Dean R. Koontz Ocalona Pamieci Raya Mocka,mego wuja,ktory dawno temu przeniosl sie do lepszego swiata. Za moich lat dziecinnych, gdy cierpialem i rozpaczalem, twoja przyzwoitosc i czulosc, a takze poczucie humoru pozwolily mi zrozumiec, czym powinien byc czlowiek. Niebo jest glebia, niebo jest mrokiem, Swiatlo gwiazd tylko zimnym oblokiem. Gdy patrze w gore, lekam sie nieraz, Ze wszystko, co jest, to - tu i teraz, Ow swiat samotny, ziemia zmeczona, I gwiazdy martwe, i dal niezmierzona... Nie widze powodu, by z losem sie zmagac, By smiac sie radosnie czy gorzko plakac, By spac czy tez czuwac wciaz na nowo, Obietnice spelniac i dawac slowo. Wiec noca kieruje oczy zlaknione Na niebo - czyste, lecz nieprzeniknione. Ten zimny jak kamien luk ponad nami. Czy jestes tam, Boze? Czysmy tu sami? Ksiega Wszelkich Smutkow 6 CZESC PIERWSZA STRACENI NA ZAWSZE 7 8 1 oe Carpenter obudzil sie w swoim mieszkaniu w Los Angeles o wpol do trzeciej nad ranem w sobote, przyciskajac do piersi poduszke i wolajac w ciemnosci imie utraconej zony. Smutek i przerazenie brzmiace w jego wlasnym glosie wyrwaly go ze snu, ktory opadal z wolna drzacymi zaslonami, tak jak z belek stropu opada kurz, gdy domem poruszy trzesienie ziemi.Kiedy uswiadomil sobie, ze nie trzyma w objeciach Michelle, wtulil glowe w poduszke. Obudzil sie, czujac zapach jej wlosow. Teraz bal sie, ze najslabszy nawet ruch moze zniszczyc to wspomnienie i pozostawic jedynie kwasny zapach potu. Bezruch nie mogl jednak ocalic tego wspomnienia w calym jego bogactwie. Won wlosow Michelle ulotnila sie niczym powietrze z balonu i po chwili nie mogl juz jej przywolac. Czujac pustke, wstal i podszedl do okna. Cale umeblowanie stanowil materac na podlodze, nie musial sie wiec martwic, ze wpadnie na cos w ciemnosci. Mieszkanie - przestronny pokoj polaczony z mala kuchenka garderoba i ciasna lazienka - znajdowalo sie nad garazem na dwa samochody przy Lau-rel Canyon. Po sprzedazy domu w Studio City nie zabral ze soba mebli, gdyz martwi ludzie nie potrzebuja takich rzeczy. Przybyl tu, by umrzec. Od dziesieciu miesiecy placil czynsz, czekajac na poranek, kiedy sie juz nie obudzi. Okno wychodzilo na wysoka sciane kanionu, na niewyrazne i czarne ksztalty wiecznie zielonych krzewow i eukaliptusow. Na zachodzie miedzy drzewami przeswitywal okragly, pucolowaty ksiezyc - srebrzysta obietnica gdzies za ponurymi lasami. 9 Dziwil sie, ze wciaz jeszcze nie jest martwy. Choc nie byl tez zywy. Tkwil gdzies posrodku. W polowie drogi. Musial znalezc koniec tej sciezki, gdyz powrotu do jej poczatku juz dla niego nie bylo.Wyjal z lodowki oszroniona butelke piwa i wrocil na legowisko. Usiadl, opierajac sie plecami o sciane. Piwo o wpol do trzeciej w nocy. Powolne zsuwanie sie po rowni pochylej. Zalowal, ze nie potrafi zapic sie na smierc. Gdyby mogl opuscic ten swiat w otepiajacej mgle alkoholu, nie musialby sie martwic, ze trwa to tak dlugo. Jednakze zbyt duza ilosc trunku wymazalaby nieodwracalnie wspomnienia, a wspomnienia byly dla niego swietoscia. Wypijal za jednym zamachem tylko kilka piw czy kieliszkow wina. Jedynym zrodlem swiatla w pokoju, procz niewyraznego, przeswitujacego przez drzewa blasku ksiezyca na szybie, byly podswietlane cyferki telefonu stojacego obok materaca. Znal tylko jednego czlowieka, z ktorym mogl szczerze rozmawiac o swojej rozpaczy, niewazne - w srodku nocy czy tez w blasku dnia. Choc mial dopiero trzydziesci siedem lat, jego ojciec i matka nie zyli juz od dawna. Nie mial siostr ani braci. Przyjaciele probowali go pocieszyc po tragedii, ale odczuwal zbyt wielki bol, by rozmawiac o tym, co sie wydarzylo. Bronil sie przed ich wspolczuciem tak agresywnie, ze wiekszosc dawnych znajomych zrazil. Wzial telefon, polozyl go sobie na kolanach i zadzwonil do matki Mi-chelle, Beth McKay W Wirginii, niemal trzy tysiace mil dalej, podniesiono sluchawke po pierwszym sygnale. -Joe? -Obudzilem cie? -Znasz mnie, kochanie - klade sie wczesnie, a wstaje przed switem. -Henry? - spytal. Byl to ojciec Michelle. -Och, ten stary potwor przespalby koniec swiata - odparla z czuloscia. Byla mila i lagodna kobieta, pelna wspolczucia dla Joego, choc musiala zmagac sie tez z wlasnym bolem. Odznaczala sie niespotykana sila. Zarowno Joe, jak i Henry podczas pogrzebu szukali pomocy u Beth, a ona byla dla nich oparciem. Kilka godzin po uroczystosci, dobrze po polnocy, Joe znalazl ja na patio. Siedziala w pizamie, przygarbiona niczym staruszka i umeczona, lkajac w poduszke, ktora przyniosla ze soba z pokoju goscinnego, i starajac sie nie obarczac swym bolem meza czy ziecia. Joe usiadl obok niej, ale nie chciala, by trzymal ja za reke czy otaczal ramieniem. Cofnela sie przed jego dotykiem. Smutek, jaki odczuwala, byl tak wielki, a jej nerwy tak napiete, ze szept pocieszenia brzmial w jej uszach jak krzyk, a kochajaca dlon palila jak rozpalone zelazo. Nie chcac zostawiac jej samej, Joe wzial siatke na dlugim kiju i zaczal oczyszczac basen: okrazal zbiornik o drugiej nad ranem, zbierajac z czarnej powierzchni owady i liscie, nie widzac nawet tego, co robi. Po prostu chodzil i chodzil w kolko, machajac kijem, podczas gdy Beth plakala w poduszke; snul sie tak, az w koncu na 10 powierzchni wody pozostal tylko blask zimnych i obojetnych gwiazd. W koncu, wyplakawszy wszystkie lzy Beth podniosla sie, podeszla do niego i wyjela mu siatke z rak. Zaprowadzila go na gore i otulila w lozku jak dziecko. Zasnal gleboko, po raz pierwszy od wielu dni.Teraz, oddzielony od tesciowej niewyobrazalnym dystansem, Joe odstawil nie dopite piwo, by z nia pomowic. -Czy u ciebie juz swiata, Beth? -Slonce wzeszlo dopiero przed chwila. -Siedzisz pewnie przy kuchennym stole i patrzysz przez wielkie okno. Niebo jest ladne? -Na zachodzie jest wciaz czarne, troche blekitne, a na wschodzie lsni cala paleta kolorow - rozowy, koralowy i szafirowy, jak japonski jedwab. Joe dzwonil do niej regularnie nie tylko po to, by czerpac od Beth sile, ale rowniez dlatego, ze lubil sluchac, jak mowi. Specyficzne brzmienie jej glosu i miekki akcent Wirginii byly takie same jak u Michelle. -Odebralas telefon, wymawiajac moje imie - zauwazyl. -A kto inny moglby dzwonic o tej porze, kochanie? -Czy tylko ja telefonuje tak wczesnie? -Inni rzadko. Ale tego ranka... to mogles byc tylko ty. Najgorsze wydarzylo sie rowno przed rokiem, na zawsze zmieniajac ich zycie. Byla to pierwsza rocznica tragedii. -Mam nadzieje, ze jadasz juz lepiej, Joe. Wciaz chudniesz? -Nie - sklamal. W ciagu minionego roku przejawial taka obojetnosc wobec jedzenia, ze zaczal tracic na wadze. Schudl dziesiec kilo. -Zapowiada sie u was goracy dzien? - spytal. -Duszny i wilgotny. Jest troche chmur, ale niestety nie zanosi sie na deszcz. Obloki na wschodzie maja zlota i rozowa otoczke. Slonce juz przebudzilo sie na dobre. -Trudno uwierzyc, ze minal juz rok, prawda, Beth? -Masz racje. Ale czasem wydaje sie, ze to juz wieki. -Tak bardzo za nimi tesknie - powiedzial. - Czuje sie bez nich taki zagubiony. -Och, Joe, najdrozszy, Henry i ja kochamy cie. Jestes dla nas jak syn. Jestes naszym synem. -Wiem, i tez bardzo was kocham. Ale to za malo, Beth, za malo. - Wzial gleboki oddech. - Ten rok byl dla mnie pieklem. Nie przezyje nastepnego. -Z czasem bedzie coraz lepiej. -Obawiam sie, ze nie. Boje sie. Nie czuje sie dobrze sam, Beth. -Czy myslales o powrocie do pracy, Joe? Przed katastrofapracowaljako reporter kryminalny w "Los Angeles Post". Jego dni jako dziennikarza dobiegly jednak konca. -Nie znioslbym widoku zwlok, Beth. 11 Nie potrafil patrzec na ofiary strzelaniny, bez wzgledu na wiek i plec, by nie widziec przed soba Michelle czy Chrissie i Niny, zmasakrowanych i skrwawionych.-Moglbys zajac sie czyms innym. Dobrze piszesz, Joe. Zacznij pisac historie o zwyklych ludziach. Musisz pracowac, robic cos, dzieki czemu znow poczujesz sie potrzebny. -Nie umiem zyc ani pracowac w samotnosci. Chce byc z Michelle. Chce byc z Chrissie i Nina- odparl tylko. -Pewnego dnia je spotkasz - zapewnila go. Wbrew wszystkiemu, co sie wydarzylo, pozostala kobieta glebokiej wiary. -Chce byc z nimi teraz. - Glos mu sie zalamal, wiec umilkl na chwile, by nad nim zapanowac. - Nic mnie juz tu nie czeka, ale nie mam odwagi pozegnac sie z tym swiatem. -Nie mow tak, Joe. Bal sie skonczyc z soba. Nie byl pewien, co sie z nim stanie po smierci. Nie bardzo wierzyl, ze znajdzie zone i corki w krolestwie swiatla i przyjaznych duchow. Ostatnio, gdy spogladal w niebo, widzial jedynie odlegle slonca w bezsensownej prozni, nie chcial jednak wyrazac glosno swych watpliwosci, gdyz znaczyloby to, ze zycie Michelle i dziewczynek tez bylo bezsensowne. -Wszyscy mamy tu jakis cel do spelnienia - powiedziala Beth. -One byly moim celem. I nie ma ich. -A wiec istnieje jakis inny cel, ktory jest ci przeznaczony. Znalezc go, to teraz twoje zadanie. Musi byc powod, dla ktorego wciaz tu jestes. -Nie ma powodu - zaprzeczyl. - Opowiedz mi o niebie, Beth. Po krotkim wahaniu zaczela mowic: -Chmury na wschodzie nie sa juz pozlacane. Rozowy kolor tez zniknal. Maja biala barwe i nie wroza deszczu. Nie sa geste, przypominaja raczej bibulke na tle blekitu. Sluchal, jak opisuje poranek na drugim koncu kontynentu. Potem rozmawiali o swietlikach, ktore razem z Henrym obserwowala minionej nocy z ganku. W poludniowej Kalifornii nie bylo swietlikow, ale Joe pamietal je ze swego dziecinstwa w Pensylwanii. Rozmawiali tez o ogrodzie Henry'ego, w ktorym dojrzewaly wlasnie truskawki. Po jakims czasie Joe poczul sennosc. Ostatnie slowa Beth brzmialy: "Jest juz dzien. Ranek mija nas i zaczyna zmierzac w twoim kierunku, Joe. Daj mu szanse, przyniesie ci cel, ktorego potrzebujesz. Kazdy poranek przynosi cel". Potem polozyl sie na boku, wpatruj ac sie w okno, z ktorego znikal srebrny blask. Ksiezyc schowal sie za chmurami. Joe pograzyl sie w najczarniejszej otchlani nocy. Kiedy zasnal, snil nie o nadchodzacym wspanialym celu, ale o niewidocznym, nieokreslonym, majaczacym groznie niebezpieczenstwie. Przypominalo wielki ciezar, ktory lada chwila moze spasc mu z niebios na glowe. 12 2 ozniej, jadac do Santa Monica, Joe Carpenter przezyl atak leku. Poczul taki ucisk w klatce piersiowej, ze tylko z najwiekszym trudem mogl oddychac. Kiedy oderwal dlon od kierownicy, palce drzaly mu jak u dotknietego paralizem starca.Mial wrazenie, ze spada z bardzo wysoka, jakby jego honda zjechala z trasy i runela w niewytlumaczalna i bezdenna przepasc. Przed maska rozciagala sie prosta wstega jezdni, a opony spiewaly cicho na asfalcie, lecz on nie mogl odzyskac poczucia rownowagi. Wrecz przeciwnie, wrazenie spadania nasililo sie, bylo tak realne i przerazajace, ze zdjal stope z gazu i nacisnal hamulec. Rozdarly sie klaksony i zapiszczaly opony, kiedy jadace z tylu samochody zareagowaly na jego gwaltowne hamowanie. Kierowcy innych wozow osobowych i ciezarowek posylali Joemu mordercze spojrzenia albo rzucali przeklenstwa i robili nieprzyzwoite gesty. To bylo Los Angeles w epoce przelomu, rozsadzane przeczuciem losu, zlaknione apokalipsy, gdzie niezamierzona obelga czy przypadkowe naruszenie czyjegos terenu moglo doprowadzic do termonuklearnego wybuchu. Dreczace poczucie spadania nie ustepowalo. Czul, jak przewraca sie w nim zoladek; mial wrazenie, ze siedzi w kolejce gorskiej w wesolym miasteczku i wlasnie zjezdza w dol po stromym odcinku toru. Choc byl w wozie sam, slyszal krzyki pasazerow, z poczatku niewyrazne, potem coraz glosniejsze. Nie przypominaly radosnych piskow z lunaparku - brzmialo w nich gluche przerazenie. Sluchal wlasnego szeptu, jakby dochodzacego gdzies z dali: "Nie, nie, nie, nie". Wykorzystal krotka przerwe w ruchu, by zjechac z drogi. Pobocze bylo waskie. Zatrzymal sie tuz przy balustradzie, za ktora majaczyly bujne krzewy oleandra, niczym wielka, zielona fala o spienionym grzbiecie. 13 Wrzucil luz, nie gaszac silnika. Oblepial go zimny pot, ale nie wylaczyl klimatyzacji. Chlodny podmuch pozwalal oddychac. Ucisk w klatce piersiowej nasilil sie. Wciaganie powietrza w pluca bylo meka a goracy oddech dobywal mu sie z piersi z przerazliwym swistem.Choc powietrze w hondzie bylo czyste, Joe wyczul dym. I zapach: gryzacy melanz plonacego oleju, stopionego plastiku, tlacego sie winylu, przypalonego metalu. Kiedy spojrzal na geste skupiska lisci i ciemnoczerwone kwiaty oleandra napierajace na szybe po stronie pasazera, jego wyobraznia zmienila je w wijace sie kleby tlustego dymu. Okno samochodu stalo sie prostokatnym ilu-minatorem o zaokraglonych rogach i grubej podwojnej szybie. Joe moglby pomyslec, ze doznaje obledu, ale w ciagu ostatniego roku przezywal juz podobne ataki leku. Czasem uplywaly miedzy nimi dwa tygodnie, ale czesto zdarzaly sie dwa czy nawet trzy razy jednego dnia, a kazdy trwal od dziesieciu minut do pol godziny. Odwiedzil psychoterapeute. Nie pomoglo. Lekarz przepisal mu leki antydepresyjne. Joe nie przyjal recepty. Chcial odczuwac bol. Bol byl wszystkim, co mial. Zamykajac oczy, ukrywajac twarz w lodowatych dloniach, staral sie odzyskac panowanie nad soba, ale scena katastrofy, w ktorej uczestniczyl, stawala sie coraz wyrazniejsza. Wrazenie spadania narastalo. Dym niemal wgryzal sie w oczy i nozdrza. Krzyki niewidzialnych pasazerow byly coraz glosniejsze. Wszystko drzalo. Podloga pod stopami. Sciany kabiny. Sufit. A drzeniu, drzeniu, nieskonczonemu drzeniu towarzyszyl zgrzyt, trzask, lomot i brzek przypominajacy przerazliwy gong. -Prosze - blagal. Nie otwierajac oczu, odjal dlonie od twarzy. Trzymal je teraz przy udach, zwiniete w piesci. Po chwili poczul, jak sciskaja je raczki przestraszonych dzieci. Chwycil je mocno. Dzieci nie siedzialy w samochodzie, tylko w fotelach przekletego samolotu. Joe powrocil wyobraznia do katastrofy. Wiedzial, ze znajduje sie w dwu miejscach jednoczesnie: w swoim samochodzie i w kabinie "747" spadajacego z bezpiecznej stratosfery przez zasnute chmurami nocne niebo na lake, rownie bezlitosna jak stal. To nie on, tylko Michelle siedziala miedzy dziecmi. To jej dlonie, nie palce Joego, sciskaly raczki Chrissie i Niny w ostatnich, dlugich minutach niewyobrazalnego przerazenia. Drzenie narastalo, a w powietrzu zaczely fruwac rozne przedmioty. Ksiazki w miekkich okladkach, laptopy, kieszonkowe kalkulatory, sztucce i talerze - kiedy zaczela sie katastrofa kilku pasazerow jadlo jeszcze kolacje - plastikowe kubeczki, butelki, olowki i piora obijaly sie po calej kabinie. 14 Kaszlac z powodu dymu, Michelle na pewno kazala dziewczynkom pochylic glowy. Glowy do dolu. Oslaniajcie twarze.Twarze. Ukochane twarze. Siedmioletnia Chrissie odziedziczyla po matce wydatne kosci policzkowe i czyste, zielone oczy. Joe nigdy nie zapomnial rumienca radosci na policzkach starszej corki, kiedy brala lekcje baletu, czy koncentracji widocznej w przymruzonych oczach, kiedy grala w szkolnej lidze baseballa. Nina, zaledwie czteroletnia, szkrab o perkatym nosku i oczach blekitnych jak dwa szafiry, ktory na widok psa czy kota marszczyl slodka buzie w grymasie nieklamanego zachwytu. Zwierzeta lgnely do niej - a ona do zwierzat - jakby byla drugim wcieleniem sw. Franciszka z Asyzu. Calkiem trafne porownanie, kiedy widzialo sie, z jakim zdumieniem i miloscia patrzy na brzydka, ogrodowa jaszczurke trzymana ostroznie w malych lapkach. Glowy do dolu. Oslaniajcie twarze. W tych slowach kryla sie nadzieja, zalozenie, ze przezyja i ze najgorsze, co moze im sie przytrafic, to grozne dla ich twarzyczek spotkanie z fruwajacym laptopem czy stluczonym szklem. Przerazajaca turbulencja narastala. Kat nachylenia samolotu zwiekszal sie. Joe wciskal sie w siedzenie, nie mogac zgiac sie i oslonic twarzy. Moze maski tlenowe pospadaly z gornych polek, a moze uszkodzenia, jakim ulegl samolot, sprawily, ze system ratunkowy nie zadzialal, a masek zabraklo. Nie wiedzial, czy Michelle, Chrissie albo Nina byly w stanie oddychac, czy tez, duszac sie wyziewami, na prozno probowaly zlapac haust swiezego powietrza. Przez kabine pasazerska przeplywaly coraz gestsze kleby dymu. Zdawalo sie, ze sa gdzies gleboko pod powierzchnia ziemi. W oslepiajacej, tlustej czerni, niczym weze, zaczely pelzac ukryte jezyki ognia. Nie mozna bylo dojrzec ich zrodla, nikt tez nie wiedzial, czy za moment nie wybuchna ze zdwojona sila co bylo rownie przerazajace jak niekontrolowany lot ku ziemi. Gdy napiecie wsrod pasazerow doszlo niemal do zenitu, przez kadlub przebiegly ogluszajace wibracje. Potezne skrzydla zalomotaly, jakby za chwile mialy sie oderwac. Stalowy szkielet jeknal niczym zywa bestia w agonii - mniejsze zlaczenia pekaly z hukiem broni palnej. Z przerazliwym swistem oderwalo sie kilka nitow. Michelle, Chrissie i Nina pomyslaly zapewne, ze samolot rozpadnie sie w powietrzu i ze zostana wyrzucone w czarne niebo, osobno, z dala od siebie, cisniete w objecia trzech smierci, straszliwie samotne w chwili wybuchu. Ogromny "747" byl jednak cudem techniki, genialnie pomyslanym i dobrze wykonanym triumfem sztuki inzynierskiej. Pomimo tajemniczej awarii systemow hydraulicznych, ktora pozbawila samolot stabilnosci, skrzydla nie zostaly oderwane, a kadlub sie nie rozpadl. Potezne silniki wyly, jakby opierajac sie sile przyciagania ziemskiego, a "747" w swym ostatnim ladowaniu wciaz stanowil jednosc. 15 W ktoryms momencie Michelle uswiadomila sobie, ze nie ma juz zadnej nadziei, ze to smiertelny lot w dol. Z typowa dla siebie odwaga i bezinteresownoscia pomyslala wowczas o dzieciach, skupila sie tylko na tym, by je pocieszyc i zagluszyc w nich mysl o smierci. Nachylila sie z pewnoscia do Niny, przyciagnela ja do siebie i pomimo duszacych wyziewow mowila jej do ucha, tak by dziewczynka uslyszala: Wszystko OK, dziecinko, jestesmy razem, kocham cie, przytul sie do mamusi, kocham cie, jestes najlepsza dziewczynka na swiecie. Gdy tak spadali w rozkolysanym samolocie - wciaz nizej i nizej - przez niebo nad Colorado, z pewnoscia zwrocila sie tez do Chrissie, glosem pelnym milosci, bez cienia paniki: Wszystko w porzadku, jestem z toba, kochanie, trzymaj mnie za reke, tak bardzo cie kocham, taka jestem z ciebie dumna, jestesmy razem, wszystko w porzadku, zawsze bedziemy razem.Siedzac w hondzie na poboczu drogi, Joe slyszal glos Michelle, jakby byl przy niej wtedy, gdy pocieszala dzieci. Rozpaczliwie pragnal wierzyc, ze corki czerpaly od tej wyjatkowej kobiety, ktora byla ich matka, sile. Musial wiedziec, ze ostatnia rzecza jaka dziewczynki na tym swiecie uslyszaly, byly slowa Michelle o tym, jak bardzo sa drogie, jak bardzo kochane. Samolot uderzyl w lake z tak straszliwa sila, ze huk uslyszano na bezkresnych rolniczych terenach Colorado w promieniu ponad trzydziestu kilometrow. Przerazone jastrzebie, sowy i orly odfrunely z drzew, wzbijajac sie w niebo, a zmeczeni farmerzy zerwali sie z foteli i lozek. Joe Carpenter wydal zduszony krzyk. Zgial sie wpol jak pod wplywem silnego ciosu w piers. Uderzenie bylo potworne. Samolot eksplodowal w zetknieciu z ziemia a potem przewalal sie bezladnie po lace, rozpadajac sie na tysiace zweglonych i poskrecanych kawalkow, rzygajac pomaranczowymi falami plonacego paliwa, od ktorego zapalaly sie krzewy na skraju pola. Trzystu trzydziestu ludzi, pasazerowie i cala zaloga, zgineli na miejscu. Michelle, ktora nauczyla Joego Carpentera wszystkiego, co wiedzial o milosci i wspolczuciu, zniknela w tym bezlitosnym momencie. Chrissie, siedmioletnia baletnica i baseballistka, nigdy wiecej nie miala juz wykonac piruetu czy dobiec do bazy. I jesli zwierzeta czuly te sama psychiczna wiez z Nina, jaka ona czula z nimi, to w te chlodna noc male stworzenia zyjace na lakach i zadrzewionych wzgorzach Colorado musialy kulic sie zalosnie w swoich norach. Z calej rodziny ocalal tylko Joe Carpenter. Nie byl z nimi w samolocie. Kazda dusza na pokladzie zostala zmiazdzona w zetknieciu z ziemskim kowadlem. Gdyby byl z nimi, to i on zostalby zidentyfikowany tylko na podstawie uzebienia i jednego czy dwu palcow, z ktorych daloby sie pobrac czytelny odcisk. Reminiscencje z katastrofy nie byly wspomnieniami, lecz meczacymi wybrykami wyobrazni, ktore nawiedzaly go czesto podczas snu, a czasem przejawialy sie wlasnie takimi atakami leku. Przepelniony poczuciem winy, 16 ze nie zginal razem z zona i corkami, Joe zadreczal sie uczestnictwem w horrorze, ktorego one musialy doswiadczyc.Jednakze jego wyimaginowane podroze skazanym na zaglade samolotem nie przyniosly mu tak upragnionego rozgrzeszenia. Wrecz przeciwnie, kazdy koszmar senny i kazdy przezywany na jawie atak leku czynily rane jeszcze bolesniejsza. Otworzyl oczy i spojrzal na przejezdzajace obok samochody. Gdyby wybral wlasciwy moment, moglby otworzyc drzwi, wyjsc z samochodu, wkroczyc na jezdnie i dac sie zmiazdzyc jakiejs ciezarowce. Pozostal w hondzie nie dlatego, ze bal sie umrzec, ale z jakichs powodow niejasnych nawet dla niego samego. Byc moze czul, przynajmniej na razie, ze musi ukarac samego siebie dalszym zyciem. Bujne krzewy oleandra napierajace na drzwi po drugiej stronie wozu kolysaly sie bezustannie w podmuchach wywolywanych pedem przejezdzajacych samochodow. Zielone liscie, ocierajac sie o szybe, szeptaly upiornie niczym zagubione i smutne glosy. Juz nie drzal. Pot na twarzy w strumieniu zimnego powietrza zaczal wysychac. Uczucie spadania juz go nie dreczylo. Osiagnal dno. Przejezdzajace samochody drgaly w sierpniowym upale i cieniutkiej mgielce smogu jak miraze, pedzac na zachod, ku czystszemu powietrzu i kojacemu morzu. Joe poczekal na przerwe w sznurze samochodow, a potem znow wyruszyl w strone krawedzi kontynentu. 2 - 17 3 iasek w blasku sierpniowego slonca byl bialy jak kosc. Z dali naplywalo chlodne, zielone, pofalowane morze, rozrzucajac po brzegu malenkie skorupki martwych i umierajacych istot.Plaza w Santa Monica byla zatloczona ludzmi, ktorzy sie opalali, plywali, surfowali, grali w pilke albo jedli lunch na kocach i duzych recznikach. Choc dzien w glebi ladu wydawal sie palacy, tutaj, w powiewach bryzy wiejacej znad Pacyfiku, bylo niemal przyjemnie cieplo. Kilku amatorow kapieli slonecznych spogladalo ciekawie na Joego, ktory zmierzal przez tlum ludzi nasmarowanych olejkiem kokosowym bez stroju odpowiedniego na plaze. Byl ubrany w bialy podkoszulek, brazowe bawelniane spodnie i sportowe buty do joggingu. Nie przybyl tu, by sie opalac albo plywac. Ratownicy obserwowali ludzi w morzu, a spacerujace po plazy mlode kobiety w bikini obserwowaly ratownikow. Ten rytual odrywal ich uwage od niezwyklych ksztaltow muszli, ktore spieniona woda wyrzucala na piasek. Przy brzegu bawily sie dzieci, ale Joe nie mogl zniesc tego widoku. Ich smiech, krzyki i radosne piski dzialaly mu na nerwy i rozniecaly w nim iskre irracjonalnego gniewu. Z recznikiem w dloni i podreczna lodowka podazal na polnoc, spogladajac na widoczne za lukiem zatoki wypalone wzgorza Malibu. W koncu znalazl mniej zatloczony kawalek plazy. Rozwinal recznik, usiadl twarza do morza i wyciagnal z lodowki butelke piwa. Gdyby mogl sobie pozwolic na posiadanie domu z widokiem na ocean, dokonczylby zywota na jakims brzegu. Nieustanny szmer morza, pozlacana sloncem i posrebrzana ksiezycem nieustepliwosc fal, gladki, plynny luk wybrzeza malujacy sie na dalekim horyzoncie nie przynosily mu spokoju ani blogosci, ale upragniona nieczulosc. 18 Rytm morza byl wszystkim, co chcial wiedziec o Bogu i wiecznosci.Gdyby wypil jeszcze pare piw i pozwolil uwiesc sie terapeutycznemu widokowi Pacyfiku, to moze uspokoilby sie na tyle, by pojsc na cmentarz. By stanac na ziemi, ktora niczym calun kryla cialo jego zony i corek. By dotknac kamienia z ich imionami. Szczegolnie tego wlasnie dnia mial wobec zmarlych dlug. Dwaj kilkunastoletni chlopcy, nieprawdopodobnie chudzi, opaleni, ubrani w workowate kapielowki, ktore zwieszaly sie nisko na ich waskich biodrach, nadeszli plaza od polnocy i staneli obok jego recznika. Jeden mial dlugie wlosy zwiazane w konski ogon, drugi byl ogolony na lyso. Odwrocili sie w strone oceanu, plecami do niego, zaslaniajac mu widok. Gdy Joe mial juz ich poprosic, zeby sie odsuneli, chlopak z konskim ogonem odezwal sie: -Masz jakis towar, czlowieku? Joe nie odpowiedzial, gdyz sadzil, ze chlopak zwraca sie do swojego towarzysza. -Masz towar? - znow spytal chlopak, wciaz wpatrujac sie w ocean. - Chcesz zalapac okazje czy pozbyc sie czegos trefnego? -Nie mam nic oprocz piwa - odparl niecierpliwie Joe, poprawiajac okulary przeciwsloneczne, zeby lepiej ich widziec. - Ktore nie jest na sprzedaz. -No coz - stwierdzil drugi chlopak. - Jak nie handlujesz woda to musze ci powiedziec, ze kreci sie tu dwu facetow, ktorzy wygladaja, jakby podejrzewali, ze cos masz. -Gdzie? -Nie patrz teraz - powiedzial chlopiec z ogonem. - Poczekaj, az odejdziemy kawalek. Widzielismy, jak cie obserwuja. Smierdza na kilometr glinami, az dziw, zes sie nie zorientowal. -Ze dwadziescia metrow stad, na poludnie, obok wiezyczki ratownika -rzucil drugi. - Dwaj goscie w hawajskich koszulach, wygladaja jak kaznodzieje na wakacjach. -Jeden ma lornetke. Drugi walkie-talkie. Joe, zaskoczony, opuscil okulary i powiedzial: -Dzieki. -Hej - odparl chlopak z ogonem - to tylko przysluga, czlowieku. Nie nawidzimy tych dupkow. A drugi, z nihilistyczna gorycza ktora w ustach kogos tak mlodego wydawala sie absurdalna, stwierdzil: -Pieprzyc system. Pelni arogancji niczym dwa mlode tygrysy, chlopcy ruszyli wzdluz plazy, kierujac sie na poludnie i obserwujac dziewczeta. Joe nie zdazyl przyjrzec im sie dokladnie. Kilka minut pozniej, kiedy skonczyl pierwsze piwo, odwrocil sie, schowal pusta puszke i jakby mimochodem spojrzal wzdluz brzegu. Dwaj mezczyzni w hawajskich koszulach stali w cieniu wiezyczki ratownika. 19 Wyzszy, w zielonej koszuli i bialych spodniach, przygladal sie Joemu przez lornetke. Kiedy sie zorientowal, ze byc moze zostal dostrzezony, odwrocil sie spokojnie i skupil uwage na grupce dziewczat w bikini.Nizszy mial koszule czerwono-pomaranczowa Mankiety brazowych spodni byly podwiniete. Stal bosymi stopami na piachu, trzymajac w lewej rece buty i skarpety. W prawej, przy boku, trzymal jakis przedmiot, ktory mogl byc malym radiem albo odtwarzaczem kompaktowym. Moglo to tez byc walkie-talkie. Wyzszy byl mocno opalony i mial plowe od slonca wlosy, ale ten nizszy byl blady i nie ulegalo watpliwosci, ze rzadko zaglada na plaze. Otwierajac nastepna puszke piwa i wdychajac wonna mgielke, ktora z niej trysnela, Joe znow obrocil twarz ku morzu. Zaden z mezczyzn nie sprawial wrazenia kogos, kto wyszedl rano z domu, by udac sie na plaze, ale tez nie wygladali bardziej niezwykle niz Joe. Chlopcy powiedzieli, ze smierdza na kilometr glinami, ale Joe nie odniosl takiego wrazenia, choc przez czternascie lat byl reporterem kryminalnym. W kazdym razie nie widzial zadnego powodu, by gliny mialy sie nim interesowac. Biorac pod uwage fakt, ze liczba dokonywanych morderstw stale rosla, ze gwalt spowszednial jak flirt, a wlaman bylo tyle, ze chyba polowa populacji okradala druga polowe, policja tracilaby po prostu czas, scigajac go za spozywanie alkoholu na plazy publicznej. Wysoko, z rozpostartymi skrzydlami, polyskujac bialo, od strony odleglego mola nadlecialy trzy mewy, kierujac sie na polnoc. Z poczatku sunely wzdluz brzegu, potem wzniosly sie nad polyskliwymi wodami zatoki i zatoczyly na niebie kolo. Joe znow zerknal ku wiezyczce. Mezczyzn juz tam nie bylo. Odwrocil twarz w strone morza. Nadciagajaca fala zalamala sie, obryzgujac piasek drobinkami piany. Obserwowal morze z taka sama uwaga z jaka wpatrywalby sie w wisiorek hipnotyzera kolyszacy sie na srebrnym lancuszku. Jednakze widok fal nie pochlonal go bez reszty, nie umial skupic mysli na spokojnych wodach. Jak ksiezyc przyciagany przez swa planete, Joe powrocil na orbite, krazac wokol jednej daty: 15 sierpnia, 15 sierpnia, 15 sierpnia. Pierwsza rocznica katastrofy odznaczala sie bezlitosna sila oddzialywania, przywalila go wspomnieniami tragedii. Po zakonczeniu dochodzenia i starannym skatalogowaniu pozostalych po katastrofie resztek organicznych i nieorganicznych Joe otrzymal tylko fragmenty cial zony i dzieci. Zapieczetowane trumny byly niewielkie, odpowiednie dla noworodkow. Przyjal je niczym relikwiarze z koscmi swietych. Choc wiedzial, ze samolot uderzyl o ziemie z potworna sila i ze przez jego wrak przetoczyla sie fala niepowstrzymanego ognia, wydawalo mu sie dziwne, ze doczesne szczatki Michelle i dziewczynek sa tak niewielkie. One same zajmowaly przeciez w jego zyciu tak wazne miejsce. Bez nich swiat wydawal mu sie obcy. Gdy sie budzil, nie czul, ze do niego nalezy. Zdarzaly sie nawet dni, gdy planeta obracala sie wokol swej 20 osi, a Joe nie byl w stanie powrocic do codziennego zycia. Najwidoczniej byl to wlasnie jeden z takich dni.Dopil drugie piwo i schowal pusta puszke do lodowki. Nie byl jeszcze gotow pojechac na cmentarz, czul natomiast potrzebe pojscia do toalety. Wstal, odwrocil sie i dostrzegl wysokiego blondyna w zielonej hawajskiej koszuli. Mezczyzna akurat nie patrzyl przez lornetke, nie stal tez juz przy wiezyczce, ale siedzial samotnie na piasku jakies dwadziescia metrow dalej. By ukryc sie przed Joem, usadowil sie za dwiema mlodymi parami na kocach i za meksykanska rodzina, ktora ogrodzila swe terytorium skladanymi krzeslami i wielkimi parasolami plazowymi w zolte pasy. Joe od niechcenia spenetrowal wzrokiem najblizszy fragment wybrzeza. Nizszy z dwu domniemanych policjantow, ten w czerwonej koszuli, zniknal z pola widzenia. Mezczyzna w zielonej koszuli staral sie nie patrzec wprost na Joego. Przystawil dlon do prawego ucha, jakby nosil kiepsko dzialajacy aparat sluchowy i odgradzal sie od muzyki plynacej z radioodbiornikow na plazy, by skupic sie na czyms, co chcial uslyszec. Z tej odleglosci Joe nie mogl byc pewien, ale wydawalo mu sie, ze wargi mezczyzny poruszaj a sie. Odnosilo sie wrazenie, ze jest pograzony w rozmowie z niewidocznym towarzyszem. Joe zostawil recznik i lodowke i ruszyl w kierunku toalet. Nie musial sie ogladac, by wiedziec, ze facet w zielonej koszuli go obserwuje. Po namysle zdecydowal, ze upicie sie na plazy bylo prawdopodobnie -nawet w obecnych czasach - niezgodne z prawem. W koncu spoleczenstwo, ktore toleruje korupcje i przemoc, musi z cala surowoscia reagowac na drobniejsze wykroczenia, by przekonac samo siebie, ze wciaz obowiazuja w nim jakies moralne zasady. W poblizu mola krecilo sie teraz wiecej ludzi. Od strony wesolego miasteczka dochodzil stukot kolejki. Ludzie w wagonikach piszczeli z radosci. Zdjal okulary przeciwsloneczne i wszedl do zapelnionej toalety. Czesc przeznaczona dla mezczyzn cuchnela uryna i srodkiem odkazajacym. Na srodku podlogi, miedzy kabinami a umywalkami, straciwszy wszelkie poczucie kierunku i celu swej wedrowki, chodzil w kolko wielki karaluch, na wpol zdeptany, ale wciaz zywy. Wszyscy omijali go z daleka - niektorzy z rozbawieniem, inni z obrzydzeniem czy obojetnoscia. Myjac rece, Joe przygladal sie w lustrze pozostalym mezczyznom, szukajac wsrod nich konspiratora. Zatrzymal wzrok na dlugowlosym czternastolatku w kapielowkach i sandalach. Kiedy chlopak podszedl do automatu z papierowymi recznikami, Joe ruszyl za nim, urwal kilka kawalkow i powiedzial: 21 -Na zewnatrz kreci sie chyba dwoch gliniarzy, czekaja na mnie.Chlopak napotkal jego wzrok, ale nie odezwal sie, po prostu dalej wy cieral dlonie. Joe dodal: -Dam ci dwadziescia dolcow, jak sie rozejrzysz, a potem wrocisz tu i powiesz mi, gdzie sa Oczy chlopaka mialy fioletowa barwe swiezego siniaka, a spojrzenie bezposrednie jak cios. -Trzydziesci. Joe nie przypominal sobie, by jako czternastolatek kiedykolwiek tak smialo i wyzywajaco patrzyl w oczy doroslemu. Gdyby ktos zaproponowal mu cos takiego, po prostu potrzasnalby glowa i szybko sie oddalil. -Pietnascie teraz i pietnascie potem - dorzucil chlopak. Mnac papierowe reczniki i wrzucajac je do kosza, Joe targowal sie: -Dziesiec teraz, dwadziescia, jak wrocisz. -Stoi. -Jeden ma okolo metra osiemdziesieciu wzrostu, jest opalony i ubrany w zielona hawajska koszule. Drugi ma jakis metr siedemdziesiat i kasztanowe wlosy, jest troche lysy i blady. Ubrany w czerwono-pomaranczowa koszule. Chlopak wzial dziesieciodolarowy banknot, nie przestajac patrzec Jo-emu w twarz. -Moze to tylko taka gadanina, moze tam nikogo nie ma, a jak wroce, pan kaze mi isc ze soba do kabiny, zeby dac mi reszte. Joe byl zaklopotany nie tyle podejrzeniem o pedofilie, ile faktem, ze tak mlody chlopak musi wykazac sie ponura wiedza i ulicznym sprytem. -Zadna gadanina. -Bo ja nie lece na takie numery. -Jasne. Co najmniej kilku z obecnych mezczyzn musialo slyszec te wymiane zdan, ale zaden nie zareagowal. Byl to wiek, w ktorym obowiazywala zasada: zyj i daj zyc innym. Kiedy chlopak zwrocil sie do wyjscia, Joe powiedzial: -Nie beda czekac zaraz za drzwiami. Stoja w pewnej odleglosci, zeby obserwowac teren, nie rzucajac sie w oczy. Chlopak nie odpowiedzial, tylko podszedl do drzwi, stukajac sandalami o kafelki. -A sprobuj wziac moje dziesiec dolcow i nie wrocic - ostrzegl Joe. - Znajde cie i skopie tylek. -Tak, pewnie - stwierdzil chlopak pogardliwie i zniknal. Joe podszedl do jednej z zardzewialych umywalek i jeszcze raz umyl rece, zeby nie wygladalo, ze szuka tu okazji. Trzej dwudziestoparoletni mezczyzni skupili sie nad kalekim karaluchem, ktory wciaz gonil na niewielkim kawalku podlogi samego siebie. Podazal kolistym torem o srednicy dwudziestu pieciu centymetrow. Dreptal niezgrab- 22 nie z owadzia zawzietoscia, a mezczyzni z dlonmi pelnymi papierowych banknotow obstawiali, jak szybko pokona jedno okrazenie.Schylajac sie nad umywalka, Joe spryskal sobie twarz zimna woda. Miala ostry smak i pachniala chlorem, ale poczucie czystosci, jakie dawala, szybko znikalo pod wplywem zastarzalego, slonego odoru dobywajacego sie z otwartego scieku. Budynek nie mial dobrej klimatyzacji. Nieruchome powietrze bylo goretsze niz na zewnatrz i cuchnelo uryna potem i srodkami odkazajacymi. Bylo tak obrzydliwie geste, ze oddychanie nim zaczelo przyprawiac Joego o mdlosci. Wydawalo sie, ze sprawa zabiera chlopakowi zbyt duzo czasu. Joe chlapnal sobie jeszcze troche wody na twarz, po czym zaczal wpatrywac sie w swoje pokryte kropelkami, ociekajace oblicze w brudnym lustrze. Pomimo opalenizny i zarozowienia wywolanego przebywaniem przez kilka ostatnich godzin na sloncu, nie wygladal dobrze. Oczy mial szare, lecz juz nie blyszczace, jak niegdys, niczym zelazo; teraz jego zrenice nabraly miekkiej, martwej szarosci popiolow, zas bialka podbiegly krwia. Do hazardzistow przylaczyl sie czwarty mezczyzna. Mial ponad piecdziesiatke, byl wiec o dobrych trzydziesci lat starszy od pozostalych, ale staral sie im dorownac w entuzjazmie wobec bezmyslnego okrucienstwa. Gracze przeszkadzali pozostalym uzytkownikom toalety. Zachowywali sie halasliwie, smiejac sie ze spazmatycznej wedrowki insekta i ponaglajac go jak konia wyscigowego, ktory pedzi w kierunku mety. "Jazda, jazda, jazda, jazda!" Klocili sie glosno, czy para drgajacych czulek na glowie sluzy mu do poruszania sie czy tez jest instrumentem, dzieki ktoremu wyczuwa jedzenie i inne karaluchy, chetne do kopulacji. Staraj ac sie za wszelka cene odgrodzic od halasliwej grupki, Joe badal w lustrze swe popielate oczy, zastanawiajac sie, co nim kierowalo, kiedy wysylal chlopaka w poszukiwaniu mezczyzn w hawajskich koszulach. Jesli prowadzili jakas obserwacje, to musieli go z kims pomylic. Wkrotce uswiadomia sobie swoj blad, a on nigdy wiecej ich nie zobaczy. Nie bylo powodu doprowadzac do konfrontacji czy tez zbierac na ich temat jakichs informacji. Musial przyjsc na plaze, by przygotowac sie do wizyty na cmentarzu. Czul potrzebe poddania sie prastaremu rytmowi wiecznego morza, ktore obmywalo go jak skale, wygladzajac ostre krawedzie niepokoju, ktory gniezdzil sie w jego umysle, i drzazgi, ktore kryly sie w jego sercu. Morze nioslo ze soba przeslanie, ze zycie nie jest niczym wiecej jak tylko pozbawiona sensu mechanika i zimnymi silami - ponure przeslanie beznadziejnosci, ktore koilo bol wlasnie dlatego, ze bylo brutalnie bezposrednie, przemawialo wprost. Potrzebowal tez jeszcze jednego czy dwu piw, by lekcja udzielona przez morze wciaz w nim trwala, gdy bedzie szedl przez miasto, zmierzajac na cmentarz. Nie potrzebowal natomiast niczego, co zajeloby jego mysli. Nie potrzebowal dzialania. Nie potrzebowal zadnej tajemnicy. Zycie stracilo dla niego 23 wszelka tajemnice tej samej nocy, gdy stracilo swoj sens, gdy cicha laka w Colorado wstrzasnal nagly grzmot i wybuch ognia.Poslyszal tupot sandalow. Chlopak wrocil po swoje dwadziescia dolarow. -Nie widzialem zadnego wysokiego faceta w zielonej koszuli, ale ten drugi tam jest i opala sobie lysine. Jeden z graczy za plecami Joego krzyknal triumfalnie. Inni jekneli, gdy umierajacy karaluch pokonal kolejne okrazenie kilka sekund szybciej albo wolniej niz poprzednie. Chlopak, zaciekawiony, wyciagnal szyje, zeby popatrzec, co sie dzieje. -Gdzie? - spytal Joe, otwierajac portfel. Wciaz probujac dostrzec cos miedzy graczami, ktorzy utworzyli wokol insekta szczelny krag, chlopak odparl: -Przy palmie, tam, gdzie stoja dwa skladane stoliki. Kilku Koreancow gra tam w szachy, moze dwadziescia, moze trzydziesci metrow stad. Choc wysoko umieszczone okna o matowych szybach przepuszczaly twarde sloneczne swiatlo, a przybrudzone neonowki na suficie rzucaly siny blask, powietrze wydawalo sie zolte jak mgla unoszaca sie nad jakims kwasem. -Spojrz na mnie - powiedzial Joe. Chlopak, zajety karaluchem, nie zrozumial. -He? -Spojrz na mnie. Zaskoczony cicha furia w glosie Joego, chlopak spojrzal mu przelotnie w twarz. Po chwili niespokojne oczy o barwie siniaka skupily sie na dwu-dziestodolarowym banknocie. -Ten gosc, ktorego widziales, mial na sobie czerwona hawajska koszule? - spytal Joe. -Byla kolorowa, ale glownie czerwona i pomaranczowa, no tak. -Jakie spodnie nosil? -Spodnie? -Nie mowilem, w co jeszcze jest ubrany, bo chcialem cie sprawdzic. Wiec jesli go widziales, to mi powiedz. -O rany, czlowieku, nie wiem. Nosil szorty czy dlugie spodnie, skad mam wiedziec? -Powiedz mi. -Biale? Brazowe? Nie jestem pewien. Nie wiedzialem, ze mam zwracac uwage na cholerna mode. Stal tam po prostu, rozumie pan, i wygladal dziwacznie, trzymajac w lapie buty ze zwinietymi skarpetkami. Byl to ten sam czlowiek z walkie-talkie, ktorego Joe widzial obok wiezyczki ratownika. Od strony hazardzistow dobiegly glosne krzyki dopingujace karalucha, a takze smiech, przeklenstwa, propozycje stawek, przybijanie zakladow. Mezczyzni zachowywali sie tak halasliwie, ze ich glosy odbijaly sie od betonowych scian i wprawialy w drzenie lustra. Joe byl niemal pewien, ze srebrzyste powierzchnie lada moment popekaja. 24 -Naprawde obserwowal tych Koreanczykow, ktorzy grali w szachy, czy tylko udawal?-Patrzyl tam i gadal z dwiema kremowkami. -Kremowkami? -Sukami w bikini. Czlowieku, szkoda ze nie widziales tej rudej w zielonym kostiumie. Na skali od jednego do dziesieciu ona ma dwanascie. Musisz sie na nia gapic, nie ma sily, czlowieku. -Mial na nie ochote? -Nie wiem, co on sobie mysli - stwierdzil chlopak. - Kiepski jest, zadna z tych suk nie poleci z nim na numer. -Nie nazywaj ich sukami. -Co? -To sa kobiety. W gniewnych oczach chlopaka cos blysnelo, jak odbicie stalowych ostrzy. -Hej, a kto pan jestes, papiez? Zolte powietrze zdawalo sie gestniec. Joe niemal czul, jak go oblepia. Odglos spuszczanej wody wywolal w jego zoladku sensacje. Zwalczyl nagly atak mdlosci. -Opisz te kobiety - zwrocil sie do chlopca. Ten, patrzac bardziej wyzywajaco niz przedtem, powiedzial: -Cycate jak diabli. Zwlaszcza ta ruda. Ale brunetka tez niezla. Prze-czolgalbym sie po tluczonym szkle, zeby sie do niej dobrac, nawet jak jest glucha. -Glucha? -Musi byc glucha czy cos takiego - odparl chlopak. - Wkladala sobie cos do uszu, chyba aparat sluchowy, a potem wyciagala, jakby nie mogla go dopasowac. Naprawde niezla suka. Choc byl od chlopaka wyzszy o dobre pietnascie centymetrow i ciezszy o dwadziescia kilo, Joe chcial chwycic go za gardlo i zaczac dusic. Dusic, az chlopak przyrzeknie, ze nie bedzie wiecej uzywal tego slowa bez zastanowienia. Az zrozumie, jak jest obrzydliwe i jak brudzi czlowieka. Joe byl przestraszony gwaltownoscia swej ledwie tlumionej reakcji: obnazone zeby, pulsujace zyly na szyi i skroniach, krew uderzajaca do glowy i ograniczajaca pole widzenia. Mdlosci nasilily sie, wzial wiec gleboki oddech, potem jeszcze jeden, by sie uspokoic. Chlopak najwidoczniej dostrzegl w oczach Joego cos, co kazalo mu zamilknac. Nie byl juz taki napastliwy i znow skierowal spojrzenie na krzykliwych hazardzistow. -Daj pan dwadziescia dolcow. Zarobilem je. Joe nie wypuszczal banknotu z dloni. -Gdzie twoi starzy? - Ze niby co? -Gdzie twoja matka? -A co to pana obchodzi? 25 -Gdzie oni sa?-Zyjapo swojemu. Gniew Joego zamienil sie w smutek. -Jak masz na imie, dzieciaku? -A co to pana obchodzi? Mysli pan sobie, ze jestem niemowlak, ze nie moge sam chodzic na plaze? Pieprz sie pan, chodze, gdzie mi sie podoba. -Chodzisz, gdzie ci sie podoba, ale nigdzie cie nie ma. Chlopak znow spojrzal mu w oczy. W jego wzroku mignelo tyle bolu i samotnosci, ze Joego ogarnelo przerazenie. Nie mogl pojac, jak to mozliwe, by zycie doswiadczylo tak gleboko kogos, kto jeszcze nie skonczyl czternastu lat. -Nigdzie mnie nie ma? A co to niby znaczy? Joe wyczul, ze udalo mu sie nawiazac z chlopcem kontakt na jakims glebszym poziomie, ze niespodziewanie otworzyly sie dla niego i dla tego zagubionego dzieciaka jakies drzwi, i ze przyszlosc ich obu moze zmienic sie na lepsze, gdyby tylko zrozumial, dokad moga poj sc, przekroczywszy ten prog. Ale jego wlasne zycie i zasob madrosci zyciowej byly rownie puste jak wyrzucona na brzeg muszla. Nie mial wiary, ktora moglby sie z kims podzielic, madrosci, ktora moglby przekazac, nadziei, ktora moglby ofiarowac, nie mial dosc sily dla samego siebie, a coz dopiero dla kogos innego. Byl stracony, a straceni ludzie nie moga pelnic roli przewodnikow. Chwila przeminela, chlopak wyciagnal mu z dloni banknot dwudziesto-dolarowy Na jego twarzy widnial raczej szyderczy grymas niz usmiech, kiedy przedrzeznial Joego: -To sa kobiety. - A na odchodnym dodal: - Jak je rozgrzejesz, to wszystkie zmieniaja sa w suki. -A my jestesmy tylko psy? - rzucil za nim Joe, ale chlopak wymknal sie z toalety, nim zdazyl uslyszec pytanie. Choc Joe umyl dlonie juz dwa razy, wciaz czul sie brudny. Znow obrocil sie w strone umywalek, ale nie bylo latwo sie do nich dostac. Teraz nad karaluchem pochylalo sie juz szesciu mezczyzn, a kilku innych przygladalo sie z boku. W zatloczonej toalecie zrobilo sie tak duszno, ze Joe ociekal potem. Zolte powietrze pieklo go w nozdrzach, z kazdym oddechem palilo pluca, draznilo oczy. Osiadalo na lustrach, zamazujac odbicie podnieconych mezczyzn, az w koncu przestali byc istotami z krwi i kosci, a zaczeli przypominac udreczone duchy ogladane przez maly, zaparowany siarczanymi wyziewami wizjer gdzies w najglebszych czelusciach krolestwa potepionych. Rozgoraczkowani gracze wrzeszczeli na karalucha, wymachujac garsciami dolarow. Ich glosy zlaly sie w jeden przerazliwy lament, pozbawiony sensu, oblakanczy belkot, ktory nasilal sie i nabieral coraz wyzszego tonu, az w koncu zabrzmial w uszach Joego jak pisk na granicy ludzkiej wytrzymalosci, wwiercajac sie w samo centrum jego mozgu i wzbudzajac w ciele niebezpieczne wibracje. Przepchnal sie miedzy dwoma mezczyznami i rozgniotl stopa karalucha. 26 W pelnej zaskoczenia ciszy, jaka nastapila, Joe odwrocil sie od graczy, drzac niepowstrzymanie, wciaz majac w pamieci suchy trzask pod butem, wciaz czujac, jak przebiega mu przez kosci. Skierowal sie do wyjscia, chcac za wszelka cene wydostac sie z tego miejsca, nim wybuchnie.Gracze, jak na zawolanie, wyrwali sie z paralizujacych objec zaskoczenia. Krzyczeli gniewnie, oburzeni jak parafianie w kosciele na widok brudnego i pijanego wloczegi, ktory wszedlby do ich przybytku w czasie mszy, oparl sie o balustrade przed oltarzem i zwymiotowal na podloge. Jeden z mezczyzn, o twarzy czerwonej jak kawal tlustej szynki i spierzchnietych od slonca wargach, ktore odslanialy teraz poplamione nikotyna zeby, zlapal Joego za ramie i szarpnal gwaltownie. -Co ty, sobie, kurwa, myslisz, facet? -Pusc mnie. -Wygrywalem forse, facet. Joe czul na ramieniu wilgotna dlon mezczyzny, brudne, choc tepe paznokcie wpijaly mu sie w skore. -Pusc. -Wygrywalem forse - powtorzyl mezczyzna. Jego usta wykrzywil tak gniewny grymas, ze spierzchniete wargi rozciagnely sie, a w malych peknieciach pokazala sie krew. Joe chwycil rozzloszczonego gracza za reke i wygial mu jeden z brudnych palcow do tylu. Oczy mezczyzny roszerzyly sie ze zdumienia i strachu, a gdy otwieral usta, by krzyknac, Joe wykrecil mu reke na plecy, obrocil nim gwaltownie i pchnal na zamkniete drzwi kabiny. Joe sadzil, ze jego dziwna wscieklosc znalazla ujscie juz wczesniej, w czasie rozmowy z chlopcem, pozostawiajac w nim jedynie rozpacz, ale teraz znow sie ujawnila, nieproporcjonalna do przyczyny, ktora ja wywolala, goraca jak przedtem. Nie bardzo wiedzial, dlaczego to robi, dlaczego gruboskornosc tych mezczyzn go irytuje, ale nim uswiadomil sobie, jak przesadna byla jego reakcja, uderzyl mezczyzna o drzwi kabiny - raz, potem drugi i trzeci. Wscieklosc nie ulotnila sie, wrecz przeciwnie, pulsujaca dziko krew przyslonila mu wzrok, a cialo przepelnialo prymitywne szalenstwo. Joe wiedzial, ze traci panowanie nad soba. Puscil hazardziste, a wtedy mezczyzna osunal sie na podloge. Trzesac sie z gniewu, a zarazem ze strachu, jaki wywolal w nim wlasny napad wscieklosci, Joe zaczal sie cofac, az natrafil na pisuary. Pozostali mezczyzni w toalecie odsuneli sie od niego. Nikt sie nie odzywal. Pobity hazardzista lezal na plecach posrod jedno- i pieciodolarowych banknotow, ktore wygral. Na brodzie mial krew z rozcietych warg. Przyciskal dlon do lewej strony twarzy, ktora uderzyl o drzwi. -To byl tylko karaluch, na litosc boska tylko paskudny karaluch. Joe probowal powiedziec, ze jest mu przykro. Nie mogl jednak mowic. 