowane w reklamowce lalki. Wygladaly okropnie. Byly okropne. Clarisse tez byla okropna, jednak teraz Fontaine przez krotka, lecz przyjemna chwile snul erotyczne fantazje zwiazane wlasnie z pewna osoba, z ktora od jakiegos czasu nie utrzymywal bliskich kontaktow. Scisle mowiac, te fantazje dotyczyly wlasnie Clarisse. Ich rezultatem bylo silne podniecenie, ktore uznal za rownie znaczace. Podciagnal spodnie. Zycie, pomyslal filozoficznie, jest ciezkie. Przez odglos sciekajacego rurami deszczu (wokol sklepiku obil sobie rynsztoki) uslyszal ciche, lecz wyrazne popiski-anie. Dziwnie regularny rytm przykul jego uwage. Wiedzial, ', kazde klikniecie ukazywalo inny zegarek. Pokazal chlopcu, _.; laczyc sie przez notebook z firmami aukcyjnymi, nie z Chri-lie czy Antiauorum, lecz z dzungla podrzednych aukcji sie-fiowych. Pokazal mu rowniez, jak robic zakladki, poniewaz vazal, ze chlopiec bedzie zadowolony, mogac ogladac to, co Ubi. Fontaine znowu westchnal, tym razem dlatego, ze nie mial ojecia, co robic z chlopcem. Przygarnal go, poniewaz chcial - nadal chce i bedzie chcial - lepiej przyjrzec sie temu woj-kowemu jaegerowi-lecoultre. Teraz jednak nie bylby w stanie "...yjasnic, dlaczego nakarmil chlopca, wykapal, kupil mu nowe Jllbranie i pokazal, jak uzywac gogli. Prawde mowiac, sam tego |Jlie pojmowal. Nie mial charytatywnych sklonnosci, a przy-(lajmniej tak mu sie wydawalo, ale czasem lapal sie na tym, <<; usiluje naprawiac zlo tego swiata. A Fontaine nigdy nie wi-IJJzial w tym sensu, poniewaz zawsze udaje sie naprawic tylko drobine zla i nigdy nic sie nie zmienia. ,. Ten tu chlopiec sprawial wrazenie niedorozwinietego, co bylo najprawdopodobniej przypadloscia dziedziczna, lecz Fontaine uwazal, ze trudno kogos za to winic. Wiedzial, ze takie nieszczescia czesto sie zdarzaja, lecz niejedokrotnie obserwowal, jak okrucienstwo, zaniedbanie lub pechowo zakonczone 'eksperymenty genetyczne wydaja swoj plon po wielu pokoleniach. . Teraz siegnal gleboko do kieszeni tweedowych spodni, w ktorej trzymal jaegera-lecoultre. I nic poza nim, oczywiscie, zeby ;go nie podrapac. Wyjal zegarek i przyjrzal mu sie, lecz ponure imysli nie pozwolily mu na te skromna przyjemnosc, jaka byloby ichwilowe oderwanie sie od rzeczywistosci. . Zastanawial sie, w jaki sposob chlopiec wszedl w posiadanie l takiego eleganckiego przedmiotu, bedacego marzeniem kazde-|go powaznego kolekcjonera? I niepokoil go pasek tego zegarka. Fontaine jeszcze nigdy 157 nie widzial czegos takiego. Rzemieslnik porzadnie natrudzil sie przy tym zegarku, ktory nie mial sprezynowych uchwytow, lecz na stale przy lutowane uszka z nierdzewnej stali, bedace integralna czescia koperty. Pasek z cielecej skory zostal przyciety, przyklejony i recznie zszyty. Fontaine obejrzal go z obu stron, ale niczego nie znalazl, zadnego znaku ani napisu.-Gdybys tylko umial mowic - rzekl Fontaine, spogladajac na zegarek. I co by mi powiedzial? - zastanawial sie. Opowiesc o tym, jak chlopiec wszedl w posiadanie zegarka mogla okazac sie niezwykla. Przez chwile wyobrazal sobie zegarek na przegubie jakiegos oficera, birmanska noc, wybuchajace na porosnietym dzungla wzgorzu pociski, wrzask malp... Czy w Birmie zyja malpy? Wiedzial, ze Brytyjczycy walczyli tam w tym czasie, kiedy zegarek zostal wyprodukowany. Popatrzyl na porysowane, zielonkawe szklo nad gablota. Lezaly w niej zegarki, a cyferblat kazdego byl malenkim i skonczonym poematem, kieszonkowym muzeum, przez lata podlegajacym prawom entropii i przypadku. Te malenkie mechanizmy, z ich bijacymi, wysadzanymi kamieniami serduszkami slably, jak wiedzial, w wyniku tarcia metalu o metal. Nie sprzedawal zadnego z nich bez przegladu, wszystkie byly czyszczone i smarowane. Kazdy nowy nabytek zanosil do ponurego, lecz niezwykle zrecznego Polaka mieszkajacego w Oakland, ktory czyscil je, oliwil i regulowal. Fontaine robil to nie po to, aby dostarczyc lepszy, bardziej niezawodny produkt, lecz by umozliwic mu przetrwanie we wrogim z natury rzeczy wszechswiecie. Trudno byloby mu wyznac to komus, lecz taka byla prawda i on o tym wiedzial. Schowal jaegera-lecoultre z powrotem do kieszeni i zeslizgnal sie ze stolka. Stal, patrzac pustym wzrokiem na oszklona szafke, gdzie na polce na poziomie oczu lezaly wojskowe Dinky Toys i Randall Model 15 "Airman", solidnie wygladajacy noz bojowy z zebatym ostrzem i czarna plastikowa rekojescia. Dinky Toys byly uzywane: spod odpryskow zielonej farby prze- peral matowy szary metal. Randall byl w idealnym stanie: nie ywany, nieostrzony, ze stalowym ostrzem dokladnie takim, r kie zeszlo z tasmy produkcyjnej. Fontaine zastanawial sie, |u takich nozy nigdy nie uzywano. Te kolekcjonerskie produkty nacznie tracily na wartosci po naostrzeniu i odnosil wrazenie, ; krazyly jako swego rodzaju monety, pieniadz uzywany wy-.cznie przez mezczyzn. Aktualnie posiadal takie dwa: drugim byl plaski sztylet o szerokim ostrzu, podobno na wyposazeniu nerykanskej Secret Service. Okreslajac daty produkcji na pod-awie nazw producentow wytloczonych na pochwach ocenil, : oba mialy prawie trzydziesci lat. Dla Fontaine' a takie przed-oty nie byly pozbawione poezji, chociaz znal rynek i umial wycenic. Glownie mowily mu - tak samo jak witryna kaz-go sklepu z nadwyzkami wojskowymi - o meskim strachu [bezsilnosci. Teraz odwrocil sie, widzac oczy czlowieka, kto-ego zastrzelil w Cleveland, byc moze w tym roku, w ktorym [pyyprodukowano jeden z tych nozy. Zamknal drzwi, wywiesil tabliczke: "ZAMKNIETE" i po-szedl na zaplecze, gdzie zastal chlopca wciaz siedzacego ze Skrzyzowanymi nogami, tak jak go zostawil, z twarza zaslonieta przez masywne stare gogle polaczone z otwartym notebookiem, ktory trzymal na kolanach. -Hej - powiedzial Fontaine. - Jak lowy? Znalazles cos, |co twoim zdaniem powinnismy nabyc? Chlopiec dalej monotonnie postukiwal jednym klawiszem |notebooka, czemu towarzyszylo lekkie podskakiwanie gogli. -Hej - ostrzegl Fontaine. - Dostaniesz udaru siecio- Przykucnal obok chlopca, krzywiac sie z bolu w kolanach. Lekko zastukal palcem w szara obudowe okularow, a potem jdelikatnie je zdjal. Chlopiec gwaltownie zamrugal oczami, pel-nymi gasnacych odbic malenkich wideoekranow. Jeszcze kil-(kakrotnie nacisnal klawisz notebooka, a pozniej przestal. -Zobaczmy, co znalazles - rzekl Fontaine, biorac od fjego notebook. W zadumie nacisnal kilka klawiszy, chcac sprawdzic, co zaznaczyl chlopak. Spodziewal sie, ze beda to strony katalogow aukcyjnych, kazda ze skanem i opisem oferowanego zegarka, a tymczasem znalazl spisy artykulow wykonane archaicznymi czcionkami majacymi przypominac te ze starych maszyn do pisania. Przejrzal jedna liste, a potem druga. Poczul jakby powiew zimnego powietrza na karku i pomyslal, ze zostawil otwarte drzwi do sklepu, ale zaraz sobie przypomnial, ze przeciez je zamknal. -Cholera - zaklal, przegladajac kolejne spisy. - Cho lera, skad to wziales? Byly to rejestry bankowe, poufne wykazy zawartosci skrytek depozytowych w zwyczajnych bankach, przewaznie w srod-kowozachodnich stanach. Na kazdej z tych list znajdowal sie przynajmniej jeden zegarek, zapewne zostawiony tam przez kogos i prawdopodobnie zapomniany. Rolex explorer w Kansas City. Jakis zloty patek w miasteczku w stanie Kansas. Fontaine oderwal wzrok od ekranu i spojrzal na chlopca, zdajac sobie sprawe z tego, ze jest swiadkiem nadzwyczajnego wydarzenia. -Jak dobrales sie do tych plikow? - zapytal. - To pry watne dane. Zlamanie zabezpieczen powinno byc niemozliwe. Jest niemozliwe. Jak to zrobiles? Napotkal tylko nieobecne spojrzenie piwnych oczu, o niewiarygodnej glebi lub zupelnie jej pozbawionych - nie potrafil orzec. 31. WIDOK Z WINDY DO PIEKLA Sni mu sie ogromna winda o podlodze wielkosci sali balo-yej. Nie ma fragmentow bocznych scian i znajduje ja przy ba-stradzie, obok slupka ozdobionego cherubinami i kiscmi wi-j^ogron, o zarysach zmiekczonych niezliczonymi warstwami zarnej emalii, szklistej jak swiezy atrament.Za czarnym slupkiem i zarysem windy pociemnialy swiat ozposciera sie az po horyzont, wyspy kontynentow sa czar-jliejsze od otaczajacych je morz, swiatla wielkich, lecz jeszcze ezimiennych miast zredukowane z tej odleglosci do migotania lwietlikow. Ta winda, ta sala balowa, ten wirujacy w walcu tlum, niewidoczny, ale wyczuwalny w tle jako niezbedny element, zdaje jjje zjezdzac przez wszystkie jego dni w jakiejs zaszyfrowanej fjteracji historii, ktora doprowadzila go do tej nocy. Jesli to jest noc. Zwyczajna rekojesc sztyletu spoczywa na jego zebrach, wy-zuwalna przez wykrochmalona wieczorowa koszule. Uchwyty narzedzi rzemieslnika sa przykladem najwiekszej fostoty, najpospolitsze formy pozostawiaja najwiecej mozli-|wosci dloniom uzytkownika. Zanadto wymyslne, zbyt dopasowane, determinuja rezultat, i zdeterminowany rezultat gwarantuje, jesli nie kleske, to brak ftylu. Ona odwraca sie teraz do niego i w tym momencie jest ym wszystkim, czym kiedykolwiek dla niego byla i czyms yiecej, poniewaz on w tej samej chwili zdaje sobie sprawe z faktu, ze ogromna opadajaca kabina to sen, a jej nie ma, jak zawsze, a potem on otwiera oczy, by zobaczyc szary i idealnie neutralny sufit sypialni na Russian Hill. Lezy sztywno wyprostowany na kocu z szarej owczej welny poscielonym rowno jak w wojsku, w szarej flanelowej koszuli z platynowymi spinkami, w czarnych spodniach i czarnych welnianych skarpetkach. Dlonie ma splecione na piersi niczym rece sredniowiecznej plaskorzezby rycerza na wieku sarkofagu; dzwoni telefon. Odbiera, dotykajac jednej z platynowych spinek do mankietow. - Mam nadzieje, ze nie jest za pozno - mowi glos. - Na co? - pyta nieporuszony. - Odczuwalem potrzebe rozmowy. - Naprawde? - Ostatnio coraz wieksza. - A dlaczego? - Nadchodzi czas. - Czas? I znow staje mu w oczach widok z ogromnej, opadajacej kabiny. - Nie czujesz tego? Ty, z twoim odpowiednim miejscem i wlasciwym czasem. Pozwalajacy toczyc sie wydarzeniom. Nie czujesz tego? - Nie interesuja mnie wyniki. - Alez tak - kontynuuje glos. - W koncu zapewniles mi ich calkiem sporo. Sam stales sie chodzacym wynikiem. - Nie - zaprzecza mezczyzna. - Ja tylko odkrywam miej sce, w ktorym powinienem byc. - W twoich ustach to brzmi tak prosto. Chcialbym, zeby dla mnie to bylo takie proste. - Mogloby byc - odpowiada mezczyzna - lecz kom plikowanie to twoj nalog. - Masz wiecej racji niz sadzisz - mowi glos i mezczyzna wyobraza sobie kilkanascie centymetrow kwadratowych obwo- jjw satelitarnych, przez ktore ow glos do niego dochodzi. To pomniejsze i najdrozsze z ksiestw. - Teraz chodzi glownie l komplikacje. -Raczej o to, czego ty chcesz - mowi mezczyzna i wy- jlaga ramiona, splatajac dlonie pod glowa. Zapada cisza. -Byl taki czas - odzywa sie w koncu glos - gdy uwa- ilem, ze toczysz ze mna jakas gre. I ze to wszystko zrobiles \ wzgledu na mnie. Aby mnie rozzloscic. Albo rozbawic. Albo |ainteresowac, by zapewnic sobie moja opieke. -Nigdy nie potrzebowalem twojej opieki - odpowiada okojnie mezczyzna. -Nie, chyba nie - ciagnie glos. - Zawsze beda tacy, ktorzy chca miec pewnosc, ze nie bedzie innych, i sa gotowi ... to zaplacic. Jednak to prawda: bralem cie za zwyklego na- emnika, moze wyznajacego wlasna filozofie, lecz uznalem, ze i filozofia to nic innego jak odkryty przez ciebie sposob bycia Interesujacym, odroznienia sie od reszty stada. - Tam, gdzie ja jestem - mowi mezczyzna do neutralnego isufitu - nie ma stada. - Och, stado jest. Sprytni mlodzi ludzie, gwarantujacy uzy- iskanie wynikow. Broszury. Maja broszury. I potrafia czytac fmiedzy wierszami. Co robiles, kiedy zadzwonilem? - Snilem - odpowiada mezczyzna. - Nigdy bym nie przypuszczal, ze mozesz snic. Czy to |byl dobry sen? Mezczyzna wpatruje sie w idealna pustke szarego sufitu, l W kazdej chwili grozacego sformowaniem zapamietanych ry-|[.'$ow twarzy. Zamyka powieki. - Snilem o piekle. - Jak wygladalo? - Jak jadaca w dol winda. - Chryste - mowi glos. - Takie poetyczne stwierdzenia 1'Bie pasuja do ciebie. Znow zapada cisza. Mezczyzna siada. Przez czarne skar- petki czuje zimne i gladkie drewno podlogi. Zaczyna serie bardzo wyrafinowanych cwiczen, ktore wymagaja minimum ruchu. Dretwieja mu ramiona. Gdzies w oddali slychac przejezdzajacy samochod, szum opon na mokrym bruku. -Jestem teraz niedaleko od ciebie - odzywa sie mez czyzna, przerywajac cisze. - W San Francisco. Teraz tamten milknie. Mezczyzna nadal wykonuje cwiczenia, wspominajac plaze na Kubie sprzed wielu laty, gdzie po raz pierwszy pokazano mu je wraz z wariantami. Jego owczesnym nauczycielem byl mistrz argentynskiej szkoly walki na noze, przez wiekszosc autorytetow w dziedzinie sztuk walki zdecydowanie uznawanej za nieistniejaca. - Ile minelo czasu - pyta glos - od kiedy rozmawialismy twarza w twarz? - Kilka lat - odpowiada mezczyzna. - Mysle, ze musze sie teraz z toba zobaczyc. Niebawem moze sie zdarzyc cos nadzwyczajnego. - Naprawde? - pyta mezczyzna i nikt nie widzi jego prze lotnego, drapieznego usmiechu. - Czyzby cos mialo cie usaty sfakcjonowac? Z sekretnych ulic superminiaturowego miasta na geostacjo-narnej orbicie dolecial smiech. - Nic az tak nadzwyczajnego, nie. Jednak pewien pod stawowy czynnik moze ulec zmianie, a my znajdujemy sie w polu jego oddzialywania. - My? Obecnie nie prowadzimy zadnych dzialan. -Fizycznego. Geograficznego. To dzieje sie tutaj. Mezczyzna rozpoczyna ostatni cykl cwiczen, wspominajac muchy na twarzy instruktora podczas tamtego pierwszego pokazu. - Dlaczego zeszlej nocy poszedles na most? - Musialem pomyslec - mowi mezczyzna i wstaje. - Nic cie tam nie przyciagnelo? Pamiec. Strata. Zywy duch na Market Street. Zapach pa- tosow w jej wlosach. Zimowy chlod jej warg przy jego ach, a potem cieplo oddechu. __ Nic - mowi, zaciskajac piesci. -Czas, zebysmy sie spotkali - stwierdza glos. Dlonie mezczyzny otwieraja sie. Sa puste. 32. GROZNI TOWARZYSZE Zanim deszcz przestal padac, z tylu furgonetki zebrala sie polcentymetrowa warstwa wody.- Karton - powiedziala Chevette do Tessy. - Karton? - Znajdziemy troche suchych pudel. Rozerwiemy je i ulo zymy kilka warstw. Bedzie sucho. Tessa zapalila latarke i spojrzala jeszcze raz. -Bedziemy spaly w tej kaluzy? -Trzeba sie integrowac - odparla Chevette. Tessa wylaczyla latarke i odwrocila sie. -Spojrz - powiedziala, wskazujac latarka - juz przy najmniej nie leje. Wrocmy na most. Znajdzmy jakis pub, cos do jedzenia, a potem bedziemy sie martwic. Chevette odrzekla, ze to byloby mile, gdyby tylko Tessa nie zabierala Boskiej Zabaweczki ani w inny sposob nie rejestrowala reszty wieczoru. Tessa zgodzila sie na to. Zostawily zaparkowana furgonetke i poszly z powrotem Em-barcadero, mijajac druty kolczaste i barykady broniace (nieskutecznie, jak wiedziala Chevette) wstepu na zrujnowane przesla. Tam, w cieniu, stali handlarze i zanim dostaly sie na most, proponowano im koke, here, trawke, opium i plas. Chevette wyjasnila, ze handlarze ci nie sa dostatecznie przebojowi, zeby zajac i utrzymac dalej polozone miejsca, blizej mostu. Tam znajduje sie najlepszy rejon i wszyscy handlarze na Embarca-dero albo przesuwali sie ku niemu, albo oddalali sie od niego. W jaki sposob rywalizuja o lepsze miejsca? - zapytala Ssa. - Walcza? Nie - odparla Chevette. - Dzialaja tu prawa rynku, ktorzy maja dobry towar i ceny, zdobywaja klientow. Jesli przyjdzie z kiepskim towarem i proponuje nieciekawe ce-y, klienci przepedzaja go. Kazdy, kto tu mieszka, widzi, jak ndlarze sie zmieniaja, prawie codziennie, bo wiekszosc tego Iwaru, jesli sami go zazywaja, sciaga ich w dol. Koncza wlas-tutaj, a potem nagle znikaja. -Nie sprzedaja na moscie? l - no - powiedziala Chevette - taak, robia to, ale rzadko. l jesli nawet, to dyskretniej. Na moscie nikt nie zaproponuje towaru, szczegolnie jesli cie nie zna. -Jak to sie dzieje? - spytala Tessa. - Skad ludzie wie- a, ze nie mozna? Kto ustanowil takie prawo? Chevette zastanowila sie nad tym. -To nie jest prawo - stwierdzila. - Po prostu sie tego |ie robi. - Nagle rozesmiala sie. - Nie wiem. Tak po prostu st. Tak samo rzadko dochodzi tu do bojek, lecz te nieliczne zaciekle i zawsze sa ranni. - Ilu dokladnie ludzi tutaj mieszka? - zapytala Tessa, dy szly po pochylni od strony Bryant. - Nie mam pojecia - odrzekla Chevette. - I nie wiem, zy ktokolwiek to wie. Kiedys mieszkali tu wszyscy ci, ktorzy tutaj robili, prowadzili jakies interesy. To bylo konieczne. Uczylo sie zasiedzenie. Nikt nie placil czynszu ani niczego, feraz jednak prowadzi sie tu zupelnie normalne interesy, tak wszedzie. Na przyklad ten Zly Sektor, w ktorym bylysmy, tos jest wlascicielem tego wszystkiego, wybudowal tam su-jpermarket i zaloze sie, ze placi temu zawodnikowi sumo, zeby pal na tylach i pilnowal go. -Ty nie pracowalas tutaj, kiedy tu mieszkalas? -Nie - mruknela Chevette. - Bylam kurierem. Kupilam |6obie rower i jezdzilam po calym miescie. Szly po dolnym poziomie, mijajac skrzynki z rybami w lodzie, az dotarly do znajdujacego sie po poludniowej stronie lokalu bez nazwy, ktory pamietala Chevette. Czasem mieli tu dobre jedzenie, czasem muzyke. - Kiedys byly tutaj niezle skrzydelka - powiedziala Che- vette. - Lubisz skrzydelka? - Powiem ci, jak tylko napije sie piwa. - Tessa rozgladala sie wokol. Okazalo sie, ze mieli australijskie piwo, ktore bardzo lubila Tessa, nazywajace sie Redback, w brazowych butelkach z czerwonym pajakiem na etykiecie i Tessa wyjasnila, ze ten pajak jest w Australii odpowiednikiem czarnej wdowy, albo i gorzej. Chevette musiala przyznac, ze piwo bylo dobre, a kiedy wypily po jednym i zamowily nastepne, Tessa poprosila o burgera z serem, Chevette o talerz skrzydelek z frytkami. W tym miejscu naprawde unosil sie zapach baru: skwas-nialego piwa, dymu, smazonego tluszczu, potu. Przypomniala sobie pierwsze bary, w ktorych kiedys byla, lokale przy wiejskich drogach w Oregonie, roztaczajace takie wonie. Bary, do ktorych Carson zabieral ja w LA, nie pachnialy zbyt przyjemnie. Raczej jak swieczki do aromatoterapii. Na koncu pomieszczenia byla scena, zwykle niskie i czarne podium, wznoszace sie cwierc metra nad podloge, a na nim siedzieli muzycy szykujacy sie do wystepu i podlaczajacy aparature. Mieli elektroniczne organy, perkusje i mikrofon. Che-vette nigdy zbytnio nie interesowala sie muzyka, nie jakiegos szczegolnego rodzaju, chociaz pracujac jako goniec, polubila tance w klubach San Francisco. Tymczasem Carson dokladnie wiedzial, jaka muzyke lubi, i usilowal nauczyc Chevette cenic ja tak samo jak on, ale bez powodzenia. Lubil dwudziestowieczne kawalki, czesto po francusku, szczegolnie tego Serge'a Jakiegostam, naprawde pieprznietego, ktory spiewal tak, jakby ktos w tym czasie robil mu dobrze, ale nawet to go nie pocieszalo. Troche w samoobronie kupila nowa plyte Chrome Koran Moja wojna to moja wojna, ale specjalnie jej sie nie po- Dala, a gdy jedyny raz puscila jaw obecnosci Carsona, pozyl na nia tak, jakby narobila mu na dywan. Ci tutaj faceci, rozstawiajacy sprzet na malym podium, nie li z mostu, ale wiedziala, ze to muzycy, niektorzy slawni; zyszli tu, by zrobic nagranie i moc o tym opowiadac. Byl tam wysoki facet o bladej, porosnietej szczecina twarzy - w sfatygowanym kapeluszu zsunietym na tyl glowy. Bawil nie podlaczona gitara i sluchal nizszego mezczyzny w dzin-ch, ktory przy pasku mial srebrna klamre wielkosci grawerowanego talerza. -Znasz to? - powiedziala Chevette do Tess, ruchem glo- wskazujac blondyna z klamra. - Ktos po ciemku mole stowal dziewczyne, a ona mowi, ze to byl siatkotyly. Pytaja |a, skad wie, skoro bylo ciemno? A ona na to, ze mial ma- enkiego fiuta i pasek z wielka klamra. -Co za siatkotyly? - Tessa dopila reszte piwa. - Skinner nazywal ich burakami - odparla Chevette. - |Ze wzgledu na te nylonowe czapeczki baseballowe, ktore kiedys posili, z czarna nylonowa siateczka z tylu, dla wentylacji. Moja [tmama nazywala je "darmocha". - Dlaczego? - Rozdawano je za darmo, z haslami reklamowymi. - Reklamujacymi muzyke country? - No, raczej Dukes of Nuke 'Em i tym podobnych. Nie sadze, zeby to byla muzyka country. - To muzyka wydziedziczonych, glownie bialego prole tariatu - wyjasnila Tessa. - Ledwie wiazacego koniec z kon cem w postindustrialnej Ameryce. A przynajmniej tak mowia w Real One. W Australii tez znamy ten zart, tylko w wersji o pilocie i zegarku. Chevette wydalo sie, ze mezczyzna z klamra gapi sie na nia, wiec spojrzala w inna strone, na tlumek przy stole bilardowym, gdzie rzeczywiscie dostrzegla paru siatkotylych, wiec pokazala ich Tessie, jako naoczny dowod. -Przepraszam - rozlegl sie kobiecy glos i Chevette od- wrocila sie, omal nie wybijajac sobie oka o wydatny biust, wcisniety w blyszczacy czarny top. Ujrzala wielka chmure rozczochranych blond wlosow a la Ashleigh Modine Carter, ktora Chevette uwazala za piosenkarke w sam raz dla siatkotylych, jesli w ogole sluchali kobiet, czego nie byla pewna. Kobieta postawila na ich stoliku dwie swiezo otwarte butelki piwa. - Z pozdrowieniami od pana Creedmore'a - powiedziala, promiennie sie usmiechajac. - Pana Creedmore'a? - spytala Tessa. - Buella Creedmore'a, kochana - wyjasnila kobieta. - To ten, ktory szykuje sie do proby z legendarnym Randym Shoatsem. - Jest muzykiem? - Piosenkarzem, kochana - odparla kobieta i nieco uwaz niej przyjrzala sie Tessie. - Jestes AR? - Nie - odpowiedziala za Tesse Chevette. - Do licha - zaklela kobieta i Chevette przez moment myslala, ze zabierze im piwo. - Myslalam, ze moze jestescie od alternatywnej muzyki. -Alternatywnej w stosunku do czego? - zapytala Tessa. Kobieta ozywila sie. -Buell spiewa, kochana. Nie jest to takie country, jak pewnie myslisz. No wiesz, on siega do korzeni. Chce wrocic do czasow przed Waylonem i Williem, do czegos w rodzaju zapomnianych zrodel tej muzyki. Czegos, w tym rodzaju. Kobieta promieniala, patrzac z lekkim roztargnieniem. Che-vette miala wrazenie, ze nauczyla sie kwestii na pamiec i niezbyt dokladnie, ale recytowanie tego tekstu nalezalo do jej obowiazkow. -Randy wczesniej nauczyl Buella jednej piosenki, zaty tulowanej Na szlaku whiskey i krwi bylo pelno, lecz nie sly szalem, by modlil sie tam kto. To psalm, kochana. Bardzo tra dycyjny. Dostaje gesiej skorki, kiedy go slysze. A przynajmniej tak mi sie zdaje, ze to psalm. Jednak dzis wieczorem zabrzmi donosniej, bardziej elektryzujaco. |- Dzieki - powiedziala Tessa - za piwko. f Kobieta zrobila zaskoczona mine. -Och. Bardzo prosze, kochana. Zaczekajcie tu, az zaczna. {p debiut Buella w Polnocnej Kalifornii. Po raz pierwszy spie to z Groznymi Towarzyszami. -Z kim? - zdziwila sie Chevette. -Buell Creedmore i jego Grozni Towarzysze. Zdaje sie, ? to z Biblii, chociaz nie moge podac ci rozdzialu i wersu. Kobieta wycelowala opiety biust w kierunku sceny i dzielnie naszerowala za nim. | Chevette nie miala ochoty na nastepne piwo. -Postawila nam, bo myslala, ze jestesmy z AR. ! Wiedziala, co to takiego od Carsona. AR to ludzie z branzy tizycznej, ktorzy poszukuja nowych talentow. | Tessa pociagnela lyk piwa i obserwowala kobiete, ktora zystanela, by porozmawiac z jednym z facetow przy stole lardowym, mezczyzna noszacym na glowie baseballowa czaszke. -Czy tutaj mieszkaja tacy ludzie jak ona? -Nie - odparla Chevette. - Dla takich sa kluby w mie cie albo inne lokale. Nigdy nie widzialam tu takiego tlumu. Proba polegala na tym, ze mezczyzna w sfatygowanym kow-ojskim kapeluszu gral na gitarze, a ten z klamra od paska piewal. Kilkakrotnie urywali i zaczynali od nowa te sama pio-Henke, podkrecajac sprzet, ale gitarzysta naprawde umial grac |Chevette odniosla wrazenie, ze nie pokazywal wszystkiego, Ha co go stac), a wokalista spiewac. Piosenka byla o smutku umeczeniu smutkiem. Tymczasem bar zaczal sie wypelniac stalymi bywalcami oraz ludzmi, ktorzy na pewno do nich nie nalezeli, a tylko przyszli tu posluchac muzyki. Wiekszosc miejscowych miala tatu-e, kolczyki w roznych czesciach twarzy i asymetryczne fry-, podczas gdy wiekszosc gosci miala czapki (przewaznie baseballowe), dzinsy oraz (przynajmniej mezczyzni) wydatne brzuszyska. Te brzuchy wygladaly tak, jakby bez wiedzy swych posiadaczy osiadly na ich muskularnych cialach. Byly to brzuchy z rodzaju tych, ktore stercza nad stosunkowo cienkim paskiem dzinsow, wypychajac przod flanelowej koszuli, ale splaszczaja sie pod jedna z wielkich klamer. Chevette z nudow zaczela pic piwo Creedmore'a, kiedy zauwazyla, ze spiewak zmierza w kierunku ich stolika. Pozyczyl sobie od kogos czapeczke i zalozyl ja tylem do przodu na upiornie wilgotne, tlenione wlosy. Mial na sobie stalowoniebieska koszule z widocznymi jeszcze sladami poziomo przebiegajacych zalaman i z perlowym gorsem, rozpietym do polowy i ukazujacym blada, biala, zdecydowanie zapadnieta piers o zupelnie innej barwie niz twarz, ktora Chevette uznala za umalowana. W obu dloniach trzymal po wysokiej szklance z lodem i czyms, co wygladalo jak sok pomidorowy. - Jak leci? - zapytal. - Widzialem tu Maryalice. Po myslalem, ze postawie staruszce drinka. Jestem Buell Creed- more. Smakowalo paniom piwo? - Tak, dziekujemy - powiedziala Tessa i odwrocila glo we. Chevette widziala, ze Creedmore pospiesznie rozwazyl to w myslach i uznal, ze z nia ma wieksze szanse. - Tutaj czy w Oakland uslyszalyscie o tym, ze jestesmy w miescie? - Wpadlysmy tu na skrzydelka - odrzekla Chevette, wska zujac na stojacy przed nia talerz z koscmi kurczaka. - Sa dobre? - Calkiem niezle - odparla Chevette. - Zaraz wycho dzimy. - Wychodzicie? - Creedmore pociagnal tegi lyk soku po midorowego. - Do licha, zaczynamy o dziesiatej. Powinnyscie zostac i posluchac. Chevette zauwazyla, ze brzegi szklanek byly oblepione jakas przedziwna, zielonkawo-piaskowa mazia, ktora przywarla do gornej wargi Creedmore'a. -Co ty robisz z tymi cesarskimi, Buell? - zapytal gi tarzysta. - Obiecales mi, ze nie bedziesz pil przed wystepem. | - To dla Maryalice - rzekl Creedmore, pokazujac szklan- -A ta dla tej slicznej damy. J Postawil przed Chevette te, z ktorej upil lyk. -No to skad wziela sie ta sol czosnkowa na twoich war- ch? - zapytal wysoki mezczyzna. Creedmore usmiechnal sie i otarl usta grzbietem reki. -Nerwy, P^andy. Wielki wieczor. Wszystko bedzie dobrze... -Lepiej, zeby tak bylo, Buell. Jesli sie przekonam, ze nie Otrafisz powstrzymac sie od picia, to bedzie ostatni numer, mi wytniesz. Gitarzysta wyjal drinka z reki Creedmore'a, upil lyk, skrzywil sie i odszedl, zabierajac szklanke. -Sukinsyny - powiedzial Creedmore. W tym momencie Chevette zauwazyla wchodzacego do baru Jarsona. Rozpoznala go natychmiast i ze stuprocentowa pewnoscia, lie byl to Carson wystrojony do lokali pachnacych olejkami erycznymi, lecz Carson ubrany w stroj do badan nad nizszymi fsferami. Chevette byla z nim, kiedy kupowal ten stroj, wiec musiala wysluchac, ze kurtka jest ze skory alaskanskiego byka (ala-skanskie byki maja grubsza skore z powodu mroznych zim) i stanowi dokladna replike muzealnego okazu z lat czterdzies-ftych. Dzinsy byly prawie rownie drogie i mialy bardziej skom-jplikowane pochodzenie: material utkany w Japonii na starozyt-I nych, pieczolowicie konserwowanych amerykanskich krosnach, jia nastepnie skrojony w Tunezji wedlug wskazowek holender-Jskich projektantow i historykow odziezy. Wlasnie tego rodzaju i rzeczami zachwycal sie Carson, tymi absolutnie autentyczny-Lmi podrobami, i kiedy Chevette zobaczyla go wchodzacego do 'srodka, nie miala najmniejszych watpliwosci, ze to on. A takze, chociaz nie potrafilaby wyjasnic dlaczego, wyczula nadciagajace klopoty. Moze dlatego, pomyslala pozniej, ze on l nie wiedzial, iz ona na niego patrzy, wiec nie staral sie udawac tfaceta, jakiego zawsze udawal w jej obecnosci. Teraz ujrzala zupelnie innego czlowieka, bardzo groznego, zimnego i rozwscieczonego, ktorym naprawde byl. Carson obrocil sie, by popatrzec na gosci... To, co wtedy uczynila, zaskoczylo ja sama. A Creedmore'a z pewnoscia jeszcze bardziej. Wielka srebrna klamra byla wygodnym uchwytem. Chevette zlapala ja, przyciagnela nie stawiajacego oporu piosenkarza do siebie i pocalowala w usta, zarzucajac mu rece na szyje i jednoczesnie majac nadzieje, ze jego okryta baseballowa czapeczka glowa zasloni jej twarz przed oczami Carsona. Niestety, Creedmore zareagowal z nieskrywanym entuzjazmem, jakiego mogla sie spodziewac, gdyby miala czas sie zastanowic. 33. DURIUS Rydell byl w polowie drogi przez dolny poziom parkingu, Ikiedy zadzwonily jego okulary. Wrocil pod najblizsza sciane, l wyjal je, otwarl i zalozyl.- Rydell? - Tak? - Tu Durius, czlowieku. Jak sie masz? - Swietnie - odpowiedzial Rydell. Okulary wlaczyly obraz: l upiornie wydluzone fragmenty planu ulic Rio przesuwaly mu l sie w polu widzenia. - Co u ciebie? - Uslyszal jazgot swidra t lub mlota pneumatycznego, pracujacego gdzies w LA. - Jestes S w Smoku? - Taak - potwierdzil Durius. - Zaczeli go przebudo- j'wywac. - Po co? - Nie mam pojecia - odparl Durius. - Dobudowuja no- | wy modul. Obok bankomatu ATM. Tam, gdzie przedtem byly l odzywki dla niemowlat i artykuly dla dzieci, wiesz? Park nie ) chce powiedziec, co to bedzie. Mysle, ze sam nie wie. To samo l robia we wszystkich sklepach, na calym swiecie. Jak tam prze- | jazdzka? Co u Creedmore'a? - Mysle, ze to alkoholik, Duriusie. - Nie pieprz - odparl Durius. - Jak nowa robota? - Coz - odrzekl Rydell. - Na razie niewiele jeszcze |iwiem, ale wyglada interesujaco. - To dobrze - rzekl Durius. - No, chcialem tylko do- wiedziec sie, jak ci idzie. Masz pozdrowienia od Praisegod. Ona pyta, jak podobaja ci sie okulary. Mapa Rio zadrzala, skurczyla sie i znow rozciagnela. - Powiedz jej, ze sa swietne - odparl Rydell. - I po dziekuj. - Zrobie to - obiecal Durius. - Uwazaj na siebie. - Ty tez - powiedzial Rydell i mapa znikla, gdy tamten zakonczyl rozmowe. Rydell zdjal okulary i schowal je. Wolowina. Moze w powrotnej drodze uda mu sie wpasc do Ghetto Chef Beef Bowl. Potem pomyslal o Klausie oraz Kogucie i postanowil najpierw sprawdzic ten termos. 34. NIEKONSEKWENCJE RYNKOWE -Na co ci to wyglada, Martial? - zapytal Fontaine swegolawnika, Martiala Matitse z firmy Matitse Rapelego Njembo, tora skladala sie z trzech notatnikow i antycznego chinskiego Dweru. Na drugim koncu linii Martial z sykiem wciagnal powietrze przez zeby i Fontaine wiedzial, ze tamten patrzy na spisy, ktore fzdobyl chlopiec. -To mi wyglada na spisy zawartosci skrytek depozytowych, l sporzadzone zgodnie z prawem obowiazujacym w niektorych rstanach. Na mocy ustawy antyterrorystycznej, nie pozwalajacej 'na przechowywanie polproduktow do produkcji narkotykow, f glowic nuklearnych i tym podobnych rzeczy. Ponadto mialo 'zapobiec probom prania brudnych pieniedzy w czasach, gdy pieniadze byly jeszcze stertami zielonych papierkow. Jednak na twoim miejscu, Fontaine, zadalbym prawnikowi inne pytanie. Przede wszystkim: czy posiadanie tych dokumentow nie jest przestepstwem? -A jest? - zapytal Fontaine. Martial milczal przez kilka sekund. - Owszem - rzekl w koncu - jest. Chociaz to zalezy, w jaki sposob wszedles w ich posiadanie. Ponadto zdazylem ustalic, ze wszyscy wlasciciele przedmiotow ujetych na tych spisach juz nie zyja. - Nie zyja? - Calkowicie. To dokumenty spadkowe. Wciaz prawnie chronione, ale powiedzialbym, ze niektore z wymienionych na tych wykazach przedmiotow przejda na wlasnosc panstwa i zostana wystawione na licytacje. Fontaine zerknal przez ramie na chlopca, ktory wciaz siedzial na podlodze i dopijal trzeci sok z guawy z lodem. - Jak je zdobyles? - zapytal Martial. - Sam nie wiem - odparl Fontaine. - Takie pliki powinny byc nie do odszyfrowania - rzekl Martial. - Chyba ze dla federalnych. Jesli zlamal je ktos in ny, ciebie moga oskarzyc jedynie o naruszenie tajemnicy ko respondencji. Jesli jednak zrobiles to osobiscie lub wspoldzia lales przy ich odszyfrowaniu, to jestes posiadaczem lub wspol wlascicielem zakazanej technologii, za co mozesz wyladowac w jednym z tych niezwykle sprawnie dzialajacych wiezien, wy budowanych i prowadzonych przez prywatne firmy. - Nie jestem - powiedzial Fontaine. - Gdyby jednak tak bylo - mruknal Martial - mogl bys wowczas, dzialajac rozwaznie i w tajemnicy, wykorzystac wspomniana technologie do wykorzystania pewnych lukratyw nych niekonsekwencji rynkowych. Nadazasz, Fontaine? - Nie. - Ujme to tak: jesli jestes w stanie zdobyc dokumenty, jakich nikt inny nie ma, moglbys zechciec porozmawiac o tym z kims, kto wiedzialby, jakie dokladnie dokumenty moga przy niesc najwieksze zyski. - Hej, Martial, ja nie... - Fontaine, prosze. Jesli ktos sprzedaje uzywane sztucce i ogryzione przez szczury zabawki, rozumiem, ze to dla niego hobby. Powolanie. Wiem, ze nie robisz tego dla pieniedzy. Gdy bys jednak mial dostep do czegos innego, radze ci jak najpredzej skonsultowac sie z twoim adwokatem, czyli ze mna. Slyszysz? - Martial, ja nie... - Clarisse probowala sie dowiedziec, kto jest wspolwla scicielem naszej firmy, Fontaine. Mowie ci to w zaufaniu. Fontaine nie byl uszczesliwiony ta wiadomoscia. -Ona mowi o rozwodzie, przyjacielu. -Musze konczyc, Martial. Klienci. s Fontaine odlozyl sluchawke. Informacje Martiala o Clansse lnie byly niczym nowym, ale dotychczas Fontaine'owi udawalo l sie o tym nie myslec. I Uswiadomil sobie, ze slyszy ciche miarowe stukanie i odwrociwszy sie, zobaczyl, ze chlopiec znow zalozyl gogle. 