McDonald Ian - Psy wojny
Szczegóły |
Tytuł |
McDonald Ian - Psy wojny |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
McDonald Ian - Psy wojny PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie McDonald Ian - Psy wojny PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
McDonald Ian - Psy wojny - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Ian McDonald
Tytul: Psy wojny
(Floating Dogs)
Z "Nf" 12/97
A tam w poprzek na szosie Wieprzek stał, czyli Prosię...
Edward Lear, "The Owl and the Pussy-cat"
(przełożył Stanisław Barańczak)
Trzeciego dnia po opuszczeniu wylęgarni Prąsiak,
Porcospino, Kocur, Papawator i ja docieramy do chłodnej
chłodnej rzeki. Zatrzymujemy się w lesie, który dochodzi prawie
do samego brzegu, i patrzymy na płynącą wodę. Słońce jest
wysoko na niebie, jego promienie odbijają się w drobnych
falach. Prąsiak jest oszołomiony. Do tej pory nigdy nie widział
prawdziwej wody, tylko śnił o niej, kiedy jeszcze był nasionkiem
wysoko w niebie. Schodzi po kamieniach, żeby zanurzyć trąbę.
- Żywe! - mówi. - Żywe!
To tylko woda, tłumaczę mu, ale moje słowa nie wywierają
na Prąsiaku najmniejszego wrażenia. Na całym świecie nie ma
dość wody, żeby tutaj płynęło jej tak wiele. To z pewnością
jakaś długa poskręcana istota, która wije się po ziemi, wspina
w niebo i wraca z powrotem. Zamknięty krąg trwającego
nieprzerwanie ruchu. Jak na stworzenie pozbawione rąk i
dysponujące mocno ograniczonym zasobem słów, Prąsiak
zaskakująco często wyraża opinie na temat świata rzeczy.
Wyrażanie opinii powinno pozostać domeną istot takich jak ja,
znających wiele słów i mających sprawne, mądre ręce. On nawet
nie wie, jak się naprawdę nazywa. Używa imienia Prąsiak,
ponieważ tak właśnie brzmiało pierwsze słowo, które
wypowiedział zaraz po tym, jak obudził się w wylęgarni
Mamawatora. Powtarzam mu w kółko: nie jesteś świnią ani
dzikiem, jesteś tapirem. Tapirem, rozumiesz? Spójrz, masz
długi ruchliwy nos zrośnięty z górną wargą, który przypomina
trąbę. Świnie nie mają trąb, tylko ryje. Ale do niego nic nie
dociera. Nazywa się Prąsiak i już. Stworzenia, które znają
niewiele słów, nie powinny bawić się czymś tak potężnym jak
imiona.
Kocur wysuwa pazury, liże sobie stopy między palcami.
- Nieważne, co to jest - mówi. - Ważne, jak przedostać się
na drugą stronę.
Kocur jest całkowicie niezależny. Zna co najmniej tyle
słów co ja; wiem o tym, bo widzę błysk w jego oczach. Nie
sposób go ukryć. Mimo to niewiele mówi. Nawet jeśli ma jakieś
imię, które wyszło z jego ust jeszcze w Mamawatorze, to
zachował je dla siebie. Dlatego sam nadałem mu imię: Kocur.
Idziemy brzegiem rzeki, aż docieramy do miejsca, gdzie woda
rozbija się o kamienie i skały.
- Tutaj się przeprawimy - powiadam. - Kocur pójdzie
pierwszy, żeby sprawdzić, czy nie ma jakichś pułapek albo
sideł.
Szczerzy zęby na spienioną wodę. Uwielbia łapać ryby, ale
nienawidzi moczyć sierści. Kilkoma susami przedostaje się na
drugi brzeg, siada i strzepuje wodę ze stóp. Ruszamy za nim:
Porcospino, potem Prąsiak, potem Papawator, na końcu ja.
Dowódca oddziału zawsze musi iść ostatni, żeby mieć na oku
podkomendnych. Małe raciczki Prąsiaka utrudniają mu utrzymanie
równowagi na śliskich kamieniach.
- Uważaj, Prąsiak - mówię. - Uważaj uważaj uważaj.
Oślepiają go migoczące odblaski. Potyka się, ślizga,
chwieje, wreszcie spada. Z krzykiem. I pluskiem. Rozpaczliwie
wierzga nogami, ale na próżno. Porywa go prąd, niesie szybko w
dół, wciąga, żeby utopić.
Błysk błękitnej stali. Papawator daje kroka nade mną,
rozstawia szeroko długie, cienkie metalowe nogi, wysuwa ramię.
Ramię sięga daleko daleko, palce chwytają za plątaninę długiej
sierści i przewodów na karku Prąsiaka, Prąsiak wędruje w górę,
kwicząc i wierzgając. Trzy kroki i Papawator jest na drugim
brzegu, razem z Prąsiakiem, który wygląda jak ponura
przemoczona sterta kłaków.
- Ruszamy ruszamy - mówię. - Szkoda czasu. Jeszcze dzisiaj
musimy znacznie zbliżyć się do Celu.
Ale Prąsiak tylko stoi, drży na całym ciele i powtarza w
kółko:
- Ugryzła mnie ugryzła zła rzecz ugryzła mnie zła rzecz...
Rzeka, która w pierwszej chwili tak go zachwyciła, okazała
się groźnym nieprzyjacielem. Podchodzę, głaszczę go po
kłębowisku przewodów, drapię po wybrzuszeniu na boku, gdzie
jest ukryta lanca. Ani moje słowa, ani pieszczoty nie dają
efektu. Jego nastrój zaczyna udzielać się innym. Nie mogę do
tego dopuścić. Wygląda na to, że jednak będziemy musieli
zaczekać, aż Prąsiak dojdzie do siebie. Daję znak Papawatorowi,
żeby wysunął ramię zakończone igłą ze snami. Igła zawiera
mnóstwo wspaniałych snów. Prąsiak najbardziej lubi ten o
lataniu; we śnie jest z powrotem w niebie, lata, śmieje się,
płacze i sika z radości. Aniołowie patrzą z góry na niego i
uśmiechają się do swego Prąsiaczka. Podnosi trąbę i dotyka
igły. Miłych snów, Prąsiaku.
Papawator opuszcza korpus i otwiera podbrzusze. Pora na
posiłek. Porcospino i ja łapczywie przysysamy się do wymion,
Kocur pogardliwie marszczy nos. Woli smak wnętrzności, szpiku
i krwi. Wieczorem będzie polować przy świetle księżyca i blasku
swoich oczu. Będzie zabijać. Będzie połykać krew, szpik i
wnętrzności. Odrażające stworzenie.
Kocur. Prąsiak. Porcospino. Papawator. Ja, Szopak.
Brakuje jeszcze jednego członka oddziału. Oho, jest: ześlizguje
się z nieba po promieniach światła, które przeciskają się
między gałęziami drzew na brzegu rzeki. Nie musi śnić, żeby
latać. Tylko Prąsiak i ja widzimy barwy, ale Prąsiak
pochrząkuje i podryguje we śnie, więc samotnie podziwiam zieleń
i błękit na skrzydłach i grzbiecie, czapeczkę soczystej
czerwieni, jaskrawożółte szpony i dziób. To właśnie jest
piękno, myślę. Siada na wyprostowanym ramieniu Papawatora. Nie
odżywia się papką. Wydziobuje z ręki Papawatora suchą karmę.