27 -O malo nie zlamales mi nosa. Z powodu karalucha? Chciales mi zlamac nos z powodu karalucha?Zalujac nie tego, co zrobil z mezczyzna, ktory bez watpienia wyrzadzal innym jeszcze gorsze krzywdy, ale samego siebie, zalujac, ze stal sie chodzacym wrakiem, ze jego niewybaczalne zachowanie obrazalo pamiec zony i corek, Joe nie byl jednak zdolny do jakichkolwiek przeprosin. Dlawiac sie odraza do samego siebie, tak jak dlawil sie obrzydliwym powietrzem toalety, wyszedl z cuchnacego budynku na plaze owiewana oceaniczna bryza ktora wcale nie odswiezala, na swiat rownie brudny co pomieszczenie za jego plecami. Pomimo slonca wstrzasaly nim dreszcze, w piersi wzbierala zimna fala wyrzutow sumienia. Idac w strone recznika i lodowki z piwem, nie dostrzegajac tlumu plazowiczow, przez ktory sie przeciskal, przypomnial sobie bladego mezczyzne w czerwono-pomaranczowej koszuli. Nie przystanal, nawet sienie obejrzal, ale brnal dalej po piasku. Nie obchodzilo go juz, kto go obserwuje - nawet jesli rzeczywiscie tak bylo. Nie pojmowal, dlaczego mialby tych ludzi intrygowac. Jesli byli z policji, to dzialali kiepsko, biorac go za kogos innego. Nie odgrywali w jego zyciu zadnej roli. Gdyby chlopak z konskim ogonem nie zwrocil na nich jego uwagi, nawet by ich nie zauwazyl. Wkrotce uswiadomia sobie swoj blad i znajda wlasciwa osobe. A tymczasem do diabla z nimi. W miejscu, gdzie siedzial Joe, robilo sie coraz tloczniej. Rozwazal, czy sie nie spakowac i wyniesc stamtad, ale nie byl jeszcze gotow isc na cmentarz. Incydent w toalecie uwolnil zapasy adrenaliny, ktora zniszczyla efekt wywolany usypiajacym odglosem morza i dwoma piwami. Znow polozyl sie na reczniku i wsunal dlon do lodowki, po czym wyciagnal z niej nie butelke, ale kawalek lodu w ksztalcie polksiezyca, ktory przycisnal sobie do czola. Spogladal na morze. Szarozielony bezmiar wydawal sie nieskonczonym szeregiem przekladni jakiegos ogromnego mechanizmu, a jasnosrebrne sloneczne refleksy na jego powierzchni przypominaly wyladowania elektryczne. Fale naplywaly i cofaly sie monotonnie jak korbowody poruszajace sie tam i z powrotem. Morze bylo maszyna w wiecznym ruchu, maszyna ktora nie miala innego celu jak tylko ciaglosc wlasnego istnienia, maszyna otoczona romantycznym kultem i uwielbiana przez niezliczonych poetow, niezdolna jednak do poznania ludzkiej pasji, bolu i nadziei. Wierzyl, ze musi zaakceptowac zimna mechanike Stworzenia, gdyz nie ma sensu sprzeciwiac sie bezdusznej maszynie. W koncu trudno winic zegar za zbyt szybki uplyw czasu. Trudno obarczac krosna odpowiedzialnoscia za to, ze z materialu, ktory na nich utkano, mial byc uszyty kaptur katowski. Zywil nadzieje, ze gdy pogodzi sie z mechanistyczna obojetnoscia wszechswiata, z pozbawiona celu natura zycia i smierci, znajdzie w koncu spokoj. 28 Taka akceptacja przynioslaby tylko chlodna pocieche, obumieranie serca. Ale teraz pragnal tylko jedego - by skonczyl sie jego zal i noce pelne koszmarow. By nie trzeba sie juz bylo czymkolwiek przejmowac.Zjawily sie nowe plazowiczki i rozlozyly biale przescieradlo kapielowe jakies siedem metrow od niego. Jedna byla olsniewajaca rudowlosa dziewczyna w zielonym bikini, tak skapym, ze wprawilaby w zaklopotanie nawet striptizerke. Druga byla brunetka, niemal rownie atrakcyjna jak jej towarzyszka. Ta ruda byla obcieta na krotko. Wlosy brunetki byly dlugie, by lepiej ukryc aparat, ktory nosila w uchu. Jak na kobiety po dwudziestce byly zbyt rozchichotane i dziewczece. Tryskaly dobrym humorem, co samo w sobie zwracalo na nie powszechna uwage. Smarowaly sie powoli olejkiem do opalania, natluszczaly sobie nawzajem plecy i dotykaly sie z leniwa przyjemnoscia jak na pierwszej scenie filmu dla doroslych, przyciagajac uwage kazdego heteroseksualnego mezczyzny na plazy. Ich taktyka byla przejrzysta. Nikt nie mogl podejrzewac, ze jest obserwowany przez kogos, kto nie tylko sie nie oslania, ale wrecz robi wszystko, by rzucic sie w oczy innym. Chcialy byc rownie niezwykle jak mezczyzni w hawajskich koszulach. W przypadku napalonego chlopaka, ktory za trzydziesci dolarow przeprowadzal rekonesans, moglo sie to okazac skuteczne. Opalone i dlugonogie, odslaniajac rowek miedzy piersiami i sprezyste, okragle posladki, zamierzaly wzbudzic zainteresowanie Joego i naklonic go do rozmowy. Jesli takie mialy zadanie, to zawiodly. Ich wdzieki nie dzialaly na niego. W ciagu minionego roku jakiekolwiek erotyczne skojarzenie czy tez mysli byly zdolne rozbudzic go tylko na chwile. Niemal natychmiast pojawialy sie bolesne wspomnienia Michelle, jej cudownego ciala i zdrowego glodu rozkoszy fizycznej. W takich chwilach niemal jednoczesnie przypominal sobie straszne, dlugie spadanie z gwiazd wprost na ziemie Colorado, dym, ogien, w koncu smierc. Pozadanie niknelo w bezkresie straty. Te dwie kobiety zwracaly jego uwage tylko dlatego, ze irytowalo go, jak nieumiejetnie biora sie do rzeczy. Zastanawial sie, czy nie podejsc do nich i nie powiedziec o pomylce, zeby sie ich pozbyc. Jednakze po starciu w toalecie perspektywa kolejnej konfrontacji nie byla zachecajaca. Gniew sie w nim wypalil, ale nie ufal juz samemu sobie. Uplynal rok, co do dnia. Wspomnienia i groby. Wiedzial, ze musi przez to przejsc. Kolejna fala zalamala sie, pozbierala swe spienione resztki i cofnela sie, by znow rzucic je na brzeg. Patrzac cierpliwie na ten odwieczny rytual, Joe stopniowo sie uspokajal. Pol godziny pozniej, juz bez pomocy piwa, byl gotow udac sie na cmentarz. Strzepnal z recznika piach, zlozyl go na pol, i starannie zwinal, podniosl lodowke. 29 Gladkie jak morska bryza, leniwe jak blask sloneczny, mlode, gibkie kobiety w skapych bikini udawaly, ze sa bez reszty pograzone w monosyla-bicznym dialogu, jaki prowadzily z dwoma podrywaczami prezentujacymi napakowane sterydami ciala.Kryjac spojrzenie za ciemnymi szklami, dostrzegl jednak, ze zainteresowanie kobiet tymi miesniakami bylo udawane. Nie nosily przeciwslonecznych okularow i gdy tak gawedzily, smialy sie i zachecaly swych wielbicieli, mozna bylo zauwazyc, ze ukradkiem zerkaja na Joego. Oddalil sie, nie patrzac za siebie. Chcial zachowac obojetnosc oceanu. Mimo wszystko zastanawial sie, jaka agencja moze pochwalic sie tak olsniewajaco pieknymi kobietami w swych szeregach. Znal kilka policjantek, ktore byly rownie urocze i sexy co gwiazdy filmowe, ale ta ruda i jej przyjaciolka przewyzszaly nawet celuloidowy standard. Kiedy dotarl na parking, byl niemal pewien, ze mezczyzni w hawajskich koszulach beda obserwowac jego honde. Jesli to robili, ich stanowisko bylo doskonale zamaskowane. Joe wyjechal z parkingu i skrecil w prawo, w Pacific Coast Highway Nikt za nim nie jechal. Byc moze uswiadomili sobie swoj blad i teraz szukali goraczkowo wlasciwego czlowieka. Zjechal z Wilshire Boulevard na San Diego Freeway, nastepnie skierowal sie na polnoc, ku Ventura Freeway, i na wschod. Wydostal sie spod chlodnych powiewow morskiej bryzy i zaglebil w zar San Francisco Valley W blasku sierpniowego slonca przedmiescia przypominaly ceramike wypalana w piecu, goraca i twarda. Cmentarz obejmowal trzysta akrow lagodnych pagorkow, plytkich dolinek i rozleglych trawnikow - miasto umarlych, Los Angeles niezywych. Byl podzielony na kwatery sciezkami, ktore wily sie z wdziekiem. Tuz obok siebie, w intymnej rownosci, jaka zapewnia tylko smierc, spoczywali tu slawni aktorzy i zwykli sprzedawcy, gwiazdy rocka i rodziny dziennikarzy. Joe minal po drodze dwa pogrzeby: samochody zaparkowane przy krawezniku, rzedy rozkladanych krzesel na trawie, wzgorki wykopanej ziemi przykryte miekkim, zielonym brezentem. Przy grobach siedzieli przygarbieni zalobnicy, sztywni w swoich czarnych sukienkach i czarnych garniturach, osaczeni upalem, ale tez przybici zalem i poczuciem wlasnej smiertelnosci. Na cmentarzu mozna bylo znalezc kilka duzych, rozbudowanych grobowcow i otoczonych niskim murkiem rodzinnych poletek z mogilami, ale nie bylo tu granitowych lasow posagow czy nagrobkow. Niektorzy chowali swych bliskich w niszach wykutych w scianie mauzoleum. Inni woleli lono ziemi - zaznaczali groby jedynie mosieznymi tabliczkami na plaskich ka- 30 miernych plytach, rowno z gruntem, by nic nie zaklocalo otoczenia przypominajacego park miejski.Joe zlozyl szczatki Michelle i dziewczynek na lagodnym zboczu pagorka, ocienionym przez pinie i indianskie wawrzyny. W pogodne dni po trawie skakaly wiewiorki, zas o zmroku zjawialy sie tu dzikie kroliki. Wierzyl, ze drogie mu kobiety na pewno wolalyby to miejsce od kamiennego chlodu mauzoleum, gdzie nawet w wietrzne noce nie docieral szum drzew. Zaparkowal przy krawezniku, z dala od drugiego pogrzebu, zgasil silnik i wysiadl z hondy. Stal przy wozie w zniewalajacym upale, zbierajac cala odwage. Ruszyl pod gore, nie patrzac w strone grobow. Gdyby ujrzal to miejsce z daleka, nie mialby juz ochoty tam isc i moze by zawrocil. Nawet po uplywie roku kazda wizyta na cmentarzu kosztowala go wiele, jakby widzial tu nie groby, ale zmasakrowane ciala w kostnicy. Zastanawiajac sie, ile lat uplynie, zanim bol zlagodnieje, wspinal sie po zboczu ze spuszczona glowa, ze wzrokiem wbitym w ziemie, przygarbiony, zmeczony upalem, jak stary kon pociagowy, ktory wraca do domu wciaz ta sama droga. Wlasnie dlatego nie dostrzegl wczesniej stojacej przy grobach kobiety. Zobaczyl ja dopiero, gdy zblizyl sie do niej na jakies trzy czy cztery metry. Zatrzymal sie zaskoczony. Stala poza zasiegiem slonecznego blasku, w cieniu pinii. Odwrocona do niego plecami. Trzymala w dloniach polaroid i robila zdjecia plyt nagrobnych. -Kim pani jest? Nie uslyszala go, moze dlatego, ze mowil cicho, a moze dlatego, ze byla zajeta fotografowaniem. Podchodzac blizej, spytal: -Co pani robi? Przestraszona, odwrocila sie do niego. Byla drobna, okolo stu szescdziesieciu centymetrow wzrostu, ale sprawiala wrazenie wysportowanej, robila o wiele wieksze wrazenie, niz moglby to tlumaczyc jej wyglad czy sylwetka, jakby jej ciala nie zakrywalo ubranie -dzinsy i zolta, bawelniana bluzka - ale jakies potezne pole magnetyczne, ktore natychmiast podporzadkowywalo swiat jej woli. Skora o barwie mlecznej czekolady. Ogromne oczy - ciemne jak osad na dnie filizanki z mocna kawa, bardziej nieprzeniknione niz wyrocznia - mialy ksztalt migdalow, co sugerowalo domieszke krwi azjatyckiej. Wlosy nie poskrecane na afro ani uplecione w cienkie warkoczyki, tylko rowno przyciete, geste, naturalnie proste i tak lsniaco czarne, ze prawie z odciniem granatu, co rowniez wskazywalo na azjatyckie pochodzenie. Jednak budowa koscca byla afrykanska: gladkie, szerokie czolo, wydatne kosci policzkowe, bezblednie zarysowane, mocne, dumne, lecz piekne. Byla moze o piec lat starsza od Joego, po czterdziestce, ale cien niewinnosci widoczny w jej madrych oczach i leciutki slad dzieciecej wrazliwosci na twarzy, ktora skadinad wyrazala sile, sprawialy, ze wydawala sie mlodsza. 31 -Kim pani jest, co pani tu robi? - spytal ponownie.Z rozchylonymi ustami, jakby chciala cos powiedziec, lecz zaskoczenie odebralo jej mowe, wpatrywala sie w niego, jakby byl duchem. Uniosla dlon do jego twarzy i dotknela policzka, a Joe sie nie cofnal. Z poczatku zdawalo mu sie, ze dostrzega w jej oczach zdumienie. Jednak niezwykla delikatnosc jej dotyku sprawila, ze przyjrzal sie dokladniej i wtedy uswiadomil sobie, ze to, co ujrzal w jej wzroku, nie bylo zdumieniem, tylko smutkiem i zalem. -Nie jestem jeszcze gotowa, by z panem rozmawiac. Miala melodyjny glos. -Dlaczego robi pani zdjecia... zdjecia ich grobow? Sciskajac aparat obiema dlonmi, powiedziala: -Niebawem. Wroce, gdy nadejdzie czas. Prosze nie rozpaczac. Ujrzy pan, tak jak inni. Chwila wydawala sie nierealna i Joe prawie wierzyl, ze ta kobieta jest duchem, a jej dotyk jest tak bolesnie delikatny wlasnie przez swanierzeczywistosc. Jednakze obecnosc jego rozmowczyni narzucala sie tak mocno, wyraznie, ze kobieta w zaden sposob nie moglaby uchodzic za zjawe czy rezultat udaru slonecznego. Niewielka, ale pelna jakiejs sily. Bardziej realna niz cokolwiek w tym dniu. Bardziej realna niz niebo, drzewa i sierpniowe slonce, niz granit i mosiadz plyt nagrobnych. Jej obecnosc byla tak przemozna, ze kobieta zdawala sie kroczyc ku niemu, choc stala nieruchomo, zdawala sie majaczyc nad nim groznie, choc byla od niego o dwadziescia centymetrow nizsza. Mimo iz schowana w cieniu pinii, wydawala sie dokladniej oswietlona niz on w blasku slonca. -Jak pan sobie radzi? - spytala. Zdezorientowany, zdolal jedynie odpowiedziec przeczacym ruchem glowy. -Nie najlepiej - wyszeptala. Joe powiodl spojrzeniem obok niej, ku granitowym i mosieznym plytom. Uslyszal wlasny glos, jakby dochodzacy gdzies z oddali. -Straceni na zawsze - odnosilo sie to zarowno do niego, jak i do zony i corek. Kiedy znowu spojrzal na kobiete, zorientowal sie, ze patrzy gdzies w dal, skad dobiegal halas wyjacego silnika. W kacikach jej oczu i na czole pojawila sie troska. Joe odwrocil sie, by zobaczyc, co jazaniepokoilo. Droga ktorai on przyjechal, nadjezdzal z duza szybkoscia bialy ford, furgonetka. -Dranie - mruknela. Kiedy Joe znow sie obrocil w strone kobiety, ona juz uciekala w gore zbocza, ku jego krawedzi. -Hej, niech pani zaczeka - zawolal. Nie przystanela ani sie nie obejrzala. Ruszyl za nia, ale byl w gorszej kondycji. Swietnie biegala. Joe po kilku krokach przystanal. Pokonany przez duszacy zar, nie potrafil jej dogonic. 32 Slonce odbijalo sie w szybie i migalo w szklach reflektorow, gdy biala furgonetka minela go na pelnym gazie. Zrownala sie z kobieta, gdy ta biegla wzdluz nagrobkow.Joe ruszyl w dol wzgorza, w strone swojego samochodu, ale nie bardzo wiedzial, co robic. Moze powinien wlaczyc sie do poscigu? Co tu sie dzialo? Furgonetka zatrzymala sie z piskiem hamulcow, pozostawiajac na asfalcie dwa blizniacze slady opon, jakies piecdziesiat czy szescdziesiat metrow za honda. Drzwi po jednej i po drugiej stronie kabiny otworzyly sie gwaltownie i ze srodka wyskoczyli mezczyzni w hawajskich koszulach. Rzucili sie w poscig za kobieta. Joe zatrzymal sie zaskoczony. Przeciez od Santa Monica nikt za nim nie jechal. Byl tego pewien. A jednak wiedzieli, ze przyjedzie na cmentarz. Mezczyzni nie okazali najmniejszego zainteresowania Joem, tylko jak dwa goncze psy rzucili sie w poscig za kobieta. Przypuszczal, ze na plazy nie chodzilo im o niego. Liczyli prawdopodobnie, ze w jakims momencie doprowadzi ich do tej kobiety. Chodzilo im tylko o nia. Do diabla, musieli tez obserwowac jego mieszkanie, musieli isc za nim na plaze. Zapewne sledzili go od wielu dni. Moze nawet tygodni. Tak dlugo tkwil w swojej mgle osamotnienia, podazajac przez zycie jak lunatyk we snie, ze nie zauwazyl tych ludzi, ktorzy skradali sie gdzies z boku. Kim oni sa, kim ona jest, dlaczego fotografowala groby? Znalazlszy sie niedaleko szczytu pagorka, co najmniej sto metrow dalej, kobieta schronila sie pod bujnymi konarami pinii, ktore porastaly teren cmentarza. Biegla teraz po zacienionej trawie, tylko gdzieniegdzie nakrapianej slonecznym swiatlem. Jej ciemna skora zlewala sie z mrokiem panujacym pod drzewami, lecz zdradzala ja zolta bluzka. Kierowala sie w strone jakiegos punktu na grzbiecie wzniesienia, jakby byla obeznana z terenem. A poniewaz na tym odcinku cmentarnej drogi nie parkowaly zadne samochody z wyjatkiem hondy Joego i bialej furgonetki, mozna bylo zalozyc, ze nadeszla na piechote wlasnie od tej strony. Mezczyzni z bialego forda, jesli chcieli ja zlapac, mieli spory kawalek do pokonania. Ten wysoki w zielonej koszuli zdawal sie byc w lepszej formie niz jego partner, poza tym byl znacznie wyzszy niz kobieta, mial dlugie nogi, wiec zaczal ja doganiac. Ale i nizszy nie zwolnil ani na chwile, choc zostawal w tyle. Biegnac szalenczo w gore dlugiego, zalanego slonecznym blaskiem wzniesienia, potykajac sie o tablice nagrobne, odzyskujac jednak rownowage, parl do przodu niczym uparte zwierze, jakby pragnal za wszelka cene znalezc sie tam, gdzie kobieta zostanie powalona na ziemie. Za przystrzyzonymi i zadbanymi pagorkami cmentarza ciagnely sie wzgorza bardziej dziewicze: blada, piaszczysta gleba, polacie splowialej trawy, chwasty, roznorodne krzewy, gdzieniegdzie niskie i poskrecane karlowate deby. Wypalone dolinki prowadzily na pelne grzechotnikow bezludzie, ktore 3 - Jedyna ocalona 33 wznosilo sie nad obserwatorium astronomicznym Griffitha i ogrodem zoologicznym - zarosniete nieuzytki w samym sercu wielkiego miasta.Gdyby kobiecie udalo sie tam dotrzec i gdyby znala droge, moglaby zgubic poscig, kluczac miedzy pagorkami. Joe ruszyl w strone pustej furgonetki. Mial nadzieje, ze czegos sie dowie. Kobieta mogla miec na sumieniu jakies zbrodnie. Nie wygladala co prawda na kryminalistke, jej sposob wyrazania sie tez na to nie wskazywal. To bylo jednak Los Angeles, gdzie elegancko przystrzyzeni mlodzi ludzie zabijali brutalnie swoich rodzicow, a potem, juz jako sieroty, ze lzami w oczach blagali przysieglych o litosc i laske. Nikt nie byl tu taki, jaki sie na pierwszy rzut oka wydawal. A jednak... delikatny dotyk jej palcow na policzku Joego, smutek w oczach, lagodnosc w glosie, wszystko to dowodzilo, ze - bez wzgledu na to, czy uciekala przed prawem czy tez nie - jest kobieta zdolna do wspolczucia. Zyczyl jej jak najlepiej. Jakis okrutny dzwiek, twardy i plaski, odbil sie glosnym echem na cmentarzu, pozostawiajac w rozgrzanym bezruchu pulsujaca rane. Po nim rozlegl sie nastepny. Kobieta niemal dotarla na szczyt wzgorza. Mignela miedzy dwoma ostatnimi drzewami. Niebieskie dzinsy. Zolta bluzka. Dlugie kroki. Brazowe ramiona pracujace rytmicznie przy bokach. Nizszy mezczyzna, ten w czerwono-pomaranczowej koszuli, ktory wciaz pozostawal w tyle, biegl nieco w bok od swego kompana, by nic mu nie zaslanialo pola widzenia. Zatrzymal sie i podniosl obie rece, w ktorych cos trzymal. Bron. Ten sukinsyn strzelal do uciekajacej kobiety. Policjanci nie strzelali bezbronnym przestepcom w plecy. W kazdym razie nie uczciwi policjanci. Joe chcial jej pomoc. Nic mu jednak nie przychodzilo do glowy. Jesli byli gliniarzami, nie mial prawa ich oceniac. Jesli zas nie mieli nic wspolnego z policja a on by ich dogonil, raczej by go zastrzelili, niz pozwolili sie wtracac. Trzask. Kobieta dotarla do grzbietu wzgorza. -Biegnij - ponaglal ja Joe chrapliwym szeptem. - Biegnij. Nie mial w samochodzie telefonu komorkowego, nie mogl wiec zadzwonic na policje. Bedac jeszcze reporterem, wozil aparat ze soba ale ostatnio nawet z domu rzadko do kogos dzwonil. Ostry trzask kolejnego strzalu przeszyl olowiany zar powietrza. Jesli ci ludzie nie byli funkcjonariuszami policji, to musieli byc zdesperowani albo szaleni, by zdecydowac sie na strzelanine w miejscu publicznym chociazby w opustoszalej czesci cmentarza. Odglos strzalow niosl sie daleko i mogl przyciagnac uwage pracownikow, ktorzy bez trudu odcieliby strzelcowi droge ucieczki, zamykajac potezna zelazna brame. Kobieta, najwidoczniej nie drasnieta, zniknela w zaroslach za grzbietem wzgorza. Obaj mezczyzni w hawajskich koszulach ruszyli w slad za nia. 34 4 oe Carpenter pobiegl w strone bialej furgonetki. Czul, jak z kazdym mocnym uderzeniem serca oczy zachodza mu mgla. Ford byl zakryta platforma, z rodzaju tych, jakimi jezdza rozni dostawcy. Ani tyl, ani boki samochodu nie nosily nazwy czy znaku jakiejkolwiek firmySilnik pracowal. Drzwi kabiny po obu stronach byly otwarte. Joe zblizyl sie do wozu od strony pasazera, slizgajac sie na grzaskim trawniku zalanym woda z popsutego spryskiwacza, po czym zajrzal do kabiny, majac nadzieje, ze znajdzie telefon komorkowy. Jesli byl w samochodzie, to nie na wierzchu. Moze w schowku. Otworzyl go. Ktos siedzacy w czesci bagazowej za przednim siedzeniem, wziawszy omylkowo Joego za jednego z mezczyzn w hawajskich koszulach, spytal: -Macie Rose? Cholera. W schowku bylo kilka paczek z chusteczkami higienicznymi, ktore rozsypaly sie na podlodze, a miedzy nimi koperta z Wydzialu Komunikacji. Wedle prawa, kazdy pojazd poruszajacy sie po drogach Kalifornii, musial byc zaopatrzony w wazny dowod rejestracyjny i ubezpieczenie. -Hej, a ty kto jestes, do diabla? - spytal mezczyzna w czesci bagazowej. Joe chwycil koperte i odwrocil sie. Nie bylo sensu uciekac. Ten czlowiek zapewne strzelal ludziom w plecy z taka sama ochota jak tamci dwaj. Drzwi z tylu otworzyly sie z trzaskiem i zgrzytem zawiasow i Joe ruszyl ku nim. Zza samochodu ukazal sie osobnik o grubo ciosanej twarzy, ramionach marynarza i karku tak masywnym, ze moglby oprzec na nim maly sa- 35 mochod. Joe postanowil dzialac przez zaskoczenie, zaatakowac bez dania racji, i z calej sily wpakowal mezczyznie kolano w krocze.Dlawiac sie i chwytajac ze swistem powietrze, facet zaczal sie pochylac, a wtedy Joe walnal go glowa w twarz. Mezczyzna runal nieprzytomny na ziemie, oddychajac glosno przez otwarte usta, gdyz ze zlamanego nosa ciekla krew. Joe w dziecinstwie czesto sie bil i sprawial klopoty. Jednak od czasu, gdy poznal Michelle i ozenil sie z nia, nie podniosl na nikogo reki. Az do tego dnia. W ciagu ostatnich kilku godzin juz dwukrotnie uciekl sie do przemocy, zaskakujac tym samego siebie. Jednak od zaskoczenia silniejszy byl niesmak wywolany wlasna prymitywna wsciekloscia. Nigdy przedtem, nawet w czasie swej trudnej mlodosci nie wpadal w taki gniew, a jednak znow musial sie z nim zmagac, tak jak w toalecie na plazy. Katastrofa samolotu wywolala w nim nieopisane przygnebienie i zal, ale stopniowo zaczynal sobie uswiadamiac, ze te uczucia, jak warstwy ziemi, skrywaly inne, glebsze emocje, do istnienia ktorych nie chcial sie przyznac; jego serce wypelnial po brzegi gniew. Jesli wszechswiat byl tylko zimnym mechanizmem, jesli zycie bylo tylko podroza z jednej pustej otchlani do drugiej, to w zaden sposob nie mogl miec pretensji do Boga. Byloby to rownie bezsensowne jak wzywanie pomocy w prozni, ktora nie przenosi dzwieku, albo jak zaczerpniecie oddechu pod woda. Dlatego, gdy tylko nadarzyla sie okazja, by wyladowac wscieklosc na innych ludziach, wykorzystal ja z niepokojacym entuzjazmem. Pocierajac czolo, ktore bolalo go od zadanego ciosu, patrzac na nieprzytomnego czlowieka z rozkrwawionym nosem, Joe odczuwal satysfakcje, ktorej sie wstydzil. Ta dzika radosc podniecala go i jednoczesnie napawala obrzydzeniem. Lezacy na ziemi czlowiek, ubrany w podkoszulek reklamujacy jakas gre komputerowa obszerne czarne spodnie i czerwone adidasy, mogl miec pod trzydziestke, byl wiec co najmniej o dziesiec lat mlodszy od swoich wspolnikow. Mial rece dostatecznie umiesnione, by zonglowac melonami, a na palcach obu dloni, z wyjatkiem kciukow, wytatuowane litery. Wszystkie razem ukladaly sie w napis "ANABOLIC". Przemoc nie byla obca temu czlowiekowi. Jednakze choc samoobrona usprawiedliwiala szybkie i bezwzgledne dzialanie, Joe byl zaniepokojony prymitywnaprzyjemnoscia, jaka czerpal ze swej brutalnosci. Mezczyzna z pewnoscia nie wygladal na przedstawiciela prawa, ale mimo to mogl byc policjantem, a w takim przypadku napasc na niego oznaczala powazne konsekwencje. A przeciez ku zaskoczeniu Joego, nawet perspektywa wiezienia nie umniejszyla tej dziwacznej satysfakcji, jaka czerpal ze swej dzikosci. Czul mdlosci i jednoczesnie euforie, ozywienie wieksze niz kiedykolwiek w ciagu minionego roku. Podniecony, choc zaniepokojony rozmiarami swego ozywczego gniewu, rozejrzal sie po cmentarnej alei. Ani z jednej, ani z drugiej strony nie nadjezdzal zaden samochod. Joe ukleknal kolo swojej ofiary. 36 Z gardla mezczyzny dobywal sie swiszczacy wilgotny oddech. Westchnal cicho jak dziecko. Zadrgaly mu powieki, ale nie odzyskal przytomnosci, gdy Joe przeszukiwal mu kieszenie.Nie bylo w nich niczego procz kilku monet, obcinacza do paznokci, kompletu kluczy i portfela ze zwyklymi dokumentami i kartami kredytowymi. Mezczyzna nazywal sie Wallace Morton Blick. Nie mial przy sobie odznaki policyjnej ani zadnej legitymacji. Joe zatrzymal tylko prawo jazdy, a portfel wsadzil mu z powrotem do kieszeni. Dwaj strzelcy nie wylonili sie jeszcze zza cmentarnego wzgorza. Znikneli za jego grzbietem, wciaz w pogoni za kobieta, jakas minute wczesniej: nawet jesli szybko sie od nich oddalala, nie wydawalo sie, by mieli zrezygnowac z poscigu i po krotkiej penetracji terenu wrocic do samochodu. Zdumiony wlasna odwaga Joe odciagnal szybko Wallace'a Blicka od tylu furgonetki. Ulozyl go przy bocznej scianie wozu, niewidocznej od strony alei. Przekrecil mezczyzne na bok, by nie udlawil sie krwia sciekajaca do gardla. Potem podszedl do tylnych drzwi i wspial sie do srodka. Podloga wibrowala cichym pomrukiem silnika pracujacego na niskich obrotach. Ciasne wnetrze czesci bagazowej bylo wypelnione elektronicznymi urzadzeniami sluzacymi do komunikacji, podsluchu i obserwacji. Do podlogi przymocowano dwa obrotowe fotele. Joe przecisnal sie obok pierwszego z krzesel i usadowil sie w drugim, przed wlaczonym ekranem komputera. Wnetrze furgonetki bylo klimatyzowane, ale siedzenie pozostalo jeszcze cieple, gdyz Blick opuscil je przed niespelna minuta. Na ekranie widniala mapa. Ulice nosily nazwy, ktore mialy wywolywac poczucie bezpieczenstwa i spokoju. Joe rozpoznal w nich alejki przecinajace cmentarz. Jego uwage przyciagnelo male, migoczace swiatelko. Bylo zielone i tkwilo w miejscu, ktore w przyblizeniu pokrywalo sie z tym, gdzie zaparkowano ciezarowke. Drugie migajace swiatelko, tym razem czerwone, ale takze nieruchome, znajdowalo sie na tej samej uliczce, ale w pewnej odleglosci przed fordem. Byl pewien, ze to jego honda. System obserwacji obejmowal bez watpienia CD-ROM ze szczegolowa mapa okolic Los Angeles, moze nawet calej Kalifornii, albo i calego kraju, od wybrzeza do wybrzeza. Pojedynczy dysk mial dostatecznie duza pojemnosc, by pomiescic dokladne plany wszystkich sasiednich stanow i Kanady. Ktos przymocowal do wozu Joego niezwykle silny nadajnik. Emitowal on sygnal mikrofalowy, ktory mozna bylo wylapac ze znacznej odleglosci. Komputer wykorzystywal lacza satelitarne, by przetworzyc ten sygnal, a nastepnie zaznaczal na mapie polozenie hondy w stosunku do furgonetki, mogli wiec go sledzic nawet z duzej odleglosci. Opuszczajac Santa Monica, a potem jadac San Francisco Valley Joe nie zauwazyl w lusterku wstecznym zadnego podejrzanego wozu. Ludzie w fur- 37 gonetce mogli go jednak bez trudu wytropic, choc znajdowali sie cale ulice, a moze nawet kilometry dalej, calkowicie dla niego niewidoczni.Jako reporter towarzyszyl raz w takiej obserwacji agentom federalnym, napalonym chlopakom z Biura Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej, ktorzy poslugiwali sie podobnym, choc mniej wyrafinowanym sprzetem. Zdajac sobie sprawe, ze jesli pozostanie tu zbyt dlugo, Blick albo ktorys z dwu pozostalych mezczyzn moze go dopasc, Joe obrocil sie na swoim fotelu, by spenetrowac wnetrze samochodu i poszukac jakiejs wskazowki, ktora pozwolilaby mu zidentyfikowac agencje zaangazowana w te operacje. Dzialali jednak umiejetnie. Nie znalazl niczego. Obok komputera, przy ktorym pracowal Blick, lezaly dwa magazyny: wydanie "Wired" z kolejnym artykulem o wizjonerskim geniuszu Billa Gate-sa i jakies pismo dla bylych zolnierzy sil specjalnych, ktorzy zamierzali wyjsc z wojska i zasilic szeregi platnych najemnikow. To drugie bylo otwarte na artykule o nozach dostatecznie ostrych, by wypatroszyc przeciwnika albo przeciac kosc. Najwidoczniej Blick lektura uprzyjemnial sobie przerwy w obserwacji, na przyklad wtedy, gdy czekal, az Joe zmeczy sie kontemplacja morza z plazy w Santa Monica. Pan Wallace Blick, z wytatuowanym na palcach slowem "ANABOLIC", byl specjalista od elektroniki i odznaczal sie zdrowa krzepa. Kiedy Joe wygramolil sie z furgonetki, Blick jeczal, choc wciaz byl nieprzytomny. Poruszyl gwaltownie nogami, jak pies sniacy pogon za krolikiem, a jego niesamowicie czerwone adidasy wyrwaly kilka grudek darni. Od strony nieuzytkow za cmentarnym wzgorzem nie pojawil sie jeszcze zaden z mezczyzn w hawajskich koszulach. Joe nie slyszal juz strzalow, choc nierownosci terenu mogly przytlumic ich odglos. Ruszyl pedem do swojego samochodu. Klamka drzwi parzyla i Joe syknal z bolu, gdy jej dotknal. Wnetrze wozu bylo nagrzane do granic wytrzymalosci, wydawalo sie, ze samochod sie zapali. Joe czym predzej opuscil szybe. Uruchamiajac silnik, zerknal w lusterko wsteczne i zobaczyl ciezarowke z odslonieta skrzynia ktora zblizala sie od wschodniej strony cmentarza. Nalezala prawdopodobnie do wlasciciela terenu, ktorego przyciagnal tu odglos strzelaniny albo po prostu zwykle obowiazki. Joe mogl podazyc w strone zachodniego kranca cmentarza, a potem zatoczyc luk i dotrzec do wschodniej bramy, ale spieszyl sie i pragnal wrocic dokladnie tam, skad przybyl. Nie mogac opedzic sie od mysli, ze naduzywa swojego szczescia, slyszal niemal tykanie, jak w bombie zegarowej. Ruszyl, probujac zawrocic za jednym zamachem, ale mu sie to nie udalo. 38 Wrzucil wsteczny bieg i wcisnal pedal gazu tak mocno, ze opony zapiszczaly na rozgrzanym asfalcie. Honda wystrzelila do tylu. Zahamowal i wrzucil bieg do przodu.Cyk, cyk, cyk. Okazalo sie, ze postapil slusznie, ufajac instynktowi. Gdy zblizal sie do ciezarowki, szyba przy tylnych drzwiach, po jego stronie, pekla z hukiem, a siedzenie zasypaly odlamki szkla. Nie slyszal strzalu, ale wiedzial, co sie stalo. Spojrzal w lewo i zauwazyl mezczyzne w czerwonej koszuli, ktory zatrzymal sie w polowie zbocza, w pozycji strzeleckiej. Facet byl blady jak wskrzeszony trup, ktory wybiera sie na upiorny koktajl. Ktos klal gardlowo i belkotliwie. Blick. Oddalal sie na czworakach od furgonetki, potrzasajac polprzytomnie glowa jak ranny w walce bulterier i toczac z ust krwawa piane. Nastepny pocisk uderzyl w karoserie wozu z glosnym lomotem, ktoremu towarzyszyl krotki gwizd. Z gwaltownym pedem goracego, gadajacego przy stluczonych szybach wiatru, honda wywiozla Joego poza zasieg broni palnej. Smignal obok ciezarowki z taka predkoscia, ze skrecila gwaltownie, by sie z nim nie zderzyc, choc do kolizji sporo jeszcze brakowalo. Minal jeden pogrzeb - ubrani na czarno zalobnicy oddalali sie, niczym niepocieszone duchy, od otwartego grobu - potem drugi, ktorego uczestnicy garbili sie na krzeslach, jakby szykujac sie do pozostania na zawsze ze zmarlym, potem jeszcze jakas azjatycka rodzine, ktora kladla na swiezym grobie tacke z owocami i ciastem. Caly czas pedzil na zlamanie karku. Przejechal obok nienaturalnie bialego, rzucajacego w sloncu wczesnego popoludnia karlowaty cien kosciola - strzelista wiezyczka z kopula wsparta na kolumnach, a te z kolei na nizszej wiezyczce z zegarem. Minal dom pogrzebowy w stylu poludniowokolonialnym, ktory choc plonal w kalifornijskim powietrzu niczym alabaster, to jednak tesknil za bagnistymi stanami poludnia. Joe jechal szalenczo, spodziewajac sie bezlitosnego poscigu, choc nikt go jeszcze nie gonil. Byl pewien, ze roj wozow policyjnych zablokuje mu droge. Kiedy przejezdzal na pelnym gazie przez otwarta brame cmentarza, nie dostrzegl jednak nikogo. Wjechal pod Ventura Freeway, uciekajac w labirynt przedmiesc San Francisco Valley. Na skrzyzowaniu, drzac z napiecia, obserwowal kawalkade starych samochodow prowadzonych przez czlonkow klubu automobilowego na niedzielnej przejazdzce: Buick Roadmaster, model 1941, czarny Ford Sportsman Woodie z 1947 o bokach w kolorze miodu, Ford Roadster z 1937 w stylu art deco, z chromowanymi elementami. Kazdy z dwunastu pojazdow byl hol- 39 dem zlozonym samochodowi jako dzielu sztuki: rozebrane na kawalki i ponownie zlozone, ozdobione listwami, wzbogacone dodatkami, niektore nisko osadzone, sunace tuz nad asfaltem, ze specjalnie wykonanymi atrapami chlodnic, przerobionymi maskami, o zmienionym ksztalcie reflektorow, blyszczacych deklach, recznie formowanych krawedziach blotnikow. Pomalowane, pokryte paskami, wypolerowane - przedmiot czyjejs pasji.Obserwujac te wozy, poczul w piersi cos dziwnego, jakby pierwszy od roku swobodniejszy oddech i jednoczesnie napiecie, bolesne, ale i podniecajace. Przecznice dalej byl park, w ktorym jakas mloda para z trojgiem rozesmianych dzieci bawila sie pomimo upalu ze zlotym retrieverem, rzucajac mu plastikowy krazek. Czul, jak wali mu serce, i zwolnil. Niemal podjechal do kraweznika, zeby popatrzec. Na rogu, czekajac na przejscie przez ulice, staly jakies dwie urocze blondynki z college'u, najwidoczniej blizniaczki, ubrane w biale szorty i czyste biale bluzki. Trzymaly sie za rece i byly orzezwiajace niczym woda w straszliwym upale. Dziewczyny jak miraz. Nieziemskie w tym zasnutym smogiem miejskim krajobrazie. Czyste, gladkie i promieniste jak anioly. Za ich plecami, wzdluz budynku mieszkalnego w stylu hiszpanskim rosl ogromny krzew uginajacy sie pod ciezarem cylindrycznych kwiatow o szkarlatnej barwie. Michelle kochala te krzewy. Posadzila takie same na podworzu ich domu w Studio City. Dzien sie zmienil. W jakis nieokreslony sposob, ale jednak sie zmienil. Nie. Nie dzien, nie miasto. To Joe sie zmienil, zmienial sie caly czas, wrecz czul, jak dotyka go i ogarnia cos nowego, niepowstrzymanie niczym fala oceanu. Teraz, w blasku slonca, zal byl rownie wielki jak w strasznej samotnosci nocy, rozpacz tak gleboka jak zwykle. Lecz choc Joe zaczal ten dzien pograzony w melancholii, teskniac za smiercia nagle zapragnal za wszelka cene zyc. Musial zyc. Nie mialo to nic wspolnego z bliskoscia smierci. To nie fakt, ze do niego strzelano i omal go nie zabito, otworzyl mu oczy na piekno i niezwyklosc zycia. To nie bylo takie proste. Motorem zmiany, jaka sie w nim dokonywala, byl gniew. Czul pelna goryczy zlosc, ze Michelle nie moze ogladac razem z nim kawalkady wspanialych samochodow albo masy czerwonych kwiatow na krzewach, albo -teraz i tutaj - tej wielobarwnej mnogosci liliowych i czerwonych bugenwilli opadajacych kaskada z dachu jakiegos domu. Byl wsciekle, nieprzytomnie zly, ze Chrissie i Nina nigdy nie beda bawic sie z psem, nigdy nie dorosna, by oczarowac swym pieknem swiat, nigdy nie zaznaja dreszczu zadowolenia, jaki daje sukces, ani radosci z udanego malzenstwa, ani milosci dzieci, ktore by urodzily. To wscieklosc go zmienila, wgryzla sie w niego dostatecznie gleboko, by wyrwac go z rozpaczy i uzalania sie nad soba. 40 Jak pan sobie radzi? - spytala kobieta fotografujaca groby.Nie jestem jeszcze gotowa, by z panem rozmawiac - powiedziala. Niebawem. Wroce, gdy nadejdzie czas - obiecala, jakby miala jakies rewelacje do przekazania, jakies prawdy do ujawnienia. Mezczyzni w hawajskich koszulach. Obeznany z komputerami dran w podkoszulku. Ruda i brunetka w skapym bikini. Zespoly funkcjonariuszy prowadzacych obserwacje Joego i najwidoczniej czekajacych, az ta kobieta sie z nim skontaktuje. Furgonetka nafaszerowana sprzetem obserwacyjnym wspomaganym przez lacznosc satelitarna, mikrofonami kierunkowymi, komputerami, kamerami o wysokiej rozdzielczosci. Zabojcy gotowi zastrzelic go z zimna krwia, poniewaz... Dlaczego? Poniewaz sadza, ze czarna kobieta przy grobach powiedziala mu cos, czego nie powinien wiedziec? Poniewaz juz to, ze wie o jej istnieniu, czyni go dla nich niebezpiecznym? Poniewaz uwazaja ze przeszukanie furgonetki pomoze mu ich zidentyfikowac i poznac zamiary? Oczywiscie nie wiedzial prawie nic - ani kim byli, ani czego chcieli od tej kobiety. Ale nasuwal mu sie jeden nieodparty wniosek: to, co, jak sadzil, wiedzial o smierci swojej zony i corek, bylo albo bledne, albo niekompletne. Historia katastrofy wydawala sie teraz niejasna. Nie potrzebowal nawet dziennikarskiego instynktu, by zrozumiec te mrozaca krew w zylach prawde. Pojal ja w chwili, gdy ujrzal kobiete przy grobach. Obserwowal, jak robi zdjecia mogily, patrzyl jej w oczy, slyszal w jej cichym glosie wspolczucie, poruszyla go tajemnica kryjaca sie w jej slowach - Nie jestem jeszcze gotowa, by z panem rozmawiac - i zdrowy rozsadek podpowiadal mu, ze cos jest nie tak. A teraz, jadac przez spokojna okolice Burbank, czul, jak wzbiera w nim poczucie niesprawiedliwosci, zdrady. Gdzies poza obojetnym, mechaniczym okrucienstwem swiata czailo sie nienawistne zlo. Oszustwo. Podstep. Klamstwo. Spisek. Jeszcze niedawno przekonywal samego siebie, ze odczuwanie gniewu wobec Stworzenia jest bezsensowne, ze tylko rezygnacja i obojetnosc moga przyniesc mu ulge, zlagodzic smutek. I mial racje. Miotanie przeklenstw na jakas wyimaginowana istote zasiadajaca na niebianskim tronie bylo daremnym wysilkiem, podobnie jak ciskanie kamieniami w gwiazdy, by zgasly. Lecz zywi ludzie stanowili dobry cel dla jego gniewu. Ludzie, ktorzy ukryli albo przeinaczyli fakty zwiazane z katastrofa samolotu. Michelle, Chrissie i Nina nigdy nie powroca. Jego zycie nigdy nie bedzie takie jak przedtem. Rany w sercu juz sie nie zagoja. Bez wzgledu na to, jaka prawda czekala na ujawnienie, poznanie jej nie zapewni mu spokojnej przyszlosci. Jego zycie dobieglo konca i nic nie moglo tego zmienic, nic, ale mial prawo wiedziec, jak i dlaczego Michelle, Chrissie i Nina umarly. Mial wobec nich swiety dlug do splacenia - dowiedziec sie, co sie naprawde stalo z nieszczesnym "747". 41 Jego gorycz byla punktem oparcia, a gniew dzwignia, ktora pomoze mu poruszyc swiat, caly cholerny swiat, by dowiedziec sie prawdy - i to bez wzgledu na to, jakie moglby po drodze wyrzadzic szkody i kogo moglby zniszczyc.Podjechal do kraweznika trzypasmowej ulicy, ktora prowadzila przez osiedle domow jednorodzinnych. Zgasil silnik i wysiadl z samochodu. Byc moze pozostalo mu juz niewiele czasu, nim Blick i inni go dopadna. W nieruchomym, goracym powietrzu bezwladnie i cicho zwieszaly sie galezie krolewskich palm. Zdawalo sie, ze lejacy sie z nieba zar jest obdarzony moca balsamowania, jak kawalek bursztynu z zatopionym w srodku owadem. Joe zajrzal wpierw pod maske, ale nie znalazl tam nadajnika. Kucnal przed samochodem i pomacal pod zderzakiem. Nic. Gdzies z oddali dobiegal warkot helikoptera, z kazda chwila coraz glosniejszy. Macajac na slepo wewnatrz blotnika po stronie pasazera, a potem przy wahaczu, Joe znalazl tylko brud i smar. W kole tez niczego nie bylo. Helikopter wystrzelil jak pocisk od polnocy, przelatujac niezwykle nisko, nie wiecej niz dwadziescia metrow nad domami. Dlugie, smukle liscie palm zadrzaly i zaczely smagac wokol siebie powietrze, poruszone gwaltownym powiewem. Joe spojrzal przestraszony w gore, zastanawiajac sie, czy zaloga helikoptera szuka wlasnie jego, ale ten lek byl czysta, niczym nie usprawiedliwiona paranoj a. Helikopter, kieruj ac sie na poludnie, polecial z hukiem smigiel dalej. Joe nie dostrzegl na nim policyjnych znakow, zadnych liter ani insygniow. Palmy zadrzaly, otrzasnely sie i znow znieruchomialy. Joe kontynuowal poszukiwania nadajnika. Znalazl go w koncu, urzadzenie bylo przymocowane do amortyzatora, za tylnym zderzakiem hondy. Caly pakunek, razem z bateriami, mial rozmiary pudelka papierosow. Sygnal, ktory wysylal, byl nieslyszalny. Wygladal nieszkodliwie. Polozyl urzadzenie na jezdni, zamierzajac roztrzaskac je na kawalki lyzka do opon. Kiedy jednak nadjechal woz zieleni miejskiej, ciagnacy przyczepe z pachnacym ladunkiem swiezych scinek i trawiastej darni, Joe postanowil wrzucic wciaz dzialajacy nadajnik na stos zielonych galazek. Moze dranie straca troche czasu i energii, podazajac za tym wozem na wysypisko smieci. Juz w samochodzie, kilka kilometrow przed soba zauwazyl helikopter. Zataczal niewielkie kolka. Potem zawisl w powietrzu i znow zaczal krazyc. A wiec jego obawy nie byly bezpodstawne. Helikopter byl teraz albo nad cmentarzem, albo, co bardziej prawdopodobne, nad nieuzytkami na polnoc od obserwatorium Griffitha, a jego zaloga wypatrywala zbieglej kobiety. Sprzet, jakim dysponowali, budzil respekt. 42 CZESC DRUGA SYNDROM POSZUKIWANIA 43 44 5 L os Ang el e s Tim es " zam iesz c zal w iecej r ek lam i oglos zen n iz jakako lwie k g a zeta w S ta nach, p rzy n oszac je go wlasc ici e lom fo rtune na wet w c z asac h, g dy wiek sz osc prasy z n ajd owala sie w d olk u.Jego siedzib a - w ielk i w iezowiec w c e ntrum - zaj m owala caly kw adrat ulic. Natomiast redakcja "Los Angeles Post", mowiac scisle, nie miescila sie nawet w Los Angeles, lecz w starym, czterokondygnacyjnym budynku w Sun Valley, niedaleko lotniska Burbank, juz poza granicami miasta. Zamiast wielopoziomowego parkingu podziemnego, "Post" oferowal miejsca na terenie ogrodzonym siatka zwienczona drutem kolczastym. Wjazdu nie pilnowal usmiechniety straznik w mundurze i z plastikowym identyfikatorem, tylko ponury mlody czlowiek, mniej wiecej dziewietnastoletni. Siedzial na skladanym krzeselku pod brudnym parasolem kawiarnianym z wymalowanym znakiem firmowym Cinzano. Sluchal radia, z ktorego dobiegaly dzwieki rapu. Z ogolona glowa zlotym kolczykiem w lewym nozdrzu i pomalowanymi na czarno paznokciami, ubrany w workowate, czarne dzinsy, starannie przeciete i postrzepione na kolanie, i luzny, czarny podkoszulek z czerwonym napisem "NIE MA STRACHU", wygladal, jakby ocenial wartosc kazdego samochodu i zastanawial sie, ile by za niego dostal na gieldzie. W rzeczywistosci sprawdzal nalepki identyfikacyjne na przedniej szybie, by kierowac gosci na parking przy ulicy. Nalepki wymieniano co dwa lata, wiec ta na szybie hondy byla wciaz wazna. W dwa miesiace po katastrofie Joe zawiadomil redakcje, ze rezygnuje z pracy, ale jego wydawca, Caesar Santos, nie przyjal prosby o zwolnienie i poslal go na urlop bezplatny, gwarantujac mu powrot do pracy, gdy bedzie gotow. 45 Nie byl jeszcze gotow. Nigdy nie bedzie gotow. Ale teraz musial skorzystac z redakcyjnych komputerow i znajomosci.Przy urzadzaniu holu dla interesantow nie szastano pieniedzmi: obowiazkowy bez na scianach, stalowe krzesla wyscielane niebieskim winylem, stolik do kawy na metalowych nozkach, z blatem ze sztucznego marmuru, wreszcie dwa egzemplarze najswiezszego wydania gazety. Na scianach wisialy proste, oprawione w ramki czarno-biale zdjecia wykonane przez Billa Hannetta, legendarnego fotografa. Obrazy zamieszek, miasto w plomieniach, usmiechnieci szabrownicy biegajacy po ulicach. Aleje o popekanej na skutek trzesienia ziemi nawierzchni, domy w gruzach. Mloda Latynoska wyskakujaca z szostego pietra plonacego budynku, wprost w objecia smierci. Ciezkie, olowiane niebo i nadmorska rezydencja na granicy ruiny, stojaca na podmytym przez deszcze, osuwajacym sie zboczu. Zadne dziennikarskie medium, czy to elektroniczne, czy prasowe, nie zbudowalo swej potegi i reputacji na przekazywaniu dobrych wiadomosci. Za biurkiem stal Dewey Beemis, pelniacy role zarowno recepcjonisty, jak i straznika; pracowal w gazecie od dwudziestu lat, od chwili, gdy jakis oblakanczo egoistyczny milioner, wiedziony naiwnym i beznadziejnym zamiarem pozbawienia "Timesa" jego potegi i prestizu, zalozyl nowe pismo o zblizonym profilu politycznym. Poczatkowo redakcja miescila sie w nowym budynku w Century City, urzadzonym przez superprojektanta Stevena Cha-se'a, a Dewey byl tylko jednym z wielu straznikow. Lecz nawet megaloman-ski milioner, dla ktorego duma jest wszystkim, zaczyna sie w koncu martwic odplywem gotowki. Tak wiec personel zostal zredukowany, a Dewey ostal sie dzieki temu, ze byl jedynym straznikiem o wzroscie stu dziewiecdziesieciu centymetrow, byczym karku i szerokich barach, ktory potrafil pisac na maszynie z predkoscia osiemdziesieciu slow na minute i odznaczal sie niezwyklymi umiejetnosciami komputerowca. Z uplywem czasu "Post" zaczal wychodzic na swoje. Geniusz i wizjoner, pan Chase, zaprojektowal kilka niezwyklych wnetrz, ktore zyskaly bardzo pochlebne recenzje w "Architectural Digest" i innych pismach, a potem pomimo swego geniuszu i talentu umarl, tak jak pewnego dnia umrze milioner, pomimo swego majatku, i jak umrze Dewey Beemis, pomimo roznorakich uzdolnien i zarazliwego usmiechu. -Joe! - zawolal Dewey, szczerzac radosnie zeby i podnoszac sie z krzesla. Joe uscisnal wyciagnieta ku sobie dlon. -Jak leci, Dewey? -Carver i Martin ukonczyli w czerwcu college summa cum laude, jeden idzie na prawo, drugi na medycyne - wypalil Dewey, jakby ta wiadomosc byla znana dopiero od paru godzin i miala wlasnie trafic na pierwsza strone jutrzejszego wydania. W przeciwienstwie do milionera, ktory go zatrudnial, Dewey czerpal dume nie z wlasnych osiagniec, ale z dokonan swoich dzieci. - A Julie ukonczyla drugi rok w Yale. Dostaje stypendium, ma wysoka 46 srednia i na jesieni zostanie redaktorem literackiego magazynu studenckiego. Chce byc pisarka, jak ta Annie Proulx, ktora w kolko czyta...W oczach Deweya, niczym ciemna chmura zakrywajaca jasny ksiezyc, pojawilo sie nagle wspomnienie lotu 353. Umilkl zawstydzony, ze chwali sie osiagnieciami swoich pociech przed czlowiekiem, ktory stracil dzieci na zawsze. -Jak tam Lena? - spytal Joe. Lena to byla zona Deweya. -Dobrze... OK, tak, OK. Dewey usmiechnal sie i przytaknal, by ukryc zaklopotanie, ale po chwili znow promienial wrodzonym entuzjazmem dla rodziny. Joe nienawidzil w swoich przyjaciolach tego zazenowania, tej litosci. Nawet po roku mozna bylo ja wyczuc. Dlatego miedzy innymi unikal dawnych znajomych. To, co dostrzegal w ich oczach, bylo nieklamanym wspolczuciem, ale Joemu zdawalo sie - niesprawiedliwie, wiedzial o tym - ze patrza na niego ze smutkiem jak na kogos, kto nie potrafi ulozyc sobie na nowo zycia. -Musze isc na gore, Dewey, spedzic tam troche czasu, pogrzebac w materialach, jesli nie masz nic przeciwko temu. Oblicze Deweya rozjasnilo sie. -Wracasz, Joe? -Moze - sklamal. -Znow w zespole? -Mysle o tym. -Pan Santos sie ucieszy. -Jest dzisiaj? -Nie. Wyjechal na wakacje, a mowiac dokladniej jest na rybach w Van-couver. Cieszac sie, ze nie bedzie musial oklamywac Caesara, by ukryc swe prawdziwe motywy, Joe powiedzial: -Chodzi mi po glowie taka niezwykla historia o ludziach, cos, czym sie rzadko zajmowalem. Pomyslalem, ze przyjde tu i przejrze sobie materialy. -Pan Santos na pewno chcialby, zebys czul sie jak u siebie w domu. Wal na gore. -Dzieki, Dewey. Joe pchnal drzwi wahadlowe i znalazl sie w dlugim holu. Na podlodze lezal zielony, wytarty dywan, sciany wyplowialy ze starosci, a sufit byl wylozony bezbarwnymi plytkami dzwiekoszczelnymi. Luksus typowy dla lat w Century City zniknal i teraz obowiazywal styl dziennikarstwa partyzanckiego: przasnego, lecz uczciwego. Na lewo znajdowaly sie dwie windy. Ich drzwi byly podrapane i powyginane. Parter - w wiekszosci przeznaczony na kartoteki, dzial reklamy i kolportazu - wypelniala sobotnia cisza. Joe czul sie w tej martwocie jak intruz. Wyobrazal sobie, ze kazdy, kto go tu spotka, od razu sie zorientuje, ze powrot do pracy to tylko pretekst, by sie tu zjawic. 47 Gdy czekal na winde, przybiegl z recepcji Dewey, by dac mu biala, zaklejona koperte.