35. ODRUCHOWO Chevette nie zamknela oczu, kiedy przyciagnela Creedmo-re'a i pocalowala go, ale przytrzymujac go rekami za szyje, zeby skryc sie za nim przed Carsonem, nie widziala nic poza rekawem kurtki Skinnera. Za zarysem kosci policzkowej i lewego ucha Creedmore'a dostrzegla, wyostrzony doplywem adrenaliny obraz wchodzacego w tlum Carsona. Ten widok byl dostatecznie absorbujacy, by zdolala zignorowac odpowiedz Creedmo-re'a, ktorego jezyk bez powodzenia usilowal podbic ja kombinacja szybkosci i sily, a wsuniete pod kurtke Skinnera dlonie gwaltownie szukaly sutkow.Krysztalowo czysty obraz Carsona do polowy przeslonilo zblizenie twarzy Tessy, z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami, gotowej parsknac smiechem. Creedmore znalazl jeden z sutkow, ktorych szukal, a Chevette, zupelnie odruchowo, zdjela lewa reke z jego szyi i rabnela go w zebra, najmocniej i naj-dyskretniej, jak mogla, wkladajac w ten cios wszystkie sily. Creedmore wybaluszyl oczy, metne i przekrwione, a Che-vette puscila go, zsunela sie z krzesla i wtoczyla pod stolik, robiac to wszystko odruchowo. Zdawalo jej sie, ze uslyszala, jak Creedmore uderzyl glowa w stolik, usilujac podazyc za nia, lecz teraz, gdy juz nie przyciskal do jej ust swoich warg, poczula ich smak, ktory uznala za dziwnie znajomy, ale zastanawiala sie nad tym tylko mimochodem, podczas gdy jej cialo szukalo najszybszej drogi ucieczki. Na czworakach przemknelo pod stolem; potem przez sale, skulone, lecz nabierajace predkosci; az wreszcie zerwalo sie do biegu, wciaz zgiete, lecz z uniesionymi Rekami, gotowymi odepchnac kazdego, kto stanalby na drodze |o drzwi. Jakis instynkt, a moze wspomnienia, kazaly jej skrecic prawo, w strone Oakland. I nie zwolnila, dopoki nie uznala, ze jest bezpieczna, ale do ifigo czasu wiedziala juz, czym smakowaly wargi Creedmore'a. To byl plas i zastanawiala sie, jak duza zazyla dawke. Pewnie niewielka, ale juz czula to w uderzeniach serca, widziala w lekkiej iposwiacie otaczajacej teraz kazde zrodlo swiatla i poznawala po tym, ze prawie wcale nie przejela sie tym, co przed chwila zaszlo. Po plasie klopoty wydaja sie czysta abstrakcja. Uwazala, ze Carson to klopoty, a kiedy zobaczyla wyraz .jego twarzy, to, o co - jak teraz myslala - zawsze go podejrzewala, ale wczesniej nie zdolala dostrzec, przerazilo ja. i Bala sie go, od kiedy ja uderzyl, ale niezupelnie rozumiala. Nie zrobil jej krzywdy, a przynajmniej nie fizyczna, kiedy ja uderzyl. Tam, gdzie sie wychowala, widywala ludzi okaleczo-J nych lub ciezko pobitych, a ten przystojniak z mediow, ktory l nawet nie umial bic, czy on mogl byc niebezpieczny? Dzis jednak, kiedy zadzialala ta odrobina narkotyku w slinie ! Creedmore'a, Chevette zrozumiala, ze wcale nie obawiala sie tego, iz Carson uderzy ja ponownie, ale instynktownie wyczula cos gorszego, cos znacznie gorszego. To, ze on zawsze byl zly, tylko starannie to ukrywal. Robil to nawet staranniej niz dobieral swoje ciuchy. ! A Tessa, z ktora Chevette rozmawiala o tym, w wyniku czego przeprowadzila sie do Malibu, powiedziala, ze zazdrosci mezczyznom niezdolnosci do udawania, kiedy cos jest nie tak. Nawet jesli nie zdaja sobie z tego sprawy, twierdzila Tessa, nie potrafia udawac. My jestesmy zupelnie inne i nawet w sytuacji najgorszej z mozliwych - zostajemy. Jednak ty nie mo-I zesz zostac, jesli cie uderzyl, poniewaz zrobi to znowu. Idac teraz w kierunku Treasure, po moscie, ktory stal sie l widmowy, monochromatyczny, co moglo tez byc skutkiem plasu, sama nie wiedziala, co o tym sadzic. -Wymknelo mi sie z rak - mruknela, myslac o swoim zyciu. Przystanela. Moze wlasnie tak reagowala na Carsona. -Hej, Chevette! Odwrocila sie i zobaczyla znajoma twarz, chociaz nie potrafila przypisac do niej imienia. Zmierzwione wlosy nad chudym koscistym obliczem, brzydka szrama na lewym policzku cos jej przypomnialy. Byl to goniec zatrudniany niekiedy przez Allies w czasach, gdy tam pracowala, nie z jej zespolu, ale czesto go widywala. Nazywal sie Heron. -Myslalem, ze wybylas - rzekl Heron, pokazujac szczer bate zeby. Moze brakuje mu tez piatej klepki, pomyslala nagle. Albo zazyl cos dzis wieczorem. - Bo wybylam - odpowiedziala Chevette. - Dokad? - Do Poludniowej. - Pojechalas tam? Jako poslaniec? - Nie - odparla. - Ja juz nie moge jezdzic - stwierdzil Heron i wystawil do przodu sztywna lewa noge, ostroznie przenoszac na nia cie zar ciala. Cos bylo nie w porzadku z jego kolanem. - Stuk nalem sie z klatka. Z samochodem, pomyslala. Jak dawno nie slyszala tego okreslenia. -Dostales odszkodowanie? -Cholera, nie, klatka byla z EmJot-u. Z ministerstwa sprawiedliwosci. - Moi prawnicy pracuja nad tym, ale... - Bezradnie wzru szyl ramionami. - Jeden z nich, Njembo... Znasz tych trzech facetow? To uchodzcy ze Zwiazku Afrykanskiego? Njembo zna Fontaine'a. Ty znasz Fontaine'a, prawda? - Taak - powiedziala Chevette, zerkajac przez ramie. - Wciaz mieszka w Oakland z zona i dzieciakami? - Nie - odrzekl Heron - ma sklep, o tam. - Wskazal ,ka. - Spi w nim. Sprzedaje pamiatki turystom. Njembo mo-il, ze zony dobieraja mu sie do dupy. - Zmruzyl oczy i blizna l policzku blysnela w swietle lamp. - Niezle wygladasz. Inna yzura. Ten blysk jakos zadzialal na resztki haju wywolanego pla-_,n. Zadrzala i plas podsunal jej obraz nadchodzacego Carsona, | tym samym wyrazem twarzy i rekami w kieszeniach skorzanej Urtki. - Milo bylo cie widziec, Heron. - Taak - rzekl ponuro i nieufnie, moze tesknie, i znowu ezradnie wzruszyl ramionami, moze, by zlagodzic ich bol. Spu- scil glowe i poszedl z powrotem droga, ktora przyszedl i Che-jjrette dopiero wtedy zobaczyla, jak bardzo ucierpial w wyniku ypadku. Szedl, mocno utykajac i powloczac sztywna noga. Zapiela kurtke Skinnera i poszla szukac sklepu Fontaine'a, stanawiajac sie, w jaki sposob go pozna. 36. SLYNNY KSZTALT Rydell kupil w Ghetto Chef biala miseczke z wolowina na wynos, a potem musial wymyslic sposob, jak nie wypuscic jej z reki, wchodzac po drabinie.Wspinaczka po drabinie z czyms goracym w jednej rece to czynnosc niezmiernie karkolomna. Miski z goraca wolowina nie mozna wepchnac pod pache, a kiedy podczas wspinaczki uzywa sie jednej reki, trzeba szybko chwytac kolejne szcze-belki, by nie spasc. Mimo to Rydell dotarl na gore, nie upuszczajac miski, a potem postawil ja i otworzyl klape z siatki o drobnych oczkach. Z obu stron byla zabezpieczona chromowanymi klodkami produkowanymi w Nepalu. Kluczyki znalazl wczesniej zawieszone na gwozdziu. Bylo to jedno z tych kompletnie bezsensownych zabezpieczen, gdyz kazdy mogl przeciac klodki, wyrwac skoble z drewna lub po prostu oderwac siatke od drewnianej ramy. Z drugiej strony, odejsc, zostawiajac swoje rzeczy, by ktos wzial je sobie bez zadnego trudu, byloby jeszcze glupiej. Otworzyl wlaz i usiadl w nogach lozka, trzymajac w rekach miske i plastikowa lyzke. Zaczal wdychac zapach, gdy nagle przyszlo mu do glowy, ze powinien sprawdzic, czy termos jest na swoim miejscu. Projektor, jak nazywal go Laney. Z westchnieniem odstawil miske i wstal (no, musial pochylic glowe). Paczka GlobExu byla w szafce, obok torby, a w paczce - zakrecany cylinder. Rydell usiadl, polozywszy paczke obok siebie na lozku, po |ym zabral sie do jedzenia. To dziwne, ze takie okrawki za-dniczo zbyt miekkiego miesa, ktore zapewne naprawde bylo plowina, w odpowiednich okolicznosciach mogly byc smacz-Jejsze od dobrego steku. Zjadl wszystko, do ostatniego zia-pnka ryzu i kropelki sosu, po czym doszedl do wniosku, ze ystyczna mapa slusznie przyznala tej pulapce na turystow y i pol gwiazdki. Potem otworzyl paczke GlobExu i wyjal .dobny do termosu przedmiot. Ponownie spojrzal na nalepke -.tYNNY KSZTALT, ktora nie powiedziala mu nic wiecej niz -oprzednio. Postawil cylinder pionowo na zielono-pomaranczo-ym chodniku i wgramolil sie na lozko, zeby wziac noz. Roz-al nim foliowe koperty zawierajace dwa kable i usiadl, patrzac ; swa zdobycz. Pomyslal, ze przewod zasilania wyglada jak standardowy ...abel uzywany do podlaczenia notebooka do gniazdka w scia-jiie, chociaz koncowka wtykana do termosu byla nietypowo zeroka. Wtyki na obu koncach drugiego przewodu byly za-adka. Znalazl otwor, do ktorego najwidoczniej nalezalo we-chnac jeden z nich, ale do czego pasowal drugi? Jesli ten .awodnik sumo mowil prawde, byl to specjaliny przewod, wy-nagajacy podlaczenia do czegos, do czego zwykle niczego sie |nie przylacza. I wygladal na swiatlowod. Kabel zasilania to okazal sie prosta sprawa. Chwile zajelo mu Oszukanie gniazdka; znalazl w pomieszczeniu jedno (a wla-ciwie koncowke zoltego, przemyslowego przedluzacza), scho-iwane w szafce. Nie widzial zadnych przyciskow ani przelacznikow. Pod- "aczyl przewod do gniazda w szafie, a potem usiadl na lozku, przymajac w reku drugi wtyk i patrzac na srebrzysty cylinder. l - Do diabla! - zaklal i wepchnal koncowke do gniazdka '$ cylindrze. ' Robiac to, oczami duszy w najdrobniejszych szczegolach Widzial, co sie stanie, jesli ten walec jest wypchany materialem ybuchowym i detonator tylko czeka na impuls elektryczny... Jednak gdyby tak bylo, juz by nie zyl. A przeciez zyl. 185 W ogole nic sie nie dzialo. Rydellowi wydawalo sie, ze z wnetrza cylindra dochodzi cichy szum, ale to wszystko.-Nie kapuje - mruknal Rydell. Cos zamigotalo. Neonowy motyl z podartymi skrzydlami. I nagle pojawila sie przy nim dziewczyna, kleczaca tuz obok. Poczul, ze serce podchodzi mu do gardla, opanowal sie. Jak to mozliwe, ze w pierwszej chwili nie bylo jej tu, a w nastepnej byla? Zaklulo go w piersi i przypomnial sobie, ze powinien oddychac. Gdyby mial j a'opisac, powiedzialby, ze jest piekna i w zadnym razie nie potrafilby tego uzasadnic. Pomyslal, ze jest jednym z przykladow potwierdzajacych teorie Duriusa o korzystnych rezultatach wzbogacenia puli genowej, ale nie bylby w stanie okreslic ras, jakie daly taka kombinacje. -Gdzie jestesmy? - zapytala. Zamrugal, nie wiedzac, czy widziala go i mowila do niego, czy tez do kogos innego, w innej rzeczywistosci. - W pokoju do wynajecia - rzekl na probe. - Zatoka San Francisco i Oakland. - Jestes przyjacielem Laneya? - Ja... No tak. Teraz rozgladala sie wokol z wyraznym zainteresowaniem i Rydell poczul, ze wlosy lekko jeza mu sie na karku, gdy zauwazyl, ze jej stroj byl lustrzanym odbiciem jego stroju, chociaz na niej lezal doskonale i oczywiscie wygladal zupelnie inaczej. Luzne spodnie khaki, niebieska flanelowa koszula, czarna nylonowa kurtka z prostokatem rzepa na piersi, gdzie przyczepia sie logo firmy. Az po czarne skarpetki (z dziurami? - zastanawial sie) i miniaturowe repliki solidnych butow, jakie kupil sobie do pracy w Szczesliwym Smoku. Jednak wlos zjezyl mu sie, poniewaz Rydell widzial, ze kiedy dziewczyna sie tutaj pojawila, w pierwszej chwili kleczala przed nim naga. -Jestem Rei Toei - powiedziala. Wlosy miala geste, lsnia ce i lekko, lecz doskonale przystrzyzone, usta szerokie, wy datne i rozciagniete w niklym usmiechu. Rydell wyciagnal reke ,"dnie z oczekiwaniami zobaczyl, jak jego palce przecho-przez ramie kobiety, przez uporzadkowany zbior swietl-i plamek, jakim byla. - To hologram - wyjasnila - ale pstnieje naprawde. Gdzie jestes? - zapytal Rydell, cofajac reke. Tutaj - odparla. l- A gdzie naprawde? -;- Tu. To nie jest hologram nadawany przez media. Ge-uje mnie urzadzenie Slynny Ksztalt. Jestem tutaj, z toba. soj pokoj jest bardzo maly. Czy jestes biedny? i; Na czworakach przeszla obok Rydella (podejrzewal, ze prze-laby przez niego, gdyby sie nie odsunal), ogladajac pokryta )Ia plastikowa polkule. Rydell zauwazyl, ze ta istotnie byla dlem oswietlenia, chociaz troche przypominajacego blask Ilezyca. -Wynajmuje ten pokoj - odparl. - I nie jestem bogaty. Slyszac to, spojrzala na niego. - Nie chcialam cie obrazic. - W porzadku - rzekl Rydell, spogladajac na projektor |znow na nia. - Wiele osob uznaloby, ze jestem biedny. - A znacznie wiecej uznaloby cie za bogatego. - Nie wiem, czy... -Ale ja wiem - przerwala mu. - Z pewnoscia w tym ...omencie jest wielu ludzi, ktorzy posiadaja o wiele mniej niz y. Masz gdzie spac i w co sie ubrac. Widze, ze jadles. Jak iie nazywasz? - Berry Rydell - odparl dziwnie zawstydzony. Pomyslal, f przynajmniej wie, kim ona jest, a w kazdym razie, kim po winna byc. - Posluchaj, poznaje cie. Ty jestes ta japonska piosenkarka, ktora nie... chcialem powiedziec, ktora... - Nie istnieje? -Tego nie powiedzialem. Mialem na mysli to, ze chyba nialas poslubic tego Irlandczyka czy Chinczyka? Tego z ze lu? -Tak. - Wyciagnela sie na lozku, na brzuchu, opierajac brode na dloniach, kilka centymetrow od sciany plastikowej banki. - Jednak nie pobralismy sie, Berry Rydellu. - Skad znasz Laneya? - zapytal, majac nadzieje znalezc jakis punkt oparcia, cos, co mogloby mu pomoc. - Laney i ja jestesmy przyjaciolmi, Berry Rydellu. Czy wiesz, gdzie on jest? - Niezupelnie - odparl zgodnie z prawda. Obrocila sie, cudowna i doslownie jasniejaca w tym lustrzanym odbiciu jego stroju, ktory na niej wygladal jak zwiastun jakiejs nieodpartej nowej mody, i przeszyla go smutnym spojrzeniem. W tym momencie moglby z przyjemnoscia patrzec jej w oczy, jak dlugo by chciala, i siedziec tak do konca swiata. - Laney i ja zostalismy rozdzieleni. Nie rozumiem dla czego, ale musze wierzyc, ze stalo sie tak dla naszego dobra. Kto dal ci ten projektor, Berry Rydellu? - Nie wiem - odparl. - Przyslano go GlobExem na na zwisko Laneya. Adres nadawcy wskazuje na Melbourne i firme Paragon-Asia. Uniosla brwi. - Czy wiesz, dlaczego jestesmy razem w San Francisco, Berry Rydellu? - Nie - odpowiedzial. - A ty? - Laney uwaza, ze wkrotce nastapi koniec swiata - wy jasnila z promiennym usmiechem. Mimo woli odpowiedzial tym samym. - Mysle, ze juz nastapil, pod koniec ubieglego wieku. - Laney twierdzi, ze to byl zaledwie poczatek. Mowi, ze teraz zagrozenie jest realne. Jednak nie rozmawialam z nim od tygodni, Berry Rydellu. Nie wiem, ile czasu nam pozostalo. 37. GOWNIANE PIENIADZE Boomzilla, z tymi gownianymi pieniedzmi, jakie dostal od |jab z furgonetki, idzie do Szczesliwego Smoka. Chodzi tam, kiedy ma jakies pieniadze, poniewaz mozna tam dostac kazdeIkowno. Lubi tamtejsze jedzenie, bo jest inne niz na moscie: takie w telewizji, paczkowane. I w ogole wszystko: gowno do {ogladania, gry. Fajne miejsce. , Pewnego dnia zrobi duzy szmal. Bedzie mieszkal w domu .czystym jak Szczesliwy Smok. I rownie jasno oswietlonym, i bedzie mial takie kamery na balonach jak te baby. Bedzie obserwowal wszystkich i nikt mu nie podskoczy. Podchodzac do frontowych drzwi, wyjmuje chipy, bo jesli bedzie je trzymal w reku i pokaze je ochronie, ochroniarz go przepusci. Ochrona chce wiedziec, czy klient ma za co kupo-;'wa?5. W przeciwnym wypadku taki klient sprobuje krasc. Boomzilla to rozumie. k Dzisiaj wieczorem jest inaczej. Dzis wieczorem przed Szczes- -liwym Smokiem stoi wielka ciezarowka. Najwieksza i najczy-|sciejsza ciezarowka, jaka widzial. Bez zadnego napisu, z tabli- jj cami Poludniowej Kalifornii, a obok niej stoi dwoch straznikow. i Boomzilla zastanawia sie, czy przywiezli nia nowe gry? Nigdy [przedtem jej tutaj nie widzial. Przechodzi przez drzwi, pokazujac chipy, po czym jak zwy-fkle najpierw kieruje sie do stoiska ze slodyczami. I Boomzilla lubi japonskie slodycze, ktore troche przypomi-piaja zestaw malego chemika. Miesza sie rozne skladniki, one sycza, rozgrzewaja sie i stygna. Wlewa sie plyn do foremki i patrzy jak twardnieje. Wyrob smakuje jak ciastko, ale Boom-zilla najbardziej lubi samo przygotowywanie. Bierze szesc takich ciastek, zly, ze nie ma winogronowych, oraz jedno czy dwa czekoladowe. Spedza sporo czasu przy automatach drukujacych gazety, obserwujac ich ekrany i cale to rozmaite gowno, jakie mozna pomiescic w swojej gazecie. Potem wraca, zeby wziac zupe z rodzaju tych, do ktorych dolewa sie wody i pociaga za nitke. Stojac miedzy polkami i wahajac sie miedzy rosolem wolowym a rosolem z kury, Boomzilla zauwaza, ze rozebrano caly kawalek sciany Szczesliwego Smoka. Obok GlobExu i bankomatu. Dochodzi do wniosku, ze wlasnie dlatego stoi tutaj ta biala ciezarowka, ktora cos przywiozla, i Boomzilla zastanawia sie, czy to nowy automat do gier. Biali ludzie w bialych papierowych ubraniach pracuja przy otworze. Obserwuje ich przez chwile, a potem podchodzi do wyjscia i pokazuje swoje gowno. Kasjerka przesuwa je nad okienkiem, ktore liczy, bierze chip Boomzilli i wklada do kasy. Juz po gownianych pieniadzach. Wynosi torbe na zewnatrz i znajduje kraweznik, na ktorym siada. Wkrotce zaczyna przygotowywac pierwsze ciastko. Czerwone. Przenosi spojrzenie z bialej ciezarowki na front sklepu i zauwaza takie same biale pojazdy na polowie ekranow. A wiec w tej chwili na calym swiecie te biale ciezarowki parkuja przed kazdym Szczesliwym Smokiem, co musi oznaczac, ze tego wieczoru instaluja w nich cos nowego. Boomzilla otwiera ciastko i studiuje zlozona, calkowicie obrazkowa instrukcje. Trzeba zrobic to jak nalezy. 38. YINCENT CZARNA BLYSKAWICA Sklep Fontaine'a to zapewne ten pomalowany na purpurowo, ;- wysokim cienkim oknem wystawowym, uszczelnionym taka iloscia silikonu, jaka wystarczylaby do ozdobienia tortu weselnego. Caly front sklepu zostal pomalowany taka sama ciemno-purpurowa farba, oblazaca teraz od slonca i deszczu. Chevette metnie przypomina sobie inny, wczesniej istniejacy tu sklep, chyba z uzywana odzieza. Ta purpurowa farba pomalowano wszystko: sople i grudy silikonu i okucia tych starych drewnianych drzwi z gornymi panelami, ktore zastapiono szybami. i. Jesli to sklep Fontaine'a, to nie pofatygowal sie, by go nazwac, co bylo dla niego typowe. A tych kilka przedmiotow wystawionych na witrynie w swietle antycznej jarzeniowki row-iiiez bylo w jego stylu: staromodne zegarki z rdzewiejacymi tarczami, sprezynowy noz z kosciana rekojescia, ktory ktos wy-spolerowal do polysku, oraz jakis wielki i brzydki telefon oblo-Izony karbowana czarna guma. Fontaine mial krecka na punkcie Staroci i czasem, kiedys, przynosil rozne rzeczy, zeby pokazac je Skinnerowi.Czasami myslala, ze robil to tylko po to, aby stary zaczal 1 mowic i opowiadac rozmaite historie. Skinner nie byl gadatliwy, ale kiedy trzymal w rekach jakis sfatygowany skarb Fontaine'a, Zaczynal mowic, a Fontaine siedzial i sluchal, i czasem kiwal glowa, jakby slowa starego potwierdzaly to, co od dawna po- idejrzewal. l Wtajemniczony w przeszlosc Skinnera, Fontaine z nowym |tainteresowaniem spogladal na przedmioty i zadawal pytania. Miala wrazenie, ze Fontaine zyl w swiecie przedmiotow i zapewne dzieki nim latwiej nawiazywal kontakt z ludzmi, ktorzy je robili. Jesli Skinner nie umial mu nic powiedziec o jakims przedmiocie, Fontaine snul wlasna opowiesc, odgadujac przeznaczenie po ksztalcie i zastosowanie po stopniu zuzycia. Wydawalo sie, ze sprawia mu to przyjemnosc. Dla Fontaine'a wszystko mialo swoja historie. Kazdy przedmiot, kazdy fragment zawieral w sobie obraz tego swiata. Chor glosow, zyjaca we wszystkim przeszlosc, to morze, na ktorym unosila sie miotana falami terazniejszosc. Kiedy z biodrem starego bylo juz tak zle, ze nie mogl wspinac sie na gore i Fontaine zbudowal Skinnerowi wyciag, te winde sunaca jak kabina malej gorskiej kolejki po nachylonym zelaznym filarze mostu, Skinner snul opowiesci o pochodzeniu kazdego elementu konstrukcji. Wszystkie te opowiesci laczylo zastosowanie elektrycznosci: winda dojezdzala ze szczekiem do wlazu w podlodze pokoju Skinnera. Teraz ona, Chevette, stoi tutaj, spogladajac na wystawe, na zegarki z poplamionymi tarczami, nieruchomymi wskazowkami - i boi sie historii. Wie, ze Fontaine w inny sposob wpasuje ja w historie, a tej historii chciala uniknac. Przez gruba szybe w drzwiach, dostatecznie gruba by zalamywala swiatlo jak woda w szklance, zauwaza swiatlo na zapleczu sklepu. Sa tam nastepne drzwi, niedomkniete. ZAMKNIETE/CERRADO glosi podniszczona tabliczka, zawieszona od wewnatrz na przyczepionym do szyby lazienkowym haczyku na gumowej przyssawce. Chevette puka do drzwi. Niemal natychmiast te wewnetrzne drzwi otwieraja sie i na tle poswiaty ukazuje sie czarna sylwetka. -Czesc, Fontaine. To ja, Chevette. Postac podchodzi blizej i Chevette widzi, ze to naprawde on, ten koscisty czarny mezczyzna o siwiejacych wlosach poskrecanych w nieregularne kosmyki, zwisajace jak ramiona zakurzonej pokojowej rosliny, bardzo potrzebujacej wody. Gdy wychodzi zza matowo lsniacego szkla kontuaru, Chevette do- sga w jego dloni bron, antyczny egzemplarz z bebenkiem bracajacym sie po kazdej wystrzelonej kuli. -Fontaine? To ja. Mezczyzna zatrzymuje sie i patrzy. Robi krok naprzod. Opu-cza bron. - Chevette? - Taak. - Zaczekaj. - Podchodzi blizej i spoglada w dal, ponad ej ramieniem. - Jestes sama? - Tak - mowi Chevette, zerkajac na boki. - Poczekaj. - Rozlega sie szczek zamkow, odsuwanych ygli, w koncu drzwi otwieraja sie i Fontaine mruga, zasko- |czony. - Wrocilas. -Jak sie masz, Fontaine? -Swietnie - odpowiada. - Swietnie. - Cofa sie. - IWejdz. Chevette wchodzi do srodka. Wokol unosi sie zapach oleju, smaru i palonej kawy. W glebi pomieszczenia lsnia setki przedli* miotow. - Myslalem, ze jestes w LA - odzywa sie Fonatine. - Bylam. Wrocilam... Mezczyzna zamyka drzwi, potem zamki, co jest dosc skomli, plikowanym procesem, ale najwidoczniej radzi sobie z tym po l ciemku, a pewnie i we snie. - Starego juz nie ma. Wiesz? - Wiem - odpowiada Chevette. - Jak to sie stalo? -Ze starosci - wyjasnia Fontaine, chowajac rewolwer. -W koncu nie mogl juz wstac z lozka. Lezal skulony jak niemowle. Clarisse opiekowala sie nim. Byla kiedys pieleg- i niarka. Mowi, ze jak odwracaja sie twarza do sciany, to wkrotce l przychodzi koniec. Chevette bardzo chce cos powiedziec, ale nie moze. -Podobaja mi sie twoje wlosy, dziewczyno - stwierdza Fontaine. - Teraz nie sa takie rozczochrane. - Zmienia sie - mowi Fontaine, majac na mysli most i zycie na nim. Opowiedzial jej o powstajacych tu sklepach, w wiekszosci wybudowanych nie za pieniadze mieszkancow, wynajmowanych przez wlascicieli. - Ten Szczesliwy Smok -kontynuuje, obejmujac dlonia porcelanowy kubek z gorzka, palona kawa - powstal tutaj, poniewaz ktos uznal, ze mozna tu zrobic pieniadze. Turysci kupuja tam to, czego potrzebuja, zeby przyjsc na most. Przedtem byloby to niemozliwe. - Dlaczego sadzisz, ze sie zmienia? - Tak po prostu jest - odpowiada. - Wszystko trwa jakis czas, a potem sie zmienia. - Przeciez Skinner mieszkal tu cale zycie, prawda? Chce powiedziec, ze od poczatku. Byl tu przez caly czas. Od kiedy to zbudowali. - Nie przez cale zycie. Tylko pod koniec. Te kurtke, ktora nosisz, kupil w Anglii, kiedy byl mlody. Mieszkal tam i jezdzil na motocyklach. Opowiadal mi o tym. Jezdzil w Szkocji i wsze dzie. Na bardzo starych maszynach. - Kiedys tez troche mi o tym opowiadal - przypomina sobie Chevette. - Pozniej wrocil tutaj i przyszlo trzesienie ziemi. Uszkodzilo most. Wkrotce tu zamieszkal. -Czekaj - mowi Fontaine. - Pokaze ci cos. Otwiera szafke. Wyjmuje noz w pochwie, o zielonkawej, rekojesci inkrustowanej mosieznymi zawijasami. Wyjmuje go z twardej i grubej skorzanej kabury. Ostrze z damascenskiej stali, ozdobione ciemnym wzorem. Noz ze wspomnien Chevette, o rekojesci odlanej z przetopionych kawalkow laminatu zawierajacego jakies obwody. - Widzialam, jak go robiono - stwierdza Chevette, po chylajac sie nad nozem. - Wykuty z lancucha rozrzadu motocykla. Z Czarnej Bly skawicy Yincenta rocznik tysiac dziewiecset piecdziesiat dwa. Jezdzil na nim w Anglii. Mowil, ze nigdy nie bylo motocykla, ktory moglby sie z nim rownac. Przechowywal ten lancuch, dopoki nie znalazl dla niego wlasciwego przeznaczenia. - Fon- aine podaje jej sztylet. Dziesiec centymetrow klingi, siedem f centymetrow rekojesci. - Pomyslalem, ze chcialabys go miec. Chevette przesuwa palcami po plaskim ostrzu, po kroko-Idylowym wzorze zlozonym z jasnych i ciemnych miejsc, po-|zostalym po przekuciu ogniw lancucha. -Myslalam juz o tym, Fontaine. Dzisiaj. Jak poszlismy |tam, gdzie pracowal kowal. Topil stare puszki po coli i kawie. - Tak. Widzialem, jak to robil. Podaje jej noz. - Przeciez mozesz go sprzedac - protestuje Chevette. Usiluje oddac mu sztylet. -Nie byl na sprzedaz - mowi Fontaine. - Trzymalem | go dla ciebie. Na zapleczu Fontaine gosci dziwnego chlopca: krepego La-jtynosa o krotko przycietych wlosach. Przez caly czas chlopiec jLten siedzi ze skrzyzowanymi nogami, majac na glowie stare | sluchawki, ktore wygladaja, jakby pochodzily z jakiegos woj-s skowego smietnika. Na kolanach trzyma wysluzony notebook. 11 bez konca, monotonnie, stuka wen, wywolujac jeden ekran i po drugim. -Kto to? - pyta Chevette, gdy wracaja do sklepu. Fontaine nastawia nowy dzbanek tej swojej okropnej kawy. | Mysli, ze chlopak moze ja uslyszec. -Nie wiem - odpowiada, ogladajac sie na chlopca w go- | glach. - Zobaczylem go dzis rano, jak dyszal w moja szybe. Chevette patrzy na Fontaine'a, nie rozumiejac. ( - On lubi zegarki - mowi Fontaine, zapalajac butanowy palnik zapalarka w ksztalcie pistoletu. - Rano pokazalem mu, i jak szukac zegarkow w sieci, i od tej pory nic innego nie robi. Fontaine podchodzi do siedzacego chlopca i spoglada na ffniego. - Nie wiem, czy on w ogole zna jezyk angielski. A jesli |vnawet zna, chyba niewiele rozumie. - Moze mowi po hiszpansku? - Byl tu duzy Carlos - odpowiada Fontaine. - Tez sie nie dogadal. - Teraz mieszkasz tutaj, Fontaine? - Taak. Nie uklada nam sie z Clarisse. - A jak dzieci? - W porzadku. Do licha, Tourmaline tez jest w porzadku, dla kazdego oprocz niej samej. Nie mowie tu ojej charakterze, ale jest zdrowa jak ryba. Chevette podnosi pochwe z nozem z damascenskiej stali i probuje schowac go do wewnetrznej, zamykanej na zamek kieszeni kurtki Skinnera. Sztylet pasuje tam, a jesli zaciagnac suwak az do konca, spoczywa w kieszeni zupelnie pionowo. - Co on robi z twoim notebookiem? - Szuka zegarkow. Pokazalem mu, jak przegladac katalogi aukcyjne, ale teraz szuka wszedzie. Dostaje sie do takich pli kow, ze nie mam pojecia, jak mu sie to udaje. - Bedzie tu mieszkal? Fontaine marszczy brwi. - Jeszcze sie nad tym nie zastanawialem. Chevette wstaje, przeciaga sie i pamiec podsuwa jej obraz Skinnera, siedzacego na swoim lozku w pokoju na szczycie mostu wiszacego. Ta odrobina plasu Creedmore'a juz dawno przestala dzialac, pozostawiajac lekkie znuzenie. Dlugi dzien. Bardzo dlugi. - Spimy w furgonetce zaparkowanej u wylotu Folsom - mowi Chevette. - Ty i kto? - Tessa. Moja przyjaciolka. - Wiesz, ze jestes tu mile widziana. Zostan. - Nie - odpowiada Chevette. - Tessa martwilaby sie. Ciesze sie, ze cie widzialam, Fontaine. - Zapina kurtke. - Dziekuje za przechowanie noza. Jesli, jak jej sie zdawalo, umykala przed jakas historia, nie znalazla jej. Teraz czuje sie tylko zmeczona. Poza tym nie czuje nic. -To twoj noz. Zrobil go dla ciebie. Chcial, zebys go miala, owiedzial mi to. - Fontaine zerka na nia spod rzadkich, sza-ych dredow i lagodnie mowi: - Pytal, gdzie jestes, wiesz? Oto jej czesc historii, i to ta bolesna. 