Ocalona - KOONTZ DEAN R
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Ocalona - KOONTZ DEAN R |
Rozszerzenie: |
Ocalona - KOONTZ DEAN R PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Ocalona - KOONTZ DEAN R pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Ocalona - KOONTZ DEAN R Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Ocalona - KOONTZ DEAN R Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Dean R. Koontz
Ocalona
Pamieci Raya Mocka,mego wuja,ktory dawno temu przeniosl sie do lepszego swiata.
Za moich lat dziecinnych, gdy cierpialem i rozpaczalem,
twoja przyzwoitosc i czulosc,
a takze poczucie humoru pozwolily mi zrozumiec,
czym powinien byc czlowiek.
Niebo jest glebia, niebo jest mrokiem, Swiatlo gwiazd tylko zimnym oblokiem. Gdy patrze w gore, lekam sie nieraz, Ze wszystko, co jest, to - tu i teraz, Ow swiat samotny, ziemia zmeczona, I gwiazdy martwe, i dal niezmierzona... Nie widze powodu, by z losem sie zmagac, By smiac sie radosnie czy gorzko plakac, By spac czy tez czuwac wciaz na nowo, Obietnice spelniac i dawac slowo. Wiec noca kieruje oczy zlaknione Na niebo - czyste, lecz nieprzeniknione. Ten zimny jak kamien luk ponad nami. Czy jestes tam, Boze? Czysmy tu sami?
Ksiega Wszelkich Smutkow
6
CZESC PIERWSZA
STRACENI NA ZAWSZE
7
8
1
oe Carpenter obudzil sie w swoim mieszkaniu w Los Angeles o wpol do trzeciej nad ranem w sobote, przyciskajac do piersi poduszke i wolajac w ciemnosci imie utraconej zony. Smutek i przerazenie brzmiace w jego wlasnym glosie wyrwaly go ze snu, ktory opadal z wolna drzacymi zaslonami, tak jak z belek stropu opada kurz, gdy domem poruszy trzesienie ziemi.Kiedy uswiadomil sobie, ze nie trzyma w objeciach Michelle, wtulil glowe w poduszke. Obudzil sie, czujac zapach jej wlosow. Teraz bal sie, ze najslabszy nawet ruch moze zniszczyc to wspomnienie i pozostawic jedynie kwasny zapach potu.
Bezruch nie mogl jednak ocalic tego wspomnienia w calym jego bogactwie. Won wlosow Michelle ulotnila sie niczym powietrze z balonu i po chwili nie mogl juz jej przywolac.
Czujac pustke, wstal i podszedl do okna. Cale umeblowanie stanowil materac na podlodze, nie musial sie wiec martwic, ze wpadnie na cos w ciemnosci.
Mieszkanie - przestronny pokoj polaczony z mala kuchenka garderoba i ciasna lazienka - znajdowalo sie nad garazem na dwa samochody przy Lau-rel Canyon. Po sprzedazy domu w Studio City nie zabral ze soba mebli, gdyz martwi ludzie nie potrzebuja takich rzeczy. Przybyl tu, by umrzec.
Od dziesieciu miesiecy placil czynsz, czekajac na poranek, kiedy sie juz nie obudzi.
Okno wychodzilo na wysoka sciane kanionu, na niewyrazne i czarne ksztalty wiecznie zielonych krzewow i eukaliptusow. Na zachodzie miedzy drzewami przeswitywal okragly, pucolowaty ksiezyc - srebrzysta obietnica gdzies za ponurymi lasami.
9
Dziwil sie, ze wciaz jeszcze nie jest martwy. Choc nie byl tez zywy. Tkwil gdzies posrodku. W polowie drogi. Musial znalezc koniec tej sciezki, gdyz powrotu do jej poczatku juz dla niego nie bylo.Wyjal z lodowki oszroniona butelke piwa i wrocil na legowisko. Usiadl, opierajac sie plecami o sciane.
Piwo o wpol do trzeciej w nocy. Powolne zsuwanie sie po rowni pochylej.
Zalowal, ze nie potrafi zapic sie na smierc. Gdyby mogl opuscic ten swiat w otepiajacej mgle alkoholu, nie musialby sie martwic, ze trwa to tak dlugo. Jednakze zbyt duza ilosc trunku wymazalaby nieodwracalnie wspomnienia, a wspomnienia byly dla niego swietoscia. Wypijal za jednym zamachem tylko kilka piw czy kieliszkow wina.
Jedynym zrodlem swiatla w pokoju, procz niewyraznego, przeswitujacego przez drzewa blasku ksiezyca na szybie, byly podswietlane cyferki telefonu stojacego obok materaca.
Znal tylko jednego czlowieka, z ktorym mogl szczerze rozmawiac o swojej rozpaczy, niewazne - w srodku nocy czy tez w blasku dnia. Choc mial dopiero trzydziesci siedem lat, jego ojciec i matka nie zyli juz od dawna. Nie mial siostr ani braci. Przyjaciele probowali go pocieszyc po tragedii, ale odczuwal zbyt wielki bol, by rozmawiac o tym, co sie wydarzylo. Bronil sie przed ich wspolczuciem tak agresywnie, ze wiekszosc dawnych znajomych zrazil.
Wzial telefon, polozyl go sobie na kolanach i zadzwonil do matki Mi-chelle, Beth McKay
W Wirginii, niemal trzy tysiace mil dalej, podniesiono sluchawke po pierwszym sygnale.
-Joe?
-Obudzilem cie?
-Znasz mnie, kochanie - klade sie wczesnie, a wstaje przed switem.
-Henry? - spytal. Byl to ojciec Michelle.
-Och, ten stary potwor przespalby koniec swiata - odparla z czuloscia. Byla mila i lagodna kobieta, pelna wspolczucia dla Joego, choc musiala
zmagac sie tez z wlasnym bolem. Odznaczala sie niespotykana sila.
Zarowno Joe, jak i Henry podczas pogrzebu szukali pomocy u Beth, a ona byla dla nich oparciem. Kilka godzin po uroczystosci, dobrze po polnocy, Joe znalazl ja na patio. Siedziala w pizamie, przygarbiona niczym staruszka i umeczona, lkajac w poduszke, ktora przyniosla ze soba z pokoju goscinnego, i starajac sie nie obarczac swym bolem meza czy ziecia. Joe usiadl obok niej, ale nie chciala, by trzymal ja za reke czy otaczal ramieniem. Cofnela sie przed jego dotykiem. Smutek, jaki odczuwala, byl tak wielki, a jej nerwy tak napiete, ze szept pocieszenia brzmial w jej uszach jak krzyk, a kochajaca dlon palila jak rozpalone zelazo. Nie chcac zostawiac jej samej, Joe wzial siatke na dlugim kiju i zaczal oczyszczac basen: okrazal zbiornik o drugiej nad ranem, zbierajac z czarnej powierzchni owady i liscie, nie widzac nawet tego, co robi. Po prostu chodzil i chodzil w kolko, machajac kijem, podczas gdy Beth plakala w poduszke; snul sie tak, az w koncu na
10
powierzchni wody pozostal tylko blask zimnych i obojetnych gwiazd. W koncu, wyplakawszy wszystkie lzy Beth podniosla sie, podeszla do niego i wyjela mu siatke z rak. Zaprowadzila go na gore i otulila w lozku jak dziecko. Zasnal gleboko, po raz pierwszy od wielu dni.Teraz, oddzielony od tesciowej niewyobrazalnym dystansem, Joe odstawil nie dopite piwo, by z nia pomowic.
-Czy u ciebie juz swiata, Beth?
-Slonce wzeszlo dopiero przed chwila.
-Siedzisz pewnie przy kuchennym stole i patrzysz przez wielkie okno. Niebo jest ladne?
-Na zachodzie jest wciaz czarne, troche blekitne, a na wschodzie lsni cala paleta kolorow - rozowy, koralowy i szafirowy, jak japonski jedwab.