-Wlasnie sobie przypomnialem. Kilka dni temu przyszla jakas kobieta i powiedziala, ze ma dla ciebie informacje dotyczace pewnej historii. -Jakiej historii? -Nie powiedziala. Dodala tylko, ze bedziesz wiedzial, o co chodzi. Joe wzial koperte, gdy drzwi windy sie rozsunely. -Mowilem jej, ze nie pracujesz tu juz od dziesieciu miesiecy, a ona chciala twoj numer telefonu - ciagnal Dewey. - Powiedzialem oczywiscie, ze nie wolno mi go podawac. Ani twojego adresu. -Dzieki, Dewey - odparl Joe, wchodzac do windy. -Obiecalem, ze przesle ci ten list albo zadzwonie do ciebie. Potem dowiedzialem sie, ze sie przeprowadziles i ze masz nowy telefon. Nikt go nie znal. -To nie moze byc nic waznego - zapewnil go Joe, pokazujac koperte. W koncu nie zamierzal wracac do dziennikarstwa. Kiedy drzwi windy zaczely sie zamykac, Dewey je zablokowal. Marszczac brwi powiedzial: -Widzisz, nie chodzi tylko o to, ze brakowalo informacji w twoich dokumentach. Nikt tutaj, zaden z twoich przyjaciol, nie mial pojecia, gdzie sie podziewasz. -Wiem. Dewey zawahal sie, potem spytal: -Byles na dnie, prawda? -Niewiele brakowalo - przyznal Joe. - Ale powoli sie odbijam. -Przyjaciele moga przytrzymac drabine, bedzie ci latwiej sie wspinac. Joe, wzruszony, przytaknal. -Po prostu pamietaj - powiedzial Dewey. -Dzieki. Dewey cofnal sie, a wtedy drzwi sie zamknely. Winda ruszyla w gore. Prawie cale drugie pietro zajmowal newsroom, ktory dzielil sie na labirynt ciasnych, mogacych przyprawic o klaustrofobie klitek, ktore zaslanialy widok na cale pomieszczenie. Kazde stanowisko wyposazono w komputer, telefon, krzeslo o ergonomicznym ksztalcie i inne nieodlaczne skladniki dziennikarskiego fachu. Pomieszczenie przypominalo znacznie wiekszy newsroom w "Timesie". Roznica polegala tylko na tym, ze meble i przesuwane scianki byly tam nowsze i ladniejsze niz tutaj, a wyposazenie pozbawione domieszek azbestu i formaldehydu, ktore rozsiewaly w powietrzu ostra won. Poza tym w "Timesie" nawet w sobotnie popoludnie panowalby znacznie wiekszy ruch. 48 Joemu dwukrotnie proponowano prace w "Timesie", ale za kazdym razem odmawial. Choc Szara Dama, jak w niektorych kregach nazywano konkurencje, byla duza gazeta, uchodzila rowniez za gruby od reklam glos w obronie status quo. Joe wierzyl, ze w "Post" mial szanse uprawiac lepsze i bardziej agresywne dziennikarstwo. Jego gazeta wydawala sie czasem istna oaza spokoju, ale zawsze sklaniala sie ku nieprzejednanej postawie i ostremu, nieszablonowemu stylowi. Cieszyla sie tez reputacja dziennika, ktory nigdy nie wierzyl do konca wypowiedziom politykow i z gory zakladal, ze kazdy urzednik panstwowy jest skorumpowany albo niekompetentny, zwariowany na punkcie seksu albo wladzy.Kilka lat wczesniej, po trzesieniu ziemi, sejsmolodzy odkryli zwiazek miedzy uskokiem przebiegajacym pod samym sercem Los Angeles i tym, ktory znajdowal sie pod trasami przecinajacymi doline San Fernando. Redakcje obiegl wtedy dowcip mowiacy o tym, jakie straty poniosloby miasto, gdyby wstrzas zniszczyl w tej samej chwili "Timesa" w centrum miasta i "Post" w Sun Valley Mieszkancy Los Angeles, pozbawieni tej drugiej gazety, nie wiedzieliby, ktorzy politycy i urzednicy panstwowi ich oszukuja przyj-muja lapowki od znanych handlarzy narkotykow i uprawiaja seks ze zwierzetami. Jednakze znacznie wieksza tragedia bylaby strata trzykilogra-mowego wydania niedzielnego "Timesa", bez ktorego nikt nie mialby pojecia, ktore sklepy sa otwarte. Nawet jesli "Post" byl rownie uparty i zawziety jak przyuczony do lapania szczurow terier, ktorego zapach gryzoni doprowadza do szalu - a w gruncie rzeczy byl czyms takim - to w oczach Joego usprawiedliwial go bezinteresowny charakter takiej dziennikarskiej wscieklosci. Poza tym wiele sposrod opisywanych osob bylo rzeczywiscie tak skorumpowanych, jak chciala o tym przekonac czytelnikow gazeta. Liczylo sie tez to, ze Michelle byla felietonistka w "Post". Tutaj ja poznal, zalecal sie do niej, tutaj razem pracowali. Przez tyle dni przychodzila tu, noszac w sobie ich dzieci. Teraz ten budynek byl przepelniony jej obecnoscia. Nawet gdyby Joe zdolal odzyskac rownowage i wmowic sobie, ze zycie ma cel, dla ktorego warto sie poswiecic, zawsze by ja tu widzial. Nigdy nie moglby juz tu pracowac. Podszedl wprost do swego stanowiska, cieszac sie, ze nie zauwazyl go zaden z dawnych przyjaciol. Na jego miejscu posadzono Randy'ego Col-waya, porzadnego faceta, ktory z pewnoscia nie mialby pretensji, gdyby zastal Joego na swoim krzesle. Na korkowej tablicy wisialy zdjecia zony Randy'ego, ich dziewiecioletniego syna Bena i szescioletniej Lisbeth. Joe przygladal im sie przez dluzsza chwile - potem juz na nie nie spojrzal. Wlaczyl komputer i wyciagnal z kieszeni koperte, ktora znalazl w skrytce bialej furgonetki na cmentarzu. Zawierala wazny dowod rejestracyjny. Ku swemu zdziwieniu stwierdzil, ze jego wlasciciel nie ma nic wspolnego z rzadem czy policja okazala sie nim instytucja o nazwie Medsped, Inc. 4 - Jedyna ocalona 49 Na litosc boska, nie spodziewal sie, ze to wszystko jest dzialaniem jakiejs korporacji! Wallace Blick i jego porywczy kompani w hawajskich koszulach nie wygladali moze na policjantow ani agentow federalnych, ale na pewno wyczuwalo sie w nich bardziej gliniarzy niz szefow wielkich firm, z jakimi Joe kiedykolwiek mial do czynienia.Nastepnie wszedl w wykaz poprzednich wydan gazety. Mial dostep do kazdego slowa wszystkich egzemplarzy "Post" od czasu jego powstania - z wyjatkiem rysunkow, horoskopow, krzyzowek i temu podobnych. Fotografie tez tam byly. Dal polecenie wyszukania hasla "Medsped" i znalazl szesc wzmianek. Drobne rzeczy ze szpalt poswieconych biznesowi. Przeczytal wszystko do konca. Medsped, korporacja z New Jersey, zaczynala od medycznych uslug lotniczych w wiekszych miastach. Potem rozszerzyla zakres dzialalnosci o ekspresowe dostawy medyczne, na przyklad krwi i tkanek, jak rowniez drogiego i delikatnego sprzetu naukowego. Firma podejmowala sie nawet przewozenia probek wysoce zakaznych bakterii i wirusow miedzy wspolpracujacymi ze soba laboratoriami, zarowno cywilnymi, jak i wojskowymi. W tym celu utrzymywala skromna eskadre samolotow i helikopterow. Helikoptery. Nie oznakowane biale furgonetki? Osiem lat temu Medsped zostal zakupiony przez Teknologik, Ina, korporacje z Delaware posiadajaca na wlasnosc mnostwo firm w przemysle medycznym i komputerowym. Holdingi komputerowe zajmowaly sie opracowywaniem produktow, glownie oprogramowania, dla roznych osrodkow medycznych i medyczno-badawczych. Kiedy Joe zabral sie za Teknologik, komputer podsunal mu w nagrode czterdziesci jeden artykulow, glownie ze stron poswieconych biznesowi. Dwa pierwsze byly jednak tak suche, tak naszpikowane zargonem dotyczacym inwestowania i ksiegowosci, ze nagroda szybko zaczela przypominac kare. Polecil komputerowi wydrukowac kopie czterech najdluzszych artykulow. Zamierzal przejrzec je pozniej. Kiedy z drukarki zaczely wychodzic pierwsze stronice, poprosil o wszystko, co "Post" opublikowal na temat katastrofy samolotu. Na ekranie ukazala sie lista naglowkow wraz z datami. Joe musial sie wpierw przygotowac na przejrzenie zawartosci tego pliku. Siedzial przez minute czy dwie z zamknietymi oczami, oddychajac gleboko i starajac sie przywolac w myslach obraz zalamujacej sie fali na plazy w Santa Monica. Wreszcie, zaciskajac zeby tak mocno, ze drgaly mu szczeki, wywolywal po kolei material, przegladajac jego zawartosc. Chcial znalezc komunikat zawierajacy pelna liste pasazerow. Przelecial szybko zdjecia z miejsca katastrofy, ktore ukazywaly szczatki maszyny, tak male i surrealistycznie powyginane, ze oko nie potrafiloby zre- 50 konstruowac z tej ruiny samolotu. Na fotografiach w ponurym brzasku zza zaslony deszczu, ktory zaczal padac w dwie godziny po katastrofie, wylaniali sie pracownicy Komisji Bezpieczenstwa Transportu krazacy po miejscu zaglady w strojach ochronnych i kapturach z maskami. W tle majaczyly popalone drzewa, ich sekate, czarne konary rozcapierzaly sie ku niebu.Odszukal nazwisko szefa zespolu Komisji - Barbara Christman - i czternastu specjalistow pracujacych pod jej kierownictwem. Kilka artykulow uzupelniono zdjeciami czlonkow zalogi i pasazerow. Nie wszyscy z trzystu trzydziestu ludzi na pokladzie samolotu zostali pokazani. Uwage skupiono na ofiarach, ktore pochodzily z poludniowej Kalifornii i wracaly wlasnie do domu, mieszkancy wschodnich stanow zostali pominieci. Michelle i dziewczynki, nalezace do dziennikarskiej rodziny, jaka stanowil "Post", byly szczegolnie wyeksponowane. Osiem miesiecy wczesniej, w czasie przeprowadzki do nowego mieszkania, walczac z chorobliwa i obsesyjna troska o rodzinne albumy i zdjecia, Joe schowal je do wielkiego kartonu, uwazal bowiem, ze rozdzieranie ran nie sprzyja ich gojeniu. Zakleil pudlo tasma i umiescil w kacie garderoby. Teraz, podczas przegladania materialu, kiedy na ekranie ukazaly sie ich twarze, prawie nie mogl oddychac, choc poczatkowo sadzil, ze przygotowal sie na te chwile dostatecznie dobrze. Zdjecie Michelle, zrobione przez fotoreportera "Post", uchwycilo jej piekno, ale nie delikatnosc, nie inteligencje, nie urok, nie smiech. Wydawalo sie bolesnie zubozone, ale mimo wszystko to byla Michelle. Chrissie zostala uwieczniona podczas bozonarodzeniowego przyjecia w redakcji zorganizowanego dla dzieci pracownikow gazety. Usmiechala sie szeroko, oczy jej blyszczaly. Tak bardzo blyszczaly. I mala Nina, ktora czasem chciala, by jej imie wymawiano "Nina", a czasem "Naj-na", usmiechala sie lekko swym tajemniczym polusmiechem, ktory zdawal sie mowic, ze dziewczynka zna magiczne sekrety. Usmiech dziecka na zdjeciu przypomnial Joemu piosenke, ktora czasem spiewal, kiedy kladl coreczke do lozka. Nim zdazyl sie zorientowac, co robi, uslyszal wlasny szept: "Naj-na, Ni-na, czys ja widzial? Ni-na, Naj-na, taka fajna". Cos sie w nim zalamalo. Bal sie, ze straci panowanie nad soba. Kliknal mysza, by usunac obraz z ekranu. Ale nie zdolal wymazac z mysli tych ukochanych twarzy, tkwily tam teraz jeszcze wyrazniejsze niz na zdjeciach, ktore chowal do pudla. Wychylajac sie na krzesle, zakrywajac twarz dlonmi, drzac, powtarzal stlumionym glosem: "Do diabla, do diabla". Fala rozbijajaca sie na piasku, teraz tak jak przedtem, jutro jak dzisiaj. Zegary i krosna. Zachody i wschody slonca, fazy ksiezyca. Maszyny, ktore terkocza i tykaja. Wieczny rytm, bezsensowny ruch. Jedyna normalna reakcja jest obojetnosc. Opuscil dlonie. Znow sie wyprostowal. Probowal skupic sie na ekranie komputera. 51 Bal sie, ze zwroci na siebie czyjas uwage. Gdyby jakis dawny znajomy zajrzal do jego oslonietego trzema sciankami stanowiska, by sprawdzic, co sie stalo, Joe musialby wyjasniac, co tu robi, albo nawet silic sie na grzecznosc.Znalazl wykaz pasazerow, ktorego szukal. "Post" oszczedzil mu czasu i wysilku, sporzadzajac osobna liste ofiar z poludniowej Kalifornii. Wydrukowal ich nazwiska i adresy. Nie jestem jeszcze gotowa, by z panem rozmawiac, powiedziala kobieta fotografujaca groby, z czego wywnioskowal, ze przekaze mu pewne rzeczy pozniej. Prosze nie rozpaczac. Ujrzy pan, tak jak inni. Co ujrzy? Nie mial pojecia. Coz mogla mu powiedziec, by zlagodzic jego rozpacz? Nic. Nic. ...jak inni. Ujrzy pan, tak jak inni. Jacy inni? Narzucala mu sie tylko jedna odpowiedz: inni ludzie, ktorzy utracili swych bliskich w katastrofie, ktorzy byli tak samotni jak on, ludzie, z ktorymi ta kobieta juz rozmawiala. Nie zamierzal czekac bezczynnie, az znow sie z nim skontaktuje. Majac na karku Wallace'a Blicka i jego kompanow, moglaby juz nie zdazyc. Nigdy nie zlozyc mu wizyty i nie zaspokoic jego ciekawosci. Kiedy skonczyl porzadkowac i spinac wydruki, zauwazyl biala koperte, ktora oddal mu Dewey Beemis. Przedtem oparl ja o pudelko z chusteczkami higienicznymi, ktore stalo obok komputera, i zapomnial o niej. Jako reporter kryminalny, ktorego nazwisko czesto widnialo w gazecie, dostawal od czasu do czasu informacje od czytelnikow, majacych, mowiac lagodnie, nie po kolei w glowie. Twierdzili, ze sa przesladowani przez tajemna sekte satanistow, ktora dziala w miejskich parkach, albo ze wiedza o zlych bossach przemyslu tytoniowego planujacych zatrucie odzywki dla niemowlat nikotyna, albo ze mieszkaja naprzeciwko gniazda pajakowatych przybyszy z kosmosu, ktorzy probuja uchodzic za mila rodzine koreanskich imigrantow. Raz, gdy juz nie mogl w zaden sposob odczepic sie od pewnego oryginala o dzikich oczach, ktory utrzymywal, ze burmistrz Los Angeles nie jest czlowiekiem, tylko robotem kontrolowanym przez audioanimatroniczny wydzial w Disneylandzie, Joe znizyl glos i powiedzial z lekliwa szczeroscia: "Tak, wiemy o tym od lat. Ale jesli wydrukujemy na ten temat choc slowo, ludzie w Disneylandzie zabija nas wszystkich". Mowil z takim przekonaniem, ze wariat odskoczyl od niego jak oparzony i zwial. Teraz tez spodziewal sie nabazgranej kredkami informacji o zlych, oblakanych Marsjanach udaj acych mormonow - czy czegos w tym rodzaju. Otworzyl koperte. Zawierala jedna potrojnie zlozona kartke bialego papieru. 52 Trzy rowno napisane na maszynie zdania zrobily na nim wrazenie wyjatkowo okrutnego wytworu mozgu jakiegos wariata, paranoidalnego krzyku: "Probowalam sie z toba skontaktowac, Joe. Moje zycie zalezy od twojej dyskrecji. Bylam na pokladzie <<747>>, lot 353".Wszyscy na pokladzie samolotu zgineli, a Joe nie wierzyl w mozliwosc przesylki z Tamtego Swiata, co prawdopodobnie wyroznialo go sposrod mieszkancow miasta aniolow epoki New Age. U dolu kartki widnialo imie: Rose Tucker. Ponizej numer telefonu z kodem Los Angeles. Nie bylo zadnego adresu. W przyplywie gniewu, ktory juz troche przygasl, ale bez trudu mogl znow przerodzic sie w wielki ogien, Joe niemal zlapal za sluchawke telefonu, zeby zadzwonic do pani Tucker. Chcial jej powiedziec, ze jest niebezpieczna wariatka ktora zyje w swiecie schizofrenicznych fantazji, psychicznym wampirem zywiacym sie nieszczesciem innych ludzi, pragnacym zaspokoic jakies swoje chore potrzeby... I wtedy w pamieci zabrzmialy mu slowa Wallace'a Blicka na cmentarzu. Nie wiedzac, ze ktos jest w furgonie, Joe nachylil sie przez otwarte drzwi po stronie pasazera i w poszukiwaniu telefonu komorkowego otworzyl skrytke. Blick, biorac go za jednego z mezczyzn w hawajskich koszulach, spytal: "Macie Rose?". Rose. Poniewaz Joe wystraszyl sie uzbrojonych mezczyzn, poniewaz lekal sie o kobiete, ktora scigali i poniewaz byl zaskoczony czyjas obecnoscia w furgonetce, slowa Blicka jakos mu umknely. Wszystko dzialo sie tak szybko. Dopiero teraz przypomnial sobie, co tamten powiedzial. Rose Tucker musiala byc kobieta z polaroidem, ta ktora robila zdjecia grobow. Gdyby byla tylko wariatka zyjaca w jakims schizofrenicznym swiecie, Medsped czy Teknologik - czy co to u diabla bylo - nie angazowalyby tylu ludzi i srodkow, by ja zlapac. Przypomnial sobie niezwykla osobowosc kobiety na cmentarzu. Jej bezposredniosc. Opanowanie i nadzwyczajny spokoj. Sile spojrzenia. Nie wygladala na wariatke. Wrecz przeciwnie. Probowalam sie z toba skontaktowac, Joe. Moje zycie zalezy od twojej dyskrecji. Bylam na pokladzie " 747", lot 353. Joe, nie wiedzac, co robi, zerwal sie z krzesla i tkwil przez chwile nieruchomo w miejscu. Serce walilo mu jak mlotem, a kartka drzala w dloniach. Wyszedl zza biurka i stanal w przejsciu miedzy stanowiskami, rozgladajac sie po newsroomie i szukajac wzrokiem kogos, z kim moglby podzielic sie ta rewelacja. Spojrz tutaj. Czytaj, czytaj. To cos strasznego, Jezu, cos strasznego, zupelnie inaczej, niz nam mowili. Ktos oddalil sie z miejsca katastrofy, ktos ja przezyl. Musimy cos z tym zrobic, dowiedziec sie prawdy. Nikt nie przezyl, powiedzieli, nikt, apokaliptyczna kraksa, katastrofa absolutna. W czym jesz- 53 cze nas oklamali? Jak ci ludzie w samolocie umarli? Dlaczego umarli? Dlaczego umarli?Nim ktokolwiek zdazyl zobaczyc go w tym stanie, pelnego wscieklosci i zdumienia, nim Joe poszukal wzrokiem jakiejs znanej mu twarzy, by podzielic sie z kims ta rewelacja zawahal sie. Rose Tucker pisala wyraznie, ze jej zycie zalezy od jego dyskrecji. Poza tym przesladowalo go wariackie przeczucie, tym silniejsze przez swoja absurdalnosc, ze gdyby pokazal te kartke innym, okazalaby sie czysta i nie zapisana, ze gdyby wcisnal im do rak prawo jazdy Blicka, zamieniloby sie w jego wlasne, ze gdyby zabral kogos ze soba na cmentarz, nie znalazlby lusek po nabojach w trawie ani sladow opon bialego forda na asfalcie, i stwierdzono by, ze nikt nie widzial furgonetki ani nie slyszal strzalow. To byla tajemnica, ktora zostala przekazana tylko jemu, nikomu wiecej, tylko jemu, i nagle pojal, ze szukanie odpowiedzi nie jest zwyklym obowiazkiem, ale swieta powinnoscia. Rozwiazanie tajemnicy stanowilo jego misje, jego cel i byc moze nie znane jeszcze odkupienie. Nie wiedzial nawet dokladnie, co to wszystko moze znaczyc. Czul po prostu do glebi, ze kryje sie w tym jakas prawda. Drzac usiadl z powrotem na krzesle. Zastanawial sie, czy nie traci rozumu. 54 6 oe zadzwonil na dol, do recepcji, i spytal Deweya Beemisa o kobiete, ktora zostawila koperte.-Taka niewielka babeczka - odparl Dewey. Jednak straznik byl olbrzymem i nawet liczaca metr osiemdziesiat Amazonka mogla mu sie wydawac mala. -Powiedzmy, sto szescdziesiat piec centymetrow, czy nizsza? -Moze ze sto piecdziesiat trzy, sto piecdziesiat piec. Ale silna. Jedna z tych panienek, co to wygladaja przez cale zycie jak dziewczynki, ale gdy tylko troche podrosna potrafia przesuwac gory. -Czarna? - spytal Joe. -Tak, zgadza sie. -Ile miala lat? -Moze ze czterdziesci. Ladna. Wlosy jak krucze skrzydla. Cos cie niepokoi, Joe? -Nie, nie. Wszystko w porzadku. -Masz dziwny glos. Czy z ta kobieta wiaza sie jakies klopoty? -Nie, jest OK. Dzieki, Dewey. Joe odlozyl sluchawke. Czul na karku gesia skorke. Rozmasowal sobie szyje. Dlonie mial mokre od potu. Wytarl je o dzinsy. Podenerwowany, wzial do reki wydruk z lista pasazerow lotu 353. Poslugujac sie linijka zmierzal w dol kartki, nazwisko za nazwiskiem, az doszedl do doktor Rose Marii Tucker. Doktor. Mogla byc doktorem medycyny albo literatury, biologiem albo socjologiem, muzykologiem albo dentysta, ale w przekonaniu Joego fakt, ze zapra- 55 cowala sobie na tytul naukowy, potwierdzal jej wiarygodnosc. Nieszczesliwi ludzie, ktorzy wierzyli, ze burmistrz jest robotem, nadawali sie na pacjentow szpitali psychiatrycznych bardziej niz doktorzy jakichkolwiek nauk.Wedlug listy Rose Tucker miala czterdziesci trzy lata i mieszkala w Ma-nassas, w Wirginii. Joe nigdy nie byl w Manassas, ale kilka razy przejezdzal obok tego miasta, ktore stanowilo dalekie peryferie Waszyngtonu i lezalo niedaleko od miejsca, gdzie zyli rodzice Michelle. Obrocil sie w strone komputera i zaczal jeszcze raz przegladac relacje z katastrofy, szukajac trzydziestu czy czterdziestu zdjec przedstawiajacych pasazerow. Liczyl, ze fotografia Rose Tucker tez tam bedzie. Nie bylo. Sadzac po opisie Deweya, kobieta, ktora zostawila dla niego kartke i ta na cmentarzu - ktora Blick nazwal "Rose" - to jedna i ta sama osoba. Jesli owa Rose byla naprawde doktor Rose Marie Tucker z Manassas, w stanie Wirginia - czego nie mozna by potwierdzic bez fotografii - to w takim razie naprawde znajdowala sie na pokladzie samolotu. I przezyla. Joe powrocil z niechecia do dwoch najwiekszych fotografii z miejsca katastrofy. Pierwsza - niesamowite ujecie - przedstawiala burzowe niebo, spalone na wegiel drzewa, zmiazdzone i powykrecane jak surrealistyczne rzezby szczatki samolotu, a takze ludzi z komisji, ktorzy, w kombinezonach chroniacych przed skazeniem biologicznym i kapturach, wydawali sie pozbawieni twarzy, przypominali zatopionych w modlitwie mnichow albo zlowieszcze duchy w zimnej i wygaslej komnacie zapomnianych glebi piekla. Druga fotografia zostala wykonana z lotu ptaka i ukazywala szczatki samolotu, roztrzaskane i porozrzucane w tak wielkim promieniu, ze okreslenie "katastrofa" wydawalo sie zalosnie nieadekwatne do rozmiarow zniszczenia. Nikt nie mogl przezyc tego kataklizmu. A jednak Rose Tucker, jesli byla ta sama Rose Tucker, ktora tamtej nocy weszla na poklad samolotu, nie tylko przezyla, ale tez oddalila sie z miejsca katastrofy o wlasnych silach. Bez powazniejszych obrazen. Nie byla przeciez zeszpecona bliznami ani kaleka. Niemozliwe. Spadajac przez ponad szesc dlugich kilometrow, pedzac coraz szybciej ku twardej ziemi i skale, "747" nie tyle sie rozbil, ile rozplaszczyl jak kawalek plasteliny, ktorym rzucono o kamienny mur, a potem eksplodowal, i jeszcze przewalal sie bezwladnie w straszliwym szalenstwie plomieni. Uciec ze zniszczonej przez Boga Sodomy, wyjsc z ognistego pieca Nabuchodonozora jak Szadrak, wstac po czterech dniach z martwych jak Lazarz - wszystko byloby cudem o wiele mniejszym niz ocalenie z katastrofy tego samolotu. Gdyby jednak naprawde wierzyl, ze to niemozliwe, jego umyslu nie ogarnelyby gniew i niepokoj, dziwna groza, nieopanowana ciekawosc. Czul w sobie szalona potrzebe zrozumienia czegos niepojetego, oswojenia cudu. 56 Zadzwonil do informacji w Manassas, by zdobyc telefon doktor Rose Tucker. Spodziewal sie uslyszec, ze nie ma takiego numeru albo ze zostal odlaczony. W koncu, przynajmniej oficjalnie, Rose Tucker byla martwa.Podano mu jednak numer. Nie mogla przeciez oddalic sie z miejsca katastrofy, wrocic do domu i zyc sobie dalej, nie wzbudzajac sensacji. Poza tym scigali ja niebezpieczni ludzie. Gdyby powrocila do Manassas, na pewno by ja znalezli. Moze jej rodzina wciaz mieszkala pod tym samym adresem. Niewykluczone, ze z jakichs powodow zachowali numer telefonu pod jej nazwiskiem. Joe wystukal cyfry. Podniesiono sluchawke po drugim sygnale. -Tak? -Czy to mieszkanie panstwa Tucker? - spytal Joe. -Tak, zgadza sie - odpowiedzial mu meski glos, rzeski i pozbawiony lokalnego akcentu. -Czy moge mowic z doktor Tucker? -A kto prosi? Intuicja nakazala Joemu zataic nazwisko. -Wally Blick. -Przepraszam, kto? -Wallace Blick. Mezczyzna po drugiej stronie milczal. Po chwili spytal: -A o co chodzi? Jego glos ledwie sie zmienil, ale wyczuwalo sie w nim lekki niepokoj, cien ostroznosci. Joe pomyslal, ze chce byc za sprytny, i odlozyl sluchawke. Znow otarl dlonie o dzinsy. Jakis reporter, przechodzac obok stanowiska Joego i przegladajac notatki nabazgrane na kartce, przywital go nie podnoszac glowy: -Hej, Randy. Joe obejrzal napisana na maszynie wiadomosc od Rose i zadzwonil na numer w Los Angeles, ktory podala. Po piatym sygnale odezwala sie jakas kobieta: -Halo? -Czy moge mowic z Rose Tucker? -Nie ma tu nikogo o takim nazwisku - odparla. Miala akcent glebokiego poludnia. - Dzwoni pan pod zly numer. Nie odlozyla jednak sluchawki. -Sama mi dala ten numer - nie ustepowal Joe. -Niech zgadne, zlotko. To byla dama, ktora poznales na przyjeciu. Udawala mila zeby cie splawic. 57 -Nie sadze, by chciala to zrobic.-Och, nie chce przez to powiedziec, ze jestes brzydki, kochanie - powiedziala glosem, ktory przywodzil na mysl kwiaty magnolii, mietowke i wilgotne, ciezkie od woni jasminu noce. - Po prostu nie byles w jej typie. Zdarza sie najlepszym. -Nazywam sie Joe Carpenter. -Ladnie. Dobre, przyzwoite nazwisko. -A jak ty sie nazywasz? -A jak ci sie wydaje? - spytala, drazniac sie z nim. -Jak mi sie wydaje? -Moze Oktawia albo Juliette? -Bardziej Demi. -Jak Demi Moore, gwiazda filmowa? - spytala niedowierzajaco. -Masz w glosie cos sexy, cos ognistego. -Kochanie, moj glos to zgrzyt piachu i ostre igly. -Pod piachem i iglami kryje sie ogien. Miala wspanialy, optymistyczny smiech. -Pan Joe Carpenter, przydomek "Gladki". OK, podoba mi sie Demi. -Posluchaj, naprawde chcialbym rozmawiac z Rose. -Zapomnij o tej Rose. Nie tesknij za nia dala ci falszywy numer. Morze jest wielkie, ryb w nim duzo. Joe byl pewien, ze ta kobieta zna Rose i ze spodziewala sie jego telefonu. Biorac jednak pod uwage determinacje ludzi scigajacych enigmatyczna doktor Tucker, ostroznosc Demi wydawala sie zrozumiala. -A jak wygladasz, kochanie? -Sto osiemdziesiat centymetrow wzrostu, kasztanowe wlosy, szare oczy. -Przystojny? -W miare. -A ile masz lat, Przystojniaku Joe? -Wiecej od ciebie. Trzydziesci siedem. -Masz slodki glos. Chodzisz na randki w ciemno? Demi mimo wszystko zamierzala sie umowic. -Randki w ciemno? - spytal. - Nie mam nic przeciwko. -No to co powiesz na spotkanie z sexy-ognista mala kobietka? - zaproponowala ze smiechem. -Pewnie. Kiedy? -Jestes wolny jutro wieczor? -Liczylem na wczesniej. -Nie spiesz sie tak, Przystojniaku Joe. W tych sprawach potrzeba czasu, wtedy jest szansa, ze wszystko zadziala jak nalezy, ze nikt nie poczuje sie skrzywdzony i ze nie bedzie zlamanych serc. Wedlug Joego Demi dawala do zrozumienia, ze chce dobrze przygotowac spotkanie, ze teren musi byc nalezycie zbadany i zabezpieczony, tak by 58 Rose nic sie nie stalo. Niewykluczone tez, ze nie mogla skontaktowac sie z nia w ciagu najblizszych dwudziestu czterech godzin.-Poza tym, kochanie, jesli bedziesz nalegal, dziewczyna zacznie sie zastanawiac, dlaczego tak sie napalasz, skoro jestes taki atrakcyjny. -W porzadku. Gdzie sie jutro spotkamy? -Dam ci adres pewnego lokalu w Westwood. Spotkamy sie pod nim o szostej, wejdziemy i napijemy sie kawy. Przy okazji bedziemy mogli sie przekonac, czy sobie odpowiadamy. Jesli uwazasz, ze naprawde jestes atrakcyjny i ze ja jestem sexy-ognista jak moj glos, to... no coz, zanosi sie na wieczor pelen zlotych wspomnien. Masz cos do pisania? -Tak - odparl i zapisal nazwe i adres kawiarni. -A teraz wyswiadcz mi przysluge, zlotko. Masz tam kartke z numerem telefonu. Podrzyj ja na kawaleczki i wrzuc do kibelka. - A kiedy sie nie odzywal, dodala: - Numer i tak juz nie bedzie aktualny. Odlozyla sluchawke. Trzy napisane na maszynie zdania nie stanowily dowodu, ze doktor Rose Tucker przezyla lot 353 albo ze istnialy jakies watpliwosci co do przyczyn katastrofy. Mogl sam to napisac. Nazwisko doktor Tucker tez bylo wystukane na maszynie, nie dysponowal wiec jej autentycznym podpisem. Mimo to nie chcial pozbywac sie kartki. Choc nie stanowilaby dla nikogo zadnego dowodu, wszystkie te fantastyczne wydarzenia wydawaly mu sie dzieki niej bardziej realne. Zadzwonil jeszcze raz pod numer Demi, by sprawdzic, czy pomimo swoich zapewnien podniesie sluchawke. Ku swemu zaskoczeniu uslyszal nagrany na tasme komunikat agencji telefonicznej, ze numer jest juz nieaktualny. A takze rade, by sie upewnil, ze prawidlowo wykrecil cyfry, a potem skontaktowal sie z informacja. Sprobowal jeszcze raz, z identycznym rezultatem. Sprytne. Zastanawial sie, jak to zostalo zrobione. Demi najwidoczniej byla bardziej wyrafinowana niz jej chrapliwy glos. Gdy Joe odlozyl sluchawke, telefon zadzwonil. Tak sie wystraszyl, ze cofnal dlon jak oparzony. Zaklopotany wlasna nerwowoscia odebral po trzecim sygnale. -Halo? -"Los Angeles Post"? - spytal jakis mezczyzna. -Tak. -Czy to linia bezposrednia do Randy'ego Colwaya? -Zgadza sie. -Czy to pan Colway? Zdenerwowanie i rozmowa z Demi sprawily, ze byl rozkojarzony Dopiero teraz rozpoznal bezbarwny glos mezczyzny, ktory odebral telefon w domu Rose Marie Tucker w Manassas, w Wirginii. -Czy to pan Colway? - spytal ponownie tamten. -Jestem Wallace Blick - odparl Joe. 59 -Pan Carpenter?Joe poczul, jak po kregoslupie, kreg za kregiem, pelznie mu lodowaty dreszcz. Odlozyl z trzaskiem sluchawke. Wiedzieli, gdzie jest. Niezliczone stanowiska pracy w newsroomie przestaly przypominac szereg anonimowych dziupli. Zmienily sie w labirynt o niezliczonych slepych korytarzach. Szybko zebral wydruki i kartke, ktora pozostawila dla niego Rose Tuc-ker. Kiedy wstawal z krzesla, telefon znow zadzwonil. Tym razem Joe nie podniosl sluchawki. W drodze na dol spotkal Dana Shaversa, ktory wracal z dzialu fotokopii z plikiem papierow w lewej dloni i ze zgaszona fajka w prawej. Calkowicie lysy, z bujna broda byl ubrany w czarne spodnie od dresu, czerwono-czarne szelki, koszule w biale i szare paski i zolta muszke. Na szyi nosil okulary do czytania, zawieszone na czarnej tasiemce. Shavers, reporter i felietonista zajmujacy sie sprawami gospodarczymi, byl podczas zwyklej rozmowy rownie pompatyczny i pozbawiony wyczucia co, jak mu sie zdawalo, czarujacy; wydawal sie jednak nieszkodliwy i wzruszajacy w swoim blednym przekonaniu, ze jest uroczym gawedziarzem. Powiedzial bez zadnych wstepow: -Joseph, drogi chlopcze, posluchaj, w zeszlym tygodniu otworzylem skrzynke Caberneta rocznik siedemdziesiat cztery, jedna z dwudziestu. Kie dy ja kupowalem, to byla inwestycja, akurat wyprodukowali to wino, co praw da przebywalem wowczas w Napa nie po to, by penetrowac sklepy z winami, tylko nabyc zabytkowy zegar, i posluchaj, to wino dojrzalo tak znakomicie, ze... - Przerwal, uswiadamiajac sobie, ze Joe nie pracuje w gazecie juz od dluzszego czasu. Probowal niezgrabnie przekazac swoje kondolencje doty czace tego "strasznego wydarzenia, tej tragedii, ci wszyscy biedni ludzie, twoja zona i dzieci..." Zdajac sobie sprawe, ze telefon Randy'ego Cowlaya znow dzwoni gdzies w glebi sali, Joe przerwal Shaversowi. Poczatkowo zamierzal go splawic, ale w koncu spytal: -Posluchaj, Dan, znasz firme o nazwie Teknologik? -Czy ja ich znam? - Shavers uniosl do gory brwi. - Bardzo zabawne, Joe. -Znasz ich? Co to za historia, Dan? Czy to jakis duzy koncern? Chodzi mi o to, czy sie liczy na rynku. -Och, przynosi ogromne zyski, Joseph, oni sa absolutnie niesamowici, potrafia wywachac firmy, ktore maja niezle osiagniecia, a potem je przejmuja. Wspomagaja tez ludzi, ktorzy potrzebuja gotowki, zeby realizowac swoje pomysly. Chodzi glownie o technologie zwiazane z medycyna ale nie za- 60 wsze. Szefowie Teknologik to niepoprawni autoreklamianie, uwazaja sie za cos w rodzaju arystokracji biznesu, a wcale nie sa lepsi od nas. Oni tez sa odpowiedzialni przed Tym, Ktorego Nalezy Sluchac. Joe, nie rozumiejac, spytal:-Ten, Ktorego Nalezy Sluchac? -Jak my wszyscy, jak my wszyscy - powiedzial Shavers, usmiechajac sie i kiwajac glowa po czym podniosl do ust fajke. Telefon Colwaya zamilkl. Cisza denerwowala Joego bardziej niz uparty dzwonek. Wiedzieli, gdzie jest. -Musze isc - powiedzial odchodzac, podczas gdy Shavers zaczal go przekonywac o korzysciach plynacych z posiadania akcji Teknologik. Udal sie wprost do najblizszej meskiej toalety. Na szczescie nie bylo tam nikogo, zadnego znajomego z dawnych czasow. W jednej z kabin Joe podarl kartke od Rose. Wrzucil strzepki do muszli klozetowej i spuscil wode, jak prosila go Demi. Zaczekal, az zniknie ostatni kawalek i ponownie spuscil wode, by sie upwenic, ze nic nie utknelo w spluczce. Medsped. Teknologik. Wielkie firmy prowadzace iscie policyjna akcje. Dlugie rece, wyciagajace sie od Los Angeles do Manassas, i budzaca groze wszechwiedza tych, co prowadzili operacje, sugerowaly, ze sa to korporacje o poteznych powiazaniach wykraczajacych poza swiat biznesu, siegajacych byc moze armii. Niemniej jednak, bez wzgledu na stawke, wydawalo sie bezsensowne, by jakas korporacja chronila swe interesy przy pomocy siepaczy zdecydowanych strzelac do ludzi w miejscach publicznych czy gdziekolwiek indziej. Niezaleznie od tego, jakie zyski przynosil Teknologik, wielkie czarne cyfry w wykazie dochodow nie zwalnialy jego szefow od przestrzegania prawa, nawet w Los Angeles, gdzie wlasnie brak pieniedzy byl uwazany za korzenie wszelkiego zla. Biorac pod uwage to, jak bardzo byli przekonani o swej bezkarnosci i jak chetnie siegali po bron, ludzie, ktorych spotkal na cmentarzu, musieli byc wojskowymi albo agentami federalnymi. Joe dysponowal zbyt skapymi informacjami, by chociazby domyslac sie roli, jaka w tej operacji odgrywaly Medsped i Teknologik. Caly czas, zmierzajac korytarzem drugiego pietra w strone wind, spodziewal sie, ze ktos go zawola albo kaze mu sie zatrzymac. Byc moze jeden z mezczyzn w hawajskich koszulach. Albo Wallace Blick. Albo jakis funkcjonariusz policji. Jesli ludzie scigajacy Rose Tucker byli agentami federalnymi, to mogli liczyc na pomoc lokalnej policji. Joe zrozumial, ze przez jakis czas musi uwazac kazdego czlowieka w mundurze za potencjalnego wroga. Kiedy drzwi windy sie rozsunely, zesztywnial, spodziewajac sie naglego ataku. Wnetrze kabiny bylo jednak puste. 61 Zjezdzajac na dol, zastanawial sie, kiedy zostanie odciety doplyw pradu. Gdy winda w koncu zatrzymala sie na nizszej kondygnacji, stwierdzil ze zdumieniem, ze nikogo tam nie ma.W ciagu calego zycia nigdy nie doswiadczyl czegos rownie absurdalnego, oblakanego. Wydarzenia wczesnego przedpoludnia i to, czego sie dowiedzial w redakcji, sprawily, ze zrobil sie nerwowy. Zastanawial sie, czy jego przesadne reakcje - napady skrajnej zlosci, narastajaca spirala strachu - nie byly czasem odpowiedzia na zalamanie, jakie przezyl w minionym roku. Ani na chwile nie tracil straszliwej swiadomosci niepojetej straty, nie pozwalal sobie jednak na zadne uczucia z wyjatkiem zalu i litosci nad samym soba. W gruncie rzeczy robil wszystko, by nawet tego nie odczuwac. Probowal otrzasnac sie z bolu, podniesc sie z popiolow niczym Feniks, pozbawiony jakiejkolwiek nadziei z wyjatkiem zimnego spokoju, jaki daje oboj etnosc. A teraz, gdy pod wplywem tych wszystkich wydarzen ponownie otworzyl sie na swiat, poczul ozdrowiencza sile emocji, tak jak poczatkujacy surfista cieszy sie z kazdej spienionej fali, ktora go wynosi w gore. Kiedy Joe wszedl do recepcji, Dewey Beemis rozmawial przez telefon. Sluchal tak uwaznie, ze jego zazwyczaj gladka twarz pokryla sie bruzdami. Mamrotal: "Tak, uhm, uhm, tak". Zmierzajac w strone wyjscia, Joe pomachal mu na pozegnanie. Dewey zawolal: -Joe, poczekaj, poczekaj chwile. Joe przystanal i odwrocil sie. Choc Dewey znow sluchal swojego rozmowcy, jego wzrok spoczywal na Joem. By pokazac, ze sie spieszy, Joe postukal palcem o tarcze zegarka. -Prosze poczekac - rzucil Dewey w sluchawke, a zwracajac sie do Jo- ego powiedzial: - Dzwoni jakis czlowiek w twojej sprawie. Joe potrzasnal z niechecia glowa. -Chce z toba mowic - wyjasnil Dewey. Joe znow ruszyl w strone wyjscia. -Joe, poczekaj, on mowi, ze jest z FBI. Juz przy drzwiach Joe zawahal sie i popatrzyl na Deweya. FBI nie moglo miec nic wspolnego z ludzmi w hawajskich koszulach, nie z osobnikami, ktorzy bez zadawania pytan strzelali do niewinnych ludzi, nie z takimi jak Wallace Blick. A moze jednak? Czy znow ulegal strachowi, poddawal sie halucynacjom? Przeciez ze strony FBI mogl oczekiwac wyjasnien i ochrony. Mezczyzna, ktory chcial z nim rozmawiac, mogl oczywiscie klamac. Wcale nie musial byc z Biura. Prawdopodobnie liczyl na to, ze uda mu sie zatrzymac Joego do czasu, az Blick i jego kumple - czy jacys inni - zdaza do niego dotrzec. Potrzasajac przeczaco glowa, Joe odwrocil sie od Deweya. Przecisnal sie przez drzwi i wyszedl na sierpniowy upal. 62 -Joe? - zawolal za jego plecami Dewey.Joe ruszyl w strone wozu. Zwalczyl pokuse, by pobiec. Po drugiej stronie parkingu, przy otwartej bramie, mlody straznik o ogolonej glowie i ze zlotym kolczykiem w nosie obserwowal go bacznie. W tym miescie, gdzie czasem pieniadze znaczyly wiecej niz lojalnosc, honor czy zaslugi, styl znaczyl wiecej niz pieniadze; mody pojawialy sie i przemijaly jeszcze szybciej niz zasady i przekonania, niezmienione pozostawaly jedynie barwy mlodocianych gangow, wieczna odziezowa tradycja. Wyglad nastolatka, ow styl, punk-grunge-neopunk, czy cokolwiek innego, byl juz tak nieaktualny jak kroj butow, przez co chlopak wygladal mniej groznie, niz mu sie wydawalo, i zalosniej, niz kiedykolwiek mu przyszlo do glowy. Jednak w tych okolicznosciach jego zainteresowanie Joem bylo zlowieszcze. Twarde rytmy rapu, nawet przyciszone, pulsowaly w nabrzmialym od upalu powietrzu. Wnetrze hondy bylo gorace, ale mozna bylo w nim wytrzymac. Boczna szyba, rozbita pociskiem wystrzelonym na cmentarzu, zapewniala wentylacje. Straznik zauwazyl uszkodzenie, gdy Joe wjechal na parking. Moze go to zastanowilo. I co z tego? To tylko stluczona szyba. Byl przekonany, ze silnik nie zapali, ale zapalil. Kiedy Joe wyjezdzal ze swojej zatoczki, Dewey Beemis otworzyl drzwi od holu recepcji i wyszedl na niewielki, betonowy podest pod daszkiem ozdobionym logo "Post". Wielki mezczyzna nie wygladal na poruszonego, byl tylko lekko zdziwiony. Dewey na pewno nie probowalby go zatrzymac. Byli w koncu przyjaciolmi, albo przynajmniej byli nimi niegdys, a mezczyzna dzwoniacy do redakcji to tylko anonimowy glos. Joe wrzucil bieg. Dewey, zstepujac ze schodow, cos wolal. W jego glosie nie bylo niczego niepokojacego. Raczej zmieszanie, troska. Ignorujac go mimo wszystko, Joe zmierzal w strone bramy. Straznik siedzacy pod brudnym parasolem ze znakiem Cinzano podniosl sie ze skladanego krzesla. Znajdowal sie zaledwie dwa kroki od przesuwanej bramy. Zwoje drutu kolczastego na ogrodzeniu z siatki polyskiwaly srebrnymi refleksami popoludniowego slonca. Joe zerknal w lusterko wsteczne. Dewey stal z rekami na biodrach. Kiedy Joe przejezdzal obok parasola, straznik nie wyszedl nawet spod cienia. Spogladajac leniwie, oczami rownie pozbawionymi wyrazu co slepia iguany, otarl pot z czola. Czarne paznokcie lsnily w sloncu. Joe zbyt szybko minal brame i skrecil w ulice. Opony piszczaly i mlaskaly na rozmiekczonym przez upal asfalcie, ale nie zwolnil. Zmierzal na zachod wzdluz Strathern Street i nim zdazyl skrecic na poludnie, w Lankershim Boulevard, uslyszal syreny policyjne. Nalezaly do muzyki tego miasta, w dzien i w nocy; wcale nie musialo chodzic o niego. Mimo to, jadac w strone Yentura Freeway, potem pod wiaduktem, a w koncu skrecajac na zachod w 63 Moopark, raz po raz zerkal w lusterko, szukajac wzrokiem scigajacych go wozow, oznakowanych i nie oznakowanych.Nie byl przestepca. Powinien bezzwlocznie poinformowac wladze o ludziach na cmentarzu, opowiedziec im o Rose Tucker i zglosic swoje watpliwosci co do przyczyn katastrofy. Z drugiej jednak strony, pomimo zagrozenia zycia Rose najwyrazniej nie szukala pomocy u policji, moze dlatego, ze nie bylo na to szans. Moje zycie zalezy od twojej dyskrecji. Pracowal dlugi czas jako reporter kryminalny i znal co najmniej kilka przypadkow, kiedy to ofiary poniosly smierc nie dlatego, ze cos zrobily, nie z powodu pieniedzy czy fortuny, ktora pragnal zdobyc zabojca, ale poniewaz za duzo wiedzialy. Czlowiek, ktory wiedzial za duzo, mogl byc niebezpieczniejszy od czlowieka z bronia w reku. Jednakze informacje Joego na temat lotu 353 byly zalosnie ubogie. Jesli stanowil cel atakow tylko dlatego, ze wiedzial o istnieniu Rose Tucker i o tym, ze rzekomo przezyla katastrofe, to sekrety, jakie posiadla, musialy miec straszliwa sile. Gdy jechal na zachod, w strone Studio City, pomyslal o czerwonych literach na podkoszulku dozorcy parkingu: "NIE MA STRACHU". Byla to filozofia, ktorej Joe nigdy nie moglby wyznawac. Tak bardzo sie lekal! Ponad wszystko dreczyla go mysl, ze katastrofa nie byla nieszczesliwym wypadkiem, ze Michelle, Chrissie i Nina nie zginely przez kaprys losu, lecz z reki czlowieka. Choc komisji nie udalo sie ustalic prawdopodobnej przyczyny katastrofy, brano pod uwage awarie hydraulicznych systemow sterowania, ktorej skutki spotegowal ludzki blad - i Joe mogl to zaakceptowac, gdyz orzeczenie to bylo tak bezosobowe, mechaniczne i zimne jak sam wszechswiat. Nie znioslby jednak faktu, ze umarly w rezultacie tchorzliwego aktu terroryzmu albo jednostkowej zbrodni, ze poswiecono ich zycie dla czyjejs chciwosci, zazdrosci czy nienawisci. Lekal sie, ze takie odkrycie bedzie mialo dla niego straszne skutki. Lekal sie tego, czym moglby sie stac, swej zdolnosci do przemocy, przerazajacej latwosci, z jaka dokonalby zemsty i nazwal ja sprawiedliwoscia. 64 7 rzy panujacej w tych czasach konkurencji kalifornijscy bankierzy pracowali takze w sobote, niektorzy nawet do piatej po poludniu. Joe zjawil sie w filii swego banku w Studio City dwadziescia minut przed zamknieciem.Kiedy sprzedal tu swoj dom, nie zawracal sobie glowy przenoszeniem konta do oddzialu znajdujacego sie blizej jego jednopokojowego mieszkania w Laurel Canyon. Wygoda nie miala dla niego zadnego znaczenia, gdy czas przestal sie liczyc. Podszedl do okienka, w ktorym kobieta o imieniu Heather, czekajac na ostatniego klienta, zajmowala sie papierkowa robota. Pracowala w tym banku od dziesieciu lat, to znaczy od chwili, kiedy Joe otworzyl tu konto. -Musze wycofac gotowke - wyjasnil po krotkiej pogawedce. - Ale nie mam przy sobie ksiazeczki czekowej. -Zaden problem - zapewnila go. Kiedy jednak Joe poprosil o dwadziescia tysiecy dolarow w banknotach studolarowych, pojawil sie niewielki problem. Heather poszla na drugi koniec sali i wdala sie w dyskusje z glownym kasjerem, ktory z kolei skonsultowal sie z zastepca kierownika. Byl to mlody czlowiek, nie mniej przystojny niz naj-modniejszy amant filmowy; byc moze zaliczal sie do legiona niedoszlych gwiazd i pracowal w realnym swiecie, by przetrwac, dopoki nie pojawi sie slawa. Wszyscy zerkali na Joego, jakby jego tozsamosc budzila teraz watpliwosci. Jesli chodzilo o pobieranie pieniedzy, banki przypominaly odkurzacze. W przypadku wydawania tychze pieniedzy, zamienialy sie w zapchane krany. Heather wrocila z mina krolewny i informacja, ze bank z radoscia spelni jego prosbe, ale obowiazuja oczywiscie pewne procedury, ktorych nie mozna ominac. 5 - Jedyna ocalona 65 Na drugim koncu sali zastepca kierownika rozmawial przez telefon. Joe podejrzewal, ze to jego osoba jest tematem konwersacji. Zdawal sobie sprawe, ze znow ulega paranoi, ale w ustach mu zaschlo, a serce zabilo szybciej.Pieniadze nalezaly do niego. Potrzebowal ich. To, ze Heather znala Joego od lat - prawde mowiac uczeszczala do tego samego luteranskiego kosciola, do ktorego Michelle zabierala dziewczynki na lekcje szkolki niedzielnej i nabozenstwa - nie zwolnilo jej z obowiazku przyjrzenia sie jego prawu jazdy. Dni, kiedy ludzie powszechnie sobie ufali i odznaczali sie zdrowym rozsadkiem, nalezaly do tak odleglej przeszlosci, ze wydawaly sie zamierzchla historia i to historia obcego kraju. Nie okazywal zniecierpliwienia. Wszystko, co posiadal, wlacznie z szescioma tysiacami dolarow w akcjach ze sprzedazy domu, lezalo w depozycie, nie mogli wiec odmowic mu wydania pieniedzy, ktorych potrzebowal na pokrycie codziennych potrzeb. Jesli scigali go ci sami ludzie, ktorzy scigali tez Rose Tucker, to nie mogl wrocic do swojego mieszkania. Wiedzial, ze przez jakis czas bedzie musial ukrywac sie w motelach. Zastepca kierownika skonczyl rozmawiac. Stukajac olowkiem, wpatrywal sie teraz w bloczek na swoim biurku. Poczatkowo Joe zastanawial sie, czy nie korzystac przy zakupach z kart kredytowych, uzupelnianych drobnymi sumami z automatow. Ale wladze, idac tym tropem, mogly go znalezc - i siedziec mu bezustannie na karku. Niewykluczone, ze jakis sprzedawca zostalby zmuszony do zatrzymania jego karty w momencie zakupow. Na biurku zastepcy kierownika zadzwonil telefon. Mezczyzna podniosl sluchawke, zerknal na Joego i obrocil sie w swoim kreconym fotelu, jakby w obawie, ze bedzie mozna czytac z ruchu jego warg. Gdy cala rzecz odbyla sie wreszcie zgodnie z procedura i wszyscy byli zadowoleni, ze Joe nie okazal sie ani wlasnym zlym bratem blizniakiem, ani bezczelnym oszustem w gumowej masce, zastepca kierownika, po skonczonej rozmowie, pobral z kas przy kilku stanowiskach i z sejfu studolarowe banknoty. Przyniosl zadana sume Heather, a potem ze sztucznym i niespokojnym usmiechem przygladal sie, jak kobieta przelicza cala gotowke. Byc moze dzialala tylko jego wyobraznia, ale Joe wyczuwal dezaprobate tych ludzi. Nie chodzilo im o to, ze noszenie przy sobie duzej sumy pieniedzy jest niebezpieczne. Problem w tym, ze ludzie z wieksza gotowka byli jak napietnowani. Rzad, pod pretekstem walki z procederem prania brudnych pieniedzy, domagal sie, by banki informowaly wladze o transakcjach przekraczajacych piec tysiecy dolarow. Prawo to nie utrudnilo zycia handlarzom narkotykow, natomiast operacje finansowe dokonywane przez zwyklych obywateli byly teraz znacznie skuteczniej kontrolowane. Gotowka czy tez jej odpowiednik - diamenty lub zloto - stanowily od wiekow gwarancje wolnosci i swobody podrozowania. I tak tez traktowal je Joe. Jednakze podejmuj ac wlasne pieniadze, narazal sie na bezustanna ukradkowa obserwacje Heather i jej szefow, jakby podejrzewali go o udzial w 66 jakims przestepstwie albo, w najlepszym razie, o zamiar spedzenia kilku szalonych dni w Las Vegas.Kiedy Heather wsunela banknoty do szarej koperty, na biurku zastepcy kierownika zadzwonil telefon. Mezczyzna, mruczac cos w sluchawke, wciaz okazywal zainteresowanie osoba Joego. Kiedy Joe, jako ostatni klient, opuszczal bank piec minut przed zamknieciem, ze zdenerwowania uginaly sie pod nim nogi. Upal jeszcze nie zelzal, a popoludniowe niebo bylo wciaz bezchmurne i niebieskie, choc jego blekit wydawal sie juz mniej intensywny, jakby nie mial glebi. Wywolalo to przelotne skojarzenie. Dopiero gdy wsiadl do samochodu i zapalil silnik, przypomnial sobie martwoniebieskie oczy trupa, ktorego widzial kiedys na stole w kostnicy. Tamtej nocy skonczyl na zawsze z zawodem reportera kryminalnego. Wyjezdzajac z parkingu, zauwazyl, ze zastepca kierownika stoi za szklanymi drzwiami banku, prawie niewidoczny w miedzianym blasku zachodzacego slonca. Moze chcial przyjrzec sie hondzie, by zapamietac numer rejestracyjny i przekazac policji jak najwiecej szczegolow. Albo po prostu zamykal drzwi. Wielkie miasto polyskiwalo swiatlami pod slepym niebieskim okiem martwego nieba. Przejezdzajac obok niewielkiego centrum handlowego, po drugiej stronie trzypasmowej jezdni Joe dostrzegl kobiete o dlugich, kasztanowych wlosach, ktora wysiadala z forda explorera. Woz stal przed sklepem garmazeryjnym. Drzwi po stronie pasazera tez sie otworzyly i na chodnik wyskoczyla mala dziewczynka z grzywa zmierzwionych, jasnych wlosow. Joe nie widzial jej twarzy. Skrecil gwaltownie i przecial bez zastanowienia jezdnie. Zderzyl sie niemal z szarym mercedesem, prowadzonym przez starszego mezczyzne. Na skrzyzowaniu, gdy swiatla zmienily sie z zoltych na czerwone, zawrocil wbrew zakazowi. Juz zalowal tego, co zamierzal zrobic. Ale nie mogl sie powstrzymac, tak jak nie moglby przyspieszyc nadejscia zmroku, rozkazujac sloncu, by zaszlo. Znalazl sie w kleszczach dziwacznego przymusu. Poruszony wlasnym brakiem samokontroli, zaparkowal obok forda. Wysiadl z samochodu. Nogi mial jak z waty. Stal i patrzyl na witryne sklepu. Kobieta z dzieckiem byla w srodku, ale nie mogl ich widziec. Zaslanialy je plakaty na szybie i towary na wystawie. Odwrocil sie i oparl o honde, starajac sie nad soba zapanowac. Po katastrofie Beth McKay skontaktowala go z ogolnokrajowa organizacja zrzeszajaca ludzi, ktorzy stracili dzieci. Organizacja nazywala sie Po- 67 ciecha Przyjaciol. Beth, dzieki sesjom terapeutycznym, w ktorych uczestniczyla, powoli godzila sie ze smiercia corki, wiec Joe poszedl na kilka spotkan lokalnej grupy, szybko jednak dal sobie spokoj. Pod tym wzgledem nie roznil sie od innych mezczyzn w podobnej sytuacji; matki chodzily regularnie na spotkania i znajdowaly pocieche w rozmowie z kobietami, ktorym los zabral dzieci, ale niemal wszyscy ojcowie zamykali sie w sobie i skrywali swoj bol. Joe pragnal sie otworzyc i znalezc w tym ratunek, ale meska biologia czy psychika - albo moze zwykly upor czy litosc nad samym soba -skazywaly go na wyniosla samotnosc.Ze spotkan terapeutycznych pamietal, ze ten dziwny przymus, ktory go teraz ogarnal, nie byl niczym wyjatkowym. Wrecz przeciwnie, byl tak powszechny, ze nadano mu nazwe: syndrom poszukiwania. Kazdy, kto stracil ukochana osobe, w mniejszym lub wiekszym stopniu odczuwal ow przymus, a najbardziej ci, ktorzy stracili dzieci. Joe odczuwal go wyjatkowo silnie. Potrafil zaakceptowac intelektualnie fakt, ze martwi odeszli na zawsze. Emocjonalnie, na bardziej pierwotnym poziomie, wciaz byl przekonany, ze znow ich ujrzy. Czasem spodziewal sie, ze jego zona i corki pojawia sie w drzwiach albo zadzwonia do niego. Czasem, gdy jechal samochodem, ogarniala go pewnosc, ze Chrissie i Nina siedza z tylu, i odwracal sie wstrzymujac oddech. Gdyby stwierdzil, ze dziewczynki naprawde zyja i jada z nim samochodem, bylby mniej zaskoczony niz widzac pustke na tylnym siedzeniu. Czasem dostrzegal je na ulicy. Na placu zabaw. W parku. Na plazy. Zawsze znajdowaly sie w pewnej odleglosci i oddalaly sie od niego. Niekiedy pozwalal im odejsc, ale zdarzalo sie, ze cos kazalo mu podazac za nimi, spojrzec na ich twarze, mowic: "Poczekajcie na mnie, ide z wami". Podszedl do drzwi sklepu. Zawahal sie. Czul, jak bardzo sie zadrecza. Wiedzial, ze jesli ta kobieta nie jest Michelle, a dziecko to nie Nina, dozna wstrzasu, ktory bedzie jak uderzenie w samo serce. Wydarzenia dnia - spotkanie z Rose Tucker na cmentarzu, jej slowa, szokujaca wiadomosc, ktora czekala na niego w redakcji - byly tak niezwykle, ze zaczal przejawiac gleboka wiare w to, co dotad uwazal za niemozliwe. Jesli Rose mogla spasc z wysokosci siedmiu kilometrow, uderzyc w skalista glebe Colorado, i wyjsc z tego bez szwanku... Bezsens wzial gore nad faktami i logika. Krotkotrwaly, slodki obled zdarl z niego pancerz obojetnosci, jakim sie otaczal z taka determinacja, a serce wypelnila nadzieja. Wszedl do sklepu. Lada znajdowala sie z lewej strony. Ladna Koreanka po trzydziestce ukladala na stojaku paczki parowek. Usmiechnela sie i skinela glowa. Koreanczyk, byc moze jej maz, stal przy kasie. Przywital Joego jakas uwaga na temat upalu. Ignorujac ich, Joe minal pierwszy szereg polek, potem drugi. Przy koncu trzeciego dostrzegl kobiete o kasztanowych wlosach i dziecko. Staly przy lodowce z napojami, plecami do niego. Czekal przez chwile, az sie odwroca. 