39. PANOPTIKON Wedrowka Laneya przez wszystkie dane swiata (lub tych danych przez niego) juz dawno stala sie bardziej nim, niz tylko tym, co robi.Dziura, ta pustka w samym jadrze jego jazni, przestaje go tutaj przerazac. Tu jest czlowiekiem wypelniajacym misje, chociaz jest gotow przyznac, ze nie ma pojecia, na czym naprawde ta misja polega. Wszystko zaczelo sie, wspomina, pijac syrop przeciwkaszlo-wy w owodniowej ciemnosci swojej tekturowej budki, od "zainteresowania" Codym Harwoodem. Byly to pierwsze uklucia tak zwanego syndromu wedrowca, jaki predzej czy pozniej mial wystapic u kazdego, na kim testowano kiedys substancje 5-SB. Oczywiscie, jego pierwsza reakcja byla negacja: to nie moglo przydarzyc sie jemu, nie po tych wszystkich latach. W istocie interesowal sie Harwoodem, i to nie bez powodu: jego wrazliwosc na wezly potencjalow zdarzen, miejsca, w ktorych zaczynala sie zmiana, raz po raz kierowaly jego uwage na Har-wooda. Nie tyle on sam koncentrowal sie na Harwoodzie, ile wszystko zwracalo sie ku Harwoodowi, powoli, lecz nieuchronnie, jak igla kompasu. Jego zycie w tym momencie stanelo w martwym punkcie: zatrudniony przez menedzerow Lo/Rez, zespolu muzycznego, aby umozliwic "malzenstwo" piosenkarza Reza z japonska wirtualna gwiazda, Rei Toei, Laney zamieszkal w Tokio i wiodl zycie ograniczajace sie glownie do wizyt na prywatnej, sztucznie skonstruowanej wyspie w Zatoce Tokijskiej, kosztownym achetku sztucznie usypanej ziemi, na ktorej Rez i Rei Toei nierzali stworzyc zupelnie nowa rzeczywistosc. Laney wcale ic byl zdziwiony tym, ze nigdy nie zdolal w pelni zglebic Ittoty ich zwiazku. Rez sarn tworzyl dla siebie prawa, a Rei i, idoru, byla autonomicznym systemem, samorozwijajacym z poczatkowej, eksperymentalnej postaci. Rez byl soba, jzlowiekiem co najmniej trudnym, a Rei Toei byla rzeka, do jtorej nie mozna wejsc dwa razy. W miare jak coraz bardziej awala sie soba przez zgromadzone doswiadczenia, przez kon-kty z ludzmi, rosla i zmieniala sie. Rez nie i zatrudniony irzez menedzerow zespolu psycholog wyznal Laneyowi, ze pio-ienkarz, ktoremu przypisywal narcystyczne zaburzenia osobowosci, nie moze sie zmienic. "Poznalem wiele osob, szczegolnie I W tej branzy" - powiedzial psycholog - "ktore to mialy, ale jeszcze nigdy kogos takiego jak on, kto musi to miec." Tak wiec Laney w kazdy roboczy dzien wsiadal w tokijskim porcie do niezatapialnego zodiaka, aby przeslizgnac sie po metalicznie szarej powierzchni zatoki do tej bezimiennej i idealnie okraglej wysepki, gdzie kontaktowal sie (slowo "uczyl" jakos nie pasowalo) z idoru. I oto, co zrobil, chociaz oboje tego nie planowali: zabral ja ze soba do strumienia informacji, w ktorym czul sie jak w domu (a raczej najdalej od swej wewnetrznej Dziury). Pokazal jej sznurki, chociaz byly to sznurki, ktorych nie potrafilby nazwac ani on, ani ktokolwiek inny. Pokazal jej wezly sieci i razem obserwowali, jak powstaja z nich zmiany wplywajace na rzeczywistosc. I nigdy nie spytal ja, w jaki dokladnie sposob zamierza "poslubic" Reza, i watpil, aby ona to wiedziala - w zwyczajnym znaczeniu tego slowa. Po prostu wciaz wylaniala sie, byla, rosla. Stawala sie bardziej obecna. I Laney zakochal sie w niej, chociaz rozumial, ze zaprojektowano ja tak, aby kochal ja i on, i caly swiat. Jako wzmocnione odbicie kierowanej ku niej zadzy, byla efektem pracy zespolowej, a jej projektantom udalo l sie to do tego stopnia, ze stala sie snem na jawie, ucielesnieniem l podswiadomych marzen calej ludzkosci. I Laney rozumial, ze 199 nie byla to jedynie kwestia pociagu seksualnego (aczkolwiek i ten tez odczuwal, ku swemu ogromnemu zmieszaniu), lecz jakiegos glebokiego i poczatkowo nieokreslonego wplywu, jaki wywierala na jego uczucia.Kochal ja, a kochajac rozumial, ze jego podstawowe pojmowanie sensu tego slowa zmienilo sie, wypierajac wszystkie dotychczasowe koncepcje. Narodzilo sie kompletnie nowe uczucie, ktore zachowywal dla siebie, nie dzielac sie nim z nikim, a na pewno nie z idoru. I w koncu dostal obsesji na tle Cody'ego Harwooda, niesmialego, usmiechnietego i troche enigmatycznego czlowieka, ktorym Laney nigdy by sie nie interesowal. Harwood, najczesciej opisywany jako polaczenie Billy'ego Gatesa i Woody'ego Allena, wczesniej byl dla Laneya co najwyzej powodem lekkiej irytacji, jako jedna z postaci nieustannie widocznych na medialnym horyzoncie i znikajacych tylko po to, zeby ustapic miejsca innym. Laney nie mial zadnego zdania na temat Harwooda poza tym, ze widywal go przez cale swoje zycie - nie wiadomo dlaczego - i byl tym lekko zmeczony. Jednak w miare jak spedzal coraz wiecej czasu, badajac strumien danych skupionych wokol Harwooda i dzialalnosci jego firmy, Harwood Levine, stawalo sie oczywiste, ze jest to skupisko wezlow, rodzaj metawezla, w ktorym, chociaz nie potrafil tego zdefiniowac, ma zdarzyc sie cos bardzo waznego. Wyczerpujaca analiza postaci Harwooda i jego poczynan doprowadzila go do wniosku, ze sama historia rowniez jest podmiotem tych zmian, a ta wersja historii, ktora Laney dostrzegal w owym wezle, miala niewiele lub zgola nic wspolnego z powszechnie akceptowana. Oczywiscie, uczono go, ze historia oraz geografia to nauki martwe. Sama historia w tradycyjnym sensie tego slowa byla przestarzala koncepcja. Dawna historia skladala sie z opowiesci o tym, skad przybylismy i jak niegdys bywalo, zmienianych przez kazde nastepne pokolenie. Historia byla plastyczna materia, kwestia interpretacji. Technika cyfrowa nie zmienila tego, pcz uczynila zbyt oczywistym, aby mozna to ignorowac. Hi-oria byla bankiem danych, podatnych na manipulacje i in-pretacje. |ft' Tymczasem "historia", ktora odkryl Laney dzieki zaburze-liom postrzegania wywolanym przez wielokrotne podawanie |*SB, byla czyms zupelnie innym. Byla ksztaltem zawartym kazdej relacji, kazdej wersji - ksztaltem, ktory tylko on mu sie zdawalo) mogl dostrzec. Odkrywszy to, z poczatku probowal podzielic sie tym z ido-l. Moze, jesli jej to pokaze, ona, ten nadludzki samouczacy byt, tez po prostu zacznie tak to postrzegac. Byl rozcza-lowany, kiedy w koncu oznajmila mu, ze nie jest w stanie zo-fcaczyc tego co on, gdyz nie posiada umiejetnosci wyczuwania unktow wezlowych, tych kluczowych miejsc historii, ani nie adziewa sie kiedykolwiek opanowac tej sztuki. "Mysle, ze typowo ludzka umiejetnosc" - powiedziala, kiedy nalegal. - "Rezultat stresu wywolanego szczegolnym oddzialywaniem Biochemicznym. To cudowne. Dla mnie nieosiagalne". I wkrotce potem, gdy jej rosnaca zlozonosc wciaz powieszala dystans, z jakim - co zauwazyl - traktowala Reza, przyszla do niego, Laneya, i poprosila, zeby zinterpretowal dane atyczace jej i piosenkarza. I Laney zrobil to, chociaz niechetnie, z milosci, wiedzac, ze w ten sposob rozstanie sie z nia. Strumien danych wokol Reza i Rei byl gesty od punktow Iwezlowych, szczegolnie w tych polaczeniach, przez ktore nie-pstannie naplywaly przedziwnie okultystyczne dane z Warow-ego Miasta, tej na pol mitycznej Nibylandii wyjetych spod Iprawa ikonoklastow. - Dlaczego polaczylas sie z tymi ludzmi? - spytal. - Poniewaz ich potrzebowalam - odparla. - Nie wiem Ilaczego, ale wiedzialam, ze tak jest. Sytuacja tego wymaga. - Gdyby nie oni, moze nie byloby zadnej sytuacji. - Wiem. - Usmiechnela sie. Jednak w miare jak poglebiala sie jego obsesja na tle Har-rooda, Laneya coraz bardziej niepokoily wycieczki na wyspe i wspolne wypady do krainy danych. Tak jakby nie chcial, aby widziano go wtedy, skupionego tylko na jednym obiekcie, tak dziwnie banalnym. Nawet we snach nie opuszczalo Laneya poczucie obecnosci Harwooda, generowanego przez niego obloku informacji. I pewnego ranka, obudziwszy sie w pokoju hotelowym wynajmowanym dla niego przez menedzerow zespolu Lo/Rez, postanowil nie isc do pracy. I jakis czas po tym, jak wiedzial od Yamazakiego i na podstawie wlasnych obserwacji strumienia, idoru takze opuscila Tokio. Mial na ten temat swoja teorie, tak jak na temat jej rozmow z mieszkancami (sadzil, ze upieraliby sie przy tym okresleniu) cyfrowo strzezonego Warownego Miasta. A teraz, najwidoczniej, byla w San Francisco. Wlasciwie byl pewien, ze tam bedzie, gdyz oczywiscie nie moglo byc inaczej. Poniewaz w San Francisco, co wiedzial z obserwacji, konczyl sie swiat. Mial sie skonczyc. A ona byla czescia tego procesu, tak jak i on, a takze Harwood. Jednak cos sie tam rozstrzygnie (rozstrzygalo). Wlasnie dlatego nie mogl spac. Dlatego musial poslac Garnitura, nienagannie ubranego i smierdzacego, z brudnymi kostkami nog, po regaine i nastepna butelke niebieskiego syropu. Czasem, gdy minal juz punkt skrajnego wyczerpania, zdarzalo mu sie osiagac, zapewne na sekundy, lecz jemu wydajace sie godzinami lub dniami, zupelnie nowy rodzaj istnienia. Jakby stawal sie wylacznie siatkowka, rownomiernie rozmieszczona po wewnetrznej stronie kuli. Patrzyl, bez zmruzenia, globalnie, w to oko, widzac, jak z niewidzialnej zrenicy wylaniaja sie poszczegolne, kartonowe obrazy Harwooda, jeden po drugim. Yamazaki przyniosl mu poduszki i czyste spiwory, butelki z woda i nie uzywane czyste ubranie. Niejasno zdaje sobie z tego sprawe, lecz kiedy staje sie okiem wpatrzonym w siebie i nie konczacy sie szereg obrazow, jest nieswiadomy niczego poza tym wnetrzem, nieskonczonym i zamknietym. Czesc jego umyslu pyta, czy to wytwor jego choroby, 5-SB, to ogromne i zapatrzone w siebie oko nie jest w istocie cims wewnetrznym aspektem tego jednego ksztaltu, za wiejacego wszystkie dane tego swiata? Czuje, ze te teorie przynajmniej czesciowo potwierdza nie-Stanne wrazenie, ze oko odwraca sie raz na zewnatrz, a raz i wewnatrz, w spazmie Moebiusa, przy czym on, niezmiennie, oglada na ten nieopisany ksztalt. Teraz jednak, kiedy jest tym okiem, zaczyna uswiadamiac obie, ze jeszcze ktos patrzy. Ktos bardzo interesuje sie obra-li Harwooda. Czuje, ze ten ktos rejestruje je wszystkie. Jak to mozliwe? Stary plastikowy budzik Gunsmith Cats wyrywa go ze stru-aienia. Znajduje budzik w ciemnosci i wylacza go. Zastanawia skad sie tutaj wzial ten budzik. Starzec? Czas zadzwonic do Rydella, do San Francisco. Delikatnie izi palcami po jednorazowych telefonach na polce, szukajac go, w ktorym pozostalo jeszcze dziesiec minut. 40. ZOLTA WSTAZKA Rei Toei potrafila stac sie bardzo mala.Dziesieciocentymetrowa, siedziala na poduszce Rydella, pod oszroniona plastikowa kopula jego pokoju w pensjonacie, a on czul sie jak dziecko. Kiedy byla mala, projekcja wydawala sie wyrazniejsza: obraz byl jasniejszy i sprawial, ze Rydellowi przypominaly sie wrozki ze starych kreskowek, tych robionych przez Disneya. Gdyby chciala, rownie dobrze moglaby miec skrzydelka, myslal, i latac, ciagnac za soba smuge zlotego pylu. Jednak ona tylko siedziala, jeszcze doskonalsza w tej dziesieciocentymetrowej postaci, i rozmawiala z nim. A kiedy zamknal oczy, nie zamierzajac zasypiac, tylko dajac im odpoczac, slyszal jej glos dochodzacy z projektora stojacego obok lozka. Opowiadala mu o Rezie, piosenkarzu, ktorego chciala poslubic, i dlaczego to sie jej nie udalo, lecz trudno mu bylo za nia nadazyc. Rydell zrozumial, ze Rez byl bardzo zainteresowany Rezem i niczym innym, a Rei Toei zaczela sie bardziej interesowac innymi ludzmi (albo, domyslal sie, innymi rzeczami, z jej punktu widzenia). Tylko ze wciaz gubil watek, naprawde przysypiajac, a jej glos byl taki piekny. Zanim wyciagnal sie na lozku, a ona pokazala mu, jak mala moze sie stac, umiescil druciane drzwiczki na swoim miejscu i zaslonil je przypietymi do nich zaslonkami z jakiegos wyblaklego szorstkiego materialu z nadrukowanym skomplikowanym wzorem zlozonym z ozdobnych kluczy i dziwnych kotow o dlugich szyjach (a przynajmniej uznal, ze to koty). Nie wiedzial, jak dlugo dzwonily okulary, i dopiero po kilku zwonkach znalazl w ciemnosciach kurtke. Poza nia mial na obie buty i wszystko, i wiedzial, ze spal glebokim snem. -Halo? - Wlaczyl okulary lewa reka. Prawa wyciagnal i dotknal sufitu. Plyta lekko ugiela sie, wiec nie powtorzyl eks- ymentu. -Gdzie jestes? - zapytal Laney. -W wynajetym pokoju - odpowiedzial Rydell. Majac na nosie okulary, niczego nie widzial. Obserwowal likle rozblyski swojego nerwu wzrokowego, kolory bez nazw. -Dostales przewody? -Taak - potwierdzil Rydell. Przypomnial sobie, jak szor- Jstko potraktowal tamtego dzieciaka i poczul sie glupio. Po- |nioslo go. W tlumie czasem dostawal ataku klaustrofobii. Ta- a-May Allenby powiedziala mu, ze to sie nazywa agorafobia li oznacza "strach przed rynkiem", ale on wcale nie dostawal [atakow na targowiskach. Tyle ze nie znosil tez kozich brodek. Dwa. - Skorzystales juz z nich? - Tylko z zasilania - odparl Rydell. - Nie wiem, do f czego podlaczyc ten drugi. - Ja tez nie wiem - rzekl Laney. - Ona tam jest? - Byla - powiedzial Rydell, rozgladajac sie w mroku za | bajkowa wrozka, ale zaraz przypomnial sobie, ze ma na nosie j okulary. Namacal reka wlacznik zwisajacy na koncu przewodu nad | jego glowa. Nacisnal. Zapalila sie piecdziesieciowatowa zarow-| ka. Zsunal okulary na koniec nosa i zerknal nad nimi. Zobaczyl, : ze projektor wciaz stoi i nadal jest podlaczony. - Ten termos wciaz tu jest. - Nie spuszczaj go z oka - rzekl Laney. - Przewodow tez. Nie wiem, co ona ma tam zrobic, ale wszystko kreci sie wokol niej. - Mianowicie co? - Cala zmiana. - Laney, ona powiedziala mi, ze twoim zdaniem nastapil koniec swiata. - Nastapi - poprawil go Laney. - Dlaczego jej tak powiedziales? Laney westchnal i to glebokie westchnienie przeszlo w kaszel, ktory staral sie stlumic. -Takiego, jaki znamy, w porzadku? - zdolal wykrztusic. -I to wszystko, co ja lub ktokolwiek inny moze ci na ten temat powiedziec. Nie chce, zebys o tym rozmyslal. Pracujesz dla mnie, pamietasz? A ty jestes szalony, pomyslal Rydell, ale mam w kieszeni twoja karte kredytowa. - W porzadku - odrzekl. - Co dalej? - Musisz pojsc na miejsce podwojnego zabojstwa, tego, ktore tej nocy zdarzylo sie na moscie. - Czego mam tam szukac? - Niczego - odparl Laney. - Masz tylko wygladac, jak bys czegos szukal. Udawac. Jakbys prowadzil sledztwo. Za dzwon, kiedy bedziesz gotowy. Podam ci wspolrzedne GPS tego miejsca. - Hej - zapytal Rydell. - A jezeli cos znajde? - To zadzwon do mnie. - Nie wylaczaj sie - rzekl Rydell. - Jak to mozliwe, ze nie masz z nia kontaktu, Laney? Powiedziala, ze zostaliscie rozdzieleni. - Ludzie, ktorzy sa jej... hmm... wlascicielami, chociaz to nieodpowiednie slowo, naprawde, chcieliby porozmawiac ze mna, poniewaz zniknela. Ludzie Lo/Rez tez. Dlatego na razie musze pozostac nieosiagalny, przynajmniej dla nich. Jednak ona nie probowala sie ze mna skontaktowac. Potrafi to zrobic, jesli zechce. Rozlaczyl sie. Rydell zdjal okulary, zostawil je zlozone na poduszce i prze-lazl na koniec lozka. -Hej! - odezwal sie do termosu. - Jestes tam? Nic. Zaczal sie zbierac. Rozpakowal worek, uzyl sprezynowca by zrobic w nim pare naciec, zdjal nylonowy pasek i przeciagnal go przez naciecia, tworzac szelke, ktora mogl sobie zarzucic fta ramie. -Hej - rzekl ponownie do termosu. - Jestes tam? Teraz IjZamierzam cie odlaczyc. Zawahal sie, ale zrobil to. Schowal termos do worka razem kablem zasilajacym i drugim przewodem oraz ochraniaczem Szczesliwego Smoka. Ten ostatni zabral dlatego, ze juz raz atowal mu tylek i moze przyniesie mu szczescie. Wlozyl ny-IJonowa kurtke, wsunal okulary przeciwsloneczne do kieszeni l po namysle ostroznie umiescil noz sprezynowy w prawej kie-pzeni spodni. Pozniej wyobrazil sobie, jak nie posiadajace bezpiecznika ostrze wyskakuje z rekojesci. Zachowujac jeszcze lwieksza ostroznosc, wyjal noz i schowal go do bocznej kieszeni Ikurtki. Bez trudu znalazl to miejsce, chociaz GPS telefonu Laneya |byl wyposazony jedynie w podstawowe funkcje. Laney zlokalizowal je (Rydell nie mial pojecia jak), ale nie dysponowal |planem mostu, wiec jakos namierzyl okulary Berry'ego i kazal fmu wrocic w kierunku San Francisco dolnym poziomem. Idz, l idz, cieplej. Dobra, skrec w prawo. W rezultacie Rydell stanal przed scianka z dykty, oblepiona Itookrymi od deszczu ulotkami w jakims europejskim jezyku, Iktorego nie znal, zapowiadajacymi koncert niejakiego Ottomana f Badchaira. Opisal ja Laneyowi. -To nie to miejsce - powiedzial Laney. - Ale jestes |'bardzo blisko. Obok znajdowal sie sklep i Rydel usilowal sobie wyobrazic, |co w nim sprzedawano, kiedy byl czynny, a dalej byla luka. ezaly tam rolki plastiku. Belki. Ktos stawia nastepny sklep, amyslal. Jesli to jest miejsce zbrodni, powinno byc odgrodzone polta tasma z napisem SFPD, ale zaraz przypomnial sobie, ze policja wcale tak chetnie tutaj nie przyjezdza i zastanawial sie, co tez zrobila, kiedy musiala zabrac stad ciala. Miasto nie byloby zbyt zadowolone, gdyby zrzucono je do wody, choc oczywiscie nikt nie bylby w stanie dowiesc, ze jakies ciala spadly z mostu. Mimo to brak zoltej tasmy niepokoil go. Pewnie uwazal, ze byla oznaka szacunku wobec smierci. Wszedl tam, omijajac rolki plastiku, przechodzac przez niska sterte dykty, i w ostrym swietle wygrzebanych ze smietnisk lamp sodowych, zawieszonych nad chodnikiem, dostrzegl dwie biale plamy szronu, natrysniete aerozolem na dwa ciemniejsze slady. Wiedzial, co to jest. Kil'Z, preparat uzywany jesli doszlo do wycieku plynow ustrojowych, na wypadek gdyby ich posiadacz byl seropozytywny. Rydell orientowal sie, jak wygladu krew spryskana Kil'Z. Wlasnie tak. Nic ciekawego jak na miejsce zbrodni. Stal tam, patrzac na plamy krwi i zastanawiajac sie, czego wlasciwie oczekiwal Laney, kiedy kazal mu udawac, ze prowadzi sledztwo. Postawil worek z projektorem Rei Toei na rolkach plastiku. Kil'Z byl wodoodporny, wiec deszcz nie zmyl go. Rydell jednak juz wczesniej wiedzial, ze ofiary, kimkolwiek byly, zginely poprzedniej nocy. Czul sie jak idiota. Kiedys naprawde chcial byc policjantem, marzyl o tym, ze przechodzi za zolta tasme i oglada miejsce zbrodni. I jest w stanie cos zrobic. A teraz byl tutaj. Wyjal okulary i zadzwonil do Laneya. Jednak Laney, pewnie odpoczywajacy w jakims dobrym hotelu w Tokio, nie zglaszal sie. -Nic, zasrany Sherlocku - powiedzial do siebie Rydell, sluchajac dzwoniacego w Tokio telefonu. 41. TRANSAM - Nazywa sie Rydell - mowi Harwood. - Analiza obra-5w natychmiast to ujawnila. Przez krotki czas byl powiazany ; "Gliniarzem w opalach". - Z kim? Noz, z pochwa i szelkami, byl bezpiecznie ukryty w szafce 1'sciennej glownego wylacznika windy, mniej wiecej dwiescie |trzydziesci metrow nizej. - "Gliniarzem w opalach" - powtarza Harwood. - Skar- jfbem kultury masowej. Nie ogladasz telewizji? - Nie. Spoglada na wschod z czterdziestego osmego i ostatniego pietra najwyzszego budynku w miescie, ku cieniowi zrujnowanej Embarcadero, slabej poswiacie mostu, zlowrogiej ciemnosci Treasure Island. Podchodzac do okna, dotyka paska. Wstazka, zaszyta miedzy dwiema warstwami czarnej cielecej skory wykonana jest z bardzo szczegolnego i kosztownego materialu. W pewnych warunkach przestaje zachowywac sie jak luzno utkana, cienka tasiemka, ktora dziecko mogloby przypadkowo rozerwac na strzepy, a zamienia sie w polmetrowa, ostra jak brzytwa garote. W tym stanie jej zimny stalowy polysk przypomina mu swiezo naostrzony tasak. -Masz poczucie humoru - mowi za jego plecami Har wood. - Wiem o tym. Lecz on nachyla sie do okna i spoglada w dol. Dostrzega zdeformowany perspektywa obraz tego obelisku, tej tak zwanej piramidy, z widoczna w polowie sciany ciemna narosla japonskiego materialu, maskujacego zniszczenia wywolane trzesieniem ziemi. To nowy preparat zastepujacy wczesniej uzywane plyty poliweglanowe, a zarazem budzacy wscieklosc architektow i estetow. Mezczyzna przez krotka chwile uwaznie obserwuje, jak refleksy swiatel pobliskich budynkow lekko migocza, gdy szklista powierzchnia laty napreza sie w podmuchach wiatru, ktorego on nie czuje. Wiazanie zyje wlasnym zyciem. Odwraca sie twarza do Harwooda, ktory siedzi za szerokim biurkiem z jakiegos matowego drewna. Na biurku widnieje gaszcz architektonicznych modeli i sterty dokumentow wytyczajace bieg wyimaginowanych rzek - topografia, w ktorej mozna by wyczytac zmiany zachodzace w swiecie za oknem, gdyby ktos znal ich sens i bardzo chcial poznac wynik. Oczy Harwooda sa najbardziej obecna czescia jego ciala, reszta sprawia wrazenie istniejacych gdzies indziej, w jakims innym i nieokreslonym wymiarze. Ten wysoki mezczyzna zdaje sie zajmowac stosunkowo niewielka przestrzen i utrzymywac lacznosc z oddali, poprzez celowo zawezone kanaly. Jest szczuply, odznacza sie ta wieczna mlodoscia starzejacych sie bogaczy, ma pociagla twarz bez sladu zmarszczek. Jego oczy, powiekszone szklami archaicznych okularow, rzadko sa nieruchome. -Dlaczego udajesz, ze nie interesuje cie ten byly policjant, wizytujacy miejsce twoich niedawnych dzialan? Na przegubie w blasku lamp lsni zloto i tytan jakiegos wielofunkcyjnego gadzetu o skomplikowanej tarczy. -Nie udaje. - Na wielkim plaskim ekranie umieszczo nym po lewej stronie biurka cztery kamery ukazuja obrazy wy sokiego, mocno zbudowanego mezczyzny, ktory stoi ze spu szczona glowa, jakby pograzony w ponurych rozmyslaniach. Kamery sa pewnie niewiele wieksze od karaluchow, lecz po mimo kiepskiego oswietlenia obraz z kazdej z nich ma wspa niala rozdzielczosc. - Kto zainstalowal tam te kamery? - Moja blyskotliwa mlodziez. - Po co? - Wlasnie na taka ewentualnosc: ze ktos moze przyjsc tam, idzie tych dwoch spotkal w pelni zasluzony koniec, i zacznie Jie. zastanawiac. Spojrz na niego. On mysli. - Wyglada na przygnebionego. - Usiluje sobie wyobrazic, jak wygladasz. - To ty usilujesz mi to wmowic. -Fakt, ze odnalazl to miejsce, najlepiej dowodzi jego umie- etnosci i zamiarow. On wie, ze ci dwaj umarli tutaj. Wsrod rozmaitych modeli na biurku Harwooda wyroznia isie jeden, blyszczacy czerwienia i biela, z dzialajacymi minia-fturowymi wideoekranami na kolumnie z logo firmy. Malenkie l postacie poruszaja sie i zmieniaja na cieklych krysztalach. -Jestes wlascicielem firmy, ktora to wybudowala? - pyta 1 mezczyzna, wskazujac palcem model. Oczy Harwooda patrzace gdzies z oddali, zza szkiel okularow, wyrazaja zdziwienie. Potem zaciekawienie. - Nie. Doradzamy im. Jestesmy firma specjalizujaca sie w obsludze informatycznej. Zdaje sie, ze radzilismy im agre sywne uderzenie. Radzilismy tez miastu. - To koszmar. - Tak - zgadza sie Harwood. - Koszmar estetyczny. S Niepokoilo to rowniez wladze miasta. Jednak nasze badania l wykazaly, ze takie usytuowanie bedzie stymulujace dla rozwoju l pieszej turystyki, a to kluczowy aspekt normalizacji. - Normalizacji? " - Od dluzszego czasu trwaja dzialania zmierzajace do akty-I wizacji spolecznosci mostu. Jednak to drazliwy temat. Kwestia odpowiedniego wizerunku, a to, oczywiscie, nasza specjalnosc. - Harwood usmiecha sie. - W wielu duzych miastach istnieja takie autonomiczne strefy i sposob, w jaki wladze sobie z nimi radza, moze dramatycznie wplynac na obraz miasta. Jednym l z pierwszych byla Kopenhaga, ktora doskonale rozwiazala ten H problem. Natomiast Atlanta jest klasycznym przykladem tego, czego nie nalezy robic. - Harwood zamrugal. - Wlasnie to robimy teraz, zamiast tworzyc bohemy. - Tworzyc co? - Bohemy? Alternatywne subkultury. Byly kluczowym aspektem industrialnej cywilizacji dwoch poprzednich wiekow. Byly jej snem. Rodzajem podswiadomej RD, badajacej al ternatywne strategie spoleczne. Kazda miala swoj styl ubierania sie, charakterystyczne formy artystycznego wyrazu, ulubiona uzywke lub uzywki oraz zespol zachowan seksualnych odbie gajacych od powszechnie przyjetych. I bardzo czesto grupy owe miewaly swoje terytoria, z ktorymi je laczono. Jednak wymarly. - Wymarly? - Probowalismy zbierac owoce, zanim dojrzaly. Gwaltow ny rozwoj marketingu i mechanizmow modyfikacji sprawil, ze zaczelismy pomijac pewien kluczowy okres wzrostu. Auten tyczne subkultury potrzebuja zastoju i czasu, a teraz nie ma juz zastoju. Znikl wraz z koncem dawnej geografii. Strefy auto nomiczne rzeczywiscie stanowia niejakie zabezpieczenie przed monokultura, lecz jednoczesnie wydaja sie niezdolne do jakich kolwiek modyfikacji. Nie wiemy, dlaczego. Male obrazy zmieniaja sie, migocza. -Nie powinni tu tego stawiac. Oczy Harwooda blyskaja z oddali. -Nie sadze, zebys kiedykolwiek wczesniej wyrazal row nie zdecydowana opinie. Milczenie. - Bedziesz mial okazje zobaczyc to ponownie. Chce, zebys sie dowiedzial, co tam robi nasz zamyslony przyjaciel. - Czy to ma zwiazek z tym, o czym wspomniales podczas naszej poprzedniej rozmowy, ze niebawem cos sie wydarzy? - Tak. - Co takiego? Harwood spoglada na niego z oddali, zza szkiel okularow. - Czy wierzysz w sily historii? - Wierze w to, co prowadzi do danej chwili. -Ja tez chyba zaczynam w to wierzyc. Wierze, ze zbli-my sie do donioslej chwili, ktora przyciaga nas do siebie |wa niezwykloscia. To moment, w ktorym zmieni sie wszystko I nic. Szukam rozwiazania, ktore pozwoli mi zachowac zdolnosc Istnienia. Szukam rozwiazania, w ktorym firma Harwood Le-/ine nie bedzie piecioma pustymi sylabami. Jesli swiat ma sie powtornie narodzic, chce odrodzic sie razem z nim jako ktos podobny do tego, kim jestem teraz. Bezimienny mezczyzna mysli o liczbie i rodzajach celownikow, w jakich wlasnie jest widoczna jego postac, o zdalnie sterowanej broni ukrytej w scianach. Mimo to jest pewien, ze 'zdolalby zabic Harwooda, gdyby musial, chociaz wie niemal na pewno, ze w ulamku sekundy przyplacilby to zyciem. - Mam wrazenie, ze od naszego ostatniego spotkania sy- |tuacja nieco sie skomplikowala. - Skomplikowala - powtarza Harwood i usmiecha sie. 42. CZERWONE WIDMO CZASU EUROPEJSKIEGO Fontaine podgrzewa sobie na palniku kubek miso. Zawsze pije to przed snem - kojaco slonawy plyn z kawalkami wodorostow na dnie. Mysli o dziewczynie Skinnera, ktora znowu zobaczyl. Zazwyczaj ci, ktorzy opuszczaja most, juz nigdy tu nie wracaja. Zniknela stad w dziwnych okolicznosciach, ale Fontaine nie pamieta szczegolow. Stary bardzo to przezyl, lecz i tak juz niewiele mu zostalo. Slychac postukiwanie klawiatury; chlopiec w goglach wciaz niestrudzenie tropi zegarki. Fontaine nalewa miso do kubka, starajac sie nie ochlapac uszka; rozkoszuje sie aromatycznym zapachem. Zmeczony, zastanawia sie, gdzie chlopiec bedzie spal i czy w ogole bedzie spal. Moze przesiedzi cala noc, poszukujac zegarkow. Fontaine kreci glowa. Stukanie cichnie. Trzymajac kubek z zupa, odwraca sie, by zobaczyc, co przerwalo nie konczace sie lowy. Na ekranie lezacego na kolanach chlopca notebooka ukazuje obraz wysluzonego rolexa "Yictory", taniego wojennego modelu przeznaczonego na rynek kanadyjski, wartego niezla sumke, ale nie w takim stanie. Stalowa koperta jest powyginana, a tarcza czesciowo wyblakla. Czarne arabskie cyfry od jedynki do dwunastki sa czytelne, lecz wewnetrzny czerwony krag europejskiego, dwudziestoczterogodzinnego formatu prawie znikl. Fontaine saczy miso, spogladajac w dol i zastanawiajac sie, tez tak zafascynowalo chlopca w tym czerwonym widmie Zasu europejskiego. Nagle glowa chlopca opada pod ciezarem gogli i Fontaine yszy jego chrapanie. 43. LIBIA I PACO Laney znajduje sie na wyspie w tym przeplywajacym cala szerokoscia jego umyslu strumieniu, po ktorym nieustannie podrozuje.To miejsce nie jest konstrukcja, prawdziwym srodowiskiem, lecz raczej skupiskiem, zgestnieniem informacji tkwiacych w substratach najstarszych kodow. To cos w rodzaju prowizorycznej tratwy, przypadkowych kawalkow polaczonych ze soba, zakotwiczonych i nieruchomych. Wie, iz to nie jest przypadek, ze umieszczono go tutaj z jakiegos powodu. Wkrotce poznaje ten powod. Libia i Paco chca z nim porozmawiac. Sa wspolpracownikami Koguta, mlodszymi obywatelami Warownego Miasta, obecnymi tutaj w postaci kuli rteci o zerowej grawitacji i czarnego, trojnogiego kota. Kula rteci (Libia) ma cudowny dziewczecy glos, a kot o trzech nogach, ktoremu brakuje rowniez jednego oka i ucha (Paco), warczy starannie modulowanym glosem, ktory Laney pamieta z jakiejs meksykanskiej kreskowki. Ci dwoje niemal na pewno pochodza z Me-xico City, jesli uciec sie do kryteriow geograficznych. Bardzo prawdopodobne, ze naleza do grupki mlodych, ktorzy zaciekle optuja za ponownym zalaniem osuszonych jezior i radykalna przebudowa miasta, czym z jakiegos powodu obsesyjnie interesowala sie Rei Toei podczas ostatnich miesiecy jej pobytu w Tokio. Byla wyraznie zafascynowana wielkimi zbiorowiskami ludzkimi, a Laney byl jej przewodnikiem w swiecie dzi- acznych broszur reklamowych, ktore z niewiadomego powodu vaza sie za plany miejskiej zabudowy. Tak wiec czeka tam, w gaszczu tych starych jak swiat ko-5w, w miejscu pozbawionym wszelkiego ksztaltu czy tresci, liedaleko Libii i Paco, i slyszy ich. -Kogut mowil nam, ze wydaje ci sie, iz ktos cie obser-uje, gdy ty obserwujesz Cody'ego Harwooda - odzywa sie lula rteci, pulsujac przy tym, a w jej powierzchni odbija sie pbraz pojazdow jadacych jakas ruchliwa ulica. -To moze byc efekt uboczny - kontruje Laney, zasta- awiajac sie, czy powinien byl poruszac ten temat z Kogutem, ktorego paranoiczna ostroznosc jest legendarna. - Wywolany zez 5-SB. -Nie wydaje nam sie - odpowiada kot, oparty brudnym dnookim lebkiem o stos zgromadzonych danych. Ziewa, uka- ujac szarawo-biale dziasla barwy gotowanej wieprzowiny oraz ien pomaranczowy kiel. Jego jedyne oko jest zolte, pelne nienawisci i nieruchome. - Stwierdzilismy, ze faktycznie je-fctes obserwowany podczas prowadzenia tych obserwacji. - Jednak nie teraz - mowi Libia. - Poniewaz skonstruowalismy zaslone - wyjasnia kot. - Czy wiecie, kto to? - pyta Laney. - Harwood - mowi Libia i kula leciutko drzy. - Harwood? Harwood obserwuje mnie, kiedy ja obserwuje jego? - Harwood - mruczy kot - zazywal 5-SB. Trzy lata po tym, jak wypuszczono cie z sierocinca w Gainesville. Laney nagle i z przerazeniem uswiadamia sobie swoje po-[lozenie, stan swego ciala. Odmawiajace posluszenstwa pluca f w kartonowym pudle, w betonowych trzewiach stacji Shinjuku. A wiec to Harwood. Harwood, ktorego czasem bral za wszech-IJobecnego Boga. Harwood, ktory jest... Taki jak on. Harwood, ktory - jak zdaje sobie teraz sprawe Laney - widzi punkty wezlowe. Widzi ksztalty, z ktorych wylania sie historia. Wlasnie dlatego znajduje sie na wierzcholku kazdego kolejnego piku. Laney jeszcze nie potrafi w pelni ogarnac znaczenia tego faktu. To oczywiste, ze Harwood tam jest... Poniewaz to Harwood, w pewnym sensie, wywoluje te zmiany. - Skad wiecie? - Laney slyszy swoj glos i sila woli pod trzymuje rozpadajaca sie powloke swego ciala. - Jestescie tego pewni? - Znalezlismy dojscie - stwierdza melodyjnie Libia. - Kogut kazal nam to zrobic i udalo nam sie. - Czy on wie? - pyta Laney. - Czy Harwood o tym wie'? - Nie wydaje nam sie, zeby to zauwazyl - mruczy kot z purpurowo-brazowymi strupami w miejscu ucha. - Spojrz na to - mowi Libia, nie starajac sie ukryc dumy. Pokryta skomplikowanym wzorem powierzchnia kuli wygladza sie i faluje - i nagle Laney spoglada w szare oczy mlodego i bardzo powaznego czlowieka. - Chcesz, zebysmy go zabili - mowi mlodzieniec. - Czy tez moze zle cie zrozumialem? - Dobrze zrozumiales - odpowiada Harwood znajomym, charakterystycznym, choc nieco znuzonym glosem. - Wiesz, ze uwazam to za bardzo dobry pomysl - mowi mlodzieniec - ale mozna by uzyskac wieksza pewnosc, gdybys dal nam wiecej czasu na przygotowania. Jesli to mozliwe, sam chcialbym wybrac miejsce i czas. - To niemozliwe - sprzeciwia sie Harwood. - Zrobcie to jak najpredzej. - Oczywiscie, nie musisz podawac mi powodu - stwierdza mlody czlowiek. - Lecz chyba rozumiesz, ze jestem ciekaw. Proponowalismy takie rozwiazanie od kiedy nas zatrudniles. - Teraz nadszedl czas - mowi Harwood. - To odpo wiednia chwila. Wiatr tarmosi czarny szalik mlodzienca. Szal lopocze na wietrze, zaklocajac obraz. f l.- A co z tym drugim, gliniarzem do wynajecia? !'.-- Zabijcie go, gdyby wygladalo na to, ze zdola sie wy- nac. W przeciwnym razie byloby dobrze go przesluchac. tez w tym siedzi, tylko nie mam pojecia, jaka odgrywa . Libia znow zmienia sie w wirujaca kule. Laney zamyka oczy i po omacku szuka niebieskiego syropu zeciwkaszlowego. Czuje na sobie pelne nienawisci, zolte oko i wyobraza sobie, ze to oko Harwooda. Harwood wie. Harwood zazywal 5-SB. Harwood jest taki jak on. Tylko ze Harwood ma wlasne cele i wlasnie stad bierze to wszystko. Laney odkreca zakretke. Pije niebieski syrop. Teraz musi lomyslec. 