Joe dzwonil do niej regularnie nie tylko po to, by czerpac od Beth sile, ale rowniez dlatego, ze lubil sluchac, jak mowi. Specyficzne brzmienie jej glosu i miekki akcent Wirginii byly takie same jak u Michelle.
-Odebralas telefon, wymawiajac moje imie - zauwazyl.
-A kto inny moglby dzwonic o tej porze, kochanie?
-Czy tylko ja telefonuje tak wczesnie?
-Inni rzadko. Ale tego ranka... to mogles byc tylko ty.
Najgorsze wydarzylo sie rowno przed rokiem, na zawsze zmieniajac ich zycie. Byla to pierwsza rocznica tragedii.
-Mam nadzieje, ze jadasz juz lepiej, Joe. Wciaz chudniesz?
-Nie - sklamal.
W ciagu minionego roku przejawial taka obojetnosc wobec jedzenia, ze zaczal tracic na wadze. Schudl dziesiec kilo.
-Zapowiada sie u was goracy dzien? - spytal.
-Duszny i wilgotny. Jest troche chmur, ale niestety nie zanosi sie na deszcz. Obloki na wschodzie maja zlota i rozowa otoczke. Slonce juz przebudzilo sie na dobre.
-Trudno uwierzyc, ze minal juz rok, prawda, Beth?
-Masz racje. Ale czasem wydaje sie, ze to juz wieki.
-Tak bardzo za nimi tesknie - powiedzial. - Czuje sie bez nich taki zagubiony.
-Och, Joe, najdrozszy, Henry i ja kochamy cie. Jestes dla nas jak syn. Jestes naszym synem.
-Wiem, i tez bardzo was kocham. Ale to za malo, Beth, za malo. - Wzial gleboki oddech. - Ten rok byl dla mnie pieklem. Nie przezyje nastepnego.
-Z czasem bedzie coraz lepiej.
-Obawiam sie, ze nie. Boje sie. Nie czuje sie dobrze sam, Beth.
-Czy myslales o powrocie do pracy, Joe?
Przed katastrofapracowaljako reporter kryminalny w "Los Angeles Post". Jego dni jako dziennikarza dobiegly jednak konca.
-Nie znioslbym widoku zwlok, Beth.
11
Nie potrafil patrzec na ofiary strzelaniny, bez wzgledu na wiek i plec, by nie widziec przed soba Michelle czy Chrissie i Niny, zmasakrowanych i skrwawionych.-Moglbys zajac sie czyms innym. Dobrze piszesz, Joe. Zacznij pisac historie o zwyklych ludziach. Musisz pracowac, robic cos, dzieki czemu znow poczujesz sie potrzebny.
-Nie umiem zyc ani pracowac w samotnosci. Chce byc z Michelle. Chce byc z Chrissie i Nina- odparl tylko.
-Pewnego dnia je spotkasz - zapewnila go. Wbrew wszystkiemu, co sie wydarzylo, pozostala kobieta glebokiej wiary.
-Chce byc z nimi teraz. - Glos mu sie zalamal, wiec umilkl na chwile, by nad nim zapanowac. - Nic mnie juz tu nie czeka, ale nie mam odwagi pozegnac sie z tym swiatem.
-Nie mow tak, Joe.
Bal sie skonczyc z soba. Nie byl pewien, co sie z nim stanie po smierci. Nie bardzo wierzyl, ze znajdzie zone i corki w krolestwie swiatla i przyjaznych duchow. Ostatnio, gdy spogladal w niebo, widzial jedynie odlegle slonca w bezsensownej prozni, nie chcial jednak wyrazac glosno swych watpliwosci, gdyz znaczyloby to, ze zycie Michelle i dziewczynek tez bylo bezsensowne.
-Wszyscy mamy tu jakis cel do spelnienia - powiedziala Beth.
-One byly moim celem. I nie ma ich.
-A wiec istnieje jakis inny cel, ktory jest ci przeznaczony. Znalezc go, to teraz twoje zadanie. Musi byc powod, dla ktorego wciaz tu jestes.
-Nie ma powodu - zaprzeczyl. - Opowiedz mi o niebie, Beth.
Po krotkim wahaniu zaczela mowic:
-Chmury na wschodzie nie sa juz pozlacane. Rozowy kolor tez zniknal.
Maja biala barwe i nie wroza deszczu. Nie sa geste, przypominaja raczej
bibulke na tle blekitu.
Sluchal, jak opisuje poranek na drugim koncu kontynentu. Potem rozmawiali o swietlikach, ktore razem z Henrym obserwowala minionej nocy z ganku. W poludniowej Kalifornii nie bylo swietlikow, ale Joe pamietal je ze swego dziecinstwa w Pensylwanii. Rozmawiali tez o ogrodzie Henry'ego, w ktorym dojrzewaly wlasnie truskawki. Po jakims czasie Joe poczul sennosc.
Ostatnie slowa Beth brzmialy: "Jest juz dzien. Ranek mija nas i zaczyna zmierzac w twoim kierunku, Joe. Daj mu szanse, przyniesie ci cel, ktorego potrzebujesz. Kazdy poranek przynosi cel".
Potem polozyl sie na boku, wpatruj ac sie w okno, z ktorego znikal srebrny blask. Ksiezyc schowal sie za chmurami. Joe pograzyl sie w najczarniejszej otchlani nocy.
Kiedy zasnal, snil nie o nadchodzacym wspanialym celu, ale o niewidocznym, nieokreslonym, majaczacym groznie niebezpieczenstwie. Przypominalo wielki ciezar, ktory lada chwila moze spasc mu z niebios na glowe.
12
2
ozniej, jadac do Santa Monica, Joe Carpenter przezyl atak leku. Poczul taki ucisk w klatce piersiowej, ze tylko z najwiekszym trudem mogl oddychac. Kiedy oderwal dlon od kierownicy, palce drzaly mu jak u dotknietego paralizem starca.Mial wrazenie, ze spada z bardzo wysoka, jakby jego honda zjechala z trasy i runela w niewytlumaczalna i bezdenna przepasc. Przed maska rozciagala sie prosta wstega jezdni, a opony spiewaly cicho na asfalcie, lecz on nie mogl odzyskac poczucia rownowagi. Wrecz przeciwnie, wrazenie spadania nasililo sie, bylo tak realne i przerazajace, ze zdjal stope z gazu i nacisnal hamulec.
Rozdarly sie klaksony i zapiszczaly opony, kiedy jadace z tylu samochody zareagowaly na jego gwaltowne hamowanie. Kierowcy innych wozow osobowych i ciezarowek posylali Joemu mordercze spojrzenia albo rzucali przeklenstwa i robili nieprzyzwoite gesty. To bylo Los Angeles w epoce przelomu, rozsadzane przeczuciem losu, zlaknione apokalipsy, gdzie niezamierzona obelga czy przypadkowe naruszenie czyjegos terenu moglo doprowadzic do termonuklearnego wybuchu.
Dreczace poczucie spadania nie ustepowalo. Czul, jak przewraca sie w nim zoladek; mial wrazenie, ze siedzi w kolejce gorskiej w wesolym miasteczku i wlasnie zjezdza w dol po stromym odcinku toru. Choc byl w wozie sam, slyszal krzyki pasazerow, z poczatku niewyrazne, potem coraz glosniejsze. Nie przypominaly radosnych piskow z lunaparku - brzmialo w nich gluche przerazenie.
Sluchal wlasnego szeptu, jakby dochodzacego gdzies z dali: "Nie, nie, nie, nie".
Wykorzystal krotka przerwe w ruchu, by zjechac z drogi. Pobocze bylo waskie. Zatrzymal sie tuz przy balustradzie, za ktora majaczyly bujne krzewy oleandra, niczym wielka, zielona fala o spienionym grzbiecie.
13
Wrzucil luz, nie gaszac silnika. Oblepial go zimny pot, ale nie wylaczyl klimatyzacji. Chlodny podmuch pozwalal oddychac. Ucisk w klatce piersiowej nasilil sie. Wciaganie powietrza w pluca bylo meka a goracy oddech dobywal mu sie z piersi z przerazliwym swistem.Choc powietrze w hondzie bylo czyste, Joe wyczul dym. I zapach: gryzacy melanz plonacego oleju, stopionego plastiku, tlacego sie winylu, przypalonego metalu.