68 Kobieta miala na sobie biale, wiazane na kostce sandaly, biale bawelniane spodnie i zielona bluzke. Michelle tez miala podobne sandaly i podobne spodnie. Ale nie bluzke. W kazdym razie nie przypominal sobie u niej takiej bluzki.Mala dziewczynka w wieku Niny, o wzroscie Niny, miala na nogach biale sandaly, tak jak matka, rozowe szorty i bialy podkoszulek. Stala z przekrzywiona glowa, machaj ac szczuplymi raczkami, jak czasem robila to Nina. Naj-na, Ni-na, czys ja widzial? Joe, nim sie zorientowal, juz byl w polowie tego rzedu polek. Poslyszal, jak dziewczynka mowi: "Piwo korzenne, dobrze?" Potem poslyszal samego siebie: "Nina?", poniewaz piwo korzenne bylo ulubionym napojem Niny. -Nina? Michelle? Kobieta i dziecko odwrocily sie w jego strone. To nie byla Michelle i Nina. Od poczatku wiedzial, ze to nie ta kobieta i nie ta dziewczynka, ktore kochal. Kierowal sie nie rozsadkiem, lecz szalonym impulsem serca. Wiedzial o tym, wiedzial bardzo dobrze. Mimo to kiedy zobaczyl, ze to nieznajome, mial wrazenie, ze ktos uderzyl go w piers. Oglupialy, wykrztusil: -Pani... Myslalem... Jak pani stala... -Tak? - spytala kobieta, zaintrygowana i zaniepokojona. -Prosze... nie pozwolic jej odejsc - jakal sie, zdziwiony chrapliwoscia wlasnego glosu. - Niech pani nie pozwoli jej odejsc, niech pani nie spuszcza jej z oka, one znikaja, odchodza, jesli nie trzyma sie ich przy sobie. Po twarzy kobiety przemknal cien przerazenia. Z niewinna szczeroscia czterolatki, przybierajac zatroskany ton, dziewczynka powiedziala: -Prosze pana, musi pan kupic sobie mydlo. Brzydko pan pachnie. My dlo jest tam, pokaze panu. Matka szybko ujela dlon dziecka i przyciagnela corke do siebie. Joe uswiadomil sobie, ze naprawde musi cuchnac. Siedzial przez kilka godzin na plazy, w pelnym sloncu, pozniej byl na cmentarzu, nie mowiac juz o tym, ze kilkakrotnie tego dnia oblal sie ze strachu potem. Nie jadl od rana, wiec jego oddech musial zajezdzac piwem, ktore wypil nad morzem. -Dziekuje, kochanie - powiedzial. - Masz racje. Brzydko pachne. Lepiej kupie sobie mydlo. -Czy wszystko w porzadku? - odezwal sie z tylu jakis glos. Joe odwrocil sie i zobaczyl Koreanczyka. Pogodna dotad twarz mezczyzny byla teraz zatroskana. -Wydawalo mi sie, ze to ktos znajomy - wyjasnil Joe. - Ludzie, ktorych znalem... kiedys. Uswiadomil sobie, ze wyszedl rano z domu nie ogolony. Z zarostem, lsniacy od zastarzalego potu, w pogniecionym ubraniu, o nieswiezym i cuch- 69 nacym piwem oddechu, musial stanowic nieciekawy widok. Teraz juz lepiej rozumial ludzi w banku.-Wszystko w porzadku? - zwrocil sie wlasciciel do kobiety. Nie byla pewna. -Chyba tak. -Juz wychodze - uspokoil ich Joe. Mial wrazenie, ze zoladek podjezdza mu do gardla, a serce gdzies sie zapada. - OK, OK, to tylko pomylka, juz wychodze. Minal wlasciciela i ruszyl szybko w strone wyjscia. Kiedy przechodzil obok lady, Koreanka spytala zaniepokojona: -Wszystko w porzadku? -Nic, nic - odparl Joe i wyszedl pospiesznie, pograzajac sie w upale dnia, ktory dobiegal juz konca. Kiedy wsiadl do hondy, zobaczyl na siedzeniu pasazera szara koperte. Zostawil w otwartym samochodzie dwadziescia tysiecy dolarow. Choc w sklepie nie dokonal sie cud, cudem bylo to, ze pieniadze wciaz lezaly na swoim miejscu. Dreczony mdlosciami, czujac w piersiach ucisk, ktory przeszkadzal mu oddychac, Joe nie byl pewien, czy zdola z nalezyta uwaga poprowadzic woz. Nie chcial jednak, by kobieta pomyslala sobie, ze czeka na nia, ze sie na nia zaczail. Uruchomil silnik i odjechal spod centrum handlowego. Wlaczyl klimatyzacje i skierowal wyloty nawiewu ku twarzy, starajac sie zlapac oddech. Mial wrazenie, ze pluca przestaly mu funkcjonowac i ze oddycha tylko sila woli. Powietrze, ktore wciagal, dusilo jak gestniejacy plyn. To byla jeszcze jedna rzecz, o jakiej dowiedzial sie na spotkaniach terapeutycznych: ci, ktorzy stracili swe dzieci, nie tylko on, odczuwali czasem wrecz ogluszajacy bol fizyczny. Prowadzil zgiety wpol nad kierownica jak ciezko ranny czlowiek, dyszac astmatycznie. Pomyslal o gniewnym slubowaniu, jakie zlozyl - ze zniszczy ludzi odpowiedzialnych za katastrofe - i rozesmial sie gorzko z glupoty, ktora kazala mu widziec siebie w roli bezlitosnego msciciela. Byl chodzacym wrakiem. Nie mogl nikomu zagrozic. Gdyby nawet dowiedzial sie, co naprawde zaszlo na pokladzie "747", gdyby istotnie w gre wchodzilo oszustwo i gdyby odkryl, kto jest odpowiedzialny za katastrofe, sprawcy zabiliby go, nim zdazylby podniesc na nich reke. Byli potezni i dysponowali niewatpliwie ogromnym potencjalem. Nie mial szans, by wymierzyc im sprawiedliwosc. Mimo wszystko postanowil probowac. Nie mogl zrezygnowac z polowania, wybor nie nalezal juz do niego. Kierowal nim przymus. Syndrom poszukiwania. 70 W domu towarowym kupil maszynke elektryczna i butelke wody po goleniu. A takze szczoteczke do zebow, paste i przybory toaletowe.Blask lamp fluorescencyjnych klul go w oczy. Jedno z kolek przy wozku na zakupy klekotalo halasliwie, a bol glowy jeszcze potegowal ten halas. Kupil takze walizke, dwie pary dzinsow, szara sportowa marynarke - ze sztruksu, gdyz juz w sierpniu mozna bylo kupic jesienne rzeczy - bielizne, podkoszulki, skarpetki i pare adidasow. Dobieral wszystko na oko, niczego nie przymierzajac. Po wyjsciu z supermarketu znalazl skromny, czysty motel w Malibu, nad samym oceanem, gdzie moglby zasypiac przy szumie fal. Ogolil sie, wzial prysznic i zalozyl swieze ubranie. Przed siodma trzydziesci, gdy do zmroku pozostala jeszcze godzina, ruszyl na wschod, do Culvar City, gdzie mieszkala wdowa po Thomasie Lee Vadance. Thomas znajdowal sie na liscie pasazerow lotu 353, a jego zona, Nora, udzielila wywiadu "Post". W McDonald'sie kupil dwa cheeseburgery i cole. Przy telefonie lezala zabezpieczona lancuchem ksiazka telefoniczna. Odszukal w niej numer i adres Nory Vadance. Z czasow, gdy byl jeszcze reporterem, pozostal mu Thomas Brothers Guide, nieoceniona ksiazka zawierajaca wykaz ulic okregu Los Angeles, wydawalo mu sie jednak, ze dostatecznie zna okolice, w ktorej mieszkala pani Vadance. Po drodze zjadl oba hamburgery i popil cola. Byl zdziwiony glodem, jaki nagle zaczal odczuwac. Jednopoziomowy dom mial dach kryty cedrowymi plytkami, podobne sciany, bialy gzyms i biale okiennice. Stanowil dziwne polaczenie kalifornijskiego ranczo i nadmorskiej chaty z okolic Nowej Anglii, ale ze swoja kamienna sciezka i starannie utrzymanymi grzadkami niecierpkow byl uroczy. Dzien wciaz promieniowal cieplem. Od kamiennych plyt bil zar. Kiedy zachod jasnial coraz intensywniej pomaranczoworozowym blaskiem, a wschod chowal sie powoli za zaslona liliowego zmierzchu, Joe wszedl po dwoch stopniach na ganek i nacisnal dzwonek. Kobieta, ktora otworzyla drzwi, miala okolo trzydziestki. Ladna, swieza twarz. Choc byla brunetka, odznaczala sie jasna cera osoby rudowlosej. Byla piegowata i zielonooka. Miala na sobie szorty w kolorze khaki i wytarta meska koszule z podwinietymi rekawami. Wlosy w nieladzie i wilgotne od potu, na lewym policzku smuga brudu. Wygladala, jakby wlasnie zajmowala sie porzadkami. I plakala. -Pani Vadance? - spytal Joe. -Tak. Choc jako reporter nigdy nie mial problemu z uzyskaniem wywiadu, teraz czul sie nieswojo. Nie byl odpowiednio ubrany jak na powazne pytania, 71 ktore zamierzal zadac. Dzinsy, za luzne, sciagnal w talii paskiem, a poniewaz bylo goraco, zostawil marynarke w samochodzie. Zalowal, ze zamiast T-shirta nie kupil sobie koszuli.-Pani Vadance, chcialbym z pania porozmawiac... -Jestem w tej chwili bardzo zajeta... -Nazywam sie Joe Carpenter. Moja zona zginela w katastrofie samolotu. I moje dwie coreczki. Zabraklo jej tchu. Po chwili powiedziala: -Rok temu. -Tak. Dzis wieczor przypada rocznica. Cofnela sie. -Prosze wejsc. Wszedl za nia do jasnego, pomalowanego na bialo i zolto salonu z per-kalowymi zaslonami i poduszkami na kanapie. W kacie stala szklana komoda z porcelana. Poprosila, zeby usiadl. Kiedy sadowil sie w fotelu, podeszla do drzwi i zawolala: -Bob? Bob, mamy goscia. -Przepraszam, ze niepokoje panstwa w sobotni wieczor - zaczal tluma czyc sie Joe. Wracajac od drzwi i siadajac na sofie, kobieta odparla: -Nic nie szkodzi. Ale obawiam sie, ze to nie ze mna chcial sie pan spotkac. Nie jestem Nora. Mam na imie Clarise. To moja tesciowa stracila meza w tym... wypadku. Z glebi domu nadszedl mezczyzna, ktorego Clarise przedstawila jako swojego meza. Byl moze ze dwa lata starszy od niej, wysoki, chudy, krotko ostrzyzony, o przyjemnym, pewnym siebie sposobie bycia. Uscisk dloni mial mocny, a usmiech niewymuszony, choc pod opalenizna mozna bylo dostrzec bladosc, a w niebieskich oczach smutek. Kiedy Bob Vadance siadal na sofie obok zony, Clarise wyjasnila mu, ze rodzina Joego zginela w katastrofie. Zwracajac sie zas do goscia, dodala: -To wlasnie ojciec Boba zginal przed rokiem. Wracal z podrozy w inte resach. Nawiazali nic porozumienia w bardzo prosty sposob, mowiac o tym, jak dotarly do nich straszliwe wiesci z Colorado. Clarise i Bob, pilot wojskowy sluzacy w bazie w Miramar lezacej na polnoc od San Diego, byli akurat na kolacji z dwoma innymi pilotami i ich zonami. Siedzieli sobie w przytulnej wloskiej restauracji. Pozniej przeniesli sie do baru, gdzie znajdowal sie telewizor. Przerwano mecz baseballa, by podac komunikat o katastrofie samolotu linii Nationwide, numer lotu 353. Bob wiedzial, ze jego ojciec leci tej nocy z Nowego Jorku do L.A. i ze czesto korzystal z tej wlasnie linii, ale nie pamietal numeru lotu. Zadzwonil z baru do filii Nationwide na lotnisku w Los Angeles. Polaczono go szybko z pracownikiem informacji lotniska, ktory potwierdzil, ze Thomas Lee Yadance 72 znajduje sie na liscie pasazerow. Bob i Clarise pokonali trase z Miramar do Culver City w rekordowym czasie, przybywajac na miejsce krotko po jedenastej. Nie zadzwonili do Nory matki Boba, gdyz nie wiedzieli, czy slyszala komunikat. Jesli wciaz byla nieswiadoma tragedii, woleli jej powiedziec o wszystkim osobiscie niz przez telefon. Kiedy zjawili sie u niej po polnocy, w calym domu palilo sie swiatlo, drzwi wejsciowe byly otwarte. Nora siedziala w kuchni i przyrzadzala duza porcje potrawki z kukurydzy, a takze piekla czekoladowe pierniki, gdyz Tom je uwielbial. Wiedziala juz o katastrofie, wiedziala, ze jej maz lezy martwy na wschod od Gor Skalistych, ale musiala cos dla niego zrobic. Pobrali sie, kiedy Nora miala osiemnascie lat, a Tom dwadziescia, byli malzenstwem przez trzydziesci piec lat, wiec musiala cos dla niego zrobic.-Jesli o mnie chodzi, nic nie wiedzialem, dopoki nie dotarlem po zone i corki na lotnisko - opowiadal Joe. - Pojechaly do Wirginii odwiedzic rodzi cow Michelle, a potem spedzily trzy dni w Nowym Jorku, zeby dziewczynki mogly poznac ciocie Delie. Oczywiscie zjawilem sie na lotnisku wczesniej, i kiedy wszedlem do terminalu, spojrzalem na monitory, zeby sie zorientowac, czy lot sie nie opoznia. Wciaz pokazywali, ze samolot wyladuje o czasie, ale kiedy skierowalem sie do wlasciwego wyjscia, zobaczylem, ze pracownicy lotniska podchodza do ludzi, ktorzy sie tam zblizali, i mowia cos do nich cicho, a potem prowadza do osobnego pomieszczenia. Do mnie tez podszedl jakis mlody czlowiek, ale zanim zdazyl otworzyc usta, juz wiedzialem, co zamierza mi zakomunikowac. Nie dopuscilem go do glosu. Powiedzialem: "Nie, niech pan tego nie mowi, niech sie pan nie wazy tego mowic". Kiedy mimo wszystko probowal sie do mnie odezwac, odwrocilem sie od niego, a gdy polozyl mi dlon na ramieniu, stracilem ja. Chyba bym go uderzyl, by nie dopuscic go do glosu, ale wtedy bylo ich juz troje, on i dwie kobiety, stali blisko mnie, otaczali mnie ze wszystkich stron. Nie chcialem, zeby to powie dzieli, rozumiecie, wydawalo mi sie, ze jak wypowiedza te slowa, to wszyst ko sie urzeczywistni. Wierzylem, ze dopoki nic nie mowia wszystko jest w porzadku. Milczeli, wsluchani w zapamietane z minionego roku glosy, glosy nieznajomych przekazujacych straszliwe wiesci. -Mama przez dlugi czas strasznie to przezywala - odezwala sie w koncu Clarise, mowiac o swojej tesciowej tak cieplo, jakby Nora byla jej matka. - Miala tylko piecdziesiat trzy lata, ale nie chciala zyc bez Toma. Byli... -...tak blisko - dokonczyl Bob. - Ale w zeszlym tygodniu, kiedy pojechalismy ja odwiedzic, czula sie o niebo lepiej, wrecz doskonale. Przedtem byla taka zgorzkniala, przybita i zgorzkniala, a teraz znow wydala nam sie pelna zycia. Przed katastrofa zawsze byla pogodna, prawdziwie... -...towarzyska, taka otwarta - ciagnela za niego Clarise, jakby ich mysli biegly zawsze tym samym torem. - I nagle, w zeszlym tygodniu, znow ujrzelismy przed soba te sama kobiete, ktora zawsze znalismy... i za ktora tesknilismy przez miniony rok. 73 Joe z przerazeniem uswiadomil sobie, ze mowia o Norze jak o zmarlej osobie.-Co sie stalo? Clarise wyciagnela z kieszeni szortow chusteczki higieniczne. Otarla oczy. -W zeszlym tygodniu powiedziala, ze Tom nie odszedl na zawsze, ze nikt nie odchodzi na zawsze, i ze ona o tym wie. Wydawala sie taka szczesliwa. Byla... -...rozpromieniona - powiedzial Bob, ujmujac dlon zony. - Posluchaj, Joe, naprawde nie wiemy, dlaczego to zrobila, przeciez depresja ustapila, a mama po raz pierwszy od roku zaczela snuc plany... ale cztery dni temu... popelnila samobojstwo. Pogrzeb odbyl sie poprzedniego dnia. Bob i Clarise nie mieszkali w tym domu. Zamierzali pozostac tylko do wtorku, pakujac rzeczy i osobiste drobiazgi Nory, by przekazac je krewnym i sklepom Armii Zbawienia. -To takie trudne - powiedziala Clarise, mechanicznie spuszczajac i podwijajac prawy rekaw bialej koszuli. - Byla taka urocza. -Nie powinienem dzis was nachodzic - rzekl przepraszajaco Joe, podnoszac sie z fotela. - To nie jest dobry czas. Wstajac czym predzej i wyciagajac dlon niemal blagalnym gestem, Bob Vadance zatrzymal go; -Nie, prosze, usiadz. Prosze. Musimy sie na chwile oderwac od tego... pakowania. A rozmowa z toba... no... - Wzruszyl ramionami. Mial dlugie rece i nogi. Musial byc kiedys zgrabny. - Wiemy wszyscy, jak to jest. Wydaje sie to latwiejsze, poniewaz... -...poniewaz wszyscy wiemy, jak to jest - dokonczyla Clarise. Joe po krotkiej chwili wahania usiadl z powrotem w fotelu. -Mialem tylko kilka pytan... a wasza matka byla chyba jedyna osoba, ktora moglaby na nie odpowiedziec. Gdy Clarise podciagnela juz jak nalezy prawy rekaw, zajela sie lewym. Musiala cos robic, kiedy mowila. Moze obawiala sie, ze jej rece, niczym nie zajete, sprowokuja ja do wyrazenia smutku, nad ktorym starala sie zapanowac - moze ukrylaby w dloniach twarz albo zaczela sobie szarpac wlosy, albo uderzyla w cos piescia. -Joe... ten upal... chcialbys cos zimnego do picia? -Nie, dzieki. Niedlugo sobie pojde. Chcialem tylko spytac wasza matke, czy ktos jej ostatnio nie odwiedzil. Kobieta, ktora przedstawia sie jako Rose. Bob i Clarise wymienili spojrzenia. Mezczyzna upewnil sie: -Czarna? Joe poczul dreszcz. 74 -Tak. Niewysoka, jakies sto piecdziesiat centymetrow wzrostu, ale... silna osobowosc.-Mama niewiele o niej mowila - odparla Clarise - ale ta Rose przyszla kiedys i potem rozmawialy, i wydawalo sie, ze wlasnie pod wplywem tego, co ta kobieta mamie powiedziala, zaszla w niej ta ogromna zmiana. Pomyslelismy, ze byla czyms w rodzaju... -...duchowego doradcy - dokonczyl Bob. - Z poczatku niezbyt nam sie to podobalo, myslelismy, ze po prostu wykorzystuje mame, kiedy jest taka przybita i bezbronna. Myslelismy, ze moze to jakas zwariowana wyznawczy-ni New Age albo... -...naciagaczka - mowila dalej Clarise, wychylajac sie teraz na sofie, by poprawic jedwabne kwiaty lezace na stoliku. - Ze probuje ja oskubac albo namieszac jej w glowie. -Ale kiedy mama mowila o tej Rose, byla taka... -...pelna spokoju. Wiec w koncu pomyslelismy, ze to nic zlego, chociazby dlatego, ze mama poczula sie o wiele lepiej. Jednak... -...powiedziala, ze ta kobieta nie wroci - wpadl jej w slowo Bob. - Mama dodala, ze dzieki Rose wie, iz tata przebywa gdzies bezpiecznie. Ze po prostu nie umarl. Ze nic mu nie grozi i czuje sie swietnie. -Nie powiedziala nam, skad czerpie te wiare. Nigdy przedtem nie chodzila nawet do kosciola - dorzucila Clarise. - Nie powiedziala tez, kim ta Rose jest ani z czym konkretnie do niej przyszla. -W ogole niewiele nam o tej kobiecie opowiadala - potwierdzil Bob. - Tyle ze przez jakis czas wszystko musi pozostac w tajemnicy, az w koncu... -...wszyscy sie dowiedza. -W koncu wszyscy dowiedza sie czego? - spytal Joe. -Ze tata przebywa gdzies bezpiecznie, jak sadze, i ze jest mu dobrze. -Nie - zaprzeczyla Clarise, przestajac sie zajmowac jedwabnymi kwiatami i siadajac z powrotem na sofie z dlonmi na udach. - Mysle, ze chodzilo jej o cos wiecej. O to, ze nikt tak naprawde nie umiera, ze wszyscy... dokads sie udajemy. Bob westchnal. -Bede z toba szczery, Joe. Troche nas to niepokoilo, te nadprzyrodzone historie w ustach naszej matki, ktora zawsze stapala twardo po ziemi. Ale czula sie szczesliwa, a po tej tragedii zeszlego roku... -...nie widzielismy w tym nic zlego. Joe spodziewal sie czegos wiecej niz historyjek o duchach. Byl zaskoczony, jesli nie rozczarowany. Sadzil, ze doktor Rose Tucker wie, co naprawde wydarzylo sie podczas lotu 353, i jest gotowa wskazac winnych. Nigdy nie przyszlo mu do glowy, ze ma do zaoferowania tylko jakis mistycyzm, duchowa porade. -Czy myslicie, ze wasza matka miala adres tej Rose, moze telefon? -Nie - odparla Clarise. - Nie sadze. Mama zachowywala sie dosc... tajemniczo. - Zwrocila sie do meza: - Pokaz mu zdjecie. 75 -Jest wciaz w sypialni - powiedzial Bob, podnoszac sie z sofy. - Przyniose je.-Jakie zdjecie? - spytal Joe, kiedy Bob wyszedl z pokoju. -Dziwne. Rose przyniosla je Norze. Jest takie niesamowite, ale mama czerpala z niego pocieche. Przedstawia grob Toma. Fotografia byla standardowa, barwna odbitka polaroida. Ukazywala nagrobek nad mogila Thomasa Lee Vadance'a: jego imie i nazwisko, data urodzin i smierci, slowa: "Kochany maz i drogi ojciec". Joe znow ujrzal Rose Tucker na cmentarzu: Nie jestem jeszcze gotowa, by z panem rozmawiac. -Mama wyszla z domu i kupila ramke - powiedziala Clarise. - Chciala trzymac to zdjecie za szklem. Bala sie, ze sie zniszczy. -Jak bylismy tu w zeszlym tygodniu, cale trzy dni, nosila je wszedzie ze soba - dodal Bob. - W kuchni, w pokoju przy telewizji, na patio, kiedy pieklismy kurczaka w grillu. Ani na chwile sie z nim nie rozstawala. -Nawet jak poszlismy na kolacje - powiedziala Clarise. - Schowala je wtedy do torebki. -To tylko zdjecie - zauwazyl zdziwiony Joe. -Tylko zdjecie - zgodzil sie Bob Vadance. - Mogla sama je zrobic -ale z jakichs powodow znaczylo dla niej wiecej, gdyz dostala je wlasnie od Rose. Joe przesuwal palcem po gladkiej, posrebrzanej ramce i szkle, jakby byl wrozbita i mogl odczytac znaczenie fotografii, wchlaniajac zakleta w niej energie. -Kiedy po raz pierwszy nam je pokazala - powiedziala Clarise - patrzy la na nas z takim... oczekiwaniem. Jakby myslala... -...ze zareagujemy na to w jakis szczegolny sposob - dokonczyl Bob. Odkladajac zdjecie na stolik, Joe zmarszczyl brwi. -Szczegolny sposob? Na przyklad? -Nie moglismy tego zrozumiec - odparla ze smutkiem Clarise. Podniosla fotografie i zaczela pocierac ramke i szklo. - Kiedy nie zareagowalismy tak, jak na to liczyla, spytala nas, co widzimy patrzac na to zdjecie. -Nagrobek - stwierdzil Joe. -Grob taty - zgodzil sie Bob. Clarise potrzasnela glowa. -Zdawalo sie, ze mama widzi cos wiecej. -Wiecej? Co na przyklad? -Nie chciala zdradzic, ale... -...powiedziala nam, ze nadejdzie dzien, kiedy spojrzymy na te fotogra fie inaczej - dokonczyl Bob. 76 Joe znow przypomnial sobie Rose. Stala na cmentarzu, sciskala obiema dlonmi aparat i patrzyla na niego: Ujrzy pan, tak jak inni.-Czy wiesz, kim jest ta Rose? Dlaczego nas o nia pytales? - zaintereso wala sie Clarise. Joe opowiedzial im o spotkaniu na cmentarzu, ale nie wspomnial nawet slowem o mezczyznach w furgonetce. W jego okrojonej wersji Rose odjechala samochodem, a on nie mogl jej zatrzymac. -Ale z tego, co mi mowila... wywnioskowalem, ze byc moze odwiedzila rodziny innych ofiar katastrofy. Powiedziala mi, bym nie rozpaczal, ze zobacze, tak jak zobaczyli inni, ale ze jeszcze nie jest gotowa mowic. Klopot w tym, ze nie moglem sie doczekac, kiedy bedzie gotowa. Jesli rozmawiala z innymi, chce wiedziec, co im przekazala, co chciala im pokazac. -Cokolwiek to bylo - powtorzyla Clarise - mama czula sie dzieki temu lepiej. -Ale czy naprawde? - zastanawial sie Bob. -Przez tydzien, na pewno - upierala sie Clarise. - Przez tydzien byla szczesliwa. -Ale to doprowadzilo do tragedii - zauwazyl jej maz. Gdyby Joe nie byl reporterem i nie mial za soba dlugoletniego doswiadczenia w zadawaniu pytan ofiarom i ich rodzinom, moglby uznac, ze posuwa sie za daleko, zmuszajac Boba i Clarise do roztrzasania kolejnej tragedii i narazajac ich znow na rozpacz. Ale poniewaz pamietal o wydarzeniach tego dnia, musial zadac to pytanie. -Jestescie absolutnie pewni, ze to bylo samobojstwo? Bob zaczal mowic, zajaknal sie, a potem odwrocil glowe, by ukryc lzy. Ujmujac meza za reke, Clarise zwrocila sie do Joego: -Nie ma watpliwosci. Nora odebrala sobie zycie. -Czy zostawila jakas kartke? -Nie - odparla Clarise. - Nic, co pomogloby nam zrozumiec. -Mowiliscie, ze byla taka szczesliwa. Promienna. Jesli... -Pozostawila tasme wideo - przerwala mu Clarise. -To znaczy taka z nagranym pozegnaniem? -Nie. Tam jest ten... straszny... - Potrzasnela glowa jej twarz, gdy szukala odpowiednich slow, wykrzywil grymas wstretu. - Tam jest to nagrane. Bob puscil dlon swojej zony i wstal. -Rzadko pije, Joe, ale teraz musze sobie nalac. Zaskoczony, Joe tlumaczyl sie: -Nie chce przysparzac wam nowych... -Nie, wszystko w porzadku - zapewnil go Bob. - My, ktorych dotknela ta katastrofa, ci, ktorzy ocaleli, jestesmy jak rodzina, a przed rodzina nie powinno sie niczego ukrywac. Chcesz sie napic? 77 -Pewnie.-Clarise, nie opowiadaj mu o tasmie, dopoki nie wroce. Wiem, ze wedlug ciebie byloby mi latwiej, gdybyscie rozmawiali o tym podczas mojej nieobecnosci, ale nie robcie tego. Bob Vadance spojrzal na swoja zone z czuloscia, a gdy odpowiedziala mu: "Poczekam", jej milosc do niego byla tak oczywista, ze Joe musial odwrocic wzrok. Zbyt brutalnie przypomniano mu, co stracil. Kiedy Bob wyszedl z pokoju, Clarise znow zaczela ukladac kwiaty na stoliku. Potem usiadla, opierajac lokcie na kolanach i kryjac twarz w dloniach. Kiedy w koncu znow popatrzyla na Joego, powiedziala: -To dobry czlowiek. -Lubie go. -Dobry maz, dobry ojciec. Ludzie go nie znaja - widza tylko pilota wojskowego, weterana wojny w Zatoce, twardego faceta. Ale w gruncie rzeczy jest delikatny. Ma w sobie duzo sentymentalizmu. Jego tata byl taki sam. Joe czekal na to, co naprawde zamierzala mu powiedziec. -Dlugo nie moglismy zdecydowac sie na dzieci. Ja mam trzydziesci lat, Bob trzydziesci dwa. Wydawalo nam sie, ze jest jeszcze tyle czasu, tyle rzeczy, ktore trzeba wpierw zrobic. Teraz dzieciaki dorosna, nie znajac w ogole rodzicow Boba, a oni byli takimi dobrymi ludzmi. -To nie twoja wina - probowal ja pocieszyc Joe. - Nie mamy na to wplywu. Jestesmy tylko pasazerami w tym pociagu, nie kierujemy nim, choc czasem mocno w to wierzymy. -Osiagnales juz ten stopien akceptacji? -Staram sie. -Zblizyles sie choc troche? -Nie, do cholery. Rozesmiala sie cicho. Joe juz od roku nikogo nie rozsmieszyl - z wyjatkiem przyjaciolki Rose, z ktora rozmawial przez telefon. Choc krotki smiech Clarise zabarwialy bol i ironia, slychac w nim tez bylo ulge. Joe na nowo poczul zwiazek z zyciem, ktory tak dlugo mu umykal. Po chwili milczenia Clarise spytala: -Sluchaj Joe, czy uwazasz, ze ta Rose to ktos zly, niebezpieczny? -Nie. Wrecz przeciwnie. Po jej piegowatej twarzy, z natury tak otwartej i ufnej, przesunal sie cien. -Wydaje sie, ze jestes tego pewien. -Tez bys byla pewna, gdybys ja spotkala. Bob Vadance wrocil z trzema szklankami, miseczkapelnakawalkow lodu, litrowa butelka 7UP i Seagram's 7 Crown. -Niestety, nie mam wiele do zaproponowania - tlumaczyl sie. - Nikt w tej rodzinie duzo nie pije, a kiedy juz siegamy po kieliszek, lubimy prostote. -W porzadku - Joe wzial szklanke z drinkiem. 78 Napili sie - Bob przyrzadzil mocne trunki - i przez chwile slychac bylo tylko brzek lodu.-Wiemy ze to samobojstwo, poniewaz nagrala to na tasmie - powie dziala Clarise. Joe, pewien ze niewlasciwie zrozumial, spytal: -Kto to nagral? -Nora, matka Boba - wyjasnila Clarise. - Nagrala na tasmie swojawla-sna smierc. Zmierzch umykal wraz ze strumieniem karmazynowego i liliowego swiatla, z neonowej mgly wylaniala sie noc, napierajac na okna zolto-bialego pokoju. Clarise szybko i zwiezle, nie tracac panowania nad soba, poinformowala Joego o wszystkim, co wiedziala na temat strasznej smierci swej tesciowej. Mowila przyciszonym glosem, a jednak kazde slowo brzmialo wyraznie i zdawalo sie pulsowac w jego myslach. W koncu zaczal drzec. Bob Vadance nie konczyl juz zdan wypowiadanych przez zone. Milczal, kiedy mowila, nie patrzac ani na Clarise, ani na Joego. Wpatrywal sie w swoja szklanke, z ktorej co chwila pociagal. Niewielka kamera wideo Sony 8 mm, ktora zarejestrowala te smierc, nalezala do Toma Vadance'a. Od czasu katastrofy byla schowana w jego gabinecie. Kamera byla latwa w obsludze. Predkosc przeslony i poziom bieli dostrajaly sie automatycznie. Choc Nora nie miala doswiadczenia z tego rodzaju sprzetem, w ciagu paru minut nauczyla sie nim poslugiwac. Po roku nieuzywania akumulator byl slaby. Dlatego Nora Vadance naladowala go, wykazujac przy tym mrozacy krew w zylach spokoj. Policja znalazla regulator pradu zmiennego i prostownik akumulatora na blacie szafki kuchennej, podlaczone do gniazdka. W miniony wtorek Nora wyszla na tyly domu i ustawila kamere na stoliku patio. Uzyla jako podporek dwoch ksiazek w miekkich okladkach, potem ja wlaczyla. Gdy tasma juz sie przesuwala, w odleglosci trzech metrow od obiektywu kamery ustawila plastikowe krzeslo. Podeszla od drugiej strony, by zajrzec w wizjer i upewnic sie, ze krzeslo znajduje sie we wlasciwym miejscu, nieznacznie poprawila jego ustawienie, po czym rozebrala sie przed obiektywem do naga. Nie przypominalo to striptizu, raczej przygotowanie do kapieli. Zlozyla starannie bluzke, spodnie i bielizne, a nastepnie umiescila je na kamiennej podlodze patio. Naga, wyszla na chwile poza pole widzenia obiektywu, przypuszczalnie do domu, do kuchni. Wrocila po czterdziestu sekundach z nozem rzeznickim w dloni. Usiadla na krzesle, twarza do kamery. 79 Wedlug raportu lekarza medycyny sadowej, mniej wiecej dziesiec minut po osmej, we wtorek rano, Nora Vadance, ktora cieszyla sie dobrym zdrowiem i, jak uprzednio sadzono, nie cierpiala na zadne zaburzenia psychiczne, co wiecej ostatnio otrzasnela sie z depresji po stracie meza, odebrala sobie zycie. Sciskajac rekojesc rzeznickiego noza w obu rekach, wepchnela sobie ostrze z ogromna sila w brzuch. Wyciagnela je i znow sie ugodzila. Za trzecim razem pociagnela ostrzem od lewej do prawej strony, rozpruwajac sobie cialo. Upuscila noz i osunela sie bezwladnie na krzesle, gdzie wykrwawila sie na smierc w czasie krotszym niz jedna minuta.Kamera rejestrowala obraz martwej kobiety do konca dwudziestominu-towej kasety. Dwie godziny pozniej, o dziesiatej trzydziesci, Takashi Mishima, szesc-dziesiecioszescioletni ogrodnik, odkryl cialo i bezzwlocznie powiadomil policje. Kiedy Clarise skonczyla, Joe zdolal tylko powiedziec: "Jezu". Bob dolal im whiskey Dlonie mu drzaly, a butelka stukala o brzegi szklanek. -Przypuszczam, ze tasme ma policja - odezwal sie w koncu Joe. -Tak - odparl Bob. - Do chwili zakonczenia sledztwa czy ustalenia przyczyn zgonu. Albo czegos tam jeszcze. -Mam wiec nadziej e, ze o tym, co jest na kasecie, dowiedzieliscie sie od kogos. Ze nie musieliscie jej ogladac. -Ja jej nie ogladalem - powiedzial Bob. - Ale Clarise tak. Wpatrywala sie w swojego drinka. -Powiedzieli nam, co na niej jest... ale ani ja, ani Bob nie moglismy w to uwierzyc, choc ci ludzie byli z policji i nie mieli zadnego powodu, by nas oklamywac. W piatek rano, przed pogrzebem, poszlam na posterunek i obej rzalam ten film. Musielismy wiedziec. I teraz wiemy. Kiedy nam oddadza te tasme, zniszczeja Bob nigdy nie powinien jej ogladac. Nigdy. Choc Joe zdazyl juz nabrac do tej kobiety ogromnego szacunku, teraz jeszcze bardziej urosla w jego oczach. -Jest kilka spraw, ktore mnie zastanawiaja- podjal po chwili. - Jesli nie macie nic przeciwko temu, zadam wam kilka pytan. -Wal - zgodzil sie Bob. - My tez mamy w tej sprawie mnostwo pytan, tysiac cholernych pytan. -Przede wszystkim... nie wydaje sie, by dzialal tu jakikolwiek przymus? Clarise potrzasnela glowa. -Nie mozna czlowieka zmusic do czegos takiego, prawda? Na pewno nie naciskiem psychologicznym albo grozbami. Poza tym w polu widzenia kamery nie bylo nikogo, nawet cienia drugiej osoby. Wzrok Nory ani na moment nie spoczal na nikim, kto moglby stac gdzies dalej. Byla sama. 80 -Kiedy opowiadalas, co bylo na tasmie, Clarise, odnioslem wrazenie, ze Nora robila wszystko jak automat.-Tak wlasnie przez wiekszosc czasu sie zachowywala. Twarz pozbawiona wyrazu, po prostu... obojetna. -Powiedzialas: "przez wiekszosc czasu"? A wiec byla chwila, gdy okazala choc cien emocji? -Dwukrotnie. Jak juz byla prawie calkiem rozebrana, zawahala sie przed zdjeciem... majtek. Byla skromna kobieta, Joe. To jeszcze jedna dziwna rzecz w tym wszystkim. Siedzac z zamknietymi oczami i przycisnieta do czola szklanka, Bob wtracil: -Nawet jesli... nawet jesli przyjmiemy, ze byla na tyle niezrownowazona umyslowo, by zrobic cos takiego, to i tak nie miesci sie w glowie, by mogla filmowac sie nago... albo zeby chciala, by ktos pozniej znalazl ja w takim stanie. -Dom od tylu zaslania wysokie ogrodzenie, porosniete gesta bugenwil-la Sasiedzi nie mogliby nic zobaczyc. Ale Bob ma racje... nigdy by nie chciala, zeby tak j a znaleziono. W kazdym razie, kiedy miala zdj ac majtki, zawahala sie. Obojetny, martwy wyraz twarzy zniknal. Pojawil sie na niej straszny grymas, ale trwalo to zaledwie chwile. -Co rozumiesz przez "straszny"? - spytal Joe. Krzywiac sie na wspomnienie makabrycznej sceny, Clarise opisala to tak, jakby znow ogladala tasme: -Jej oczy sa pozbawione wyrazu, puste, powieki wydaja sie ciezkie... nagle otwieraj a sie szeroko i pojawia sie w nich glebia, jak w oczach normalnego czlowieka. Przez jej twarz przebiega skurcz. Najpierw tak obojetna, teraz jest wykrzywiona emocja. Szokiem. Nora sprawia wrazenie przerazonej. Na jej obliczu maluje sie takie zagubienie, ze serce peka z zalu. Ale to trwa tylko sekunde czy dwie, moze trzy, po chwili sie otrzasa, a wtedy ten wyraz twarzy znika, po prostu znika, i kobieta znow jest spokojna jak maszyna. Zdejmuje majtki, zwija starannie i odklada na bok. -Czy zazywala leki? - spytal Joe. - Czy mogla przedawkowac jakis srodek, ktory wywolal stan otepienia albo powazne zaburzenia osobowosci? -Jej lekarz powiedzial nam, ze nie przepisywal matce zadnych lekow -wyjasnila Clarise. - Ale policja podejrzewa narkotyki. Sadowka przeprowadza testy toksykologiczne. -To po prostu smieszne - stwierdzil stanowczo Bob. - Moja matka nigdy by nie zazyla nielegalnych srodkow. Nie lubila brac nawet aspiryny. Byla tak niewinna, Joe, jakby nie uswiadamiala sobie tych wszystkich zmian na gorsze, jakie zaszly w ciagu ostatnich trzydziestu lat na swiecie, jakby zyla dziesiatki lat wczesniej i byla z tego zadowolona. -Dokonano sekcji zwlok - powiedziala Clarise. - Nie stwierdzono guza ani zadnych innych zmian w mozgu, zadnego schorzenia, ktore pomogloby wyjasnic to, co zrobila. 6 - Jedyna ocalona 81 -Wspomnialas, ze okazala jakies uczucia dwa razy. Jak to bylo za drugim razem?-To nastapilo chwile przed... przed tym, jak sie zadzgala. Trwalo mgnienie oka, jeszcze krocej niz poprzednio. Jak spazm. Wykrzywila twarz, wydawalo sie, ze zaraz krzyknie. Potem to minelo i do konca pozostala juz obojetna. Joe, wstrzasniety, uswiadomil sobie pewien fakt, na ktory nie zwrocil uwagi, gdy Clarise po raz pierwszy opowiadala o tasmie. Spytal: -Chcesz powiedziec, ze ani razu nie krzyknela, nie zawolala glosno? -Nie. Ani razu. -To niemozliwe. -Pod sam koniec, kiedy upuszcza noz... slychac cichy dzwiek, ktory byc moze wydarl jej sie z ust, niewiele glosniejszy od westchnienia. -Bol... - Joe nie byl w stanie wydusic z siebie, ze bol Nory Vadance musial byc rozdzierajacy. -Ani razu nie krzyknela - upierala sie Clarise. -Nawet nieswiadoma reakcja... -Milczala. Caly czas milczala. -Mikrofon dzialal? -Tak. Jest wbudowany na stale, wielokierunkowy - wyjasnil Bob. -Slychac na tasmie inne odglosy. Szuranie krzesla o betonowa posadzke patio, kiedy je przesuwala. Spiew ptakow. Smutne szczekanie jakiegos psa w oddali. Ale ani slowa z jej ust. Wychodzac z domu, Joe zbadal wzrokiem nocny mrok, niemal pewien, ze ujrzy przed posesja Vadance'ow biala furgonetke albo inny podejrzanie wygladajacy samochod. Z sasiedniego domu dobiegaly slabe takty Beetho-vena. Powietrze bylo cieple, ale z zachodu naplywala cicha bryza, niosac ze soba zapach kwitnacego noca jasminu. Nie dostrzegl niczego groznego w tej wspanialej nocy. Kiedy Clarise i Bob wyszli z nim na ganek, Joe spytal: -Czy Nora miala przy sobie zdjecie grobu Toma, kiedy ja znalezli? -Nie - odparl Bob. - Lezalo na stole kuchennym. Nie wziela go ze soba w tym ostatecznym momencie. -Kiedy przyjechalismy z San Diego, znalezlismy je na stole - przypomniala sobie Clarise. - Obok talerza ze sniadaniem. Joe byl zdumiony. -Zjadla wczesniej sniadanie? -Wiem, o czym myslisz - powiedziala Clarise. - Jesli zamierzala sie zabic, to po co zawracala sobie glowe sniadaniem? Ale to jeszcze nie wszystko, Joe. Zrobila sobie omlet z cheddarem, posiekana cebulka i szynka. Do tego szklanke soku z pomaranczy. Byla w trakcie jedzenia, kiedy wstala i wziela kamere. 82 -Kobieta na tasmie, sadzac po tym, jak nam ja opisales, znajdowala sie wglebokiej depresji albo miala zachwiana rownowage psychiczna. Zeby przy rzadzic takie sniadanie, trzeba odznaczac sie jasnoscia umyslu i cierpliwoscia. -1 wyobraz sobie, obok talerza lezal rozlozony "Los Angeles Times"... -...czytala komiks - dokonczyl Bob. Milczeli przez chwile, zastanawiajac sie nad tym wszystkim. W koncu Bob odezwal sie: -Rozumiesz teraz, co mialem na mysli, kiedy mowilem o tysiacu pytan. Clarise objela Joego i usciskala jak starego przyjaciela. -Mam nadzieje, ze ta Rose to ktos dobry, tak jak myslisz. Wierze, ze ja znajdziesz. Oby jej slowa przyniosly ci ukojenie, Joe. Wzruszony, odwzajemnil jej uscisk. -Dziekuje, Clarise. Bob zapisal na kartce ich adres w Miramar i numer telefonu. -Na wypadek, gdybys mial jeszcze jakies pytania... albo dowiedzial sie czegos, co pozwoliloby nam to wszystko zrozumiec. Uscisneli sobie dlonie. Potem objeli sie po bratersku. -Co teraz zrobisz, Joe? - spytala Clarise. Spojrzal na fosforyzujaca tarcze zegarka. -Jest dopiero piec po dziewiatej. Sprobuje spotkac sie z jeszcze jedna rodzina. -Badz ostrozny - powiedziala. -Bede. -W tym wszystkim jest cos zlego, Joe. Cos naprawde zlego. -Wiem. Bob i Clarise stali obok siebie na ganku i patrzyli, jak Joe odjezdza sprzed ich domu. Choc sporo wypil, nie czul efektow dzialania alkoholu. Nigdy nie widzial zdjecia Nory Vadance; a jednak obraz kobiety bez twarzy, usadowionej na krzesle z nozem rzeznickim w dloni, mogl otrzezwic kazdego. Miasto jarzylo sie blaskiem, jak swietlisty grzyb, ktory ropieje nad brzegiem morza. Pod niebo, niczym chmura zarodnikow, unosila sie chorobliwie zolta jasnosc. Widac bylo tylko nieliczne gwiazdy: lodowate, dalekie swiatlo. Jeszcze przed minuta noc wydawala mu sie przyjazna i Joe nie dostrzegal nic, co mogloby wzbudzac lek. Teraz majaczyla wokol groznie. Co chwila zerkal w lusterko wsteczne. 83 8 harles i Georgine Delmann mieszkali w ogromnym domu z cegly na liczacej pol akra posesji w Hancock Park. Wejscia strzegly dwie magnolie, a po obu stronach sciezki biegl zywoplot, przystrzyzony tak starannie, jakby dbal o niego legion ogrodnikow poslugujacych sie cazkami do paznokci. Precyzyjna geometria domu i przyleglego don terenu zdradzala zamilowanie do porzadku, wiare w wyzszosc ludzkiego dzialania nad chaosem natury.Delmannowie byli lekarzami. On specjalizowal sie w kardiologii, ona w oftalmologii. Szanowano ich powszechnie, gdyz oprocz zawodowej praktyki prowadzili bezplatna klinike dla dzieci w Los Angeles, a druga w So-uth Central. Kiedy "747" runal na ziemie, Delmannowie stracili osiemnastoletnia corke, Angele, ktora powracala z szesciotygodniowych warsztatow malarskich. Zostala na nie zaproszona przez uniwersytet nowojorski w ramach przygotowan do pierwszego roku szkoly artystycznej w San Francisco. Zapowiadala sie na utalentowana malarke o obiecujacej przyszlosci. Georgine Delmann otworzyla drzwi osobiscie. Joe rozpoznal ja z fotografii zamieszczonej w "Post" przy okazji artykulu o katastrofie. Byla dobrze po czterdziestce, wysoka i szczupla, o gleboko polyskliwej, sniadej skorze, bujnych, kreconych, ciemnych wlosach i zywych oczach, tak ciemnofioleto-wych jak sliwki. Prezentowala soba nieposkromione piekno, ktore pracowicie starala sie ujarzmic, noszac szare spodnie, meska w kroju biala koszule i okulary w stalowej oprawce zamiast szkiel kontaktowych. Nie miala zadnego makijazu. Joe przedstawil sie, ale nim zdazyl powiedziec, ze jego rodzina zginela na pokladzie samolotu, Georgine, ku jego zdumieniu wykrzyknela: 84 -Moj Boze, wlasnie o panu rozmawialismy!-O mnie? Chwycila go za reke i pociagnela przez prog do wylozonego marmurem holu, a potem zatrzasnela biodrem drzwi. Caly czas nie spuszczala z niego zdumionego spojrzenia. -Lisa opowiadala nam o pana zonie i corkach, o tym, jak pan odszedl, przestal spotykac sie z przyjaciolmi. I oto pan jest. -Lisa? - spytal oslupialy. Przynajmniej tej nocy Georgine Delmann nie mogla ukryc wrodzonej zywiolowosci za zaslona nijakiego ubioru i okularow w stalowych oprawkach. Zarzucila Joemu rece na szyje i pocalowala go w policzek tak mocno, ze sie zachwial. Potem, stojac przed nim i szukajac w jego oczach potwierdzenia, spytala podniecona: -Ona odwiedzila rowniez pana, prawda? -Lisa? -Nie, nie, nie Lisa. Rose. Poczul musniecie niezrozumialej nadziei, jakby po lustrzanej powierzchni wody skakal kamyczek. -Tak. Ale... -Prosze, prosze ze mna. - Znow chwytajac go za reke i ciagnac w glab domu, wyjasnila: - Siedzimy w kuchni, przy stole. Ja, Charlie i Lisa. Podczas zajec grupy terapeutycznej Joe nie spotkal ani jednego rodzica zdolnego do takiej zywiolowosci. Nigdy tez o nikim takim nie slyszal. Rodzice, ktorzy stracili male dzieci, przez piec, szesc, dziesiec lat starali sie -nieraz na prozno - pozbyc przekonania, ze to oni powinni umrzec, ze przezycie wlasnych dzieci jest czyms grzesznym i egoistycznym - albo nawet niebywale podlym. Nie inaczej bylo tez w przypadku Delmannow, ktorzy stracili osiemnastolatke. Prawde mowiac tak samo bylo, gdy czyjs syn lub corka mieli trzydziesci lat. Wiek nie mial tu nic do rzeczy. Smierc dziecka - niewazne w jakim wieku - jest czyms tak nienaturalnym i niewlasciwym, ze po takiej tragedii trudno na nowo odszukac sens zycia. Nawet gdy zaakceptuje sie ten fakt i osiagnie w jakims stopniu rownowage, radosc na zawsze pozostaje niedostepna, jak wspomnienie wody w wyschnietej studni, niegdys pelnej po brzegi, ale teraz skrywajacej jedynie gleboki, wilgotny zapach dawnej obfitosci. I oto Joe mial przed soba Georgine Delmann, zarumieniona i ozywiona, po dziewczecemu podniecona. Pociagnela go na koniec holu, a potem przez wahadlowe drzwi. Wydawalo sie, ze w ciagu roku nie tylko otrzasnela sie po stracie corki, ale wrecz przezwyciezyla bol. Poczul, jak jego slabiutka nadzieja gdzies ulatuje, gdyz wydalo mu sie, ze Georgine Delmann musi byc albo niespelna rozumu, albo dziwnie plytka. Jej nieklamana radosc wprawila go w oslupienie. Pomimo przycmionego swiatla mogl dostrzec, ze kuchnia, choc sporych rozmiarow, jest przytulna - klonowa podloga, klonowe szafki i blaty z brazo- 85 wego granitu. Wysoko, na hakach, niczym dzwony koscielne czekajace na godzine nieszporow, wisialy lsniace miedziane garnki, patelnie i rozne naczynia.Prowadzac Joego w strone stolu, ktory znajdowal sie w aneksie jadalnym z duzym oknem, Georgine Delmann zawolala: -Charlie, Lisa, spojrzcie, kto przyszedl! Prawda, ze to niemal cud? Za szyba widac bylo podworko i basen, ktory w swietle latarni palacych sie na zewnatrz przypominal bajkowa scene pelna iskierek i blyskow. Na owalnym stole staly trzy ozdobne lampy naftowe, w ktorych tanczyly plomienie. Obok stolu Joe zobaczyl wysokiego, przystojnego mezczyzne o gestych, posrebrzanych wlosach. Byl to doktor Charles Delmann. Georgine, wciaz ciagnac za soba Joego, podeszla blizej i powiedziala: -Charlie, to jest Joe Carpenter. Ten Joe Carpenter. Przygladajac sie Joemu z niejakim zdumieniem, Charlie Delmann posta pil do przodu i uscisnal mu energicznie dlon. -Co sie tu dzieje, synu? -Sam chcialbym wiedziec - stwierdzil Joe. -Cos dziwnego i wspanialego - odpowiedzial za niego Delmann, rownie podniecony jak jego zona. Zza stolu podniosla sie Lisa, o ktorej mowila Georgine. Jej blond wlosy zlocil migotliwy blask lamp naftowych. Miala ponad czterdziesci lat, gladka twarz dziewczyny z college'u i oczy w kolorze wyplowialego blekitu, ktore widzialy w zyciu juz niejedno. Joe znal ja dobrze. Lisa Peccatone. Pracowala dla "Post". Dawna kolezanka z pracy. Reporterka specjalizujaca sie w historiach o szczegolnie odrazajacych przestepcach - seryjnych mordercach, pedofilach, gwalcicielach masakrujacych swoje ofiary. Wiedziona obsesja, ktorej Joe nigdy w pelni nie pojal, skradala sie po najciemniejszych komnatach ludzkiego serca i zanurzala sie w opowiesciach o krwi i szalenstwie, szukajac sensu w najbardziej bezsensownych aktach ludzkiego barbarzynstwa. Domyslal sie, ze dawno temu musiala doznac niewypowiedzianych krzywd, ze wyniosla z dziecinstwa - niczym bestie uczepiona jej plecow - jakis straszliwy uraz, i ze nie mogla uwolnic sie od demona pamieci inaczej, jak tylko probujac za wszelka cene zrozumiec to, czego zrozumiec sie nie dalo. Byla jedna z najmilszych osob, jakie kiedykolwiek znal, ale tez jedna z najbardziej gniewnych, genialnych i jednoczesnie gleboko skrzywdzonych, kobieta nieustraszona, choc przesladowana przez leki, a przy tym piszaca tak doskonale, ze jej proza moglaby porwac serce aniola albo wzbudzic przerazenie w piersi diabla. Joe ja podziwial. Byla jednym z jego najlepszych przyjaciol, a jednak porzucil j a tak jak innych, kiedy odprowadzil swa zmarla rodzine na cmentarzysko serca. -Joey - przywitala go - ty sukinsynu, wracasz do pracy czy tez zjawiles sie tu, bo odgrywasz jakas role w tej historii? 86 -Wracam do pracy, bo odgrywam role w tej historii. Ale juz nie pisze. Nie wierze zbytnio w potege slow.