44. JUZ MYSLALAS... Chyba na dobre przestalo padac, doszla do wniosku Che-vette, rozprostowujac ramiona okryte ciezka kurtka Skinnera.Dziewczyna siedziala na lawce, za sterta pustych kurzych klatek, i wiedziala, ze powinna stad pojsc, ale nie mogla. Myslala o smierci Skinnera i o tym, co powiedzial jej Fontaine. Kiedy wygodnie wyciagnela sie na lawce, rekojesc noza w wewnetrznej kieszeni kurtki lekko wbila sie jej w lewy obojczyk. Chevette usiadla prosto, opierajac sie plecami o scianke z dykty, i sprobowala zebrac mysli. Powinna znalezc Tesse i wrocic do furgonetki - i powinna zrobic to, nie wpadajac na Carsona - jesli tylko zdola. Doszla do wniosku, ze byc moze wcale nie zauwazyl, jak wybiegala z lokalu, mimo ze miala dziwna pewnosc, iz wlasnie jej szukal. Jesli jednak nie zauwazyl, jak uciekla, i nie znalazl jej tam pozniej, ten bar byl teraz ostatnim miejscem, gdzie moglaby go spotkac. Nawet jesli zobaczyl dziewczyne, nie podejrzewalby, ze ona tam wroci. Na pewno poszedlby gdzie indziej. Bylo tez mozliwe, ze Tessa, ktorej smakowalo piwo, wciaz tam siedzi, gdyz z pewnoscia nie spieszylo jej sie do noclegu w furgonetce. Tessa pewnie uwazala, ze bar jest bardzo zintegrowany, wiec moze Chevette, zachowujac ostroznosc, zdola wslizgnac sie do srodka, wyciagnac ja z knajpy i wrocic do furgonetki. Malo prawdopodobne, by Carson przyszedl weszyc u stop Folsom, a gdyby to zrobil, prawdopodobnie natknalby sie na ludzi, ktorzy zjedliby go na sniadanie. Lepiej nie siedziec tutaj, tak blisko klatek dla kur, poniewaz 3Zna zlapac wszy. Na sama mysl o tym zaczela ja swedziec |owa. Chevette wstala, przeciagnela sie, wyczula slaby zapach zych odchodow i ruszyla po gornym poziomie ku miastu, fcujnie wypatrujac Carsona. Bylo tu niewielu przechodniow i zadnych turystow. Prze-Iloszyl ich deszcz, przypomniala sobie. Znow doznala wraze-|ia, ze kocha to miejsce, ale juz nie jest jego czescia. To uczucie Stwilo w niej jak zadra, niewielka, lecz ostra i bolesna. Wes-|Shnela, wspominajac mgliste poranki, kiedy schodzila z prze-ila, niosac na ramieniu rower, po czym jechala na nim do Allied, astanawiajac sie, czy Bunny bedzie mial dla niej dobre zle-enie, rundke po miescie, czy tez wpusci ja w kanal, jakim yl adres poza centrum miasta. Czasem lubila takie zlecenia, sniewaz odwiedzala te czesci miasta, w ktorych nigdy przed-Bm nie byla. A czasem miala czysto, jak nazywali brak zlecen, [to takze bywalo mile, bo mozna bylo pojsc do Alcoholocaustu llbo innego baru dla poslancow i pic kawe z ekspresu, dopoki Junny nie zadzwonil na pager. Praca dla Allied byla naprawde Iliezla. Nigdy by sie jej nie przejadla i nie znudzila, a gliniarze Bie byli tacy skorzy do wypisywania mandatow dziewczynie, viec czasem puszczali plazem jazde po chodnikach i inne wy-:zenia. Teraz jednak nie wyobrazala sobie, by mogla do Itego wrocic, i to znow wprawilo ja w ponury nastroj, bo nie puedziala, co innego moglaby robic. Na pewno nie zamierzala byc gwiazda nowego serialu dokumentalnego Tessy. Przypomniala sobie chuda techniczke imieniem Tara-May, '.tora ekipa z "Gliniarza w opalach" przyslala, by zrobila zdjecia Ibiednemu Rydellowi. Jego jedynym marzeniem bylo wystapic |w odcinku tego programu. Nie, poprawila sie w myslach, to tnieprawda. Jedynym marzeniem Rydella bylo zostac policjan-||em, ktorym zreszta kiedys byl w Tennessee. Jednak nie wyszlo ftnu, tak samo jak ten jeden odcinek, nie mowiac o miniserialu. Podejrzewala, ze stalo sie tak glownie dlatego, iz nakrecony |przez Tare-May material przekonal ludzi od "Gliniarza w opa-ch", ze Rydell bedzie zbyt otyly na ekranie. Wprawdzie nie mial ani grama tluszczu, byl muskularny i dlugonogi, ale na zdjeciach wygladal inaczej. To doprowadzalo go do szalu, to i gadanina Tary-May, ze Chevette powinna brac lekcje aktorstwa i wymowy, uczyc sie sztuk walki i przestac zazywac narkotyki. Kiedy Chevette wyraznie oswiadczyla, ze nigdy nie brala narkotykow, Tara-May odparla, ze to utrudni sprawe, jesli nie bedzie musiala od niczego sie odzwyczajac, ale w kazdym wypadku mozna znalezc odpowiednia grupe terapeutyczna, i to chyba najlepszy sposob, zeby spotkac ludzi, ktorzy pomoga ci w karierze. Jednak Chevette nie chciala robic kariery, przynajmniej nie taka, o jakiej myslala Tara-May, ktora po prostu nie mogla tego zrozumiec. W Hollywood bylo mnostwo ludzi takich jak ona, moze nawet tylko tacy: kazdy robil cos "naprawde". Taksowkarze byli pisarzami, barmani aktorami. Doreczala kiedys wiadomosc dziewczynie, ktora "naprawde" byla dublerka jakiejs aktorki. Chevette nigdy nie slyszala o tej aktorce, a i dublerki wcale nie wzywano na plan, tylko zawiadamiano ja, ze w razie czego odpowiednie osoby maja jej numer telefonu. Wszyscy mieli numery telefonow wszystkich, lecz Chevette uwazala, ze byl to rodzaj gry, z ktorej nic nie wynikalo. Lecz nikogo nie interesowala prawda i nie chcial o tym rozmawiac, jesli przedtem nie kupilo sie jego gadania o tym, co robi "naprawde". Teraz, kiedy o tym rozmyslala, doszla do wniosku, ze po czesci wlasnie to rozdzielilo ja z Rydellem, gdyz on zawsze kupowal historyjke, ktora ktos mu podsuwal. A potem sam opowiadal, ze "naprawde" zamierza wystapic w odcinku "Gliniarza w opalach" i prawdopodobnie mu sie to uda, poniewaz ludzie od tego programu placa za niego czynsz. I nikt nie chcial o tym sluchac, bo to bylo troche zbyt realne, tylko Rydell tego nic rozumial. A wtedy meczono go o telefony, nazwiska, kontakty i zaczynano podrzucac mu dyskietki lub zyciorysy, w nadziei, ze jest na tyle glupi, by probowac pokazac je producentom. A on byl na tyle glupi, albo dobroduszny, co wcale nie poprawilo jego stosunkow z ludzmi od "Gliniarza w opalach". I w ten sposob zwiazala sie z Carsonem. Rydell siedzial i ciemku na kanapie ich apartamentu, ogladajac jeden odcinek K,Gliniarza w opalach" po drugim, a ona po prostu nie mogla jpego zniesc. Bylo fajnie, kiedy robili cos razem, ale samo bycie i soba jakos im nie wychodzilo i Rydell wyraznie posmutnial, gdy okazalo sie, ze program o nim raczej spali na panewce... Zobaczyla bar i niewielka gromade ludzi przy drzwiach, zza |ktorych saczyla sie muzyka. Dzwieki ucichly, gdy podeszla blizej. Lokal byl zapchany. Przeslizgnela sie bokiem miedzy dwo-Ijna Meksykanami wygladajacymi na kierowcow ciezarowek, |z tymi podobnymi do stalowych dlut koncowkami na czubkach czarnych kowbojskich butow. W srodku, nad glowami stloczo-Ipych ludzi, zobaczyla Creedmore'a z mikrofonem w dloni, usmie-faiajacego sie do gosci. Byl to usmiech plasu, tysiac watow llniedobrej elektrycznosci; zauwazyla u niego poczatki tego, co Iplas robi z dziaslami. Ludzie klaskali i wolali o bis, a Creedmore, z twarza sply-Iwajaca potem, najwyrazniej zamierzal spelnic ich zadanie. -Dziekuje, bardzo dziekuje - uslyszala jego wzmocnio-\ ny glos. - Nastepna piosenke, jaka uslyszycie, napisalem sam wkrotce ukaze sie na naszym pierwszym singlu, Buella Creed-tmore'a i jego Groznych Towarzyszy, a nosi tytul "Juz myslalas, |ie masz to w garsci..." A przynajmniej tak zrozumiala, lecz wtedy zespol zaczal Igrac, glosno, gitarzysta wydobyl stalowa kaskade dzwiekow z wielkiej, czerwonej, starej elektrycznej gitary, zagluszajac reszte slow. Chociaz Chevette musiala przyznac, ze brzmialo to jak cos, co moglby spiewac Creedmore. W tym tloku trudno byloby jej dostrzec Carsona, ale z dru-|giej strony on tez pewnie by jej nie zauwazyl. Zaczela przeciskac sie przez tlum, szukajac Tessy. 45. ZASKAKUJACY RUCH W akademii policyjnej Rydell przeszedl kurs prowadzenia obserwacji i najbardziej spodobaly mu sie zajecia w terenie. Nigdy nie sledzono nikogo samotnie, lecz z co najmniej jednym partnerem, a najlepiej z kilkoma. Uczono go, jak sie z nimi wymieniac, a potem niepostrzezenie wyprzedzac obiekt i byc gotowym w kazdej chwili znowu zmienic kolege. W ten sposob zaden ze sledzacych nie szedl zbyt dlugo za obiektem. Sledzenie bylo prawdziwa sztuka, a kiedy sie ja opanowalo, troche przypominala taniec.Nie mial okazji wykorzystac tych umiejetnosci w praktyce podczas swej bardzo krotkiej kariery policjanta ani pozniej, gdy pracowal dla IntenSecure, a mimo to czul, ze jest w tym dobry, i dlatego latwo mogl sobie wyobrazic, jak to jest byc sledzonym, szczegolnie jesli sledzacymi sa ludzie, ktorzy znaja sie na rzeczy. I wlasnie tak sie teraz czul, gdy zarzucil na ramie worek z projektorem Rei Toei, szykujac sie do opuszczenia tego niczym nie wyrozniajacego sie miejsca zbrodni. Jesli Laney wyslal go tutaj, by zwrocil czyjas uwage, to coz... postal chwile. Moze jednak, pomyslal, wlasnie slowa Laneya, ze jego obecnosc na pewno zostanie zauwazona, wywolaly wrazenie, ze juz jest sledzony. A moze to nerwy, chociaz wcale nie byl zdenerwowany, jedynie zmeczony. Przez cala noc jechal wzdluz wybrzeza z Creed-more'em, a przez caly dzien odpoczal tylko chwile, kiedy zasnal, sluchajac Rei Toei. Mial ochote pomaszerowac do swojego feokoju, sprawdzic projektor, by zobaczyc, czy dziewczyna wro-tcila, a potem polozyc sie spac. Uczucie, ze jest sledzony, jednak nie mijalo, i wlosy lekko Izjezyly mu sie na karku. Odwrocil sie i rozejrzal wokol, ale --- nie dostrzegl nikogo, tylko puste miejsce, gdzie zaschnieta krew | spryskano Kil'Z. Jakis facet szedl w kierunku Oakland i pokoju Rydella. Mlody mezczyzna o ciemnych, ostrzyzonych po wojskowe-| mu wlosach, w czarnym plaszczu i szaliku zaslaniajacym pol twarzy. Zdawal sie nie dostrzegac Rydella, jedynie szedl, z re-I karni w kieszeniach. Rydell ruszyl za nim w odleglosci mniej l wiecej pieciu metrow. Probowal sobie wyobrazic, jak to miejsce wygladalo przed-| tem, kiedy bylo zwyczajnym mostem. Miliony samochodow przejechaly po nawierzchni, po ktorej szedl. Wtedy most byl f otwarty: tylko przesla, balustrada i szosa. Dzis zmienil sie w tunel o sklepieniu z plataniny blachy, desek, plastiku i wszystkiego, co ludzie zdolali znalezc i w miare solidnie przymocowac. Jakims cudem cala ta konstrukcja trzymala sie mimo silnych wiatrow. Kiedys byl na bagnach Luizjany i te budy troche przypominaly mu to, co tam widzial: zwisajace wszedzie sznury, rury, przewody i rozmaite przedmioty o nieodgadnionym przeznaczeniu byly troche podobne do mchu porastajacego drzewa, ktory zmiekczal ich kontury. Wszedzie zalegal polmrok jak w podwodnym swiecie, rozjasniany posciaganymi skad sie dalo lampami sodowymi, porozwieszanymi mniej wiecej co szesc metrow, swiecacymi lub nie. Rydell obszedl kaluze, ktora powstala w miejscu, gdzie jakis handlarz wysypal kilka kilogramow brudnego, pokruszonego lodu. Zobaczyl, ze idacy przed nim facet w czarnym szaliku skreca do kawiarni, jednego z tych lokalikow, jakich bylo tu pelno, zapewne mieszczacego dwa stoliczki l barek, przy ktorym mogli, ly usiasc jeszcze trzy lub cztery osoby. Minal sie z wychodzacym stamtad roslym blondynem wygladajacym na cieza- rowca, ktory nawiazal przelotny kontakt wzrokowy z Rydellem, wystarczajacy, by sie zdradzic. Sledzili go: teraz sie zmienili. Ciezarowiec ruszyl w kierunku pensjonatu Rydella, Treasu-re Island i Oakland. Kark mial tak szeroki jak udo Rydella. Mijajac kawiarenke, Rydell zajrzal do srodka i spostrzegl, ze facet w szaliku zamawia kawe. Wszystko jasne. Rydell nie odwracal sie, bo gdyby to uczynil, tamci zorientowaliby sie, ze ich zauwazyl. Na pewno. Tak samo jak on zorientowal sie w momencie, gdy ciezarowiec popelnil blad i zerknal na niego. Pasek, na ktorym wisial worek, wrzynal mu sie w ramie przez nylonowa kurtke i Rydell rozmyslal o Laneyu, Klausie i Kogucie, o tym, jak oni wszyscy najwyrazniej uwazali, ze projektor jest naprawde wazny lub cenny. Czy wlasnie z tego powodu go sledzono, czy tez w zwiazku z owym tajemniczym czlowiekiem Laneya, czlowiekiem, ktorego nie bylo? Nie przychodzil mu na mysl zaden wrog, ktory moglby zywic jakas zadawniona uraze, chociaz nie byl tego do konca pewny. Nie sadzil rowniez, zeby ci faceci byli zwyklymi rabusiami, poniewaz najwyrazniej dobrze znali sie na robocie. Siegnal do kieszeni kurtki i namacal noz. Byl tam i Rydell cieszyl sie, ze go ma, choc troche niepokoila go mysl, ze musialby rzeczywiscie kogos nim skaleczyc. Problem z nozem polega na tym, ze ludzie zamierzajacy uzyc go w walce nie orientuja sie za bardzo, jaka to nieprzyjemna bron. To nie jest tak jak w kinie: zraniona ofiara krwawi jak zarzynana swinia. W Szczesliwym Smoku na Sunset mial do czynienia z kilkoma ranami od nozy. Ryzykowna sprawa, poniewaz nigdy nie wiadomo, czy ofiara nie jest seropozytywna. On i Durius nosili gogle, ktore powinny zapobiec dostaniu sie cudzej krwi do oczu, ale zwykle wszystko dzialo sie blyskawicznie i przypominali sobie o nich dopiero poniewczasie. Jednak najwazniejsza kwestia zwiazana z nozami, nawet tymi, ktore przecinaja wzmocniona stala opone jak dojrzaly banan, jest fakt ze sa absolutnie nieprzydatne podczas strzelaniny. Ktos zawiesil nad straganem stare lustro, niegdys bedace vtescia zabezpieczenia przeciwkradziezowego jakiegos sklepu, i zblizajac sie tam, Rydell usilowal dostrzec, czy ktos za nim nie idzie, lecz na moscie panowal jeszcze spory ruch, wiec ;zdolal jedynie zauwazyc kilka poruszajacych sie osob. Najbardziej niepokoilo go to, ze postepowal dokladnie tak, jak tamci sie spodziewali: wracal do miejsca, gdzie zamierzal i spedzic noc (zakladajac, ze jeszcze nie wiedzieli, gdzie wynajal l pokoj). Co bedzie, kiedy tam dotrze? Kiedy wejdzie do swojego pokoju, znajdzie sie w pulapce, z ktorej jedyna droga ucieczki bedzie drabina. Moze moglby isc dalej, ale nie sadzil, zeby to mu cos dalo. -Doszedl do wniosku, ze powinien zrobic cos, czego sle-i dzacy sie nie spodziewaja. Zaskoczyc i zgubic ich, kimkolwiek byli. Potem moze zdolalby porozmawiac z Laneyem i kazac U mu sprawdzic, co to za jedni. W Knoxville mial instruktora, ktory lubil mowic o mysleniu wielotorowym. Co w pewnym sensie nie bylo zbyt odlegle od tego, co Durius nazywal mysleniem perspektywicznym. Nalezalo plynac z pradem, a czasem wykonac jakis zaskakujacy ruch, ktorego nikt sie nie spodziewal. Teraz po prawej mijal fragment sciany ze starego plotna zaglowego lub namiotowego, rozpietego na drewnianej famie i pokrytego centymetrowa warstwa niezliczonych pokladow farby, jakimi pomalowano ja od chwili postawienia. Byl to jakis obraz, ale Rydell nie przygladal mu sie. Szczek otwieranego ostrza okazal sie tak glosny, ze Rydell byl pewien, iz kazdy ten dzwiek uslyszal. Blyskawicznie machnal nozem w dol, a potem w bok, robiac w plotnie rozciecie w ksztalcie odwroconej do gory nogami litery "L". Jak w transie uskoczyl w bok przez otwor w sztywnym od farby plotnie. Znalazl sie w cieplym wnetrzu, w innym swietle i przed kompletnie zaskoczonymi ludzmi siedzacymi wokol stolu z kartami w rekach; na blacie pietrzyly sie zetony z macicy perlowej. Jedna z siedzacych osob, kobieta o odslonietych piersiach ze stalowymi kolkami w sutkach, ktora trzymala w kaciku ust niedopalek cygara, napotkala spojrzenie Rydella i powiedziala: - Dobieram jedna i podnosze stawke. - Nie zwracajcie na mnie uwagi - uslyszal swoj glos Rydell i zobaczyl, ze mezczyzna z wytatuowana lysina, nie wypuszczajac kart z jednej reki, wyjmuje spod stolu druga, za cisnieta na kolbie pistoletu. Rydell uswiadomil sobie, ze wciaz dierzy w dloni otwarty czarny noz. Dreszcz przebiegl mu po krzyzu, lecz jego nogi nadal sie poruszaly. Minal stol, mezczyzne i ten lsniacy stalowy pierscien lufy pistoletu, ktory zdawal sie nieskonczenie wielka, czarna dziura. Przeszedl za gruba aksamitna zaslone, roztaczajaca zapach starej sali kinowej, i szedl dalej, najwyrazniej caly i zdrowy. Nie zwalniajac kroku, nacisnal kciukiem przycisk zwalniajacy ostrze, a potem zamknal je o biodro, co wczesniej nie przyszlo mu do glowy. Schowal noz do kieszeni. Ujrzal przed soba toporna drabine zbita z krawedziakow. Podszedl do niej i zaczal sie wspinac najszybciej, jak umial. Doprowadzila go do prostokatnego otworu w platformie z nieheblowanych desek, waskiego przejscia miedzy scianami ze starych stolow bilardowych, z ktorych ogromne, poplamione i wyblakle kobiece oko spogladalo gdzies w dal. Przystanal, by zlapac oddech i uspokoic sie. Chwile nasluchiwal. Smiech? Graczy w karty? Ruszyl przejsciem, myslac triumfalnie: zrobilem to. Zgubilem ich. Gdziekolwiek teraz byl, znajdzie droge powrotna na dol i przekona sie, co dalej nastapi. Jednak nie stracil projektora, zgubil tamtych i wreszcie nie dal sobie odstrzelic tylka przez ludzi, ktorym przeszkodzil w partyjce pokera. -Myslenie perspektywiczne - mruknal, gratulujac sobie, gdy dochodzil do konca przejscia i skrecil za rog. Poczul, ze pod uderzeniem ciezarowca peka mu zebro, i wie- zial, ze czarna rekawica, tak samo jak te, w ktorych trenowal Knoxville, jest obciazona olowiem. Cios rzucil go na sciane. Rydell uderzyl glowa o deski i gdy obowal sie poruszyc, poczul, ze zdretwiala mu cala lewa po- owa ciala. k Ciezarowiec cofnal piesc w czarnej rekawicy, zamierzajac |uderzyc go prawym prostym w twarz. Usmiechnal sie. Rydell usilowal odchylic glowe w bok. l Zauwazyl lekkie zdziwienie, moze niepokoj, w oczach tam-I tego. Potem pustke. Usmiech nagle zniknal z twarzy olbrzyma. | Ciezarowiec z loskotem opadl na kolana, zachwial sie i zwa-i lil na szare deski, odslaniajac stojacego za nim szczuplego, si-\ wowlosego mezczyzne w dlugim gladkim plaszczu barwy sta-; rego mchu, ktory chowal cos w zanadrze, odchyliwszy klape druga reka. Obcy zmierzyl Rydella spojrzeniem zza oprawionych w zlote oprawki szkiel. Mial glebokie bruzdy na policzkach, jakby czesto sie usmiechal. Przygladzil swoj elegancki plaszcz i opuscil rece. -Jestes ranny? Rydell z trudem wciagnal powietrze w pluca, krzywiac sie z bolu. - Zebro - zdolal wykrztusic. - Jestes uzbrojony? Rydell spojrzal w jasne, bystre, nieruchome oczy. - W prawej kieszeni mam noz - odpowiedzial. - Nie wyjmuj go, prosze - rzekl nieznajomy. - Mozesz chodzic? -Jasne - odparl Rydell, zrobil krok i o malo nie upadl na ciezarowca. -Chodz ze mna - poprosil mezczyzna i odwrocil sie, a Rydell poszedl za nim. 46. SOSNOWA SKRZYNKA Creedmore byl w polowie nastepnej piosenki, kiedy Chevette zauwazyla Boska Zabaweczke nad glowami tlumu. Bar, jak wiele takich miejsc na moscie, nie mial wlasnego sufitu, lecz tylko jego nierowna i nieregularna namiastke, jaka tworzyly podlogi budek wzniesionych powyzej. Wlasciciele lokalu pomalowali go kiedys czarna farba i Chevette nie zauwazylaby unoszacej sie w powietrzu kamery, gdyby swiatla podium nie odbily sie od my-larowej powloki balonu. Kamera najwyrazniej byla skierowana ku scenie, prawdopodobnie po to, by wykonac zblizenie twarzy Creedmore'a. Potem Chevette dostrzegla jeszcze dwa takie srebrzyste balony, wiszace w zaglebieniach nierownego sufitu.To oznacza, pomyslala, ze ktos zawiozl Tesse na dol, do podnoza Folsom. Stamtad przyjechala tu samochodem albo ktos ja podwiozl. (Chevette byla pewna, ze Tessa nie poszla piechota, z pewnoscia nie z kamerami). Miala nadzieje, ze ktos podrzucil Tesse, bo nie chciala znowu szukac miejsca do zaparkowania furgonetki. Cokolwiek Tessa zamierzala tu zrobic, pozniej beda musialy gdzies spac. Piosenka Creedmore'a zakonczyla sie idiotycznie wyzywajacym jodlowaniem, ktore tlum siatkotylych powtorzyl echem wzmocnionym przez aparature. Chevette byla zaskoczona nie tyle sukcesem Creedmore'a, ile powodzeniem tego rodzaju muzyki. To wlasnie bylo najdziwniejsze, ze kazdy cholerny rodzaj muzyki znajdowal swoich amatorow i jesli zebrala sie wystarczajaco liczna ich grupka w jednym barze, gwarantowalo to swietna zabawe. l Wciaz przedzierala sie przez tlum, odtracajac natarczywe onie, szukajac Tessy i wypatrujac Carsona, gdy natknela sie a przyjaciolke Creedmore'a, Maryalice. Wygladalo na to, ze ^laryalice rozpiela kilka nastepnych guzikow, prezentujac swoj Obfity biust. Wydawala sie bardzo zadowolona, a przynajmniej tak zadowolona, jak moze byc nietrzezwy czlowiek, bo zdecydowanie i niewatpliwie byla pijana. -Kochana! - zawolala, lapiac Chevette za ramiona. - Gdzie bylas? Mamy tu wszelkie darmowe drinki dla naszych l przyjaciol z branzy! p: Najwyrazniej Maryalice nie pamietala tego, co powiedziala li jej Chevette: ze ona i Tessa nie sa z AR. Chevette domyslala l sie, ze Maryalice czesto zapominala o wielu rzeczach. -To wspaniale - odrzekla Chevette. - Widzialas Tesse? Moja przyjaciolke? To Australijka i... l - Siedzi w kabinie operatora swiatel, kochana. Kreci caly wystep Buella jedna z tych malych kamer! - rozpromienila sie Maryalice. Obdarzyla Chevette mocnym, tlustym od szminki pocalunkiem w policzek i natychmiast o niej zapomniala. Toczac metnym wzrokiem, odwrocila sie i pomaszerowala zapewne w kierunku baru. Chevette dostrzegla teraz kabine operatora swiatel: duza ma-towoczarna skrzynie przymocowana do sciany pomieszczenia, naprzeciw sceny, z szeroka szyba z pogietego plastiku, przez ktory zupelnie wyraznie zobaczyla Tesse i jakiegos lysego chlopaka w zlowrogo wygladajacych czarnych okularach. Zauwazyla, ze do budki wchodzi sie po aluminiowej drabinie przymocowanej do sciany zardzewialymi uchwytami do rur. Tessa miala na nosie swoje specjalne okulary i Chevette wiedziala, ze przyjaciolka oglada obraz z Boskiej Zabaweczki, ustawiajac czarna rekawica kat widzenia i ostrosc. Creedmore zaczal nastepna piosenke, w szybszym tempie, a ludzie tupali nogami i podskakiwali do taktu. Kilku mezczyzn w baseballowych czapeczkach stalo przy drabinie, pijac piwo, ale przecisnela sie miedzy nimi i wspiela do gory, ignorujac jednego z nich, gdy ze smiechem klepnal ja po pupie. Wystawila glowe przez kwadratowy otwor, tak ze jej nos znalazl sie na poziomie brudnego, cuchnacego piwem chodnika. -Tessa. Hej! -Chevette? - Tessa nie odwrocila sie, pochlonieta obra zem w okularach. - Gdzie bylas? -Zobaczylam Carsona - wyjasnila Chevette, gramolac sie do srodka. - Zmylam sie. - Zdumiewajacy material - powiedziala Tessa. - Twa rze tych wszystkich ludzi. Jak u Roberta Franka. Zamierzam zrobic z tego czarno-bialy i ziarnisty... - Tesso - rzekla Chevette. - Mysle, ze powinnysmy sie stad wyniesc. - Cos ty, kurwa, za jedna? - zapytal lyson, odwracajac glowe. Mial na sobie koszulke bez rekawow, co pozwalalo dostrzec bicepsy cienkie jak przeguby Chevette. Odsloniete rece wygladaly krucho niczym ptasie kosteczki. -To jest Swiety Wit - powiedziala Tessa, usilujac za pobiec awanturze, choc zajeta byla czyms innym. - Obsluguje tu reflektory, ale jest tez dzwiekowcem w dwoch innych klu bach na moscie, w Poznawczych Dysydentach i... Dlon Tessy przez caly czas poruszala sie w czarnej rekawiczce. Chevette znala ten klub z dawnych czasow. - To klub amatorow plasu, Tesso - powiedziala. - Pojdziemy tam potem - zdecydowala Tessa. - On mo wi, ze impreza zaraz sie tam zacznie i bedzie znacznie ciekawiej niz tutaj. - Wszystko byloby ciekawsze - rzekl z niezmiernym znuzeniem Swiety Wit. - Blue Ahmed nagral tam singiel - dodala Tessa. - Moja wojna to moja wojna. - Parszywy - mruknela Chevette. - Myslisz o tym z plyty Chrome Koran - powiedzial viety Wit ociekajacym pogarda glosem. - Nigdy nie sly- alas wersji Blue Ahmeda. - Skad, kurwa, mozesz wiedziec? - warknela Chevette. - Poniewaz nigdy jej nie rozpowszechniano - stwierdzil i zadowoleniem Swiety Wit. - No, moze jakos przeciekl - mruknela Chevette, majac chote rozlozyc tego palanta na deskach, co pewnie nie byloby rudne, chociaz nigdy nie wiadomo, do czego jest zdolny na- irawde wkurzony facet nafaszerowany plasem. m. Wszystkie te historie o dwunastolatkach, ktorzy lapia za zde-irzak radiowozu i przewracaja go, chociaz miesnie rozrywaja m przy tym skore, uwazala jednak za bzdury. Pewnie byly ym, co Carson nazywal miejskimi legendami. >>,: Piosenka Creedmore'a zakonczyla sie stalowym brzekiem igitary, dzieki ktoremu Chevette zwrocil uwage na scene. Creed-imore najwidoczniej byl w euforii: spogladal triumfalnie na mo-!rze otaczajacych go twarzy. l Wysoki gitarzysta zdjal z szyi gitare i oddal ja ubranemu w czarna skorzana kamizelke chlopakowi z bokobrodami, ktory j wreczyl mu nieco mniejsza, czarna gitare. m;. - Ta piosenka nosi tytul Sosnowa skrzynka - powiedzial l Creedmore, a wysoki gitarzysta uderzyl w struny. Gdy Creedmore zaczal, Chevette nie mogla rozroznic slow, ale brzmialy staro, zalosnie; spiewal o sosnowej skrzynce, pew- nie majac na mysli trumne, taka jak te, w ktorych kiedys chowano ludzi. Podejrzewala, ze rownie dobrze mogloby chodzic 0 budke, w ktorej tkwila z Tessa i tym dupkiem. Rozejrzala sie wokol i zobaczyla stary chromowany taboret z peknietym 1 sklejonym tasma siedzeniem, wiec usadowila sie na nim i po- I stanowila siedziec spokojnie, dopoki Tessa nie nakreci tyle wy- I stepu Creedmore'a, ile jej potrzeba. Potem postara sie znalezc jakis sposob, zeby wydostac sie stad razem z nia. 47. ULICA SAI SHING Libia i Paco pokazali Laneyowi droge do zakladu fryzjerskiego przy ulicy Sai Shing. Oczywiscie, dotarl tam, nie majac pojecia, jaka przybyl droga: Sai Shing jest w Warownym Miescie, a on byl gosciem, nie mieszkancem. Dane Warownego Miasta, koncepcji, dzieki ktorej jego obywatele zdolali oddzielic je od calej ziemskiej datasfery, sa najwiekszym i naj-pilniej strzezonym sekretem. Warowne Miasto jest wszechswiatem samym w sobie, nie potwierdzona plotka, legendarnym tworem.Laney byl juz tu przedtem, chociaz nie w tym miejscu, nie w tym zakladzie fryzjerskim, ktory mu sie nie podoba. Cos w kodzie tego produktu Warownego Miasta wywoluje metafizyczny zawrot glowy, a jego wizualna prezentacja jest meczaco agresywna, jak dzielo jakiejs niezwykle plodnej wytworni filmow wideo. W Warownym Miescie nic nie jest oczywiste, ukazane tak, jak zostalo napisane, lecz przefiltrowane przez pol tuzina starannie dobranych gatunkow informatycznej plesni, jakby mieszkancy miasta chcieli zawrzec swoj stosunek do rzeczywistosci w kazdym najmniejszym fragmencie fraktalowej tekstury tego miejsca. Tam, gdzie zrecznie stworzona witryna moglaby ukazywac brud lub zuzycie, Warowne Miasto lubuje sie w pokazywaniu pozornego rozkladu, nieustannie zmieniajacych sie tekstur odslaniajacych inne, rownie sparciale. Na przyklad ten zaklad fryzjerski jest wylozony kafelkami, ktore niezupelnie zachodza na siebie, celowo niszczac wszelkie zludzenie plaszczyzny. I wszystko tutaj ma kolory wziete z pa- ociekajacych deszczem neonow Chinatown: rozu, zolci, Jjjadej zieleni lub wyblaklej czerwieni. f Libia i Paco natychmiast wychodza, zostawiaja Laneya zastanawiajacego sie, w jakiej postaci, gdyby mu sie chcialo, moglby kazac sie w tym srodowisku: moze kartonowego pudla? Jednak Klaus i Kogut przerywaja mu te rozmyslania, po-iBwiajac sie nagle na dwoch z czterech foteli zakladu. Wygla-. jaja tak, jak ich zapamietal, tylko Klaus nosi teraz czarna i sko-fttsana wersje swojego miekkiego kapelusza z wywijanym ron-Idem, a Kogut jeszcze bardziej wyglada jak jakis wrzeszczacy f papiez Francisa Bacona. -Rozpoczelismy zupelnie nowa gre - zaczyna Laney. _ Jak to? - Klaus wydaje sie wciagac powietrze przez __ Harwood bral 5-SB. Wy tez o tym wiecie, bo powie- I dzialy mi o tym te wasze dzieciaki. Od jak dawna wiecie? -Wyznajemy zasade, ze nalezy wiedziec tylko tyle, ile trzeba - zaczyna Kogut nadetym tonem zakichanej wyroczni, | ale Klaus przerywa mu: - Jakies dziesiec minut dluzej niz ty. Chcielibysmy sie dowiedziec, co o tym sadzisz. - To wszystko zmienia - mowi Laney. - Fakt, ze przez tyle lat odnosil sukcesy: stworzyl wlasne imperium informa tyczne, reklamowe, podobno odegral kluczowa role w elekcji prezydent Millbank, stal za podzialem Wloch... - Myslalem, ze to jego dziewczyna - mowi ponuro Ko gut. - Ta padewska ksiezniczka... __ Chcesz powiedziec, ze zawsze stawia na zwyciezcow? - | pyta Klaus. - Sugerujesz, ze wchodzi do punktow wezlowych i po prostu wykorzystuje kazda zmiane? Jesli tak, przyjacielu, to dlaczego ty nie jestes jednym z najbogatszych ludzi na swiecie? __ To tak nie dziala - protestuje Laney. - 5-SB pozwala wyczuc punkty wezlowe, nieciaglosci w teksturze informacji. One wskazuja nadchodzace zmiany, ale nic nie mowia o ich charakterze. -Prawda - zgadza sie Klaus i wydyma wargi. ' - Chce wiedziec - mowi Laney - musze wiedziec, i to zaraz, do czego zmierza Harwood. Tkwi w wezle o bezprece densowym potencjale. Wydaje sie odgrywac kluczowa role w nadchodzacej zmianie. Tak samo jak Rei Toei, ten niezalezny zabojca Harwooda i bezrobotny gliniarz do wynajecia... Ci lu dzie wkrotce moga skierowac historie ludzkosci na zupelnie nowy tor. Takiej konfiguracji nie bylo od tysiac dziewiecset jedenastego roku... - A co zdarzylo sie w tysiac dziewiecset jedenastym roku? -przerywa mu Kogut. Laney wzdycha. - Jeszcze nie jestem pewien. To skomplikowana sprawa i nie mialem czasu sie tym zajac. Maz madame Curie zostal przejechany przez konny powoz w Paryzu w tysiac dziewiecset szostym roku. Wyglada na to, ze wtedy wszystko sie zaczelo. Jesli jednak Harwood jest tym nieprzewidzianym czynnikiem, kluczowym elementem niezbednym do zapoczatkowania pro cesu zmian i zdaje sobie z tego sprawe, co dokladnie zamierza zrobic? Czy moze zmienic doslownie wszystko? - Nie mamy pewnosci - zaczyna Kogut. - Ale... - Nanotechnologia - mowi Klaus. - Harwood byl glow nym udzialowcem Sunflower Corporation. Plan przebudowy San Francisco. Bardzo radykalnej przebudowy, z wykorzysta niem nanotechnologii w sposob podobny do tego, jaki zasto sowano po trzesieniu ziemi w Tokio. Plan nie wypalil i choc to bardzo dziwne, wydaje sie, ze w znacznym stopniu zapobiegl temu twoj czlowiek - Rydell. Nie wiemy jeszcze jak, ale to moze zaczekac. Chodzi o to, ze Harwood okazal juz zywe zain teresowanie nanotechnologia, czego najswiezszym dowodem jest wspolpraca Nanofaxu AG z Genewy... - Firma Harwooda - mowi Kogut - kierowana przez korporacje zarejestrowana na Antylach... - Zamknij sie - ucina Klaus i Kogut milknie. - Nano- faxu AG z Genewy z Korporacja Szczesliwy Smok z Singapuru. Oczywiscie, Szczesliwy Smok jest klientem Harwooda. -A Nanofax? __ Tym wszystkim, co implikuje nazwa - mowi Klaus. I czyms znacznie mniej waznym. -Co chcesz przez to powiedziec? __ Nanofax AG oferuje cyfrowa technologie rzeczywistej [replikacji przedmiotow na odleglosc. Oczywiscie, z pewnymi f dosc istotnymi ograniczeniami. Dziecieca lalka, umieszczona \ w ich urzadzeniu znajdujacym sie w londynskim Szczesliwym | Smoku, zostanie zreprodukowana w nowojorskim oddziale... - W jaki sposob? - Za pomoca asemblerow, z dostepnych materialow. Jednak ze system ten jest oblozony powaznymi ograniczeniami praw nymi. Na przyklad nie mozna za jego pomoca reprodukowac dzialajacych urzadzen. I oczywiscie nie wolno replikowac l, sprawnych nanoasemblerow. -Myslalem, ze dowiedziono, iz to niemozliwe - mowi Laney. -Och, mozliwe - odpowiada Kogut. - Po prostu jest to zabronione. -Przez kogo? __ Przez panstwa-stany - mowi Kogut. - Pamietasz je? 48. W RUCHU Rydell obserwowal idacego przed nim mezczyzne z jakims zlozonym uczuciem, ktorego nie potrafil zdefiniowac, a jednak je odczuwal pomimo zlamanego zebra powodujacego przeszywajacy bol przy kazdym nieostroznym kroku. Zawsze marzyl o tym, zeby poruszac sie zwinnie jak kot: tak po prostu, nawet o tym nie myslac. Teraz wiedzial, ze wlasnie na to patrzy, idac za tym byc moze piecdziesiecioletnim mezczyzna, ktory zupelnie instynktownie kroczyl tak, ze wykorzystywal kazdy skrawek cienia. Po prostu szedl wyprostowany, z rekami w kieszeniach dlugiego welnianego plaszcza, a Rydell podazal za nim, obolaly i dlatego niezdarny. Ponadto widok tego mezczyzny ranil serce ukrytego w Rydellu chlopca, ktory przez te wszystkie lata pragnal byc taki jak ten nieznajomy, kimkolwiek byl.Zabojca, przypomnial sobie Rydell, myslac o ciezarowcu, ktorego pozostawili za soba. Wiedzial, ze zabijanie to nie energiczny uscisk dloni z filmow, lecz straszliwe i mroczne malzenstwo trwajace az po grob, a nawet - chociaz mial nadzieje, ze nie - jeszcze dluzej. We snach czesto nawiedzal go Kenneth Turvey, jedyny czlowiek, ktorego musial kiedys zabic. Chociaz nigdy nie watpil w slusznosc tego czynu, gdyz Tur-vey demonstrowal swoje powazne zamiary, strzelajac na oslep w drzwi szafy, w ktorej zamknal dzieci swojej przyjaciolki. Rydell uwazal, ze zabicie kogos to cos strasznego i trwalego, a ponadto wiedzial, ze sklonni do przemocy przestepcy w prawdziwym zyciu sa rownie romantyczni jak wiadro flakow. Tym- 238 "sem byl tutaj, usilujac dotrzymac kroku siwowlosemu mez-yfnie, ktory dopiero co zabil kogos w jakis niewiadomy Ry-sllowi sposob, ale cicho i bez chwili wahania. Zabil tak, jak pny czlowiek zmienia koszule lub otwiera butelke piwa. Na fysl o tym, ze kiedys chcial byc taki sam, Rydell zaczerwienilMezczyzna przystanal w cieniu. - Jak sie czujesz? - Dobrze - odparl Rydell, a mowil tak prawie zawsze, sli ktos go o to zapytal. -Nie czujesz sie dobrze. Jestes ranny. Mozesz miec krwo- ok wewnetrzny. Rydell przystanal przed nim, przyciskajac dlon do obolalego iboku. __ Co zrobiles tamtemu facetowi? Nie mozna powiedziec, by mezczyzna usmiechnal sie, lecz -.bruzdy na jego twarzy lekko sie poglebily. - Zakonczylem ruch, jaki wykonal, uderzajac cie. - Dzgnales go czyms - stwierdzil Rydell. ... _ Tak. W tych okolicznosciach bylo to najelegantsze roz-I wiazanie. Niezwykle przesuniecie srodka ciezkosci umozliwilo przeciecie rdzenia kregowego bez naruszania kregow. s; Takim tonem ktos moglby opisywac odkrycie nowej linii l autobusowej, umozliwiajacej dojazd do domu. -Pokaz. Mezczyzna skinal glowa, ledwie dostrzegalnie. Z ta sama l gracja. Blysnelo swiatlo, odbite w okraglych, oprawionych w zlo-I te oprawki szklach. Siegnal w zanadrze rozpietego dlugiego plaszcza i z niezwykla, niedbala gracja wyjal noz o lekko wygietym, dlutowate zakonczonym ostrzu. Rydell wiedzial, ze ta bron nazywa sie tanto: krotsza wersja japonskiej katany samuraja. To samo swiatlo, ktore przed chwila odbilo sie w oku-it larach, teraz przez moment rozblyslo wlosowata linia teczo-I wych barw wzdluz wygietego ostrza i skosnego konca broni, I a potem mezczyzna wykonal te same plynne ruchy, tylko w od- wrotnej kolejnosci. Noz znikl pod dlugim plaszczem, jakby ktod puscil do tylu fragment filmu. Rydell przypomnial sobie, jak uczono go, ze powinien wykorzystac cos, cokolwiek, jako oslone, kiedy nie ma broni, a napastnik atakuje go nozem. W najgorszym wypadku nalezy owi-nac rece i przeguby marynarka, zeby je ochronic. Wyobrazi) sobie, ze probuje uzyc schowanego w torbie projektora jako oslone przed takim nozem, i uznal ten pomysl za zabawny. -Dlaczego sie usmiechnales? - zapytal mezczyzna. Rydell przestal sie usmiechac. - Nie sadze, zebym potrafil to wyjasnic - odparl. - Kim jestes? - Tego nie moge ci powiedziec - rzekl mezczyzna. - Ja jestem Berry Rydell. Uratowales moj tylek. - Ale chyba nie klatke piersiowa. - Zabilby mnie. - Nie - powiedzial mezczyzna. - Nie zabilby cie. Obez wladnilby cie, zabral w jakies ustronne miejsce i torturowal, zeby uzyskac informacje. Dopiero potem by cie zabil. - Coz - odrzekl Rydell, czujac sie nieswojo po wyslu chaniu tego rzeczowego wyjasnienia. - Dziekuje. - Bardzo prosze - odparl nieznajomy z powaga i bez odrobiny ironii. - Hmm - nie rezygnowal Rydell - a dlaczego to zro biles, dlaczego go zalatwiles? - Poniewaz bylo to konieczne. Nalezalo zakonczyc ruch. - Nie rozumiem. - To bylo konieczne - powtorzyl mezczyzna. - Dzis wieczorem szuka cie wielu takich ludzi. Nie wiem ilu. To na jemnicy. - Czy zabiles tu jeszcze kogos zeszlej nocy? Tam, gdzie byly zaschniete plamy po Kil'Z? - Tak - odparl mezczyzna. - I przy tobie jestem bezpieczniejszy niz przy tych, kto rych nazywasz najemnikami? -Owszem, tak sadze - rzekl mezczyzna, zmarszczywszy vi, jakby gleboko zastanawial sie nad odpowiedzia. - Zabiles jeszcze kogos w ciagu ostatnich czterdziestu smiu godzin? - Nie. Na pewno nie. - No coz - odrzekl Rydell. - To chyba pojde z toba. |Na pewno nie zamierzam z toba walczyc. - Bardzo rozsadnie - mruknal mezczyzna. - Az tym zebrem raczej nie moglbym biec dostatecznie | szybko i daleko. - To prawda. - A wiec co robimy? - Rydell wzruszyl ramionami i na- itychmiast tego pozalowal, krzywiac sie z bolu. -Opuscimy most - odpowiedzial nieznajomy - i po il szukamy dla ciebie pomocy medycznej. W razie potrzeby sam l znam sie troche na ludzkiej anatomii. - Hm, dzieki - zdolal wykrztusic Rydell. - Jesli w Szczes liwym Smoku uda mi sie kupic troche szerokiego przylepca i plastry znieczulajace, to pewnie wystarczy. - Rozejrzal sie wokol, zastanawiajac sie, kiedy znowu zobaczy faceta w szaliku lub zostanie przez niego zauwazony. Nie wiadomo dlaczego mial przeczucie, ze powinien bardzo uwazac akurat na tego w szaliku. - A jezeli ci najemnicy nas znajda? - Nie martw sie na zapas - powiedzial mezczyzna. - Czekaj na rozwoj wydarzen. Pozostawaj w ruchu. W tym momencie Rydell doszedl do wniosku, ze jest zalatwiony. Po prostu zalatwiony. 