Chociaż tak kolorowy, zna tylko jedno słowo. Układ z aniołami -
tylko jedno słowo, dwie sylaby, które powtarza w kółko: fru-
waaak, fru-waaak!
Kocur nagle przerywa nie kończące się mycie, lizanie,
czyszczenie. Wietrzy. Na dnie jego oczu poruszają się czerwone
plamki, dar aniołów. Napina mięśnie, odrobinę obnaża kły.
Wystarczy. Ci, co mają ręce i barwy i wiele wiele słów, boją
się bardziej od innych. To specjalny rodzaj strachu, który
dotyczy tego, co dopiero może się zdarzyć. Nazywa się to obawą.
Niebezpieczeństwo. Fru-waaak podrywa się w powietrze,
zwinny, lśniący, kolorowy, mknie jak strzała i niknie nad
baldachimem z liści. Mimo to nie lękam się, że już go nigdy nie
zobaczę. Jest uzależniony od mojego zapachu, więc zawsze wróci,
niezależnie od tego, jak daleko się zapędzi.
Kocur czai się w cieniu drzew, Porcospino grzechocze
kolcami, Papawator zamknął podbrzusze i właśnie prostuje
absurdalnie cienkie odnóża. A Prąsiak śpi. Mamrocze, wzdycha,
ślini się i śpi. W igle Papawatora chyba czekał na niego bardzo
dobry sen. Prąsiak, niebezpieczeństwo niebezpieczeństwo! Obudź
się! Obudź się! Inni już są daleko w lesie, oglądają się
zdziwieni, dlaczego za nimi nie idziemy.
Nie mam tak wyostrzonych zmysłów jak Kocur, ale wyczuwam
to samo co on: coś wielkiego i ciężkiego wędruje przez las po
drugiej stronie rzeki.
Niektórymi tajemnicami Mamawator podzielił się tylko ze
mną i surowo zakazał komukolwiek o nich mówić. Te sekrety
sączyły się do mego umysłu w cieple wylęgarni, w moich snach, w
których rósł las prawie taki sam jak ten, realny, a
jednocześnie zupełnie inny. Jedną z tych tajemnic zawiera
środkowy palec mojej lewej ręki. Został wykonany z tego samego,
prawie żywego budulca co implanty, które wyrastają z naszych
czaszek i sięgają prawie do ziemi.
Szybko. Szybko. Wyciągam z gniazdka jeden z implantów
Prąsiaka.
Szybko. Szybko. Wsadzam do gniazdka środkowy palec lewej
ręki.
Wstawaj, myślę. Wstawaj. Ciałem Prąsiaka wstrząsa
gwałtowny dreszcz. Wstawaj. Z trudem dźwiga się na nogi.
Naprzód, myślę. Moja myśl przepływa przez palec do jego głowy i
Prąsiak rusza niepewnym krokiem, wciąż pogrążony we śnie z
igły. Wskakuję mu na grzbiet, kieruję palcem. Ruszaj się.
Szybciej. Biegnij. Biegnij. Strach. Jęczy przez sen, przechodzi
w trucht, potem w cwał. Zmuszam go do galopu. Mkniemy nad
ciemną ciemną ziemią. Porcospino i Kocur po bokach, Papawator
ubezpiecza tyły, sadzi ogromne susy za naszymi plecami. Drzewa
wybiegają nam na spotkanie, wyższe, ciemniejsze i grubsze niż w
jakimkolwiek śnie. Goń, Prąsiaku, goń. Sen z igły zaczyna się
przecierać, świat rzeczy sączy się przez szczeliny i pęknięcia,
ale ja nadal nie wyzwalam go spod kontroli mojego umysłu. Z
daleka dobiega potworny łoskot, jakby ktoś wyrywał te ogromne
czarne drzewa i ciskał je w niebo. Chwilę potem rozlegają się
potężne eksplozje. Biegniemy, dopóki jesteśmy w stanie, a potem,
zalęknieni, zatrzymujemy się, nasłuchujemy, czekamy. Czuć swąd
spalenizny. Czerwone plamki na dnie oczu Kocura miotają się jak
szalone; Kocur skanuje. Nagle siada i zaczyna się czyścić.
- Cokolwiek to jest, odeszło - mówi, po czym wylizuje
sobie krocze.
Siadamy, dyszymy ciężko, czekamy. Zaczyna padać; wielkie
ciężkie krople kapią z liściastego baldachimu. Swąd spalenizny
szybko niknie. Moje futro powoli nasiąka wodą; w pewnej chwili
przylatuje Fru-waaak, siada mi na ręce i wyśpiewuje radosną
dwudźwiękową melodyjkę. Głaszczę go po szyi, mierzwię piórka na
grzbiecie, przesuwam palcami po lśniących granatowych lotkach.
Czekam, aż pozostali zasną, po czym wyjmuję mu z głowy kostkę
pamięci optycznej i wsuwam do gniazdka za prawym okiem.
Lot. Szybowanie. Drzewa, obłoki i słońce, jaskrawy blask
i serpentynowe zwoje rzeki, wypukła krawędź świata, wszystko
szalone, koziołkujące. Potem coś wielkiego jak księżyc,
większego nawet od Mamawatora, kiedy ujrzeliśmy go po raz
pierwszy na leśnej łące, tam, gdzie się urodziliśmy. To coś musi
być potwornie ciężkie, bo pod jego stąpnięciami trzęsie się
ziemia, a drzewa kładą się pokotem. Wkracza do rzeki, zatrzymuje
się w wodzie i strzela, strzela, strzela; drzewa giną
rozszarpywane eksplozjami, a na brzegu, tam, gdzie zatrzymaliśmy
się po przeprawie, wykwitają fontanny ziemi i skalnego pyłu.
Wielkie coś spopiela kikuty drzew ogniem, który bucha z jego
piersi, po czym rusza w dół rzeki.
Wyłączam odtwarzanie, wyjmuję kość pamięci, zwracam ją
Fru-waaakowi. Rozróżniać barwy, mieć ręce, znać słowa, dużo
słów - to najdotkliwsza kara wymyślona przez anioły.
Kapitan Beaky ze swoją zgrają
To najdzielniejsze zwierzaki w kraju.
"Captain Beaky"
Kto was stworzył?
Aniołowie stworzyli nas z nasion.
Aniołowie umieścili nasiona w wylęgarni Mamawatora,
karmili je i pielęgnowali. Ciało z ciała Mamawatora. Z jego
piersi czerpaliśmy pożywienie.
Kim jesteście?
Sługami aniołów, ich przedstawicielami w świecie rzeczy.
Dwojako można służyć aniołom i dwa są rodzaje sług, którzy
to czynią. Jest służba cicha i jest służba hałaśliwa, są słudzy
organiczni i nieorganiczni. Wszyscy są równi, wszyscy bowiem
zostali stworzeni na podobieństwo aniołów, aby uzupełniać się
słabościami.
Wymień słabości sług organicznych.
Ból. Głód. Zmęczenie. Senność. Uczucia. Defekacja. Śmierć.
Wymień słabości sług nieorganicznych.
Hałas. Koszty. Energia. Awarie. Głupota.
Dlaczego aniołowie, którzy są doskonali, stworzyli coś tak
niedoskonałego?
Ponieważ tylko oni mogą być doskonali.
Ponieważ żadne stworzenie nie może rościć sobie pretensji
do anielskiej doskonałości. Jeśli tak czyni, ciężko grzeszy.