-Ja nie wierze w nic. -A co tu robisz? - spytal. -Zadzwonilismy po nia przed paru godzinami - wyjasnila Georgine. - Poprosilismy zeby przyszla. -Bez obrazy - wtracil Charlie, kladac dlon na ramieniu Joego - ale Lisa jest jedynym znanym nam reporterem, ktorego szanujemy. -Prawie od dziesieciu lat - dorzucila Georgine - przez osiem godzin tygodniowo pracuje dobrowolnie w jednej z naszych klinik dla biednych dzieci. Joe nie wiedzial o tym i nigdy by nie podejrzewal Lisy o cos podobnego. Nie potrafila ukryc ironicznego usmiechu zaklopotania. -Tak, Joey, jestem druga Matka Teresa. Ale zebys mi sie nie wazyl, draniu, niszczyc mojej reputacji, mowiac o tym ludziom w "Post". -Chce wina. Kto jeszcze chce wina? Dobry Chardonnay, moze Cake-bred albo Grgich Hills - promienial Charlie. Zarazil sie niestosownym humorem swojej zony, jakby zebrali sie w te najsmutniejsza z wszystkich nocy roku, by uczcic katastrofe samolotu. -Ja dziekuje - potrzasnal glowa Joe, coraz bardziej zdezorientowany. -A ja sie napije - stwierdzila Lisa. -I ja - dodala Georgine. - Przyniose kieliszki. -Siedz, kochanie, zostan tu z Joem i Lisa- zatrzymal ja Charlie. - Ja sie wszystkim zajme. Joe usiadl z kobietami przy stole, a Charlie poszedl po drinki. Twarz Georgine jasniala w blasku lamp naftowych. -To niewiarygodne, po prostu niewiarygodne. Sluchaj, Liso, do niego Rose tez przyszla. Twarz Lisy byla czesciowo skryta w cieniu. -Kiedy, Joe? -Dzis na cmentarzu. Robila zdjecia grobow Michelle i dziewczynek. Powiedziala, ze nie jest jeszcze gotowa, by ze mna rozmawiac... i odeszla. Joe postanowil zachowac reszte w tajemnicy, dopoki nie uslyszy, co maja mu do przekazania. Chcial jak najpredzej uslyszec ich rewelacje, poza tym obawial sie, ze nie beda obiektywni, kiedy uslysza jego historie. -To nie moze byc ona - nie dowierzala Lisa. - Zginela w katastrofie. -To oficjalna wersja. -Opisz te kobiete - poprosila Lisa. Joe wyliczyl charakterystyczne cechy jej wygladu fizycznego, starajac sie rowniez przekazac niezwykla osobowosc tej czarnoskorej kobiety, jej magnetyzm, ktory, jak mu sie zdawalo, niemal naginal otoczenie do jej woli. Jedno oko Lisy bylo w polmroku niewidoczne, ale drugie, to na ktore padalo swiatlo lampy, zdradzalo podniecenie. -Rosie zawsze byla charyzmatyczna, nawet w college'u. 87 -Znasz ja? - spytal zaskoczony Joe.-Ze wspolnych lat na uniwersytecie kalifornijskim. Bylo to tak dawno temu, ze trudno w to uwierzyc. Mieszkalysmy w tym samym pokoju i przyjaznilysmy sie ze soba. -Dlatego Charlie i ja postanowilismy przed chwila zadzwonic do Lisy -wyjasnila Georgine. - Wiedzielismy ze stracila jakas przyjaciolke w tej katastrofie. Ale dopiero w srodku nocy kilka godzin po wyjsciu Rose, Charlie przypomnial sobie, ze przyjaciolka Lisy miala tak samo na imie. Doszlismy do wniosku, ze to jedna i ta sama osoba. Caly dzien sie zastanawialismy, czy zawiadomic Lise, czy nie. -Kiedy Rose tu byla? - spytal Joe. -Wczoraj wieczorem - odparla Georgine. - Zjawila sie, kiedy wychodzilismy na kolacje. Kazala nam obiecac, ze nie powiemy nikomu o tym, co ma nam do przekazania... w kazdym razie dopoki nie bedzie miala okazji spotkac sie jeszcze z paroma rodzinami ofiar, tu, w Los Angeles. Ale Lisa byla w zeszlym roku tak przybita wiadomoscia o katastrofie, poza tym chodzilo o jej przyjaciolke, uznalismy wiec, ze mozemy jej powiedziec. -Nie jestem tu w charakterze reporterki - wtracila Lisa, zwracajac sie do Joego. -Zawsze jestes reporterka. -Rose nam to dala - Georgine wyciagnela z kieszeni koszuli fotografie i polozyla ja na stole. Bylo to zdjecie grobu Angeli Delmann. -Co tu widzisz, Joe? - spytala z blyskiem oczekiwania w oku. -Mysle, ze chodzi o to, co ty tu widzisz. W glebi kuchni Charlie Delmann otwieral szuflady i grzebal w nich, pobrzekujac sztuccami. Najwidoczniej szukal korkociaga. -Juz mowlismy o tym Lisie. - Georgine spojrzala na meza. - Poczekamy chwile. Niech Charlie ci powie, Joe. -To cholernie dziwne, Joey, i nie jestem pewna, jak mam to wszystko rozumiec - stwierdzila Lisa. - Wiem tylko, ze jestem smiertelnie wystraszona. -Wystraszona? - Georgine nie kryla zdumienia. - Liso, kochanie, jak na Boga mozesz tak mowic? -Sam zobaczysz - Lisa nadal zwracala sie do Joego. Ta kobieta, ktora zwykle odznaczala sie zelazna wola teraz drzala jak trzcina. - Ale daje ci slowo, ze Charlie i Georgine to najbardziej zrownowazeni ludzie, jakich znam. Miej to na uwadze, kiedy bedziesz ich sluchal. Georgine podniosla do oczu odbitke polaroida i wpatrywala sie w nia zamyslona, jakby chciala nie tylko odcisnac ten obraz w swojej pamieci, ale wrecz go pochlonac, wessac, pozostawiajac na fotografii pustke. Lisa westchnela: -Moge cos dorzucic do tej zagadki, Joey. Rok temu bylam na lotnisku i czekalam na samolot, ktorym leciala Rose. Georgine podniosla wzrok znad fotografii. 88 -Nie mowilas nam o tym.-Mialam to wlasnie zrobic, kiedy zadzwonil Joe - wyjasnila Lisa. W drugim koncu kuchni rozleglo sie ciche "pyk", gdy uparty korek wysunal sie wreszcie z butelki. Charlie Delmann mruknal z zadowoleniem. -Nie widzialem cie na lotnisku tamtej nocy, Liso - powiedzial Joe. -Nie chcialam rzucac sie w oczy. Bylam wstrzasnieta z powodu Rose, ale i smiertelnie wystraszona. -Pojechalas tam, zeby ja odwiezc do domu? -Rosie zadzwonila do mnie z Nowego Jorku i poprosila, zebym byla na lotnisku z Billem Hannettem. To jego zdjecia wisialy w recepcji "Post". Bladoblekitne oczy Lisy przygasil smutek. -Rosie pragnela za wszelka cene pomowic z jakims reporterem, a ja bylam jedyna osoba z prasy, ktora znala i ktorej mogla zaufac. -Charlie - zawolala Georgine do meza - chodz tu i posluchaj. -Slysze, slysze - zapewnil ja Charlie. - Wlasnie nalewam. Minutke. -Rosie dala mi liste z nazwiskami szesciu ludzi, ktorych rowniez chciala widziec na lotnisku - ciagnela Lisa. - Byli to przyjaciele z dawnych lat. Udalo mi sie odszukac w krotkim czasie piec osob. Tamtej nocy zabralam ich wszystkich ze soba na lotnisko. Mieli byc swiadkami. -Swiadkami czego? - spytal podekscytowany Joe. -Nie wiem. Rose byla taka tajemnicza. Powiedziala, ze przywiezie ze soba cos, co zmieni nas na zawsze, zmieni caly swiat. -Zmieni swiat? - spytal Joe. - W dzisiejszych czasach byle polityk, ktory ma jakis program, albo aktor uwaza, ze moze to zrobic. -Ale Rose mowila prawde - Georgine nie dawala sie zbic z tropu. W jej oczach, gdy znow pokazala zdjecie nagrobka, lsnily ledwie skrywane lzy podniecenia albo radosci. - To wspaniale. Joe mial wrazenie, ze wpadl do jamy Bialego Krolika z Alicji w Krainie Czarow. Nie odczul co prawda skutkow upadku, ale wydawalo mu sie, ze wyladowal na jakims surrealistycznym terytorium. Plomienie lamp, dotychczas nieruchome, teraz jasnialy i wily sie w dlugich szklanych kloszach, ozywione podmuchem powietrza, ktorego Joe nie wyczuwal. Dojrzal na twarzy Lisy salamandry zoltego swiatla. Kiedy patrzyla na lampy, jej oczy byly zolte jak ksiezyc zwieszaj acy sie nisko nad horyzontem. Plomienie po chwili przygasly, a Lisa mowila dalej: -Przyznaje, ze brzmialo to dosc melodramatycznie. Ale Rosie nie byla jakas postrzelona artystka. Przez szesc czy siedem lat pracowala nad czyms niezwykle waznym. Uwierzylam jej. Wahadlowe drzwi miedzy kuchnia a holem poruszyly sie z charakterystycznym dzwiekiem. Charlie Delmann wyszedl bez slowa wyjasnienia. -Charlie? - Georgine podniosla sie z krzesla. - Gdzie on polazl? Nie moge uwierzyc, ze nie chce sluchac. 89 -Kiedy rozmawialam z nia przez telefon na kilka godzin przed startem samolotu, Rosie powiedziala, ze jej szukaja - kontynuowala Lisa. - Nie sadzila, by spodziewali sie jej w Los Angeles. Ale na wypadek, gdyby sie zorientowali, ktorym samolotem leci, i gdyby juz na nia czekali, mielismy byc na lotnisku i zaraz po wyjsciu z samolotu otoczyc ja chroniac przed ludzmi, ktorzy chcieli ja uciszyc. Zamierzala opowiedziec o wszystkim juz tam na miejscu, przy wejsciu do sali przylotow.-Oni? - spytal Joe. Georgine ruszyla za Charliem, zeby sprawdzic, dokad poszedl, ale ciekawosc wziela gore, wiec wrocila na swoje miejsce. -Rosie mowila o ludziach, dla ktorych pracowala - wyjasnila Lisa. -Teknologik. -Widze, ze nie proznowales, Joey -Po prostu probowalem zrozumiec - odparl, podczas gdy jego umysl bladzil posrod przerazajacych teorii. -Ty, ja i Rosie, wszyscy powiazani ze soba. Swiat jest maly, co? Joe poczul mdlosci na mysl, ze istnieja ludzie zdolni zabic trzysta dwadziescia dziewiec niewinnych osob, by sie upewnic, ze zlikwidowano wlasciwego czlowieka. -Lisa, na Boga, nie wmawiaj mi, ze samolot runal na ziemie dlatego, ze na jego pokladzie znajdowala sie Rose Tucker - wciaz nie chcial w to uwie rzyc. Lisa wpatrywala sie w migotliwy, niebieski prostokat basenu, zastanawiajac sie nad odpowiedzia. -Tamtej nocy bylam tego pewna. Ale potem... sledztwo nie wykazalo nawet sladu podlozonej bomby. Niczego nie stwierdzono. Najwyzej jakas drobna usterke techniczna i blad ze strony pilotow. -Tak nam przynajmniej powiedziano. -Przygladalam sie przez jakis czas Komisji Bezpieczenstwa Transportu, nie jej dzialaniom dotyczacym tej katastrofy, ale tak w ogole. Jej czlonkowie sa bez skazy, Joey. To dobrzy ludzie. Zadnej korupcji. Poza ukladami politycznymi. -Ale odnosze wrazenie, ze Rose obarcza sie odpowiedzialnoscia za to, co sie stalo - zauwazyla Georgine. - Jest przekonana, ze to jej obecnosc na pokladzie samolotu byla przyczyna tragedii. -Jesli jest winna smierci twojej corki, chocby tylko posrednio - wtracil Joe - to co w tym takiego wspanialego? Twarz Georgine znow rozjasnil usmiech, jakim go przywitala i oczarowala przy drzwiach wejsciowych. Jednakze Joemu, ktory odczuwal coraz wieksza dezorientacj e, wydawal sie on rownie dziwny i niepokoj acy jak grymas na obliczu klowna spotkanego w zamglonej alejce po polnocy, tak bardzo byl nie na miejscu. Odpowiedziala mu, nie przestajac sie usmiechac: -Chcesz wiedziec, Joe? Poniewaz jest to koniec swiata, jaki znamy. Joe, zdesperowany, chcial dowiedziec sie czegos wiecej od Lisy: 90 -Kim jest Rose Tucker i co robi dla Teknologik?-Jest genetykiem, i to genialnym. -Specjalizuje sie w badaniach nad rekombinacja DNA. Georgine znow wziela do reki zdjecie, jakby chciala, by Joe od razu uchwycil zwiazek miedzy obrazem nagrobka a inzynieria genetyczna. -Co dokladnie robila dla Teknologik, tego nie wiem - podjela przerwa ny watek Lisa. - Nigdy nie wiedzialam. Wlasnie to chciala mi powiedziec na lotnisku w Los Angeles rok temu. Gdyby doleciala. Ale teraz, dzieki temu, o czym rozmawiala wczoraj z Georgine i Charliem... sama moge sporo wy wnioskowac. Nie wiem tylko, jak w to uwierzyc. Joe zastanawial sie nad tym dziwnym stwierdzeniem: nie chodzilo jej o to, czy uwierzyc, tylko jak uwierzyc. -Czym jest Teknologik, procz tego, czym sie wydaje na pierwszy rzut oka? - spytal. Lisa usmiechnela sie leciutko. -Masz dobrego nosa, Joe. Rok na bocznym torze nie stepil twojego wechu. Sadzac po tym, co Rose zdradzila, z tych wszystkch jej polslowek mozna wywnioskowac, ze to istny wyjatek w kapitalistycznym swiecie - firma, ktora nie moze zbankrutowac. -Nie moze zbankrutowac? - zdziwila sie Georgine. -Poniewaz stoi za nia hojny partner, ktory pokrywa wszystkie straty. -Armia? - zastanawial sie Joe. -Albo jakas agenda rzadowa. Organizacja bogatsza od najbogatszego czlowieka na swiecie. Rosie dala mi do zrozumienia, ze na ten tajemniczy projekt przeznaczono wiecej niz setki milionow dolarow. Niewyobrazalnie duzy kapital. Miliardy. Z gory dobiegl huk strzalu. Dzwiek, choc przytlumiony przez sciany i przestrzen, nie budzil watpliwosci. Wszyscy troje zerwali sie na rowne nogi. Georgine zawolala: -Charlie? Byc moze dlatego, ze tak niedawno siedzial z Bobem i Clarise w milym, zoltym pokoju w Culver City, Joe od razu pomyslal o Norze Vadance - nagiej kobiecie na patio, ktora sciskala w dloniach noz rzezniczy i kierowala ostrze ku brzuchowi. Cisza rozlewajaca sie po domu, kiedy juz przebrzmialo echo strzalu, wydawala sie rownie grozna jak niewidzialny i pozbawiony ciezaru deszcz radioaktywny spadajacy w grobowym milczeniu po nuklearnym grzmocie. Georgine, coraz bardziej przerazona, krzyknela: -Charlie! Kiedy chciala pobiec na gore, Joe ja powstrzymal. -Nie, zaczekaj. Zadzwon po policje, ja tam pojde. -Joe...- zaczela Lisa. -Wiem, co sie stalo - powiedzial ostro, ucinajac jakakolwiek dyskusje. 91 Mial nadzieje, ze sie myli, ze wcale nie wie, co sie tu dzieje, ze nie ma to nic wspolnego z tym, co zrobila z soba Nora Vadance. Ale jesli jego podejrzenia byly sluszne, nie mogl dopuscic, by Georgine jako pierwsza pojawila sie na miejscu tragedii. Wiedzial doskonale, ze nie powinna niczego ogladac, ani teraz, ani potem.-Wiem, co sie stalo. Dzwon po policje - powtarzal Joe, przemierzajac kuchnie i przeciskajac sie przez wahadlowe drzwi prowadzace do holu. Zyrandol przygasal i rozblyskiwal, przygasal i rozblyskiwal, jak swiatlo na jednym z tych starych filmow wieziennych, kiedy to gubernator dzwoni za pozno, by uratowac skazanca, ktory smazy sie juz na krzesle elektrycznym. Joe podbiegl do podnoza schodow, ale pod wplywem strachu zwolnil. Wspinal sie na pierwsze pietro, myslac z przerazeniem, ze znajdzie to, czego sie spodziewal. Plaga samobojstw byla rownie irracjonalna jak rojenia ludzi, ktorzy uwazali, ze burmistrz jest robotem lub ze obserwujaich zli kosmici. Joe nie potrafil zrozumiec, jak Charlie Delmann w ciagu zaledwie dwu minut mogl przejsc od niemal euforii do rozpaczy - tak jak Nora, ktora wstala od smakowitego sniadania i komiksu w gazecie, a w chwile pozniej rozprula sobie brzuch, nie zadajac sobie nawet trudu, by pozostawic kartke z wyjasnieniami. Jesli jednak nawet Joe sie nie mylil, jesli doktor naprawde chcial popelnic samobojstwo, to byc moze istniala jakas slaba szansa, ze jeszcze zyje. Moze nie zdolal sie zabic jednym strzalem. Moze wciaz daloby sie go uratowac. Mozliwosc ocalenia kogos - po tylu innych, ktorzy przesuneli sie obok niego niczym woda, przeciekajac przez palce - pchala Joego do przodu pomimo strachu, jaki odczuwal. Pokonywal po dwa stopnie naraz. Dotarl na pierwsze pietro, po czym minal nie oswietlone pokoje i zamkniete drzwi, ledwie rzucajac na nie okiem. Przy koncu korytarza zza uchylonych drzwi docieralo czerwonawe swiatlo. Niewielki przedpokoj prowadzil do glownej sypialni wylozonej tapeta w kolorze kosci sloniowej. Na szklanych polkach stala chinska porcelana o kraglych, bladozielonych plaszczyznach, ktora nadawala pomieszczeniu przytulny, mily wyglad. Doktor Charles Delmann lezal rozciagniety na lozku. Na jego piersi spoczywal mossberg - strzelba o uchwycie pistoletowym. Dzieki krotkiej lufie mogl wsunac jej koniec miedzy zeby i bez trudu pociagnac za spust. Nawet w polmroku Joe widzial wyraznie, ze nie ma sensu badac pulsu. Jedynym zrodlem swiatla w pokoju byla seledynowa lampa na jednym z dwu nocnych stolikow. Jej blask mial rdzawy odcien, poniewaz klosz byl zachlapany krwia. Pewnej soboty, dziesiec miesiecy wczesniej, pracujac nad jakims artykulem, Joe odwiedzil kostnice miejska Lezaly w niej ciala, zapakowane w worki albo nagie, w oczekiwaniu na sekcje. Nagle opanowalo go irracjonalne przekonanie, ze te otaczajace go zewszad zwloki to jego zona i corki: wszystkie 92 byly Michelle i dziewczynkami, jakby Joe wkroczyl nagle w scene filmu sf o klonach. Z wnetrza szuflad stalowych chlodni, gdzie tez spoczywaly zwloki w drodze ku swemu przeznaczeniu, docieraly przytlumione glosy Michelle, Chrissie i malej Niny, ktore blagaly go, by je wpuscil z powrotem do swiata zywych. Tuz obok asystent koronera rozpial zamek blyskawiczny jakiegos worka. Joe spojrzal na biala niczym zima twarz martwej kobiety, na jej pomalowane usta przypominajace zwiniety na sniegu kwiat poinsecji, i ujrzal Michelle, Chrissie, Nine. Niewidzace, niebieskie oczy martwej kobiety byly lustrami jego obledu, ktory narastal z kazda chwila. Wyszedl z kostnicy i przedlozyl Caesare Santosowi, swemu szefowi, prosbe o zwolnienie.Teraz szybko odwrocil sie od lozka, nim w obliczu martwego lekarza zmaterializowala sie ukochana twarz. Jego uwage zwrocil dziwny, niesamowity swist. Przez moment sadzil, ze to Delmann probuje wciagnac powietrze przez rozerwane usta. Dopiero po chwili uswiadomil sobie, ze slyszy swoj wlasny, urywany oddech. Podswietlane, zielone cyfry elektornicznego zegarka na stoliku pulsowaly rytmicznie. Zmiana czasu dokonywala sie w iscie szalenczym tempie: z kazda sekunda dziesiec minut - godziny cofaly sie przez wczesny wieczor z powrotem do popoludnia. Joemu przyszla do glowy absurdalna mysl, ze zepsuty zegar, w ktory musialy trafic odlamki pocisku, moze w magiczny sposob odwrocic to, co sie stalo, ze Delmann wstanie z martwych, kawalki srutu wpadna z grzechotem do lufy, a rozszarpane cialo zrosnie sie, ze za chwile on sam, Joe, znow znajdzie sie na slonecznej plazy w Santa Monica, a potem w jednopokojowym mieszkaniu, znow bedzie rozmawial przez telefon z Beth. Czas bedzie sie cofal i cofal az do chwili, zanim samolot runal na ziemie Colorado. Z dolu dobiegl krzyk, ktory zniszczyl jego fantazje. Potem jeszcze jeden. Przypuszczal, ze to Lisa. Byla twarda i pewnie nigdy w zyciu tak nie krzyczala, lecz teraz slychac bylo glos najwyzszego przerazenia. Nie bylo go w kuchni najwyzej przez minute. Co moglo sie wydarzyc w tak krotkim czasie? Siegnal po strzelbe, zamierzajac sciagnac ja z trupa. Magazynek mogl jeszcze zawierac pociski. Nie. Teraz to jest scena samobojstwa. Jesli przesunie bron, zmieni sie w scene morderstwa. A on bedzie glownym podejrzanym. Pozostawil strzelbe na miejscu. Wybiegl z kregu niewyraznego, przefiltrowanego krwia swiatla na korytarz, gdzie straz trzymaly smiertelnie nieruchome cienie. Nad schodami w bezustannym, krysztalowym deszczu zwisal ogromny zyrandol. Strzelba byla bezuzyteczna. Nie moglby do nikogo strzelic. Poza tym czy w domu byl ktos jeszcze procz Georgine i Lisy? Nie bylo nikogo. Nikogo. Rzucil sie na dol, po dwa, trzy stopnie naraz, pod krysztalowa kaskada w ksztalcie lez, trzymajac sie poreczy, by nie stracic rownowagi. Jego dlon, mokra od zimnego potu, slizgala sie po mahoniowym drewnie. 93 Biegnac z tupotem przez dolny korytarz, poslyszal dzika muzyke i gdy wtargnal przez wahadlowe drzwi do kuchni, zobaczyl, ze zawieszone na scianie miedziane patelnie i garnki uderzaja o siebie.Pomieszczenie bylo pograzone w polmroku, tak jak poprzednio. Halogenowe reflektorki na suficie palily sie slabiutko, niemal wcale nie dajac swiatla. Na drugim koncu kuchni, na tle drgajacych plomieni lamp naftowych stala Lisa i przyciskala do skroni piesci, jakby probowala nie dopuscic, by cisnienie rozsadzilo jej czaszke. Nie krzyczala juz, tylko lkala, jeczala, wyrzucala z siebie stlumione slowa, ktore mogly znaczyc: "O Boze, o Boze". Georgine zniknela. Gdy dzwiek miedzianych dzwonow zamieral powoli niczym odlegla, cicha muzyka z koszmarnego snu, Joe podbiegl do Lisy, dostrzegajac katem oka otwarta butelke, ktora Charlie Delmann pozostawil na blacie szafki. Obok niej staly kieliszki z Chardonnay Drgajaca powierzchnia wina polyskiwala jak drogocenne kamienie i Joemu w ulamku sekundy przemknelo przez mysl, czy trunek nie zawieral jakiejs trucizny, chemikaliow czy narkotyku. Ujrzawszy Joego, Lisa opuscila i rozwarla piesci. Byly mokre i czerwone. Palce wygladaly jakby ociekaly rosa. Z jej ust wydarl sie bolesnie przenikliwy, zwierzecy dzwiek - bardziej przepelniony smutkiem i bardziej rozpalony przerazeniem niz jakiekolwiek slowa. Na srodku kuchni, u stop Lisy, Joe dostrzegl Georgine Delmann. Lezala na boku, w pozycji embrionalnej, skulona juz nie w oczekiwaniu na narodziny, lecz w objeciach smierci; obie dlonie zaciskala na rekojesci noza, ktory byl teraz jej zimna pepowina. Usta wykrzywial jej krzyk, ktory nigdy sie nie rozlegl. Oczy miala szeroko otwarte, pelne lez agonii, ale puste. Joe poczul silny odor rozplatanych trzewi. Znow znalazl sie na krawedzi swego leku: pojawilo sie znajome uczucie spadania, jakby z ogromnej wysokosci. Wiedzial, ze jesli mu ulegnie, nie bedzie umial nikomu pomoc, ani Lisie ani sobie. Zmusil sie, by oderwac wzrok od tej makabry. Znacznie trudniej bylo mu uciec znad krawedzi emocjonalnego zalamania. Obrocil sie w strone Lisy, by ja objac, pocieszyc, oderwac od widoku martwej przyjaciolki, ale stala teraz do niego plecami. Joe drgnal na dzwiek tluczonego szkla. Pomyslal w panice, ze ktos wdarl sie przez okno do kuchni. Ale to nie byl odglos pekajacej szyby, tylko dzwiek tluczonych lamp naftowych, ktore Lisa trzymala za wysokie klosze, jak butelki. Uderzyla pekatymi naczyniami o siebie, a wtedy wytrysnal z nich lepki strumien nafty. Po stole rozbiegly sie jasne kwiaty plomieni, by po chwili zmienic sie w oslepiajace rozlewiska ognia. Joe chwycil Lise i probowal odciagnac ja od rozprzestrzeniajacego sie pozaru, ale wyrwala mu sie bez slowa i chwycila trzecia lampe. -Lisa! Granit i braz na zdjeciu grobu Angeli Delmann zaplonely, fotografia i uwieczniony przez nia obraz zwinely sie niczym czarny, spalony lisc. Lisa 94 przewrocila trzecia lampe, rozpryskujac nafte z plonacym knotem na swoim ubraniu.Przez chwile Joe byl sparalizowany szokiem. Nafta oblala ja splywajac w dol, ale mimo to wijacy sie ognik jakims cudem zsunal sie po piersiach i talii Lisy, po czym zgasl na spodnicy. Plonace rozlewiska na stole zaczely laczyc sie ze soba, ogniste strumyki rozplywaly sie ku krawedziom blatu. Na podloge zaczal skapywac z sykiem promienisty deszcz. Joe znow wyciagnal do niej rece, ale ona, jakby pochylajac sie nad miska zaczerpnela dlonmi plonaca ciecz ze stolu i chlapnela sobie na piersi. Gdy jej przesiakniete nafta ubranie buchnelo ogniem, Joe cofnal sie i zawolal: "Nie!". Bez krzyku, ktory jej sie wyrwal, gdy widziala samobojstwo Georgine, bez jeku czy chociazby cichego westchnienia, wzniosla do gory rece, w ktorych wirowaly kule ognia. Stala przez chwile niczym bogini Diana, wazac w dloniach ogniste ksiezyce, po czym przysunela je sobie do twarzy i wlosow. Joe odskoczyl od plonacej kobiety, od tego widoku, ktory rozdzieral mu serce, od straszliwego swadu, ktory go skrecal, od nieodgadnionej tajemnicy, ktora pozbawiala go wszelkiej nadziei. Wpadl z rozpedu na szafke. Lisa jeszcze utrzymywala sie na nogach, spokojna niczym w strugach chlodnego deszczu. Odwrocila sie, jakby chciala popatrzec na Joego przez swoj plomienisty welon. Na szczescie nie widzial jej twarzy, odbijajacej sie w szybie wielkiego okna. Sparalizowany przerazeniem, pomyslal, ze teraz on umrze, nie od plomieni lizacych juz drewniana podloge wokol jego butow, ale z wlasnej reki, ze zada sobie jakas straszna smierc - zastrzeli sie, rozplata sobie brzuch albo dokona samospalenia. Jeszcze nie ulegl tej zarazliwej pladze samobojstw, ale wiedzial, ze to zrobi, gdy Lisa, martwa, runie bezwladnie na podloge. Wciaz nie byl zdolny sie poruszyc. Ogarnieta wirem piekielnych plomieni rzucala wokol fantomy swiatla i cienia, ktore pelzly po scianach i tloczyly sie na suficie - niektore byly rzeczywiscie cieniami, inne rozwijajacymi sie wstegami sadzy. Przerazliwe wycie instalacji przeciwpozarowej przelamalo lod scinajacy konczyny Joego i wyrwalo go z transu. Ruszyl biegiem z tego piekla, scigany przez zjawy i duchy, obok miedzianych garnkow na scianach, ktore w swietle ognia przypominaly jasne, obojetne twarze, obok trzech kieliszkow z winem w kolorze krwi, polyskujacym refleksami plomieni. Wypadl przez drzwi i pobiegl holem do przedpokoju. Przez caly czas czul, ze sciga go nie tylko zawodzenie instalacji alarmowej - jakby w ciemnym kacie kuchni, stojac bez ruchu, niezauwazalny, kryl sie morderca. Kiedy Joe dopadl drzwi wejsciowych i zlapal za galke, niemal sie spodziewal, ze lada moment poczuje na ramieniu czyjas dlon, ze zostanie brutalnie odwrocony i spotka sie twarza w twarz z usmiechnietym zabojca. Nikt go jednak nie zlapal, nie poczul tez podmuchu goraca, ale syczace zimno, ktore zaklulo go w kark, a potem przeniknelo podstawe czaszki az do 95 szczytu kregoslupa. Ogarnela go taka panika, ze nie zdawal sobie sprawy, kiedy otworzyl drzwi i wyrwal sie na zewnatrz. Stwierdzil nagle, ze biegnie przez ganek, ze uwolnil sie od straszliwego chlodu.Pedzil po kamiennej sciezce miedzy idealnie przystrzyzonymi scianami zywoplotu. Kiedy dotarl do magnolii o srebrzystych lisciach, spomiedzy ktorych, niczym biale pyski malp, wyzieraly kwiaty, odwrocil sie. Nikt go nie scigal. Na ulicy panowala cisza, slychac bylo tylko stlumione wycie alarmu w domu Delmannow. Nie przejezdzal akurat zaden samochod, nikt tez nie wybral sie na wieczorna przechadzke w te ciepla sierpniowa noc. Na gankach i trawnikach okolicznych domow nie pojawili sie jeszcze zwabieni halasem ich mieszkancy. Posesje byly tak wielkie, a okazale domy mialy tak grube sciany, ze nawet huk strzalu na ulicy brzmial w nich jak trzasniecie drzwiami samochodowymi albo warkot ciezarowki. Zastanawial sie, czy nie zaczekac na straz pozarna i policje, ale nie mial pojecia, jak moglby przekonujaco opowiedziec o tym, co wydarzylo sie w tym domu w ciagu trzech czy czterech piekielnych minut. Wydawalo sie to owocem halucynacji, poczawszy od samobojczego strzalu az do chwili, gdy Lisa pograzyla sie w plomieniach; teraz przypominalo fragmenty jakiegos koszmaru. Ogien zniszczyl zapewne wiekszosc dowodow swiadczacych o samobojstwie Delmannow i Lisy, a policja zechcialaby go przesluchac, a potem zatrzymac jako podejrzanego o zabojstwo. Funkcjonariusze prowadzacy sledztwo zobaczyliby w nim przygnebionego mezczyzne, ktory zagubil sie po stracie rodziny, ktory nie mial pracy, zyl w jednopokojowym mieszkaniu nad garazem, stracil na wadze, wygadal na nawiedzonego, a w dodatku przechowywal dwadziescia tysiecy dolarow w zapasowym kole w bagazniku swojego samochodu. Okolicznosci i portret psychologiczny nie uwiarygodnilyby jego zeznan, nawet gdyby juz sama ta historia nie wykraczala poza granice rozumu. Nim Joe odzyskalby wolnosc, ci z Teknologik dawno by go znalezli. Juz probowali go zastrzelic tylko dlatego, ze Rose mogla mu powiedziec cos, co chcieli utrzymac w tajemnicy - a przeciez teraz wiedzial wiecej niz przedtem, nawet jesli nie mial zielonego pojecia, jak ma to rozumiec. Biorac pod uwage domniemane powiazania Teknologik z politykami i wojskowymi, Joe najprawdopodobniej zostalby zamordowany w wiezieniu podczas starannie zaplanowanej bojki z oplaconymi zabojcami. Gdyby mimo wszystko udalo mu sie przezyc, wykonczyliby go na wolnosci przy pierwszej okazji. Staral sie opanowac. Zwalczyl pokuse, by pobiec, czym moglby zwrocic na siebie czyjas uwage, po czym ruszyl spokojnym krokiem w strone hondy zaparkowanej po drugiej stronie ulicy. Okna kuchni w domu Delmannow wylecialy w powietrze. Rozlegl sie krotki brzek pekajacego szkla, a potem alarm czujnikow reagujacych na dym, teraz znacznie donosniejszy. Joe obejrzal sie i zobaczyl ogien dobywajacy 96 sie z wnetrza domu. Nafta z lamp robila swoje: tuz za drzwiami wejsciowymi, ktorych nie zamknal za soba, jezyki ognia juz lizaly sciany korytarza.Wsiadl do samochodu. Zatrzasnal drzwi. Na prawym reku mial krew. Czyjas krew. Drzac otworzyl skrytke miedzy siedzeniami i wyszarpnal z pudelka kilka chusteczek higienicznych. Otarl sobie dlon. Wepchnal papierowy zwitek do torby z burgerami, ktore kupil u McDonald'sa. Dowody, pomyslal, choc nie popelnil zadnej zbrodni. Swiat wywrocil sie na opak. Klamstwa byly prawda prawda klamstwem, fakty fikcja niemozliwe stalo sie mozliwe, a niewinnosc - wina. Poszukal w kieszeni kluczykow. Uruchomil silnik. Przez wybita tylna szybe slyszal teraz nie tylko dzwiek alarmu, i to nie-jednego, ale i glosy nawolujacych sie sasiadow, krzyki strachu. Mial nadzieje, ze uwaga skupia sie na domu Delmannow i ze nikt nie zauwazy jego odjazdu. Wlaczyl swiatla i ruszyl. Uroczy, stary dom z cegly byl teraz krolestwem smokow - po jego pokojach krazyly swietliste istoty o ognistym oddechu. Gdy martwi lezeli w calunach plomieni, z dali dobiegl dzwiek niezliczonych syren. Joe odjechal w noc zbyt niezwykla by mozna bylo j a poj ac, w swiat inny niz ten, w ktorym zyl dotychczas. 7 - 97 98 CZESC TRZECIA PUNKT ZERO 99 100 9 promieniach dziwnego swiatla, rownie pomaranczowego jak blask dyniowych lamp w swieto Haloween, tyle ze dobywajacego sie z dolow wykopanych w piasku, nawet niewinni ludzie wygladali jak obarczeni grzechem poganie.Na plazy, tam gdzie wolno bylo rozpalac ogniska, plonelo ich dziesiec. Siedzialy przy nich duze rodziny, grupki nastolatkow i uczniow college'u. Joe krazyl miedzy nimi. Lubil przychodzic na plaze noca w poszukiwaniu oceanicznej terapii, choc zwykle trzymal sie z dala od ognisk. Rozmowy byly glosne, a bosonogie pary tanczyly w takt starych przebojow Beach Boysow, kolyszac sie w miejscu. Tuz obok siedzialo kilkunastu zauroczonych sluchaczy, a krepy mezczyzna z grzywa bialych wlosow opowiadal wibrujacym glosem jakas historie o duchach. Wydarzenia ostatniego dnia sprawily, ze percepcja Joego ulegla calkowitej zmianie. Wydawalo mu sie, ze patrzy na swiat przez niezwykle okulary, ktore wygral na loterii w jakims dziwnym, wedrownym wesolym miasteczku przenoszacym sie z miejsca na miejsce w czarnych, milczacych wozach, okulary obdarzone przedziwna moca ujawniania tego, co niewidoczne, zimne i budzace lek. Tancerze w kostiumach kapielowych - plomienie ognisk nadawaly ich skorze barwe roztopionego brazu - potrzasali ramionami i zataczali biodrami kola, kucali i kolysali sie, machali gibkimi rekami jak skrzydlami albo chwytali palcami rozswietlone powietrze. Joemu zdawalo sie, ze kazdy z bawiacych sie jest jednoczesnie realna postacia i marionetka poruszana przez niewidzialnego mistrza. Dzieki ukrytym sznurkom marionetki wyrazaly radosc, mrugaly szklanymi oczami, usmiechaly sie drewnianymi ustami, wybuchaly smiechem niewidocznych brzuchomowcow, a wszystko po to, by 101 oszukac Joego, by zwiedziony uwierzyl, ze to dobry przyjazny swiat, ktory wzbudza zachwyt.Minal grupe dziesieciu czy dwunastu mlodych ludzi w spodenkach kapielowych. Ich lezace bezladnie kombinezony polyskiwaly niczym stos foczych skor albo wypatroszonych wegorzy czy innych morskich stworow. Wbite w piasek deski surfingowe rzucaly cien, jak kamienny krag Stonehen-ge. Ciala mlodziencow wydawaly sie wypelnione testosteronem. Nie byli nawet zdolni zachowywac sie halasliwie, funkcjonowali na zwolnionych obrotach - mrukliwi, niemal uspieni meskimi fantazjami. Tancerze, gawedziarz i jego sluchacze, surfisci i wszyscy inni, ktorych Joe mijal, przypatrywali mu sie z uwaga. To nie byla tylko jego wyobraznia. Czul na sobie rzucane ukradkiem spojrzenia. Nie zdziwiloby go, gdyby wszyscy pracowali dla Teknologik, czy tez dla tego, kto nim rzadzil. Z drugiej strony, choc - zdawaloby sie - pograzony w szalenstwie, byl na tyle przytomny, by zdawac sobie sprawe, ze straszliwe wydarzenia, ktorych swiadkiem byl u Delmannow, odcisnely na nim swe pietno. Horror, ktory wciaz przezywal na nowo, uwidacznial sie w bruzdach na twarzy, nadawal oczom matowa barwe osamotnienia, przytlaczal barki, napelnial go gniewem i przerazeniem. Kiedy tak szedl po plazy, mijani ludzie widzieli w nim udreczonego czlowieka, a bedac mieszkancami wielkiego miasta, doskonale zdawali sobie sprawe z zagrozenia, jakie stanowi udreczony czlowiek. Natknal sie na ognisko, wokol ktorego siedziala spora grupa pograzonych w milczeniu mlodych mezczyzn i kobiet o ogolonych glowach. Mieli na sobie szafirowoniebieskie szaty i biale tenisowki, w lewym albo prawym uchu zloty kolczyk. Mezczyzni byli bez zarostu. Kobiety nie umalowane. Niektorzy, bez wzgledu na plec, wydawali sie tak uderzajaco atrakcyjni i tak doskonale prezentowali sie w swoich odzieniach, ze Joe od razu ujrzal w myslach sekte Dzieci z Beverly Hills. Przygladal im sie przez kilka minut, podczas gdy oni, pograzeni w medytacyjnym milczeniu, wpatrywali sie w ogien. Kiedy w koncu zwrocili na niego uwage, przestraszyli sie tego, co w nim dostrzegli. Ich oczy przypominaly spokojne rozlewiska, w ktorych dojrzal - niczym blask ksiezyca na wodzie - pokorna glebie akceptacji, byc moze dlatego, ze wlasnie to pragnal zobaczyc. Trzymal w reku torebke od MacDonald'sa, ktora kryla papierowe opakowania po cheeseburgerach, pusty kubek po coli i chusteczki higieniczne, ktorymi starl sobie z dloni krew. Dowody. Cisnal torebke w ogien, a potem jeszcze przez chwile przygladal sie ludziom z sekty, ktorzy patrzyli, jak papier gwaltownie sie zajmuje, czernieje i znika. Odchodzac zastanawial sie, co wedlug nich stanowi sens bytu. Wyobrazil sobie, ze w szalonej spirali i bezustannym pedzie w dol, jakim jest zycie, ci wyznawcy w blekitnych szatach znalezli prawde i osiagneli stan oswiecenia, ktory nadawal ich egzystencji jakis sens. Nie pytal ich o to, gdyz bal sie, 102 ze uslyszy jeszcze jedna wersje tego samego, przepelnionego smutkiem poboznego myslenia, na ktorym tylu innych opieralo swa nadzieje.Gdy znalazl sie z dala od ognisk, tam, gdzie rzadzila noc, przykucnal na krawedzi szemrzacej fali i obmyl rece w plytkiej, slonej wodzie. Nabral troche mokrego piachu i tarl nim dlonie, usuwajac z wglebien miedzy klykciami i spod paznokci slady krwi. Kiedy juz skonczyl, nie zdejmujac adidasow i nie podwijajac nogawek dzinsow, wszedl w morze. Zatrzymal sie w miejscu, gdzie woda siegala mu kolan. Lagodne fale przykrywal jedynie cienki i postrzepiony kolnierz fosforyzujacej piany. Choc noc byla jasna i przeswietlona ksiezycowymi promieniami, sto metrow dalej morze grzmialo nagie, czarne, niewidzialne. Pozbawiony uspokajaj acego widoku, ktory przyciagnal go na sam brzeg, Joe znalazl pocieche w falach napierajacych na jego nogi i w gluchym, tepym pomruku wodnej maszyny. Odwieczny rytm, bezsensowny ruch, spokoj obojetnosci. Staral sie nie myslec o tym, co wydarzylo sie w domu Delmannow. Nie rozumial tego. Myslenie nie moglo podsunac rozwiazania. Stwierdzil zaskoczony, ze nie czuje zalu z powodu smierci Delmannow i Lisy, lecz tylko nieznaczny smutek. Podczas zajec grupy terapeutycznej dowiedzial sie, ze wielu rodzicow po stracie dziecka odczuwa dziwna obojetnosc wobec cierpienia innych. Siedzieli przed telewizorami, nieporuszeni i bez emocji, ogladajac sceny katastrof, pozary, odrazajace zbrodnie. Muzyka, ktora niegdys chwytala za serce, sztuka, ktora niegdys dotykala samej duszy, teraz nie robily na nich zadnego wrazenia. Niektorzy przezwyciezali ten stan braku wrazliwosci po roku czy dwu, inni po pieciu czy dziesieciu latach, a jeszcze inni nie wychodzili z niego nigdy. Delmannowie wydawali sie wspanialymi ludzmi, ale tak naprawde wcale ich nie znal. Lisa byla jego przyjacielem. A teraz lezala martwa. I co z tego? Kazdy predzej czy pozniej umiera. Twoje dzieci. Kobieta, ktora byla miloscia twojego zycia. Kazdy. Chlod wlasnego serca przerazil go. Poczul wstret do samego siebie, ale nie mogl zmusic sie do odczuwania bolu innych. Czul tylko wlasny bol. W morzu szukal tej obojetnosci wobec straty bliskich, jaka odczuwal wobec straty obcych, choc rownoczesnie zastanawial sie, czy gdyby smierc Michelle, Chrissie i Niny nic juz dla niego nie znaczyly, nie zmienilby sie w bestie. Po raz pierwszy przyszlo mu do glowy, ze calkowita obojetnosc moze przyniesc nie wewnetrzny spokoj, lecz niepowstrzymane pragnienie zla. Stacja benzynowa ze sklepem czynnym przez cala dobe znajdowala sie zaledwie trzy przecznice od jego motelu. Na zewnatrz, obok toalet, zainstalowano dwa automaty telefoniczne. 103 Tluste cmy, biale jak platki sniegu, krazyly pod okapem dachu wokol stozkowatych lamp. Powiekszone i znieksztalcone cienie ich skrzydel migotaly na jasnym tynku sciany.Joe nie zadal sobie trudu, by zwrocic karte kredytowa swojej agencji telefonicznej. Poslugujac sie nia odbyl teraz kilka zamiejscowych rozmow, ktorych nie osmielil sie przeprowadzac z pokoju hotelowego. Mial nadzieje, ze pomieszka tam jakis czas bezpiecznie. Chcial rozmawiac z Barbara Christman, glownym inspektorem nadzorujacym sledztwo w sprawie katastrofy samolotu. Tutaj, na Zachodnim Wybrzezu, byla jedenasta wieczorem, a w Waszyngtonie juz niedziela, druga nad ranem. Nie zastalby jej w biurze i choc nawet o tej porze mogl skontaktowac sie z dyzurnym Rady Bezpieczenstwa Transportu, nie udaloby mu sie zdobyc prywatnego numeru tej kobiety. Mimo wszystko uzyskal w informacji numer Rady i zadzwonil. Za posrednictwem nowego, automatycznego systemu mogl przekazac ustna wiadomosc jakiemukolwiek czlonkowi Rady, starszemu inspektorowi od katastrof czy tez urzednikowi szczebla kierowniczego. Wystarczylo podac inicjal imienia i cztery pierwsze litery nazwiska osoby, z ktora chcial sie skontaktowac. Choc wystukal uwaznie B-C-H-R-I, uzyskal tylko nagrana na tasme informacje, ze takie polaczenie nie istnieje. Sprobowal ponownie, z identycznym rezultatem. Albo Barbara Christman nie byla juz pracownikiem Rady, albo glosowa poczta nie dzialala prawidlowo. Choc kazde sledztwo nadzorowal zawsze starszy Rady w Waszyngtonie, pozostali czlonkowie komisji mogli byc wybierani sposrod specjalistow w biurach terenowych: Anchorage, Atlanta, Chicago, Denver, Forth Worth, Los Angeles, Miami, Kansas City, New York City i Seattle. Joe otrzymal z komputera w "Post" liste niemal wszystkich czlonkow Rady, ale nie wiedzial, gdzie ktory z nich mieszka. Poniewaz miejsce katastrofy znajdowalo sie nieco ponad sto szescdziesiat kilometrow na poludnie od Denver, doszedl do wniosku, ze kilku czlonkow komisji zajmujacej sie katastrofa musialo pracowac w tamtejszym biurze. Poslugujac sie lista z jedenastoma nazwiskami zaczal wyszukiwac numery telefonow w informacji w Denver. Dostal trzy numery. Pozostala osemka albo miala zastrzezone telefony, albo mieszkala poza rejonem Denver. Niezmiennie migotliwy cien cmy na bialej scianie stacji benzynowej draznil jego pamiec. Cos mu przypominal, i wspomnienie to coraz silniej narzucalo sie Joemu, wydawalo sie rownie istotne jak nieuchwytne. Wpatrywal sie przez chwile z uwaga w roztanczone, bezksztaltne jak plynna lawa cienie, ale nie mogl niczego skojarzyc. Choc w Denver bylo juz po polnocy, Joe zadzwonil do trzech specjalistow, ktorych numery udalo mu sie zdobyc. Pierwszym byl meteorolog badajacy warunki pogodowe w czasie katastrofy. Odezwala sie automatyczna sekretarka, ale Joe nie pozostawil zadnej wiadomosci. Drugim byl czlowiek 104 nadzorujacy selekcje szczatkow samolotu przeznaczonych do badan metalurgicznych. Wyrwany najwidoczniej ze snu, zachowywal sie gburowato i nie przejawial zbytniej checi do wspolpracy. Ale dzieki trzeciemu Joe zdobyl ogniwo, ktorego tak bardzo potrzebowal.Nazywal sie Mario 01iveri. Zajmowal sie w komisji ustalaniem mozliwych bledow popelnionych przez zaloge samolotu albo obsluge naziemna. Pomimo poznej godziny 01iveri byl nastawiony raczej przyjaznie. Stwierdzil, ze jest nocnym markiem i ze nigdy nie kladzie sie przed pierwsza. -Ale oczywiscie rozumie pan, panie Carpenter, ze nie rozmawiam z reporterami o wewnetrznych sprawach Rady ani o szczegolach jakiegokolwiek sledztwa. To sprawy poufne. -Nie o to mi chodzi, panie 01iveri. Nie moge skontaktowac sie z jednym z waszych starszych inspektorow, a musze z nim niezwlocznie pomowic. Mam nadzieje, ze mi pan to umozliwi. Nie moge uzyskac polaczenia z nia w Waszyngtonie. -Z nia? Nie ma obecnie starszych inspektorow-kobiet. Cala szostka to mezczyzni. -Barbara Christman. -Zgadza sie - powiedzial 01iveri. - Ale kilka miesiecy temu przeszla na wczesniejsza emeryture. -Ma pan jej numer telefonu? 01iveri zawahal sie. Po chwili zaprzeczyl: -Obawiam sie, ze nie. -A moze orientuje sie pan, czy mieszka w samym Waszyngtonie czy tez na przedmiesciach? Gdybym znal jej adres, moze udaloby mi sie zdobyc numer telefonu... -Slyszalem, ze wrocila do siebie, do Colorado - odparl 01iveri. - Wiele lat temu zaczynala prace w biurze terenowym w Denver, potem zostala przeniesiona do Waszyngtonu, gdzie osiagnela stanowisko starszego inspektora. -A wiec jest teraz w Denver? 01iveri znow milczal, jakby sama wzmianka o Barbarze Christman wprawila go w zaklopotanie. W koncu sie zdecydowal: -Wydaje mi sie, ze mieszka obecnie w Colorado Springs. To jakies sto kilometrow na poludnie od Denver. I mniej niz szescdziesiat od laki, na ktora runal z hukiem skazany na zaglade "747". -Jest pan tego pewien? - spytal Joe. -Nie. -Jesli jest zamezna, numer telefonu moze byc na nazwisko meza. -Jest rozwiedziona od wielu lat. Panie Carpenter... zastanawiam sie, czy... Po kilku dlugich sekundach, kiedy 01iveri nie zdolal dokonczyc mysli, Joe ponaglil go lagodnie: -Panie 01iveri? 105 -Czy ma to zwiazek z lotem 353 linii Nationwide?-Tak. Dzis wieczor minal okragly rok. 01iveri znow milczal. -Czy w tej historii z samolotem zauwazyl pan cos... cos niezwyklego? -Sledztwo jest objete tajemnica, mowilem juz panu. -Nie o to mi chodzi. Po drugiej stronie linii trwala tak gleboka cisza, ze Joe mial wrazenie, jakby byl polaczony nie z Denver, ale z odlegla strona ksiezyca. -Panie 01iveri? -Nie mam panu wiele do powiedzenia, panie Carpenter. Ale jesli przyj dzie mi cos do glowy... poda mi pan jakis numer, pod ktorym moglbym pana zlapac? Zamiast wdawac sie w wyjasnienia, Joe powiedzial: -Jesli jest pan uczciwym czlowiekiem, to dzwoniac do mnie narazi sie pan na niebezpieczenstwo. Znam niezbyt sympatycznych ludzi, ktorzy zainte resowaliby sie panem, gdyby sie dowiedzieli o naszych kontaktach. -Jakich ludzi? Ignorujac pytanie, ciagnal: -Jesli cos nie daje panu spokoju albo dreczy pana sumienie, prosze to spokojnie przemyslec. Zglosze sie za dzien lub dwa. Joe odlozyl sluchawke. Cmy znow przyfrunely. Przyfrunely. Uderzaly w lampy pod dachem. Jakas klisza, cos, co juz widzial: jak cmy do ognia. Nieuchwytne skojarzenie znow mu umknelo. Zadzwonil do informacji w Colorado Springs. Telefonistka podala mu numer Barbary Christman. Odebrala po drugim sygnale. Nie sprawiala wrazenia osoby wyrwanej ze snu. Byc moze ludzie, ktorzy napatrzyli sie w zyciu na niewyobrazalne masakry, mieli klopoty z zasnieciem. Joe przedstawil sie i powiedzial, gdzie przed rokiem znajdowala sie jego rodzina, dajac przy okazji do zrozumienia, ze wciaz jest czynnym reporterem. Jej poczatkowe milczenie bylo rownie lodowate i wyniosle jak milczenie 01iveriego. Potem spytala: -Jest pan tutaj? -Przepraszam? -Skad pan dzwoni? Stad, z Colorado Springs? -Nie. Z Los Angeles. -Och - westchela tylko, a Joemu zdawalo sie, ze doslyszal w tym mruknieciu ledwie wyczuwalne tchnienie smutku. -Pani Christman, mam kilka pytan dotyczacych lotu 353, ktore... -zaczal. -Przykro mi - przerwala mu. - Wiem, ze strasznie pan cierpi, panie Carpenter. Nie jestem nawet w stanie pojac glebi panskiego zalu, wiem tez, 106 ze rodzinom ofiar trudno nieraz zaakceptowac utrate bliskich w tych strasznych katastrofach, nie przychodzi mi jednak do glowy nic, co pomogloby panu pogodzicsiez...-Nie probuje sie z niczym pogodzic, pani Christman. Chce tylko ustalic, co naprawde stalo sie z tym samolotem. -Nie ma niczego niezwyklego w tym, ze ludzie panskiego fachu szukaja pociechy w teoriach spiskowych, panie Carpenter, tym bardziej ze ta tragedia wydaje sie taka bezsensowna, taka przypadkowa i niewytlumaczalna. Niektorzy ludzie sadza, ze tuszujemy niekompetencje linii lotniczych albo ze zostalismy przekupieni przez zwiazek pilotow i ukrylismy dowody swiadczace o winie zalogi. Nie, panie Carpenter, zaloga nie byla pijana ani pod wplywem narkotykow. To byl po prostu wypadek. Nawet gdybym starala sie za wszelka cene wyperswadowac panu inna ocene faktow, to i tak nie przekonalabym pana, wrecz przeciwnie, utwierdzilabym pana tylko w panskim fantastycznym przypuszczeniu. Gleboko panu wspolczuje, naprawde, ale musi pan porozmawiac z terapeuta, nie ze mna. Nim Joe zdolal odpowiedziec, odlozyla sluchawke. Zadzwonil ponownie. Choc odczekal czterdziesci sygnalow, nie odezwala sie. Zdawal sobie sprawe, ze przez telefon nie zdola sie dowiedziec niczego wiecej. Idac w strone hondy, przystanal. Odwrocil sie i znow zaczal patrzec na sciane stacji, gdzie powiekszone i niesamowicie znieksztalcone cienie owadow przesuwaly sie po bialym tynku niczym koszmarne fantomy krazace w bladej mgle snu. Cmy przyciagane do ognia. Trzy punkciki ognia w trzech lampach naftowych. Wysokie, szklane klosze. Ujrzal w pamieci trzy plomienie podskakujace w cylindrycznych oslonach. Na posepnej twarzy Lisy zamigotalo swiatlo lamp, a po scianach kuchni Delmannow zaczely skakac cienie. Joe pomyslal wtedy, ze to jakis zblakany podmuch ozywil plomienie lamp, choc powietrze w pomieszczeniu bylo nieruchome. Teraz, gdy wracal do tego momentu pamiecia, wezowaty ogien promieniujacy ku gorze, kilkanascie centymetrow nad knotami, wydawal mu sie czyms znacznie wazniejszym, niz poczatkowo sadzil. Ten szczegol musial miec jakies znaczenie. Obserwowal cmy, ale myslal o nasaczonych nafta knotach. Stal obok stacji, ale widzial wokol siebie kuchnie z drewnianymi szafkami i granitowymi, brazowymi blatami. Nie doznal jednak olsnienia, gdy widzial w myslach plomienie, ktore na krotka chwile sie rozjasnily. Choc staral sie, wytezal pamiec, nie potrafil odkryc znaczenia, ktore intuicyjnie wyczuwal. Byl znuzony, wyczerpany, przybity wydarzeniami dnia. Wiedzial, ze dopoki nie wypocznie, nie moze ufac swoim zmyslom czy przeczuciom. 107 Lezac na lozku z glowa wsparta o poduszke, myslami i sercem wciaz obecny w przeszlosci, ktora zamykala przed nim swoj sens, niedostepna jak skala, Joe zjadl czekoladowego batona, ktorego kupil na stacji. Dopoki go nie skonczyl, nic nie czul. Wraz z ostatnim kesem usta wypelnil mu smak krwi, jakby ugryzl sie w jezyk.Wcale sie nie skaleczyl. Po prostu nawiedzilo go znajome poczucie winy. Skonczyl sie kolejny dzien, a on wciaz zyl, choc nie umial tego usprawiedliwic, nadac temu wszystkiemu jakiegos znaczenia. Procz blasku ksiezyca w otwartych drzwiach balkonowych i zielonych cyferek na budziku elektronicznym, w pokoju bylo ciemno. Wpatrywal sie w lampe pod sufitem - widzial ja tylko dzieki temu, ze wypukly dysk klosza srebrzylo swiatlo ksiezyca. Tkwila nad nim niczym upiorny gosc. Pomyslal o polyskliwym winie w trzech kieliszkach stojacych na blacie szafki w kuchni u Delmannow. Tu tez nie znalazl wyjasnienia. Choc Charlie mogl przed rozlaniem skosztowac Chardonnaya, Georgine i Lisa ani razu nie tknely trunku. Przez glowe przelatywaly mu mysli, jak niespokojne cmy szukajace w ciemnosci swiatla. Zalowal, ze nie moze porozmawiac z Beth w Wirginii. Bal sie, ze zalozyli jej podsluch, by go wytropic, a poza tym nie chcial narazac tesciow na niebezpieczenstwo, opowiadajac im o wszystkim, co dzialo sie na plazy i pozniej. Ukolysany macierzynskim rytmem fal, przygnieciony zmeczeniem, zastanawial sie, dlaczego uniknal plagi samobojstw w domu Delmannow, dopoki nie pograzyl sie w pelnym koszmarow snie. Pozniej ocknal sie w ciemnosci. Lezal na boku, twarza do budzika na nocnym stoliku. Swiecace cyfry przypomnialy mu o zegarze w zakrwawionej sypialni Charlesa Delmanna: czas pedzacy do tylu w dziesieciominuto-wych skokach. Joe w pierwszej chwili podejrzewal, ze to odlamki pocisku uszkodzily zegar. Teraz, na wpol przytomny, pojal, ze wyjasnienie bylo inne - o wiele bardziej tajemnicze i znaczace. Zegar i lampy naftowe. Migajace cyfry, skaczace plomienie. Powiazania. Ukryty sens. Wkrotce znow pograzyl sie w snach, jednak budzik zadzwonil jeszcze przed switem. Spal niecale trzy i pol godziny, ale po roku niespokojnych nocy nawet tak krotki odpoczynek sprawil mu ulge. Wzial prysznic, a potem sie ubral, ciagle obserwujac elektroniczny budzik. Nie doznal jednak olsnienia - ani wczesniej, gdy byl nieprzytomny od snu, ani teraz. 