49. CIEN RADU Fontaine znajduje chlopcu stary materac turystyczny, pewnie pozostawiony tu przez jego dzieci, po czym kladzie na nim malego, ktory wciaz chrapie. Zdejmuje ciezkie gogle i widzi, ze chlopiec spi z na pol otwartymi oczami, pokazujac bialka: wyobraza sobie przesuwajace sie pod jego powiekami zegarki, jeden po drugim. Przykrywa go starym spiworem z wyblakla flanelowa podszewka, po czym znow zanosi swoje miso do kontuaru, zeby pomyslec.Wyczuwa lekkie drzenie, ale nie potrafi powiedziec, czy wstrzasajace cienkimi sciankami sklepu, metalowym szkieletem konstrukcji czy calym tym fragmentem skorupy ziemskiej, na ktorej stoi most, lecz z polek i szafek plyna ciche dzwieki, gdy mali rozbitkowie z poprzedniej katastrofy rejestruja te drgania. Olowiany zolnierzyk na polce przewraca sie z glosnym stukiem i Fontaine notuje w myslach, ze trzeba kupic wiecej muzealnego wosku, lepkiej substancji majacej zapobiegac takim wypadkom. Siedzac na swoim wysokim stolku za kontuarem i ostroznie saczac gorace miso, Fontaine zastanawia sie, co tez wlasciwie by zobaczyl, gdyby wykorzystal funkcje odtwarzania notebooka i podazyl dzisiejszym sladem chlopaka. Zainteresowala go ta historia ze skrytkami i podniecenie Martiala. Do jakich jeszcze danych zdolal dostac sie ten dzieciak? Fontaine dochodzi do wniosku, ze maly nie mogl wpakowac sie w nic niebezpiecznego, jesli polowal wylacznie na zegarki. Jednak skad wzial te spisy zawartosci skrytek? Fontaine odstawia kubek z miso i wyjmuje z kieszeni jaegera- lecoultre. odczytuje znaki na tyl- nej sciance: G6B/346 RAtAF 1727 53 Wie, ze 6B oznacza konkretny rodzaj ruchu, stopien dokladnosci, lecz 346 to tajemnica. Szeroka strzalka na srodku to znak krolowej, jej wlasnosci. 53 to rok produkcji, ale 172? .Moze chlopiec moglby jakos wyjasnic sens tych numerow, gdyby zadac mu takie pytanie? Fontaine wie, ze gdzies tam nawet najdrobniejszy bit informacji wpada do strumienia. Kladzie | zegarek na tacy z rolexami i znow podnosi kubek ze slonym miso. Spogladajac przez porysowane szklo lady, zauwaza niedawny nabytek, jeszcze nie obejrzany. Helbros z 1940 roku, stylizowany na wojskowy zegarek, ale nie "armijny". Kupil go od poszukiwacza szperajacego na wzgorzach Oakland. Fontaine siega do gabloty i wyjmuje nabytek, nedzny w porownaniu z G6B.Osada jest mocno pogieta, prawdopodobnie za mocno, zeby dala sie wyklepac, a luminescencyjna substancja cyfr na ma-towoczarnej tarczy przybrala srebrzystoszary odcien. Fontaine wyjmuje z kieszeni lupe i przyklada ja do oka, po czym obraca zegarek pod dziesieciokrotnym powiekszeniem tego cyklopowego spojrzenia. Tylna scianka zostala kiedys zdjeta i ponownie zakrecona, ale niezbyt mocno. Wykrecaja palcami, aby sprawdzic wyryte w srodku znaczki, tworzace historie przeprowadzanych napraw. Patrzy przez lupe: wyryta na spodzie tylnej scianki data ostatniej naprawy to wrzesien 1945 roku. Obraca zegarek w palcach i oglada go. Syntetyczny krysztal, zdecydowanie stary i zapewne oryginalny. Poniewaz, jak teraz widzi, ustawiwszy go pod pewnym katem do swiatla, promieniowanie powleczonych radem cyfr pozostawilo ciemne slady na krysztale: w rezultacie kazda z cyfr pozostawila swoj rent-genogram na kliszy krysztalu. Ten widok, w polaczeniu z wyryta na wieczku data, przyprawia go o dreszcz, wiec Fontaine zakreca zegarek, odklada go z powrotem do gabloty, sprawdza zamki w drzwiach, dopija miso i zaczyna szykowac sie do snu. Chlopiec lezy na plecach i juz nie chrapie - na szczescie. Kiedy Fontaine kladzie sie spac na swojej waskiej pryczy, pod reka, jak kazdej nocy, ma nabity rewolwer. 50. ZNOWU KLOPOTY Ojciec Rydella, umierajac na raka, opowiedzial synowi pewna historie. Twierdzil, ze zaczerpnal jaz ksiegi slynnych ostatnich slow, a jesli nie slynnych, to przynajmniej godnych zapamietania.Pewien Anglik zostal skazany na smierc w dawnych czasach, kiedy taki wyrok wykonywano w jak najbolesniejszy sposob: dopiero po przypiekaniu rozzarzonym zelazem, lamaniu kolem i roznych innych okropnych torturach skazaniec mial polozyc glowe pod katowski topor. Znioslszy dzielnie i w milczeniu dotychczasowe meczarnie, spojrzal na topor, na pieniek, na krzepkiego kata i nic nie powiedzial. Wtedy jednak przybyl nastepny oprawca, niosac zestaw budzacych groze przyrzadow, po czym poinformowano wieznia, ze przed scieciem ma zostac wypatroszony. - Znowu klopoty - westchnal skazaniec. - Jesli chca mnie dostac - zapytal Rydell, krzywiac sie i idac obok mezczyzny z tanto pod plaszczem - to czemu po prostu mnie nie zgarna? - Poniewaz jestes ze mna. - A dlaczego po prostu cie nie zastrzela? - Poniewaz wszyscy, oni i ja, mamy tego samego praco dawce. W pewnym sensie. - A on nie pozwolilby cie zastrzelic? - To zalezy. Rydell zauwazyl, ze zblizaja sie do baru bez nazwy, w kto- rym Buell Creedmore spiewal te stara piosenke. Z wnetrza dobiegal gwar: glosna muzyka, smiechy, a przed lokalem stal tlum ludzi pijacych piwo i otwarcie palacych papierosy. Bok bolal go przy kazdym kroku i Rydell pomyslal o Rei Toei, jasniejacej na jego poduszce. Zastanawial sie, czym byl dla niej projektor, ktory niosl teraz na ramieniu? Jedynym sposobem pojawiania sie tutaj, kontaktowania z ludzmi? Czy taki hologram cos czuje? (Watpil w to). Czy tez generujace go programy w jakis sposob tworzyly jeszcze wieksze zludzenie bycia tutaj? Tylko ze jesli nie jest sie rzeczywistym, to skad mozna wiedziec, czy jest sie tu czy nie? Najbardziej niepokoil go fakt, ze Laney, Klaus, a takze Kogut uwazali projektor za wazny, naprawde wazny, a tymczasem on, Rydell, ochoczo kusztykal obok zabojcy, czlowieka najwyrazniej pracujacego dla kogos, kto chcial dopasc Rydella i zapewne projektor. Szedl jak ciele na rzez. - Chce tam wejsc na minute - powiedzial Rydell. - Po co? - Zobaczyc sie z przyjacielem. - Czy to proba ucieczki? - Nie chce isc z toba. Mezczyzna przyjrzal mu sie zza cienkich krysztalowych szkiel okularow. - Komplikujesz sprawe - rzekl. - No to mnie zabij - odparl Rydell i zgrzytajac zebami, zrobil w tyl zwrot, po czym chwiejnie minal palaczy przy drzwiach i wszedl w cieplo, halas, zapach piwa i rozgrzanego tlumu. Creedmore stal na scenie z Randym Shoatsem i basista z bacz-kami. Kawalek, ktory grali, osiagnal w tym momencie punkt kulminacyjny. Creedmore podskoczyl i wydal przeciagly okrzyk, muzyka ucichla z trzaskiem finalowego akordu, a tlum wokol ryczal, tupal i klaskal. W swietle reflektorow Rydell dostrzegl blyszczace oczy Creedmore'a, plaskie i nieruchome jak u lalki. -Hej, Buell! - krzyknal. - Creedmore! Odepchnal kogos z drogi i szedl dalej. Byl juz kilka krokow od sceny. -Buell! Podium bylo malenkie, mialo najwyzej trzydziesci centymetrow wysokosci, a tlum nie byl az tak gesty. Creedmore zauwazyl go. Zszedl ze sceny. Zapinana na perlowe guziki, kowbojska koszule mial rozpieta do pasa, a jego zapadnieta piers lsnila od potu. Ktos podal mu recznik i Creedmore otarl sobie nim twarz, pokazujac w usmiechu dlugie pozolkle zeby bez dziasel. - Rydell - powiedzial. - Sukinsynu. Gdzie sie podzie- wales? - Szukalem cie, Buell. Mezczyzna z nozem polozyl dlon na ramieniu Rydella. - To nierozsadne - stwierdzil. - Hej, Buell - rzekl Rydell. - Zorganizuj mi piwo, co? - Widziales, Rydell? Bylem jak ten pieprzony "syn Jezusa". Albo jak ten matkojeb Hank Williams. - Creedmore promienial, lecz Rydell widzial w jego oczach cos, co tylko czekalo, zeby wpasc w furie. Ktos podal Creedmore'owi dwie wysokie puszki, juz otwarte. Wreczyl jedna Rydellowi. Zimnym plynem pochlapal sobie tors i roztarl go. - Do licha, jestem dobry. - Zbyt latwo mozna nas tu otoczyc - powiedzial mez czyzna. - Zostaw mojego kumpla - warknal Creedmore, dopiero teraz zauwazajac nieznajomego. - Pedale - dodal, jakby do kladniej mu sie przyjrzal i nie zdolal wymyslic bardziej obraz- liwego epitetu. - Buell - powiedzial Rydell, chwytajac dlon nieznajo mego na swoim ramieniu - poznaj mojego przyjaciela. - Wyglada mi na pedala, ktoremu trzeba dolozyc lopata -zauwazyl Creedmore, mruzac wyzywajaco oczy. -Pusc moje ramie - mruknal cicho Rydell do tamtego. -To nie wyglada dobrze. Mezczyzna puscil jego ramie. - Przepraszam - rzekl Rydell - ale zostaje tutaj z Bu- ellem i mniej wiecej setka jego dobrych przyjaciol. - Zerknal na puszke, ktora trzymal w reku. Cos o nazwie "Krolewska Kobra". Upil lyk. - Jesli chcesz isc, to idz. W przeciwnym razie po prostu mnie zabij. - Niech cie szlag, Creedmore - powiedzial Randy Shoats, ciezko schodzac ze sceny. - Ty pierdolony narkomanie. Jestes pijany. Pijany i nacpany po uszy plasem. Creedmore zachichotal do wysokiego gitarzysty. Mial nienaturalnie rozszerzone zrenice. - Jezu, Randy - zaczal. - Przeciez wiesz, ze potrzebuje troche luzu... - Luzu? Luzu? Jezu. Zapomniales slow "Rzuc tego buca i chodz ze mna"! Jak to, kurwa, mozliwe? Pieprzona widownia znala je, czlowieku, i zaspiewala za ciebie. A przynajmniej pro bowala. - Shoats podkreslil te slowa, wbijajac twardy od od ciskow kciuk w piers Creedmore'a. - Mowilem ci, ze nie pra cuje z cpunami. Jestes skonczony, rozumiesz? Wywalony. Prze szedles do historii. Creedmore zdawal sie siegac gdzies w glab siebie, jakby szukajac nowych zasobow godnosci w obliczu tego kryzysu. W koncu je znalazl. Wyprostowal sie. - Pieprze cie - powiedzial. - Matkojebie - dodal, gdy zdegustowany Shoats odwrocil sie i odszedl. - Buell, masz tu zarezerwowany stolik? Moglbym gdzies usiasc? - zapytal Rydell. - Maryalice - odparl Creedmore, wyraznie myslac juz o czyms innym i machnal reka w kierunku zaplecza baru. Odszedl, najprawdopodobniej szukac Shoatsa. Rydell zignorowal mezczyzne z tanto i ruszyl na tyl baru, gdzie zastal Maryalice siedzaca samotnie przy stoliku. Na stole stala tabliczka z kawalka falistej tektury, na ktorej napisano roznokolorowymi mazakami: ***BUELL CREEDMORE*** I JEGO GROZNI TOWARZYSZE. Kazde "O" bylo namalowane .,. erwonym kolorem i mialo ksztalt usmiechnietej twarzyczki, ptolik byl masywny, zastawiony pustymi kieliszkami, a Ma-i/alice wygladala tak, jakby ktos wlasnie rabnal ja w glowe Lyms, co nie pozostawia sladu. - Jestes z AR? - zapytala Rydella, jak wyrwana ze snu. - Jestem Berry Rydell - odparl, przysuwajac sobie krzes- i i zdejmujac z ramienia torbe z projektorem. - Poznalismy wczesniej. Ty jestes Maryalice. -Tak. - Usmiechnela sie, jakby zadowolona, ze ja za- nietal. - Jestem. Czy Buell nie byl cudowny? Rydell usiadl, starajac sie znalezc taka pozycje, by zebro nu nie dokuczalo. -Jest tu gdzies gniazdko, Maryalice? Otwieral torbe, odchylajac jej brzegi i wyjmujac przewod asilania. - Jestes z AR - powiedziala uradowana Maryalice, zo- |baczywszy projektor. - Wiedzialam. Z ktorej wytworni? - Podlacz to, dobrze? Rydell wskazal gniazdko tuz przy niej, na kostropatej scia-| nie, po czym podal kobiecie zakonczony wtyczka przewod. Ma-ftyalice podniosla wtyczke na wysokosc oczu, zamrugala, odwrocila sie i zauwazyla gniazdko. Wepchnela w nie wtyczke. Potem odwrocila sie z powrotem do Rydella, wyraznie zdzi-I wiona tym, co wlasnie udalo jej sie zrobic. Mezczyzna z tanto wzial sobie krzeslo, przystawil je do sto-- lika i usiadl naprzeciw Maryalice. Uczynil to w sposob zupelnie f nie rzucajacy sie w oczy. - A ty - zwrocila sie do niego Maryalice, pospiesznie l zerknawszy na stan swojego dekoltu - na pewno jestes szefem | dzialu, mam racje? - Szefem? -Wiedzialam - ucieszyla sie Maryalice. Rydell uslyszal szum projektora. I nagle Rei Toei pojawila sie obok stolu; Rydell znow przez sekunde widzial jej naga, jasniejaca, biala skore, lecz po tej krotkiej chwili miala juz na sobie stroj identyczny jak Mary-alice. - Czesc, Berry Rydellu - odezwala sie, a potem spojrzala w dol i zawiazala sznureczki czarnego gorsetu. - Czesc - odpowiedzial Rydell. - A niech mnie odessa odciagaczem pokarmu - powie dziala Maryalice zduszonym ze zdumienia glosem, patrzac na Rei Toei. - Przysiegam na Boga, ze nie wiem, jak sie tu... Mezczyzna z tanto tez spogladal na Rei Toei. Jej obraz odbijal sie w jego okraglych okularach. - Jestesmy w nocnym klubie, Berry Rydellu? - W barze. - Rez lubil bary - zauwazyla, spogladajac na tlum. - Mam wrazenie, ze ludzie w barach, chociaz wydaja sie roz mawiac ze soba, w rzeczywistosci mowia sami do siebie. Czy to dlatego, ze aktywnosc ich mozgow zostala stlumiona w ce lach rekreacyjnych? - Podoba mi sie twoj gorset - stwierdzila Maryalice. - Jestem Rei Toei. -Maryalice - przedstawila sie kobieta, wyciagajac reke. Idoru zrobila to samo, lecz jej dlon przeszla przez dlon Ma ryalice. Ta zadrzala. - Chyba mam juz dosc na dzisiaj - powiedziala, jakby do siebie. - Jestem Rei Toei. Tym razem zwrocila sie do mezczyzny z tanto. - Dobry wieczor. - Znam twoje nazwisko - stwierdzila lagodnie. - Wiele o tobie wiem. Jestes fascynujaca osoba. Popatrzyl na nia, nie zmieniajac wyrazu twarzy. - Rydell, czy zamierzasz pozostac tutaj z przyjaciolkami? - Jakis czas - odrzekl zapytany. - Musze do kogos za dzwonic. - Jak chcesz - powiedzial mezczyzna. Odwrocil sie w strone wyjscia i w tym momencie do baru szedl facet w szaliku. Natychmiast ich zauwazyl. Znowu klopoty, pomyslal Rydell. 51. SENS ZYCIA Dwoma tokijskimi barami, ktore Laney najbardziej lubil w tym szczesliwszym okresie pracy dla Paragon-Asia Dataflow, byly Brzoskwinia Klopotow, spokojny lokalik w poblizu stacji Shi-mo-kitazawa, oraz Sens Zycia, bar dla artystow w piwnicy biurowca w Aoyamie. Sens Zycia byl w ocenie Laneya barem dla artystow, poniewaz zdobily go ogromne czarno-biale zdjecia mlodych kobiet, fotografujacych swoje krocza starymi lustrzan-kami. Ujecia byly tak wysmakowane, ze dopiero po dluzszej chwili mozna sie bylo zorientowac, co te dziewczyny robia. Przewaznie staly na rojnych ulicach, aparat lezal na chodniku z obiektywem wycelowanym miedzy nogi wlascicielki, ktora usmiechala sie, naciskajac przycisk zdalnego wyzwalacza. Zazwyczaj dziewczyny mialy na sobie swetry i tweedowe spodniczki i usmiechaly sie z niewinna swoboda. Nikt nigdy nic wyjasnil Laneyowi, o co w tym chodzilo, a jemu nigdy nie przyszlo do glowy, by zapytac, ale potrafil poznac prawdziwa sztuke i teraz znow ja widzial dzieki Kogutowi, ktory jakims sposobem dowiedzial sie, ze on lubi to miejsce w Aoyamie, i odtworzyl je, dokladnie, w Warownym Miescie.W kazdym razie Laney woli to od zakladu fryzjerskiego z niedopasowanymi kafelkami. Moze po prostu patrzec na te dziewczyny, w monochromatycznie zrenderyzowanych, stonowanych teksturach welny i ciala, co go uspokaja. Choc to dziwne uczucie, siedziec w barze, w ktorym nikogo nie ma. -Nie chca tego wyjawic - mowi Kogut o Libii, Paco i o tym, w jaki sposob udalo im sie zlamac zabezpieczenia Ijtajniejszych kanalow komunikacyjnych Cody'ego Harwooda. l- Byc moze wprowadzili jakas pluskwe do satelity komunika-|rjnego Harwood Levine. Cos malego. Bardzo malego. Tylko ' jaki sposob ja kontroluja? I ile potrzeba czasu, zeby zdolala, ewykryta, dokonac pozadanych zmian w dzialaniu satelity? -Jestem przekonany, ze znalezli bardziej eleganckie roz kazanie - odpowiada Klaus. - Ale musze przyznac, ze malo aie to obchodzi. Liczy sie dostep. Dyskusja nad sposobem go uzyskania jest czysto akademicka. Kontrolujemy linie alar-nowa Harwooda. Jego czerwony telefon. -I lubicie poklepywac sie po plecach - stwierdza Laney. Wiemy, ze Harwood zazywal 5-SB, ale nie mamy pojecia, ilaczego ani jak wykorzystuje nabyte zdolnosci. Najwidoczniej stescie przekonani, ze ma to cos wspolnego ze Szczesliwym Smokiem i tym sprzetem produkowanym przez Nanofax. - A ty nie? - pyta Klaus. - Urzadzenia Nanofaxu sa Imontowane w kazdym Szczesliwym Smoku na swiecie. Wlas- Inie teraz. Doslownie. Wiekszosc z nich jest juz zainstalowana p gotowa do pracy. - Chce przeslac pierwszego pluszowego misia z Tajwanu fdo Des Moines w Seattle? I co zamierza osiagnac? Laney skupia wzrok na swojej ulubionej dziewczynie, wy-Iobrazajac sobie jej kciuk na przycisku zdalnego wyzwalacza l podobnym do tloka strzykawki. - Mysl sieciowo - wtraca Kogut. - Nie trzeba patrzec i na dzialanie, nawet pozorowane. W tym kontekscie wszelkie ; dzialania sa pozorowane. Tymczasowe. On chce stworzyc siec. f Potem zdecyduje, co z nia zrobic. - Tylko dlaczego w ogole jej potrzebuje? - pyta Laney. - Poniewaz jest w sytuacji bez wyjscia - odpowiada Klaus. ; - Jest chyba najbogatszym czlowiekiem na swiecie i wyprze- ; dza bieg wydarzen. Jednoczesnie jest czynnikiem zmian, zy wotnie zainteresowanym w utrzymaniu status quo. To chodzacy paradoks. Zbyt slaby, by zyc, za bogaty, by umrzec. Lapiesz? - Nie. -Uwazamy, ze zasadniczo jest taki jak my - wyjasnia Klaus. - Usiluje zlamac rzeczywistosc, ale gra o wielka sta wke i zamierza pociagnac wszystkich za soba, na szczyt albo na dno. -Godne podziwu, no nie? - pyta Kogut. Laney nie jest tego pewny. Zastanawia sie, czy wykonana przez Koguta kopia Sensu Zycia zawiera malenki szesciostolkowy barek na dole, ten ciemniejszy, w ktorym mozna siedziec miedzy bardzo duzymi zdjeciami przedstawiajacymi olbrzymie abstrakcyjne trojkaciki majteczek swiecace zelatyna emulsji. - Czy mozecie w kazdej chwili zalatwic mi wglad do da nych Harwooda? - Tak, dopoki cie nie zauwazy. 52. MOJ CHLOPAK WROCIL Kiedy Chevette zamieszkala na moscie, miala chlopaka zwa-| nego Lowell, ktory bral plas.Lowell mial przyjaciela zwanego Codes, poniewaz lamal ; kody telefonow i notebookow. Swiety Wit przypominal jej Coli desa. On tez jej nie lubil. Chevette nienawidzila plasu. Nienawidzila siedziec z ludzmi, |f ktorzy go zazywali, poniewaz robili sie samolubni, zbyt zadowoleni z siebie i nerwowi, a takze podejrzliwi, sklonni do wy-| myslania roznych rzeczy, na przyklad ze wszyscy klamia, wszyscy obgaduja ich za plecami. Szczegolnie nienawidzila patrzec, jak ktos zazywa to swinstwo, wcierajac je sobie w dziasla z luboscia, bo to takie dobre. Z poczatku dretwialy im wargi, wiec troche sie slinili i zawsze uwazali, ze to zabawne. Najbardziej jednak nienawidzila tego, ze kiedys tez to zrobila, i teraz, chociaz miala wszelkie powody by tego nienawidzic, nie umiala opanowac ochoty, by poprosic swietego Wita o dzialke, gdy patrzyla, jak energicznie wciera sobie solidna porcje w dziasla. Podejrzewala, ze wlasnie na tym polega nalog. Wystarczylo, ze posmakowala tylko odrobinke, kiedy ten piosenkarz country wetknal jej jezyk w usta (gdyby jedynie tak mozna bylo zazyc plas, myslala, to z pewnoscia nie mialaby na to ochoty) i teraz czasteczki narkotyku pchaly sie do receptorow w jej mozgu, powtarzajac: "Daj mi, daj". A przeciez nigdy nie byla naprawde uzalezniona od tego swinstwa, nie w powszechnym rozumieniu tego slowa. Carson koordynowal program Real One o historii psycho- stymulantow, wiec Chevette wiedziala, ze pod wzgledem sily dzialania plas sytuowal sie przed kokaina. Nie powodowal koniecznosci az tak czestego zazywania, ale domyslala sie, ze zadajac sie z Lowellem, o wlos uniknela uzaleznienia. Lowcll potrafil dlugo i szczegolowo wyjasniac, ze opracowany prze/ niego system jest optymalny i umozliwia bezpieczne zazywanie narkotyku, bez popadania w brzydki nalog. Po prostu trzeba wiedziec, jak i kiedy to robic, a przede wszystkim po co. Takie silnie dzialajace substancje, wyjasnial Lowell, nie powinny byc wykorzystywane w sposob przypadkowy ani dla rozrywki. Powinny pomagac w robieniu roznych rzeczy. Dawac sile, mowil, zeby czlowiek mogl robic rozne rzeczy, a przede wszystkim konczyc to, co zaczal. Tylko ze nacpany Lowell glownie chcial uprawiac seks, a plas nie pozwalal mu skonczyc. To nawet odpowiadalo Chevette, bo w przeciwnym razie konczyl troche za szybko. Z programu Real One dowiedziala sie, ze plas dawal mezczyznie mozliwosc przezycia czegos w rodzaju kobiecego orgazmu, wielokrotnego, mniej zlokalizowanego i... no... definitywnego. Jesli chodzi o sprawy lozkowe, plas byl smiertelnie niebezpiecznym srodkiem. Obcy ludzie zazywajacy razem plas, jesli istniala po temu chocby najmniejsza podstawa, zwykle dochodzili do wniosku, ze pojscie do lozka to dobry pomysl i natychmiast trzeba wprowadzic go w zycie, po czym okazywalo sie, ze ta druga osoba nie moze przestac tego robic, dopoki oboje nie padli trupem. Bezposrednie dzialanie plasu tez bywalo zabojcze: ataki serca, zanik czynnosci pluc, uszkodzenia malych, lecz waznych obszarow mozgu. Ludzie po zazyciu specyfiku dostawali szalu i mordowali jedni drugich, a ci na glodzie czynili to z zimna krwia, zeby dostac nowa dzialke. Plas to paskudztwo, bez cienia watpliwosci. -Masz jeszcze troche? - zapytala Swietego Wita, ktory ocieral zaslinione kaciki ust zwinieta chusteczka, pokryta brazowymi plamkami zaschnietej krwi. Swiety Wit spojrzal na nia zza waskich okularow. - Chyba zartujesz - powiedzial. - Jasne - odparla Chevette, wstajac ze stolka. - Zartuje. To pewnie zmeczenie. Jak mogla choc pomyslec o czyms kim? W ciasnej budce wyczuwala jego metaliczny oddech. -Gotowe - stwierdzila Tessa, zdejmujac okulary. - lum sie rozchodzi. Chevette, pomoz mi posciagac kamery. Swiety Wit usmiechnal sie szyderczo. Chevette domyslila l sie, ze uradowalo go to, iz ktos inny bedzie musial wziac sie do roboty. -Nie widzialas Carsona, prawda? - zapytala Chevette, podchodzac do okna. Rzednacy tlum, widziany z gory, poruszal sie w sposob, jaki zapewne mozna by przedstawic w postaci logarytmicznej: wirowanie i rozpraszanie. -Carsona? Chevette dostrzegla Buella Creedmore'a tuz przed podium, rozmawiajacego z poteznym facetem w czarnej kurtce, ktory stal tylem do budki. Potem wysoki gitarzysta, ten w sfatygowanym kowbojskim kapeluszu, zeskoczyl ze sceny i najwyrazniej ochrzanil Creedmore'a. Ten probowal cos powiedziec, zamknal sie, wreszcie zdolal cos wykrztusic, sadzac po wyrazie jego twarzy niezbyt milego, a gitarzysta odwrocil sie i odszedl. Chevette zobaczyla, ze Creedmore mowi cos do tego drugiego faceta, wskazujac w jej kierunku, a tamten zawrocil i zaczal isc, lecz pek zakurzonych czarnych kabli zaslanial mu twarz. -Byl tu przedtem - powiedziala Chevette. - Dlatego pocalowalam tego siatkotyla i pobieglam do drzwi. Nie zdziwilo cie to? Tessa spojrzala na nia. - Prawde mowiac, tak. Jednak pomyslalam, ze moze za czynam cie lepiej poznawac. - Zasmiala sie. - Jestes pewna, ze to byl on? - To byl on, Tesso. - Skad wiedzial, ze tu bedziemy? - Moze powiedzial mu ktos z twojego domu? Duzo opo wiadalas o swoim programie. - Moze - przytaknela Tessa, tracac zainteresowanie. - Pomoz mi sciagnac kamery, dobrze? Wreczyla Chevette cztery czarne nylonowe linki, kazda zakonczona miniszekla i metalowym zatrzaskiem. - Posluchaj - powiedziala Chevette. - Nie mam ochoty na noc u Poznawczych Dysydentow, wiesz? I nie sadze, zebys ty miala. Przed chwila widzialam, jak ten twoj przyjaciel wtarl sobie w dziasla tyle plasu, ze powaliloby to mula. - Chevette - odparla Tessa - mamy nakrecic dokument, pamietasz? Musimy sie zintegrowac. Swiety Wit prychnal. - Mysle, ze pojdziemy spac, Tesso. Gdzie jest furgonetka? - Tam, gdzie ja zaparkowalysmy. - Jak zaniesiesz tam kamery? - Elmore - odparla Tessa. - On ma wozek, taki troj kolowy ATV. - Zobacze, czy uda mi sie go znalezc - oznajmila Che- vette, zaczynajac schodzic po drabinie. - Dobrze by bylo, gdy by nas podrzucil. Chevette nie wiedziala, czy uda jej sie przekonac Tesse, zeby zrezygnowala z Poznawczych Dysydentow. W najgorszym wypadku bedzie musiala tam pojsc, chocby po to, zeby pilnowac Tessy. Ta knajpa byla wystarczajaco niebezpieczna, nawet jesli nie mialo sie oczu zaslonietych ciezkimi wideookularami. Zeszla po drabinie i ruszyla przez sale do miejsca, gdzie Boska Zabaweczka juz opadala, kierowana przez Tesse. Che-vette wyciagnela reke, umocowala kamere l odwrocila sie w strone budki, by dac znac kolezance, zeby zaczela opuszczac nastepna. I zamarla na nie wiadomo ile okropnych sekund, patrzac w oczy Carsona, zanim ja uderzyl. Mocno i w twarz, tak samo jak przedtem, i zobaczyla te same kolorowe platki; zobaczyla, jak pada na bezowa kanape i jego poddaszu, jak krew leci jej z nosa, i zobaczyla wlasne hiedowierzanie, ze on to zrobil. >>, Tylko ze tutaj wpadla na grupke sluchaczy Creedmore'a, Iktorzy podtrzymali ja, mowiac ze smiechem "Hej! O!", a wtedy ICarson znow ja dopadl, zlapal za kurtke Skinnera... r - Hej, koles - zaczal jeden z tych mezczyzn, ktorzy ja jjfzlapali, podnoszac dlon z rozstawionymi palcami, jakby chcial l powstrzymac drugi cios, ktory zamierzal jej zadac Carson z mi-| na tak skupiona i powazna jak wtedy, gdy widziala go przy } mikserze Real One. I patrzac w jego oczy, nie dojrzala w nich nienawisci czy gniewu, tylko jakas abstrakcyjna i prawie or- i ganiczna potrzebe. Carson probowal ja uderzyc, omijajac podniesiona reke tamtego i mezczyzna krzyknal, gdy cios wybil mu jeden palec. Mimo to zdolal zablokowac uderzenie, co dalo Chevette czas, S zeby wyrwac sie Carsonowi. Cofnela sie o dwa kroki i potrzasnela glowa, usilujac dojsc do siebie. Cos stalo sie z jej oczami. Carson ruszyl na nia z tym samym wyrazem twarzy i w tym momencie zrozumiala, ze nie miala pojecia, kim jest ani co bylo z nim nie tak. -Nic nie zrozumialas, co? - zapytal, a przynajmniej tak jej sie zdawalo. Poczula, ze lzy plyna jej z podbitego oka i wciaz dzwonilo l jej w uszach. Cofnela sie. Szedl dalej. -Po prostu nie zrozumialas. Nagle czyjas dlon spoczela na jego ramieniu i odwrocil sie na piecie. Runal na podloge, gdy stojacy za nim mezczyzna zrobil cos, czego Chevette nie widziala. Zobaczyla, ze to Rydell. Nie, to nie on. On. Rydell w czarnej nylonowej kurtce gliniarza do wynajecia, spogladajacy na nia z bezgranicznym zdumieniem. I Chevette nabrala absolutnej pewnosci, ze sni, i poczuhi ogromna ulge, poniewaz to oznaczalo, ze zaraz sie zbudzi w normalnym swiecie. Carson obrocil sie na bok, ukleknal, wstal, strzasnal z rekawa kurtki niedopalek papierosa i zamachnal sie na Rydella, ktory zauwazyl to i probowal sie odsunac, tak ze piesc Carsona nie trafila go w brzuch, tylko w zebra. Rydell przerazliwie wrzasnal z bolu, zgial sie i... W tym momencie facet w czarnym skorzanym plaszczu i z krotko przystrzyzonymi czarnymi wlosami, w czarnym szaliku zaslaniajacym mu pol twarzy, facet, ktorego Chevette widziala po raz pierwszy w zyciu, przysunal sie do Carsona. -Pomylka - chyba tak powiedzial. Wyjal cos z kieszeni czarnego plaszcza i dodal: - Nie byles w jadlospisie. Strzelil do Carsona z bliska, nawet nie patrzac na bron, ktora trzymal w reku. Huk nie byl glosny, zupelnie cichy, bardziej podobny do odglosu pneumatycznej kolkownicy, lecz zdecydowany i ostateczny; towarzyszyl mu zolto-niebieski plomien. Chevette nigdy nie mogla sobie przypomniec, czy to zobaczyla, chociaz wiedziala, ze musiala to zobaczyc: Carsona odlatujacego do tylu, odrzuconego kilkoma tysiacami dzuli usilujacymi w ulamku sekundy znalezc sobie w jego ciele miejsce, ktore pozwoliloby im przejsc w stan spoczynku. Jednak ten obraz nie pozostal w jej pamieci i byla za to wdzieczna losowi. Rownie wdzieczna, chociaz z innych powodow, byla Tessie, ktora w tym momencie wylaczyla swiatlo. 