Kiedy spojrzal na geste skupiska lisci i ciemnoczerwone kwiaty oleandra napierajace na szybe po stronie pasazera, jego wyobraznia zmienila je w wijace sie kleby tlustego dymu. Okno samochodu stalo sie prostokatnym ilu-minatorem o zaokraglonych rogach i grubej podwojnej szybie.
Joe moglby pomyslec, ze doznaje obledu, ale w ciagu ostatniego roku przezywal juz podobne ataki leku. Czasem uplywaly miedzy nimi dwa tygodnie, ale czesto zdarzaly sie dwa czy nawet trzy razy jednego dnia, a kazdy trwal od dziesieciu minut do pol godziny.
Odwiedzil psychoterapeute. Nie pomoglo.
Lekarz przepisal mu leki antydepresyjne. Joe nie przyjal recepty. Chcial odczuwac bol. Bol byl wszystkim, co mial.
Zamykajac oczy, ukrywajac twarz w lodowatych dloniach, staral sie odzyskac panowanie nad soba, ale scena katastrofy, w ktorej uczestniczyl, stawala sie coraz wyrazniejsza. Wrazenie spadania narastalo. Dym niemal wgryzal sie w oczy i nozdrza. Krzyki niewidzialnych pasazerow byly coraz glosniejsze.
Wszystko drzalo. Podloga pod stopami. Sciany kabiny. Sufit. A drzeniu, drzeniu, nieskonczonemu drzeniu towarzyszyl zgrzyt, trzask, lomot i brzek przypominajacy przerazliwy gong.
-Prosze - blagal.
Nie otwierajac oczu, odjal dlonie od twarzy. Trzymal je teraz przy udach, zwiniete w piesci.
Po chwili poczul, jak sciskaja je raczki przestraszonych dzieci. Chwycil je mocno.
Dzieci nie siedzialy w samochodzie, tylko w fotelach przekletego samolotu. Joe powrocil wyobraznia do katastrofy. Wiedzial, ze znajduje sie w dwu miejscach jednoczesnie: w swoim samochodzie i w kabinie "747" spadajacego z bezpiecznej stratosfery przez zasnute chmurami nocne niebo na lake, rownie bezlitosna jak stal.
To nie on, tylko Michelle siedziala miedzy dziecmi. To jej dlonie, nie palce Joego, sciskaly raczki Chrissie i Niny w ostatnich, dlugich minutach niewyobrazalnego przerazenia.
Drzenie narastalo, a w powietrzu zaczely fruwac rozne przedmioty. Ksiazki w miekkich okladkach, laptopy, kieszonkowe kalkulatory, sztucce i talerze - kiedy zaczela sie katastrofa kilku pasazerow jadlo jeszcze kolacje - plastikowe kubeczki, butelki, olowki i piora obijaly sie po calej kabinie.
14
Kaszlac z powodu dymu, Michelle na pewno kazala dziewczynkom pochylic glowy. Glowy do dolu. Oslaniajcie twarze.Twarze. Ukochane twarze. Siedmioletnia Chrissie odziedziczyla po matce wydatne kosci policzkowe i czyste, zielone oczy. Joe nigdy nie zapomnial rumienca radosci na policzkach starszej corki, kiedy brala lekcje baletu, czy koncentracji widocznej w przymruzonych oczach, kiedy grala w szkolnej lidze baseballa. Nina, zaledwie czteroletnia, szkrab o perkatym nosku i oczach blekitnych jak dwa szafiry, ktory na widok psa czy kota marszczyl slodka buzie w grymasie nieklamanego zachwytu. Zwierzeta lgnely do niej - a ona do zwierzat - jakby byla drugim wcieleniem sw. Franciszka z Asyzu. Calkiem trafne porownanie, kiedy widzialo sie, z jakim zdumieniem i miloscia patrzy na brzydka, ogrodowa jaszczurke trzymana ostroznie w malych lapkach.
Glowy do dolu. Oslaniajcie twarze.
W tych slowach kryla sie nadzieja, zalozenie, ze przezyja i ze najgorsze, co moze im sie przytrafic, to grozne dla ich twarzyczek spotkanie z fruwajacym laptopem czy stluczonym szklem.
Przerazajaca turbulencja narastala. Kat nachylenia samolotu zwiekszal sie. Joe wciskal sie w siedzenie, nie mogac zgiac sie i oslonic twarzy.
Moze maski tlenowe pospadaly z gornych polek, a moze uszkodzenia, jakim ulegl samolot, sprawily, ze system ratunkowy nie zadzialal, a masek zabraklo. Nie wiedzial, czy Michelle, Chrissie albo Nina byly w stanie oddychac, czy tez, duszac sie wyziewami, na prozno probowaly zlapac haust swiezego powietrza.
Przez kabine pasazerska przeplywaly coraz gestsze kleby dymu. Zdawalo sie, ze sa gdzies gleboko pod powierzchnia ziemi.
W oslepiajacej, tlustej czerni, niczym weze, zaczely pelzac ukryte jezyki ognia. Nie mozna bylo dojrzec ich zrodla, nikt tez nie wiedzial, czy za moment nie wybuchna ze zdwojona sila co bylo rownie przerazajace jak niekontrolowany lot ku ziemi. Gdy napiecie wsrod pasazerow doszlo niemal do zenitu, przez kadlub przebiegly ogluszajace wibracje. Potezne skrzydla zalomotaly, jakby za chwile mialy sie oderwac. Stalowy szkielet jeknal niczym zywa bestia w agonii - mniejsze zlaczenia pekaly z hukiem broni palnej. Z przerazliwym swistem oderwalo sie kilka nitow.
Michelle, Chrissie i Nina pomyslaly zapewne, ze samolot rozpadnie sie w powietrzu i ze zostana wyrzucone w czarne niebo, osobno, z dala od siebie, cisniete w objecia trzech smierci, straszliwie samotne w chwili wybuchu.
Ogromny "747" byl jednak cudem techniki, genialnie pomyslanym i dobrze wykonanym triumfem sztuki inzynierskiej. Pomimo tajemniczej awarii systemow hydraulicznych, ktora pozbawila samolot stabilnosci, skrzydla nie zostaly oderwane, a kadlub sie nie rozpadl. Potezne silniki wyly, jakby opierajac sie sile przyciagania ziemskiego, a "747" w swym ostatnim ladowaniu wciaz stanowil jednosc.
15
W ktoryms momencie Michelle uswiadomila sobie, ze nie ma juz zadnej nadziei, ze to smiertelny lot w dol. Z typowa dla siebie odwaga i bezinteresownoscia pomyslala wowczas o dzieciach, skupila sie tylko na tym, by je pocieszyc i zagluszyc w nich mysl o smierci. Nachylila sie z pewnoscia do Niny, przyciagnela ja do siebie i pomimo duszacych wyziewow mowila jej do ucha, tak by dziewczynka uslyszala: Wszystko OK, dziecinko, jestesmy razem, kocham cie, przytul sie do mamusi, kocham cie, jestes najlepsza dziewczynka na swiecie. Gdy tak spadali w rozkolysanym samolocie - wciaz nizej i nizej - przez niebo nad Colorado, z pewnoscia zwrocila sie tez do Chrissie, glosem pelnym milosci, bez cienia paniki: Wszystko w porzadku, jestem z toba, kochanie, trzymaj mnie za reke, tak bardzo cie kocham, taka jestem z ciebie dumna, jestesmy razem, wszystko w porzadku, zawsze bedziemy razem.Siedzac w hondzie na poboczu drogi, Joe slyszal glos Michelle, jakby byl przy niej wtedy, gdy pocieszala dzieci. Rozpaczliwie pragnal wierzyc, ze corki czerpaly od tej wyjatkowej kobiety, ktora byla ich matka, sile. Musial wiedziec, ze ostatnia rzecza jaka dziewczynki na tym swiecie uslyszaly, byly slowa Michelle o tym, jak bardzo sa drogie, jak bardzo kochane.