108 Joe jechal na lotnisko, gdy wybrzeze wciaz czekalo na swit.Kupil bilet w obie strony - powrot tego samego dnia - do Denver. Dzieki temu mogl przyleciec do Los Angeles dostatecznie wczesnie, by zdazyc na spotkanie z Demi, kobieta o chrapliwym, podniecajacym glosie, przed kawiarnia w Westwood o szostej. Gdy zblizal sie do wyjscia, za ktorym juz podstawiano jego samolot, dostrzegl dwoch mlodych mezczyzn w niebieskich szatach, stojacych przy stanowisku lotu do Houston. Mieli ogolone glowy, zlote kolczyki w lewym uchu i biale tenisowki. Rozpoznal w nich ludzi z tej samej sekty, ktora zaledwie przed paroma godzinami napotkal przy ogniskach na plazy. Jeden z mezczyzn byl czarny, drugi bialy. Obaj trzymali laptopy. Czarny spojrzal na zegarek - rolexa. Bez wzgledu na religijne wierzenia, z pewnoscia nie skladali slubow ubostwa ani tez nie mieli wiele wspolnego z Hare Kriszna Choc Joe znalazl sie na pokladzie samolotu po raz pierwszy od chwili, kiedy dowiedzial sie o smierci Michelle i dziewczynek, a wiec od roku, nie denerwowal sie podczas lotu do Denver. Poczatkowo obawial sie, ze moze mu sie przytrafic atak leku i ze znow zacznie przezywac w wyobrazni spadanie "747", ale po paru minutach juz wiedzial, ze wszystko bedzie dobrze. Nie bal sie smierci w katastrofie lotniczej. Ogarnela go przewrotna mysl, ze gdyby mial zginac w ten sam sposob co jego zona i corki, to znioslby dlugi lot ku ziemi ze spokojem i bez strachu, poniewaz taki los wydawal sie dlugo oczekiwanym powrotem do rownowagi we wszechswiecie, zamknieciem otwartego kregu, naprawieniem bledu. Wieksza troska napawalo go to, czego moze sie dowiedziec u kresu swej podrozy od Barbary Christman. Byl przekonany, ze nie bardzo wierzyla w prywatnosc rozmowy telefonicznej, ale ze z pewnoscia pomowi z nim w cztery oczy. Naprawde doslyszal nute rozczarowania w jej glosie, gdy sie dowiedziala, ze nie dzwoni do niej z Colorado Springs. Odniosl tez wrazenie, ze jej przemowa o teorii spiskowej i potrzebie terapii, choc pelna wspolczucia i szczera, brzmiala tak, jakby byla przeznaczona bardziej dla uszu kogos podsluchujacego niz dla niego. Jesli Barbara Christman dzwigala jakis ciezar, ktory pragnela z siebie zrzucic, to rozwiazanie tajemnicy zwiazanej z lotem 353 bylo coraz blizej. Joe chcial znac cala prawde, musial ja znac, ale jednoczesnie sie jej obawial. Gdyby dowiedzial sie, ze to ludzie, nie los, byli odpowiedzialni za smierc jego rodziny, spokoj obojetnosci stalby sie dla niego juz na zawsze nieosiagalny. Poznajac te prawde nie wznioslby sie ku wspanialemu swiatlu, lecz runal w otchlan mroku, chaosu, wiecznej burzy. Wzial ze soba kopie czterech artykulow o Teknologik, ktore wydrukowal z komputera Randy'ego Colwaya. Jednakze styl kolumn poswieconych 109 biznesowi byl tak suchy, a jego uwaga po trzech godzinach snu tak rozkoja-rzona, ze nie potrafil sie skoncentrowac.W czasie lotu nad pustynia Mohave i Gorami Skalistymi drzemal niespokojnie: dwie i pol godziny enigmatycznych koszmarow, pelnych blasku lamp naftowych i elektronicznych zegarow, nie przyniosly mu zrozumienia. Wciaz budzil sie, spragniony odpowiedzi. Wilgotnosc w Denver byla niezwykle wysoka, a niebo zachmurzone. Na zachodzie wznosily sie gory, przykryte powolnymi lawinami rannej mgly. By wypozyczyc samochod, musial, procz prawa jazdy, posluzyc sie karta kredytowa jako dowodem tozsamosci. Dlatego zdecydowal sie na kaucje w gotowce, by uniknac pozostawiania za soba widocznego sladu. Choc Joe nie zauwazyl w samolocie czy w terminalu nikogo, kto bylby nim w widoczny sposob zainteresowany, zaparkowal samochod w centrum handlowym niedaleko lotniska i przeszukal go wewnatrz i na zewnatrz, pod maska i w bagazniku, chcac znalezc nadajnik podobny do tego, jaki poprzedniego dnia odkryl w hondzie. Wypozyczony ford byl jednak czysty. Oddalil sie od centrum handlowego kreta trasa, sprawdzajac w lusterku, czy nikt za nim nie jedzie. Przekonany, ze nikogo nie zauwazyl, wjechal w koncu na trase miedzystanowa numer 25 i ruszyl na poludnie. Z kazda przejechana mila Joe, ignorujac ograniczenie szybkosci, coraz mocniej wciskal pedal gazu, poniewaz ogarnialo go coraz silniejsze przekonanie, ze jesli nie dotrze do domu Barbary Christman na czas, znajdzie ja martwa. Z rozplatanym brzuchem. Zweglona. Albo z glowa roztrzaskana strzalem z pistoletu. 110 10 XT iedy dotarl do Colorado Springs, poszukal adresu Barbary Christman [C w ksiazce telefonicznej. Mieszkala w malenkim, przypominajacym JJVskarbonke domku z czerwonej cegly i z mnostwem ozdobek. Otworzyla drzwi i nim Joe zdazyl sie przedstawic, powiedziala:-Zjawil sie pan wczesniej, niz sie spodziewalam. -Pani Barbara Christman? -Nie rozmawiajmy tutaj. -Nie jestem pewien, czy wie pani, kim... -Tak, wiem. Ale nie tutaj. -Gdzie? -Czy to panski samochod? - spytala. -Ten ford? Tak. -Niech pan zaparkuje przy nastepnej ulicy. Albo dwie ulice dalej. Prosze czekac, podjade po pana. Zamknela drzwi. Joe stal jeszcze chwile na ganku, zastanawiajac sie, czy nie nacisnac znow dzwonka. Doszedl jednak do wniosku, ze jest malo prawdopodobne, by chciala mu umknac. Zaparkowal dwie przecznice dalej, na poludnie od domu Barbary Christman, obok szkolnego boiska. Hustawki, karuzele i drabinki swiecily w ten niedzielny poranek pustka. Gdyby dzieci sie tutaj bawily, zatrzymalby sie gdzie indziej, by nie slyszec ich perlistego smiechu. Wysiadl z samochodu i spojrzal na polnoc. Barbary Christman nie bylo jeszcze widac. Joe spojrzal na zegarek. Dziewiata piecdziesiat czasu Wschodniego Wybrzeza, tutaj godzina pozniej. 111 Za osiem godzin powinien byc z powrotem w Westwood, by spotkac sie z Demi - i z Rose.Spiaca ulice omiotl bezglosny niczym stapanie kota powiew cieplego wiatru, szukajacego w galeziach drzew ukrytych ptakow. Zaszelescil liscmi pobliskich brzoz o pniach tak jaskrawo bialych jak komze chlopcow z koscielnego choru. Dzien, przytloczony szarobialym, zamglonym niebem, ktore na wschodzie bylo jeszcze bardziej ponure, zdawal sie dzwigac ciezar nadchodzacych wydarzen. Joe poczul dreszcz na karku. Mial wrazenie, ze jest odsloniety jak tarcza strzelnicza. Od poludnia nadjechal chevrolet, w ktorym Joe dostrzegl trzech mezczyzn. Obszedl swoj samochod i na wszelki wypadek stanal po stronie pasazera, kryj ac sie w ten sposob przed spodziewanym ogniem broni palnej. Mineli go, nie spojrzawszy nawet w jego strone. W minute pozniej szmaragdowozielonym fordem explorerem podjechala Barbara Christman. Pachniala lekko proszkiem do prania i mydlem. Zapewne kiedy zadzwonil do jej drzwi, wlasnie robila pranie. Kiedy odjechali sprzed szkoly, kierujac sie na poludnie, Joe spytal: -Zastanawiam sie, pani Christman, gdzie pani widziala moje zdjecie. -Nigdy nie widzialam - odparla. - 1 prosze mi mowic po imieniu. -A wiec, Barbaro... skad wiedzialas, kim jestem, kiedy otworzylas drzwi? -Juz dawno nie odwiedzil mnie zaden nieznajomy. Przeciez zeszlej nocy, kiedy zadzwoniles ponownie, a ja nie podnioslam sluchawki, odczekales ze trzydziesci sygnalow. -Czterdziesci. -Nawet wyjatkowo uparty czlowiek dalby sobie spokoj po dwudziestu. Kiedy telefon dzwonil i dzwonil, zrozumialam, ze jestes nie tylko uparty, ale wrecz opetany. Bylam pewna, ze wkrotce sie zjawisz. Miala okolo piecdziesiatki i byla ubrana w wyplowiale dzinsy i blekitna koszule. Na nogach sportowe buty. Geste, jasne wlosy wygladaly, jakby zajmowal sie nimi dobry fryzjer, ale nie stylista. Opalona, o szerokiej, otwartej twarzy niczym zlote pole pszenicy i szczerym spojrzeniu, wydawala sie osoba uczciwa i godna zaufania. Joe polubil ja za profesjonalizm, jaki sie w niej wyczuwalo, i za pewnosc siebie pobrzmiewajaca w jej glosie. -Kogo sie boisz, Barbaro? -Nie wiem, kim sa -1 tak zamierzam znalezc odpowiedz - ostrzegl ja -Mowie ci prawde, Joe. Nigdy nie wiedzialam, kim sa Ale pociagajaza sznurki, choc wczesniej wydawalo mi sie to niemozliwe. -Zeby manipulowac wynikami sledztwa? -Sadze, ze Rada jest wciaz godna zaufania. Ale ci ludzie sprawili, ze... zniknely niektore dowody. -Jakie dowody? Zatrzymujac sie na czerwonym swietle, odpowiedziala pytaniem: 112 -Dlaczego po tak dlugim czasie zaczales cos podejrzewac, Joe? Co w tej historii wydalo ci sie nieprawdziwe?-Wszystko wydawalo sie prawdziwe, dopoki nie spotkalem osoby, ktora przezyla. Wpatrywala sie w niego tepo, jakby przemawial w obcym jezyku. -Rose Tucker - wyjasnil. W jej piwnych oczach nie bylo sladu falszu, a glos przepelnialo najczystsze zdumienie, gdy spytala: -Kto to jest? -Byla na pokladzie samolotu. Wczoraj odwiedzila grob mojej zony i corek, kiedy pojechalem na cmentarz. -Niemozliwe. Nikt nie przezyl. Nikt nie zdolalby przezyc. -Byla na liscie pasazerow. Wpatrywala sie w niego, oniemiala. -Poluja na nia a teraz i na mnie, jacys niebezpieczni ludzie - mowil dalej. - Moze ci sami, ktorzy ukryli dowody. Z tylu rozdarl sie klakson. Swiatla zmienily sie na zielone. Barbara siegnela do deski rozdzielczej i zredukowala nawiew chlodnego powietrza, jakby zrobilo jej sie nagle zimno. -Nikt nie przezyl - upierala sie. - To nie byla zwykla katastrofa, kiedy samolot przez jakis czas sunie po ziemi. Na ogol istnieje wieksza lub mniejsza szansa, ze ktos przezyje, choc zalezy to od kata uderzenia i mnostwa innych czynnikow. Ale ta maszyna runela w dol, nosem ku ziemi, prawdziwa apokalipsa. -Nosem ku ziemi? Zawsze myslalem, ze sie najpierw przewrocila, a dopiero pozniej rozpadla na kawalki. -Nie czytales gazet? Potrzasnal glowa. -Nie moglem. Wyobrazalem sobie... -Maszyna nie sunela po ziemi, jak dzieje sie zwykle w takich wypadkach - powtorzyla. - Spadla niemal pionowo w dol. Podobnie bylo w Hop-well we wrzesniu dziewiecdziesiatego czwartego. Samolot linii USAir spadl w Hopwell Township podczas rejsu do Pittsburga i zostal po prostu... skasowany. Znalezc sie na pokladzie tamtego "747" to bylo tak jak... przykro mi, Joe, ale to tak jak stac w samym centrum wybuchu bomby. Wielkiej bomby. -Niektorych szczatkow nigdy nie udalo sie zidentyfikowac. -Nie bylo co identyfikowac. W takich wypadkach pozostaje tylko... to cos gorszego, niz mozesz sobie wyobrazic, Joe. Cos gorszego, niz chcialbys wiedziec, uwierz mi. Przypomnial sobie male trumny, w ktorych przekazano mu szczatki rodziny, a sila tego wspomnienia sprawila, ze serce w nim zamarlo i skurczylo sie. Zostal mu w piersi tylko niewielki kamyczek. -Chodzi mi o to, ze w przypadku pewnej liczby pasazerow nie znalezio no nawet szczatkow. Ludzie w jednej chwili... przestali istniec. Znikneli. 8 - Jedyna ocalona 113 -Nie znaleziono szczatkow wiekszosci pasazerow - skorygowala, skrecajac w droge stanowa 115 i kierujac sie ciagle na poludnie. Niebo nad ich glowami bylo twarde jak stal.-Moze tej Rose Tucker nie... nie rozerwalo w momencie uderzenia, jak innych. Moze po prostu oddalila sie z miejsca katastrofy. -Oddalila sie? -Kobieta, ktora spotkalem, nie miala zadnych widocznych uszkodzen ciala czy blizn, nie byla tez kaleka. Wygladala tak, jakby wyszla z tego bez szwanku. Kiwajac przeczaco glowa Barbara upierala sie: -Ona cie oklamuje, Joe. Po prostu oklamuje. Nie bylo jej w samolocie. Prowadzi jakas oblakana gre. -Ja jej wierze. -Dlaczego? -Bo widzialem pewne rzeczy. -Jakie rzeczy? -Sadze, ze nie powinienem ci tego mowic. W przeciwnym razie... znajdziesz sie w tarapatach. Tak jak ja. Nie chce narazac cie bardziej, niz to jest konieczne. Juz tylko przez to, ze tu przyjechalem, narobilem ci byc moze klopotow. Po chwili milczenia przyznala: -Musiales widziec cos niezwyklego, skoro wierzysz w to, ze ktos ocalal. -To bylo dziwniejsze, niz mozesz sobie wyobrazic. -Mimo to... ja nie wierze - stwierdzila. -To dobrze. Tak jest bezpieczniej. Wyjechali z Colorado Springs. Mineli przedmiescia i znalezli sie w wiejskiej okolicy. Wszedzie widac bylo rancza. Na wschodzie wysokie rowniny przechodzily w jalowa plaszczyzne. Na zachodzie pola i lasy podnosily sie stopniowo ku podnozom przyslonietych szara mgla wzgorz. -Jedziemy dokads, prawda? - spytal. -Jesli chcesz w pelni zrozumiec to, co zamierzam ci powiedziec, musisz cos zobaczyc. - Oderwala wzrok od drogi, by na niego spojrzec. W jej oczach mozna bylo dostrzec nieklamana troske. - Sadzisz, ze dasz rade, Joe? -Jedziemy... tam. -Tak. Jesli dasz rade. Joe zamknal oczy, starajac sie stlumic narastajacy lek. Slyszal w wyobrazni wycie samolotowych silnikow. Miejsce katastrofy znajdowalo sie szescdziesiat kilometrow na poludnie i nieco na wschod od Colorado Springs. Barbara Christman wiozla go na lake, gdzie "747" rozbil sie niczym szklane naczynie. -Jesli dasz rade - powtorzyla lagodnie. Mial wrazenie, ze w jego piersi otwiera sie czarna dziura. Samochod zwolnil. Zamierzala zjechac na pobocze. 114 Joe otworzyl oczy. Swiatlo, nawet przefiltrowane przez burzowe chmury wciaz jeszcze go oslepialo. Sila woli ogluchl na ryk silnikow, ktory rozsadzal mu czaszke.-Nie - poprosil. - Nie zatrzymuj sie. Jedzmy. Nic mi nie bedzie. Nie mam juz nic do stracenia. Skrecili z trasy stanowej i wjechali na zwirowa droge, a zaraz potem na polny trakt, ktory wiodl ku zachodowi miedzy wysokimi topolami o galeziach wystrzelajacych pionowo w niebo niczym zielony ogien. Topole ustapily wkrotce miejsca modrzewiom i brzozom, a te z kolei bialym sosnom. Trakt sie zwezal, a las wkolo gestnial. Droga, pelna dziur i kolein, biegla miedzy drzewami, jakby zmeczona i zagubiona, a w koncu przykryla sie kobiercem chwastow i udala na spoczynek pod baldachimem wiecznie zielonych konarow. Zatrzymujac woz i gaszac silnik, Barbara powiedziala: -Pojdziemy dalej piechota. To niecaly kilometr, a zarosla nie sa zbyt rozrosniete. Choc las nie byl tu tak gesty i dziki jak rozlegle skupiska sosen, swierkow i modrzewi na otulonych mgla wzgorzach, ktore majaczyly na zachodzie, cywilizacja zostala daleko. Posepna cisza przywodzila na mysl wnetrze katedry. Zaklocany jedynie trzaskiem galazek i cichym chrzestem suchych igiel pod stopami, ten modlitewny spokoj wydawal sie jednak Joemu rownie nieznosny jak slyszany podczas atakow leku w wyobrazni ryk silnikow odrzutowych. Byl to bezruch pelen niesamowitego, niepokojacego wyczekiwania. Joe podazal za Barbara miedzy kolumnami drzew, pod zielonym sklepieniem. Nawet o tak poznej godzinie poranka cienie byly glebokie jak w klasztornych kruzgankach. Powietrze wypelnial swiezy aromat sosen, a takze splesnialy zapach muchomorow i sciolki lesnej. Czul, jak przy kazdym kroku jego cialo - glowe, kark, grzbiet - przenika az do kosci lodowaty chlod. Dzien byl cieply, ale jemu bylo zimno. W koncu zauwazyl, ze szeregi drzew zaczynaja sie przerzedzac, a dalej, za ostatnimi brzozami, wylania sie otwarta przestrzen. Choc las dzialal na niego przytlaczajaco, z niechecia myslal o porzuceniu zielonej gestwiny, by doznac objawienia, ktore na niego czekalo. Roztrzesiony, podazal za Barbara mijajac ostatnie drzewa i wychodzac na skraj lagodnie wznoszacej sie laki. Przesieka miala trzysta metrow z polnocy na poludnie - i dwa razy tyle ze wschodu na zachod, od miejsca, w ktorym wyszli z lasu, az do zadrzewionego grzbietu wzgorza. Wrak samolotu juz zniknal, ale miejsce wciaz bylo nawiedzone. Roztopiony snieg minionej zimy i ulewne wiosenne deszcze rozpostarly na poszarpanym, spalonym gruncie opatrunek trawy. Zielone zdzbla i dzikie 115 zolte kwiaty nie mogly jednakze ukryc straszliwej rany w ziemi: owalnego zaglebienia o nierownej krawedzi, jakies dziewiecdziesiat na szescdziesiat metrow. Ten potezny krater znajdowal sie powyzej miejsca, w ktorym stali, w polnocnozachodniej czesci laki.-Miejsce uderzenia - wskazala w tamtym kierunku Barbara Christman. Ruszyli przed siebie, ramie w ramie, zmierzajac ku miejscu, w ktorym niewyobrazalny ciezar runal ze straszliwym krzykiem z nocnego nieba wprost na ziemie, ale Joe szybko zostal w tyle, a po chwili przystanal. Jego dusza byla tak zraniona i przeorana bolem jak ta laka. Barbara zawrocila i bez slowa wziela go za reke. Przylgnal do niej mocno i znow wyruszyli razem. Gdy zblizali sie do miejsca katastrofy, zobaczyl poczerniale od ognia drzewa rosnace wzdluz polnocnego kranca laki, ktory widnial w tle zdjec zamieszczonych w "Post". Niektore sosny zostaly odarte przez plomienie z wszystkich igiel, ich galezie przypominaly spalone kikuty. Osiki, kruche niczym wegiel drzewny, rysowaly na posepnym niebie proste, surowe wzory. Zatrzymali sie przy krawedzi krateru; nierowne dno bylo miejscami glebokie na dwa pietra. Ze stromych scian sterczala kepami trawa; na samym dole spod cienkiej warstwy ziemi i brazowych lisci naniesionych przez wiatr wyzieraly kawalki potrzaskanego, szarego kamienia. -Uderzyl z taka sila ze zdarl ziemie nagromadzona przez tysiace lat i naruszyl skale pod spodem. Wstrzasniety moca tego upadku bardziej, niz sie obawial, Joe skierowal wzrok na posepne niebo. Oddychal z wysilkiem. Z mgly nad gorami wynurzyl sie orzel, lecac na wschod po torze tak nieublaganie prostym jak linia na mapie. Na tle szarobialych chmur wydawal sie czarny jak kruk z wiersza Poego, ale gdy przelatywal pod niebieskoczar-nym, burzowym niebem, byl blady jak duch. Joe odwrocil sie, by nie zgubic ptaka z oczu. Orzel przelacial nad ich glowami, a potem zniknal w dali. -Samolot - powiedziala Barbara - jeszcze kiedy mijal radiolatarnie w Goodland, mniej wiecej sto siedemdziesiat mil powietrznych na wschod od Colorado Springs, trzymal sie kursu i nie mial zadnych problemow. Nim skon czyl w tym miejscu lot, zdazyl zboczyc z kursu dwadziescia osiem mil. Barbara dodala Joemu odwagi, by towarzyszyl jej w powolnym spacerze wokol krawedzi krateru, a potem przytaczala znane jej szczegoly katastrofy, poczawszy od startu az do przedwczesnego konca. Po starcie z lotniska Johna F. Kennedy'ego w Nowym Jorku maszyna lecaca do Los Angeles - lot numer 353 - powinna trzymac sie korytarza bardziej wysunietego na poludnie niz ten, ktory obrala tamtej sierpniowej 116 nocy. Ze wzgledu na burze z wyladowaniami nad Poludniem i ostrzezenia przed tornado szalejacym nad poludniowym Srodkowym Zachodem, ustalono jednak inna trase. Co wazniejsze, wiatry czolowe w polnocnym korytarzu byly znacznie lagodniejsze niz w poludniowym; wybor trasy o najmniejszym oporze powietrza oznaczal skrocenie czasu lotu i oszczednosc paliwa. W konsekwencji pracownik nadzorujacy planowanie tras lotow skierowal "747" na Trase 146.Opusciwszy lotnisko Kennedy'ego z zaledwie czterominutowym opoznieniem, w czasie lotu do Los Angeles maszyna zeglowala wysoko nad polnocna Pensylwania, Cleveland, poludniowym brzegiem jeziora Erie i poludniowym Michigan. Kierujac sie na poludnie od Chicago, przeleciala nad rzeka Missisipi, i nad Illinois, by pojawic sie nad Iowa na wysokosci miasta Davenport. W Nebrasce, minawszy radiolatarnie, samolot skierowal sie na poludniowy zachod, ku nastepnej, ktora znajdowala sie w Goodland, w polnocno-zachodnim zakatku Kansas. Pognieciona czarna skrzynka, ocalona z katastrofy, ujawnila, ze miedzy Goodland a Blue Mesa w Colorado, gdzie znajdowala sie nastepna radiola-tarnia, pilot dokonal prawidlowej korekty lotu. Ale sto dziesiec mil za Goodland zaczelo dziac sie cos niedobrego. Choc maszyna nie utracila wysokosci ani predkosci, zaczela zbaczac z ustalonego kursu, lecac teraz na zachod-poludniowy zachod przy siedemdziesieciopieciostopniowym odchyleniu od Trasy 146. Przez kolejne dwie minuty nic sie nie wydarzylo, a potem samolot wykonal nagla zmiane kursu o trzy stopnie w prawo, jakby pilot zaczal sobie uswiadamiac, ze zboczyl z trasy. Ale w trzy sekundy pozniej maszyna wykonala rownie gwaltowny skret o cztery stopnie, tym razem w lewo. Analiza wszystkich trzydziestu parametrow rejestrowanych przez czarna skrzynke zdawala sie potwierdzac, ze zmiany kursu byly wywolane niestabilnoscia lotu. Ogonem zarzucilo najpierw w lewo, potem w prawo -samolot slizgal sie w powietrzu niemal jak samochod, ktory tanczy na oblodzonej nawierzchni. Analiza danych po katastrofie nasunela tez przypuszczenie, ze pilot, zmieniajac gwaltownie kurs, uzyl samego steru - co nie mialo sensu. Wszystkie bez wyjatku prawidlowo wykonane skrety samolotu sa rezultatem ruchu steru kierunku oraz lotek. Gwaltowny skret bez uzycia lotek wywoluje boczne przyspieszenie, ktore sprawia, ze stojacy akurat pasazerowie leca na podloge, ze stolikow spada jedzenie, rozlewaja sie drinki, a wszystkich ogarnia panika. Kapitan Delroy Blane i drugi pilot, Victor Santorelli, byli weteranami o wieloletnim doswiadczeniu w pilotazu cywilnym. W takim wypadku skorzystaliby raczej z lotek - ruchomych plaszczyzn na tylnej krawedzi skrzydel -ktore umozliwiaja lagodne skrety. Uzyliby steru tylko w przypadku awarii silnika podczas startu albo podczas ladowania przy silnym wietrze. Czarna skrzynka ujawnila tez, ze w osiem sekund po pierwszym incydencie samolot znow wykonal gwaltowny skret o trzy stopnie w lewo, a w 117 dwie sekundy pozniej nastapil jeszcze gwaltowniejszy skret w te sama strone, tym razem o siedem stopni. Oba silniki dzialaly bez zarzutu i nie spowodowaly skretow ani pozniejszej katastrofy.Gdy dziobem samolotu szarpnelo ostro w prawo, ped powietrza poderwal skrzydlo po tej samej stronie w gore. W konsekwencji lewe skrzydlo poszlo w dol. Podczas kolejnych zlowieszczych dwudziestu dwu sekund samolot skrecil o czterdziesci szesc stopni w bok, podczas gdy nachylenie dziobu osiagnelo osiemdziesiat cztery stopnie. W niewiarygodnie krotkim czasie "747" przeszedl od idealnie poziomego lotu do tragicznego, doslownie pionowego pedu ku ziemi. Piloci o takim doswiadczeniu jak Blane i Santorelli powinni byli bezzwlocznie skorygowac skrety, nim zdazyly doprowadzic do smiertelnego korkociagu. A nawet jeszcze wtedy powinni bez problemu wyprowadzic samolot z groznego polozenia, nim zamienilo sie ono w nieunikniony ped ku ziemi. W kazdej nieprzewidzianej sytuacji, jaka tylko przychodzila do glowy psychologom, kapitan obrocilby sterem zdecydowanie w prawo i uzylby lotek, by wyrownac maszyne do poziomu. Jednakze - byc moze z powodu jakiejs szczegolnej awarii systemow hydraulicznych - samolot runal lotem nurkujacym w dol. Przy wlaczonych obu silnikach uderzyl w lake niczym rakieta, wzbijajac pod niebo niezliczone grudki ziemi, jakby to byla woda, i wwiercil sie w skale z ogromna sila i z hukiem, ktory sprawil, ze z drzew porastajacych wzgorza odleglego Pikes Peak zerwali sie ze strachem skrzydlaci mieszkancy konarow. Kiedy Joe i Barbara dotarli do przeciwleglego konca krateru, zatrzymali sie, stojac teraz twarza do pierzastych chmur na wschodzie. Nie mysleli jednak o nadchodzacej burzy, lecz o krotkim grzmocie, ktory rozlegl sie w tym miejscu przed rokiem. W trzy godziny po katastrofie z lotniska w Waszyngtonie wylecieli czlonkowie komisji specjalnej. Odbyli podroz na pokladzie odrzutowca nalezacego do Federalnej Administracji Lotnictwa. Tej samej nocy strazacy i policjanci z Pueblo County upewnili sie, ze nikt nie ocalal, po czym zabezpieczywszy miejsce tragedii, wycofali sie, by nie naruszyc niczego, co pomogloby czlonkom komisji ustalic przyczyne katastrofy. Przed switem komisja zjawila sie w Pueblo, ktore lezalo blizej miejsca katastrofy niz Colorado Springs. Jej czlonkowie spotkali sie tam z przedstawicielami FAL, ktorzy byli juz w posiadaniu czarnej skrzynki i magnetofonu z nagranymi glosami zalogi. Oba urzadzenia emitowaly sygnal pozwalajacy je zlokalizowac, dlatego pomimo panujacej ciemnosci i znacznego obszaru katastrofy szybko je odnaleziono. 118 -Rejestratory zapakowano do odrzutowca i odeslano do laboratorium wWaszyngtonie - wyjasnila Barbara. - Oslony stalowe byly powaznie uszko dzone, nawet podziurawione, ale mielismy nadzieje, ze uzyskamy jakies in formacje. Czlonkowie komisji zostali przewiezieni wozami terenowymi na miejsce katastrofy w celu wstepnych ogledzin. Zabezpieczony teren siegal zwirowej drogi, ktora odchodzila od trasy stanowej 115. Niedaleko, po obu stronach asfaltowej drogi, staly wozy strazackie i policyjne, ambulanse, nie odznaczajace sie niczym szczegolnym samochody agencji federalnych i stanowych, furgonetki koronerow, a takze dziesiatki aut i pikapow nalezacych do roznych ludzi - przejetych tragedia ciekawskich albo lubujacych sie w makabrze. -W takich sytuacjach zawsze panuje chaos - opowiadala Barbara. - Mnostwo wozow telewizyjnych z antenami satelitarnymi. Prawie stu piec- dzisieciu dziennikarzy. Jak tylko nas zobaczyli, zaczeli sie przepychac, zeby uslyszec komunikat, ale nie mielismy jeszcze nic do powiedzenia i od razu podeszlismy tutaj. Jej glos nagle ucichl. Wsunela dlonie w kieszenie dzinsow. Nie odczuwalo sie nawet najlzejszych powiewow wiatru. Nad kwiatami polnymi nie unosily sie pszczoly. Otaczajacy polane las byl pelen nieruchomych drzew - mnichow, ktorzy slubowali milczenie. Joe przeniosl wzrok z cichych, czarnych od tlumionego grzmotu chmur, na krater, gdzie eksplozja uderzajacego w ziemie "747" byla jedynie wspomnieniem przechowywanym w glebiach peknietej skaly. -Nic mi nie jest - zapewnil Barbare, choc glos mial chrapliwy. - Mow dalej. Musze wiedziec, jak to bylo. Milczala przez kilkadziesiat sekund, zbierajac mysli i zastanawiajac sie, ile mu zdradzic. W koncu powiedziala: -Kiedy zjawiasz sie w takim miejscu, pierwsze wrazenie jest zawsze takie samo. Zawsze. To zapach. Nie mozna zapomniec tego odoru. Paliwo odrzutowe. Tlacy sie winyl i plastik - nawet najnowsze mieszanki termopla styczne w pewnych ekstremalnych warunkach sie pala. Czuc won zweglonej izolacji, roztopionej gumy i... spalonego ciala. Ekskrementy z rozbitych ubi kacji i zwlok. Joe, zmagajac sie z soba spojrzal w dol krateru, poniewaz wiedzial, ze musi stad odejsc wzmocniony, by moc szukac sprawiedliwosci wbrew wszystkiemu, bez wzgledu na potege przeciwnikow. -Zwykle - mowila dalej Barbara - nawet w najwiekszych katastrofach widzi sie dostatecznie duze fragmenty samolotu, by moc na ich podstawie odtworzyc sobie jego wyglad. Skrzydlo. Ogon. Dlugi fragment kadluba. W zaleznosci od kata uderzenia spotyka sie czasem nietkniety dziob samolotu i kabine zalogi. -A w tym przypadku? -Szczatki byly tak drobne, tak poskrecane, tak zgniecione, ze na pierwszy rzut oka nikt by nie uwierzyl, iz kiedys to byl samolot. Wydawalo nam 119 sie, ze sporej czesci wraku po prostu brakuje. Ale wszystko lezalo na tej lace albo bylo porozrzucane w pewnej odleglosci, miedzy drzewami na zboczu, po zachodniej i polnocnej stronie. Trudno jednak bylo znalezc cokolwiek wiekszego od drzwi samochodu. Wszystko, co zdolalam zidentyfikowac na pierwszy rzut oka, to czesc silnika i trzyosobowy rzad foteli.-Czy to byla najgorsza katastrofa, z jaka sie zetknelas? - spytal Joe. -Nigdy nie widzialam gorszej. Tylko dwie moglyby sie z nia rownac -w tym katastrofa w Pensylwanii w dziewiecdziesiatym czwartym, Hopwell, samolot linii USAir, lot 427 do Pittsburga. Ta, o ktorej ci wspominalam. Nie bylam wtedy w komisji, ale widzialam to. -A ciala? Jak wygladaly, gdy sie zjawiliscie? -Joe... -Powiedzialas, ze nikt nie zdolalby przezyc. Dlaczego jestes taka pewna? -Wcale nie chcesz wiedziec dlaczego. - Odwrocila wzrok, kiedy spojrzal jej w oczy. - Te obrazy nawiedzaja cie we snach, Joe. Zzeraja ci dusze. -Ciala - powtorzyl nieustepliwie. Odsunela jasne wlosy z twarzy. Potrzasnela glowa. Znow wsunela dlonie do kieszeni. Joe wciagnal gleboko w pluca powietrze, odetchnal niepewnie i powtorzyl pytanie: -Ciala? Musze wiedziec wszystko, co tylko udalo sie ustalic. Kazdy szczegol jest wazny. Nawet jesli nic mi to nie da... bedzie podsycac moj gniew. A ja, Barbaro, potrzebuje teraz gniewu, by zyc. -Nie znaleziono cial, ktore bylyby nie uszkodzone. -Ani jednego? -Ani jednego, ktore mozna by okreslic choc w przyblizeniu jako nieuszkodzone. -Ilu pasazerow sposrod trzystu trzydziestu mozna bylo zidentyfikowac... znalezc chocby pare zebow, czesci cial, cos, co pozwoliloby stwierdzic, kim sa? Mowila ledwie slyszalnym szeptem, glosem bezbarwnym, celowo beznamietnym. -Sadze, ze niewielu ponad stu. -Poprzetracani, porozdzierani, poszarpani - torturowal sie tymi okrutnymi slowami. -Znacznie gorzej. Cala ta straszliwa energia uwolniona w jednej sekundzie... trudno bylo nawet uznac te szczatki za ludzkie. Istnialo wysokie ryzyko zarazenia sie jakas choroba od krwi i tkanki, musielismy wiec sie wycofac i powrocic na miejsce w odziezy ochronnej. Kazdy fragment wraku musial byc oczywiscie zabrany z miejsca katastrofy i sklasyfikowany przez specjalistow - wiec aby ich ochronic przed infekcja zorganizowalismy przy tej zwirowej drodze cztery punkty odkazania. Fragmenty samolotu przed odeslaniem do Pueblo tez musialy byc poddane odkazaniu. Joe, jakby chcac z cala brutalnoscia udowodnic sobie, ze dopoki nie do- 120 wie sie prawdy, jego gniew nie bedzie dosc silny, by wziac gore nad zalem, powiedzial:-Ci ludzie wygladali jak przepuszczeni przez maszynki do miesa. -Dosyc, Joe. Nie sluchaj dalszych szczegolow. To ci naprawde nie pomoze. Na lace panowala absolutna cisza. Mogloby sie wydawac, ze miejsce to stanowi poczatek wszelkiego Stworzenia, punkt, z ktorego Boza energia, dawno temu, poplynela ku najdalszym zakatkom wszechswiata, pozostawiajac tu jedynie milczaca proznie. Dorodne pszczoly, oslabione sierpniowym upalem, ktory nie lagodzil chlodu, jaki odczuwal Joe, krazyly leniwie nad laka z kwiatu na kwiat, jakby pograzone w zbiorowym snie o zbieraniu nektaru. Nie slyszal bzyczenia towarzyszacego zwykle tym apatycznym teraz robotnicom. -A wiec przyczyna katastrofy byla awaria hydraulicznych systemow sterowania, ta historia ze sterem, skret i korkociag? -Naprawde nie czytales o tym? -Nie moglem. -Mozliwosc wybuchu bomby, anomalie pogodowe, wir wywolany przez jakis samolot, a takze inne czynniki zostaly szybko wykluczone - powiedziala. - Dwudziestu dziewieciu specjalistow od budowy samolotow przez osiem miesiecy badalo wrak w hangarze w Pueblo, nie mogac ustalic prawdopodobnej przyczyny. Podejrzewali mnostwo roznych rzeczy. Przede wszystkim awarie systemu komputerowego albo wadliwe zabezpieczenie drzwi. Przez jakis czas sklaniali sie ku awarii silnika lub odwracacza ciagu. Ale w koncu wyeliminowali wszystkie mozliwosci i nie podali prawdopodobnej przyczyny. -Czy to cos niezwyklego? -Tak. Ale czasem nie jestesmy w stanie niczego ustalic. Jak w przypadku Hopwell w dziewiecdziesiatym czwartym. W dziewiecdziesiatym pierwszym, w Colorado Springs runal przy podchodzeniu do ladowania inny "737". Zgineli wszyscy na pokladzie. Zdarza sie, ze nie potrafimy niczego dociec. Joe uswiadomil sobie, ze w tym, co powiedziala, jest cos niepokojacego: brak prawdopodobnej przyczyny. Po chwili uderzyla go druga mysl. -Zrezygnowalas z pracy w Radzie siedem miesiecy temu. Tak mi powiedzial Mario 01iveri. -Mario. Dobry czlowiek. Nadzorowal specjalistow zajmujacych sie zachowaniami ludzkimi. Ale minelo juz prawie dziewiec miesiecy, jak zrezygnowalam. -Jesli jeszcze osiem miesiecy po katastrofie dokumentowano fragmenty samolotu... to znaczy, ze nie czekalas na wyniki sledztwa, choc bylas glownym inspektorem nadzorujacym. 121 -Nie wytrzymalam, nie mialam dosc sily - przyznala. - Kiedy wszystko zaczelo cuchnac, kiedy poznikaly dowody, a ja zaczelam robic wokol tego troche szumu... przycisneli mnie. Z poczatku chcialam pozostac, ale nie moglam uczestniczyc w oszustwie. Nie moglam tez zrobic tego, co nalezalo, to znaczy podac wszystkiego do publicznej wiadomosci, wiec sie wycofalam. Nie jestem z tego powodu specjalnie dumna. Ale musze o kims myslec, Joe.-O kims myslec? O dziecku? -O Dennym. Ma teraz dwadziescia trzy lata, nie jest juz maly, ale gdybym go kiedykolwiek stracila... Joe wiedzial az za dobrze, co chciala powiedziec. -Grozili twojemu synowi? Choc Barbara wpatrywala sie w krater, widziala tragedie, ktora moglaby sie wydarzyc, a nie te, ktora sie tu rzeczywiscie dokonala, wyobrazala sobie swoja osobista katastrofe, a nie te, ktora zabrala trzysta trzydziesci istnien ludzkich. -To stalo sie dwa tygodnie po katastrofie - powiedziala. - Bylam w San Francisco, gdzie przed smiercia mieszkal Delroy Blane, kapitan "747". Nadzorowalam intensywne sledztwo dotyczace jego zycia osobistego. Staralismy sie ustalic, czy nie mial jakichs problemow ze soba. -Znalezliscie cos? -Nie. Wygladal na faceta twardego jak skala. Wlasnie wtedy zaczelam naciskac, zeby poinformowac opinie publiczna o zniknieciu pewnych dowodow. Bylam w hotelu. Mam czujny sen. O drugiej trzydziesci nad ranem ktos wlaczyl lampke nocna i przystawil mi do twarzy lufe rewolweru. Po latach bezustannego czekania na wezwanie, Barbara juz dawno sie nauczyla, jak szybko otrzasnac sie ze snu. Obudzila sie na pstrykniecie lampy i nagly strumien swiatla, tak jak obudzilaby sie na dzwonek telefonu: od razu przytomna i czujna. Mogla krzyknac na widok intruza, ale szok odebral jej mowe i stlumil oddech. Uzbrojony mezczyzna, okolo czterdziestki, mial wielkie smutne oczy psa gonczego, czerwony od nalogowego picia nos i zmyslowe usta, zawsze polotwarte, jakby w oczekiwaniu na kolejna przyjemnosc, ktorej nie umialy sie oprzec - papierosa, whiskey, ciastko albo kobieca piers. Mowil glosem cichym i pelnym wspolczucia - jak wlasciciel zakladu pogrzebowego - ale pozbawionym obludy. Wyjasnil, ze do lufy pistoletu dokrecony jest tlumik, i zapewnil Barbare, ze jesli zechce wezwac pomocy, on przestrzeli jej mozg bez obawy, ze ktos moglby to uslyszec. Probowala spytac, kim jest, czego chce. Uciszyl ja i przysiadl na brzegu lozka. 122 Powiedzial, ze osobiscie nic przeciwko niej nie ma i ze byloby dla niego przygnebiajace, gdyby musial ja zabic. Poza tym gdyby znaleziono martwego inspektora zajmujacego sie katastrofa "747", od razu zaczeto by zadawac klopotliwe pytania. A jego szefowie, kimkolwiek byli, nie zyczyli sobie klopotliwych pytan - nie teraz i nie w tej sprawie.Barbara uswiadomila sobie, ze w pokoju znajduje sie jeszcze jeden mezczyzna. Stal w kacie obok drzwi do lazienki, po drugiej stronie lozka. Byl o dziesiec lat mlodszy od tego pierwszego. Gladka, rozowa twarz i oczy ministranta sprawialy, ze roztaczal wokol siebie aure niewinnosci, jednak niepokojacy usmiech, ktory pojawial sie i niknal niczym drgajacy jezyk weza, zadawal klam pierwszemu wrazeniu. Starszy mezczyzna sciagnal z Barbary posciel i poprosil grzecznie, by wstala z lozka. Powiedzial, ze jest kilka spraw, ktore musza jej wyjasnic. Chca byc pewni, ze jest dostatecznie czujna i uwazna, gdyz od tego, czy ich zrozumie i uwierzy im, zalezy ludzkie zycie. Ubrana w pizame, stala poslusznie, podczas gdy mlodszy, usmiechajac sie co chwila, podszedl do biurka, odsunal krzeslo i postawil je przed lozkiem. Usiadla, tak jak jej kazano. Zastanawiala sie, jak dostali sie do srodka, poniewaz zamknela sie na zamek i lancuch. Spostrzegla jednak, ze drzwi miedzy jej pokojem a sasiednim - oba pomieszczenia w razie potrzeby mozna bylo polaczyc w jeden apartament - sa otwarte. Zagadka pozostala jednak nie rozwiazana, gdyz Barbara moglaby przysiac, ze kiedy kladla sie spac, drzwi od strony jej pokoju byly zamkniete na zasuwke. Starszy na skinienie mlodszego wyciagnal rolke tasmy klejacej i nozyczki. Przywiazal nadgarstki Barbary do poreczy fotela, omotujac je kilkakrotnie. Choc unieruchomiona i bezradna bala sie, jednak nie stawiala oporu, gdyz byla przekonana, ze jesli sprobuje to uczynic, mezczyzna o smutnych oczach spelni swa grozbe i strzeli jej prosto w glowe. Smakowal zmyslowymi ustami slowa: "przestrzelic mozg", jak czekoladki z bombonierki. Kiedy mlodszy zakleil jej usta tasma ktora dodatkowo obwinal dwukrotnie wokol glowy, czula przez chwile panike, ale szybko odzyskala panowanie nad soba. Nie zamierzali zaslonic jej nosa, przez co moglaby sie udusic. Gdyby zjawili sie tu po to, by ja zabic, juz dawno by nie zyla. Z gasnacym co chwila usmiechem na twarzy mlodszy powrocil do swojego kata, a starszy usiadl na lozku naprzeciwko Barbary. Ich kolana dzielilo od siebie nie wiecej niz kilka centymetrow. Odlozyl na zmieta posciel pistolet i wyjal z kieszeni noz sprezynowy. Otworzyl go. Znow czujac strach, Barbara mogla tylko oddychac, oddychac plytko i szybko. Swist dobywajacy sie z jej nosa rozbawil mezczyzne, ktory przy niej siedzial. Z drugiej kieszeni wyciagnal okragly kawalek goudy. Poslugujac sie nozem, usunal celofanowe opakowanie, a nastepnie sciagnal czerwony wosk chroniacy ser przed plesnia. Biorac ostroznie ustami cienkie, zolte pla- 123 stry wprost z ostrej jak brzytwa stali, powiedzial Barbarze, ze wie, gdzie mieszka i pracuje jej syn, Denny. Podal adres.Wiedzial tez, ze Denny jest od trzynastu miesiecy, dziewieciu dni i - tu spojrzal na zegarek, obliczajac cos - pietnastu godzin zonaty z Rebeka. Wiedzial, ze Rebeka jest w szostym miesiacu ciazy, swojej pierwszej ciazy, ze ma sie urodzic dziewczynka i ze zamierzaja dac jej na imie Felicja. By zapobiec nieszczesciom, jakie moga przydarzyc sie Denny'emu i Rebece, Barbara miala zaakceptowac oficjalna wersje ustalen komisji dotyczacych tasmy z nagranymi glosami zalogi - wersje, ktora w dyskusjach z kolegami odrzucila i ktora zamierzala publicznie zdyskredytowac. Miala tez zapomniec o tym, co uslyszala w tych nagraniach. Gdyby jednak nadal szukala prawdy albo probowala przekazac swe watpliwosci prasie czy opinii publicznej, Denny i Rebeka by znikneli. W jakims glebokm schronie, dzwiekoszczelnym i wyposazonym we wszystko, co jest potrzebne do prowadzenia dlugich i zmudnych przesluchan, ten starszy wraz ze swymi wspolnikami zakuliby Denny'ego w kajdanki i zmusili chlopaka do patrzenia, jak beda zabijac Rebeke i nie narodzone dziecko. Nastepnie obcinaliby mu po jednym palcu dziennie przez dziesiec dni -zapobiegajac krwawieniu, szokowi i infekcji. Nie pozwoliliby mu stracic przytomnosci. Jedenastego i dwunastego dnia obcieliby mu uszy. Plan chirurgicznych zabiegow obejmowal caly miesiac. Kazdego dnia, odejmujac Denny'emu po kawalku ciala, przysiegaliby, ze go uwolnia bez dalszej szkody, jesli tylko jego matka zgodzi sie dochowac milczenia, ktore, jak by nie bylo, lezy w interesie narodowym, chodzi bowiem o niezwykle wazne sprawy obronnosci. Wiedziala, ze nie moze im wierzyc bez zastrzezen. Uwaga o interesie narodowym byla z pewnoscia prawdziwa, przynajmniej z ich punktu widzenia, choc oczywiscie nie mogli jej wyjasnic, w jakim stopniu wiedza, ktora posiadala, moze zagrozic panstwu. Na pewno natomiast nie bylo prawda, ze jej wspolpraca doprowadzilaby do uwolnienia Denny'ego. Gdyby choc raz zlamala slub milczenia, nie dano by jej juz drugiej szansy, i stracilaby syna na zawsze. Oszukiwaliby Denny'ego tylko po to, by spedzil ostatni miesiac zycia zastanawiajac sie, dlaczego jego matka skazuje go na straszliwe cierpienia i przerazajace kalectwo. Tuz przed koncem, na wpol oblakany, przeklalby ja zarliwie i blagal Boga, by pozwolil zgnic jej w piekle. Starszy mezczyzna, wycinaj ac nieprzerwanie z kawalka goudy male krazki, a potem zjadajac je z niebezpiecznego ostrza, zapewnil ja ze nikt - ani policja, ani madre w powszechnej opinii FBI, ani nawet potezna Armia Stanow Zjednoczonych - nikt nie moze bez konca ochraniac Denny'ego i Rebeki, nie moze zapewnic im bezpieczenstwa. Zatrudniala go, jak utrzymywal, organizacja o nieprzebranych zasobach i rozleglych powiazaniach, zdolna skompromitowac i obalic jakakolwiek instytucje czy agencje, federalna badz stanowa. Poprosil, by skinela glowa jesli mu wierzy. 124 Wierzyla mu. Bez zastrzezen. Jego uwodzicielski glos, ktorym zdawal sie wrecz smakowac kazda z tych odrazajacych grozb, byl przepojony pewnoscia siebie i zarozumialoscia megalomana noszacego odznake jakiejs tajnej sluzby, otrzymujacego wysoka pensje plus liczne dodatki i wiedzacego, ze na starosc bedzie korzystal z dobrodziejstwa hojnej, panstwowej emerytury.Spytal nastepnie, czy Barabara zamierza z nimi wspolpracowac. Przepelniona poczuciem winy i ponizona, skinela glowa. Tak. Zamierza wspolpracowac. Tak. Studiujac uwaznie blady i owalny kawalek sera, ktory przypominal malenki filet rybny, stwierdzil, ze chce przekonac ja o swej determinacji, by dochowala przyrzeczenia, ktore wlasnie zlozyla. A zatem on i jego partner, wychodzac z hotelu, wybiora na chybil trafil jakiegos pracownika albo moze goscia - kogos, kto przypadkiem znajdzie sie na ich drodze - i zabija go na miejscu. Trzema strzalami - dwoma w piers i jednym w glowe. Barbara, ogluszona, zaprotestowala wykrzywiajac twarz, by pozbyc sie tasmy. Ale tasma byla mocno zacisnieta, a wargi kleily sie do samoprzylepnego materialu, mogla wiec tylko wydac z siebie pelen udreki, zduszony, niezrozumialy jek blagania. Nie chciala byc winna niczyjej smierci. Zamierzala wspolpracowac. Nie ma potrzeby jej przekonywac. Nie ma potrzeby. Wierzyla gleboko w ich slowa. Ani na chwile nie spuszczajac z niej oczu, mezczyzna konczyl powoli i w milczeniu swoj kawalek sera. Jego niewzruszone spojrzenie zdawalo sie posiadac moc przyciagania, ktora pozbawiala ja wszelkiej energii. Nie potrafila odwrocic oczu. Kiedy zjadl ostatni kawalek, otarl ostrze noza o przescieradlo i zlozyl je, po czym wsadzil bron z powrotem do kieszeni. Cmokajac przez zeby i przesuwajac powoli jezykiem po ustach, pozbieral dziurawe kawalki celofanu i resztki czerwonego wosku. Podniosl sie z lozka i wrzucil smieci do kosza stojacego przy biurku. Mlodszy mezczyzna wynurzyl sie z ciemnego kata. Jego nieznaczny, lecz zywy usmiech nie znikal juz jak poprzednio; teraz goscil na jego wargach bezustannie. Barbara mimo zaklejonych ust znow probowala zaprotestowac przeciwko zamordowaniu niewinnego czlowieka, gdy starszy podszedl do niej i uderzyl ja kantem dloni w szyje. Przed oczami rozlala jej sie roziskrzona ciemnosc. Zaczela pochylac sie do przodu. Poczula chybotanie fotela. Nim runela na dywan, byla juz nieprzytomna. Przez jakies dwadziescia minut snila o odcietych palcach zakonserwowanych w czerwonym wosku od sera. Twarze o barwie krewetek wykrzywial slaby usmiech, jasne jak perly zeby toczyly sie i podskakiwaly po podlodze, ale w czarnej, przypominajacej sierp czelusci miedzy wygietymi wargami pojawialy sie nowe perly, a oczy niewinnego chlopca-ministranta mrugaly niebiesko. Byly tez oczy psow gonczych, czarne i lsniace niczym pijawki, w 125 ktorych ujrzala nie swoje wlasne odbicie, lecz wykrzywiona w krzyku twarz Denny'ego. Jej syn byl pozbawiony uszu.Kiedy odzyskala przytomnosc, siedziala bezwladnie na fotelu, ktory znow stal prosto. Ktorys z mezczyzn, mlodszy albo starszy, ulitowal sie nad nia. Jej nadgarstki byly przymocowane do poreczy w taki sposob, by mogla sie wyswobodzic. Potrzebowala niespelna dziesieciu minut, by uwolnic prawa reke, i znacznie mniej, by wysunac spod wiezow lewa. Nozyczkami do paznokci przeciela tasme oklejajacajej glowe. Sciagnela ja ostroznie z ust. Bala sie, ze zerwie sobie skore na wargach. Niepotrzebnie, jak sie okazalo. Uwolniona z wiezow, mogac swobodnie mowic, po chwili stala przy telefonie ze sluchawka w reku. Ale nie bardzo wiedziala, do kogo moglaby zadzwonic, wiec dala sobie spokoj. Nie bylo sensu powiadamiac szefa nocnej zmiany w hotelu, ze jeden z jego podwladnych albo gosci jest w niebezpieczenstwie. Jesli tamten, chcac postraszyc ja bezmyslnym, przypadkowym mordem, wprowadzil grozbe w czyn, to zdazyl juz pociagnac za spust i wraz ze swym kompanem opuscil hotel co najmniej pol godziny wczesniej. Krzywiac sie z powodu pulsujacego bolu w szyi, podeszla do drzwi, ktore laczyly jej pokoj z sasiednim. Otworzyla je i obejrzala dokladnie. Specjalne urzadzenie umozliwialo dostep do mechanizmu zasuwki od zewnatrz. Lsniaca, miedziana blaszka wygladala jak nowa. Barbara byla pewna, ze mezczyzna z pistoletem i jego kompan przymocowali j a do drzwi krotko przed jej przybyciem do hotelu. Zrobili to sami albo przy pomocy pracownika hotelu. Recepcjonista na dole zostal zapewne przekupiony albo nakloniony, by dac jej wlasnie ten pokoj. Barbara nigdy nie pila zbyt duzo, ale teraz znalazla w barku dwie miniaturowe buteleczki z wodka i butelke soku pomaranczowego. Rece drzaly jej tak bardzo, ze z trudem zdolala nalac alkohol i sok do szklanki. Wypila mieszanke jednym haustem, otworzyla druga buteleczke, przyrzadzila sobie jeszcze jednego drinka, lyknela - po czym pobiegla do lazienki i zwymiotowala. Czula sie brudna. Do switu pozostala niecala godzina, wziela wiec dlugi prysznic, nacierajac sie energicznie w strugach goracej wody. W koncu skora jej poczerwieniala i zaczela piec nieznosnie. Choc wiedziala, ze to bezsensowne zmieniac hotel, ze jesli tylko zechca znajda ja bardzo szybko, nie mogla zostac dluzej w tym miejscu. Spakowala sie i w godzine po pierwszych promieniach brzasku zeszla do recepcji, zeby zaplacic rachunek. Elegancki hol byl pelen policjantow z San Francisco - funkcjonariuszy w mundurach i detektywow po cywilnemu. Od zdumionego pracownika dowiedziala sie, ze kilka minut po trzeciej nad ranem w przejsciu sluzbowym obok kuchni zastrzelono mlodego kelnera. Dostal dwa razy w piers i raz w glowe. Cialo znaleziono dopiero po pewnym czasie, gdyz, o dziwo, nikt nie slyszal strzalow. 126 Pod wplywem strachu, ktory popychal ja niczym brutalna dlon, wymeldowala sie. Wziela taksowke i pojechala do innego hotelu.Dzien byl jasny, a niebo blekitne. Slynna, typowa dla tego miasta mgla cofala sie znad zatoki w strone mostu Golden Gate. Barbara widziala jego fragment z okna swego pokoju. Byla inzynierem, specjalista od aeronautyki, i pilotem. Uzyskala tez dyplom z zarzadzania na uniwersytecie Columbia. Pracowala ciezko, by zostac jedynakobieta-inspektorem wspolpracujaca z Rada Bezpieczenstwa. Odkad przed siedemnastu laty porzucil ja maz, sama wychowywala Denny'ego, i to wychowywala dobrze. A teraz zdawalo sie, ze wszystko, co osiagnela, tkwi w reku mezczyzny o smutnych oczach, wepchniete w celofan miedzy kawalkami czerwonego wosku, by w koncu znalezc sie w koszu. Odwolawszy wszystkie spotkania tego dnia, Brabara powiesila na klamce od drzwi tabliczke z napisem "Nie przeszkadzac". Zaciagnela zaslony i skulila sie na lozku. Porazajacy strach przemienil sie po chwili w smutek. Myslac o zabitym kelnerze, ktorego imienia nie znala, o Dennym, Rebece i nie narodzonej Felicji, ktorych zycie wisialo na wlosku, nie mogla powstrzymac placzu. Plakala, myslac o utraconej niewinnosci i szacunku wobec samej siebie, a takze o trzystu trzydziestu ludziach na pokladzie "747", o niespelnionej nadziei i o tym, ze sprawiedliwosci nie stanie sie zadosc. Nad laka zawyl niespodziewanie wiatr, bawiac sie starymi, suchymi liscmi osiki jak diabel, ktory liczy dusze, by potem cisnac je do piekla. -Nie moge sie na to zgodzic - powiedzial Joe. - Nie moge sie zgodzic, bys mi zdradzila, co jest na tasmie z kabiny pilotow, jesli istnieje choc cien ryzyka, ze twoj syn i jego rodzina wpadna w lapy tych ludzi. -Decyzja nie zalezy od ciebie, Joe. -Wlasnie ze tak. -Kiedy zadzwoniles z Los Angeles, udawalam glupia poniewaz zakladalam, ze moj telefon jest na podsluchu, ze nagrywa sie kazde slowo. Prawde mowiac jednak, nie bardzo w to wierze. Nie sadze, by uwazali to za konieczne, skoro wiedza ze mnie juz uciszyli. -Jesli istnieje chocby cien ryzyka... -Wiem na pewno, ze nie jestem sledzona. Moj dom nie znajduje sie pod obserwacja. Dawno juz bym zauwazyla. Kiedy wycofalam sie ze sledztwa, przeszlam na wczesniejsza emeryture, sprzedalam dom w Bethesda i wrocilam do Colorado Springs, po prostu mnie skreslili, Joe. Bylam zalamana i oni o tym wiedzieli. -Nie sprawiasz wrazenia zalamanej. Poklepala go po ramieniu, wdzieczna za komplement. 