53. (WIESZ, ZE NIE MOGE POZWOLIC), ZEBYS WYMKNELA MI SIE Z RAK Rydell znal ten odglos: poddzwiekowy pocisk wystrzelony | przez tlumik, ktory jeszcze bardziej go spowolnil, odprowadzajac na boki rozprezajace sie gazy ladunku, lecz pomimo to podazajacy z wystarczajaca predkoscia wylotowa, aby uderzenie w cialo... Pojal to mimo bolu, ktory tkwil jak rozzarzone do bialosci ostrze topora miedzy jego zebrami, pomimo szoku (naprawde byl zaszokowany, w kazdym znaczeniu tego slowa) wywolanego widokiem Chevette (tej wersji Chevette, w zupelnie innej fryzurze, takiej, jaka zawsze chcial, zeby miala). Wiedzial to w ciemnosci, jaka zapadla po strzale, ciemnosci po smierci (czego byl pewny) tego faceta, ktory rzucil sie na Chevette, ktorego powalil, ktory wstal i chyba wbil Rydellowi nadlamane zebro w przepone. Wiedzial to i zareagowal bez namyslu, gdyz wszystko to oznaczalo, ze facet w czarnym szaliku byl wyszkolonym zawodowcem, a nie jakims spontanicznie dzialajacym, barowym rycerzem. W ciemnosci natychmiast zorientowal sie, ze ma szanse, jesli facet w szaliku jest zawodowcem. Pijak, narkoman czy inny furiat strzelalby na oslep w ciemnym barze. Zawodowiec sprobuje podejsc blizej, zeby zmniejszyc ryzyko przypadkowych ofiar. A to bylo ogromne, sadzac po wrzaskach pozostalych widzow i byc moze Chevette, gdy wszyscy zaczeli pchac sie do drzwi. Rydell wiedzial, ze panika jest smiertelnie niebezpiecz- na. Kilka razy pilnowal porzadku na koncertach i widzial zdejmowane z barier zgniecione ciala. Pozostal na miejscu, usilujac rozmasowac obolaly bok i czekal na nastepny ruch faceta w szaliku. Gdzie sie podziala Rei Toei? Powinna pokazac sie w ciemnosci, niczym filmowa wrozka, ale nie. Przeleciala nad jego ramieniem w kierunku miejsca, gdzie ostatnio widzial faceta w szaliku. Bardziej przypominala komete niz wrozke i rzucala oslepiajacy blask. Raz, dwa razy okrazyla glowe faceta, ktory oganial sie kolba pistoletu. Jako kula srebrzystego swiatla poruszala sie tak szybko, ze pozostawiala slad na siatkowce oka Rydella. Facet uchylil sie, gdy smignela ku jego twarzy. Obrocil sie na piecie i uskoczyl w lewo. Rydell zobaczyl, ze swiatlo zaczelo sie powiekszac do rozmiarow zimnej, bladej kuli, ktora okrazyla wnetrze ciemnego baru, przelatujac nad jeczacymi, dyszacymi i wrzeszczacymi ludzmi. Obok tloczacych sie do drzwi na podlodze lezalo kilka nieprzytomnych osob. Wciaz ani sladu Chevette. Nagle swiecaca kula, w jaka zmienila sie Rei Toei, opadla nizej i Rydell dojrzal Chevette, na czworakach zmierzajaca do drzwi. Podbiegl do niej, chociaz mial wrazenie, ze zaraz peknie mu bok. Pochylil sie, zlapal ja i postawil na nogi. Zaczela sie wyrywac. - To ja - powiedzial, czujac, jak nierealne jest to, ze znow ja widzi, tutaj, w tej sytuacji. - Rydell. - Co ty tu, kurwa, robisz, Rydell? - Wychodze stad. Niebieskiemu blyskowi towarzyszylo stlumione kaszlniecie pistoletu, ale Rydellowi wydawalo sie, ze pocisk wczesniej przelecial mu nad glowa. W odpowiedzi jedna biala kula swiatla za druga smignely zza jego plecow. Z projektora, uswiadomil sobie, zapewne prosto w oczy strzelajacego. Zlapal Chevette i niosac ja pod pacha, ruszyl przez sale. Adrenalina stlumila bol w boku. W swietle emanujacym z kuli za jego plecami zobaczyl sciane na prawo od drzwi. Mial na- zieje, ze jest z dykty i niezbyt gruba. Wyjal z kieszeni noz, tworzyl i wbil ostrze na wysokosci oczu. Weszlo gleboko, |flz po rekojesc, a on szarpnal w bok i w dol. Uslyszal dziwny pyk przecinanego drewna. Dociagnal w dol, do pasa, a potem |w lewo i trzy czwarte drogi w gore, zanim uslyszal brzek pe-ikajacej ceramicznej klingi. -Kopnij. Tutaj - powiedzial, stukajac w srodek prosto-Kkata ulomkiem noza. - Oprzyj sie o mnie. Kop! If Zrobila to. A potrafila kopnac jak mul. Dykta ustapila przy l drugim uderzeniu i w nastepnej chwili podniosl dziewczyne l! t przepchnal przez otwor, usilujac nie wrzeszczec z bolu. Nie k-mial pojecia, jak udalo mu sie przejsc, ale zrobil to, przez caly i czas oczekujac uderzenia poddzwiekowego pocisku. Na zewnatrz, pod drzwiami, lezeli nieprzytomni ludzie, a in-- ni kleczeli przy nich, starajac sie im pomoc. -Tedy - powiedzial. Pokusztykal w kierunku pochylni i Szczesliwego Smoka. Poczul, ze nie idzie za nim. Odwrocil sie i zobaczyl, ze dziewczyna ruszyla w przeciwna strone. Poszedl za nia, ale nie mogl jej dogonic. -Che verte! Odwrocila sie. Z prawego oka, podbitego, plynely lzy; lewe bylo szeroko otwarte, szare i oszalale. Jakby widziala go, ale nie poznawala. -Rydell? I choc przez caly ten czas myslal o niej, wspominal ja, teraz, kiedy mial ja tuz przed soba, nie bardzo wiedzial jak sie zachowac. - W porzadku - odpowiedzial, bo nic innego nie przy chodzilo mu do glowy. - To nie sen? - Nie. - Zastrzelili Carsona. Ktos go zastrzelil. Widzialam, jak ktos go zastrzelil. -Kto to byl? Dlaczego cie uderzyl? -Byl... - Urwala, przygryzajac dolna warge. - Mie szkalam z nim. W LA. - Aha - rzekl Rydell, usilujac oswoic sie z mysla, ze facet w szaliku wlasnie zastrzelil nowego chlopaka Chevette. - Wlasciwie nie bylam z nim. Juz nie. Sledzil mnie, ale... Jezu, Rydell, dlaczego ten gosc... Tak po prostu podszedl i za strzelil go! Poniewaz chodzilo mu o mnie, pomyslal Rydell. Poniewaz chcial mnie dopasc - za to mu zaplacono. Jednak nie powiedzial tego, a zupelnie cos innego: - Ten facet z pistoletem bedzie mnie szukal. I nie jest sam. To oznacza, ze nie powinnas byc ze mna, kiedy mnie znajdzie. - Dlaczego on cie szuka? - Mam cos... Przeciez nie mial: zostawil projektor w barze. -Szukales mnie tam? Szukalem cie, od kiedy odeszlas. Przeczesywalem gestym grzebieniem cale oblicze tego swiata, kazdego dnia, szukajac ciebie. I kazdy dzien byl pusty, bo nie bylo, nie bylo ciebie. W myslach uslyszal odglos kamieni uderzajacych o polimer za Szczesliwym Smokiem przy Sunset. Bez sensu, bez sensu. -Nie. Pracuje. Prowadze prywatne sledztwo dla niejakie go Laneya. Nie uwierzyla mu. -Carson przyjechal tu za mna. Nie chcialam z nim byc. A teraz ty. Co to jest? Laney mowi, ze koniec swiata. - Po prostu jestem tu, Chevette. Ty tez tu jestes. Musze juz isc... - Dokad? - Z powrotem do baru. Zostawilem tam cos. To wazne. - Nie wracaj tam! - Musze. - Rydell - wykrztusila, zaczynajac sie trzasc. - Jestes... jestes... I spojrzala na swoje otwarte dlonie, ubrudzone czyms. Zoczyl, ze to krew, i wiedzial, ze to krew jej chlopaka. Prze->>lgala sie przez nia. Zaczela plakac i trzec rekami o dzinsy. Rydell? Ukazal sie mezczyzna z tanto, niosacy worek Rydella w za- jciu reki. -Rydell, raczej nie radzilbym ci podejmowac teraz proby puszczenia mostu. Niemal na pewno rozstawili warty i predzej strzela cie, niz pozwola uciec. Blada poswiata lamp sodowych umocowanych w gorze na ancuchach polyskiwala w okraglych szklach okularow. Ten czuply i zwinny mezczyzna mial idealnie puste, idealnie lOkragle studnie w miejscu oczu. - Czy ta mloda dama jest z toba? - Tak - odparl Rydell. , - Musimy pojsc w kierunku Oakland - rzekl mezczyzna, podajac Rydellowi worek z ciezkim projektorem. Rydell mial nadzieje, ze wzial rowniez przewod. - W przeciwnym razie '.wyprzedza nas i odetna nam droge. Rydell odwrocil sie do Chevette. - Moze nie widzieli nas razem. Powinnas odejsc. - Nie radzilbym - powiedzial mezczyzna. - Ja was wi- i. dzialem. Tamci tez mogli zobaczyc. Chevette spojrzala na Rydella. -Za kazdym razem, kiedy zjawiasz sie w moim zyciu, Rydell, wpadam po uszy w... Skrzywila sie. -Gowno - dokonczyl za nia Rydell. 54. PEWNE RZECZY NIGDY SIE NIE ZDARZAJA Budzik Gunsmith Cats przyklejony plastrem do sciany pudla Laneya sprowadza go do domu z Warownego Miasta. Brzeczy, zapowiadajac rychle przybycie Garnitura. Ten nie ma zegarka, lecz jest niezmiennie punktualny, odmierzajac swoj obchod wedlug zegarow metra, ktore z kolei sa regulowane droga radiow;) przez atomowy zegar w Nagoi. Laney czuje smak krwi. Uplynelo sporo czasu, od kiedy ostatni raz myl zeby, ktore teraz wydaja sie sztuczne i niedopasowane, jakby pod jego nieobecnosc zastapiono je sztuczna szczeka. Spluwa do przeznaczonej do tego butelki i zastanawia sie nad pojsciem do ubikacji. Dotyka zarostu na policzkach, rozwazajac wysilek, jakiego wymagaloby jego usuniecie. Mogl zazadac, zeby Garnitur zalatwil mu elektryczna jednorazowke, ale naprawde woli zwykle ostrza. Jest jednym z tych mezczyzn, ktorzy nigdy nie nosili brody, nawet przez krotki czas. (A teraz jakis cichy glosik, ktory zawsze najlepiej ignorowac, szepcze mu, ze nigdy nie bedzie nosil). Slyszy starca, ktory w sasiedniej budce mowi cos po ja-ponsku, i domysla sie, ze przybyl Garnitur. Laney zastanawia sie, jaki model sklada starzec, i oczami duszy, z klarownoscia zludzenia, widzi ostatnie szlify nadawane modelowi Colina Laneya. To "garazowy" zestaw, ekskluzywny i produkowany jedynie dla najwiekszych entuzjastow, fanow plastikowych modeli, wiec jako taki jest odlany z polistyrenu w odrazajacym bla- ^fioletowym kolorze. Plastik wszystkich tych garazowych mo- |U zazwyczaj miewa upiorne barwy, gdyz producenci takich |stawow dla entuzjastow dobrze wiedza, ze zaden zlozony mo-iftl nie pozostanie nie pomalowany. "i Laney skladany przez starca jest wczesniejszym Laneyem, tym l czasow LA, kiedy pracowal jako analityk danych dla Slitscanu, iezwykle agresywnego telewizyjnego programu informacyj-_ego. Ten Laney nosi ubranie padewskiego projektanta mody |bardzo drogie okulary przeciwsloneczne, ktorych oprawki na-et teraz sa pomalowane na srebrno najcienszym sobolowym dzlem starego, niewiele grubszym od pojedynczego wlosa. Jednak ten sen na jawie zostaje przerwany przez wsuwajaca |ie do pudla glowe Garnitura, z wlosami przypominajacymi sta-innie uczesana peruke jakiegos archaicznego manekina. Laney bardziej wyczuwa niz dostrzega precyzje, z jaka zostaly ostatnio iaaprawione czarne oprawki okularow mezczyzny, a gdy Garni-_tur na czworakach wchodzi do srodka, unoszac zaslone z cytry-lltowozoltego koca, Laney czuje kwasny smrod unoszacy sie _._ ubrania goscia. To dziwne, ze jakikolwiek zapach wydzie-ilany przez cieple cialo moze wydawac sie zimny, lecz tak jest Iw przypadku Garnitura. Przynosi Laneyowi nastepna butelke niebieskiego syropu, wie- cej regainy, kilka duzych batonow czekoladowych, zawierajacych J mnostwo cukru trzcinowego i kofeiny, oraz dwa litry porzadnej II coli. Pomalowany gors koszuli Garnitura zdaje sie lekko fosfo- i ryzowac, jak cyfry na tarczy zegarka gleboko zanurzonego nurka, ; na przyklad w studni, moze ofiarnej cenocie, i Laney na moment pograza sie we wspomnieniach wakacji na Jukatanie. _- Cos jest nie tak, mysli, cos jest nie w porzadku z jego ocza- | mi, gdyz fosforyzujaca koszula Garnitura jasnieje jak tysiac slonc, a cala reszta jest czarna jak spod starych negatywow. ; Mimo to jakos udaje mu sie wreczyc Garniturowi kolejne dwa | .niewykrywalne chipy kredytowe, a nawet odpowiedziec ski- I nieniem glowy na odmierzony, korni woj azerski uklon Garni- I' tura, wykonany na kleczkach posrod spiworow i opakowan po slodyczach, a potem Garnitur znika wraz z blaskiem swej koszuli, ktory z pewnoscia byl tylko artefaktem procesu, ktory Laney przybyl tu obserwowac. Laney wypija pol butelki syropu przeciwkaszlowego, zuje i przelyka jedna trzecia batonu czekoladowego i popija lykiem obrzydliwie cieplej coli. Kiedy zamyka oczy, zanim jeszcze zalozy gogle, juz zanurza sie w strumieniu danych. Natychmiast zdaje sobie sprawe z obecnosci Libii i Paco, ktorzy go prowadza. Nie chce im sie mowic ani pokazywac, lecz poznaje ich po charakterystycznym jak podpis stylu nawigacji. Pozwala im sie zabrac tam, gdzie chca, i oczywiscie nie jest rozczarowany. Przed nim otwiera sie romb. Lane spoglada na pomieszczenie, ktore bierze za gabinet Harwooda w San Francisco, na Harwooda siedzacego za ogromnym biurkiem zarzuconym makietami architektonicznymi i stosami wydrukow. Harwood trzyma w reku telefon. -To absurdalne podejscie - mowi - ale i zwariowana sprawa. Dziala z powodu nadmiaru, rozumiesz? To zbyt idio tyczne, zeby sie nie udalo. Laney nie slyszy odpowiedzi, co zapewne oznacza, ze Libia i Paco podlaczyli sie do kamery pod sufitem gabinetu Harwooda. Dzwiek wychwytuje mikrofon, a nie podsluch telefoniczny. Teraz Harwood przewraca oczami. -Ludzi fascynuje bezcelowosc tego wszystkiego. Wlasnie to im sie podoba. Tak, to szalenstwo, ale na tym polega cala zabawa. Chcesz poslac siostrzencowi w Houston zabawke, a jes tes w Paryzu, wiec kupujesz ja, idziesz do Szczesliwego Smoka i kazesz ja odtworzyc, z czasteczek, w Szczesliwym Smoku w Houston... Co? Co sie stanie z zabawka, ktora kupiles w Pa ryzu? Zatrzymujesz ja. Oddasz komus. Rozszarpiesz ja zebami, ty nudna, drobiazgowa krowo. Co? Nie, nie mowilem. Nie, przykro mi, Noriko, to pewnie jakies przeklamania programu islatorskiego. Jak mozesz przypuszczac, ze moglbym po-iec cos takiego? - Harwood z bezgranicznym znudze-jliem spoglada przed siebie. - Oczywiscie, ze udziele wywia-i. W koncu macie wylacznosc. Wybralem wlasnie was. - Harwood usmiecha sie, uspokajajac dziennikarke, lecz ten |asmiech natychmiast znika, gdy kobieta zadaje nastepne py-nie. -Ludzie obawiaja sie nanotechnologii, Noriko. Wiemy tym. Nawet w Tokio siedemnascie przecinek osiem dziesia- ych procenta waszej znanej z technofetyszyzmu populacji do zis nie chce wchodzic do nanotechnicznych budynkow. Tutaj, Ina wybrzezu, moglbym jako przyklad wskazac Malibu, gdzie zdarzyla sie powazna wpadka biotechnologiczna, jednak nie Imajaca zadnego zwiazku z nanotechnologia. Usuwa sie skutki Ipoprzez zastosowanie trzech gatunkow wodorostow, lecz wszys-|cy sa przekonani, ze plaze roja sie od niewidzialnych nano-* robotow, ktore tylko czekaja, zeby wepchnac ci sie do tej twojej klotliwej cipki. Co? Wrogo nastawiony? Nie. Cos jest nie tak z waszym oprogramowaniem, Noriko. I mam nadzieje, ze tylko notujesz moje slowa, poniewaz uzgodnilismy taka forme wywiadu. Gdyby jakas czesc naszej rozmowy ukazala sie w formie nagrania, nie udziele ci nastepnego. Co? Dobrze. Ciesze sie. - Harwood bezglosnie ziewnal. - A wiec ostatnie pytanie. Sluchal, wydymajac usta. -Poniewaz Szczesliwy Smok to wygoda. Szczesliwy Smok to mozliwosc nabycia artykulow, ktorych potrzebujesz i wtedy kiedy ich potrzebujesz, dwadziescia cztery godziny na dobe. Jednak Szczesliwy Smok to takze zabawa. A ludzie beda mieli swietna zabawe z tymi urzadzeniami. Przeprowadzilismy wystarczajaco dokladne badania, aby wiedziec, ze nie mamy pojecia, w jaki sposob klienci Szczesliwego Smoka wykorzystaja te technologie, ale to wszystko jest czescia zabawy. - Harwood paznokciem malego palca zbadal zawartosc lewej dziurki od nosa, ale najwyrazniej nie znalazl tam niczego interesujacego. -Podmuchaj mnie - powiedzial. - Nadac? Nie sadze, No- riko, ale na twoim miejscu sprawdzilbym to oprogramowanie. Czesc. Harwood odklada sluchawke i patrzy w przestrzen. Telefon dzwoni. Harwood odbiera, slucha. Marszczy brwi. -Czemu to mnie nie dziwi? Czemu to mnie wcale nic dziwi? - Laney ma wrazenie, ze Harwood zaraz parsknie smiechem. - Dobrze. Mozecie sprobowac. Z pewnoscia mozecie sprobowac. Bardzo prosze. Jesli jednak wam sie nie uda, to on zabije was. Wszystkich. Co do jednego. Jednak nie powinienem sie tym przejmowac, prawda? Poniewaz mam tutaj wasza broszurke, i to jest naprawde ladna broszurka, wydrukowana w Genewie, nie oszczedzacie na reklamie, kolorowa, gruby papier, i czytam w niej, ze zatrudnilem najlepszych, najlepszych na swiecie. I naprawde wierze, ze jestescie najlepsi. Dlatego tyle wam place. Wiem jednak i to, ze on jest tym, kim jest. Niech Bog ma was w opiece. Harwood odklada sluchawke. Laney czuje, ze Libia i Paco szarpia go, odciagajac gdzies. Chcialby tu zostac z Harwoodem. Chcialby usiasc naprzeciw niego, przy tym biurku, i podzielic sie wrazeniami z eksploracji punktow wezlowych. Na przyklad bardzo chcialby uslyszec jego interpretacje wezla z 1911 roku. Chetnie podyskutowalby z Harwoodem na temat tego nanopowielacza w Szczesliwym Smoku. Wyobraza sobie, ze przesyla swoja garazowa replike - chociaz "przesyla" nie jest w tym wypadku odpowiednim slowem - tylko dokad i komu? Libia i Paco ciagna go do miejsca, gdzie to rosnie i Laney widzi, ze sie zmienilo. Zastanawia sie, czy Harwood patrzyl na to ostatnio: na ten ksztalt nowego swiata, jesli jakis swiat mozna nazwac nowym. Zastanawia sie, czy bedzie mial kiedys okazje porozmawiac z Harwoodem. Watpi w to. Pewne rzeczy nigdy sie nie zdarzaja, przypomina sobie. Jednak ta jedna zawsze, przypomina mu cichutki glosik smierci. Podmuchaj mnie, odpowiada mu Laney. 55. BLYSKOTLIWI MLODZI Pozniej Fontaine przypomni sobie, ze kiedy obudzil go jakis Ihalas pod drzwiami, nie pomyslal o rewolwerze, ale o rosyjskiej ilancuchowce, schowanej cztery miesiace wczesniej pod war-|stwa gipsu i gazy.I bedzie sie zastanawial, dlaczego pomyslal o tej paskudnej f broni, zaledwie zdal sobie sprawe z faktu, ze ktos pospiesznie H puka w szybe drzwi sklepu. - Fontaine! - rozlegl sie sceniczny szept. - Litosci - mruknal Fontaine, siadajac na lozku. Przetarl oczy i spojrzal na swiecace wskazowki tandetnego l japonskiego kwarcowego budzika, prezentu od Clarisse, kto-1; ra chciala mu przypomniec, ze czesto sie spoznia, szczegolnie l z alimentami, chociaz ma tak duzo starych zegarkow. Spal najwyzej godzine. -Fontaine! Kobieta, owszem, ale nie Clarisse. Fontaine wciagnal spodnie, wsunal stopy w zimne i lepkie buty, po czym wzial bron. -Powiem, ze to w samoobronie - mruknal, obejrzal sie i zobaczyl tajemniczego chlopca, ktory lezal na spiworze jak wyrzucony na brzeg wieloryb i znow chrapal, ale cichutko. Wszedl do sklepu, gdzie za szyba dostrzegl twarz dziewczyny od Skinnera, chociaz troche brzydsza, naprawde zmieniona przez ten siniec, i bardzo zaniepokojona. -To ja! Chevette! Stukala w szybe czyms metalowym. -Nie wybij mi cholernego okna, dziewczyno. Fontaine trzymal bron w opuszczonej rece, jak zawsze, gdy otwieral drzwi, a teraz zobaczyl, ze dziewczyna nie byla sama, Za nia stali dwaj biali mezczyzni: jeden poteznie zbudowany szatyn wygladajacy na policjanta, a drugi przypominajacy nauczyciela muzyki, ktorego Fontaine znal przed wieloma laty w Cleveland. Nie wiadomo dlaczego, ale wlasnie na widok tego drugiego Fontaine'owi dreszcz przelecial po krzyzu. Ten czlowiek byl taki spokojny. - Chevette - mruknal Fontaine. - Ja spie. - Potrzebujemy pomocy. - Co za "my"? - To Rydell - odparla. - Pamietasz go? Fontaine pamietal, chociaz slabo. To ten, z ktorym wyjechala do Los Angeles. -I? Otworzyla usta, zmieszala sie i zerknela przez ramie. -Przyjaciel - powiedzial niezbyt przekonujaco ten, kto rego nazwala Rydellem. Sciskal tani, sciagany sznurkiem worek, najwidoczniej zawierajacy duzy termos albo przenosny szybkowar do gotowania ryzu. (Fontaine mial nadzieje, ze nie bedzie to jeden z tych pozalowania godnych wypadkow, kiedy brano go za wlasciciela lombardu). -Wpusc nas, Fontaine. Mamy klopoty. Pewnie sama jestes tym klopotem, pomyslal Fontaine, po tym jak ktos podbil ci oko. Zaczal otwierac drzwi, zauwazajac, jak pospiesznie rozgladala sie na boki, jakby oczekiwala niepozadanego towarzystwa. Wygladajacy na gliniarza facet, ten Rydell, robil to samo. Jednak Fontaine zauwazyl, ze profesor muzyki przyglada sie jemu, Fontaine'owi, i nagle ucieszyl sie z tego, ze trzyma w reku rewolwer. - Zamknij drzwi - polecila Chevette, wchodzac przed Rydellem i profesorem. - Nie jestem pewien, czy mam na to ochote - odparl Fontaine. - Moze zechce je pokazac. - Co pokazac? - Drzwi. Warn. Lapiesz? Spalem. - Fontaine, na moscie sa uzbrojeni ludzie. - Istotnie - rzekl Fontaine, dotykajac kciukiem galek na oncu malego kurka. Profesor zamknal drzwi. - Hej! - zaprotestowal Fontaine. - Czy jest stad inne wyjscie? - zapytal profesor, ogla- lajac zamki. -Nie - odparl Fontaine. Mezczyzna spojrzal w kierunku zaplecza sklepu, na tylna f sciane nad lezacym gosciem Fontaine'a. -A po drugiej stronie tej sciany jest tylko przepasc? , - Zgadza sie - powiedzial Fontaine, troche rozzloszczony -latwoscia, z jaka tamten uzyskal te informacje. - A wyzej? Czy ktos mieszka nad panem? - Mezczyzna spojrzal na pomalowana sklejke sufitu. - Nie wiem - przyznal Fontaine. - Jesli tak, to bardzo cichy lokator. Nigdy go nie slyszalem. Ten Rydell zdawal sie miec jakies klopoty z chodzeniem. Dotarl do oszklonej lady i polozyl na niej worek. -Chcesz mi rozbic gablote? Rydell odwrocil sie, przyciskajac dlonia bok. -Masz moze plaster? Szeroki? Fontaine posiadal apteczke, ale nigdy nie bylo w niej tego, co komus bylo potrzebne. Trzymal w niej kilka zetlalych bandazy z mniej wiecej 1978 roku oraz wymyslny opatrunek na oko, z instrukcja prawdopodobnie po finsku. - Mam tasme - powiedzial. - Jaka? - Izolacyjna. No, wiesz, taka srebrna. Przyklei sie do sko ry. Moze byc? Rydell z trudem zdjal czarna nylonowa kurtke i zaczal jedna reke gmerac przy guzikach pomietej niebieskiej koszuli. Dziewczyna pomogla mu, a kiedy zdjela Rydellowi koszule, Fontaine zobaczyl na jego boku zoltawo-szara plame swiezego sinca, Paskudnego. - Miales wypadek? - Wepchnal smith wessona do bo cznej kieszeni spodni, niezbyt bezpiecznego miejsca, ale do godnego w tych okolicznosciach. Wytarta rekojesc, wylozonu nacinana w szachownice okleina z orzechowego drewna, wy stawala z kieszeni na tyle, by w razie czego umozliwic szybki chwyt. Z gornej szuflady stalowej szafki na akta wyjal rolke tasmy. Z trzaskiem odwinal mniej wiecej pol metra. - Zalozyc ci opatrunek? Bandazowalem piesciarzy w Chicago. Na ringu, wiesz? - Prosze - odparl Rydell i skrzywil sie, podnoszac reke i odslaniajac stluczony bok. Fontaine oderwal tasme i obejrzal zebra Rydella. -Taka tasma to mistyczna rzecz, wiesz? Napial ja w dloniach, ciemniejsza, klejaca strona do Rydella. - Dlaczego? - zapytal Rydell. - Poniewaz ma ciemna strone... - odparl Fontaine, demon strujac to - ...i jasna strone, i trzyma wszechswiat w kupie. Rydell o malo nie krzyknal, kiedy Fontaine przykleil mu tasme. - Oddychaj - poradzil. - Widziales kiedys porod? - Nie - zdolal wykrztusic Rydell. - Coz - rzekl Fontaine, przygotowujac nastepny kawalek tasmy, tym razem dluzszy. - Powinienes oddychac tak, jak kobieta podczas skurczow. Uwazaj: wydech... Teraz poszlo znacznie szybciej i kiedy Fontaine skonczyl, spostrzegl, ze Rydell obiema rekami zapial sobie koszule. -Dobry wieczor - odezwal sie profesor i Fontaine, od wrociwszy sie z rolka tasmy w reku, zobaczyl, ze chlopiec obu dzil sie i usiadl. Piwne oczy mial szeroko otwarte i puste, za patrzone w mezczyzne w szarozielonym plaszczu. - Dobrze wygladasz. To twoj dom? Cos poruszylo sie w oczach chlopca: spojrzal przytomniej. -Znacie sie? - zapytal Fontaine. -Spotkalismy sie wczoraj w nocy - odrzekl mezczyzna. Tutaj, na moscie. - Chwileczke - olsnilo Fontaine'a. - To od pana dostal i zegarek? Mezczyzna odwrocil sie i bez slowa popatrzyl spokojnie , Fontaine'a. Ten zmieszal sie. -Wszystko w porzadku - rzekl. - Ja tylko go prze- howuje. - Rozumiem. - To niezwykly zegarek - powiedzial Fontaine. - Skad |go pan ma? -Z Singapuru. l Fontaine oderwal wzrok od gladkiej i drapieznej twarzy mez-ij czyzny, ktory prawdopodobnie wcale nie byl profesorem mu-|zyki. Popatrzyl na pusta i gladka twarz chlopca pod swiezo przycieta grzywka. - Widze, ze ma pan w kieszeni bron - zauwazyl mez czyzna. - To z radosci, ze was widze - mruknal Fontaine, ale nikt nie zalapal zartu. -Jaki kaliber? - Dwadziescia dwa, dlugie naboje. - Dlugosc lufy? - Szesc centymetrow. - Celnosc? - To nie jest bron sportowa - odparl Fontaine. - Ale zupelnie niezla jak na szesc centymetrow lufy. Rozmowa dzialala mu na nerwy i mial ochote wyrwac bron z kieszeni, ale byl przekonany, ze gdyby tylko dotknal rekojesci, cos mogloby sie stac. Cos na pewno by sie stalo. -Prosze mi ja dac - powiedzial mezczyzna. - Nie ma mowy. - Nieznana liczba uzbrojonych ludzi szuka dzis Rydella. Chcieliby ujac go zywego, zeby go przesluchac, ale z pewnoscia sa gotowi go zabic, zeby zapobiec jego ucieczce. Zabija tez kazdego, kto bedzie mu towarzyszyl. To dla nich po prostu kwestia czystej roboty. Rozumie pan? - Co to za jedni? - Blyskotliwi mlodzi - rzekl mezczyzna. - Co? - To najemnicy, oplacani przez kogos, kto uwaza Rydella za pracownika rywala, wroga. Fontaine spojrzal na Rydella. - Po co panu moj rewolwer? - Zamierzam zabic tylu z nich, ilu zdolam. - Przeciez ja pana nie znam - upieral sie Fontaine. - Nie - przyznal mezczyzna - nie zna pan. - To szalenstwo... - Fontaine zerknal na Chevette. - Znasz tego faceta? - Nie - odpowiedziala. - A ty, Rydell. Znasz go? Rydell powiodl spojrzeniem od Fontaine'a do nieznajomego i z powrotem. - Nie - powiedzial. - Nie znam. Ale wiesz co? - Co? - Dalbym mu te bron. - Dlaczego? - Sam nie wiem - rzekl Rydell i na chwile glos u wiazl mu w gardle. - Po prostu wiem, ze dalbym mu ja. - To szalenstwo - powtorzyl Fontaine, zaskoczony pi skliwym tonem swojego glosu. - Daj spokoj, Chevette! Dla czego tu przyszlas? Przyprowadzilas tych ludzi... - Poniewaz Rydell nie mogl szybko isc - powiedziala. -Przepraszam, Fontaine. Po prostu potrzebowalismy pomocy. - Niech to szlag! - zaklal Fontaine, wyjmujac z kieszeni smith wessona, blekitna stal ogrzana cieplem jego ciala. Otwo rzyl bebenek i wyrzucil na dlon piec nabojow. Cienkie mosiezne walce, nie grubsze od olowka, kazdy zakonczony powlekanym miedzia, precyzyjnie uformowanym i wydrazonym kawalkiem olowianego stopu. - To wszystko. Nie mam wiecej amunicji. Wreczyl mezczyznie rewolwer, z lufa wycelowana w sufit [i otwartym bebenkiem, a potem naboje. -Dziekuje - powiedzial mezczyzna. - Moge go teraz naladowac? -Panowie - odparl Fontaine z przygnebieniem, ktorego przyczyny nie rozumial - mozecie uruchomic wasze pieprzone maszyny. -Sugeruje - rzekl mezczyzna, kolejno wpychajac naboje do komor - zebyscie po moim wyjsciu zamkneli drzwi i schowali sie, byle nie naprzeciwko okna i drzwi. Jesli domysla sie, ze tu jestescie, sprobuja was zabic. Zamknal bebenek i na probe wycelowal rewolwer w ciemna plame na scianie. -Troche sciaga w lewo - powiedzial Fontaine. - Trzeba to uwzgledniac, celujac. -Dziekuje - odrzekl mezczyzna i znikl za drzwiami, zamk nawszy je za soba. Fontaine spojrzal na Rydella i zauwazyl, ze ten ma lzy w oczach. 56. SPLUWA Z KOMBINATU -Fontaine - odezwal sie Rydell - nie masz tu czasemdrugiego rewolweru? Wszyscy troje siedzieli na podlodze, rzedem, plecami do sciany od strony Oakland, na zapleczu sklepiku Fontaine'a. Worek z projektorem stal miedzy Rydellem a Fontaine'em. Chlopiec, ktory przedtem spal na podlodze, teraz siedzial na waskiej pryczy Fontaine'a, plecami do przeciwleglej sciany, postukujac klawiszami notebooka. Na glowie mial jeden z tych starych, dupowatych wideohelmow, w ktorym wygladalby jak robot lub nie wiadomo co, gdyby nie bylo widac dolnej polowy jego twarzy i otwartych ust. Swiatla byly zgaszone, wiec mozna bylo dostrzec bezustanne pulsowanie wyswietlaczy helmu, ukazujacych to, co na nich przegladal. -Nie handluje bronia - rzekl czarny mezczyzna. - Sta rymi zegarkami, nozami znanych firm, wojskowymi... Rydell pomyslal, ze na razie ma dosc nozy. - Po prostu nie podoba mi sie to, ze siedze tu i czekam. - Nikomu sie nie podoba - powiedziala siedzaca obok niego Chevette. Przyciskala sobie mokra szmate do oka. Rydella najbardziej martwilo to, ze nie byl pewien, czy uda mu sie wstac. Bok, owiniety tasma, nie bolal go juz tak bardzo, ale z pewnoscia zdretwieje. Rydell juz mial poprosic Fontaine'a o noz, kiedy sklepikarz powiedzial: - No... - No co? - spytal Rydell. - To wlasciwie nie nalezy do mnie, rozumiecie? - Co takiego? - Mam prawnika, a on pochodzi ze Zwiazku Afrykanskie- go, wiecie? Uchodzca polityczny. - Taak? - Taak. Wiecie, jak to jest: ludzie uciekaja przed wszy stkimi tymi czystkami etnicznymi i innym takim gownem... - Taak? -No, lubia miec czym sie bronic, gdyby cos sie stalo. Rydell byl coraz bardziej zainteresowany. -Problem w tym - ciagnal Fontaine - ze oni tam ma-l ja sklonnosc do przesady. Tak jak moj prawnik, Martial. On stara sie nie byc taki, rozumiecie? Chodzi do psychoterapeuty i w ogole, usiluje nauczyc sie poruszac bez broni i nie bac sie, ze plemienni wrogowie odstrzela mu dupsko, wiecie? W koncu tu jest Ameryka, nie? -Mysle, ze w Ameryce plemienni wrogowie tez moga odstrzelic ci dupsko, Fontaine. - To prawda - rzekl Fontaine, wiercac sie na podlodze -ale u Martiala jest to skutek szoku. - A ty pomagasz mu go zwalczyc, ukrywajac jego bron? Cos, czego wolalby nie trzymac w swoim mieszkaniu? Fontaine spojrzal na Rydella. Wydal wargi. Kiwnal glowa. - Gdzie to jest? - W scianie za nami. Rydell popatrzyl na sciane. - To dykta? - Przewaznie - powiedzial Fontaine, obracajac sie. - Widzisz to miejsce? To lata z gipsu. Wmurowalismy tam skrzynke, a potem zagipsowalismy ja i zamalowalismy. - Pewnie mozna by ja znalezc wykrywaczem metalu - orzekl Rydell, przypominajac sobie, ze uczono go odnajdywania takich skrytek. -Nie sadze, zeby miala w sobie duzo metalu - stwierdzil Fontaine. - A przynajmniej nie w ukladzie ladowania. -Mozemy to zobaczyc? - Hmm - mruknal Fontaine. - Jesli ja wyjmiemy, bede mial ja na glowie. - Nie ty - zaprzeczyl Rydell. - Ja. Fontaine wyjal maly scyzoryk z kosciana rekojescia. Otworzyl go i zaczal ostroznie dlubac w scianie. - Moze potrzebny wiekszy noz - zaproponowal Rydel!. - Ciii - mruknal Fontaine. Rydell zobaczyl, ze ostrze scyzoryka odslonilo ciemny pierscien wielkosci obraczki. Fon taine wydlubal go z twardego gipsu, lecz pierscien najwido czniej byl do czegos przymocowany. - Pociagnij za to, dobrze? Rydell wsunal srodkowy palec w kolko i lekko pociagnal. Poczul opor. -No, juz - zachecil Fontaine. - Mocniej. Gips popekal i odpadl, gdy przymocowany do kolka cienki stalowy drut przecial go jak suchy ser. Rydell wyjal gruby na centymetr, prostokatny fragment sciany. Fontaine wyciagnal cos z otworu. Jakis przedmiot owiniety w resztki starej zielonej koszuli. Rydell patrzyl, jak Fontaine ostroznie odwija zielony material, odslaniajac niezgrabny ciezki przedmiot, wygladajacy jak skrzyzowanie kartonika z mlekiem z dziecinstwa Rydella i wiertarki. Ta jednolicie oliwkowozielona rzecz byla rzeczywiscie bronia, w dodatku najpaskudniejsza, jaka Rydell widzial w zyciu. Fontaine trzymal ja lekko skosnie, skierowana gorna powierzchnia "kartonika" w sufit. Na drugim koncu znajdowal sie toporny uchwyt pistoletowy, a dziesiec centymetrow od niego zlobkowana raczka. -Co to jest? - zapytal Rydell. - Lancuchowka - odparl Fontaine. - Jednorazowa. Nie mozna jej powtornie zaladowac. Bezluskowa: ten podluzny ko niec to jednoczesnie naboj i lufa. Zadnych ruchomych elemen tow. Zaplon elektryczny. Te dwa guziki w miejscu spustu trzeba nacisnac jednoczesnie po wycelowaniu. Wystrzeli cztery razy. Cztery ladunki. - Dlaczego nazywaja to lancuchowka? - Martial twierdzi, ze to dziala jak granat odlamkowy. Al- |bo rodzaj przenosnej miny rozpryskowej. Najwazniejsze, zeby lnie uzywac tego w zamknietej przestrzeni i nie strzelac, jesli |przed toba znajduje sie ktos, kogo nie chcesz skasowac. - A co to ma wspolnego z lancuchem? Fontaine wyciagnal reke i delikatnie stuknal palcem w gruba | prostokatna lufe. -Tutaj. Upakowano sto piecdziesiat metrow supercien- | kiego lancucha, o ogniwach ostrych jak brzytwa. Rydell zwazyl bron w dloni, trzymajac palce z daleka od przyciskow. - A te... - Przerabiaja na hamburgery - dokonczyl Fontaine. - Slyszalam strzal - powiedziala Chevette, odejmujac mokra szmate od oka. - Ja nic nie slyszalem - mruknal Rydell. - A ja tak - upierala sie Chevette. - Tylko jeden strzal. -Tej dwudziestki dwojki prawie nie slychac - oswiad- | czyl Fontaine. -Chyba dluzej tego nie zniose - stwierdzila dziewczyna. Teraz Rydellowi wydalo sie, ze uslyszal strzal. Plasniecie. Ciche, lecz wyrazne. Tylko jeden strzal. -Wiecie co? - powiedzial. - Chyba pojde sie rozejrzec. Chevette nachylila sie do niego, z jednym okiem purpurowo- sinym i prawie zupelnie zapuchnietym, a drugim szarym i gniewnym, przestraszona i zla jednoczesnie. -To nie program telewizyjny, Rydell. Chyba o tym wiesz? Rozumiesz, na czym polega roznica? To nie odcinek serialu. Chodzi o twoje zycie. I moje. I jego. - Wskazala na Fontaine'a. -A takze jego. - Pokazala chlopca po drugiej stronie po mieszczenia. - Moze wiec posiedzisz tu spokojnie na tylku? Rydell poczul, ze pieka go uszy, i wiedzial, ze sie zaczerwienil. - Nie moge siedziec tu i czekac... - Wiem - odrzekla. - Powinnam sie domyslic. Rydell oddal bron Fontaine'owi i wstal. Zesztywnial, ale nie tak bardzo, jak sie obawial. Fontaine podal mu bron z powrotem. - Bede potrzebowal kluczy, zeby otworzyc drzwi? - Nie - odparl Fontaine. - Nie zamknalem rygli. Rydell wyszedl zza niskiej scianki dzialowej, zaslaniajacej ich przed wzrokiem ewentualnych obserwatorow. Ktoi ukryty w cieniu naprzeciwko natychmiast otworzyl ogien z automatu zaopatrzonego w tak skuteczny tlumik, ze slychac bylo tylko mechaniczny stuk suwadla i trzask przeszywanych kulami scian. Oba okna sklepu natychmiast znikly, tak samo jak szklany przod kontuaru. Rydell nie mial pojecia, jak znalazl sie na podlodze. Bron po drogiej stronie ulicy zamilkla, gdy strzelec oproznil caly magazynek. Rydell przypomnial sobie podziemna strzelnice akademii w Knoxville i to, jak wyjmuje pusty magazynek z automatycznego karabinka, bierze nowy i wsuwa go na miejsce. Wiedzial, jak dlugo to trwa. Ile dokladnie ruchow trzeba przy tym wykonac. Slyszal