Samolot uderzyl w lake z tak straszliwa sila, ze huk uslyszano na bezkresnych rolniczych terenach Colorado w promieniu ponad trzydziestu kilometrow. Przerazone jastrzebie, sowy i orly odfrunely z drzew, wzbijajac sie w niebo, a zmeczeni farmerzy zerwali sie z foteli i lozek.
Joe Carpenter wydal zduszony krzyk. Zgial sie wpol jak pod wplywem silnego ciosu w piers.
Uderzenie bylo potworne. Samolot eksplodowal w zetknieciu z ziemia a potem przewalal sie bezladnie po lace, rozpadajac sie na tysiace zweglonych i poskrecanych kawalkow, rzygajac pomaranczowymi falami plonacego paliwa, od ktorego zapalaly sie krzewy na skraju pola. Trzystu trzydziestu ludzi, pasazerowie i cala zaloga, zgineli na miejscu.
Michelle, ktora nauczyla Joego Carpentera wszystkiego, co wiedzial o milosci i wspolczuciu, zniknela w tym bezlitosnym momencie. Chrissie, siedmioletnia baletnica i baseballistka, nigdy wiecej nie miala juz wykonac piruetu czy dobiec do bazy. I jesli zwierzeta czuly te sama psychiczna wiez z Nina, jaka ona czula z nimi, to w te chlodna noc male stworzenia zyjace na lakach i zadrzewionych wzgorzach Colorado musialy kulic sie zalosnie w swoich norach.
Z calej rodziny ocalal tylko Joe Carpenter.
Nie byl z nimi w samolocie. Kazda dusza na pokladzie zostala zmiazdzona w zetknieciu z ziemskim kowadlem. Gdyby byl z nimi, to i on zostalby zidentyfikowany tylko na podstawie uzebienia i jednego czy dwu palcow, z ktorych daloby sie pobrac czytelny odcisk.
Reminiscencje z katastrofy nie byly wspomnieniami, lecz meczacymi wybrykami wyobrazni, ktore nawiedzaly go czesto podczas snu, a czasem przejawialy sie wlasnie takimi atakami leku. Przepelniony poczuciem winy,
16
ze nie zginal razem z zona i corkami, Joe zadreczal sie uczestnictwem w horrorze, ktorego one musialy doswiadczyc.Jednakze jego wyimaginowane podroze skazanym na zaglade samolotem nie przyniosly mu tak upragnionego rozgrzeszenia. Wrecz przeciwnie, kazdy koszmar senny i kazdy przezywany na jawie atak leku czynily rane jeszcze bolesniejsza.
Otworzyl oczy i spojrzal na przejezdzajace obok samochody. Gdyby wybral wlasciwy moment, moglby otworzyc drzwi, wyjsc z samochodu, wkroczyc na jezdnie i dac sie zmiazdzyc jakiejs ciezarowce.
Pozostal w hondzie nie dlatego, ze bal sie umrzec, ale z jakichs powodow niejasnych nawet dla niego samego. Byc moze czul, przynajmniej na razie, ze musi ukarac samego siebie dalszym zyciem.
Bujne krzewy oleandra napierajace na drzwi po drugiej stronie wozu kolysaly sie bezustannie w podmuchach wywolywanych pedem przejezdzajacych samochodow. Zielone liscie, ocierajac sie o szybe, szeptaly upiornie niczym zagubione i smutne glosy.
Juz nie drzal.
Pot na twarzy w strumieniu zimnego powietrza zaczal wysychac. Uczucie spadania juz go nie dreczylo. Osiagnal dno.
Przejezdzajace samochody drgaly w sierpniowym upale i cieniutkiej mgielce smogu jak miraze, pedzac na zachod, ku czystszemu powietrzu i kojacemu morzu. Joe poczekal na przerwe w sznurze samochodow, a potem znow wyruszyl w strone krawedzi kontynentu.
2 -
17
3
iasek w blasku sierpniowego slonca byl bialy jak kosc. Z dali naplywalo chlodne, zielone, pofalowane morze, rozrzucajac po brzegu malenkie skorupki martwych i umierajacych istot.Plaza w Santa Monica byla zatloczona ludzmi, ktorzy sie opalali, plywali, surfowali, grali w pilke albo jedli lunch na kocach i duzych recznikach. Choc dzien w glebi ladu wydawal sie palacy, tutaj, w powiewach bryzy wiejacej znad Pacyfiku, bylo niemal przyjemnie cieplo.
Kilku amatorow kapieli slonecznych spogladalo ciekawie na Joego, ktory zmierzal przez tlum ludzi nasmarowanych olejkiem kokosowym bez stroju odpowiedniego na plaze. Byl ubrany w bialy podkoszulek, brazowe bawelniane spodnie i sportowe buty do joggingu. Nie przybyl tu, by sie opalac albo plywac.
Ratownicy obserwowali ludzi w morzu, a spacerujace po plazy mlode kobiety w bikini obserwowaly ratownikow. Ten rytual odrywal ich uwage od niezwyklych ksztaltow muszli, ktore spieniona woda wyrzucala na piasek.
Przy brzegu bawily sie dzieci, ale Joe nie mogl zniesc tego widoku. Ich smiech, krzyki i radosne piski dzialaly mu na nerwy i rozniecaly w nim iskre irracjonalnego gniewu.
Z recznikiem w dloni i podreczna lodowka podazal na polnoc, spogladajac na widoczne za lukiem zatoki wypalone wzgorza Malibu. W koncu znalazl mniej zatloczony kawalek plazy. Rozwinal recznik, usiadl twarza do morza i wyciagnal z lodowki butelke piwa.
Gdyby mogl sobie pozwolic na posiadanie domu z widokiem na ocean, dokonczylby zywota na jakims brzegu. Nieustanny szmer morza, pozlacana sloncem i posrebrzana ksiezycem nieustepliwosc fal, gladki, plynny luk wybrzeza malujacy sie na dalekim horyzoncie nie przynosily mu spokoju ani blogosci, ale upragniona nieczulosc.
18
Rytm morza byl wszystkim, co chcial wiedziec o Bogu i wiecznosci.Gdyby wypil jeszcze pare piw i pozwolil uwiesc sie terapeutycznemu widokowi Pacyfiku, to moze uspokoilby sie na tyle, by pojsc na cmentarz. By stanac na ziemi, ktora niczym calun kryla cialo jego zony i corek. By dotknac kamienia z ich imionami.
Szczegolnie tego wlasnie dnia mial wobec zmarlych dlug.
Dwaj kilkunastoletni chlopcy, nieprawdopodobnie chudzi, opaleni, ubrani w workowate kapielowki, ktore zwieszaly sie nisko na ich waskich biodrach, nadeszli plaza od polnocy i staneli obok jego recznika. Jeden mial dlugie wlosy zwiazane w konski ogon, drugi byl ogolony na lyso. Odwrocili sie w strone oceanu, plecami do niego, zaslaniajac mu widok.
Gdy Joe mial juz ich poprosic, zeby sie odsuneli, chlopak z konskim ogonem odezwal sie:
-Masz jakis towar, czlowieku?
Joe nie odpowiedzial, gdyz sadzil, ze chlopak zwraca sie do swojego towarzysza.
-Masz towar? - znow spytal chlopak, wciaz wpatrujac sie w ocean. - Chcesz zalapac okazje czy pozbyc sie czegos trefnego?
-Nie mam nic oprocz piwa - odparl niecierpliwie Joe, poprawiajac okulary przeciwsloneczne, zeby lepiej ich widziec. - Ktore nie jest na sprzedaz.
-No coz - stwierdzil drugi chlopak. - Jak nie handlujesz woda to musze ci powiedziec, ze kreci sie tu dwu facetow, ktorzy wygladaja, jakby podejrzewali, ze cos masz.
-Gdzie?