Jaki jest najcięższy grzech?
Pycha.
W jaki sposób możemy uchronić się przed grzechem pychy?
Wiernie służąc aniołom. Pokornie wykonując ich rozkazy.
Sprawnie realizując wyznaczone nam zadania.
Od A do Z.
Od A do Z.
Zawsze zastanawiało mnie znaczenie zakończenia Litanii: co
do joty. Myślę, że ma to jakiś związek z ciemnymi znakami na
skórze Papawatora; te regularne kształty są chyba literami,
"A" zaś i "Z" są, jak mi się wydaje, dwiema z nich, chociaż nie
mam pojęcia którymi. Litery tworzą słowa, ale ja nie potrafię
ich odczytać. Aniołowie nie uznali za stosowne obdarzyć mnie tą
umiejętnością. Może Papawator nosi na ciele tekst modlitwy
istot nieorganicznych? Nigdy nie uczestniczy w naszych
obrzędach, swoje modły zaś odprawia na uboczu, z podkulonymi
odnóżami i schowanymi antenami. Wygląda wówczas, jakby spał,
ale to nie jest sen, ponieważ nieorganiczni nie śpią. Dziwne
jest życie nieorganicznych. Jakże to cudownie, że z woli
aniołów tak bardzo różnimy się od siebie; osobno jesteśmy
słabi, ale kiedy wspólnie im służymy, stajemy się zdumiewająco
silni.
Co wieczór, zaraz po tym jak Kocur sprawdzi, czy w
miejscu, gdzie postanowiliśmy spędzić noc, nie ma żadnych
pułapek, gromadzimy się w celu odmówienia Litanii. Ja prowadzę,
oni odpowiadają najlepiej, jak potrafią. Fru-waaak zna tylko
jedno słowo, ale bez względu na to, jak daleko i wysoko lata,
zawsze zjawia się w porę, siada i przestępuje z nogi na nogę,
ponieważ nie jest przyzwyczajony do przebywania na ziemi. Cały
czas kręci łebkiem, jakby odbierał magiczną treść słów na
jakimś spirytualnym kanale, o którego istnieniu nikt inny nie
ma pojęcia. Prąsiak uwielbia Litanię; gdyby to od niego
zależało, musiałbym recytować ją całymi godzinami. Co prawda,
nie rozumie ani słowa z tego, co mówi, ale dźwięki, które rodzą
się w jego mózgu i wydobywają się z pyska, pozwalają mu ujrzeć
anioły zstępujące z nieba, które biorą go na ręce i niosą hen,
wysoko w gwiazdy.
Wspomniałem już, że Papawator nie uczestniczy w naszych
modłach. Niestety, nie on jeden; Kocur twierdzi, że jest
niewierzący. Utrzymuje, że nie istnieje ani niebo, ani
aniołowie. To tylko puste słowa wymyślone po to, żebyśmy mniej
bali się nieuchronnej śmierci. Uważa, że takie myślenie stanowi
dowód odwagi, ale moim zdaniem świadczy ono tylko o głupocie.
Jasne, że wszyscy musimy umrzeć. Jasne, że się boimy, ale czy
jego zdaniem jest coś złego w tym, że pocieszamy się snami,
które Papawator trzyma w igle? Próbowałem naprowadzić go na
właściwą drogę - niestety, bez rezultatu. To uparte zwierzę.
Nasze dyskusje mocno niepokoją Prąsiaka. Ma wielką wiarę, lecz
niestałą duszę, niczym pozornie solidne sklepienie z liści,
które jednak drżą przy każdym, nawet najsłabszym powiewie.
Naturalnie mógłbym rozkazać Kocurowi, żeby uwierzył, lecz
wówczas z pewnością parsknąłby tym swoim przerażającym kocim
śmiechem, więc nie robię tego, a on co wieczór, kiedy zbieramy
się na modlitwę, siada na uboczu i wylizuje sobie futro. To
lizanie jest chyba jeszcze gorsze od śmiechu.
Na koniec, po tym jak Porcospino wygrzebał w ziemi dołek i
wszyscy się tam wypróżniliśmy, Prąsiak prosi o opowieść
biblijną.
- Którą opowieść chcesz usłyszeć? - pytam.
- Anioły. Wojna - mówi. - Światła. Latanie.
Kocur mamrocze coś pod nosem i odchodzi. Jego zdaniem to
głupia historia. Jego zdaniem wszystkie opowieści biblijne,
których nauczył go Mamawator, są niemądre. Przyznaję, że
znaczna ich część jest dla mnie niezrozumiała, ale Prąsiak
potrafi słuchać ich bez końca. Kładzie się na boku - tym
bezpiecznym - zamyka oczy, a wtedy ze zgrubienia na drugim boku
wysuwa się podobny do penisa grot lancy. Chyba już zapomniał o
swojej przygodzie w rzece. Nie ma zbyt wielu obwodów pamięci.
Szczęściarz.
- Dawno, dawno temu - zaczynam opowieść - istniały tylko
anioły i zwierzęta. Zwierzęta wyglądały i pachniały jak my, ale
były tylko zwierzętami, a nie stworzeniami. Anioły nazwały je
zwierzętami, czyli animalami, ponieważ posiadały animę, czyli
życie, lecz nie miały słów ani duszy. Aniołowie i zwierzęta od
zawsze współistniały na świecie, w związku z czym nikt nie
wiedział, kto jest czyim stwórcą ani nawet czy wszyscy nie
zostali stworzeni przez całkiem inne istoty.
Podobnie jak teraz, również w owych zamierzchłych czasach
zwierzęta służyły aniołom, im jednak, jako potężnym istotom
doznającym uczuć i emocji niezrozumiałych dla zwykłych
stworzeń, pewnego dnia znudziły się ograniczenia zwierząt, w
związku z czym stworzyły sobie nowe sługi. Sługi te były
silniejsze od ciebie, Prąsiaku - jest pogrążony w rozmarzonym
półśnie, ale słyszy moje słowa, ponieważ lanca wysuwa się
prawie cała - widziały lepiej i dalej od ciebie, Kocurze - co
prawda, odszedł w ciemność, ale te słowa stanowią nieodłączną
część opowieści - latały wyżej i z większym obciążeniem niż ty,
Fru-waaaku, były sprytniejsze, miały lepszą pamięć i myślały
szybciej niż ja, stary szop, zabijały zaś sprawniej i prędzej
od ciebie, Porcospino.
Tak wspaniali byli ci nowi słudzy, że dzięki nim aniołowie
zdołali nawet wzbić się w niebo, gdzie do tej pory latają z
rozpostartymi ramionami.
Wspomniałem już, że mądrość aniołów przewyższa mądrość
zwykłych stworzeń, jeśli więc nawet aniołowie wszczynają wojnę
między sobą, co zdarzało się całkiem często, kim my jesteśmy,
żeby oceniać ich postępowanie? Kiedyś wybuchła jednak wojna
straszliwsza od wszystkich, w której walczyli słudzy stworzeni
przez aniołów. Byli tak potężni, że potrafili za jednym
zamachem niszczyć wielkie połacie lasu, podpalać niebo i
zamieniać morza w zbiorniki ścieków. Ta okrutna wojna toczyła
się nie tylko w świecie rzeczy, ale także w niebie. Wojna była
tak straszliwa, że w końcu aniołowie wezwali na pomoc swoje
dawne sługi, zwierzęta, po czym uczynili z tych niemych,
pozbawionych dusz stworzeń, istoty takie jak my.