wysoki, piskliwy, regularny dzwiek i zdal sobie sprawe, ze to placz Chevette. I nagle zerwal sie, wepchnal podobna do kartonu z mlekiem lufe produkowanej przez Kombinat broni w prostokatny otwor w drzwiach, w ktorym przedtem byla szyba. Jeden z tych dwoch przyciskow, pomyslal, to na pewno bezpiecznik. Po dotknieciu drugiego powietrze na zewnatrz wypelnilo sie ogniem, a odrzut o malo nie zlamal mu przegubu, ale nikt, absolutnie nikt, nie przeladuje juz automatu. Nie tam. 57. OKO Podczas sprzatania, nastepnego dnia, Fontaine znajdzie kartonowy pojemnik z gruboziarnista meksykanska sola, przedziurawiony, lezacy na podlodze na zapleczu.Podniesie go, notujac dziwny ciezar, i wysypie sol na dlon l przez otwor wlotowy z boku, az wypadnie z niego rozwiniety f kwiat wydrazonego pocisku, ktory przeszyl scianke z dykty i trafil w ten stojacy na polce okragly pojemnik z sola. Fontaine polozy pocisk na polce obok olowianego zolnierzyka, ktory tez przezyl wojne. Teraz jednak porosza sie jak we snie i jedyna mysla, jaka przychodzi mu do glowy w tej ciszy, tej namacalnej ciszy, w ktorej zdaje sie poruszac jak w glicerynie, jest wspomnienie ojca, ktory mimo gwaltownych sprzeciwow matki zabral go na chwile na podworze za domem we wschodniej Wirginii, aby poczul, jak jest w oku huraganu. W tym oku, po pierwszym ataku huraganu, nic sie nie porosza. Nie spiewa zaden ptak. Kazda bezlistna galazka drzewa trwa w zupelnym bezruchu, a jednak na samej krawedzi percepcji zdaje sie istniec swiadomosc niebezpieczenstwa. Jakby poddzwieki, wyczuwalne, a niemozliwe do uslyszenia. Huragan powroci. To pewne. Tak samo jest teraz, kiedy wstaje i idzie, widzac znieruchomiale rece chlopca, drzace nad klawiatura notebooka, i ten stary wojskowy helm na jego glowie. Przez moment mysli, ze chlopiec jest ranny, ale nie dostrzega krwi. Jest tylko wystraszony. Fontaine wie, ze bron jest po to, aby z niej strzelac, czego Rydell dowiodl, strzelajac z tego paskudztwa Martiala, produkowanego przez Rosjan w Kombinacie i przywiezionego z Afryki z idiotycznych wojen etnicznych tlacych sie przez wieki jak ogien w pniu suchego drzewa. Smrod spalonego ladunku drapie go w gardle, ostry i nieprzyjemny. Pod nogami rozlega sie chrzest potrzaskanego szkla. Rydell tkwi w drzwiach, trzymajac niezgrabna lancuchowke w opuszczonej rece jak dawny pistolet do pojedynkow, a Fontaine staje obok niego i spoglada na waskie zadaszone przejscie, jak na tableau lub diorame; wszystko naprzeciw blyszczy czerwienia. Choc w cieniu z pewnoscia mozna by znalezc troche innych dowodow, moze kosci lub tkanek, i ten automat. -Chevette - mowi Rydell, nie do niej, ale jakby przypominajac sobie o niej, odwraca sie i z chrzestem szkla przechodzi przez sklep, zeby ja odszukac. Fontaine mruga, patrzac na te dziwnie blyszczaca czerwien, plame, ktora przed chwila byla czlowiekiem, i dostrzega cos, co porusza sie w gorze, na skraju jego pola widzenia. Jest srebrzyste. Cofa sie, ale to tylko balon, miekki owal nadmuchanego mylaru, najwyrazniej z przymocowana klatka ze smigielkami i kamera. Obiekt podlatuje do sklepu Fontaine'a, zatrzymuje sie wstecznym ruchem smigiel, a potem sprawnie obraca, wy-celowujac w niego obiektyw. Fontaine spoglada na urzadzenie, zastanawiajac sie, czy ono moze zrobic mu krzywde, lecz balon tylko wisi w powietrzu, wiec Fontaine odwraca sie i patrzy na swoj zniszczony sklep. Najbardziej rzuca sie w oczy potluczone szklo, dziury po kulach nie sa tak widoczne. Jednak dwie z nich przeszly przez okragla emaliowana wywieszke coli, poprzednio w idealnym stanie. Jak urzeczony podchodzi do lady, obawiajac sie tego, co tam zobaczy: jego zegarki pod odlamkami szkla, jak ryby w strzaskanym akwarium. Podnioslszy curvexa gruena za pasek z imitacji skory aligatora, nie slyszy tykania. Wzdycha. Clarisse ipd dawna namawiala go, zeby kupil ognioodporny sejf, w kto- rym moglby przechowywac najcenniejsze eksponaty. Gdyby to zrobil, zegarki nadal by tykaly. Ten jednak chodzi, chronometr idoxa z lekko skorodowana tarcza, jego ulubiony, czesto ogla- dany przez klientow. Przyklada go do ucha, sluchajac szmeru mechanizmu wykonanego wiele lat przed jego przyjsciem na swiat. Wtem dostrzega cos, co jeszcze bardziej rozzlosci Clarisse: -jej lalki leza na bezladnej stercie, niczym ciala na fotografii l jakiejs odrazajacej zbrodni, z porozrywanymi glowami i torsami l ociekajacymi silikonem (ktory jest plynem zachowujacym sie l jak cialo stale lub odwrotnie, Fontaine nigdy nie moze tego zapamietac). Ani jedna nie zostala nietknieta i gdy pochyla sie nad nimi, zeby lepiej sie przyjrzec, slyszy, ze ktoras powtarza w nieskonczonosc jakies jednosylabowe slowo po japonsku lub angielsku. Przez chwile stoi zafascynowany, przypominajac sobie podobne uczucie, kiedy jako dziecko patrzyl przez kordon policjantow na gruzy kina w Harlemie. Ogien, ktory strawil to miejsce, nie dotarl do bufetu ze slodyczami, ale wszystko na polkach stopilo sie, splynelo i zastyglo w sople rafinowanego cukru. Slyszy, ze Chevette i Rydell cos mowia, chyba sie kloca. Wolalby, zeby przestali. Jest w oku huraganu i po prostu chce to poczuc. 58. NIEWIELKI UBYTEK BLEKITU Zblizenie trzymanej w reku kamery ukazuje Laneyowi niewielki ubytek blekitu tuz obok kacika oka martwego mezczyzny, co wyglada jak rezultat jakiegos agresywnego makijazu. Jest to jednak rana po kuli, otwor wlotowy, bardzo malej srednicy.- Zauwaz brak oparzen od drobin prochu - mowi ten, ktory trzyma kamere. - Strzal z daleka. - Po co mi to pokazujesz? - pyta Harwood znowu bez cielesnym glosem. Obiektyw przesuwa sie z powrotem, ukazujac cialo nieboszczyka, blondyna w czarnej skorzanej kurtce, opartego o jakas pionowa plaszczyzne pomazana zawijasami farby w aerozolu. Trup ma zdziwiona mine i lekko zezuje. Kamera pokazuje jeszcze szerszy plan i drugie cialo w czarnej kuloodpornej kamizelce, lezace twarza do wydeptanego chodnika. - Kazdego jednym strzalem. Nie spodziewalismy sie, ze bedzie mial bron. - Wiecie, ze na moscie niezbyt przejmuja sie przepisami o posiadaniu broni. Czlowiek z kamera odwracaja i jego twarz pojawia sie pod dziwnym katem, filmowana z wysokosci pasa. - Chcialem ci tylko powiedziec, ze cie ostrzegalem. - Jesli wydostanie sie stamtad zywy, bedziesz mial po wazniejsze klopoty od trudnosci zwiazanych z realizacja kon traktu. W mysl umowy mieliscie zajac sie wszystkim, pamie tasz? - A ty zgodziles sie sluchac naszych sugestii. - Sluchalem. - Przybylem tu z piecioma ludzmi. Teraz dwaj z nich nie iyja, stracilem kontakt radiowy z pozostalymi trzema, a przed Chwila slyszalem jakas eksplozje. Okolica jest bardzo niebez- ipieczna: to kopiec uzbrojonych termitow. Ci ludzie maja malo teierpliwosci i nie uznaja zadnej wladzy. Moga wybuchnac za-fmieszki, a jesli do tego dojdzie, nie bedziemy mieli zadnych |szans dostac twojego czlowieka ani schwytac Rydella. -Powinienes powiedziec: "ponownie schwytac Rydella". - Mam jeszcze jedna sugestie. - Mezczyzna lekko unosi kamere, tak ze jego twarz wypelnia caly ekran, a czarny szalik zaslania jedna trzecia obrazu. - Tak? - Spalic go. - Kogo spalic? - Most. To sterta chrustu. - Czy to nie wymaga dluzszych przygotowan? -To juz zostalo przygotowane. - Mezczyzna podsuwa pod obiektyw kamery niewielkie pudelko nadajnika, ktory trzy- ma w drugiej rece. - Porozmieszczalismy zdalnie aktywowane ladunki zapalajace. Lubimy myslec o wszystkim. -Tylko czy tamci dwaj nie uciekna w zamieszaniu? Po wiedziales, ze obawiasz sie zamieszek... - Nikt sie stad nie wydostanie. Most zapali sie z obu kon- cow, od Bryant Street po Treasure Island. - A jak wy sie wydostaniecie? - To tez zostalo zalatwione. Harwood milczy chwile. - No coz - mowi w koncu. - Chyba powinniscie to zrobic. Mezczyzna naciska przycisk nadajnika. Laney gwaltownie wycofuje sie z gabinetu, szukajac Libii i Paco. Projektor wciaz jest tam, na moscie. Laney ciagle nie wie, jaka odgrywa w tym role, ale Rei Toei musi byc obecna w najblizszym punkcie wezlowym. Teraz widzi, ze Harwood tez to wie lub przeczuwa, i stara sie, postaral sie, temu zapobiec. Laney zrywa z glowy gogle i na oslep szuka sluchawki w burzy kolorowych plamek. 59. PTAKI W OGNIU Chevette spogladala na dziury w przepierzeniu z dykty miedzy sklepem a zapleczem, na dlugie drzazgi odlupane po obu stronach kazdego otworu, i w myslach wytyczala linie proste przechodzace przez nie i przez pomieszczenie.Nie miala pojecia, jak udalo jej sie uniknac postrzalu. Dostala tylko dreszczy i nadal sie trzesla, a gdyby nie zaciskala zebow, na pewno by nimi szczekala. Ponadto dostala czkawki, co troche ja irytowalo, wiec ochrzanila Rydella, jednoczesnie wspolczujac mu, bo sam wygladal tak, jakby byl w szoku. Niejasno zdawala sobie sprawe z tego, ze jacys ludzie podchodzili do drzwi i zagladali do srodka, ale pospiesznie odchodzili, zobaczywszy Rydella z lancuchowka w reku. Byli mieszkancami mostu i wlasnie tak reagowali w podobnych sytuacjach. Gdyby nie ujrzeli uzbrojonego czlowieka, zapytaliby, czy wszystko w porzadku i czy moga pomoc, a tak - jak mawial Skinner - stosowali zasade pilnowania swojej strony ulicy. Miala wrazenie, ze zaraz peknie na dwie polowy. Jedna wsciekla na Rydella za to, ze znow wpakowal ja w jakies szambo, a druga pragnaca tylko rozgladac sie wokol i pytac: "Patrzcie no, jak to sie stalo, ze zyje?" Cos zapiszczalo w kieszeni Rydella, ktory wyjal z niej i zalozyl okulary przeciwsloneczne, czarne oprawki z tandetnym chromowym wykonczeniem. -Halo? - odezwal sie. - Laney? Obejrzala sie, gdy ten mezczyzna, ktory namowil Fontai- ne'a, by pozyczyl mu bron, z chrzestem szkla otworzyl drzwi i wszedl do srodka. Wygladal dokladnie tak samo, jak kiedy stad wychodzil, jedynie na policzku mial swieze, dlugie skaleczenie, ktore lekko krwawilo. Wyjal z kieszeni ten maly blyszczacy rewolwer i wreczyl go Fontaine'owi, trzymajac bron bokiem za to okragle, do czego wtyka sie kule. -Dziekuje - powiedzial. Fontaine podniosl bron do nosa, powachal i pytajaco uniosl brwi. -Wyregulowalem naciag - odparl mezczyzna, cokolwiek to oznaczalo. - Teraz juz nie trzeba brac poprawki na szarpniecie. Fontaine szczeknal tym czyms okraglym i wysypal na dlon trzy luski. Spojrzal na nie, a pozniej na mezczyzne. - Jak poszlo? - Trzech - odparl tamten. - Mysle, ze maja tu jeden - kontynuowal Rydell. - Ten dzieciak na nim pracuje. Chcesz, zebym sprobowal z przewodem? Pogadasz z nia, Laney? Mowila, ze sporo z toba rozmawiala... Rydell wygladal idiotycznie, gdy tak stal i gadal w powietrze; jedna reka trzymal sluchawke przy uchu, a w drugiej te pieprznieta bron. Chevette wolalaby, zeby ja odlozyl, z powrotem do skrytki w scianie, albo gdzies. -Sluchaj, Rydell... - zaczela, ale nagle zobaczyla, ze Boska Zabaweczka wisi pod sufitem sklepu, obserwujac ja. - Tessa? Tesso, slyszysz mnie? Rozlegl sie glosny szum i trzaski, jakby papuga probowala mowic. - Tesso? - Przykro mi - powiedzial mezczyzna w plaszczu. - Ludzie, ktorzy was zaatakowali, porozumiewaja sie na kilku wybranych kanalach. Zaklocam lacznosc na tych czestotliwo sciach. - Spojrzal na Boska Zabaweczke. - To nie wplywa na pasmo kontrolne tego urzadzenia, ale komunikacja glosowa jest obecnie niemozliwa. Tesso! - Chevette energicznie pomachala do kamery, lecz |la tylko spogladala na nia swoim standardowym obiektywem. l - Jak to, spala? - uslyszala glos Rydella. - Teraz? W tej | chwili? - Rydell zdjal okulary. - Podpalaja most. -Pozar? Przypomniala sobie, z jaka ostroznoscia Skinner i inni uzywali kuchenek czy zapalek; rzucenie niedopalka mozna bylo przyplacic zlamaniem nosa. Jednak Rydell znow zalozyl okulary. -Wydawalo mi sie, ze kazales nam spadac? Jak to, zo stawic ja? Do licha, Laney, dlaczego choc raz nie gadasz z sen- sem? Dla... Laney? Hej? - Kiedy zdjal okulary, zobaczyla napiety wyraz jego twarzy. - Posluchajcie. Wszyscy. Uciekamy stad. Laney mowi, ze tamci podpalaja most. Rydell pochylil sie, skrzywil, otworzyl swoj worek i wyjal z niego wielki srebrzysty cylinder. Zobaczyla, jak walec blysnal w swietle padajacym z zewnatrz. Wygladal jak wielki termos. Rydell wyjal z worka klab kabla i rzucil jej. -Poszukaj gniazdka. W dloni trzymal drugi przewod i stal nad chlopcem, ktory mial na glowie stary wojskowy helm. -Hej. Maly? Musimy pozyczyc twoj notebook. Slyszysz mnie? Glowa w helmie uniosla sie i zdawala sie patrzec na niego czujnie, jak leb olbrzymiego termita. Rydell, wyciagnal reke i wzial notebook, po czym odlaczyl go od helmu. Chevette zobaczyla, ze chlopiec zamknal usta. Ekran notebooka pokazywal czarna tarcze zegara. Nie, Chevette ujrzala, ze to staromodny zegarek powiekszony do wielkosci twarzy dziecka. Rydell obejrzal oba konce przewodu, ktory trzymal w reku, a potem sprobowal wetknac go do gniazdka w tylnej sciance notebooka. Udalo mu sie za drugim razem. Chevette znalazla gniazdko krzywo osadzone w jednej ze scian. Wepchnela w nie wtyczke i podala Rydellowi drugi koniec. Polaczyl notebook z termosem, a nastepnie podlaczyl przewod zasilania. Wydalo jej sie, ze slyszy cichy szum. I pojawila sie ta dziewczyna, blada i szczupla, jasniejaca wlasnym blaskiem, przez moment zupelnie naga. Po chwili miala juz na sobie kurtke Skinnera z wyblaklej konskiej skory, czarne dzinsy, czarny podkoszulek, sportowe buty na grubej podeszwie. Wszystko czysciejsze i jakby elegantsze od tego, co nosila Chevette, ale poza tym identyczne. - Jestem Rei Toei - powiedziala dziewczyna. - Berry Rydellu, musisz natychmiast opuscic ten most. On plonie. - Mowilas, ze wiesz, jak sie nazywam - rzekl mezczyzna w plaszczu, dlugie skaleczenie na jego policzku stalo sie czarne w swietle rzucanym przez wizerunek dziewczyny. - W ta- wernie. - Konrad - odparla Rei Toei. - Przez "K". Brwi mezczyzny uniosly sie nad okragle szkla okularow. - Skad o tym wiesz? - Wiem o wielu rzeczach, Konradzie - powiedziala i na kilka sekund stala sie inna dziewczyna, blondynka o niebieskich zrenicach z czarnymi obwodkami. Mezczyzna wygladal jak wyrzezbiony z jakiegos niezwykle twardego drewna, ciezkiego i zbitego, a Chevette pomyslala o drobinach kurzu wirujacych w smudze swiatla w starym mu zeum, co widziala kiedys, lecz nie mogla sobie przypomniec kiedy i gdzie. -Lise - powiedzial, jakby wyciagajac to imie z glebokiej bolesnej rany. - Wczoraj. Snilem, ze widzialem ja na Market Street. -Rozne rzeczy sa mozliwe, Konradzie. Rydell wyjal ze swojego worka rozowa kamizelke i zapial ja na biodrach. Chevette zobaczyla, jak podciaga suwak i odwija rozowy napiersnik, ktorego paski zawiazuje sobie na karku. Duze czarne litery na napiersniku glosily: Szczesliwy Smok. - Co to jest? - zapytala. - Kamizelka kuloodporna - wyjasnil Rydell, po czym zwrocil sie do jasniejacej dziewczyny: - Laney mowi, ze powinienem zostawic tu projektor. To oznacza, ze musimy cie opuscic... -Wlasnie tego chce - odparla. - Juz prawie znalezli smy droge do serca planu Harwooda. Zmienimy go. Zmienimy wszystko. Usmiechnela sie do Rydella, a Chevette poczula uklucie zazdrosci. Raptem uslyszala zblizajacy sie szum, pomruk i skowyt przeciazonych elektrycznych silnikow. Metal uderzyl o drewno i Fontaine odskoczyl od drzwi. Trzykolowy ATV gwaltownie zahamowal przed sklepem. Tessa siedziala na nim za chlopakiem o twarzy jak ksiezyc w pelni, ktory nosil czarny podkoszulek i baseballowa czapeczke, obrocona daszkiem do tylu. Tessa miala na nosie wideookulary, a na obu rekach kontrolne rekawice. Zdjela okulary i odgarnela wlosy opadajace na oczy. - Chodz, Chevette! - Zejdz z maszyny, kochana - powiedzial pucolowaty chlopak. - Za malo tu miejsca, zeby wykrecic. Tessa zeskoczyla z motocykla i weszla do sklepu, spogladajac w gore, na Boska Zabaweczke. -Nie lapie dzwieku - poskarzyla sie. Chlopak wlaczyl silniki tylnych kol ATV. Wycofal maszyne i zakrecil, ustawiajac sie do jazdy w kierunku San Francisco. - Chodz, kochanie! - zawolal. - Dwie moje kamery pokazuja ogien - powiedziala Tes sa. - To cholerstwo sie pali. - Czas ruszac - stwierdzil Rydell, kladac dlon na ramie niu Chevette. - Fontaine, zabierzesz sie z Chevette. - Nigdzie sie stad nie rusze. - Most sie pali. - Ja tu mieszkam. - Chodz, Rydell - rzekla Chevette, lapiac go za pasek od spodni. Tessa juz usiadla za plecami siatkotyla i zakladala okulary. -Jezu - westchnela. - Sama nie wierze, ze robie takie ujecia... Chevette przeciagnela Rydella przez prog i usiadla z tylu ATV, zostawiajac miejsce i dla niego. - Czekajcie - powiedzial. - Przeciez nie mozemy ich tak zostawic... - My? Hej, czlowieku, ja nie bede wiozl... - Pucolowaty zobaczyl lancuchowke i zamilkl. - Ruszajcie - rzekl Fontaine; stal, obejmujac ramieniem chlopca w helmie; ten z niezmaconym spokojem spogladal na Rydella. - Ruszajcie. Nic nam nie bedzie. - Przepraszam - powiedzial Rydell. - Przykro mi z po wodu sklepu... - Twojemu tylkowi bedzie przykro, jesli zaraz go stad nie zabierzesz. Chevette uslyszala kobiecy krzyk, ktory dolatywal od strony San Francisco. Mocno szarpnela Rydella za pasek, az odlecial mu guzik od rozporka. Usiadl z tylu ATV, naprzeciw niej, trzymajac sie pojazdu jedna reka, a w drugiej sciskajac lancuchowke. Chevette zdazyla jeszcze zobaczyc jasniejaca dziewczyne, ktora mowila cos do mezczyzny o imieniu Konrad. Potem siat-kotyl Tessy dodal gazu i pomkneli w kierunku miasta. -Zegnaj, Fontaine! - zawolala Chevette, ale watpila, by ja uslyszal. Pamietala plonace noca wzgorze nad domem, ptaki budzace sie w krzakach wokol, ktore to wyczuwaly. A teraz przez wiszacy w gorze baldachim dykty slyszala szum plomieni. 60. SZCZURY WIEDZA Fontaine pojmuje, ze most plonie, kiedy spoglada na ulice i widzi szczura, ktory przebiega opodal, w kierunku Oakland. Potem drugiego i trzeciego. Szczury wiedza, a mostowe szczury sa uwazane za najmadrzejsze ze wszystkich, gdyz sa zaciekle tropione przez zastepy tutejszych groznych kotow i jeszcze grozniejszych dzieci, uzbrojonych w proce zrobione z du-raluminium i gumy z zestawow chirurgicznych. Te proce sa smiercionosne nie tylko dla szczurow, a ich wlasciciele strzelaja z nich kulkami z utwardzonej gliny - sztuczka datujaca sie od czasow sredniowiecza i wciaz skuteczna.Fontaine patrzy na umykajace szczury i wzdycha. Ma tu gdzies strazacki toporek wydobyty z holownika zatopionego w chinskim doku w 2003 roku, a takze gasnice, ale nie sadzi, zeby na wiele mu sie przydaly, najwyzej do wyrabania dziury w tylnej scianie, zeby wyskoczyc przez nia do zatoki. Zastanawia sie, czy naprawde sa tu rekiny, jak sadza dzieci z mostu. Wie na pewno, ze zyja zmutowane ryby, podobno w wyniku dzialania metali splywajacych do wody z rdzewiejacych dzwigow portowych. Jednak Fontaine przezyl juz wiele katastrof, zarowno w miescie, jak i na wojnie, wiec cos kaze mu wierzyc, wbrew wszelkiemu prawdopodobienstwu, ze wszystko bedzie dobrze. A poza tym w niektorych sytuacjach niewiele mozna zrobic. Dlatego teraz, zamiast szperac w szafie, do ktorej chyba schowal ten toporek, bierze miotle i zaczyna zamiatac sklep, zgarniajac szklo na jedna sterte obok drzwi. Szklo, mysli, jest jedna z tych substancji, ktore zajmuja stosunkowo malo miejsca, dopoki go nie rozbic. A jednoczesnie, co kiedys mu mowiono, jest ciecza. Cale to szklo, we wszystkich oknach i wszedzie, ulega nieskonczenie powolnemu procesowi topnienia, osiadania i opadania, tylko ze jest niemozliwe, by jakiekolwiek okno przetrwalo niezliczone tysiaclecia potrzebne mu do przemiany w kaluze plynu. Na zewnatrz do szczurow dolaczaja ludzie, najbardziej nieprawdopodobna zbieranina, jaka mozna znalezc na moscie. Ma nadzieje, ze Clarisse i dzieci sa bezpieczni. Probowal do nich zadzwonic, ale nikt nie odbieral telefonu, a w tych okolicznosciach nie bylo sensu zostawiac wiadomosci. Oglada sie i widzi te dziewczyne, hologramowa przyjaciolke Rydella, jak kleczy przy pryczy i mowi cos do chlopca. Obok dzieciaka siedzi profesor, ktory pozyczyl rewolwer. Fontaine odnosi wrazenie, ze patrzy na rodzine, moze niedobrana, ale kochajaca sie. Fontaine dostatecznie dlugo zyl w epoce gwaltownego rozwoju technologii, zeby nie dziwic sie istnieniu tej dziewczyny. Dochodzi do wniosku, ze jest ona w rodzaju postaci z gry komputerowej, ktora wychodzi z projektora i najzwyczajniej siada w pokoju; niektorym ludziom bardzo by sie to spodobalo. Nagle Fontaine napotyka przeszkode podczas zamiatania: rozstrzelane lalki w kaluzy silikonu. Przynajmniej zadna z nich juz nic nie mowi. Wyglada to okropnie, okrutnie, kiedy pcha je szczotka przez okruchy szkla, wiec opiera miotle o kontuar i wylawia jedna lalke z kaluzy, chwytajac za bezwladne ramiona. Wynosi japonska imitacje dziecka na zewnatrz i kladzie przed witryna sklepu. To samo robi z nastepnym i wlasnie uklada ostatnia, gdy jakies grube babsko uciekajace ciezkim galopem w kierunku Treasure Island, tulace w ramionach cos, co wyglada na wezelek z mokrym praniem, zauwaza to i zaczyna wrzeszczec. Z wrzaskiem znika mu z oczu i Fontaine jeszcze ja slyszy, kiedy wchodzi z powrotem do sklepu, myslac o Tour-maline, swojej pierwszej zonie. W powietrzu juz unosi sie dym i moze nadszedl czas, zeby znalezc ten toporek. 61. FUTUREMATIC Ksztalt, ktory Laney widzi, patrzac na Harwooda, idoru, Ry-della i innych, nigdy przedtem nie byl dla niego miejscem, w dodatku nadajacym sie do zamieszkania. Teraz, wiedziony nowa potrzeba (i wspierany przez cala wirtualna spolecznosc Warownego Miasta, dzialajaca tak zgodnie, ze prawie jednoczesnie) wchodzi tam, w przestrzen definiowana przez kolejne czynniki punktu wezlowego. To miejsce, w ktorym znikaja metafory, ogromna czarna dziura. Nawet sam sobie nie potrafilby opisac tego doznania, a na pewno nie komus innemu.Jednak to miejsce, w ktorym obraca sie kolo historii, najbardziej przypomina Dziure, ktora umiejscowil w sednie swojej jazni: pustke, pozbawiona zarowno mroku, jak i swiatla. A Harwood, co Laney natychmiast pojmuje, wie, ze on tu jest. - Harwood? - Colin Laney. Istny wieczor cudow i niespodzianek. - Kazales im spalic most. - Czy juz nie ma ani odrobiny prywatnosci? - Probujesz ja powstrzymac, prawda? - Chyba tak, chociaz nie wiem, przed czym dokladnie usi luje ja powstrzymac. Ona jest systemem samouczacym sie, a tez tego nie wie. - A ty? Czy ty wiesz, czego chcesz? - Chce nadejscia ery funkcjonalnej nanotechnologii w swie cie, ktory zachowa wyrazne podobienstwo do tego, w jakim obudzilem sie dzis rano. Pragne przemiany mojego swiata, jednak chce rowniez zachowac w tym swiecie pozycje rownorzedna tej, jaka zajmuje tutaj. Chce zjesc moje ciastko i zachowac je. Chce darmowego lunchu. I wydaje mi sie, ze znalazlem na to sposob. Tak samo jak ty. Teraz musimy sobie zadac pytanie, co poszlo nie tak? - Zrobiles to celowo. Dobrowolnie zazywales 5-SB. W sie rocincu zglaszalismy sie do testowania preparatu, ale nie mie lismy pojecia, co zazywamy. - A ja postanowilem zazywac 5-SB ze wzgledu na wyniki, jakie uzyskano w twoim przypadku, Laney. Twoim i niejakiej Jennifer Mo, ktora pozniej zaczela obsesyjnie dybac na zycie zdumiewajaco nudnego aktora, Kevina Burke'a. Wziela go jako zakladnika i popelnila samobojstwo w osrodku medytacyjnym w Idaho. Laney zna historie Jennifer Mo. Nie moze o niej zapomniec, od kiedy przed kilkoma laty przeczytal o tym w scisle tajnym raporcie rzadowym. - Dlaczego tak sie nie stalo z toba, Harwood? Dlaczego nie oszalales? - Moze dlatego, ze jestem zbyt obsesyjnie zainteresowa ny soba, zeby interesowac sie kims innym. To byla dla mnie prawdziwa gratka. Niemal cos tak dobrego jak przewidywanie przyszlosci. A moze nawet lepszego: odrobina wolnosci i je stesmy znacznie bardziej szczesliwi, czyz nie? Spogladanie wstecz jest niemal rownie zabawne jak patrzenie w przyszlosc, chociaz nasza cyfrowa zupka dosc szybko staje sie cieniutka. Mimo wszystko to zdumiewajace: wezmy na przyklad te hi storie z mezem Curie... To zmienia wszystko, ale kto o tym wie? Pytam ciebie, Laney, kto wie? - My wiemy. - Tak, my wiemy. - Znow wszystko sie zmienia. Dzis wieczorem. - A raczej dzis rano, wedlug czasu srodkowoamerykan- skiego. Bardzo wczesnie. Ale owszem, tak jest. A ja jestem tutaj, by dopilnowac, zeby zmiany przebiegly w pozadanym przeze mnie kierunku. - Zamierzamy cie powstrzymac. - Oczywiscie. Tak wyglada dzisiejsza sytuacja, prawda? Niczego innego nie moglem oczekiwac. Teraz Laney czuje jednoczesnie chlod, fizyczny i nieuchronny, mrozacy mu serce, oraz utajona obecnosc wielu mieszkancow Warownego Miasta, stojacych za nim jak szeregi glinianych zolnierzy, gotowych do marszu przez wiecznosc po posadzce cesarskiego grobowca. Te jednak rusza, jesli Laney tego zechce; wyczuwa takze obecnosc Rei Toei i wie, ze uklad nie jest jeszcze kompletny. -Ona tu jest, Laney. W strumieniu. Ty to sprawiles, ty i twoi przyjaciele. To jednak wam nie pomoze, poniewaz udam sie tam, gdzie mnie nie znajdziesz. Przez jakis czas. Dopoki nie bedzie po wszystkim. Nie tylko twoi przyjaciele nauczyli sie izolowac od swiata. Laney z zimnym dreszczem przerazenia pojmuje, ze to prawda, iz Harwood wlasnie tam sie ukryje, w informacyjnej dziurze podobnej do tej, w jakiej istnieje Warowne Miasto... I siega w dol (wydaje mu sie, ze w dol, choc w tym miejscu nie ma kierunku ani wspolrzednych), a legion siega z nim, aby znalezc... 62. LOS PROJECTOS Silencio pamieta zardzewiale beczki, w ktorych palil sie ogien na podworkach Los Projectos, jak mezczyzni stali przy nich, grzejac sobie rece i spluwajac. Przy takim piecyku spotkal Playboya i Ratona, a teraz w tym pomieszczeniu czuje zapach tamtych beczek i boi sie; nawet ta mila kobieta, ktora swieci wlasnym swiatlem i mowi do niego jezykiem jego matki (tylko milej), nie potrafi go uspokoic. On chce jedynie wrocic do zegarkow, do ich tarcz, stanu i wartosci, do tego wszechswiata, ktory go odkryl, do tej formy istnienia, poza ktora jest jedynie strach.Skulony na lozku czarnoskorego mezczyzny, z ta mila kobieta swiecaca obok, czuje nadciagajacy przerazliwy strach. Czarny mezczyzna grzebie w szafie, wyciagajac z niej cos, a Silencio chce tylko zegarkow. Podswiadomosc kaze mu oczekiwac skrzydlatych stworow o psich klach i twarzach czarniej-szych od twarzy mezczyzny od zegarkow. Ich oblicza sa czarne jak ten narkotyk, ktory ludzie wcieraja sobie w dziasla. -Przysun projektor blizej - odzywa sie kobieta do mez czyzny, ktory zalatwil Playboya i Ratona, a Silencio widzi, ze ona, mowiac to, przez chwile jest inna, zlotowlosa, o zupelnie zmienionych rysach twarzy. - Przynies notebook. Uwazaj na przewod. A mezczyzna przesuwa ten srebrzysty przedmiot, ktorego Silencio sie obawia (gdyz teraz boi sie" wszystkiego), po czym stawia wyszukiwarke zegarkow na lozku, nie odlaczajac przewodow. -Podlacz gogle. Szybko! Mezczyzna laczy przewod czapki z wyszukiwarka zegarkow 301 i podaje Silenciowi. W srodku Silencio widzi obrazki, ktore wpadaja w oczy i sa zdjeciami zegarkow na ekranie wyszu-kiwarki, wiec Silencio czuje ulge, strach opuszcza go, wraca w glab podswiadomosci, gdzie kryja sie te skrzydlate stwory o psich klach. Zaklada czapke.I jest w innym miejscu, nie w gorze czy w dole, lecz czyms rozposcierajacym sie w nieskonczonosc, rozleglejszym od podworek Los Projectos czy jakiegokolwiek miejsca, ktore widzial. Jednak ta swiecaca kobieta tez tu jest, a obok niej inna postac, nie tak wyrazna. -To pan Laney - mowi kobieta do Silencia w jezyku jego matki. - Musisz mu pomoc. On chce znalezc zegarek. Taki zegarek. I pokazuje mu zegarek, jaki Silencio widzial na ekranie no-tebooka. To Futurematic LeCoultre - z czarnym pokretlem, czarna tarcza, z dodatkowa sprezyna. Silencio zna jego numer seryjny, jego dane i numer na dzisiejszej licytacji. -Ktos mu go zabral i musisz dowiedziec sie dokad. Silencio odrywa wzrok od slicznej tarczy futurematica i pa trzy na kobiete. -Musisz znalezc go dla niego... Zegarek znika i ona tez, tamten mezczyzna razem z nia, pozostawiajac Silencia w miejscu, gdzie istnieje tylko szerokosc, nie ma barwy ani ksztaltu i Silenciowi chce sie plakac. Jednak wyczuwa, ze - gdzies bardzo daleko - jest ten zegarek. Silencio poznaje go i zegarek wciaz tam jest, lecz w oddali, za szarymi polami swiatla. Znow znika. Nie. Istnieje pewien system: dla wszystkich zegarkow. Podobienstwa. Roznice. Slowa. Symbole. W tym systemie nic nigdy nie ginie i futurematic wylania sie zen, jakby wynurzal sie z czystej wody. Juz jest w jego zasiegu. I znow znika. Pustka. Nie. On chce go miec. Ponownie wchodzi w system. Przemierza szare pola, szukajac tylko futurematica. Gdzie on sie podzial... 