127 -Jakos sie pozbieralam. W kazdym razie, jesli cie nie sledzili...-Nie sledzili. Zgubilem ich wczoraj i dzis rano nikt sie za mna nie przywlokl na lotnisko. -Wiec nikt nie wie, ze tu jestesmy i ze mowie ci to wszystko. Prosze tylko, zebys nigdy sie nie przyznawal, ze uslyszales to ode mnie. -Nie zrobilbym ci tego. Ale mimo wszystko podejmujesz ogromne ryzyko - martwil sie. -Mialam dosc czasu, zeby to sobie przemyslec, zeby nauczyc sie z tym zyc i wydaje mi sie... Pewnie mysla, ze powiedzialam cos Denny'emu, by zdawal sobie sprawe z niebezpieczenstwa i byl ostrozny. -A powiedzialas mu? -Ani slowa. Jakie byloby ich zycie, gdyby wiedzieli? -Nie mieliby ani chwili spokoju. -Ale i teraz dopoki wszystko pozostaje w tajemnicy, zycie Denny'ego, Rebeki, Felicji i moje wisi na wlosku. Nasza jedyna nadzieja w tym, ze ktos inny to rozdmucha, a wtedy to, ze wiem cokolwiek, nie bedzie juz mialo znaczenia. Chmury burzowe widac bylo teraz nie tylko na wschodzie. Niczym armada statkow kosmicznych w filmie o futurystycznej wojnie, z bialej mgly nad ich glowami wylanialy sie powoli zlowieszcze czarne obloki. -W przeciwnym razie - ciagnela Barbara - za rok albo dwa, nawet jesli zachowam milczenie, postanowia zalatwic wszystko raz na zawsze. Szum wokol katastrofy ucichnie i nikt nie skojarzy z nia mojej smierci. Albo smierci Denny'ego czy paru innych. Nikt nie bedzie niczego podej rzewal, jesli cos sie przytrafi tym, ktorzy dysponuja jakimis informacjami. Ci ludzie, kimkolwiek sa... zabezpiecza sie, pozorujac wypadek samocho dowy albo pozar. Lipne wlamanie, ktore bedzie przykrywka dla morder stwa. Samobojstwo. Joemu mignely przed oczami koszmarne obrazy Lisy w plomieniach, martwej Georgine na podlodze kuchni, Charliego w blasku krwawoczerwo-nego swiatla. Nie mogl sie nie zgodzic z Barbara. Prawdopodobnie miala racje. Na zachmurzonym niebie, ktore lada chwila mialo zagrzmiec, ukazywaly sie grozne oblicza: slepe i rozdziawione, dlawiace sie gniewem. Barbara uczynila pierwszy, nieuchronny krok ku prawdzie, gdy zaczela mowic: -Czarna skrzynka i magnetofon z nagranymi glosami pilotow przetransportowano na pokladzie odrzutowca do Waszyngtonu i dostarczono do laboratorium przed trzecia czasu wschodniego nastepnego dnia po katastrofie. -A ty wciaz bylas tutaj? 128 -Zgadza sie. Minh Tran, inzynier elektronik, wraz z kilkoma kolegami otworzyli rejestrator. To urzadzenie wielkosci pudelka po butach jest schowane w obudowie z nierdzewnej stali o grubosci centymetra. Przecieli ja ostroznie za pomoca specjalnej pily. Pod wplywem uderzenia stal zgniotla sie jak tektura, a jeden z rogow ulegl zmiazdzeniu, co doprowadzilo do przebicia oslony i uszkodzenia.-Ale wciaz dzialalo? -Nie. Urzadzenie zostalo calkowicie uszkodzone. Ale wewnatrz wiekszego pudelka znajduje sie stalowy modul pamieciowy, ktory zawiera tasme. On takze zostal przedziurawiony. Do srodka przedostala sie niewielka ilosc wilgoci, ale tasma nie ulegla calkowitemu zniszczeniu. Trzeba bylo ja wysuszyc, poddac obrobce. Nie trwalo to dlugo i Minh wraz z kilkoma innymi zebrali sie w dzwiekoszczelnym pokoju, zeby ja przesluchac. Byly tam nagrane trzy godziny rozmow zalogi poprzedzajacych katastrofe... -Czy w takich wypadkach nie przewija sie tasmy do samego konca, zeby wysluchac paru ostatnich minut? -Nie. Wszystko, co wydarzylo sie wczesniej, nawet jesli pilotom wydawalo sie bez znaczenia, moze dostarczyc wskazowki, ktore pozwola lepiej zrozumiec material nagrany bezposrednio przed katastrofa samolotu. Wciaz nasilajacy sie cieply wiatr przeszkadzal sennym pszczolom w ich leniwej wedrowce po kwiatach. Oddaly lake nieuchronnej burzy i ruszyly ku ukrytym w lesie gniazdom. -Czasem dostajemy tasme, ktora jest prawie bezuzyteczna - ciagnela Barbara. - Jakosc nagrania bywa z takiego czy innego powodu kiepska. Zdarza sie tez, ze tasma jest stara albo poscierana. Trafiaja sie mikrofony starego typu, takie trzymane w reku, ktore w warunkach zbyt silnych wibracji nie dzialaja jak nalezy. Albo glowica magnetofonu jest starta i powoduje znieksztalcenia. -Zawsze sadzilem, ze dba sie o te urzadzenia na biezaco, wymienia co tydzien. To dosc wazne. -Pamietaj, ze samoloty spadaja stosunkowo rzadko, jesli wziac pod uwage czestotliwosc lotow. W gre wchodza opoznienia startow i inne koszty. Pasazerski ruch lotniczy to rezultat ludzkiej dzialalnosci, Joe. A jaka ludzka dzialalnosc jest bliska idealowi? -Rozumiem. -Tym razem bylo dobrze i zle - powiedziala. - Obaj, Delroy Blane i Santorelli, mieli tuz przy ustach naprawde dobre mikrofony. Byl jeszcze mikrofon stacjonarny zainstalowany w kabinie, nad glowami pilotow. Mielismy wiec potrojny material do analizy. Po stronie minusow trzeba zapisac to, ze tasma nie byla nowa. Wielokrotnie nagrywana i bardziej zniszczona, niz sie spodziewalismy. Co gorsza, wilgoc, ktora przedostala sie do magnetofonu, spowodowala uszkodzenia. - Wyciagnela z tylnej kieszeni spodni zlozona kartke, ale nie od razu dala ja Joemu. - Podczas przesluchiwania tasmy Minh Tran i inni stwierdzili, ze chwilami nagranie jest wyrazne, a chwilami 9 - Jedyna ocalona 129 pelne szumow i zaklocen, tak ze dawalo sie zrozumiec zaledwie jedno na cztery czy piec slow.-A ostatnia minuta? -To fragment z najsilniejszymi zakloceniami. Postanowiono oczyscic i zrekonstruowac tasme. Nagranie mialo byc poddane obrobce elektronicznej, by wyciagnac z niego, co sie da. Bruce Laceroth, szef Wydzialu Sledczego, tez przesluchal tasme, a potem zadzwonil do mnie, do Pueblo, o siodmej pietnascie czasu wschodniego, zeby powiedziec mi o jakosci nagrania. Przerwali sluchanie wieczorem i odlozyli je do rana. To byla zbyt przygnebiajaca robota. Wysoko w gorze, wracajac od wschodu, znow pojawil sie orzel, blady na tle brzemiennych oblokow. Wciaz lecial prosto jak strzala, jego skrzydla przygniatal zwiastun nadciagajacej burzy. -Caly ten dzien byl oczywiscie przygnebiajacy - mowila Barbara. - Sciagnelismy z Denver furgonetki-chlodnie, by pozbierac z miejsca katastrofy wszystkie szczatki ludzkie, co nalezalo zrobic przed przystapieniem do badania samej maszyny. Odbylo sie zwykle w takich sytuacjach spotkanie organizacyjne, zawsze dosc wyczerpujace, gdyz kazdy z uczestnikow - przedstawiciele linii lotniczych, producenta samolotu, dostawcy jednostek napedowych, zwiazku pilotow i mnostwo innych osob - pragnie za wszelka cene nagiac procedure do swoich potrzeb. Taka juz jest natura ludzka, ze w podobnych sytuacjach prezentuje sie z nie najlepszej strony. Trzeba sie wiec wykazac odrobina dyplomacji, ale i stanowczoscia, by wszystko odbylo sie w mozliwie bezstronny sposob. -Byly tez media - dodal, by nie musiala wyrazac sie niepochlebnie o jego kolegach po fachu. -Wszedzie. W kazdym razie poprzedniej nocy przespalam niecale trzy godziny, kiedy zbudzil mnie telefon z informacja o katastrofie, w czasie lotu do Pueblo tez nie mialam okazji sie zdrzemnac. Czulam sie kompletnie wypluta, kiedy krotko przed polnoca zwalilam sie na lozko, ale Minh Tran, ktory byl z powrotem w Waszyngtonie, wciaz pracowal. -Ten inzynier, ktory zajmowal sie nagraniami? Wpatrujac sie w zwinieta kartke, ktora wyciagnela z kieszeni, i obracajac ja w dloniach, Barbara powiedziala: -Powinienes cos o nim wiedziec. Jego rodzina to uciekinierzy z Wietnamu. Przezyli rzady komunistow po upadku Sajgonu i atak piratow na morzu, nawet tajfun. Mial wtedy dziesiec lat, wiec stosunkowo wczesnie zrozumial, ze zycie to twarda walka. Ze aby przetrwac i cos osiagnac, trzeba dawac z siebie wszystko. -Mam przyjaciol... mialem przyjaciol, ktorzy pochodzili z Wietnamu -powiedzial Joe. - Ich kultura budzi szacunek. Wielu z nich ma bardzo wysokie pojecie o etyce pracy, haruja tak, ze wykonczyliby konia pociagowego. -Zgadza sie. Kiedy wszyscy inni po siodmej poszli do domu, mieli juz za soba bardzo dlugi dzien. Ludzie z Rady sa oddani swojej pracy... ale daleko im do Minha. Nie przerwal roboty. Upichcil sobie jakas kolacje i za- 130 bral sie za czyszczenie tasmy i analize kazdej nagranej minuty. Dokonal cyfrowej obrobki nagrania, wprowadzil dane do komputera, a nastepnie staral sie wyeliminowac szumy i inne zaklocenia, by uzyskac zapis glosow pilotow i autentycznych dzwiekow slyszanych na pokladzie samolotu. Okazalo sie, ze komputer moze szybko usunac wszystko, co niepotrzebne. Poniewaz mikrofony przekazywaly bardzo silny sygnal, Minh zdolal wyodrebnic z szumow glosy pilotow. To, co uslyszal, bylo niezwykle. Niesamowite.Podala Joemu zlozona kartke papieru. Wzial ja ale nie rozwinal. Bal sie poznac jej tresc. -O trzeciej piecdziesiat rano czasu waszyngtonskiego, czyli o pierwszej piecdziesiat w Pueblo, Minh zadzwonil do mnie - opowiadala Barabara. - Uprzedzilam wczesniej telefonistke z hotelu, zeby mnie z nikim nie laczyla, strasznie potrzebowalam snu, ale Minh zdolal ja jakos przekonac. Odtworzyl mi tasme... i przedyskutowalismy jej zawartosc. Zawsze mam przy sobie magnetofon, bo lubie nagrywac rozne spotkania i potem wszystko spisywac. Przystawilam wiec mikrofon do sluchawki. Nie chcialam czekac, az Minh przysle mi tasme przez kuriera. Kiedy Minh sie wylaczyl, usiadlam przy biurku i wysluchalam ostatniej rozmowy miedzy pilotami z dziesiec albo dwanascie razy. Potem zapisalam wszystko, gdyz pewne rzeczy wygladaja inaczej, kie dy sieje czyta, a inaczej, kiedy sie ich slucha. Zdarza sie, ze oczy dostrzegaja pewne niuanse, ktore umykaja uszom. Joe juz wiedzial, co trzyma w reku. Zapiski Barbary liczyly trzy kartki papieru. -Bylam pierwsza osoba do ktorej Minh zadzwonil - powiedziala Barbara. - Zamierzal zatelefonowac do Bruce'a Lacerotha, potem do przewodniczacego i wiceprzewodniczacego Rady, a moze nawet do wszystkich pieciu jej czlonkow, zeby kazdy mogl wysluchac tasmy osobiscie. Nie bylo to zgodne ze standardowa procedura ale mielismy do czynienia z dziwna i bezprecedensowa sytuacja. Jestem pewna, ze Minh polaczyl sie przynajmniej z jedna z tych osob, choc wszyscy zaprzeczali, jakoby sie z nimi kontaktowal. Nigdy sie nie dowiemy, jak bylo, gdyz Minh Tran zginal w pozarze, jaki wybuchl w laboratoriach tuz przed szosta rano, mniej wiecej dwie godziny po tym, jak zadzwonil do mnie, do Pueblo. -Jezu. -To byl wielki pozar. Nieprawdopodobnie duzy. Wodzac wzrokiem po drzewach otaczajacych lake, Joe spodziewal sie dostrzec blade twarze obserwatorow ukrytych w glebokich cieniach lasu. Na poczatku, kiedy sie tu zjawili, miejsce wydalo mu sie dziwnie samotne, ale teraz czul sie odsloniety i bezbronny jak na srodku skrzyzowania w Los Angeles. 131 -Niech zgadne: oryginalna tasma z kabiny pilotow ulegla w pozarze zniszczeniu? - domyslil sie Joe.-Przypuszczalnie spalila sie na popiol, w kazdym razie zniknela bez sladu, nie ma jej, do widzenia - odparla Barbara. -A komputer, ktory przetwarzal wersje cyfrowa? -Zweglona masa. Nie dalo sie uratowac nawet kawalka. -Ale wciaz masz swoja kopie. Potrzasnela glowa. -Zostawilam kasete w hotelu, kiedy poszlam na sniadanie z innymi czlonkami komisji. Tresc tasmy z kabiny pilotow byla tak zaskakujaca... mogla przestawic sledztwo na nowe tory, nie chcialam wiec od razu dzielic sie nia z kazdym. Trzeba bylo wszystko dokladnie przemyslec. Musielismy byc bardzo ostrozni i zastanowic sie, kiedy i jak ja ujawnic. -Dlaczego? -Pilot zginal, ale zagrozona byla jego reputacja. Rodzina bylaby zdruzgotana, gdyby obarczono go wina. Musielismy byc absolutnie pewni naszych ustalen. Gdyby katastrofe spowodowal kapitan Blane, pociagneloby to za soba rozprawe sadowa o odszkodowanie warte setki milionow dolarow. Musielismy dzialac z rozwaga. Zamierzalam po sniadaniu sprowadzic do mojego pokoju Maria i wysluchac nagrania tylko z nim. -Mario 01iveri - Joe przypomnial sobie czlowieka w Denver, ktory poprzedniej nocy powiedzial mu, ze Barabara wycofala sie i wrocila do Colorado Springs. -Tak. Poniewaz byl szefem grupy badajacej zachowania ludzkie, jego zdanie w tym momencie liczylo sie dla mnie najbardziej. Ale gdy mielismy juz wstawac od stolu, dotarla do nas wiadomosc o pozarze w laboratorium i o biednym Minhu. Zanim zdazylam wrocic z Mariem do pokoju, kopia tasmy, ktora nagralam przez telefon, byla czysta. -Skradziono ja i podlozona inna kasete. -Albo po prostu skasowano zapis. Mysle, ze Minh powiedzial jeszcze komus o tym nagraniu. -Musialas juz wtedy zaczac cos podejrzewac. Skinela glowa. -Cos bylo nie tak. Cos smierdzialo. Grzywa jej wlosow byla biala jak piora orla, ktory lecial nad nimi, ale mimo to Barbara wygladala mlodo. Teraz, nagle, wydala sie znacznie starsza. -Cos nie tak - powtorzyl. - Nie moglas jednak w to uwierzyc. -Rada Bezpieczenstwa stanowila cale moje zycie. Bylam dumna, ze do niej naleze. I wciaz jestem dumna, Joe. To cholernie dobrzy ludzie. -Powiedzialas Mariowi, co bylo na tasmie? -Tak. -Jak zareagowal? -Byl zdumiony. Pelen niedowierzania, jak sadze. -Pokazalas mu kopie? 132 Milczala przez chwile. Potem przyznala:-Nie. -Dlaczego? -Bylam wsciekla. -Nie ufalas nikomu. -Ten pozar, tak gwaltowny... ktos wzniecil go celowo. -Podpalenie - Joe nazwal rzecz po imieniu. -Ale nikt nawet nie wspomnial o takiej mozliwosci. Oprocz mnie. Nie wierze, by sledztwo w sprawie tego pozaru bylo prowadzone uczciwie. Ani troche. -Co wykazala sekcja zwlok Minha? Jesli zostal zamordowany, a ogien podlozono, by to zatuszowac... -Nawet jesli tak bylo, to i tak nie daloby sie niczego udowodnic. Niewiele z niego pozostalo, niemal calkowicie sie spalil. Rzecz w tym, Joe... ze to byl naprawde mily facet. Uroczy. Kochal prace, bo wierzyl, ze ratuje ludziom zycie, ze zapobiega kolejnym katastrofom. Nienawidze tych drani, kimkolwiek sa. Miedzy bialymi sosnami na skraju laki, tam, gdzie Joe i Barbara wyszli z lasu, cos sie poruszylo: cien przemykajacy miedzy jeszcze glebszymi cieniami, braz na tle fioletu. Joe wstrzymal oddech. Wytezyl wzrok, ale nie potrafil niczego dostrzec. -To byla chyba sarna - uspokoila go Barbara. -A jesli nie? -To jestesmy martwi, bez wzgledu na to, czy nasza rozmowa dobiegla konca - odparla rzeczowym tonem, co dowodzilo, w jak ponurym i oblakanym swiecie zyla od czasu katastrofy. -Fakt, ze twoja kaseta zostala skasowana, nie wzbudzil niczyich podejrzen? - spytal. -Wszyscy zgodnie twierdzili, ze bylam przemeczona. Trzy godziny snu w noc katastrofy, po dniu ciezkiej pracy niewiele wiecej, nim zadzwonil Minh i mnie zbudzil. Biedna Barbara, ma podkrazone oczy. Siedziala pewnie do pozna w nocy, sluchajac tasmy wciaz od nowa, od nowa i od nowa, w koncu musiala wcisnac niewlasciwy guzik. Rozumiesz? Rzekomo sama niechcacy wszystko skasowalam. - Jej twarz wykrzywil grymas sarkazmu. - Uwazali, ze tak wlasnie bylo. -Moglo tak byc. -Wykluczone. Joe, choc zdazyl juz rozwinac trzy kartki papieru, nie zaczal jeszcze czytac. -Dlaczego ci nie uwierzyli, kiedy im powiedzialas, co bylo na tasmie? To byli twoi koledzy. Znali cie jako osobe odpowiedzialna. -Moze kilku z nich uwierzylo, a moze nie chcialo uwierzyc. Kilku przypisalo wszystko zmeczeniu. Od paru tygodni leczylam sie na zapalenie ucha, dokuczalo mi to jeszcze przed Pueblo. Moze tym to tlumaczyli. Nie wiem. 133 Poza tym jedna czy dwie osoby po prostu mnie nie lubily. Kto jest kochany przez wszystkich? Nie ja. Za bardzo sie rozpycham, mam wlasne zdanie. W kazdym razie bylo po wszystkim, bez tasmy nie ma dowodu, ze miedzy Bla-ne'em a Santorellim toczyla sie jakas wymiana zdan.-Powiedzialas w koncu komus, ze sporzadzilas pisemna kopie nagrania, slowo po slowie? -Zwlekalam z tym. Czekalam na wlasciwy moment, na odpowiedni kontekst, w ktorym moglabym o tym wspomniec. Mialam nadzieje, ze sledztwo ujawni dodatkowe szczegoly, potwierdzajace to, co bylo na tasmie. -Sama kopia nie jest zadnym dowodem. -Zgadza sie. Oczywiscie to lepsze niz nic, lepsze niz sama pamiec, ale potrzebowalam czegos wiecej, jakiegos potwierdzenia. A potem zbudzili mnie w pokoju w San Franciso ci dwaj dranie... No coz, nie bawilam sie juz wiecej w zadne samotne krucjaty. Z lasu po wschodniej stronie wyskoczyly na lake dwa jelenie, samiec i lania. Przebiegly niewielki odcinek i zniknely miedzy drzewami. Joe poczul na karku nerwowe drganie miesni. Podejrzewal, ze wlasnie te zwierzeta musial wczesniej zauwazyc. Pojawily sie tak niespodziewanie, jakby cos je sploszylo. Cos albo ktos. Zastanawial sie, czy istnieje na swiecie miejsce, w ktorym czulby sie teraz bezpiecznie. Znal odpowiedz, jeszcze nim to pytanie pojawilo sie w jego myslach. Nie bylo takiego miejsca. Nigdzie. I wiedzial, ze nigdy nie bedzie. -Kto sposrod czlonkow Rady wydaje ci sie podejrzeny? - spytal. - Do kogo Minh zadzwonil po rozmowie z toba? Ten ktos najprawdopodobniej poradzil mu, zeby nikomu nic juz nie mowil, a potem kazal go zabic i spalic wszelkie dowody. -Podejrzany jest kazdy, do kogo zamierzal zadzwonic. Byli jego zwierzchnikami, posluchalby ich. Wole nie myslec, ze to Bruce Laceroth, bo jest twardy jak glaz. Zaczynal od samego dolu, jak kazdy z nas, zaszedl wysoko o wlasnych silach. Z drugiej strony pieciu czlonkow Rady jest mianowanych przez prezydenta i zaaprobowanych przez senat na piecioletnia kadencje. -Polityczne marionetki. -Niezupelnie. Prawde mowiac, w Radzie zasiadali zazwyczaj ludzie pelni poswiecenia. Wiekszosc dobrze sluzy agencji, innych trzeba bylo po prostu przetrzymac. Czasem trafia sie jakis duren w garniturze. -A co z obecnym przewodniczacym i wiceprzewodniczacym? Mowilas, ze Minh Tran probowal sie z nimi skontaktowac, zakladajac, ze nie zdolal dotrzec do Lacerotha. 134 -Nie uznalbys ich za idealnych urzednikow panstwowych. Przewodniczaca jest Maxine Wulce. Mloda prawniczka o politycznych ambicjach, chce byc numerem jeden, wyjatkowo antypatyczna. Nie dalabym za nia nawet dwoch centow.-Wice? -Hunter Parkman. Ma polityczne poparcie i pieniadze, nie potrzebuje wiec tej roboty, ale lubi byc nominowany przez prezydenta i popisywac sie na przyjeciach gadka o katastrofach. Dalabym za niego pietnascie centow. Joe, choc nadal obserwowal las na skraju laki, nie dostrzegl juz miedzy drzewami zadnego ruchu. Daleko na wschodzie zajasniala zylka blyskawicy, pulsujac na mrocznym ciele burzy. Liczyl sekundy miedzy srebrnym blyskiem a grzmotem, przekladajac czas na miare odleglosci, i ocenil, ze od deszczu dzieli ich jakies dziesiec kilometrow. -Dalam ci ksero tej kopii, ktora sporzadzilam tamtej nocy. Oryginal schowalam. Bog jeden wie dlaczego, skoro nigdy go nie wykorzystam. Joe byl rozdarty miedzy checia poznania prawdy a strachem przed tym, czego sie dowie. Wyczuwal, ze rozmowa kapitana Blane'a i drugiego pilota Santorellego zawiera cos, co pozwoli odkryc nie znany mu wymiar horroru, jaki stal sie udzialem jego zony i corek. W koncu skupil uwage na pierwszej stronie. Barbara zagladala mu przez ramie, a on wodzil po tekscie palcem, by pokazac jej, w ktorym miejscu akurat czyta. Odglosy swiadczace o tym, ze pierwszy oficer Santorelli wraca z toalety na swoje miejsce. Poczatkowo jego slowa wylapuje gorny mikrofon, potem pilot naklada sluchawki. SANTORELLI: Pojade do L.A. (niezrozumiale), tak sie napcham hummusa, tabbouleh, lebne z serem, a do tego jeszcze kibby, ze chyba pekne. Jest tam taka ormianska knajpa, najlepsza na swiecie. Lubisz kuchnie srodkowego wschodu? Trzy sekundy ciszy. SANTORELLI: Roy? Cos nie tak? Trzy sekundy ciszy. SANTORELLI: Co to jest? Co my... Roy, wylaczyles autopilota? BLANE: Jeden z nich to doktor Louis Blom. SANTORELLI: Co? BLANE: Jeden z nich to doktor Keith Ramlock. SANTORELLI: (z wyraznym niepokojem) Co jest na McDoo? Jestes w FMC, Roy? 135 Barbara wyjasnila:_ "747-40OS" korzystaja z techniki cyfrowej. Tablica rozdzielcza sklada sie glownie z szesciu ekranow wyswietlajacych dane. A McDoo oznacza MCDU, czyli multifunction control and display unit. System ten sprawia, ze obaj piloci moga kontrolowac parametry lotu - jesli jeden z nich wprowadzi jakies korekty, drugi obserwuje to na swoim monitorze. Honewell/Sperry FMC to komputer zawiadujacy lotem. Piloci wprowadzaja dane dotyczace trasy i planu lotu na klawiaturach MCDU. Wszelkie zmiany podczas lotu sa sygnalizowane tez przez McDoo. -A wiec Santorelli wraca z ubikacji i widzi, ze Blane wprowadzil zmiany do planu lotu. Czy to sie zdarza? -Zalezy od pogody, turbulencji, innych lotow, problemow na lotnisku docelowym... -Ale akurat w tym momencie, w polowie trasy, przy calkiem dobrej pogodzie, kiedy wszystko dziala jak nalezy? Barbara skinela glowa. -Tak, Santorelli musial sie zdziwic, dlaczego w takich okolicznosciach dokonuje sie zmian w planie lotu. Ale wydaje mi sie, ze niepokoj w jego glosie jest wywolany raczej brakiem kontaktu z Blane'em i tym, co dostrzegl na ekranie McDoo, jakimis korektami, ktore nie mialy sensu. -Na przyklad? -Mowilam ci juz, zboczyli z kursu o siedem stopni. -Santorelli nie zorientowalby sie, bedac jeszcze w toalecie? -Wszystko zaczelo sie krotko po tym, jak wyszedl z kabiny, poza tym skret byl stopniowy, naprawde lagodny. Mogl cos wyczuc, ale prawdopodobnie nie zorientowal sie, ze zmiana kursu jest tak znaczna. -Kim sa ci doktorzy, Blom i Ramlock? -Nie mam pojecia. Ale czytaj dalej. To naprawde niesamowite. BLANE: Robia mi zle rzeczy. SANTORELLI: Kapitanie, o co chodzi? BLANE: Sa dla mnie niedobrzy. SANTORELLI: Hej, slyszy mnie pan? BLANE: Niech przestana. -W tym miejscu glos Blane'a sie zmienia - komentowala dalej Barba ra. - Przez caly czas jest jakis dziwny, ale kiedy kapitan mowi: "Niech prze stana", slychac drzenie, slabosc, jakby Blane doznawal nie tyle... fizycznego bolu, ile emocjonalnego zalamania. SANTORELLI: Kapitanie... Roy, przejmuje stery. BLANE: Nagrywamy? 136 SANTORELLI: Co?BLANE: Niech przestana mnie krzywdzic. SANTORELLI: (zaniepokojony) Wszystko bedzie... BLANE: Czy nagrywamy? SANTORELLI: Wszystko bedzie dobrze... Ciezki odglos przypominajacy uderzenie. Jek, najprawdopodobniej Santorellego. Jeszcze jedno uderzenie. Santorelli milknie. Gdy na wschodzie grzmot rozpoczal uwerture burzy Joe spytal: -Walnal piescia drugiego pilota? -Albo uderzyl jakims tepym narzedziem, ktore wyjal ze swojej torby lotniczej i schowal za fotelem, kiedy Santorelli byl w toalecie, w kazdym razie czyms, co mial pod reka. -Dzialal z premedytacja? O co u diabla tu chodzi? -Przypuszczalnie uderzyl go w twarz, poniewaz Santorelli od razu zemdlal. Drugi pilot nie odzywa sie przez nastepne dziesiec czy dwanascie sekund, a potem - wskazala zapis - slyszymy, jak jeczy. -Dobry Boze. -W glosie Blane'a nie slychac juz drzenia ani slabosci. Pojawia sie w nim gorycz, ktora sprawia, ze czlowiekowi cierpnie skora. BLANE: Niech przestana, bo jak sie trafi okazja... jak sie trafi okazja, to wszystkich pozabijam. Wszystkich. Tak. Zrobie to. Zabije wszystkich i bede mial ubaw. Kartka drzala w dloni Joego. Pomyslal o pasazerach na pokladzie samolotu: niektorzy drzemali w fotelach, inni czytali ksiazki, pracowali na laptopach, przegladali magazyny, szydelkowali, ogladali film, pili, robili plany na przyszlosc, zadowoleni i nieswiadomi horroru, jaki rozgrywal sie w kabinie pilotow. Moze Nina siedziala przy oknie, spogladajac na gwiazdy albo na chmure w dole; lubila siadac przy oknie. Michelle i Chrissie pewnie w cos graly; zawsze zabieraly w podroz rozne plansze. Zadreczal sie. Zadreczal sie z bolesna satysfakcja bo jakas czastka swojej istoty wierzyl, ze w pelni na to zasluguje. Stlumil te mysli i spytal: -Co sie dzialo z Blane'em, na litosc boska? Narkotyki? A moze doznal obledu? -Nie. Wykluczono to. -Jak? -Najpierw szuka sie szczatkow pilotow, by poddac je badaniom na obecnosc narkotykow i alkoholu. W tym wypadku zabralo to troche czasu - zato- 137 czyla dlonia luk, wskazujac spalone sosny i osiki - poniewaz resztki organiczne byly rozrzucone na przestrzeni kilkuset metrow na zachod i polnoc od miejsca upadku.Joe poczul, ze oczy przeslania mu ciemnosc, az w koncu zdawalo mu sie, ze spoglada na swiat przez tunel. Zagryzl jezyk niemal do krwi, oddychal powoli i gleboko i staral sie nie okazywac, jak bardzo jest poruszony tymi szczegolami. Barbara wsunela rece do kieszeni. Kopnela kamyk, ktory potoczyl sie w glab krateru. -Naprawde chcesz tego sluchac, Joe? -Tak. Westchnela. -Znalezlismy fragment reki nalezacej, jak podejrzewalismy, do Blane'a, gdyz do palca przywarla na wpol stopiona obraczka, dosc nietypowa. Pobralismy tez tkanke. Dzieki temu zidentyfikowalismy... -A odciski palcow? -Nie, palce byly zbyt spalone. Ale jego ojciec wciaz zyje, wiec laboratorium Sil Powietrznych zajmujace sie identyfikacja na podstawie DNA moglo stwierdzic, przez porownanie zebranego materialu z probka krwi pobrana od ojca Blane'a, ze tkanki naleza do pierwszego pilota. -To wiarygodne badanie? -W stu procentach. Potem szczatki przekazano toksykologom. W cialach obu pilotow stwierdzono sladowe ilosci etanolu, ale bylo to rezultatem procesow gnilnych. Reka Blane'a lezala w zaroslach ponad siedemdziesiat dwie godziny, zanim ja znalezlismy. Szczatki Santorellego cztery dni. Mozna sie bylo spodziewac pewnej ilosci etanolu, co mialo zwiazek z rozkladem tkanki. Poza tym jednak zachowane szczatki byly czyste jak lza. Joe probowal pogodzic jakos slowa na kartce z wynikami badan. Nie udalo mu sie. -A inne mozliwosci? - spytal. - Wylew? -Nie, zapis na tasmie nie potwierdza niczego takiego - zaprzeczyla Barbara. - Blane mowi wyraznie, ani przez chwile nie belkocze. I choc brzmi to dziwacznie, jest mimo wszystko spojne - skladnia wlasciwa, dobor slow prawidlowy. -Wiec co, u diabla? - zastanawial sie skonsternowany Joe. - Zalamanie nerwowe, krotkotrwaly atak obledu? Barbara pokiwala z powatpiewniem glowa. -Z jakiej przyczyny? Kapitan Delroy Michael Blane byl najbardziej zrownowazonym czlowiekiem, jakiego moglbys spotkac. Doskonale opanowanym. -Niezupelnie. -Doskonale opanowanym - upierala sie. - Przeszedl wszystkie testy psychologiczne wymagane przez firme. Lojalny ojciec rodziny. Wierny maz. Mormon, aktywny w swoim kosciele. Zadnego alkoholu, narkotykow, hazar- 138 du. Joe, nie znajdziesz nikogo, kto choc raz dostrzeglby u niego zachowanie odbiegajace od normy. Wedlug wszystkich relacji, byl czlowiekiem nie tylko dobrym i solidnym, ale rowniez szczesliwym.Zalsnila blyskawica. Gdzies wysoko na wschodzie po stalowych szynach przetoczyly sie kola grzmotu. Wskazujac zapis rozmowy, Barbara pokazala Joemu, gdzie "747" po raz pierwszy wykonal nagly skret o trzy stopnie, kierujac dziob w prawo. -W tym momencie Santorelli jeczal, ale nie byl jeszcze calkiem przy tomny. A tuz przed tym manewrem kapitan Blane powiedzial: "Fajnie". Sly chac jeszcze inne odglosy - o, tutaj, brzek i stukot niewielkich przedmiotow wprawionych w ruch przez sile odsrodkowa. Fajnie. Joe nie mogl oderwac wzroku od tych slow. Barbara obrocila za niego kartke. -Trzy sekundy pozniej samolot wykonal kolejny gwaltowny skret, o cztery stopnie dziobem w lewo. Oprocz wczesniejszych odglosow, teraz docieraja z samolotu nowe dzwieki - uderzenie i niski, rozedrgany halas. A kapitan Blane wybucha smiechem. -Wybucha smiechem - powtorzyl Joe z niedowierzaniem. - Zamierzal runac w dol, a mimo to smial sie? -Ale nie byl to smiech, jak moglbys sadzic, szalony. To byl smiech... radosny, jakby ten czlowiek doskonale sie bawil. Fajnie. W osiem sekund po pierwszym skrecie nastapila druga raptowna zmiana o trzy stopnie, tym razem w lewo, w dwie sekundy pozniej ostry skret o siedem stopni znow w prawo. Wykonujac pierwszy manewr Blane smial sie, przy drugim zawolal: "O rany!" -W tym wlasnie momencie prawe skrzydlo poszlo w gore, co sprawilo, ze lewe sie opuscilo - stwierdzila Barbara. - W ciagu dwudziestu dwu sekund samolot przechylil sie o sto czterdziesci szesc stopni, nurkujac dziobem nachylonym pod katem osiemdziesieciu czterech stopni. -Byli zalatwieni. -Sytuacja wygladala powaznie, ale nie beznadziejnie. Wciaz istniala szansa, ze z tego wyjda. Pamietaj, ze znajdowali sie na wysokosci siedmiu tysiecy metrow. Mieli mnostwo czasu i miejsca, by wyrownac lot. Poniewaz Joe nigdy nie czytal o tej katastrofie, ani tez nie ogladal sprawozdan telewizyjnych, zawsze wyobrazal sobie ogien i dym wypelniajace wnetrze samolotu. Kiedy uswiadomil sobie, ze zostalo to pasazerom zaoszczedzone, przez chwile zawladnela nim nadzieja, ze dluga podroz ku ziemi byla mniej przerazajaca od tego wyimaginowanego spadania, jakie przezywal podczas atakow leku. Jednakze teraz zastanawial sie, co byloby gorsze: nagly wybuch dymu i gwaltowna swiadomosc nadchodzacego konca - czy tez czyste powietrze i straszliwa, falszywa nadzieja na zmiane kursu, na zbawienie w ostatniej minucie. 139 Zapis mowil o odglosach alarmu rozbrzmiewajacego w kabinie pilotow i informuj acego o utracie wysokosci. Nagrany na tasme glos powtarzal ostrzezenie, gdyz opadali przez korytarze wyznaczone dla innych samolotow.-Co znaczy "stick-shaker"? -To glosne brzeczenie, przerazliwy dzwiek, ktorego nie sposob nie uslyszec, ostrzegajacy pilotow, ze samolot traci pulap. W tym momencie zaczeli wpadac w korkociag. Dotkniety dlonia przenaczenia, ktore pchalo ich ku ziemi, pierwszy oficer Victor Santorelli przestal nagle mamrotac. Odzyskal przytomnosc. Byc moze ujrzal za szybakabiny migajace w szalenczym pedzie chmury. Albo moze "747" byl juz ponizej oblokow i pilot ujrzal widmowa panorame Colorado, lekko polyskujaca i pograzona w szarosci o roznym odcieniu, od perlowego do czarnego, ze zlotym blaskiem na poludniu - migoczacymi swiatlami Pueblo. A moze kakofonia alarmow i cyfry na szesciu ogromnych ekranach powiedzialy mu w sekundzie wszystko, co musial wiedziec. Krzyknal: "O Jezu!" -Mowil przez nos - dodala Barbara. - Moglo to oznaczac, ze Blane mu go zlamal. Joe niemal slyszal przerazenie w glosie pilota i jego rozpaczliwe pragnienie zycia. SANTORELLI: O, Jezu. Nie, Jezu, nie. BLANE: (smiech) O rany. No to jazda, doktorze Ramlock. No to jazda, doktorze Blom. SANTORELLI: Ciagnij w gore! BLANE: (smiech) O rany. (Smiech) Nagrywamy? SANTORELLI: Ciagnij! Santorelli oddycha szybko, chrapliwie. Jeczy, zmaga sie z czyms, moze z Blane'em, ale sadzac po odglosach chyba mocuje sie z drazkiem sterowniczym. Jesli oddech Blane'a jest przyspieszony, to na tasmie tego nie slychac. SANTORELLI: Cholera, cholera! BLANE: Nagrywamy? -Dlaczego wciaz sie dopytuje, czy sie nagrywa? - spytal zdumiony Joe. Barbara potrzasnela glowa. -Nie wiem. -Jak dlugo byl pilotem? -Ponad dwadziescia lat. -Wiedzialby, ze magnetofon w kabinie pilotow jest zawsze wlaczony. Zgadza sie? -Powinien wiedziec. Owszem. Ale chyba nie jest przy zdrowych zmyslach, prawda? 140 Joe przeczytal ostatnie slowa obu mezczyzn.SANTORELLI: Ciagnij w gore! BLANE: O rany! SANTORELLI: Matko Boska... BLANE: O tak. SANTORELLI: Nie. BLANE: (z dzieciecym podnieceniem) O tak. SANTORELLI: Susan. BLANE: Teraz. Patrz. Santorelli zaczyna krzyczec. BLANE: Ekstra. Krzyk Santorellego trwa trzy i pol sekundy do konca nagrania, ktore przerywa uderzenie samolotu o ziemie. Trawiasta lake omiatal wiatr. Niebo bylo nabrzmiale nadchodzaca ulewa. Natura szykowala sie do obrzedu oczyszczenia. Joe zlozyl trzy kartki papieru. Wsunal je do kieszeni marynarki. Przez chwile nie mogl wydobyc z siebie slowa. Odlegla blyskawica. Grzmot. Zeglujace chmury. Wreszcie, wpatrujac sie w glab krateru, powiedzial: -Ostatnim slowem Santorellego bylo imie. -Susan. -Kto to jest? -Jego zona. -Tak myslalem. A zatem u kresu nie ma juz zadnych modlitw do Boga, zadnych blagan o Boskie milosierdzie. Jest tylko posepna akceptacja. Imie wypowiedziane z miloscia, ze smutkiem i straszliwa tesknota, ale byc moze i z odrobina nadziei. A przed oczyma duszy nie okrutna ziemia, ktora zbliza sie w pedzie, czy ciemnosc, ktora pozniej nastapi, lecz ukochana twarz. Znow nie mogl mowic. 141 11 arbara Christman poprowadzila Joego na polnoc, ku oddalonemu od krateru wzgorzu, w strone miejsca odleglego o zaledwie dwadziescia metrow od zagajnika martwych, spalonych osik.-To chyba gdzies tutaj, jesli sobie dobrze przypominam - powiedzia la. - Ale jakie to ma znaczenie? Kiedy Barbara po raz pierwszy zjawila sie na lace, tamtego ranka po katastrofie, potrzaskane i porozrzucane szczatki "747-400" nie przypominaly w ogole czesci samolotu. Tylko dwie rzeczy mozna bylo od razu rozpoznac: fragment silnika i trzyosobowy fotel. -Trzyosobowy, jedno miejsce przy drugim? - spytal. -Tak. -W pozycji pionowej? -Tak. A o co chodzi? -Czy zorientowalas sie, z ktorej czesci samolotu pochodzily te siedzenia? -Joe... -Z ktorej czesci samolotu? - powtorzyl cierpliwie. -Nie z pierwszej klasy, ani tez z klasy biznes na glownym czy gornym pokladzie, poniewaz tam instaluje sie tylko dwuosobowe fotele. Srodkowe rzedy w klasie ekonomicznej maja po cztery miejsca, a wiec te, o ktorych mowimy, musialy pochodzic z prawego lub lewego rzedu w tej czesci. -Zniszczone? -Oczywiscie. -Bardzo? -Nie tak bardzo, jak mozna by sie spodziewac. -Spalone? 142 -Nie calkiem.-W ogole nie spalone? -O ile pamietam... widac bylo tylko kilka czarnych plam, troche sadzy. -Czyli, innymi slowy, tapicerka byla nie naruszona. Jej szeroka, szczera twarz wyrazala teraz gleboki smutek. -Joe, nikt nie przezyl tej katastrofy. -Tapicerka byla nie naruszona? - nalegal. -O ile pamietam... byla troche rozdarta. Nic powaznego. -Krew? -Nie przypominam sobie. -Jakies ciala na siedzeniach? -Nie. -Czesci cial? -Nie. -Pasy wciaz sie trzymaly? -Nie pamietam. Tak przypuszczam. -Jesli pasy nie byly zerwane... -Posluchaj, to smieszne sadzic... -Michelle i dziewczynki siedzialy w klasie ekonomicznej - powiedzial. Barbara zagryzla warge, odwrocila wzrok i spojrzala w strone nadciaga jacej burzy. -Joe, twoja rodzina nie siedziala na tych fotelach. -Wiem - zapewnil ja. - Wiem. Ale jakze pragnal, by bylo inaczej. Znow spojrzala mu w oczy. -Nie zyja- powiedzial. - Odeszly. Nie zaprzeczam temu, Barbaro. -Wiec wracamy do Rose Tucker. -Jesli zdolam ustalic, gdzie dokladnie siedziala, po lewej czy po prawej stronie w klasie ekonomicznej, zyskam przynajmniej potwierdzenie. -Czego? -Jej wersji. -Potwierdzenie - powtorzyla z niedowierzaniem Barbara. -Ze przezyla. Barbara potrzasnela glowa. -Nie spotkalas Rose - przekonywal ja - To nie jest wariatka. I nie sadze, by klamala. Ma taka... moc, osobowosc. Wiatr przyniosl ze soba ze wschodu, gdzie niebo rozerwala blyskawica, zapach ozonu - won, ktora unosi sie niczym kurtyna teatralna nad scena poprzedzajac deszcz. -Spadali przez prawie siedem kilometrow - w glosie Barbary brzmialo zniecierpliwienie. - Prosto jak strzala, dziobem w dol, nie suneli po ziemi, caly cholerny samolot rozpadl sie wokol Rose Tucker w kawalki, niewyobrazalna sila eksplozji... -Rozumiem to. 143 -Bog mi swiadkiem, naprawde nie chce byc okrutna, Joe - ale czy naprawde rozumiesz? Po tym wszystkim, co tu uslyszales, czy rozumiesz? Po tworna sila wybuchu otaczajaca Rose Tucker z wszystkich stron. Moc uderzenia tak wielka, ze starla na proch skale. Inni pasazerowie i zaloga... ciala zostaly w wiekszosci doslownie oddarte od kosci, oddarte tak doklad nie, ze nie zostal na nich nawet kawaleczek. Poszatkowane. Rozpuszczone. Pokawalkowane. A kosci pekaly i kruszyly sie jak wykalaczki. Zaraz potem, gdy samolot wciaz wbijal sie w lake, wybuchla fala paliwa lotniczego, roz drobniona jak mgielka aerozolu. Ogien byl wszedzie. Gejzery ognia, rzeki ognia, przewalajace sie balwany ognia, przed ktorymi nie mozna uciec. Rose Tucker nie pofrunela na swoim fotelu jak drobinka dmuchawca, by w chwile pozniej przejsc spacerkiem przez to straszliwe pieklo. Joe spojrzal na niebo, potem na ziemie pod stopami, ziemie, ktora byla jasniejsza od nieba. -Widywalas przeciez zdjecia, filmy pokazujace miasta, ktore nawiedzilo tornado: wszystko zmiazdzone, zostaly tylko szczatki tak male, ze mozna by je niemal przesiewac przez sito - a posrodku tego zniszczenia stoi sobie dom, nietkniety albo prawie nietkniety. -Mowisz o fenomenie pogody, o kaprysie wiatru. Ale tutaj dziala prosta fizyka, Joe. Obowiazuja prawa materii i ruchu. Kaprys nie odgrywa w fizyce najmniejszej roli. Gdyby cale miasto runelo z wysokosci siedmiu kilometrow, to ten jeden dom tez zamienilby sie w kupe gruzu. -Niektore rodziny tych z samolotu... Rose pokazala im cos, co podnioslo je na duchu. -Co? -Nie wiem, Barbaro. Ale chce to zobaczyc. Chce, zeby i mnie to pokazala. Rzecz w tym... oni jej wierza kiedy im mowi, ze byla na pokladzie tego samolotu. To cos wiecej niz tylko wiara. - Przypomnial sobie blyszczace oczy Georgine Delmann. - To glebokie przekonanie. -Wiec jest genialna oszustka, nie majaca sobie rownych. Joe tylko wzruszyl ramionami. Kilka kilometrow dalej na niebie zadrgal jezyk blyskawicy, rozrywajac chmury burzowe. Na wschodzie pojawily sie fale szarego deszczu. -Nie wiem dlaczego, ale nie wygladasz na szczegolnie religijnego czlowieka - zauwazyla Barbara. -Bo nim nie jestem. Michelle co tydzien zabierala dzieci do szkolki niedzielnej i na nabozenstwo, ale ja z nimi nie chodzilem. Byla to jedyna rzecz, ktorej z nimi nie dzielilem. -Masz wrogi stosunek do religii? -Nie. Po prostu nie budzi we mnie zadnych uczuc, zadnego zainteresowania. Zawsze bylem wobec Boga obojetny, tak jak On wydawal sie obojetny wobec mnie. Po tej katastrofie... zrobilem ten jeden krok, jaki mi pozostal, krok od braku zainteresownia do zupelnej niewiary. Nie mozna pogodzic idei milosiernego Boga z tym, co spotkalo tych trzystu trzydziestu ludzi w 144 samolocie... i tych z nas, ktorzy musza przezyc reszte zycia, teskniac za bliskimi.-Wiec jesli jestes ateista, to dlaczego z uporem wierzysz w cud? -Nie mowie, ze ocalenie Rose Tucker bylo cudem. -Niech mnie diabli, jesli uznalabym to za cos innego. Nikt z wyjatkiem Boga we wlasnej osobie i oddzialu ratowniczego aniolow nie wydobylby jej z tej katastrofy w jednym kawalku - upierala sie Barbara z nuta sarkazmu w glosie. -Nie ma mowy o Boskiej interwencji. Na pewno istnieje inne wytlumaczenie, zdumiewajace, ale logiczne. -Nieprawdopodobne - upierala sie. -Nieprawdopodobne? Zgadza sie, tylko ze... nieprawdopodobne bylo tez wszystko, co dzialo sie z kapitanem Blane'em. Wytrzymala jego spojrzenie, szukajac odpowiedzi. Nie znalazla jej. -Jesli w nic nie wierzysz, to co spodziewasz sie uslyszec od Rose Tucker? - spytala w koncu. - Mowisz, ze jej slowa podnosza ich na duchu. Nie sadzisz, ze jest w tym cos metafizycznego? -Niekoniecznie. -A co innego? -Nie wiem. -Cos zdumiewajacego, ale logicznego - powtorzyla z wyczuwalnym zniecierpliwieniem jego slowa. Spojrzal w strone lasu porastajacego polnocny skraj laki i uswiadomil sobie, ze w zagajniku ogarnietych fala ognia osik zachowalo sie jedno nietkniete przez plomienie drzewo, teraz odziane w listowie. Zamiast charakterystycznego, gladkiego i bladego pnia mialo nierowna czarna kore, ktora jesienia stanowilaby oslepiajacy kontrast z jaskrawo zoltymi liscmi. -Cos zdumiewajacego, lecz logicznego - zgodzil sie. Po drabinie nieba, blizej niz kiedykolwiek, zaczela zstepowac blyskawica. Towarzyszyl jej grzmot. -Lepiej stad chodzmy - powiedziala Barbara. - Niczego wiecej tu nie znajdziemy. Joe ruszyl za nia przez lake, ale nad krawedzia krateru przystanal. Na spotkaniach grupy terapeutycznej kilkakrotnie slyszal, jak pograzeni w zalu rodzice mowili o Punkcie Zero. Punkt Zero to byla chwila smierci dziecka, od ktorej mialy sie datowac wszystkie pozniejsze wydarzenia, mgnienie oka, kiedy to przerazajaca strata ustawia wewnetrzny licznik czlowieka na cyfrze zero. W tym momencie podniszczone, stare pudlo nadziei i pragnien - ktore niegdys wydawalo sie tak wspaniala skarbnica jasnych snow - wywracalo sie do gory nogami, a jego zawartosc ladowala w otchlani, sprawiajac, ze czlowiek przestawal czegokolwiek oczekiwac. Przyszlosc nie byla juz krolestwem mozliwosci i cudownosci, ale jarzmem obowiazku - i tylko niedostepna przeszlosc oferowala przyjazne schronienie. 10 - Jedyna ocalona 145 Tkwil w Punkcie Zero ponad rok. Czas plynal w obie strony, a on nie nalezal ani do dni, ktore mial przed soba, ani do tych, ktore minely. Mial wrazenie, ze unosi sie w jakims zbiorniku z plynnym azotem, pograzony w hibernacyjnym snie.Teraz stal w innym Punkcie Zero, w punkcie fizycznym, gdzie zginela jego zona i corki. Tak bardzo pragnal je odzyskac, ze to pragnienie szarpalo mu wnetrznosci jak szpony orla. Ale w koncu zapragnal czegos jeszcze: sprawiedliwosci dla nich, sprawiedliwosci, ktora nadalaby sens nie ich, lecz jego smierci. Musial podniesc sie ze swego loza, przerwac stan hibernacyjnego uspienia, strzasnac z kosci i zyl lod i nie klasc sie, dopoki nie wydobedzie prawdy z grobu, w ktorym ja zakopano. W imie swych utraconych kobiet zamierzal trawic ogniem palace, obalac imperia, zniszczyc nawet caly swiat, gdyby okazalo sie, ze prawda tego wymaga. Teraz rozumial juz roznice miedzy sprawiedliwoscia i zwykla zemsta: sprawiedliwosc, w swej czystej postaci, nie uwolni go od bolu, nie natchnie poczuciem triumfu; pozwoli mu tylko wyjsc z Punktu Zero. A potem, po wykonaniu zadania, bedzie mogl umrzec spokojnie. Z gory, przez sklepienie galezi, dotarlo drgajace swiatlo burzy, potem znow i znow, jakby rozdarte niebo plonelo fosforyzujaca jasnoscia. Grzmot i szum wiatru przypominaly Joemu lopot skrzydel: tysiace pierzastych cieni czailo sie miedzy pniami drzew i skakalo po lesnym poszyciu. Kiedy dotarli do samochodu stojacego na koncu porosnietej chwastami, waskiej drogi, spomiedzy sosen spadl z szumem i hukiem rzesisty deszcz. Wsiedli czym predzej do jeepa. Ich twarze i wlosy lsnily kropelkami wody, a niebieska bluzka Barbary byla upstrzona mokrymi, ciemnymi jak sliwki plamkami. Nie napotkali niczego, co mogloby wyploszyc z kryjowek sarny, ale Joe byl przekonany, ze przestraszylo je jakies zwierze. Kiedy uciekal przed deszczem, wyczuwal obecnosc dzikich stworzen, przycupnietych gdzies w gestwinie - ale nie smiertelne zagrozenie, jakie stanowi czlowiek. Mimo wszystko las stanowil idealne otoczenie dla zabojcow. Sekretne altanki, prowadzace nie wiadomo dokad sciezki, kryjowki, ciemnozielone siedliska. Kiedy Barbara uruchomila silnik i ruszyla w droge powrotna Joe byl spiety. Obserwowal zarosla. Czekal na wystrzal. Gdy dotarli do drogi zwirowej, znow nawiazal rozmowe: -Ci dwaj ludzie, ktorych nazwiska wymienil Blane... -Doktor Blom i doktor Ramlock. -Probowalas dowiedziec sie, kim sa odnalezc ich? 146 -Kiedy bylam w San Francisco, badalam srodowisko Delroya Blane'a. Staralam sie ustalic, czy trapily go jakies problemy natury osobistej, ktore mogly doprowadzic do tak niebezpiecznego zachowania. Pytalam czlonkow jego rodziny i przyjaciol, czy cos im mowia te nazwiska. Nikt ich nie slyszal.-Sprawdzilas dane osobowe Blane'a, notatniki z zaznaczonymi spotkaniami, ksiazeczke czekowa? -Tak. I nic nie znalazlam. Lekarz rodzinny Blane'ow twierdzi, ze nigdy nie kierowal swojego pacjenta do specjalistow o takich nazwiskach. Tyle udalo mi sie ustalic, zanim ci dwaj dranie obudzili mnie w pokoju hotelowym i grozac rewolwerem kazali sie wycofac. Az do konca zwirowanej drogi, i pozniej, gdy wjechali na szose, po ktorej tanczyl spieniony deszcz, Barbara zachowywala pelne niepokoju milczenie. Marszczyla czolo, ale Joe wyczuwal, ze nie bylo to tylko objawem koncentracji, jakiej wymagalo w tych warunkach prowadzenie wozu. Blyskawice i grzmoty przeminely. Teraz cala energia burzy skupila sie w wietrze i deszczu. Joe wsluchiwal sie w monotonny szum wycieraczek i w odglos ciezkich kropel stukaj acych o szybe, co poczatkowo wydawalo sie pozbawionym znaczenia i harmonii dzwiekiem; stopniowo jednak, nawet w rytmie deszczu zaczal dostrzegac jakis tajemniczy wzor. Barbara zas znalazla moze nie wzor, ale intrygujacy fragment ukladanki, ktory wczesniej przeoczyla. -Przypominam sobie cos szczegolnego, ale... Joe czekal. -...ale nie chce robic ci nadziei i utwierdzac w tym twoim dziwacznym urojeniu. -Urojeniu? Zerknela na niego. - Ze ktos przezyl. -Natchnij mnie nadzieja. Brakowalo mi jej w zeszlym roku. Zawahala sie, a potem westchnela. -Niedaleko stad mieszka wlasciciel rancza. Kiedy samolot runal na ziemie, juz spal. Ludzie w tych stronach klada sie do lozek wczesnie. Obudzila go eksplozja. A potem ktos zapukal do jego drzwi. -Kto? -Nastepnego dnia zadzwonil do szeryfa okregu, a biuro szeryfa skontaktowalo go z centrum dowodzenia akcja. Niewiele udalo sie ustalic. -Kto zjawil sie na jego progu w srodku nocy? -Swiadek - odparla Barbara. -Swiadek katastrofy? 147 -Przypuszczalnie.Spojrzala na niego, ale szybko skierowala uwage na omiatana deszczem droge. W swietle wszystkiego, co powiedzial jej Joe, ten fakt, do ktorego dotad nie przywiazywala szczegolnej uwagi, z kazda chwila wydawal sie Barbarze coraz bardziej niepokojacy. Zmruzyla oczy, jakby probowala przebic wzrokiem nie ulewe, lecz zaslone przeszlosci, i zacisnela wargi, zastanawiajac sie, czy powiedziec cos wiecej. -Swiadek katastrofy - naciskal Joe. -Nie pamietam, dlaczego poszla akurat na to ranczo ani czego tam szukala. -Poszla? -Kobieta, ktora twierdzila, ze widziala spadajacy samolot. -To nie wszystko - powiedzial Joe. -Tak. O ile sobie przypominam... byla czarnoskora. Joe poczul ucisk w piersiach, ale w koncu odetchnal i powiedzial: -Czy podala wlascicielowi rancza nazwisko? -Nie wiem. -Jesli tak, to zastanawiam sie, czy je zapamietal. Po obu stronach wjazdu na droge prowadzaca do rancza staly dwa wysokie, biale slupy, ktore podtrzymywaly tablice ze zgrabnymi, zielonymi literami na bialym tle: "LOOSE CHANGE RANCH". Nizej, mniejszymi literami, napisano odrecznie: "Jeff i Mercy Ealing". Brama byla szeroko otwarta. Wysypana zwirem sciezka biegla miedzy bialymi plotkami, ktore dzielily pole na mniejsze pastwiska. Mineli duza ujezdzalnie, place cwiczen i niezliczone stajnie pomalowane na bialo, z zielonym paskiem. -Nie bylam tutaj w zeszlym roku, ale jeden z moich ludzi dal mi raport -wyjasnila Barbara. - Teraz sobie przypominam... Hoduja tu i szkola konie do biegow na cwierc mili. Maja tez hodowle i sprzedaja araby, jak mi sie wydaje. Po trawiastch pastwiskach, na przemian mierzwionych przez wiatr i przygladzanych przez deszcz, nie stapaly jednak konie. Ujezdzalnia i place cwiczen tez byly puste. Gorne drzwi w kilku boksach byly otwarte. Konie wychylaly sie z przytulnych kwater, patrzac na burze. Niektore byly tak ciemne jak boksy, w ktorych staly, ale inne mialy masc blada albo jablkowita W cieniu drzew stal duzy i ladny dom kryty bialymi deskami. Mial zielone okiennice i najglebszy ganek, jaki Joe kiedykolwiek widzial. Pod ciezka zaslona chmur niektore okna wypelnial zolty blask, cieply jak ogien paleniska. 