Chociaż o tyle gorsi, podlejsi, a w dodatku naznaczeni
piętnem nieumiejętności spełniania życzeń aniołów, dostaliśmy
szansę zmazania win, walcząc po stronie naszych stwórców.
Dlatego zostaliśmy wyposażeni we wspaniałą broń, zdolną
niszczyć anielskie twory, zarówno organiczne jak i
nieorganiczne. Nasza broń jest tak potężna, że... - w tym
miejscu zawsze zawieszam głos, po czym kończę zdanie szeptem -
,..że moglibyśmy zniszczyć nawet same anioły.
Zasłuchani w moje słowa, widzą uśmiechnięte anioły z
wyciągniętymi ku nim rękami. Jak co wieczór od chwili, kiedy
weszliśmy w świat rzeczy, podchodzę kolejno do każdego i
dotykam środkowym palcem lewej ręki gniazdka między oczami. Po
moim palcu spływa święty sen.
Wkrótce potem bezszelestnie wraca Kocur - czarny jak noc,
niewidoczny aż do ostatniej chwili.
- Głupota - mówi. - Co to za bóg, którego mogą zabić
zwykłe stworzenia?
- Nie wiem - odpowiadam. - Właśnie po to jest wiara:
żebyśmy mogli wierzyć w coś, czego nie rozumiemy.
- Mam nadzieję, że twoja wiara jest wystarczająco silna. -
Kocur wysuwa supertwarde nieorganiczne pazury i starannie
zlizuje z nich brud. - Na tyle silna, żeby wystarczyło jej i
dla mnie. Jutro na pewno mi się przyda.
- O czym mówisz?
Podnosi głowę, mruży wielkie okrągłe oczy, porusza
nozdrzami.
- Jutro czeka nas ciężki dzień - mówi, po czym odwraca się
i odchodzi bezgłośnie, aby ułożyć się do snu wśród wystających
korzeni wielkich wielkich drzew.
Grabarzu, grabarzu, psy w blasku księżyca...
Paul Simon, "Call me Al"
Mam te obrazy w głowie. Przypuszczam, że to anielskie
wizje, ponieważ patrzę na las rozpostarty hen, daleko pode mną
od morza do lśniącego morza, ze wszystkimi wzgórzami, dolinami,
rzekami i jeziorami widocznymi jak na dłoni. Nie jest to jednak
zwykły widok z wysoka; czuję się tak, jakby mój wzrok przebijał
sklepienie z liści i gałęzi, a poza tym bez trudu dostrzegam
szczegóły, które nie powinny być widoczne z takiej odległości.
Między innymi widzę miejsce, gdzie zostawił nas Mamawator,
zanim wrócił do nieba na słupie ognia i dymu. To miejsce
przypomina błękitną kulę. Widzę także nas, czyli Zespół: pięć
żółtych plamek i szóstą trochę z przodu. Widzę też miejsce, do
którego zmierzamy, nasz Cel. Ma kształt czarnej pulsującej
gwiazdy.
Sześć żółtych plamek jest teraz znacznie bliżej czarnej
gwiazdy niż błękitnej kuli.
Po każdym powrocie Fru-waaaka, który przynosi mi nowe
obrazy, dostrzegam więcej szczegółów. Teraz widzę również
maszynę bojową, która zniszczyła brzeg rzeki, jako czerwony
trójkąt sunący wzdłuż wody na prawo od nas. Przestała się nami
interesować. Od Celu oddziela nas połać nagiej ziemi. Kiedy jej
się przyglądam, w mojej głowie nie wiadomo skąd pojawia się
słowo "wykroty". Powinniśmy tam dotrzeć jeszcze przed
południem.
Dopiero wtedy podejmiemy decyzję, co czynić po osiągnięciu
Celu. Takie są rozkazy.
Między wykrotami a czarną gwiazdą jarzy się mnóstwo
mniejszych czerwonych gwiazdek. Pierwsza linia umocnień.
Kocur prowadzi nas w ciemności między wielkimi drzewami,
bada teren w poszukiwaniu pułapek. Jesteśmy od niego całkowicie
uzależnieni. Musimy wierzyć, że zobaczy, usłyszy albo zwęszy
wszystko, czego my nie zdołamy zobaczyć, usłyszeć ani zwęszyć,
że w porę rozpozna to, czego my nie zdołamy rozpoznać. Dzisiaj
poznałem jeszcze jedno określenie. Z najgłębszych otchłani mego
umysłu wypchnęło je ostatnie zdanie wypowiedziane minionego
wieczoru przez Kocura. "Niedobre przeczucie". Aniołowie
nałożyli na nas ogromny obowiązek; czy uczyniliby to, gdyby
wiedzieli, że nie jesteśmy w stanie mu sprostać?
Parsknięcie Kocura sprawia, że anielskie obrazy ulatują mi
sprzed oczu w tysiącach poszarpanych fragmentów. Z gardła
Kocura wydobywa się stłumiony pomruk; wielki kot przypada do
ziemi i z nastroszonymi wąsami wpatruje się w coś, co znalazł w
wilgotnym półmroku.
To coś jest martwe, i to chyba od dawna, ponieważ jego woń
roztopiła się całkowicie w zapachach lasu. Ptaki do spółki z
owadami wyżarły oczy i wnętrzności, skurczone wargi odsłoniły
zęby wyszczerzone do walki ze śmiercią. Zmierzwiona, matowa
sierść nieokreślonego koloru. Stalowy pręt pułapki sprężynowej
sterczy z karku. Przypuszczalnie jakiś opos albo nieduża małpa.
Za uszami wyraźnie widać metalowe gniazdka, z czaszki
sterczą kable, do odsłoniętych żeber przylgnęły stalowe obłe
przedmioty.
Kocur prędko odzyskuje spokój, rusza dalej. Porcospino
przystaje na chwilę, żeby obwąchać trupa, Papawator daje nad
nim kroka na cienkich metalowych odnóżach. Jest maszyną, obce
są mu takie słabości jak uczucia. Prąsiak natomiast dygocze z
przerażenia. Cofa się z wybałuszonymi oczami, nie chce iść
dalej.
- Zły znak - mamrocze. - Zły znak, zły znak.
Próbuję go uspokoić.
- Nie bój się, nie zrobi ci krzywdy. Już spełnił swój
obowiązek. Jego dusza jest w niebie z aniołami. Ty też masz
zadanie, które musisz wykonać, ponieważ wyznaczyli ci je
aniołowie.
Nie chcę znowu posługiwać się palcem. Mijają chwile;
wreszcie, z oczami wielkimi ze strachu, Prąsiak powoli rusza
naprzód. Jestem prawie pewien, że lada chwila nie wytrzyma i
rzuci się do ucieczki, więc na wszelki wypadek szykuję do
użycia specjalne obwody, ale nie muszę z nich korzystać.
Prąsiak omija trupa szerokim łukiem i dołącza do Kocura, który
niecierpliwie porusza ogonem.
Prąsiak ma rację. To zły znak.
Wkraczamy na leśną polanę. Kocur podejrzliwie spogląda w
niebo, węszy dokoła. Jego sensory milczą, ale mimo to Kocur
jest niespokojny, a kiedy on jest niespokojny, to ja też jestem
niespokojny. Porcospino również węszy podejrzliwie. Jako
stworzenie leśne, przyzwyczajone do życia w półmroku, na
odrytym terenie czuje się całkiem nagi. Widok nieba napełnia go
przerażeniem. Prąsiak gapi się na przeciwległy skraj polany, na
drzewa.