-Nie patrz teraz - powiedzial chlopiec z ogonem. - Poczekaj, az odejdziemy kawalek. Widzielismy, jak cie obserwuja. Smierdza na kilometr glinami, az dziw, zes sie nie zorientowal.
-Ze dwadziescia metrow stad, na poludnie, obok wiezyczki ratownika -rzucil drugi. - Dwaj goscie w hawajskich koszulach, wygladaja jak kaznodzieje na wakacjach.
-Jeden ma lornetke. Drugi walkie-talkie. Joe, zaskoczony, opuscil okulary i powiedzial:
-Dzieki.
-Hej - odparl chlopak z ogonem - to tylko przysluga, czlowieku. Nie
nawidzimy tych dupkow.
A drugi, z nihilistyczna gorycza ktora w ustach kogos tak mlodego wydawala sie absurdalna, stwierdzil:
-Pieprzyc system.
Pelni arogancji niczym dwa mlode tygrysy, chlopcy ruszyli wzdluz plazy, kierujac sie na poludnie i obserwujac dziewczeta. Joe nie zdazyl przyjrzec im sie dokladnie.
Kilka minut pozniej, kiedy skonczyl pierwsze piwo, odwrocil sie, schowal pusta puszke i jakby mimochodem spojrzal wzdluz brzegu. Dwaj mezczyzni w hawajskich koszulach stali w cieniu wiezyczki ratownika.
19
Wyzszy, w zielonej koszuli i bialych spodniach, przygladal sie Joemu przez lornetke. Kiedy sie zorientowal, ze byc moze zostal dostrzezony, odwrocil sie spokojnie i skupil uwage na grupce dziewczat w bikini.Nizszy mial koszule czerwono-pomaranczowa Mankiety brazowych spodni byly podwiniete. Stal bosymi stopami na piachu, trzymajac w lewej rece buty i skarpety. W prawej, przy boku, trzymal jakis przedmiot, ktory mogl byc malym radiem albo odtwarzaczem kompaktowym. Moglo to tez byc walkie-talkie.
Wyzszy byl mocno opalony i mial plowe od slonca wlosy, ale ten nizszy byl blady i nie ulegalo watpliwosci, ze rzadko zaglada na plaze.
Otwierajac nastepna puszke piwa i wdychajac wonna mgielke, ktora z niej trysnela, Joe znow obrocil twarz ku morzu.
Zaden z mezczyzn nie sprawial wrazenia kogos, kto wyszedl rano z domu, by udac sie na plaze, ale tez nie wygladali bardziej niezwykle niz Joe. Chlopcy powiedzieli, ze smierdza na kilometr glinami, ale Joe nie odniosl takiego wrazenia, choc przez czternascie lat byl reporterem kryminalnym.
W kazdym razie nie widzial zadnego powodu, by gliny mialy sie nim interesowac. Biorac pod uwage fakt, ze liczba dokonywanych morderstw stale rosla, ze gwalt spowszednial jak flirt, a wlaman bylo tyle, ze chyba polowa populacji okradala druga polowe, policja tracilaby po prostu czas, scigajac go za spozywanie alkoholu na plazy publicznej.
Wysoko, z rozpostartymi skrzydlami, polyskujac bialo, od strony odleglego mola nadlecialy trzy mewy, kierujac sie na polnoc. Z poczatku sunely wzdluz brzegu, potem wzniosly sie nad polyskliwymi wodami zatoki i zatoczyly na niebie kolo.
Joe znow zerknal ku wiezyczce. Mezczyzn juz tam nie bylo.
Odwrocil twarz w strone morza.
Nadciagajaca fala zalamala sie, obryzgujac piasek drobinkami piany. Obserwowal morze z taka sama uwaga z jaka wpatrywalby sie w wisiorek hipnotyzera kolyszacy sie na srebrnym lancuszku.
Jednakze widok fal nie pochlonal go bez reszty, nie umial skupic mysli na spokojnych wodach. Jak ksiezyc przyciagany przez swa planete, Joe powrocil na orbite, krazac wokol jednej daty: 15 sierpnia, 15 sierpnia, 15 sierpnia. Pierwsza rocznica katastrofy odznaczala sie bezlitosna sila oddzialywania, przywalila go wspomnieniami tragedii.
Po zakonczeniu dochodzenia i starannym skatalogowaniu pozostalych po katastrofie resztek organicznych i nieorganicznych Joe otrzymal tylko fragmenty cial zony i dzieci. Zapieczetowane trumny byly niewielkie, odpowiednie dla noworodkow. Przyjal je niczym relikwiarze z koscmi swietych.
Choc wiedzial, ze samolot uderzyl o ziemie z potworna sila i ze przez jego wrak przetoczyla sie fala niepowstrzymanego ognia, wydawalo mu sie dziwne, ze doczesne szczatki Michelle i dziewczynek sa tak niewielkie. One same zajmowaly przeciez w jego zyciu tak wazne miejsce.
Bez nich swiat wydawal mu sie obcy. Gdy sie budzil, nie czul, ze do niego nalezy. Zdarzaly sie nawet dni, gdy planeta obracala sie wokol swej
20
osi, a Joe nie byl w stanie powrocic do codziennego zycia. Najwidoczniej byl to wlasnie jeden z takich dni.Dopil drugie piwo i schowal pusta puszke do lodowki. Nie byl jeszcze gotow pojechac na cmentarz, czul natomiast potrzebe pojscia do toalety.
Wstal, odwrocil sie i dostrzegl wysokiego blondyna w zielonej hawajskiej koszuli. Mezczyzna akurat nie patrzyl przez lornetke, nie stal tez juz przy wiezyczce, ale siedzial samotnie na piasku jakies dwadziescia metrow dalej. By ukryc sie przed Joem, usadowil sie za dwiema mlodymi parami na kocach i za meksykanska rodzina, ktora ogrodzila swe terytorium skladanymi krzeslami i wielkimi parasolami plazowymi w zolte pasy.
Joe od niechcenia spenetrowal wzrokiem najblizszy fragment wybrzeza. Nizszy z dwu domniemanych policjantow, ten w czerwonej koszuli, zniknal z pola widzenia.
Mezczyzna w zielonej koszuli staral sie nie patrzec wprost na Joego. Przystawil dlon do prawego ucha, jakby nosil kiepsko dzialajacy aparat sluchowy i odgradzal sie od muzyki plynacej z radioodbiornikow na plazy, by skupic sie na czyms, co chcial uslyszec.
Z tej odleglosci Joe nie mogl byc pewien, ale wydawalo mu sie, ze wargi mezczyzny poruszaj a sie. Odnosilo sie wrazenie, ze jest pograzony w rozmowie z niewidocznym towarzyszem.
Joe zostawil recznik i lodowke i ruszyl w kierunku toalet. Nie musial sie ogladac, by wiedziec, ze facet w zielonej koszuli go obserwuje.
Po namysle zdecydowal, ze upicie sie na plazy bylo prawdopodobnie -nawet w obecnych czasach - niezgodne z prawem. W koncu spoleczenstwo, ktore toleruje korupcje i przemoc, musi z cala surowoscia reagowac na drobniejsze wykroczenia, by przekonac samo siebie, ze wciaz obowiazuja w nim jakies moralne zasady.
W poblizu mola krecilo sie teraz wiecej ludzi. Od strony wesolego miasteczka dochodzil stukot kolejki. Ludzie w wagonikach piszczeli z radosci.
Zdjal okulary przeciwsloneczne i wszedl do zapelnionej toalety.
Czesc przeznaczona dla mezczyzn cuchnela uryna i srodkiem odkazajacym. Na srodku podlogi, miedzy kabinami a umywalkami, straciwszy wszelkie poczucie kierunku i celu swej wedrowki, chodzil w kolko wielki karaluch, na wpol zdeptany, ale wciaz zywy. Wszyscy omijali go z daleka - niektorzy z rozbawieniem, inni z obrzydzeniem czy obojetnoscia.