63. KOLEJKA Rydell przeszedl w Knoxville szkolenie w zakresie zwalczania zamieszek, wiec wiedzial co nieco, przynajmniej teo-| retycznie, o pozarach i kleskach zywiolowych, lecz nie byl przygotowany na te dziwna sytuacje. Jedna reka przytrzymywal sie oparcia, siedzac z tylu ATV, podczas gdy Elmore, siatkotyl, ktorego jakos namowila na to przyjaciolka Chevette, pedzil po gornym poziomie mostu w kierunku Bryant street. Oprocz rowerow Rydell nigdy nie widzial tu zadnych pojazdow i podejrzewal, ze w innych okolicznosciach nie ujechaliby daleko.Jednak okolicznosci i cala ta sytuacja dalekie byly od normalnych. Ludzie wybiegali z gornych kondygnacji domostw jak mrowki z rozwalonego mrowiska i Rydella uderzyla przedziwna cisza, w jakiej wszystko to sie dzialo. W pewnym sensie nie byli cywilami, lecz zahartowanymi weteranami, przyzwyczajonymi do zycia w spolecznosci podobnych do nich ludzi. Byc moze ktos tam wrzeszczal lub uciekal na oslep, lecz z pedzacego i podskakujacego ATV trudno bylo to zauwazyc. Rydell odniosl wrazenie, ze widzi zdeterminowanych ludzi, ktorzy zorientowali sie, iz most plonie i postanowili go opuscic. Przewaznie dzwigali jakies bagaze. Kilka osob nioslo male dzieci, wiekszosc dobytek, a Rydell dostrzegl co najmniej trzech mezczyzn, ktorzy mieli bron. Elmore w nieskomplikowany sposob torowal sobie droge w tlumie: wierzac, ze wszyscy ustapia mu miejsca, jechal prosto na kazdego stojacego mu na drodze i trabil irytujacym klaksonem, ktorego i tak nikt pewnie nie slyszal. Jakos uskakiwali mu z drogi, niektorzy w ostatniej chwili, dopoki prawe tylne kolo ATV nie zawadzilo o sterte zoltych plastikowych skrzynek po warzywach, zwalajac je na paru mocno wytatuowanych typow w tyrolskich spodenkach i pochlapanych farba buciorach. Elmore musial zatrzymac pojazd i Rydell zobaczyl, ze Chevette wypada, a nie mogl jej zlapac, gdyz w drugiej rece trzymal lancuchowke, ktorej nie mial gdzie odlozyc. Zablokowany przez sterte zoltych skrzynek, Elmore wlaczyl wsteczny bieg, cofnal pojazd mniej wiecej o poltora metra i znow ruszyl, wpadajac na skrzynki i ludzi w tyrolskich spodenkach, ktorzy zwalili sie na skrzynki i Elmore'a. Rydell uznal, ze ten ostatni nie jest materialem na wojownika. -Pusccie go! - wrzasnela przyjaciolka Chevette, usilujac nie dac sie sciagnac z siodelka. Rydell poderwal lancuchowke i wycelowal ja w twarz jednego z tatuowanych. Facet zamrugal, spojrzal mu w oczy i juz chcial sie na niego rzucic, lecz cos kazalo Rydellowi krzyknac: "Policja! Klasc sie na ziemi!" - co w tej sytuacji nie mialo sensu, ale podzialalo. "To jest bron" - dodal i przypomnial sobie uwage Fontaine'a, ze z tej broni nie trzeba celowac. -Jestescie stuknieci, ludzie - warknal jeden z tamtych, nagi do pasa i misternie wytatuowany, gramolac sie przez zolte skrzynki. W swietle lamp zalsnil stalowy cwiek w jego dolnej wardze. Drugi facet stal tuz za nim. Rydell zeskoczyl i znalazl Chevette, usilujaca wydostac sie z czegos, co wygladalo na sterte rozgniecionych baklazanow. Spojrzawszy na ATV, dojrzal jakas ostrzyzona na rekruta i poteznie umiesniona kobiete, ktora rzucila sie na Elmore'a, obalajac go miedzy skrzynki. - Gdzie Tessa? - Nie wiem - odparl Rydell, chwytajac Chevette za reke. -Chodz. Gdy tylko oddalili sie od ATV, obecnie juz nieprzydatnego, Rydell zaczal pojmowac, ze cos jest nie tak. Jadac ze sklepu Fontaine'a, widzieli ludzi uciekajacych w strone Bryant Street, a teraz zobaczyl biegnacych w przeciwnym kierunku i zaraz zauwazyl powod. - Mysle, ze pali sie na pochylni - powiedzial. Widac bylo dym, ktory szybko gestnial. - Gdzie Tessa? - Zgubila sie. Jakas dziewczyna w plonacej spodniczce nadbiegla od strony miasta. Rydell podstawil jej noge, oddal Chevette lancuchowke, pochylil sie i przetoczyl dziewczyne po ziemi, gaszac plomienie. Dziewczyna wciaz wrzeszczala, a potem zerwala sie i uciekla, lecz Rydell zdazyl zauwazyc, ze jej spodniczka przestala sie palic. Wzial lancuchowke od Chevette. -Tedy nie przejdziemy - rzekl. Wolal nie myslec, co sie stanie, jesli tlum sprobuje przedrzec sie tutaj przez ogien. -Chodz, sprobujemy tedy. Pociagnal ja do drzwi kawiarenki, pustej, z filizankami kawy na stolikach, cicho grajaca muzyka, para unoszaca sie z garnka z zupa na palniku za lada. Wciagnal Chevette za kontuar i do ciasnej kuchenki, ktora miala okna, lecz zabezpieczone przed zlodziejami starannie przy spawany mi kratami. -Kurwa - zaklal, wychylajac sie, by spojrzec przez po kryte sola okno i ocenic wysokosc, z jakiej ewentualnie mu sieliby skoczyc. Teraz Chevette chwycila go i wywlokla na zewnatrz, prosto w nowy potok spanikowanych ludzi, uciekajacych przed pozarem w kierunku Bryant Street. Oboje upadli i Rydell upuscil lancuchowke, ktora wleciala w dziure w nawierzchni; przeciagnieto tamtedy pek rur kanalizacyjnych. Spodziewal sie, ze bron wypali przy uderzeniu o dolny pomost, ale eksplozja nie nastapila. -Patrz - powiedziala Chevette, podnoszac sie z ziemi. -Jestesmy akurat pod wieza Skinnera. Sprobujmy wejsc na gore. -Stamtad nie ma ucieczki - zaprotestowal, wstajac i krzy wiac sie z bolu. - Ale powyzej gornego poziomu nie ma tez niczego, co mogloby sie palic - przypomniala. - Dym nas udusi. - Byc moze - odparla. - Ale tutaj na pewno sploniemy. -Zerknela na niego. - Przepraszam, Rydell. - Za co? - Za to, ze zachowywalam sie tak, jakby to wszystko byla twoja wina. - Mam nadzieje, ze tak nie jest. - Jak ci sie wiodlo? Rydell usmiechnal sie, rozbawiony, ze pyta go o to wlasnie teraz. - Tesknilem za toba. Zawahala sie. - Ja za toba tez. Potem znow zlapala go za reke i pociagnela w kierunku plastikowej oslony otaczajacej slup nosny mostu. Ta wygladala tak, jakby ludzie wyrabali sobie przez nia droge. Chevette weszla przez poltorametrowa szczeline, a Rydell wslizgnal sie za nia, w cieplote dzungli i zapach sztucznego nawozu. Tutaj tez dotarl dym, wirujac w blasku szklarniowych lamp. Chevette zaczela kaszlec. Widac bylo cienie umykajacych ludzi na plastikowej scianie. Chevette podeszla do drabiny i zaczela sie wspinac. Rydell jeknal. - Co? - Znieruchomiala i spojrzala w dol. - Nic - odparl, ruszajac za nia i przygryzajac wargi za kazdym razem, gdy musial podniesc rece. W oddali slyszeli syreny, upiorna kakofonie narastajacych dzwiekow, ktore mieszaly sie, rosnac i opadajac, niczym chor robotow-wilkow. Zastanawial sie, czy tak samo bylo tutaj kilka minut po Wielkim Wstrzasie. Naprawde nie wiedzial, jak wysoko zdola sie wspiac. Drabina byla metalowa, przymocowana do sciany tym superspoiwem, jakiego tu uzywano. Spojrzal w gore i zobaczyl plastikowe podeszwy butow Chevette, znikajace w trojkatnym otworze. Uswiadomil sobie, ze sie usmiecha, poniewaz to naprawde byla ona i jej stopy i poniewaz powiedziala, ze za nim tesknila. Pozostala czesc drogi nie wydawala sie juz tak trudna, lecz gdy dotarl do otworu, przeszedl przezen i usiadl na krawedzi, lapiac oddech, zobaczyl, ze Chevette pnie sie wyzej po skosnym wsporniku, przytrzymujac sie obu zebatych prowadnic, po ktorych przesuwala sie niewielka kabina, stojaca teraz na gorze. - Jezu - jeknal Rydell, wyobrazajac sobie, ze bedzie musial za nia isc. __ Zostan tam - rzucila mu przez ramie. - Sprobuje przy slac ci winde. Rydell patrzyl, jak sie wspina, zaniepokojony, ze moze poslizgnac sie na smarze, lecz Chevette poruszala sie sprawnie i wkrotce juz byla na gorze. Weszla do kabiny, ktora z dolu wygladala jak jeden z koszy na smieci, ktore ustawiano przed Szczesliwym Smokiem, tylko mniejszy. Uslyszal pisk silnika elektrycznego. Mala kabina z Chevette zaczela zjezdzac po wsporniku z glosnym skrzypieniem. Rydell wstal i zakrztusil sie dymem. Przy kazdym kaszlnieciu czul dotkliwy bol w boku. __ Ktos jest na gorze - powiedziala Chevette, kiedy do tarla na dol. - Poznalam po sladach smaru. Bylam tu wczes niej, rozgladajac sie. Wtedy szyny byly zakurzone. -Pewnie ktos tu mieszka - rzekl Rydell, spogladajac na ciemne i cienkie scianki otaczajace filar trzy metry powyzej platformy, na ktorej stal. Wszedl do kabiny, a Chevette nacis nela przycisk. Nie byl przygotowany na widok, jaki roztoczyl sie przed ich oczami, gdy wyjechali zza oslony. Wygladalo na to, ze caly koniec mostu od strony Bryant Street stal w ogniu i ogromne chmury czarnego dymu wzbijaly sie stamtad w nocne niebo. Widzial przez nie swiatla wozow strazy pozarnej, chyba dziesiatkow jednostek, a przez skrzypienie zebatki wciaz slyszal wycie nastepnych. -Jezu - powiedzial. Spojrzal w przeciwna strone, ku Treasure Island, i tamten koniec tez sie palil, chociaz jakby mniej intensywnie, ale moze tak sie tylko wydawalo z daleka. -Masz latarke? - zapytala Chevette. Rozpial kamizelke ze Szczesliwego Smoka i wylowil niewielka jednorazowa latarke, ktora zabral z wyposazenia filii w LA. Chevette wlaczyla ja i zaczela piac sie po drabince, ktora wiodla do dziury w podlodze niewielkiego szescianu na szczycie wiezy, gdzie mieszkala, kiedy Rydell ja poznal. -Otwarte - stwierdzila niezbyt glosno i Rydell ruszyl za nia. Kiedy wszedl na gore, do pomieszczenia, swiecila latarka po katach. Niczego tu nie bylo, procz smieci. W jednej scianie widnial okragly otwor. Rydell pamietal, ze przedtem byla w nim stara szyba z matowego szkla. W swietle latarki dostrzegl mine Chevette. - Naprawde juz tego nie ma - powiedziala, jakby w to nie wierzyla. - Chyba spodziewalam sie, ze to nadal tu bedzie. - Nikt juz tu nie mieszka - rzekl Rydell, nie wiedzac, czemu to mowi. - Klapa na dach tez jest otwarta - stwierdzila Chevette, swiecac w gore. Rydell podszedl do przytwierdzonej kolkami drabiny i ruszyl w gore, czujac pod palcami wilgotne i szorstkie drewno. Zaczynal podejrzewac, ze wchodzenie tutaj bylo kiepskim pomyslem, bo jesli caly most sie spali, to raczej i tak bedzie po nich. Wiedzial, ze dym jest rownie niebezpieczny jak plomien i nie byl pewien, czy Chevette zdaje sobie z tego sprawe. Druga rzecza, na jaka nie byl przygotowany, gdy wystawil glowe przez wlaz, ukazala sie lufa, ktora ktos wepchnal mu w ucho. Jego kumpel w szaliku. 64. ETYKIETA Gdy Harwood znika, a pozostali rowniez, Laney czuje w tym rozchodzacym sie zimnie, jakby z ogromnej odleglosci, skurcz nog w plataninie spiworow i opakowan po slodyczach. Rei Toei jest z nim i podaje mu te pieczec, okragla jak tarcza zegarka, dwanascie godzin dnia, dwanascie nocy, czarny lakier i zlote cyfry, a on umieszcza go w miejscu, gdzie przed chwila bylHarwood. I widzi, jak przedmiot jest przyciagany, zdecydowanie, do tego miejsca, do ktorego podaza Harwood. Przyciagany przez mechanizm inwersji, znika. Laney tez tam podazy, ale nie z Harwoodem. __ Mam cie - mowi Laney do ciemnosci w tym smier dzacym pudle, opodal poddzwiekowych westchnien skladow metra i nieustannego tupotu nog przechodniow. I znajduje sie w sloncu Florydy, na szerokich betonowych schodach wiodacych do ciemnych drzwi federalnego sierocinca. Dziewczyna imieniem Jennifer jest tam, dokladnie w jego wieku, w niebieskiej dzinsowej spodniczce i bialym podkoszulku, jej czarne wlosy sa proste i lsniace, i powoli, stawiajac drobniutkie kroczki oraz balansujac rozpostartymi ramionami, jak na linie, idzie samym skrajem najwyzszego stopnia. Z tak powazna mina. Jakby jej ewentualny upadek mial trwac cala wiecznosc. A Laney usmiecha sie na jej widok i wspomnienie zapachow sierocinca: kanapek, srodka dezynfekcyjnego, plasteliny, czystej poscieli... I to zimno jest teraz juz wszedzie, ale przynajmniej wrocil do domu. 65. OTWARTA PRZESTRZEN Fontaine, trzymajac w rekach toporek, mysli o tym, ze przezyl tyle lat, a jednak to dla niego zupelnie nowe doswiadczenie: podniesc ciezkie ostrze nad glowe i uderzyc w tylna sciane sklepu, az trzasnie dykta. Jest lekko zdziwiony, gdy toporek odbija sie od sciany. Przy nastepnym uderzeniu odwraca go, tak ze w sciane trafia nie ostrze, lecz szesciocentymetrowy szpic. Robi w niej calkiem zadowalajace wglebienie, a przy trzecim uderzeniu przechodzi na wylot. Fontaine podwaja wysilki.-Przyda nam sie troche powietrza - mruczy, tylez do siebie, co do tych dwoch siedzacych na jego pryczy: siwowlosego mezczyzny i chlopca z pochylona glowa, znow zatopionego w swoim helmie. Patrzac na nich, mozna by pomyslec, ze nic im nie grozi, ze most sie nie pali. Gdzie podziala sie hologramowa dziewczyna? Ramiona juz zaczynaja go bolec, ale uderzenia toporka przynosza efekty. Powstaje dziura wielkosci spodka, a potem wieksza. Nie wie, co uczyni, kiedy bedzie dostatecznie duza, ale przynajmniej ma jakies zajecie. Fontaine robi tak zawsze, kiedy sprawy stoja naprawde zle i byc moze juz jest po zawodach. Znajduje sobie jakies zajecie. 66. TRANSPORT Chevette przechodzi przez wlaz w suficie pokoju Skinnera i zastaje Rydella kleczacego w tej swojej kuloodpornej kamizelce ze Szczesliwego Smoka; jest tam tez mezczyzna z baru, ten ktory zastrzelil Carsona, a teraz przyciska lufe broni do ucha Rydella i patrzy na Chevette z usmiechem.Nie jest wiele starszy ode mnie, mysli Chevette, z tymi czarnymi krotko ostrzyzonymi wlosami i w plaszczu z czarnej skory, z pozornie niedbale zawiazanym na szyi szalikiem, czemu na pewno poswiecil sporo czasu. Chevette zastanawia sie, w jaki sposob ludzie staja sie tacy, ze potrafia wepchnac komus lufe pistoletu do ucha i wiadomo, ze nacisna spust. Jak to sie dzieje, ze Rydell wciaz spotyka takich ludzi albo oni jego? Za plecami Rydella widzi fontanne wody tryskajaca powyzej mostu i wie, ze musi pochodzic z holownika ratowniczego, poniewaz widziala taki w akcji, kiedy plonelo nabrzeze Embar-cadero. Boze, jak tu dziwnie, pod tym nocnym niebem zasnutym dymem, plomieniami, swiatlami miasta niknacymi i pojawiajacymi sie w chmurach dymu. Wszedzie wokol padaja male czerwone robaczki, mrugajace zarem i roztaczajace zapach spalenizny. Chevette nie chce, aby Rydellowi cos sie stalo, ale nie boi sie. Tak po prostu i nie wiadomo dlaczego. Cos jest na dachu niedaleko niej i widzi, ze to lotnia z niewielka rama, przytwierdzona jaskrawymi i ostrymi bolcami do pokrytego papa dachu. Obok lezy stos czarnych nylonowych workow, wygladajacych jak spiwory. Tak jakby ktos szykowal sie do biwakowania tutaj w razie potrzeby. Chevette domysla sie, ze krotko ostrzyzony chlopak przygotowal sobie to wszystko na wypadek, gdyby musial sie tu ukrywac. Dociera do niej, ze prawdopodobnie to on jest odpowiedzialny za podpalenie mostu i nie wiadomo ile ofiar, i po prostu usmiecha sie, trzymajac pistolet przy uchu Rydella, jakby cieszyl sie, ze ja widzi. Rydell ma smutna mine. Bardzo smutna. - To ty zabiles Carsona. - Chevette slyszy swoj glos. - Kogo? - Carsona. W barze. - Wygladalo na to, ze ma ochote cie zatluc. - Byl dupkiem - powiedziala. - Ale nie musiales go zabijac. - Na szczescie - odparl - nie chodzilo o to, ze byl dup kiem. Inaczej nie nadazylibysmy z robota. - Umiesz tym latac? - Wskazala na lotnie. - Pewnie. Teraz wyjme ci lufe z ucha - powiedzial do Rydella. Zrobil to. Zobaczyla, ze Rydell zerknal na nia i w tym momencie chlopak uderzyl go kolba w glowe. Rydell runal na twarz. Lezal jak wielka zepsuta lalka. Jeden z plonacych robaczkow upadl mu na ten idiotyczny rozowy sliniaczek i wy palil czarny slad. - Zostawie was tutaj - oznajmil czarno wlosy. Wycelowal w noge Rydella. - Kolano - rzekl. - Nie rob tego! Usmiechnal sie. - Poloz sie. Na skraju dachu. Na brzuchu. Lufa nawet nie drgnela. Dziewczyna uczynila, co kazal. - Poloz rece na glowe. Spelnila polecenie. - Nie ruszaj sie. Widziala katem oka, jak idzie w kierunku lotni. Czarny material prostego trojkatnego skrzydla zaczal lekko falowac na wietrze. Dostrzegla, ze mezczyzna wchodzi pod skrzydlo i wylania sie spod niego, trzymajac rame z wlokna weglowego. Uklad sterowniczy. W jednym z programow Real One pokazywano, jak sie lata czyms takim. W reku nadal trzymal bron, ale juz nie celowal w Rydella. Czula zapach papy, ktora byl pokryty dach budy. Pamietala, jak kladla ja ze Skinnerem w upalny bezwietrzny dzien, jak podgrzewali smole w wiadrze na palniku propanowym. Swiat, ktory Skinner pomagal wybudowac, teraz plonal, a ona i Rydell mogli splonac razem z nim, krotko ostrzyzony facet zas szykowal sie do odlotu. - Dolecisz na tym do Embarcadero? - Z latwoscia - powiedzial. Wepchnal bron do kieszeni czarnego plaszcza i chwycil oburacz rame, podnoszac lotnie. Material chwycil wiatr. Mezczyzna ustawil sie pod wiatr, przy pominajac jej kroczaca po dachu wrone, jednego z tych wielkich ptakow, ktore widywala, dorastajac w Oregonie. Czarnowlosy znalazl sie metr od krawedzi, z tej strony domu Skinnera, ktora wychodzila na China Creek. - Ty i twoj przyjaciel sprawiliscie mi mnostwo klopotow - rzekl. - Ale teraz sploniecie tutaj albo udusicie sie, wiec rachunki wyrownane. Spojrzal w dol i zrobil krok naprzod. Chevette, nie podejmujac zadnej swiadomej decyzji, zerwala sie na rowne nogi i skoczyla, wyciagajac z kieszeni noz Skinnera. I w chwili, gdy mezczyzna skoczyl z dachu, rozciela czarny material, robiac szczeline dlugosci metra, od srodka w kierunku prawego skrzydla. Mezczyzna nawet nie krzyknal, tylko z lopotem rozprutego materialu runal w dol, coraz szybciej, wirujac jak lisc, az uderzyl o cos, odbil sie i wpadl do wody. Chevette uswiadomila sobie, ze stoi na samej krawedzi dachu. Cofnela sie o krok. Popatrzyla na noz w swojej dloni, na wzor utrwalonych w metalu ogniw motocyklowego lancucha. Rzucila bron do wody, a potem wrocila i uklekla przy Rydellu. Struzka krwi plynela mu gdzies spomiedzy wlosow. Mial otwarte oczy, ale nie mogl skupic na niej wzroku. -Gdzie on jest? - wykrztusil. -Nie ruszaj sie - powiedziala. - Juz go nie ma. Wiatr wzmogl sie, niosac gesty dym, ktory zaslonil miasto. Oboje zaczeli kaszlec. -Co to za dzwiek? - zdolal spytac Rydell, usilujac od wrocic glowe. Pomyslala, ze to pewnie ryk plomieni, lecz dzwiek przeszedl w rytmiczne dudnienie i kiedy Chevette obejrzala sie, ujrzala opodal ogromna jak wiezowiec mase matowoszarego transportowca, z namalowanym dziesieciometrowymi literami napisem "OMAHA TRANSFER". -Jezu Chryste - powiedziala, gdy podlecial tak blisko, ze pozornie moglaby dotknac jego gladkiego, niewiarygodnie dlugiego boku. A potem zrzucil swoj ladunek, prawie osiem milionow litrow czystej wody ze stopionego lodu, przeznaczonej dla miast na poludnie od Los Angeles - i mogla tylko trzymac sie Rydella i zamykac usta. Pozniej znalazla sie gdzies indziej, unoszac sie i miala wrazenie, ze nie spala od bardzo, bardzo dawna. sie, jakby ktos go uderzyl. Staje i patrzy na nich szeroko otwartymi oczami, mokry, ociekajacy woda, ktora leje sie za sciana. Zmierzwione siwe wlosy oblepiaja czaszke mezczyzny, a przejsciem przed sklepem pedzi istna rzeka. Mezczyzna w plaszczu stoi przy drzwiach i z rekami w kieszeniach przyglada sie plynacej wodzie; Silencio widzi, jak poglebiaja sie bruzdy na jego policzkach. Potem mezczyzna kiwa glowa Silenciowi i czarnoskoremu - i wychodzi przez rozbite drzwi. Silencio zastanawia sie, czy w srebrzystym zamku tez jest mokro. 67. SREBRZYSTY ZAMEK Wsrod szarych pol Silencio znajduje srebrzysty zamek, pusty i jakby nowy. Nie ma w nim ludzi, jedynie puste sale, i chlopiec zastanawia sie, po co ktos zbudowal cos takiego.System wyszukiwania zegarkow prowadzi go glebiej i dalej, a kazda sala jest taka sama jak poprzednia i jest tym znuzony, lecz ten futurematic gdzies tam jest i on go znajdzie. A kiedy tak sie staje, w koncu, w bardzo malym pomieszczeniu na dnie tego srebrnego swiata, odkrywa, ze nie jest sam. Jest tam czlowiek, ktory patrzy na niego i nie wierzy, ze Silencio go odnalazl. W oczach mezczyzny pojawia sie strach. Silencio chce powiedziec temu czlowiekowi, ze przybyl tu tylko po zegarek, bedacy czescia systemu wskazowek, tarcz i cyfr. Silencio nie zamierza zrobic mu krzywdy, lecz oczy tamtego sa jak oczy czlowieka, ktoremu Raton grozi nozem; ktos kaszle za plecami Silencia. Odwrociwszy sie, Silencio widzi strasznego czlowieka, ktorego glowa jest chmura krwi, usta czerwona dziura otwarta do krzyku, a wargi nie poruszaja sie, gdy mowi: "Czesc, Harwood". W nastepnej chwili znow jest z jasniejaca kobieta. Ona kaze Silenciowi zdjac helm, wiec on robi to, zostawiajac widoczne na ekranikach, gasnace obrazki zamku. Pokoj jest pelen dymu, przez rozbite drzwi saczy sie go jeszcze wiecej, a czarnoskory mezczyzna, z wilgotnymi od potu kosmykami siwych wlosow, wyrabuje toporem dziure w scianie. Niezbyt duza, ale juz wpycha w nia glowe i ramiona, lecz zaraz cofa 68. PELNY LUZ Boomzilla jest w Szczesliwym Smoku; wraca tam, kiedy maja po raz pierwszy uruchomic ten nanofax, ktory nie jest automatem do gier, lecz sposobem przesylania gowna z jednego sklepu do drugiego. Nie jest pewny, co to ma oznaczac, ale maja dawac darmowe slodycze i napoje dzieciom, wiec postanowil z tego skorzystac, wlasnie teraz, ale wszystko sie porabalo, bo most zaczal sie palic i te pieprzone transportowce zrzucily na niego tony wody. Jest tu co najmniej setka wozow strazackich i innych, policji, brygady antyterrorystycznej, w powietrzu kraza helikoptery, wiec ci ze Szczesliwego Smoka nie moga urzadzic uroczystosci zwiazanej z otwarciem nanofaxu, kierownik jest wsciekly i chodzi miedzy stoiskami, mamroczac do siebie. Jednak sklep jest czynny caly czas, zarzad nie pozwolil go zamknac, wiec Boomzilla i tak opycha sie darmowymi batonikami, bo straznicy obserwuja dym, ktory wciaz unosi sie nad czarnym i mokrym pogorzeliskiem. Tyle pozostalo z tego konca mostu, a spod pogorzeliska przeziera prawdziwy most, ten stary i tez czarny, wiszacy w powietrzu niczym kosci jakiegos ogromnego stwora.W koncu kierownik przychodzi i czyta z kartki: panie i panowie, doniosla okazja, ble ble, a teraz w naszej singapurskiej filii umieszczaja pierwszy przedmiot (Boomzilla widzi go na ekranach, to zloty posazek usmiechnietego Szczesliwego Smoka), ktory za chwile zostanie odtworzony z atomow w kazdym sklepie naszej sieci na calym swiecie. Kasjer i dwoch straznikow klaszcza. Boomzilla wysysa resztke napoju spomiedzy lodu na dnie kubka. Czeka. Nanofax Szczesliwego Smoka ma z przodu otwor, w ktorym bez trudu zmiescilby sie Boomzilla, gdyby chcial, i teraz zastanawia sie, czy wtedy we wszystkich tych miejscach pojawiloby sie mnostwo Boomzilli i czy mozna ufac tym popa-prancom? Byloby fajnie, ale on nie ufa nikomu, wiec czemu oni mieliby mu ufac? Nad otworem zapala sie zielone swiatlo i gramoli sie z niego zupelnie gola dziewczyna o czarnych wlosach, moze Chinka, Japonka, trudno powiedziec, jest wysoka i chuda, nie ma duzych cyckow, jakie lubi Boomzilla, ale usmiecha sie i wszyscy: kierownik, kasjer, straznicy, rozdziawiaja geby i wytrzeszczaja galy. Dziewczyna wstaje, wciaz usmiechnieta, po czym przechodzi do wyjscia, mijajac budke straznikow. Boomzilla widzi, jak dziewczyna po prostu otwiera drzwi i wychodzi, a w panujacym na ulicy zamieszaniu trzeba byloby czegos wiecej niz nagiej Japonki, zeby zwrocic uwage ludzi. Jednak to jest tak dziwne, ze Boomzilla zupelnie nic nie rozumie, stojac tak i gapiac sie na slup z ekranami wideo. W koncu wychodzi na zewnatrz i zapala ostatniego rosyjskiego marlboro, zeby to przemyslec, a wtedy dostrzega ja przechodzaca przez wszystkie ekrany, co do jednego, wychodzaca ze wszystkich Szczesliwych Smokow na swiecie, z tym samym usmiechem. Boomzilla wciaz o tym rozmysla, konczac papierosa, a potem dochodzi do wniosku, ze juz czas na mufleta z mikrofalowki, ktory jest dla niego jak sniadanie biznesmena i na ktorego ma pieniadze, ale kiedy wraca do Szczesliwego Smoka, okazuje sie, ze strazacy zjedli wszystkie muflety. __ Pieprzyc to - mowi do straznikow. - Dlaczego nie przefaksujecie mi jednego z Paryza? Wtedy ochroniarze wyrzucaja go na zbity pysk. 69. WSZYSTKO TRWA WIECZNOSC Rydell budzi sie obolaly, w czyms, co najbardziej przypomina mu niebo, w cudownie suchym, nowiutkim, szalenie drogim spiworze. Lezy zwiniety obok Chevette, bola go zebra i slucha krazacych jak wazki helikopterow, zastanawiajac sie, czy tasma izolacyjna zawiera jakies szkodliwe zwiazki.Znalezli ten spiwor w hermetycznym opakowaniu, kiedy splynela woda, zaczepiony o jeden z bolcow, ktorymi facet w szaliku umocowal do dachu swoja lotnie. Niczego lepszego nie mogliby znalezc. Zdjeli mokre ubrania i weszli do suchego i cieplego spiwora o nieprzemakalnym i zapewne nawet kuloodpornym dnie, ekskluzywnego artykulu, produkowanego na zamowienie. Lezeli w nim, patrzac na dwa kolejne transportowce, olbrzymie i powolne sterowce, ktore zboczyly z kursu - jak sie okazalo - zgodnie z planem opracowanym kilka lat wczesniej przez planistow Polnocnej Kalifornii, po czym zrzucily jeszcze wiecej wody, gaszac pozar od strony Treasure i profilaktycznie polewajac srodek mostu. Po czym oba, lekkie i puste, zaczely natychmiast sie wznosic, uwolnione od balastu, w dziwacznym tancu sloni. Odlecialy w dal o swicie, a bryza szybko rozwiewala odor spalenizny. Rydell lezy spokojnie, patrzac na nagie ramie Chevette i nie myslac prawie o niczym... no, od czasu do czasu o sniadaniu, ale to moze poczekac. -Chevette? - rozlega sie glos z malego glosnika. Rydell spoglada w gore i widzi balon ze srebrzystego my- laru, unoszacy sie na uwiezi, spod ktorego zerka na nich obiektyw kamery. Chevette obraca sie. - Tessa? - Wszystko w porzadku? - Taak - mruczy zaspanym glosem Chevette. - A u cie bie? - Krece film - mowi glos z balonu. - Akcji. Spory bud zet. Mam taki material, ze nie uwierzysz. - Jak to? - Podpisali ze mna kontrakt. Przylecieli dzis rano. Co ty tam robisz? __ Probuje spac - odpowiada Chevette, odwraca sie na bok i naciaga spiwor na glowe. Rydell patrzy na kolyszacy sie na uwiezi balon, dopoki ten nie odleci. Wtedy siada i przeciera oczy. Wychodzi ze spiwora i wstaje, sztywno, nagi mezczyzna z zebrami obandazowanymi srebrzysta tasma izolacyjna, zastanawiajac sie, na ilu wideo-ekranach pokazuja go w tym momencie. Kusztyka do wlazu, schodzi w mrok i sika pod sciana. -Rydell? Drgnal i obsikal sobie stope. To Creedmore, siedzacy na podlodze, z podciagnietymi pod brode kolanami z mokra glowa w dloniach. - Rydell - mowi. - Masz moze cos do picia? - Co ty tu robisz, Buell? - Wszedlem do tej szklarni na dole. Myslalem, ze znajde tam wode. Potem przestraszylem sie, ze usmaze sie jak pie przony sum, wiec wdrapalem sie tutaj. Sukinsyny. - Kto? - Wydymali mnie - mowi Creedmore, ignorujac pytanie. -Randy uniewaznil moj kontrakt, a ten przeklety most sie spalil. Niezly debiut, nie? Jezu. -Moze moglbys napisac o tym piosenke. Creedmore spoglada na niego z rozpacza. Przelyka sline. Potem mowi bez sladu akcentu: - Naprawde jestes z Tennessee? - Jasne - odpowiada Rydell. - Kurwa, chcialbym stamtad byc - stwierdza cicho Creed- more, lecz jego glos odbija sie gluchym echem w tej pustej drewnianej skrzyni, slonce wpada przez prostokatny otwor w su ficie, oswietlajac fragment podlogi z krawedziakow. - A skad ty jestes, Buell? - pyta Rydell. - Z pieprzonego New Jersey - mowi Creedmore, znowu z poludniowym akcentem. A potem zaczyna plakac. Rydell wspina sie z powrotem i staje na drabinie, wystawiajac tylko glowe i patrzac na San Francisco. Wygladalo na to, ze nie zdarzylo sie to, czego obawial sie Laney: nie bylo konca swiata ani zmiany wszystkiego. Rydell zerka na czarny kopczyk spiwora zawierajacego to, czego najbardziej pragnie, co chce holubic, podmuch wiatru rozwiewa mu wlosy, a wychodzac na dach, z powrotem na slonce, wciaz slyszy placzacego na dole Creedmore'a. 70. KURTUAZYJNA WIZYTA W taksowce do Transamerica zamyka oczy i widzi zegarek, ktory dal chlopcu. Czas biegnacy tylko w jednym kierunku po czarnej tarczy, lokalny czas zupelnie zdezorganizowany, zaklocony odtworzonym przez te kobiete obrazem twarzy Lise. Wskazowki zegarka wytyczaja radowa orbite, chwile powrotu. Wyczuwa spirale wyzwolonych mozliwosci, lecz nie dla niego.Most, ktory pozostawil za soba, moze na zawsze, jest srodkiem transportu, ktory stal sie punktem przeznaczenia: slone powietrze, posciagane zewszad neony, przenikliwe okrzyki mew. Dostrzegl tam zarysy zycia, ktore jest odwieczne i wieczyste. Pozorny nielad, uporzadkowany w jakis glebszy, niezrozumialy sposob. Moze zbyt dlugo pracowal i przebywal w towarzystwie tych, ktorzy tworza porzadek tego swiata, ktorych mlyny nieustannie miela, usilujac uzyskac jakis niewyobrazalny stan czystej informacji, wciaz majacego zaraz nastapic cudu. On przeczuwa, ze ten cud juz nie nastapi, a przynajmniej nie taki, na jaki liczyli jego pracodawcy. W atrium podaje jako powod swojego przybycia wizyte kurtuazyjna. Zostaje rozbrojony, zrewidowany i skuty, a potem - na rozkaz Harwooda - siedmiu ochroniarzy wsiada z nim do windy. Gdy jej drzwi zamykaja sie, z zadowoleniem stwierdza, ze ochroniarze sa wzburzeni i niedoswiadczeni, rece zas skuli mu z przodu, a nie z tylu. Zanim ta ekspresowa winda wjedzie na pietro, na ktorym znajduje sie gabinet Harwooda, bedzie juz w niej sam. Dotyka klamry paska i mysli o prostej lecz idealnie skutecznej broni ukrytej miedzy warstwami dobrze wyprawionej cielecej skory. I cieszy sie chwila. 71. YAMAZAKI Yamazaki, ponury i zdenerwowany, schodzi na stacje w porannej godzinie szczytu w towarzystwie ogromnego Australijczyka z ogolona glowa i bez jednego ucha.-Wiedziales, ze on tu jest? - pyta wielkolud. __ Chcial zachowac to w tajemnicy - mowi Yamazaki. -Przykro mi. Prowadzi Australijczyka do kartonowego miasta i pokazuje karton Laneya oraz wejscie. -Ten? Yamazaki kiwa glowa. Australijczyk wyjmuje noz o obosiecznym zabkowanym ostrzu, ktore bezglosnie wyskakuje z rekojesci po nacisnieciu guzika. Przecina wierzch kartonu Laneya i podnosi jak pokrywke pudelka platkow, a Yamazaki zauwaza nalepki z wizerunkiem Cody'ego Harwooda, ktore juz kiedys tu widzial. Australijczyk, znacznie wyzszy od Yamazakiego, stoi i zaglada do srodka kartonu. Yamazaki jeszcze nie jest gotowy spojrzec. -Przed czym uciekal? - pyta Australijczyk. Yamazaki spoglada w jego male, dziko inteligentne oczy, osadzone w przerazajaco brzydkiej twarzy. __ Ku czemus - mowi Yamazaki. - Uciekal do czegos. Z trzewi tuneli metra nadjezdza sklad, wypychajac fale nieswiezego i cieplego powietrza na powierzchnie, na ulice i nowy dzien. 72. FONTAINE Fontaine wraca z poczernialych zeber konstrukcji od strony Bryant Street, niosac dzban wody i dwie kanapki z Czerwonego Krzyza. Tam jest dziwnie, za bardzo przypomina to scenariusz po katastrofie i niezbyt mu sie podoba. Wozow transmisyjnych jest wiecej niz karetek i wozow strazackich, chociaz i tych nie brakuje. Zorientowal sie, ze liczba ofiar jest nadspodziewanie mala, co sklada na karb charakteru mieszkancow mostu, ich umiejetnosci przetrwania i wiary w spontaniczna wspolprace. Zapewne, mysli, nigdy nie dowie sie, o co chodzilo, w kategoriach przyczyny i skutku, chociaz jest pewien, ze byl swiadkiem czegos waznego.Ma nadzieje, ze Chevette i jej chlopak uszli z zyciem, a nawet jest tego pewny, ze profesor tez poszedl, by zajac sie swoimi sprawami, a w przypadku takiego czlowieka lepiej nie dociekac, co tez to moga byc za sprawy. Trzeba bedzie powiedziec Mar-tialowi, ze jego lancuchowka przepadla - i bardzo dobrze. (Naprzeciw sklepu ktos obficie spryskal sciane tym srodkiem, ktory nazywaja Kil'Z, na wypadek gdyby pozostawiona przez lancuchowke plama okazala sie klopotliwie seropozytywna). Dochodzac do sklepu, Fontaine slyszy, ze ktos zamiata potluczone szklo, i widzi, ze to chlopiec, niezdarnie poruszajacy sie w jego wielkich bialych butach. Widzi tez, ze dzieciak wykonal kawal dobrej roboty, wlacznie z poukladaniem towaru na pozostalych polkach. Ten srebrzysty projektor, jak za duzy shaker do koktajli, zajmuje honorowe miejsce w gablocie bez szyby, miedzy olowianymi zolnierzykami i dwoma okazami sztuki okopowej, jakimi sa wazony zrobione z lusek po pociskach armatnich z czasow kajzera. -Gdzie ona sie podziala? - pyta Fontaine. Chlopiec przestaje zamiatac, wzdycha, opiera sie na szczotce i milczy. -Odeszla, tak? Chlopiec kiwa glowa. -Kanapki - mowi Fontaine, podajac mu jedna. - Przez jakis czas bedzie z tym krucho. Znowu spoglada na srebrzysty projektor. Wyczuwa, ze jej juz tam nie ma, kimkolwiek lub czymkolwiek byla. Pojemnik stal sie historia, taka sama jak te toporne, choc rozczulajaco schludne wazony wyklepane z lusek po pociskach w jakims francuskim okopie. Oto tajemnica przedmiotow. -Fonten. Odwraca sie i widzi Clarisse, trzymajaca w rekach torbe na zakupy. -Clarisse. Jej zielone jak morze oczy maja jakis dziwny wyraz, niepokoju lub troski. - A wiec jestes caly? - Tak. - Myslalam, ze nie zyjesz, Fonten. - Nie. - Przynioslam ci jedzenie. - Dzieci w porzadku? - Przestraszone - odpowiada. - Sa u Tourmaline. - No to maja powody. Kacik jej ust unosi sie w usmiechu. Podchodzi do niego, przesuwa torbe na bok. Muska wargami jego usta. -Dziekuje - mowi Fonataine, biorac od niej ciezka tor be, z ktorej unosza sie smakowite zapachy. - Dziekuje, Cla risse. Zauwaza lzy w jej oczach. - Ty draniu, a gdzie moje lalki? - pyta Clarisse. - Przykro mi - mowi najpowazniej, jak tylko potrafi - ale padly ofiara tego straszliwego pozaru. A potem oboje zaczynaja sie smiac. 73. SILENCIO - Gdzie go znalazles?- Na Treasure Island - klamie chlopiec, przesuwajac ze garek - jeden brazowy plat korozji - po szklanej ladzie. Silencio spoglada przez lupe na wilgotny kawalek metalu. Skrobie go lekko diamentowym rylcem. -Stalowy - przyznaje, orientujac sie, ze chlopiec bedzie teraz wiedzial, iz jest dobry, choc nie tak jak zloto. Wart tyle, ile ten metal. -Chce zobaczyc, jak go naprawiasz - mowi chlopiec. Silencio wyjmuje lupe z oka i zerka na chlopca, jakby do piero teraz go zauwazyl. - Chce zobaczyc, jak go naprawiasz. - Chlopiec wska zuje reka na ulozone pod szklem zegarki. - Warsztat - mowi Silencio. - Byles tu z Sandro, kiedy naprawilismy tamtego vacherona. Przynosi z zaplecza warsztat, kwadratowa podkladke o boku pietnastu centymetrow. Kladzie go na ladzie i chlopiec pochyla sie nad aksamitna zielona powierzchnia zlozona z milionow manipulatorow. Silencio uklada zegarek na warsztacie. Patrza, jak plynnym ruchem staje na sztorc, jakby z wlasnej woli, a potem zdaje sie zapadac, jakby mial przeniknac przez cienka podkladke i szklo pod spodem. Znika jak wepchnieta w bloto moneta... Silencio patrzy na zegarek na swoim przegubie, wojskowy, marki Jaeger-LeCoultre. -Dziewiec minut - mowi. - Mam kawe. - Chce zobaczyc - mowi chlopiec. - Nie ma na co patrzec. W warsztacie zardzewiala bryla zegarka zostaje zbadana i rozlozona na czesci. Trwa ruch czasteczek. Za dziewiec minut zegarek znowu sie pojawi, czysty i sprawny tak jak tego dnia, kiedy opuscil fabryke w Szwajcarii. -Chce patrzec - powtarza chlopiec. Silencio rozumie go. Idzie po kawe. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-15 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/