- Patrz, Szopak - mówi i wskazuje kierunek trąbą. - Martwe
martwe drzewa. Mają liście.
Patrzę i oblatuje mnie strach. Ogromne drzewa rzeczywiście
są martwe, sczerniałe. Zabiło je czarne powietrze i wojna, lecz
na gałęziach wciąż mają sczerniałe liście.
- Szybko! - wołam. - To pułapka!
Liście podrywają się do lotu i widzimy, że to wcale nie
liście, tylko nietoperze. Wzbijają się w powietrze z łopotem
czarnych skrzydeł. Jest ich tyle, że zasłaniają słońce.
Czerwone gwiazdki z anielskiej wizji, liczne jak gwiazdy
na niebie...
- Szybko! Szybko!
Pędzimy przez polanę. Próbuję obserwować nietoperze, które
spadają na nas z nieba. Widzę błyski metalu w ich futrze,
widzę lśnienie pocisków, które ściskają stopami.
- Szybciej!
Ziemia rozkwita fontannami huku i kamieni, siła podmuchu
przewraca mnie i pcha wstecz. Podnoszę się i znowu prę do
przodu, gnany najstarszym, najsilniejszym, najprawdziwszym
instynktem. Zaraz po zrzuceniu bomb nietoperze odlatują.
Eksplozje na lewo i prawo ode mnie, eksplozje z przodu i z
tyłu. Wciąż biegniemy. Nieba nie ma, są tylko nietoperze.
Wrzeszczą, skrzeczą, piszczą. Coraz bliżej do ściany lasu. Tyle
nietoperzy na pewno nie zdoła wlecieć między drzewa,
szczególnie że ten gatunek słabo widzi w ciemności. Odwracam
się, widzę jak Papawator niepewnie kroczy przez polanę, zaraz
potem następuje potworny wybuch, w powietrzu szybują metalowe
fragmenty, cienkie nogi załamują się, korpus pada z łoskotem na
ziemię.
Zarządzam postój dopiero wtedy, kiedy jestem pewien, że
zostawiliśmy z tyłu wszystkie nietoperze. Zniszczenie
Papawatora oznacza dla nas coś więcej niż tylko utratę snów,
które spływały z igły, mówię. Od tej pory nie możemy liczyć na
pożywną papkę, którą wysysaliśmy z jego wymion, w związku z
czym będziemy musieli poświęcić część czasu na zdobywanie
pożywienia. Wiąże się z tym dodatkowe niebezpieczeństwo,
ponieważ nie wiemy, jaka żywność jest dla nas odpowiednia, która
jest skażona przez czarne powietrze, a poza tym narażamy się
na dodatkowe ryzyko wpadnięcia w pułapkę.
- Głodny - odzywa się Prąsiak. - Głodny teraz.
- Od tej pory musimy sami troszczyć się o siebie. Nie ma
już Papawatora.
Zwierzęce grzebanie w ziemi w poszukiwaniu pożywienia
budzi we mnie lęk i odrazę. Swoimi delikatnymi, mądrymi rękami
wygarniam z ziemi tłuste pędraki, wydłubuję ze spróchniałych
pni plastry miodu dzikich pszczół, dzielę się zdobyczą z
Prąsiakiem i Porcospino. To bardzo nędzny pokarm w porównaniu z
papką Papawatora. Dla Kocura nie ma większej radości niż
polowanie. Jego oczy płoną czerwienią, kiedy rozszarpuje ofiarę
stalowymi szponami. Podaje mi kawałek czerwonego mięsa z
fragmentem skóry porośniętej sierścią.
- Jesteś szopem - mówi, mrużąc chytrze oczy - a szopy to
wszystkożercy. Możesz jeść, cokolwiek zechcesz.
Prędzej zeżarłbym własne gówno, ty przebiegły Kocurze z
twoimi sprytnymi, mądrymi słowami i oczami, które widzą to,
czego nikt inny nie jest w stanie zobaczyć, i ostrymi pazurami,
i niezachwianą wiarą w niewiarę.
Do wykrotów docieramy dopiero o zmierzchu. To rzeczywiście
niezwykły obszar; pełno tu pagórków, kopców, niecek i dziur.
Zupełnie jakby dawno temu umarło tu coś wielkiego i zostało
porośnięte lasem. Gdzieniegdzie sterczą dziwaczne iglice i
ziemne kopce. Nie potrafię zidentyfikować zapachu, który
dociera do moich nozdrzy, niemniej jednak włosy jeżą mi się na
grzbiecie. Słychać niskie, nieprzerwane buczenie, które zdaje
się nie mieć żadnego konkretnego źródła.
Coś porusza się w zagłębieniu terenu. Żywe stworzenie,
pekari. Szuka pożywienia. Wskazuję je Porcospino; stroszy kolce
i rusza naprzód z groźnym pomrukiem.
- Powiedz mu, żeby się uspokoił - mówi Kocur. - To nie
istota, tylko zwykłe zwierzę. Prąsiak, chodź tu z tą lancą.
Widzisz? To nasza kolacja.
Sadzi ogromnymi susami z prędkością błyskawicy, a Prąsiak,
ten głupi, naiwny Prąsiak, próbuje za nim nadążyć. Zaalarmowane
pekari podnosi głowę, rzuca się do ucieczki. Ciche do tej pory
buczenie przybiera na sile, staje się coraz wyższe.
Z wierzchołków ziemnych kopców zaczynają się wydobywać
czarne opary.
- Kocur! Prąsiak! - wołam. - Wracajcie natychmiast!
Nie muszę krzyczeć, bo już pędzą z powrotem po nierównym
terenie. Czarne opary skupiają się wokół pekari. Przerażone
zwierzę biegnie zakosami, co chwila zmienia kierunek, ale kłęby
czarnej pary wciąż wiszą nad nim. Dopiero po chwili uświadamiam
sobie, że to nie żadna para, tylko coś znacznie gorszego:
owady. Latające, żądlące owady. Miliony, miliardy owadów. Po
chwili zostawiają na ziemi martwe pekari i tworzą coś na
kształt potężnej brzęczącej kolumny, która zaczyna pochylać się
w naszą stronę.
Kim jestem, żeby sprzeciwiać się woli aniołów? Tkwię w
miejscu jak sparaliżowany i wytrzeszczam oczy na zbliżający się
rój. Walka nie ma sensu. Ucieczka także. Nagle słyszę głos
Porcospino:
- Do środka. Prędko.
Czyżby strach doprowadził do przeładowania jego obwodów
myślowych? Co on wygaduje? Pospiesznie wykopuje dziurę u
podnóża porośniętego trawą pagórka o niezwykłym kształcie.
- Inni już w środku. Teraz ty, prędko.
- A co z Fru-waaakiem? - pytam.
- Jeśli został, już za późno - odpowiada Porcospino. - Do
środka. Do środka.
Wskakuję do dziury, Porcospino za mną. Pracuje co sił
potężnymi łapami i zasypuje otwór. Co prawda, kilku owadom udaje
się wcisnąć do tunelu, ale szybko rozgniatam je rękami.
- Chodź. Szybko. Szybko.
Porcospino prowadzi mnie w dół, coraz głębiej. Dla mnie,
istoty dziennej, obdarzonej rękami i znajomością wielu wielu
słów, to coś jak przedsmak śmierci: ciemność, zewsząd
napierająca ciemność, a my coraz głębiej pod ziemią. Porcospino
czuje się tu jak u siebie w domu.