Myjac rece, Joe przygladal sie w lustrze pozostalym mezczyznom, szukajac wsrod nich konspiratora. Zatrzymal wzrok na dlugowlosym czternastolatku w kapielowkach i sandalach.
Kiedy chlopak podszedl do automatu z papierowymi recznikami, Joe ruszyl za nim, urwal kilka kawalkow i powiedzial:
21
-Na zewnatrz kreci sie chyba dwoch gliniarzy, czekaja na mnie.Chlopak napotkal jego wzrok, ale nie odezwal sie, po prostu dalej wy
cieral dlonie.
Joe dodal:
-Dam ci dwadziescia dolcow, jak sie rozejrzysz, a potem wrocisz tu i
powiesz mi, gdzie sa
Oczy chlopaka mialy fioletowa barwe swiezego siniaka, a spojrzenie bezposrednie jak cios.
-Trzydziesci.
Joe nie przypominal sobie, by jako czternastolatek kiedykolwiek tak smialo i wyzywajaco patrzyl w oczy doroslemu. Gdyby ktos zaproponowal mu cos takiego, po prostu potrzasnalby glowa i szybko sie oddalil.
-Pietnascie teraz i pietnascie potem - dorzucil chlopak.
Mnac papierowe reczniki i wrzucajac je do kosza, Joe targowal sie:
-Dziesiec teraz, dwadziescia, jak wrocisz.
-Stoi.
-Jeden ma okolo metra osiemdziesieciu wzrostu, jest opalony i ubrany w zielona hawajska koszule. Drugi ma jakis metr siedemdziesiat i kasztanowe wlosy, jest troche lysy i blady. Ubrany w czerwono-pomaranczowa koszule.
Chlopak wzial dziesieciodolarowy banknot, nie przestajac patrzec Jo-emu w twarz.
-Moze to tylko taka gadanina, moze tam nikogo nie ma, a jak wroce,
pan kaze mi isc ze soba do kabiny, zeby dac mi reszte.
Joe byl zaklopotany nie tyle podejrzeniem o pedofilie, ile faktem, ze tak mlody chlopak musi wykazac sie ponura wiedza i ulicznym sprytem.
-Zadna gadanina.
-Bo ja nie lece na takie numery.
-Jasne.
Co najmniej kilku z obecnych mezczyzn musialo slyszec te wymiane zdan, ale zaden nie zareagowal. Byl to wiek, w ktorym obowiazywala zasada: zyj i daj zyc innym.
Kiedy chlopak zwrocil sie do wyjscia, Joe powiedzial:
-Nie beda czekac zaraz za drzwiami. Stoja w pewnej odleglosci, zeby
obserwowac teren, nie rzucajac sie w oczy.
Chlopak nie odpowiedzial, tylko podszedl do drzwi, stukajac sandalami o kafelki.
-A sprobuj wziac moje dziesiec dolcow i nie wrocic - ostrzegl Joe. - Znajde cie i skopie tylek.
-Tak, pewnie - stwierdzil chlopak pogardliwie i zniknal.
Joe podszedl do jednej z zardzewialych umywalek i jeszcze raz umyl rece, zeby nie wygladalo, ze szuka tu okazji.
Trzej dwudziestoparoletni mezczyzni skupili sie nad kalekim karaluchem, ktory wciaz gonil na niewielkim kawalku podlogi samego siebie. Podazal kolistym torem o srednicy dwudziestu pieciu centymetrow. Dreptal niezgrab-
22
nie z owadzia zawzietoscia, a mezczyzni z dlonmi pelnymi papierowych banknotow obstawiali, jak szybko pokona jedno okrazenie.Schylajac sie nad umywalka, Joe spryskal sobie twarz zimna woda. Miala ostry smak i pachniala chlorem, ale poczucie czystosci, jakie dawala, szybko znikalo pod wplywem zastarzalego, slonego odoru dobywajacego sie z otwartego scieku.
Budynek nie mial dobrej klimatyzacji. Nieruchome powietrze bylo goretsze niz na zewnatrz i cuchnelo uryna potem i srodkami odkazajacymi. Bylo tak obrzydliwie geste, ze oddychanie nim zaczelo przyprawiac Joego o mdlosci.
Wydawalo sie, ze sprawa zabiera chlopakowi zbyt duzo czasu.
Joe chlapnal sobie jeszcze troche wody na twarz, po czym zaczal wpatrywac sie w swoje pokryte kropelkami, ociekajace oblicze w brudnym lustrze. Pomimo opalenizny i zarozowienia wywolanego przebywaniem przez kilka ostatnich godzin na sloncu, nie wygladal dobrze. Oczy mial szare, lecz juz nie blyszczace, jak niegdys, niczym zelazo; teraz jego zrenice nabraly miekkiej, martwej szarosci popiolow, zas bialka podbiegly krwia.
Do hazardzistow przylaczyl sie czwarty mezczyzna. Mial ponad piecdziesiatke, byl wiec o dobrych trzydziesci lat starszy od pozostalych, ale staral sie im dorownac w entuzjazmie wobec bezmyslnego okrucienstwa. Gracze przeszkadzali pozostalym uzytkownikom toalety. Zachowywali sie halasliwie, smiejac sie ze spazmatycznej wedrowki insekta i ponaglajac go jak konia wyscigowego, ktory pedzi w kierunku mety. "Jazda, jazda, jazda, jazda!" Klocili sie glosno, czy para drgajacych czulek na glowie sluzy mu do poruszania sie czy tez jest instrumentem, dzieki ktoremu wyczuwa jedzenie i inne karaluchy, chetne do kopulacji.
Staraj ac sie za wszelka cene odgrodzic od halasliwej grupki, Joe badal w lustrze swe popielate oczy, zastanawiajac sie, co nim kierowalo, kiedy wysylal chlopaka w poszukiwaniu mezczyzn w hawajskich koszulach. Jesli prowadzili jakas obserwacje, to musieli go z kims pomylic. Wkrotce uswiadomia sobie swoj blad, a on nigdy wiecej ich nie zobaczy. Nie bylo powodu doprowadzac do konfrontacji czy tez zbierac na ich temat jakichs informacji.
Musial przyjsc na plaze, by przygotowac sie do wizyty na cmentarzu. Czul potrzebe poddania sie prastaremu rytmowi wiecznego morza, ktore obmywalo go jak skale, wygladzajac ostre krawedzie niepokoju, ktory gniezdzil sie w jego umysle, i drzazgi, ktore kryly sie w jego sercu. Morze nioslo ze soba przeslanie, ze zycie nie jest niczym wiecej jak tylko pozbawiona sensu mechanika i zimnymi silami - ponure przeslanie beznadziejnosci, ktore koilo bol wlasnie dlatego, ze bylo brutalnie bezposrednie, przemawialo wprost. Potrzebowal tez jeszcze jednego czy dwu piw, by lekcja udzielona przez morze wciaz w nim trwala, gdy bedzie szedl przez miasto, zmierzajac na cmentarz.
Nie potrzebowal natomiast niczego, co zajeloby jego mysli. Nie potrzebowal dzialania. Nie potrzebowal zadnej tajemnicy. Zycie stracilo dla niego
23
wszelka tajemnice tej samej nocy, gdy stracilo swoj sens, gdy cicha laka w Colorado wstrzasnal nagly grzmot i wybuch ognia.Poslyszal tupot sandalow. Chlopak wrocil po swoje dwadziescia dolarow.
-Nie widzialem zadnego wysokiego faceta w zielonej koszuli, ale ten
drugi tam jest i opala sobie lysine.
Jeden z graczy za plecami Joego krzyknal triumfalnie. Inni jekneli, gdy umierajacy karaluch pokonal kolejne okrazenie kilka sekund szybciej albo wolniej niz poprzednie.
Chlopak, zaciekawiony, wyciagnal szyje, zeby popatrzec, co sie dzieje.
-Gdzie? - spytal Joe, otwierajac portfel.