Kiedy byłem jeszcze tylko nasionkiem w wylęgarni
Mamawatora, hen, wysoko w niebie, przyśnił mi się sen, w którym
pokazano mi, jak wygląda świat. W moim śnie świat był bąblem
światła, powietrza i życia otoczonym ziemią i skałami, które
ciągnęły się bez końca. We śnie usłyszałem, że gdzieś tam, w
tej mrocznej nieskończoności, kryją się inne światy, bardzo
podobne do naszego.
Świat, do którego dotarliśmy, też bąbel światła i
powietrza, jest bardzo mały, tak mały, że z trudem mieszczą się
w nim Kocur, Prąsiak, Porcospino i Szopak. Stęchłe powietrze
cuchnie jak zepsuta trucizna, światło jest dziwne, przyćmione i
niebieskawe. Jego źródłem nie jest słońce, lecz płaskie
sześciany przymocowane do sufitu. To w ogóle jest sześcienny
świat - mnóstwo tu krawędzi i kantów. Przeczuwam, że do jego
powstania przyłożyli rękę aniołowie.
Prąsiak jest zupełnie zdezorientowany i wygląda tak, jakby
lada chwila miał wybuchnąć płaczem.
- Najprawdopodobniej znaleźliśmy się na starym stanowisku
obronnym. - Mam nadzieję, że zaufa moim słowom i mojej wiedzy.
- Z pewnością zbudowano je na początku wojny, tak dawno temu,
że wszyscy zdążyli już o nim zapomnieć. Widzicie? - Wskazuję
kwadraty i prostokąty na ścianach. Mnóstwo na nich czerwonych i
żółtych światełek, prawie takich samych jak te w mojej głowie.
- To maszyny, które również służą aniołom.
- Tu jest coś więcej niż tylko maszyny - mówi Kocur. -
Chodźcie.
Prowadzi nas tunelem do sąsiedniego, bardzo podobnego
pomieszczenia. Na ścianach wisi jeszcze więcej nieorganicznych
tworów z różnobarwnymi światełkami, a na podłodze leżą ciała.
Martwy opos, którego znaleźliśmy w lesie, był
przerażający, ponieważ jego szczątki zachowały jeszcze pewne
cechy żywej istoty. Te zwłoki są tak stare, że wyparowały z
nich nawet wspomnienia. Już nie budzą strachu, tylko
zaciekawienie.
- Co to było? - pyta Porcospino.
Nie mam pojęcia. Nigdy nie widziałem takich stworzeń. Były
wysokie i szczupłe, miały długie długie nogi, krótsze przednie
kończyny ze sporymi delikatnymi rękami, sierść jedynie na
głowach. Miały też dwie warstwy skóry - tylko w ten sposób
potrafię je opisać. Na nogach i tułowiach nosiły drugą warstwę
skóry, cienką i delikatną, choć niedokładnie dopasowaną. Kiedy
ją dotykam, rozpada się w pył.
- Powiem wam, co to za istoty - mówi Kocur. - To
aniołowie. Martwi aniołowie.
Prąsiak kwili żałośnie.
- Niemożliwe - protestuję. - Aniołowie są w niebie.
- Przypomnijcie sobie opowieści o tym, jak aniołowie
walczyli na ziemi i w niebie. To miejsce jest bardzo stare, a
według opowieści aniołowie są śmiertelni. Mogą zostać zabici
przez stworzenia.
- Nieprawda - mówię, choć lęk i wątpliwości kłębią się
wokół mnie niczym kąsające owady. - Nie, nie. To małpy. Na
pewno. Widzicie te czaszki, szczęki? To tylko małpy, stworzone
i ukształtowane zgodnie z wolą aniołów. Nic więcej.
Kocur obwąchuje trupa, ostrożnie bierze w zęby kość,
zanosi się kaszlem, wypluwa.
- Szczyny i kurz - warczy. - Tak smakują anioły.
Siad, Ubu! Siad! Dobry pies.
(fragment ścieżki dźwiękowej
z amerykańskiego telewizyjnego
programu rozrywkowego)
Prąsiak zniszczy.
Jak?
Prąsiak się dowie.
Skąd?
Ty powiesz.
Co powiem, skoro sam nie wiem?
Zaiste, niezbadane i cudowne są anielskie ścieżki.
Minioną noc Prąsiak przespał czarnym snem w czworokątnym
pomieszczeniu, razem z zagadkowymi zwłokami. Zabrakło
Papawatora oraz igły, która dałaby mu piękne marzenia.
Słyszałem, jak szlocha i popiskuje w błękitnawym półmroku. Świat
jest dla niego zbyt skomplikowany.
Oczy Kocura, które nie boją się ciemności, prowadzą nas
podziemnymi korytarzami. Mijamy mnóstwo sal, ciasno
wypełnionych trupami, aż wreszcie trafiamy na schody, którymi
wydostajemy się z powrotem na powierzchnię. Schody są tak
wąskie, że Prąsiak, ze swoim sterczącym we wszystkie strony
arsenałem, z trudem się na nich mieści. Przez chwilę wydaje nam
się, że utkwił na dobre; wrzeszczy jak opętany, a w tym czasie
Porcospino pospiesznie poszerza tunel. Doskonale rozumiem
strach przed zasypaniem. Ostatnio wciąż dowiaduję się czegoś
nowego o strachu.
Wychodzimy w światło dnia. Słońce wisi wysoko nad naszymi
głowami. Ziemię pokrywa warstwa martwych owadów; są zbyt
niebezpieczne nawet dla swoich aniołów, żeby pozwolono im długo
żyć. Wkrótce potem ponownie zagłębiamy się w las. Szukamy.
Myszkujemy. Wypróżniamy się.
Za lasem rozciąga się pogorzelisko.
Granica jest ostra jak krawędź pazura. Stoimy w cieniu i
wytrzeszczamy oczy na teren, gdzie ogień zabił całe życie.
Drzewa, krzewy, pnącza, paprocie, grzyby, zwierzęta, owady -
nie zostało po nich nic oprócz nagiej ziemi koloru gówna. W
zagłębieniach zgromadziła się gruba warstwa siwego popiołu, w
powietrzu czuć ostry smród spalenizny. Tylko tu i ówdzie
sterczą żałosne, nie dopalone kikuty.
Pogorzelisko przykrywa ogromny, nieprzenikniony cień.
Przed nami, na skraju spalonej ziemi, która sięga aż po
horyzont, stoi wrak gigantycznej maszyny bojowej. Jakaś
straszliwa broń zniszczyła górną część korpusu; dokoła walają
się nieorganiczne szczątki. Wiatr skowycze w pustej metalowej
skorupie.
- Zewnętrzna linia obrony - mówię cicho.
Porcospino grzechocze igłami, Prąsiak kwili żałośnie,
Kocur prycha. Nikt nie pyta: kto mógł to zrobić? Są tutaj
siły, które byłyby w stanie zniszczyć nawet Mamawator; właśnie
dlatego wylądowaliśmy tak daleko od Celu, właśnie dlatego
odbywamy tę wędrówkę przez śmierć, strach i zniszczenie. A
jednak to właśnie my, zwykłe, grzeszne i niedoskonałe
stworzenia, być może zdołamy pokonać przeszkody, które okazały
się nie do przebycia dla potężnych maszyn, i zrealizować wolę
aniołów.