Wciaz probujac dostrzec cos miedzy graczami, ktorzy utworzyli wokol insekta szczelny krag, chlopak odparl:
-Przy palmie, tam, gdzie stoja dwa skladane stoliki. Kilku Koreancow
gra tam w szachy, moze dwadziescia, moze trzydziesci metrow stad.
Choc wysoko umieszczone okna o matowych szybach przepuszczaly twarde sloneczne swiatlo, a przybrudzone neonowki na suficie rzucaly siny blask, powietrze wydawalo sie zolte jak mgla unoszaca sie nad jakims kwasem.
-Spojrz na mnie - powiedzial Joe. Chlopak, zajety karaluchem, nie zrozumial.
-He?
-Spojrz na mnie.
Zaskoczony cicha furia w glosie Joego, chlopak spojrzal mu przelotnie w twarz. Po chwili niespokojne oczy o barwie siniaka skupily sie na dwu-dziestodolarowym banknocie.
-Ten gosc, ktorego widziales, mial na sobie czerwona hawajska koszule? - spytal Joe.
-Byla kolorowa, ale glownie czerwona i pomaranczowa, no tak.
-Jakie spodnie nosil?
-Spodnie?
-Nie mowilem, w co jeszcze jest ubrany, bo chcialem cie sprawdzic. Wiec jesli go widziales, to mi powiedz.
-O rany, czlowieku, nie wiem. Nosil szorty czy dlugie spodnie, skad mam wiedziec?
-Powiedz mi.
-Biale? Brazowe? Nie jestem pewien. Nie wiedzialem, ze mam zwracac uwage na cholerna mode. Stal tam po prostu, rozumie pan, i wygladal dziwacznie, trzymajac w lapie buty ze zwinietymi skarpetkami.
Byl to ten sam czlowiek z walkie-talkie, ktorego Joe widzial obok wiezyczki ratownika.
Od strony hazardzistow dobiegly glosne krzyki dopingujace karalucha, a takze smiech, przeklenstwa, propozycje stawek, przybijanie zakladow. Mezczyzni zachowywali sie tak halasliwie, ze ich glosy odbijaly sie od betonowych scian i wprawialy w drzenie lustra. Joe byl niemal pewien, ze srebrzyste powierzchnie lada moment popekaja.
24
-Naprawde obserwowal tych Koreanczykow, ktorzy grali w szachy, czy tylko udawal?-Patrzyl tam i gadal z dwiema kremowkami.
-Kremowkami?
-Sukami w bikini. Czlowieku, szkoda ze nie widziales tej rudej w zielonym kostiumie. Na skali od jednego do dziesieciu ona ma dwanascie. Musisz sie na nia gapic, nie ma sily, czlowieku.
-Mial na nie ochote?
-Nie wiem, co on sobie mysli - stwierdzil chlopak. - Kiepski jest, zadna z tych suk nie poleci z nim na numer.
-Nie nazywaj ich sukami.
-Co?
-To sa kobiety.
W gniewnych oczach chlopaka cos blysnelo, jak odbicie stalowych ostrzy.
-Hej, a kto pan jestes, papiez?
Zolte powietrze zdawalo sie gestniec. Joe niemal czul, jak go oblepia. Odglos spuszczanej wody wywolal w jego zoladku sensacje. Zwalczyl nagly atak mdlosci.
-Opisz te kobiety - zwrocil sie do chlopca.
Ten, patrzac bardziej wyzywajaco niz przedtem, powiedzial:
-Cycate jak diabli. Zwlaszcza ta ruda. Ale brunetka tez niezla. Prze-czolgalbym sie po tluczonym szkle, zeby sie do niej dobrac, nawet jak jest glucha.
-Glucha?
-Musi byc glucha czy cos takiego - odparl chlopak. - Wkladala sobie cos do uszu, chyba aparat sluchowy, a potem wyciagala, jakby nie mogla go dopasowac. Naprawde niezla suka.
Choc byl od chlopaka wyzszy o dobre pietnascie centymetrow i ciezszy o dwadziescia kilo, Joe chcial chwycic go za gardlo i zaczac dusic. Dusic, az chlopak przyrzeknie, ze nie bedzie wiecej uzywal tego slowa bez zastanowienia. Az zrozumie, jak jest obrzydliwe i jak brudzi czlowieka.
Joe byl przestraszony gwaltownoscia swej ledwie tlumionej reakcji: obnazone zeby, pulsujace zyly na szyi i skroniach, krew uderzajaca do glowy i ograniczajaca pole widzenia. Mdlosci nasilily sie, wzial wiec gleboki oddech, potem jeszcze jeden, by sie uspokoic.
Chlopak najwidoczniej dostrzegl w oczach Joego cos, co kazalo mu zamilknac. Nie byl juz taki napastliwy i znow skierowal spojrzenie na krzykliwych hazardzistow.
-Daj pan dwadziescia dolcow. Zarobilem je. Joe nie wypuszczal banknotu z dloni.
-Gdzie twoi starzy? - Ze niby co?
-Gdzie twoja matka?
-A co to pana obchodzi?
25
-Gdzie oni sa?-Zyjapo swojemu.
Gniew Joego zamienil sie w smutek.
-Jak masz na imie, dzieciaku?
-A co to pana obchodzi? Mysli pan sobie, ze jestem niemowlak, ze nie moge sam chodzic na plaze? Pieprz sie pan, chodze, gdzie mi sie podoba.
-Chodzisz, gdzie ci sie podoba, ale nigdzie cie nie ma.
Chlopak znow spojrzal mu w oczy. W jego wzroku mignelo tyle bolu i samotnosci, ze Joego ogarnelo przerazenie. Nie mogl pojac, jak to mozliwe, by zycie doswiadczylo tak gleboko kogos, kto jeszcze nie skonczyl czternastu lat.
-Nigdzie mnie nie ma? A co to niby znaczy?
Joe wyczul, ze udalo mu sie nawiazac z chlopcem kontakt na jakims glebszym poziomie, ze niespodziewanie otworzyly sie dla niego i dla tego zagubionego dzieciaka jakies drzwi, i ze przyszlosc ich obu moze zmienic sie na lepsze, gdyby tylko zrozumial, dokad moga poj sc, przekroczywszy ten prog. Ale jego wlasne zycie i zasob madrosci zyciowej byly rownie puste jak wyrzucona na brzeg muszla. Nie mial wiary, ktora moglby sie z kims podzielic, madrosci, ktora moglby przekazac, nadziei, ktora moglby ofiarowac, nie mial dosc sily dla samego siebie, a coz dopiero dla kogos innego.
Byl stracony, a straceni ludzie nie moga pelnic roli przewodnikow.
Chwila przeminela, chlopak wyciagnal mu z dloni banknot dwudziesto-dolarowy Na jego twarzy widnial raczej szyderczy grymas niz usmiech, kiedy przedrzeznial Joego:
-To sa kobiety. - A na odchodnym dodal: - Jak je rozgrzejesz, to wszystkie zmieniaja sa w suki.
-A my jestesmy tylko psy? - rzucil za nim Joe, ale chlopak wymknal sie z toalety, nim zdazyl uslyszec pytanie.
Choc Joe umyl dlonie juz dwa razy, wciaz czul sie brudny.
Znow obrocil sie w strone umywalek, ale nie bylo latwo sie do nich dostac. Teraz nad karaluchem pochylalo sie juz szesciu mezczyzn, a kilku innych przygladalo sie z boku.
W zatloczonej toalecie zrobilo sie tak duszno, ze Joe ociekal potem. Zolte powietrze pieklo go w nozdrzach, z kazdym oddechem palilo pluca, draznilo oczy. Osiadalo na lustrach, zamazujac odbicie podnieconych mezczyzn, az w koncu przestali byc istotami z krwi i kosci, a zaczeli przypominac udreczone duchy ogladane przez maly, zaparowany siarczanymi wyziewami wizjer gdzies w najglebszych czelusciach krolestwa potepionych. Rozgoraczkowani gracze wrzeszczeli na karalucha, wymachujac garsciami dolarow. Ich glosy zlaly sie w jeden przerazliwy lament, pozbawiony sensu, oblakanczy belkot, ktory nasilal sie i nabieral coraz wyzszego tonu, az w koncu zabrzmial w uszach Joego jak pisk na granicy ludzkiej wytrzymalosci, wwiercajac sie w samo centrum jego mozgu i wzbudzajac w ciele niebezpieczne wibracje.
Przepchnal sie miedzy dwoma mezczyznami i rozgniotl stopa karalucha.
26
W pelnej zaskoczenia ciszy, jaka nastapila, Joe odwrocil sie od graczy, drzac niepowstrzymanie, wciaz majac w pamieci suchy trzask pod butem, wciaz czujac, jak przebiega mu przez kosci. Skierowal sie do wyjscia, chcac za wszelka cene wydostac sie z tego miejsca, nim wybuchnie.Gracze, jak na zawolanie, wyrwali sie z paralizujacych objec zaskoczenia. Krzyczeli gniewnie, oburzeni jak parafianie w kosciele na widok brudnego i pijanego wloczegi, ktory wszedlby do ich przybytku w czasie mszy, oparl sie o balustrade przed oltarzem i zwymiotowal na podloge.
Jeden z mezczyzn, o twarzy czerwonej jak kawal tlustej szynki i spierzchnietych od slonca wargach, ktore odslanialy teraz poplamione nikotyna zeby, zlapal Joego za ramie i szarpnal gwaltownie.
-Co ty, sobie, kurwa, myslisz, facet?
-Pusc mnie.
-Wygrywalem forse, facet.
Joe czul na ramieniu wilgotna dlon mezczyzny, brudne, choc tepe paznokcie wpijaly mu sie w skore.
-Pusc.
-Wygrywalem forse - powtorzyl mezczyzna. Jego usta wykrzywil tak gniewny grymas, ze spierzchniete wargi rozciagnely sie, a w malych peknieciach pokazala sie krew.
Joe chwycil rozzloszczonego gracza za reke i wygial mu jeden z brudnych palcow do tylu. Oczy mezczyzny roszerzyly sie ze zdumienia i strachu, a gdy otwieral usta, by krzyknac, Joe wykrecil mu reke na plecy, obrocil nim gwaltownie i pchnal na zamkniete drzwi kabiny.
Joe sadzil, ze jego dziwna wscieklosc znalazla ujscie juz wczesniej, w czasie rozmowy z chlopcem, pozostawiajac w nim jedynie rozpacz, ale teraz znow sie ujawnila, nieproporcjonalna do przyczyny, ktora ja wywolala, goraca jak przedtem. Nie bardzo wiedzial, dlaczego to robi, dlaczego gruboskornosc tych mezczyzn go irytuje, ale nim uswiadomil sobie, jak przesadna byla jego reakcja, uderzyl mezczyzna o drzwi kabiny - raz, potem drugi i trzeci.
Wscieklosc nie ulotnila sie, wrecz przeciwnie, pulsujaca dziko krew przyslonila mu wzrok, a cialo przepelnialo prymitywne szalenstwo. Joe wiedzial, ze traci panowanie nad soba. Puscil hazardziste, a wtedy mezczyzna osunal sie na podloge.
Trzesac sie z gniewu, a zarazem ze strachu, jaki wywolal w nim wlasny napad wscieklosci, Joe zaczal sie cofac, az natrafil na pisuary.
Pozostali mezczyzni w toalecie odsuneli sie od niego. Nikt sie nie odzywal.
Pobity hazardzista lezal na plecach posrod jedno- i pieciodolarowych banknotow, ktore wygral. Na brodzie mial krew z rozcietych warg. Przyciskal dlon do lewej strony twarzy, ktora uderzyl o drzwi.
-To byl tylko karaluch, na litosc boska tylko paskudny karaluch.
Joe probowal powiedziec, ze jest mu przykro. Nie mogl jednak mowic.
27
-O malo nie zlamales mi nosa. Z powodu karalucha? Chciales mi zlamac nos z powodu karalucha?Zalujac nie tego, co zrobil z mezczyzna, ktory bez watpienia wyrzadzal innym jeszcze gorsze krzywdy, ale samego siebie, zalujac, ze stal sie chodzacym wrakiem, ze jego niewybaczalne zachowanie obrazalo pamiec zony i corek, Joe nie byl jednak zdolny do jakichkolwiek przeprosin. Dlawiac sie odraza do samego siebie, tak jak dlawil sie obrzydliwym powietrzem toalety, wyszedl z cuchnacego budynku na plaze owiewana oceaniczna bryza ktora wcale nie odswiezala, na swiat rownie brudny co pomieszczenie za jego plecami.
Pomimo slonca wstrzasaly nim dreszcze, w piersi wzbierala zimna fala wyrzutow sumienia.
Idac w strone recznika i lodowki z piwem, nie dostrzegajac tlumu plazowiczow, przez ktory sie przeciskal, przypomnial sobie bladego mezczyzne w czerwono-pomaranczowej koszuli. Nie przystanal, nawet sienie obejrzal, ale brnal dalej po piasku.
Nie obchodzilo go juz, kto go obserwuje - nawet jesli rzeczywiscie tak bylo. Nie pojmowal, dlaczego mialby tych ludzi intrygowac. Jesli byli z policji, to dzialali kiepsko, biorac go za kogos innego. Nie odgrywali w jego zyciu zadnej roli. Gdyby chlopak z konskim ogonem nie zwrocil na nich jego uwagi, nawet by ich nie zauwazyl. Wkrotce uswiadomia sobie swoj blad i znajda wlasciwa osobe. A tymczasem do diabla z nimi.
W miejscu, gdzie siedzial Joe, robilo sie coraz tloczniej. Rozwazal, czy sie nie spakowac i wyniesc stamtad, ale nie byl jeszcze gotow isc na cmentarz. Incydent w toalecie uwolnil zapasy adrenaliny, ktora zniszczyla efekt wywolany usypiajacym odglosem morza i dwoma piwami.
Znow polozyl sie na reczniku i wsunal dlon do lodowki, po czym wyciagnal z niej nie butelke, ale kawalek lodu w ksztalcie polksiezyca, ktory przycisnal sobie do czola. Spogladal na morze. Szarozielony bezmiar wydawal sie nieskonczonym szeregiem przekladni jakiegos ogromnego mechanizmu, a jasnosrebrne sloneczne refleksy na jego powierzchni przypominaly wyladowania elektryczne. Fale naplywaly i cofaly sie monotonnie jak korbowody poruszajace sie tam i z powrotem. Morze bylo maszyna w wiecznym ruchu, maszyna ktora nie miala innego celu jak tylko ciaglosc wlasnego istnienia, maszyna otoczona romantycznym kultem i uwielbiana przez niezliczonych poetow, niezdolna jednak do poznania ludzkiej pasji, bolu i nadziei.
Wierzyl, ze musi zaakceptowac zimna mechanike Stworzenia, gdyz nie ma sensu sprzeciwiac sie bezdusznej maszynie. W koncu trudno winic zegar za zbyt szybki uplyw czasu. Trudno obarczac krosna odpowiedzialnoscia za to, ze z materialu, ktory na nich utkano, mial byc uszyty kaptur katowski. Zywil nadzieje, ze gdy pogodzi sie z mechanistyczna obojetnoscia wszechswiata, z pozbawiona celu natura zycia i smierci, znajdzie w koncu spokoj.
28
Taka akceptacja przynioslaby tylko chlodna pocieche, obumieranie serca. Ale teraz pragnal tylko jedego - by skonczyl sie jego zal i noce pelne koszmarow. By nie trzeba sie juz bylo czymkolwiek przejmowac.Zjawily sie nowe plazowiczki i rozlozyly biale przescieradlo kapielowe jakies siedem metrow od niego. Jedna byla olsniewajaca rudowlosa dziewczyna w zielonym bikini, tak skapym, ze wprawilaby w zaklopotanie nawet striptizerke. Druga byla brunetka, niemal rownie atrakcyjna jak jej towarzyszka.
T