Przechodzimy między stopami zniszczonego olbrzyma.
Niesiony przez wiatr popiół szczypie mnie w oczy. Na obrazie w
mojej głowie Cel znacznie urósł; przypomina teraz ogromne
czarne serce, które wypełnia mój umysł swoim pulsowaniem.
Ziemia jest ciepła. Kocur myszkuje z przodu, wytycza trasę
wędrówki przez nieskończone pole siwego popiołu.
Tylko jeden wrzask. Tylko jedno ostrzeżenie. Chwilę potem
Kocur niknie nam z oczu w kłębowisku psów, które wyskakują spod
ziemi. Czarne straszliwe psy, mnóstwo mnóstwo. Sekundę później
zostaje wyrzucony w powietrze - widzimy, jak porusza obnażonymi
pazurami, jak szczerzy zęby, a potem wpada w krwiożercze
paszcze i w mgnieniu oka zostaje rozerwany na strzępy.
Prąsiak kwiczy przeraźliwie, opuszcza głupi łeb. Ze
zgrubienia na boku wysuwa się grot lancy.
- Nie! Prąsiak, nie! Pozwól Porcospino!
Psy rzucają się na nas. Porcospino syczy, stroszy kolce,
wystrzeliwuje pierwszą salwę. Psy na przedzie padają, wierzgają
łapami, wiją się z bólu i prężą, aż wreszcie ich kręgosłupy nie
wytrzymują obciążenia i pękają z trzaskiem. Trucizna, którą
aniołowie nasączyli igły Porcospino, działa błyskawicznie. Do
ataku rusza druga fala; psy mają czerwone ślepia i srebrzyste
stalowe szczęki. Z ich czaszek i karków sterczą implanty.
Porcospino wypuszcza drugą salwę i napastnicy padają jak
ścięci. Czarny pies daje ogromnego susa, widzę tuż przed sobą
jego rozdziawioną paszczę, czuję cuchnący oddech. Porcospino
unosi ogon, ale Prąsiak ubiega go i wbija psu w brzuch swoją
lancę. Z paszczy buchają gorące wnętrzności, krew tryska ze
ślepiów, pies pada bez życia na martwe ciała swoich braci.
Dopada nas trzecia fala. Napastnicy są nieustępliwi, ale
brakuje im koncepcji. Wiedzą tylko jak biec, skakać i
rozszarpywać. Kwicząc wniebogłosy z podniecenia, Prąsiak zadaje
mordercze pchnięcia lancą; czarne psiska walą się na ziemię,
zmasakrowane, wypatroszone, naszpikowane kolcami.
Czwarta fala nie nadchodzi, ponieważ wszystkie psy leżą
martwe w siwym popiele u stóp wraka. Słońce wisi nad krawędzią
świata, wielkie i czerwone za zasłoną z rzadkiego dymu, który
unosi się nad pogorzeliskiem.
- Idziemy! - rozkazuję.
- Ale... Ale Kocur... - jąka się Prąsiak.
Wkrótce zrozumie, co się stało, a ja nie mam anielskich
snów, które by go uspokoiły.
- Kocur odszedł. Jest teraz z aniołami. Możesz mi wierzyć.
W rzeczywistości wcale nie jestem pewien, czy sam wierzę w
to, co mówię. Co dzieje się z niewierzącymi? Czy ci, co przeczą
istnieniu aniołów, po śmierci trafiają do jakiegoś
wydzielonego, mrocznego i smutnego miejsca? A może śmierć jest
po prostu śmiercią i po niej nie ma już niczego? Ta myśl
uparcie powraca podczas wędrówki przez spaloną równinę przy
blasku księżyca. Nicość. Pustka. Okropność! Nie potrafię sobie
tego wyobrazić, a jednak wciąż o tym myślę.
Prąsiak wygrzebuje popiół spomiędzy wystających korzeni
nie dopalonego pniaka i układamy się w płytkim zagłębieniu.
- Głodny - mówi Prąsiak.
- Wszyscy jesteśmy głodni - odpowiadam. - Tu nie ma nic do
jedzenia, więc jeszcze przez jakiś czas będziemy musieli być
głodni.
Wpatruję się w księżyc. Poniżej tajemnicze światełka
z ogromną prędkością przemykają po niebie. Nie śpię. Nie mam
odwagi zasnąć. Gdybym zamknął oczy, natychmiast zobaczyłbym
rozdzieranego na strzępy Kocura, razem z jego mądrością,
słowami i dziwną niewiarą, która w gruncie rzeczy prawie niczym
nie różniła się od wiary.
Prąsiak budzi się w środku nocy.
- Szopak...
- Tak?
- Daj mi.
- Co mam ci dać?
- Wiedzę.
- Ale jak? Nie mam pojęcia, co by to mogło być.
- Prąsiak wie. Mamawator dał Prąsiakowi słowa. Mamawator
mówił: "Powiedz Szopakowi: podłączyć kartę B13 poziom 7".
Czuję się tak, jakby te słowa - które Prąsiak rzeczywiście
mógł usłyszeć tylko od Mamawatora - zgarnęły całą moją
świadomość, zgniotły ją jak kulkę gliny i wepchnęły w najdalszy
kącik czaszki, tak że chociaż widzę i rozumiem, co widzę, mogę
tylko obserwować, jak moje ręce unoszą się i wyciągają jeden z
implantów z tyłu głowy. Widzę jak te same ręce - naprawdę
wyglądają zupełnie jak moje - wtykają ten sam implant w puste
gniazdko poniżej ucha Prąsiaka. Uszy - moje uszy - słyszą
głośne westchnienie, a potem słowa wypowiedziane głosem, jakim
Prąsiak nigdy do tej pory się nie posługiwał:
- Przejść na standardowe paramatery symulacji intelektu.
Potrząsam głową, usiłuję z powrotem rozprowadzić moją
Szopakowatość po całym sobie. Jestem przerażony; sprytny,
mądry, zarozumiały Szopak, wykorzystany jak... jak zwykłe
zwierzę. Leżę i obserwuję światełka mknące po niebie. Czuję się
mały, maleńki, mniejszy od najmniejszej rzeczy, jaką jestem w
stanie sobie wyobrazić. Po prostu nic.
Czarna pulsująca gwiazda tętni przez całą noc; jest tak
ogromna i jest tak blisko, że wymyka się z tego miejsca w mojej
głowie, gdzie powstają obrazy, i wypełnia mnie bez reszty swoim
pulsowaniem.
A teraz wszyscy razem,
Do Ziemi Niczyjej.
(The Farm)
Rankiem ręce i oczy potwornie pieką mnie od siwego
popiołu, który pokrywa pogorzelisko. Wszystkim nam mocno
doskwiera głód, ale zdajemy sobie sprawę, że najlepiej o tym
nie mówić. Prąsiak proponuje, że poniesie mnie na grzbiecie;
godzę się z wdzięcznością. Z Porcospino, drepczącym obok,
docieramy do wewnętrznej linii obrony. Również tutaj doskonale
widać granicę: drogę blokuje nam metalowe ramię sterczące z
popiołu. W metalowej garści tkwi stworzenie podobne do
gryzonia, rozwścieczone nawet po śmierci. Stalowe palce
zmiażdżyły mu kark, ale stworzenie zdążyło jeszcze zatopić zęby
w różnobarwnych przewodach. Oboje nie żyją od bardzo dawna.
To ostrzeżenie i zarazem powitanie.
Pogrążeni w myślach, które aniołowie akurat zechcieli nam
zesłać, wkraczamy na obszar dotknięty straszliwymi
zniszczeniami. Hen, dokąd wzrok sięga, siwy popiół jest
upstrzony trupami organicznych i nieorganicznych stworzeń,
splecionych w uściskach, które niekiedy wydają się niemal
pieszczotliwe. Łapy wyciągnięte do światła; zęby wyszczerzone
do słońca; poszarpany i pogięty metal; kości; strzępy futra i
skóry; martwe ptaki zestrzelone z nieba spoczywają nieruchomo z
szeroko rozpostartymi skrzydłami, z pustymi oczodołami
wypełnionymi popiołem; nad nimi, niczym strażnicy, zagrzebane
częściowo w zaschniętym błocie maszyny - zdruzgotane,
zmiażdżone, poskręcane eksplozjami z odległej przeszłości;
martwe kończyny poskrzypują, kołysząc się w podmuchach wiatru,
niegdyś ogniście czerwone sensory gapią się przed siebie
nieprzeniknioną czernią.
Kot z zadzierzgniętą na szyi drucianą pętlą.
Ptak przebity stalowym prętem.
Trzy wzdęte trupy psów w kraterze wypełnionym deszczówką.
Z gardła Porcospino wyrywa się okrzyk. To pierwszy odgłos,
który mąci ciszę spopielonej równiny. Porcospino zobaczył trupa
jeżozwierza prawie takiego samego jak on; zwłoki leżą w płytkim
zagłębieniu terenu, otoczone wianuszkiem psich szkieletów.
- Zostaw go - mówię. - Nic nie poradzisz. Jest martwy.
Zginął dawno temu.
Ale Porcospino nie słucha. Zupełnie jakby ta martwa kupka
igieł była jego najbliższym towarzyszem, jakby mogła dodać mu
otuchy w tym strasznym miejscu. Partnerka, której nigdy nie
poznał. Dotyka trupa nosem, szturcha pyskiem, jakby usiłował
przywrócić mu życie, oddać mu utraconą radość. Szarpie sierść
zębami, wyciąga pęk implantów.
- Zostaw zostaw zostaw! - powtarzam. - Tu jest zbyt
niebezpiecznie.
Zupełnie jakby mnie usłyszał, popiół porusza się, rozsuwa
i spod niego, niczym rozkwitający kwiat, wyłania się maszyna.
Głowa zatacza kręgi, z lewa w prawo, z prawa w lewo, czerwone
oczy szeroko otwarte, wpatrzone.
- Uciekaj uciekaj uciekaj! - krzyczę, ale głowa na długim
giętkim karku przykuwa uwagę Porcospino, zupełnie jak wąż z
jednego z moich snów w Mamawatorze, który potrafił zahipnotyzować
ofiarę swoim tańcem. Wielkie czerwone sensory fascynują,
pochłaniają bez reszty.
Maszyna wypluwa strugę ognia. Porcospino płonie. Usiłuje
ugasić ogień, tarza się, żeby go stłumić, ale płomienie
pożerają go z rykiem.
Głowa na długim karku opada bezwładnie na ziemię, czerwone
ślepia gasną. Zadanie wykonane. Wbijam palce w plątaninę
przewodów na karku Prąsiaka, zmuszam go, żeby ruszył z miejsca.
- Do Celu - mówię. - Do Celu.
Za nami w niebo pnie się wąska strużka dymu. Wkrótce wiatr
zmienia kierunek i stopniowo gnie ją ku ziemi. Prąsiak opowiada
mi, czego dowiedział się o Celu, który ma zniszczyć. To
"strategiczna instalacja przemysłowa", powiada. Jego słowa są
wielkie i dziwne, zupełnie inne niż dotychczas. Ta
"strategiczna instalacja przemysłowa" produkuje maszyny i
wytwarza stworzenia.
- Jak Mamawator? - pytam.
Jak Mamawator, odpowiada Prąsiak, tyle że nie lata w górze,
a jest zagrzebana głęboko pod ziemią. Bardzo bardzo głęboko. I
jest bardzo stara. Aniołowie od dawna próbują ją zniszczyć.
Słali atak za atakiem, najpierw z nieba, potem rzucili do boju
maszyny, wreszcie stworzenia. Atak za atakiem za atakiem. Po
tylu szturmach musi być zmęczona. Na pewno nie zostało jej
wiele energii. Dzięki temu zdołamy do niej dotrzeć.
- Skąd będziemy wiedzieć, że tam dotarliśmy? - pytam.
Dowiemy się, mówi Prąsiak. Tak powiedział implant.
- I wtedy ją zniszczysz?
Wtedy Prąsiak ją zniszczy.
- W jaki sposób?
Tego nie wie, ale wierzy w wielką mądrość aniołów. Skoro
już powiedziały mu tak wiele, z pewnością powiedzą więcej,
kiedy nadejdzie pora.
Wielka mądrość aniołów. Jeszcze niedawno Prąsiak byłby
zrozpaczony i przerażony. Jeszcze niedawno Prąsiak opłakiwałby
Porcospino. Jeszcze niedawno Prąsiak opłakiwałby każde z
niezliczonych stworzeń, które zginęły, żeby Prąsiak i Szopak
mogli dotrzeć do Celu. Co zabrali mu aniołowie, żeby zrobić
miejsce dla swojej wielkiej mądrości?
Dowiecie się, powiedział anielski głos z implantu.
Dlaczego aniołowie zawsze zawsze mają rację? Dowiecie się.
Dowiem się. Zawsze wiedziałem, od chwili kiedy wypadłem z
ciepłego wnętrza wylęgarni i mrużąc oczy spojrzałem na leśny
poranek. Nasz Cel to ogromna czarna gwiazda wyjęta z obrazu w
mojej głowie i wciśnięta w ziemię: prawdziwa, rzeczywista.
Gigantyczna. Tak duża, że nie jestem w stanie jej zasłonić,
choć trzymam obie ręce tuż przed oczami. Trzeba by wielu
godzin, żeby przez nią przejść. Powietrze drży z gorąca nad jej
czarną powierzchnią, więc nie widzę drugiego krańca. Szok
pomału mija; teraz widzę, że jednak różni się od tamtej, z
wizji. Nie ma tak ostrych krawędzi, ramion jest znacznie
więcej, na czerni tu i ówdzie widać różnobarwne smugi i plamy,
cała jest porysowana i popękana, jakby spadła z nieba.
Spadła, czy została zrzucona? Stoimy przed ogromną czarną
gwiazdą: szop-pracz na grzbiecie tapira.
- Musisz zejść - mówi Prąsiak. - Dalej pójdę sam.
- Dalej, to znaczy dokąd?
Dotykam ręką czerni; jest gładka, niemal śliska. I ciepła.
Prąsiak wyciąga trąbę.
- Słyszę głosy - mówi znowu tym nowym, nie swoim tonem. -
Głosy z jasnych świateł. Z cudownych jasnych świateł.
- Nie możesz iść sam. Potrzebujesz mnie. Pójdę z tobą.
- Idę sam - mówi Prąsiak, wpatrzony w drżące powietrze. -
Zniszczę ją, a potem wrócę do ciebie.
- Wrócisz?
- Tak.
- Obiecujesz?
- Nie rozumiem, co to znaczy.
- To znaczy, że jeśli mówisz, że wrócis