148 Barbara zaparkowala na podjezdzie. Pobiegli przez deszcz - ktory z poczatku byl cieply jak woda do kapieli, ale teraz wydawal sie zimniejszy - i wpadli na kryty ganek. Drzwi otworzyly sie z jekiem zawiasow i spiewem starych sprezyn, a dzwiek ten mial dziwnie harmonijny i przyjemny ton; mowil o plynacym leniwie czasie, bardziej o zaniedbaniu niz o zniszczeniu.Na ganku staly wiklinowe meble wylozone zielonymi poduszkami, a z zelaznych stojakow splywaly kaskadami paprocie. Drzwi prowadzace do domu byly otwarte, a przed nimi, nieco z boku, czekal jakis mezczyzna okolo szescdziesiatki, w czarnym, plastikowym plaszczu przeciwdeszczowym. Ogorzala od slonca twarz byla pobruzdzona i pokryta patyna czasu jak skora starego siodla. Niebieskie oczy plonely zywo i byly przyjazne jak jego usmiech. Podniosl glos, zeby nie zagluszal go deszcz uderzajacy o dach. -Dzien dobry. Niezla pora na kaczki. -Czy pan Ealing? - spytala Barbara. -To ja - powiedzial inny mezczyzna w czarnym plaszczu przeciwdeszczowym, stajac w otwartych drzwiach. Byl o pietnascie centymetrow wyzszy i dwadziescia lat mlodszy od tego, ktory wyglosil uwage o pogodzie. Lecz zycie w siodle, w blasku goracego slonca, w powiewach suchego wiatru i na zimowym mrozie juz zaczelo scierac rysy mlodzienczosci i znaczyc jego twarz sladami milej i sympatycznej starosci swiadczacej o wielkim doswiadczeniu i wiejskiej madrosci. Barbara przedstawila ich oboje, dajac do zrozumienia, ze wciaz pracuje dla Rady Bezpieczenstwa i ze Joe jest jej wspolpracownikiem. -Jeszcze sie w tym grzebiecie, choc minal caly rok? - spytal Ealing. -Nie mozemy ustalic przyczyny katastrofy - wyjasnila Barbara. - Nigdy nie zamykamy sledztwa, dopoki nie wiemy, co sie stalo. A przyjechalismy tu, zeby spytac o kobiete, ktora zapukala tamtej nocy do waszych drzwi. -Pewnie, pamietam. -Czy moglby pan ja opisac? - poprosil Joe. -Niewysoka. Okolo czterdziestki czy cos takiego. Ladna. -Czarna? -Owszem, zgadza sie. Ale miala i odrobine innej krwi. Moze meksykanskiej. Albo bardziej chinskiej. A moze wietnamskiej. Joe przypomnial sobie skosne oczy Rose Tucker. -Czy powiedziala panu, jak sie nazywa? -Pewnie tak - odparl Ealing. - Ale nie pamietam. -Jak szybko po katastrofie zjawila sie tutaj? - spytala Barbara. -Niedlugo. - Ealing trzymal w reku skorzana torbe, podobna do lekarskiej. Przelozyl ja z prawej dloni do lewej. - Obudzilo nas wycie spadajacego samolotu, jeszcze zanim maszyna rabnela o ziemie. Nic takiego przedtem tu nie slyszelismy, ale od razu bylo wiadomo, co sie stalo. Wstalem z lozka, a Mercy zapalila swiatlo. Powiedzialem: "O, Panie", i potem to uslyszelismy, jak jakis potezny, odlegly huk w kamieniolomach. Caly dom sie zatrzasl. 149 Starszy mezczyzna przestepowal niecierpliwie z nogi na noge.-Jak ona sie miewa, Ned? - Ealing przerwal opowiadanie. -Nie najlepiej - odparl Ned. - Bardzo niedobrze. Spogladajac w strone dlugiego podjazdu, ktory niknal gdzies w strugach deszczu, Jeff Ealing mruczal do siebie: -Gdzie u licha jest Doc Sheely? Przesunal dlonia po pociaglej twarzy, przez co wydala sie jeszcze dluzsza. -Jesli zjawilismy sie nie w pore... - zaczela Barbara. -Mamy tu chora kobyle, ale chwile moge wam poswiecic - powiedzial Ealing. Wrocil do tamtej nocy. - Mercy zadzwonila do okregowej stacji ratownictwa, a ja sie szybko ubralem, wyprowadzilem pikapa na glowna droge i ruszylem na poludnie. Probowalem sie zorientowac, gdzie ten samolot spadl i czy bede mogl cos pomoc. Na niebie bylo widac ogien, ale nie plomienie, tylko blask. Zanim sie zorientowalem, gdzie to jest, i podjechalem blizej, zjazd z drogi stanowej byl juz zablokowany przez samochod szeryfa. Po chwili zjawil sie jeszcze jeden radiowoz. Odgradzali teren i czekali na ekipy ratunkowe. Powiedzieli, ze to nie jest robota dla ochotnikow-amato-row. Wrocilem wiec do domu. -Jak dlugo pana nie bylo? - spytal Joe. -Nie dluzej niz czterdziesci piec minut. Potem jakies pol godziny siedzialem razem z Mercy w kuchni i pilem kawe bezkofeinowa z odrobina likieru. Nie chcialo mi sie spac, wiec sluchalem wiadomosci przez radio. Wlasnie sie zastanawialem, czy warto sie jeszcze klasc, kiedy uslyszelismy pukanie do drzwi. -Wiec pojawila sie w godzine i pietnascie minut po katastrofie? - spytal Joe. -Mniej wiecej. Nie zauwazyli nadjezdzajacego samochodu - odglos silnika zagluszala ulewa i niesamowity chor wstrzasanych wiatrem drzew - dopoki nie pojawil sie tuz przed nimi. Jeep Cherokee. Kiedy skrecil pod gankiem, jego swiatla, niczym srebrne miecze, przeciely strugi deszczu. -Dzieki Bogu! - zawolal Ned, zakladajac na glowe kaptur. Drzwi zaspiewaly, gdy pchnal je i wyszedl na deszcz. -Doc Sheely - wyjasnil Jeff Ealing. - Musze mu pomoc przy koniu. Ale Mercy i tak wie o tej kobiecie wiecej niz ja. Wejdzcie do srodka i pogadajcie z nia. Siwiejace wlosy Mercy Ealing byly zaczesane do gory i spiete z tylu glowy trzema spinkami w ksztalcie motyli. Kobieta zajmowala sie akurat wypiekami. Przy zaczerwienionych policzkach kolysalo sie kilka niesfornych, przypominajacych spiralki lokow. 150 Wycierajac dlonie najpierw w fartuch, a potem, juz staranniej, w scierke do naczyn, nalegala, by Barbara i Joe usiedli przy stole. Nalala kawy i postawila przed nimi kopiasty talerz swiezo upieczonych ciasteczek.Drzwi byly uchylone. W glebi widac bylo ganek. Rytmiczny odglos deszczu wydawal sie tu przytlumiony niczym werble zalobne slyszane gdzies z oddali. Powietrze bylo cieple i pachnialo ciastem z maki owsianej, czekolada i palonymi orzechami. Kawa smakowala wybornie, ciasteczka tez. Na scianie wisial kalendarz z religijna scena. Obrazek na sierpien przedstawial Jezusa na brzegu morza, przemawiajacego do dwu braci-rybakow, Szymona i Andrzeja, ktorzy zamierzali porzucic swe sieci i podazyc za Nim, by stac sie rybakami ludzi. Joe poczul sie tak, jakby znalazl sie nagle w zupelnie innej rzeczywistosci niz ta, w ktorej zyl od roku, jakby wydostal sie z obcego, zimnego miejsca i wkroczyl do normalnego swiata ze zwyklymi malymi, codziennymi klopotami, kojaco powszednimi obowiazkami i prosta wiara w slusznosc wszelkich rzeczy. Mercy, zagladajac do piekarnikow, wspominala noc katastrofy. -Nie, nie Rose. Nazywala sie Rachel Thomas. Te same inicjaly, uswiadomil sobie Joe. Moze Rose, oddalajac sie od miejsca tragedii, podejrzewala, ze samolot runal na ziemie, bo ona znajdowala sie na jego pokladzie. Moze chciala, by jej wrogowie uwazali ja za martwa. A dzieki identycznym inicjalom pewnie latwiej jej bylo zapamietac falszywe imie i nazwisko, ktore podala tym ludziom. -Jechala samochodem z Colorado Springs do Pueblo, kiedy zobaczyla tuz nad glowa spadajacy samolot - opowiadala Mercy. - Biedaczka tak sie wystraszyla, ze zahamowala gwaltownie, a wtedy samochod wpadl w poslizg. Dzieki Bogu miala pasy. Zjechala z drogi do rowu i samochod przewrocil sie. -Byla ranna? - wypytywala Barbara. Nakladajac brylki ciasta na natluszczone blachy do pieczenia, Mercy odparla: -Nie, byly cale i zdrowe, tylko troche roztrzesione. Ten row nie byl gleboki. Rachel miala brudne ubranie, przyczepilo sie do niej troche trawy i chwastow, ale poza tym byla OK. Rozdygotana jak lisc na wietrze, ale OK. Urocze stworzonko, tak mi jej bylo zal. -A wiec juz wtedy twierdzila, ze jest swiadkiem katastrofy - Barbara zwrocila sie znaczaco do Joego. -Och, nie sadze, zeby to sobie zmyslila - stwierdzila Mercy. - Na pewno wszystko widziala. Byla tym wstrzasnieta. Rozlegl sie dzwiek minutnika. Mercy, odwrocona, wsunela dlon w rekawice kucharska. Wyciagnela z piekarnika blache pelna pachnacych, brazowych piernikow. -Ta kobieta zjawila sie tutaj po pomoc? Odstawiwszy blache, zeby wystygla, Mercy wyjasnila: 151 -Chciala zadzwonic po taksowke z Pueblo, ale powiedzialam jej, ze zadna taksowka tu nie przyjedzie.-Nie chciala wezwac wozu holowniczego do swojego samochodu? - wtracil pytanie Joe. -Nie wierzyla, ze uda jej sie cos zalatwic o tej porze, i to w dodatku tak daleko od Pueblo. Chciala wrocic nastepnego dnia z kierowca. -Co zrobila, kiedy jej pani powiedziala, ze nie da sie wezwac taksowki? - Barbara znow kierowala rozmowa. -Och, sama odwiozlam je do Pueblo - odparla Mercy, wsuwajac do piekarnika blache ze swiezym ciastem. -Az do samego Pueblo? -No coz, Jeff musial wstac wczesniej ode mnie. Rachel nie chciala tu pozostac, a ja dajac gazu moglam dowiezc ja na miejsce w godzine - wyjasnila Mercy, zamykajac drzwiczki piekarnika. -To bylo bardzo mile z pani strony - zauwazyl Joe. -Naprawde? To chyba nic takiego. Nasz Pan oczekuje, ze bedziemy zachowywac siejak Samarytanie. Po to jestesmy na tej ziemi. Kiedy sie widzi, ze ludzie maja klopoty, trzeba im pomoc. A ta pani byla bardzo mila. Przez cala droge do Pueblo mowila o tych biednych ludziach z samolotu. Byla taka poruszona. Prawie jakby to byla jej wina, to, co sie z nimi stalo, tylko dlatego, ze widziala, jak maszyna spadla na ziemie. W kazdym razie nie zrobilam nic wielkiego, odwozac ja do Pueblo... Choc z powrotem bylo okropnie, tyle samochodow jechalo na miejsce katastrofy. Radiowozy, karetki, wozy strazackie. I mnostwo gapiow. Stali wzdluz drogi przy swoich samochodach i pikapach. Chcieli chyba zobaczyc krew. Ciarki mi chodzily po plecach. Takie tragedie wyzwalaja w ludziach najlepsze, ale i najgorsze cechy. -A w drodze do Pueblo, czy pokazala pani, gdzie dokladnie jej woz zjechal z szosy? - dopytywal sie Joe. -Byla zbyt roztrzesiona, zeby rozpoznac to miejsce po ciemku. A nie moglysmy zatrzymywac sie co pol mili, zeby sprawdzic, czy to akurat tutaj wyladowal jej samochod, bo nigdy nie dowiozlybysmy biednej dziewczynki do domu. Znowu zabrzeczal minutnik. Ponownie nakladajac rekawice i otwierajac piekarnik, Mercy powiedziala: -Byla taka zmeczona, oczy jej sie kleily. Nie myslala o zadnym holowa niu, tylko o tym zeby wrocic do domu i pojsc do lozka. Joe moglby przysiac, ze nie bylo zadnego samochodu. Rose oddalila sie od plonacej laki i zniknela w lesie, niemal slepa w tej ciemnosci od blasku plomieni, ale zdecydowana uciec, nim ktos odkryje, ze przezyla. Byla pewna, ze "747" runal na ziemie z jej powodu. Przerazona, w stanie szoku, wstrzasnieta masakra, zagubiona w lesnej dziczy, wolala narazic sie na smierc z wyczerpania i glodu niz zostac znaleziona przez ekipe ratunkowa i wpasc w rece wszechpoteznych wrogow. Wkrotce jednak, dzieki wielkiemu szczesciu, dotarla do krawedzi wzniesienia, skad dojrzala miedzy drzewami odlegle swiatla Loose Change Ranch. 152 -Prosze posluchac, Mercy, dokad zawiozla pani te kobiete, jak juz dotarlyscie do Pueblo? Pamieta pani adres? - zainteresowala sie Barbara, odsuwajac pusty kubek po kawie.-Nie podala adresu, tylko pokazywala mi droge, ulica po ulicy, az zajechalismy pod sam dom - Mercy wysunela blache, zeby sprawdzic, czy pierniki sa wystarczajaco wyrosniete i rumiane. Rose bez watpienia wybrala dom na chybil trafil, gdyz wydawalo sie malo prawdopodobne, by znala kogokolwiek w Pueblo. -Widziala pani, jak weszla do srodka? - nie ustepowal Joe. -Chcialam zaczekac, az otworzy drzwi i przejdzie przez prog. Ale mi podziekowala i powiedziala: "Niech cie Bog blogoslawi", a ja juz musialam wracac. -Czy potrafilaby pani odszukac to miejsce? - spytala Barbara. Mercy zdecydowala, ze pierniki nie sa jeszcze gotowe, wsunela wiec blache z powrotem do piekarnika, sciagnela z dloni rekawice i powiedziala: -Pewnie. Ladny, duzy dom, mila okolica. Ale nie nalezal do Racheli, tylko do drugiego lekarza, z ktorym prowadzila praktyke. Mowilam wam, ze ona pracuje jako doktor w Pueblo? -Ale tak naprawde nie widziala pani, zeby Rachel tam wchodzila? - upewnil sie Joe. Zakladal, ze Rose poczekala, az Mercy odjedzie, a nastepnie oddalila sie stamtad i znalazla jakis srodek lokomocji, ktorym wydostala sie z Pueblo. Twarz Mercy byla czerwona i spocona od zaru piekarnika. Oderwala dwa kawalki z rolki papierowego recznika i wytarla sobie czolo. -Nie. Jak wam mowilam, wysadzilam je przed domem, a one poszly sciezka do drzwi. -One? -To biedne, zaspane malenstwo. Takie kochane. Coreczka tego wspolnika Racheli. Barbara, poruszona, spojrzala na Joego, a potem pochylila sie do przodu. -Bylo tam dziecko? -Taki maly aniolek. Chcialo jej sie spac, a wcale nie kaprysila. Joe przypomnial sobie, ze Mercy uzywala czasem liczby mnogiej i mowila jeszcze inne rzeczy, na ktore powinien zwrocic baczniejsza uwage. -Chce pani powiedziec, ze Rose... ze Rachel miala ze soba dziecko? -No, mowilam przeciez, prawda? - Mercy sprawiala wrazenie zaskoczonej. Wrzucila papierowe reczniki do smieci. -Nie zdawalismy sobie sprawy, ze bylo tam dziecko - przyznala Barbara. -Mowilam wam - zapewnila Mercy, zdumiona ich konsternacja. - Rok temu, jak zjawil sie tutaj facet z tej waszej Rady, opowiedzialam mu o Racheli i tej malej dziewczynce, o tym, ze Rachela byla swiadkiem katastrofy. -Nie przypominam sobie, by cos o tym bylo w raporcie - przyznala Barbara, patrzac na Joego. 153 Joe poczul uklucie, serce drgnelo w nim na podobienstwo kola, ktore od wiekow tkwilo nieruchomo na zardzewialej osi, a teraz z wolna rusza.Nieswiadoma wstrzasajacego wrazenia, jakie jej slowa wywarly na rozmowcy, Mercy znow otworzyla drzwiczki piekarnika. -Ile lat miala ta dziewczynka? - spytal. -Och, jakies cztery czy piec - odparla Mercy. Joe niemal bal sie odetchnac, by nie sploszyc przeczucia, jakie nagle go nawiedzilo. Zamknal oczy i ujrzal ciemnosc pelna mozliwosci, ktore lekal sie rozwazac. -Czy moze... czy moze pani ja opisac? -Takie malenkie stworzonko. Wdzieczne jak aniolek, ale w koncu dziewczynki w tym wieku zawsze sa wdzieczne, prawda? - usmiechnela sie Mercy. Kiedy Joe znow spojrzal przed siebie, Barbara przygladala mu sie, a jej oczy przepelnialo wspolczucie. -Ostroznie, Joe. Nie doszukuj sie w tym nadziei - ostrzegla go. Mercy odstawila goraca blache z piernikami na suszarke. -Jakiego koloru miala wlosy? - Joe z trudem wydobyl z siebie glos. -Byla blondyneczka Zdazyl okrazyc stol, zanim sobie uswiadomil, ze w ogole wstal z krzesla. Mercy, z lopatka w dloni, zdejmowala z blachy pierniczki i kladla je na duzym polmisku. Joe stanal z boku. -Prosze mi powiedziec, Mercy, jakiego koloru ta dziewczynka miala oczy? -Nie powiem, zebym pamietala. -Prosze sobie przypomniec. -Chyba niebieskie - odrzekla niepewnie, wsuwajac lopatke pod piernik. -Chyba? -No, miala blond wloski. Zaskoczyl ja wyjmujac jej z dloni lopatke i odkladajac na blat szafki. -Spojrz na mnie, Mercy. To bardzo wazne. -Spokojnie, Joe, spokojnie - ponownie ostrzegla go siedzaca przy stole Barbara. Wiedzial, ze powinien jej posluchac. Obojetnosc byla jego jedyna bronia. Obojetnosc byla jego przyjaciolka i pocieszycielka Nadzieja to ptak, ktory zawsze odfruwa, swiatlo, ktore zawsze umiera, kamien, ktory rozpada sie w pyl, gdy nie sposob juz dzwigac go dalej. A jednak, z przerazajaca nawet dla niego samego oczywistoscia czul ciezar tego kamienia na swych barkach, czul blask tego swiatla, bliskosc skrzydel. -Posluchaj, Mercy - cierpliwie ja przekonywal - nie wszystkie blon dynki maja niebieskie oczy, prawda? Patrzac mu prosto w twarz, przejeta jego napieciem, Mercy Ealing przyznala: 154 -No... chyba nie.-Niektore maja oczy zielone, prawda? -Tak. -Jesli sie zastanowisz, to, jestem tego pewien, przyznasz, ze widzialas nawet blondynki z piwnymi oczami. -Niezbyt wiele. -Ale kilka na pewno - nalegal. Znow narastalo w nim przeczucie. Serce walilo mu o zebra jak oszalaly kon bijacy zelaznymi podkowami o sciany stajni. -Ta mala dziewczynka - upieral sie. - Jestes pewna, ze miala niebieskie oczy? -Nie. Wcale nie jestem pewna. -Czy mogla miec szare oczy? -Nie wiem. -Pomysl. Sprobuj sobie przypomniec. Oczy Mercy patrzyly gdzies nad nim, gdy wrocila wyobraznia do przeszlosci, ale po chwili potrzasnela przeczaco glowa. -Nie moglabym tez powiedziec, ze byly szare. -Spojrz na moje oczy, Mercy. Przyjrzala mu sie z uwaga. -Sa szare - powiedzial. -Tak. -Maja niespotykany odcien szarosci. -Tak. -Z leciutkim musnieciem fioletu. -Widze - przyznala. -Czy ta dziewczynka mogla... Mercy, czy to dziecko moglo miec takie oczy jak moje? Zdawalo sie, ze Mercy wie, jaka odpowiedz Joe pragnie uslyszec, choc nie miala pojecia dlaczego. Byla kobieta o dobrym sercu i pragnela sprawic mu przyjemnosc. Jednakze w koncu odparla: -Naprawde nie wiem. Nie umiem powiedziec z cala pewnoscia. Joe mial wrazenie, ze tonie, ale serce wciaz walilo mu jak oszalale. Starajac sie panowac nad glosem, prosil: -Wyobraz sobie twarz tej dziewczynki. - Polozyl dlonie na ramionach Mercy. - Zamknij oczy i sprobuj znow ja zobaczyc. Zamknela oczy. -Na lewym policzku - ciagnal Joe. - Obok ucha. Tylko dwa centymetry od ucha. Maly pieprzyk. Zrenice Mercy poruszyly sie pod gladkimi powiekami, gdy probowala wejrzec w swa pamiec. -To bylo bardziej znamie niz pieprzyk - nie ustepowal Joe. - Bez czub ka, plaskie. W ksztalcie polksiezyca. Po dlugiej chwili wahania powiedziala: 155 -Mogla miec taki znak, ale nie pamietam dokladnie.-Jej usmiech. Troche skrzywiony, troche nieregularny, lewy kacik ust podniesiony. -Nie przypominam sobie, zeby sie usmiechala. Byla taka senna... i troche oszolomiona. Slodka, ale zamknieta w sobie. Joemu nie przychodzilo juz do glowy nic, co mogloby poruszyc pamiec Mercy Moglby raczyc ja bez konca opowiesciami o wdzieku corki, jej uroku, radosnym usposobieniu i melodyjnym smiechu. Moglby mowic godzinami o jej pieknie: gladkiej plaszczyznie czola, miedzianozlotych brwiach i rzesach, zabawanym nosku, uszkach jak muszelki, o twarzyczce, na ktorej malowala sie kruchosc i jednoczesnie uparta sila, co sprawialo, ze gdy dziewczynka spala, patrzyl na nia ze scisnietym sercem; moglby zachwycac sie ciekawoscia i niezaprzeczalna inteligencja towarzyszacymi kazdemu spojrzeniu. Byly to jednak tylko jego subiektywne spostrzezenia i bez wzgledu na to, jak szczegolowo by o nich opowiadal, to i tak nie uzyskalby od Mercy odpowiedzi, ktorej z taka nadzieja oczekiwal. Zdjal dlonie z jej ramion. Mercy otworzyla oczy. Joe wzial do reki lopatke, ktora jej odebral. Po chwili odlozyl ja na bok. Nie zdawal sobie sprawy, co robi. -Przykro mi - powiedziala. -W porzadku. Mialem nadzieje... myslalem... nie wiem. Nie jestem wlasciwie pewien, o czym myslalem. Nie potrafil oszukiwac samego siebie, ten stroj do niego nie pasowal. Oklamujac Mercy Ealing czul sie nagi i bolesnie swiadomy swych plonnych nadziei i oczekiwan. Znow ogarnal go syndrom poszukiwania, i choc tym razem nie scigal nikogo w sklepie, nie skradal sie za urojona Michelle przez centrum handlowe, nie podbiegal do siatki okalajacej szkolny dziedziniec, by zerknac z bliska na Chrissie, ktora byla kims zupelnie obcym - jeszcze raz oddal sie calym sercem beznadziejnym poszukiwaniom. Wystarczyla zbieznosc wieku i barwy oczu u tajemniczego dziecka i jego utraconej corki, by znow, nie baczac na nic, zaczal rozpaczliwie scigac falszywa nadzieje. -Przykro mi - powtorzyla Mercy, najwyrazniej wyczuwajac jego zala manie. - Jej oczy, ten pieprzyk, usmiech... nie przypominam sobie. Ale pa mietam jej imie. Rachela nazywala ja Nina. Barbara, ktora wciaz siedziala przy stole, za plecami Joego, zerwala sie tak gwaltownie, ze przewrocila krzeslo. 156 12 oda splywajaca rynna w kacie ganku szemrala niesamowitymi glosami - byly pelne zycia i klotliwe, gardlowe i szepczace - i zadawala pytania w nieznanym jezyku. Joe mial nogi jak z waty. Oparl sie obiema dlonmi o mokra porecz. Pod okapem daszku szalal deszcz, chloszczac go po twarzy.Barbara wskazala niskie wzgorza i lasy na poludniowym zachodzie. -Wlasnie tam spadl samolot. -Jak to daleko? W otwartych drzwiach kuchni stanela Mercy -Moze z kilometr w linii prostej. Moze troche dalej. Uciekajac z rozdartej laki do lasu, gdzie ogien szybko zamarl, gdyz lato tamtego roku bylo wilgotne, wchodzac glebiej w ciemnosc miedzy drzewami, przedzierajac sie przez rzadkie poszycie, z trudem przyzwyczajajac oczy do mroku, wkraczajac byc moze na szlak jeleni, ktory ulatwial wedrowke, moze przechodzac przez jeszcze jedna lake, az do wzniesienia, z ktorego widac bylo swiatla rancza - Rose mogla prowadzic, czy tez niesc, dziewczynke. Jakis kilometr w linii prostej, ale dwa czy nawet trzy razy wiecej, kiedy napotykalo sie nierownosci terenu i podazalo jelenim szlakiem. -Okolo dwoch kilometrow na piechote - stwierdzil Joe. -Niemozliwe - odparla Barbara. -Bardzo mozliwe. Mogla tego dokonac. -Ale nie mowimy tu o spacerku dla przyjemnosci. - Zwrocila sie do Mercy: - Pani Ealing, okazala nam pani ogromna pomoc, ale musimy przedyskutowac pewna poufna sprawe. Czy mozemy przeprosic pania na chwile? 157 -Alez oczywiscie. Rozmawiajcie, jak tylko dlugo chcecie - powiedziala Mercy zaintrygowana. Nie chciala jednak przeszkadzac, wiec wycofala sie za prog, zamykajac za soba drzwi kuchni.-Tylko kilometr - powtorzyl Joe. -W linii prostej - skorygowala Barbara, przysuwajac sie blizej i kladac mu dlon na ramieniu. - Tylko kilometr w poziomie, ale w pionie siedem kilometrow, prosto w dol, z nieba na ziemie. Wlasnie tego nie moge zaakceptowac, Joe. Zmagal sie z samym soba. Przekonanie, ze ktos to przezyl, wymagalo glebokiej wiary, a on jej nie mial - nie mogl i nie chcial miec. Pokladanie wiary w Bogu byloby rownoznaczne z uznaniem, ze w cierpieniu, ktore stanowi istote ludzkiego doswiadczenia, zawiera sie sens, a on nie dostrzegal takiego sensu. Z drugiej jednak strony przekonanie, ze ten cud przetrwania byl wynikiem badan naukowych, w ktore zaangazowala sie Rose, ze ludzkosc siegnela z powodzeniem po Boska moc - Szadrak ratujacy sam siebie z ognistego pieca, Lazarz wskrzeszajacy z grobu Lazarza - wymagalo od niego wiary w nadprzyrodzone wlasciwosci ludzkiego ducha. W jego dobro. W dobroczynny geniusz. Po czternastu latach pracy w charakterze reportera kryminalnego znal ludzi zbyt dobrze, by kleknac przed oltarzem Pierwszego Kosciola pod wezwaniem Ludzkiej Boskosci. Ludzie odznaczali sie geniuszem samozniszczenia, ale tylko nieliczni, jesli w ogole tacy istnieli, byli zdolni zapewnic sobie ocalenie. Barbara, wciaz trzymaj ac mu dlon na ramieniu, powiedziala twardo, choc tonem siostrzanej troski: -Najpierw chcesz, bym uwierzyla, ze ktos jeden przezyl te straszliwa katastrofe. Teraz mamy juz dwie osoby. Stalam posrodku tych dymiacych szczatkow, posrodku tej masakry, i wiem, ze szanse, by ktos wyszedl z tego calo na wlasnych nogach, sa jak jeden do miliarda. -Zgadzam sie. -Nie, nie jak jeden do miliarda. Jak jeden do niewyobrazalnej, astronomicznej liczby. -W porzadku. -A zatem nie ma w ogole szans, by przezyly to az dwie osoby, szans nawet nieskonczenie malych. -Nie powiedzialem ci jeszcze wielu rzeczy - stwierdzil Joe. - I nadal nie zamierzam ich mowic dla twego wlasnego dobra. Ale jedno moge ci zdradzic... Ta Rose Tucker jest naukowcem i przez ostatnie lata pracowala nad czyms waznym, finansowanym przez wojsko albo rzad, nad czyms tajnym i diabelnie duzym. -Nad czym? -Nie wiem. Ale zanim weszla na poklad samolotu w Nowym Jorku, zadzwonila do reporterki w LA., swojej starej przyjaciolki, i umowila sie z nia na wywiad w obecnosci zaufanych swiadkow zaraz przy zejsciu z plyty lotniska. Powiedziala, ze przywiezie ze soba cos, co na zawsze odmieni swiat. 158 Barbara patrzyla mu uwaznie w oczy, jak gdyby szukajac potwierdzenia, ze nie mowi powaznie. Byla kobieta, ktora wierzy w potege logiki i rozumu, kims, do kogo przemawiaja jedynie fakty i szczegoly, i kto z doswiadczenia wie, ze do prawdy dochodzi sie bardzo powoli, krok po kroku. Jako inspektor cale lata zajmowala sie zagadkami skladajacymi sie doslownie z milionow elementow, zagadkami, ktore byly o wiele bardziej zlozone niz najbardziej niezwykly przypadek zbrodni, z jakim mial do czynienia policyjny detektyw - z tajemnicami ludzkiego dzialania i awarii mechanizmow, ktore nalezalo rozwiklac, nie odwolujac sie do cudu, lecz na drodze mozolnych badan.Joe rozumial jej spojrzenie, gdyz zawod reportera nie roznil sie tak bardzo od jej pracy. -Wiec co chcesz mi wmowic? - atakowala go Barbara. - Ze kiedy sa molot walil sie w dol, Rose wyciagnela z torebki butelke zawierajaca jakis fantastyczny srodek, ktory zapewnia chwilowa niesmiertelnosc, cos w rodza ju emulsji przeciwslonecznej, i czym predzej sie nim spryskala? Joe niemal wybuchnal smiechem. Po raz pierwszy od niepamietnych czasow mial ochote na smiech. -Nie, oczywiscie, ze nie. -Wiec co? -Nie wiem. Cos. -Brzmi to jak wielkie nic. -Cos - upieral sie. Gdy zniknely poszarpane blyskawice i umilkl trzask piorunow, sklebione chmury mialy w sobie posepne piekno. Widoczne w oddali niskie, zadrzewione wzgorza - te same, ktorymi wedrowala cudem ocalona z ognia i zniszczenia Rose Tucker - przykrywala teraz mgla. Zawodzacy wiatr zmuszal osiki i topole do tanca. Nad polami, niczym spodnice, wirowaly fale deszczu. Znow przepelniala go nadzieja. Bylo mu dobrze. I wesolo. Dlatego nadzieja byla niebezpieczna. Ten cudowny lot w gore, slodkie poczucie uniesienia, zawsze zbyt krotkie, niosly ze soba straszny upadek, tak druzgocacy, jak cudowna byla wysokosc, z jakiej nastepowal. Ale moze brak nadziei byl czyms jeszcze gorszym? Wypelnialo go poczucie niezwyklosci i oczekiwania. Ale i leku. -Cos - powtorzyl. Zdjal dlon z poreczy. Znow stal twardo na nogach. Otarl rece o dzinsy. Osuszyl mokra od deszczu twarz rekawem marynarki. -Jakims cudem wyladowala na lace cala i zdrowa, potem pokonala dwa kilometry dzielace j a od rancza. Dwa kilometry w godzine i pietnascie minut, 159 nic niezwyklego, w ciemnosci i z malym dzieckiem, ktore trzeba niesc albo prowadzic.-Bardzo nie lubie sciagac cie na ziemie... -Wiec nie sciagaj. -...ale jest cos, co musisz wziac pod uwage. -Slucham. Barbara zawahala sie. Po chwili powiedziala: -Zalozmy teoretycznie, ze ktos sie uratowal. Ze ta kobieta rzeczywiscie leciala samolotem. Nazywa sie Rose Tucker... ale mowi Mercy i Jeffowi, ze nazywa sie Rachel Thomas. -Wiec? -Jesli nie podaje im prawdziwego nazwiska, to dlaczego zdradza prawdziwe imie dziecka? -Ci ludzie, ktorzy scigaja Rose... im nie chodzi o Nine, Nina ich nie interesuje. -Jesli dowiedzieli sie, ze Rose zdolala jakos ocalic dziecko, i jesli ocalila je ze wzgledu na te rewelacje, z ktora zamierzala wystapic na konferencji prasowej w Los Angeles, to moze i dziewczynka stanowi dla nich rownie duze zagrozenie jak sama Rose. -Moze. Nie wiem. Nie mysle o tym w tej chwili. -Widzisz, chodzi mi o to, ze posluzylaby sie zmyslonym imieniem. -Niekoniecznie. -Zrobilaby to - nie ustepowala Barbara. -Wiec w czym rzecz? -Moze to "Nina" jest falszywym imieniem. Poczul sie tak, jakby ktos go spoliczkowal. Milczal. -Moze dziecko, ktore zjawilo sie tamtej nocy na ranczo, nazywalo sie naprawde Sara albo Mary, czy tez Jennifer... -Nie - stwierdzil twardo Joe. -Rachel Thomas to przeciez takze falszywe imie i nazwisko. -Jesli dziecko nie bylo Nina, to coz to za niesamowity zbieg okolicznosci, ze Rose wybrala na chybil trafil akurat imie mojej corki. Szansa jedna na miliard! -Tym samolotem moglo leciec dwoje dzieci w wieku okolo pieciu lat. -Dwie dziewczynki o imieniu Nina? Barbaro, na litosc boska! -Jesli ktokolwiek przezyl, jesli przezyla to mala dziewczynka o jasnych wlosach - Barbara rozwazala i taka mozliwosc - powinienes mimo wszystko przygotowac sie na rozczarowanie. To nie musiala byc twoja Nina. -Wiem - odparl, choc byl zly, ze zmusila go do tego wyznania. - Wiem. -Naprawde? -Oczywiscie. -Martwie sie o ciebie, Joe. -Dziekuje - odparl sarkastycznie. 160 -Masz zlamane serce.-Nic mi nie jest. -Moglbys tak latwo sie pograzyc. Wzruszyl ramionami. -Nie - powiedziala. - Spojrz na siebie. -Czuje sie lepiej niz przedtem. -To nie musi byc Nina. -To nie musi byc Nina - przyznal, czujac do Barbary nienawisc za te bezwzgledna nieustepliwosc, choc wiedzial, ze kieruje sie tylko troska o nie go, ze daje mu te gorzka pigulke, by uczynic go silniejszym, ochronic przed calkowitym zalamaniem, gdyby jego nadzieje okazaly sie w koncu plonne. - Jestem gotow przyjac do wiadomosci, ze ta dziewczynka moze okazac sie kims innym. OK? Czujesz sie teraz lepiej? Poradze sobie, jesli sie okaze, ze mialas racje. -Mowisz tak, ale to nieprawda. Spojrzal na nia ze zloscia. -To prawda. -Moze jakas czastka swiadomosci mowi ci, ze to nie musi byc Nina, ale serce bije ci jak oszalale, doslownie pulsuje przekonaniem, ze to wlasnie ona. Czul niemal, jak oczekiwanie cudownego spotkania sprawia, ze jego oczy blyszcza i pieka. Jednak oczy Barbary byly pelne smutku, ktory doprowadzal go do takiej wscieklosci, ze byl prawie gotow ja uderzyc. Mercy zabrala sie teraz do pieczenia paczkow. W jej spojrzeniu pojawila sie ciekawosc - ale i troska. Widziala przez okno, z jakim ozywieniem rozmawia tych dwoje na ganku. Moze uslyszala nawet kilka slow, zupelnie niechcacy, gdyz nie zamierzala podsluchiwac. Byla jednak urodzona Samarytanka a obrazek na sierpniowej stronie kalendarza, przedstawiajacy Jezusa, Andrzeja i Szymona Piotra, przypominal jej o obowiazkach chrzescijanina, starala sie wiec za wszelka cene pomoc. -Nie, nie slyszalam, zeby dziewczynka choc raz wymowila swoje imie. To Rachel powiedziala, jak sie nazywa. Biedne dziecko w ogole sie nie odzywalo. Wiecie, byla taka zmeczona, taka spiaca. I chyba troche zszokowana po tym, jak samochod wjechal do rowu. Co prawda nic jej sie nie stalo. Ale buzie miala blada i blyszczaca jak wosk. Opadaly jej powieki i byla lekko nieprzytomna. Jakby w transie. Niepokoilam sie o nia ale Rachel powiedziala, ze nic jej nie jest, a to przeciez lekarka, wiec juz sie wiecej nie martwilam. Malenstwo cala droge do Pueblo spalo. 11 - Jedyna ocalona 161 Mercy formowala w dloniach paczka. Polozyla blada kulke na blasze i splaszczyla delikatnie kciukiem.-Rachel przyjechala do Colorado Springs na weekend, zeby odwie dzic rodzine, i zabrala ze soba Nine, bo jej rodzice wybrali sie w rocznice slubu w podroz. Tyle przynajmniej zrozumialam. - Zaczela pakowac do papierowej torby pierniki, ktore juz ostygly na polmisku. - To dosc nie zwykle w tych stronach, to znaczy czarny i bialy doktor, ktorzy razem pro wadza praktyke, tak samo jak czarna kobieta, ktora chodzi z bialym dzieckiem. Ale to chyba znaczy, ze swiat idzie ku lepszemu, ze jest wiecej tolerancji i milosci. Zawinela torbe i wreczyla ja Barbarze. -Dziekuje, Mercy - Barbara przyjela podarunek. Mercy zwrocila sie do Joego. -Przykro mi, ze nie moge w czyms jeszcze pomoc. -Bardzo nam pomoglas - zapewnil ja i usmiechnal sie. - I dzieki za pierniki. Zerknela w strone okna, ktore wychodzilo gdzies na bok. Za zaslona deszczu widac bylo stajnie. -Dobre pierniki podnosza na duchu, prawda? Ale Bog mi swiadkiem, ze chcialabym dzis zrobic dla Jeffa cos wiecej. On tak kocha te klacz - rzekla ze smutkiem. Patrzac na kalendarz, Joe spytal: -Jak udaje ci sie zachowac wiare, Mercy? Kiedy na swiecie jest tyle smierci, samoloty spadaja na ziemie, a ukochane konie zdychaja bez powodu? Nie wydawala sie zaskoczona ani urazona tym pytaniem. -Nie wiem. Czasem jest ciezko, prawda? Kiedys sie gniewalam, ze nie mozemy miec dzieci. Tyle razy ronilam, ze pobilam chyba rekord, a potem sie poddalam. Sa dni, kiedy chce sie krzyczec w niebo. I sa noce, kiedy nie mozna spac. Ale mysle sobie, ze... w zyciu ma sie tez radosci. I w koncu trzeba przejsc przez to wszystko w drodze do jakiegos lepszego miejsca. Je sli czeka nas wiecznosc, to nie ma az tak wielkiego znaczenia, co sie z nami tu dzieje. Joe mial nadzieje uslyszec bardziej interesujaca odpowiedz. Wnikliwa. Dokladna. Zrodzona z ludowej madrosci. Cos, w co moglby uwierzyc. -Ale ta klacz znaczy dla Jeffa tak duzo! I dla ciebie tez, bo jest wazna dla niego. Wziela w dlonie nastepna brylke ciasta, utoczyla z niej blady ksiezyc, potem usmiechnela sie i powiedziala: -Och, gdybym to rozumiala, Joe, to bym chyba nie byla soba. Bylabym Panem Bogiem. A tej posady wolalabym nie obejmowac. -Jak to rozumiesz? -Stamtad wszystko wyglada chyba jeszcze smutniej niz stad, nie uwazasz? On zna nasze mozliwosci, ale wciaz musi patrzec, jak nam nic nie wychodzi, jak sie nawzajem krzywdzimy, musi patrzec na nienawisc i klam- 162 stwa, zazdrosc, chciwosc i nieskonczona pozadliwosc. My widzimy tylko to, co robia ludzie wokol nas, ale On widzi wszystko. Z tronu, na ktorym siedzi, roztacza sie o wiele smutniejszy widok niz stad, z ziemi.Polozyla na blasze kulke ciasta i naznaczyla ja kciukiem: chwila radosci - pieczenie, jedzenie, cos, co podnosi na duchu. Jeep weterynarza wciaz stal na podjezdzie obok forda. Na tylnym siedzeniu lezal wyzel weimarski. Kiedy Joe i Barbara wsiedli do swego wozu i zatrzasneli drzwi, pies podniosl szlachetna szarosrebrna glowe i zaczal im sie przygladac przez szybe. Zanim Barbara zdazyla wlozyc kluczyk do stacyjki i uruchomic silnik, wilgotne powietrze w samochodzie wypelnil aromat piernikow i zapach mokrego dzinsu. Przednia szyba pokryla sie szybko para oddechow. -Jesli to Nina, twoja Nina - mowila Barbara, czekajac, az nawiew usunie mgle z szyby - to gdzie byla przez caly ten rok? -Gdzies z Rose Tucker. -A dlaczego Rose mialaby przetrzymywac corke z dala od ojca? Przeciez to okrucienstwo. -Wcale nie. Poznalas odpowiedz. Tam, na ganku. -Dlaczego wciaz odnosze wrazenie, ze sluchasz mnie tylko wtedy, kiedy wygaduje bzdury? -Nina przezyla razem z Rose, przezyla dzieki Rose. Dlatego wrogowie Rose chca tez zlapac moj a corke. Gdyby Nina wrocila do domu, groziloby jej niebezpieczenstwo. Rose ja chroni. Perlista para cofala sie ku naroznikom szyby. Barbara wlaczyla wycieraczki. Wyzel wciaz obserwowal ich ze swojego miejsca, nie podnoszac sie. Jego oczy przypominaly dwa lsniace bursztyny. -Rose ja chroni - powtorzyl. - Dlatego musze dowiedziec sie wszystkiego o tym nieszczesnym locie i utrzymac sie przy zyciu dostatecznie dlugo, zeby ujawnic te historie. A kiedy juz wszystko bedzie wiadomo, kiedy ci dranie wyladuja w wiezieniu albo komorze gazowej, wowczas Rose znow bedzie bezpieczna, a Nina... powroci do mnie. -Jesli ta Nina to twoja Nina - przypomniala mu Barbara. -Tak, jesli to ona. Odprowadzani smutnym spojrzeniem zoltych oczu psa mineli samochod weterynarza i objechali owalna grzadke liliowych ostrozek na srodku kolistego podjazdu. -Nie uwazasz, ze powinnismy poprosic Mercy, zeby nam pomogla zna lezc ten dom w Pueblo, pod ktory zawiozla tamtej nocy Rose i dziewczyn ke? - spytala Barbara. 163 -To bez sensu. Nic tam po nas. Nie weszly do srodka. Jak tylko Mercy odjechala, ruszyly w dalsza droge. Rose skorzystala tylko z uczynnosci Mercy by dotrzec do najblizszego miasta, gdzie mogla znalezc jakis srodek lokomocji, moze zadzwonic do zaufanych przyjaciol w Los Angeles czy gdzies indziej. Jak duze jest Pueblo?-Okolo stu tysiecy mieszkancow. -Spore miasto. Mozna skorzystac z autobusu albo pociagu. Wypozyczyc samochod czy poleciec samolotem. Kiedy jechali zwirowa droga w strone szosy, Joe zobaczyl trzech mezczyzn w plaszczach przeciwdeszczowych z kapturami, ktorzy wychodzili ze stajni za placem cwiczen. Jeff Ealing, Ned i weterynarz. Nie zamkneli za soba drzwi od boksu. Nie wychylil sie w slad za nimi zaden kon. Kulac sie pod uderzeniami deszczu i pochylajac glowy, niczym procesja zakonnikow ruszyli w strone domu. Nie trzeba bylo szczegolnej przenikliwosci, by sie domyslic, ze ramiona przygniatal im ciezar nie tylko burzy, ale i porazki. Teraz pozostawalo tylko zadzwonic do rzezni. Ukochana klacz zostanie zabrana i pocwiartowana. Jeszcze jedno letnie popoludnie na ranczo Loose Change - popoludnie, jakiego sie nigdy nie zapomina. Joe mial nadzieje, ze uplyw lat, codzienny znoj i poronienia nie rozdzielily Jeffa i Mercy Ealingow. Mial nadzieje, ze noca wciaz trzymaja sie w objeciach. Szary blask burzowego nieba byl tak przycmiony, ze Barbara wlaczyla swiatla. Kiedy dotarli do szosy, srebrzysty deszcz polyskiwal w blizniaczych snopach reflektorow. Na dziedzincu szkoly podstawowej w Colorado Springs, obok ktorej Joe zaparkowal wypozyczony samochod, powstalo rozlewisko plytkich jeziorek. W przesyconym szaroscia swietle drabinki i hustawki nad pomarszczonymi kaluzami wygladaly dziwnie. Przypominaly Stonehenge ze stalowych rur, jeszcze bardziej tajemnicze niz ow starodawny krag megalitycznych skal na angielskiej rowninie Salisbury Gdziekolwiek kierowal teraz wzrok, swiat wydawal mu sie inny od tego, w ktorym spedzil cale zycie. Wszystko zaczelo sie poprzedniego dnia, kiedy udal sie na cmentarz. Mial wrazenie, ze od tamtej pory metamorfoza dokonu-je sie coraz szybciej i z coraz wieksza sila, jakby swiat einsteinowskich praw polaczyl sie z przestrzenia, w ktorej obowiazuja odmienne zasady energii i materii. Ta nowa rzeczywistosc byla w jakis przejmujacy sposob o wiele piekniejsza i bardziej przerazajaca niz ta dawna. Wiedzial, ze zmiana jest subiek- 164 tywna i nieodwracalna, ze nic juz po tej stronie smierci nie bedzie mu sie wydawalo proste; najgladsze plaszczyzny kryly nieznane glebie i zlozonosci. Barbara zatrzymala sie za jego wypozyczonym wozem, dwie przecznice od swojego domu.-No coz. Tu chyba sie konczy nasza podroz. -Dzieki, Barbaro. Podjelas takie ryzyko... -Nie chce, bys sie o mnie martwil. Slyszysz? To byla moja wlasna decyzja. -Gdyby nie twoja serdecznosc i odwaga, nigdy bym nie dotarl do sedna tej tragedii. Dzis otworzylas przede mna drzwi. -Ale dokad one prowadza? - zatroskala sie. -Moze do Niny. Barbara wygladala na znuzona, wystraszona i smutna. Przesunela dlonia po twarzy. Znuzenie zniknelo i byla juz tylko przestraszona i smutna. -Joe, zapamietaj, co ci mowilam. Gdziekolwiek pojdziesz, sluchaj mnie. Bede jak stara zrzeda, ktora stale powtarza, ze nawet jesli ktos jakims cudem wyszedl z tej katastrofy calo, to jest cholernie malo prawdopodobne, by to byla twoja Nina. Nie zawieszaj sam nad soba tego miecza, ktory moze cie przeciac na pol. Skinal glowa. -Obiecaj mi - prosila. -Obiecuje. -Ona odeszla, Joe. -Moze. -Uzbroj sie, otocz serce pancerzem, badz silny. -Zobaczymy. -Lepiej juz jedz - poradzila. Otworzyl drzwi i wysiadl na deszcz. -Powodzenia - rzucila na pozegnanie Barbara. -Dzieki. Zatrzasnal drzwi, a ona odjechala. Otwierajac swoj samochod, uslyszal pisk hamulcow forda niecala przecznice dalej. Kiedy podniosl wzrok, jeep cofal sie w jego strone. Czerwone tylne swiatla polyskiwaly na mokrym asfalcie. Wysiadla, podeszla do niego, otoczyla go ramionami i przytulila mocno. -Jestes kochanym czlowiekiem, Joe Carpenter. On tez ja usciskal, choc nie przychodzily mu do glowy zadne slowa. Przypomnial sobie, jak bardzo chcial ja uderzyc, kiedy nalegala, by wyrzekl sie wiary, ze Nina zyje. Wstydzil sie teraz nienawisci, jaka wowczas odczuwal, wstydzil sie i byl zmieszany, ale tez wzruszony jej przyjaznia ktora w tej chwili znaczyla dla niego wiecej, niz mogl sobie wyobrazic, kiedy dzwonil do jej drzwi. -Jak to sie dzieje, ze znam cie zaledwie pare godzin - zapytala - a mam wrazenie, jakbys byl moim synem? 165 Pozostawila go po raz drugi.Wsiadl do samochodu, gdy odjezdzala. Obserwowal w lusterku wstecznym forda, dopoki nie skrecil pod jej domem, dwie przecznice dalej, znikajac w garazu. Biale pnie brzoz po drugiej stronie ulicy lsnily jak swiezo pomalowane ramy, a glebokie, ponure cienie miedzy nimi byly jak otwarte drzwi prowadzace w przyszlosc, ktorej lepiej nie odwiedzac. Wracal do Denver przemoczony, nie przejmujac sie ograniczeniem szybkosci. Wlaczal na przemian ogrzewanie i klimatyzacje, by wysuszyc na sobie ubranie. Byl podekscytowany szansa odzyskania Niny. Wbrew temu, co mowil Barbarze, wbrew temu, co jej obiecal, wiedzial, ze Nina zyje. Tylko jedna rzecz wydawala sie w tym dziwacznie odmienionym swiecie absolutnie pewna i prawidlowa: zywa Nina, Nina, ktora gdzies tam jest. Byla jak promien cieplego swiatla na jego skorze: choc nie mogl jej dostrzec, jak nie widzi sie podczerwieni czy ultrafioletu, czul przeciez jej dotyk i blask. Nie mialo to nic wspolnego z tamtym zlowieszczym zludzeniem, ktore tak czesto kazalo mu ulegac syndromowi poszukiwania i gonic za duchami. Nadzieja, jaka zywil teraz, byla jak skala, nie jak ulotna mgielka. Czul sie niemal tak szczesliwy jak przed ponad rokiem, ale ilekroc podniecone serce zaczynalo mu bic szybciej, nagle pojawialy sie wyrzuty sumienia. Nawet gdyby znalazl Nine - i kiedy by ja znalazl - nie odzyskalby jednoczesnie Michelle i Chrissie. Odeszly na zawsze, a radosc z powrotu tylko tej jednej, a nie calej trojki, wydawala mu sie niestosowna. Jednakze pragnienie poznania prawdy, ktore kazalo mu udac sie do Colorado, wydawalo sie niczym w porownaniu z dreczaca potrzeba odnalezienia mlodszej coreczki, potrzeba ktora byla czyms wiecej niz przymusem czy obsesja. Po przyjezdzie na lotnisko zwrocil samochod i zaplacil gotowka. Piecdziesiat minut przed odlotem samolotu siedzial juz w poczekalni. Byl glodny. Oprocz dwoch pierniczkow Mercy nie mial nic w ustach od poprzedniego wieczoru, kiedy to w drodze do domu Vadance'ow zjadl dwa cheeseburgery, a pozniej czekoladowego batona. W najblizszej restauracji zamowil potrojnego sandwicha z frytkami i butelke Heinekena. Bekon smakowal mu jak nigdy. Oblizal palce z majonezu. Frytki byly chrupiace jak nalezy, a marynaty z koperkiem soczyste. Po raz pierwszy od tamtego sierpnia nie tylko pochlanial jedzenie, ale sie nim delektowal. 166 Kiedy zmierzal do wlasciwego wyjscia, majac wciaz w zapasie dwadziescia minut, nagle skrecil do toalety. Czul, ze za chwile zrobi mu sie niedobrze.Nim wszedl do kabiny i zamknal sie, atak mdlosci minal. Zamiast wymiotowac, oparl sie plecami o drzwi i zaplakal. Nie zdarzylo mu sie to od wielu miesiecy i teraz nie wiedzial, dlaczego placze. Moze dlatego, ze drzal ze szczescia na mysl o ponownym spotkaniu z Nina. A moze ze strachu, ze jej nie znajdzie albo straci po raz drugi. Moze odczuwal na nowo zal po stracie Michelle i Chrissie. A moze poznal zbyt wiele przerazajacych szczegolow dotyczacych samolotu i ludzi na jego pokladzie. A moze wszystko to naraz. Niosla go niepowstrzymana fala emocji i dlatego musial odzyskac panowanie nad soba. Wiedzial, ze nie uda mu sie znalezc Rose i Niny, jesli bedzie ulegal na przemian euforii i rozpaczy. Juz opanowany, choc z zaczerwienionymi oczami, wszedl na poklad samolotu lecacego do Los Angeles juz po trzecim wezwaniu. Kiedy "737" startowal, Joe, ku swemu zaskoczeniu, poczul w uszach gluchy rytm pulsu niczym kroki czlowieka zbiegajacego po schodach. Przytrzymal sie poreczy fotela, jakby w obawie, ze moze poleciec glowa do przodu. Podczas lotu do Denver nie bal sie, ale teraz ogarnelo go przerazenie. Gdyby wtedy, w drodze na wschod, napotkal smierc, przyjalby ja z radoscia gdyz ciazyla mu straszliwie mysl, ze przezyl swoja rodzine i ze jest w tym cos zlego - ale teraz, kiedy zmierzal z powrotem na zachod, mial powody, by zyc dalej. Nawet gdy osiagneli odpowiednia wysokosc i wyrownali lot, nie przestal sie denerwowac. Zbyt latwo mogl sobie wyobrazic, ze jeden z pilotow zwraca sie do drugiego i pyta: Nagrywamy? Joe doszedl do wniosku, ze nie przestanie myslec o kapitanie Delroyu Blanie, wyciagnal wiec z wewnetrznej kieszeni marynarki trzy zlozone kartki z zapisem rozmowy pilotow. Sadzil, ze byc moze teraz uda mu sie zauwazyc cos, co wczesniej przeoczyl, a poza tym musial zajac czyms umysl -chocby i tym. W samolocie nie bylo kompletu pasazerow, jedna trzecia miejsc byla wolna. Joe siedzial przy oknie, fotel obok byl pusty, co gwarantowalo minimum spokoju. Na jego prosbe stewardessa przyniosla mu dlugopis i plik kartek. Przede wszystkim spisal po kolei to, co mowil Blane. Bez naznaczonych narastajaca panika wypowiedzi Victora Santorellego i bez komentarza Barbary dotyczacego odglosow i pauz, slowa kapitana mogly ujawnic pewne niuanse, uprzednio niedostrzegalne. 167 Kiedy Joe skonczyl, zlozyl zapis Barbary i schowal z powrotem do kieszeni. Nastepnie odczytal ze swojej kartki:Jeden z nich to doktor Louis Blom. Jeden z nich to doktor Keith Ramlock Robia mi zle rzeczy. Sa dla mnie niedobrzy. Niech przestana. Nagrywamy? Niech przestana mnie krzywdzic. Czy nagrywamy? Czy nagrywamy? Niech przestana, bo jak sie trafi okazja... jak sie trafi okazja, to wszystkich pozabijam. Wszystkich. Tak. Zrobie to. Zabije wszystkich i bede mial ubaw. Fajnie. O rany. No to jazda, doktorze Ramlock. No to jazda, doktorze Blom. O rany. Nagrywamy? Nagrywamy? O rany. O tak. O tak. Teraz. Patrz. Ekstra. 168 Joe nie dostrzegl w tym zapisie niczego nowego. Jednak juz wczesniej zauwazyl pewna rzecz, ktora teraz, kiedy czytalo sie te slowa wyodrebnione, rzucala sie w oczy. Choc kapitan przemawial glosem doroslego, sprawial chwilami wrazenie dziecka.Robia mi zle rzeczy. Sa dla mnie niedobrzy. Niech przestana. Niech przestana mnie krzywdzic. Nie byly to slowa czy zwroty, jakich uzylaby wiekszosc doroslych, by oskarzyc swych przesladowcow czy prosic o pomoc. Najdluzsza wypowiedz, grozba pozabijania wszystkich (.../ bede mial ubaw), tez brzmiala jak slowa rozkapryszonego dziecka - zwlaszcza ze zaraz pojawialo sie okreslenie: fajnie. O rany. No to jazda... O rany. O tak. Reakcja Blane'a na przechyl i spadanie "747" przypominala reakcje chlopca siedzacego w wagoniku kolejki w wesolym miasteczku, ktora wlasnie podjezdza na szczyt pierwszego odcinka toru, by po chwili runac w dol. Wedlug Barbary kapitan nie sprawial wrazenia kogos, kto sie boi; w jego slowach, tak jak w tonie glosu, nie wyczuwalo sie przerazenia. Teraz. Patrz. Te slowa zostaly wypowiedziane trzy i pol sekundy przed uderzeniem, kiedy Blane wpatrywal sie w nocny krajobraz rozkwitajacy za szyba samolotu. Wydawalo sie, ze ogarnal go nie strach, ale jakies zdumienie. Ekstra. Joe wpatrywal sie w to ostatnie slowo dluzszy czas, czekajac az minie wywolany przez nie dreszcz, az bedzie w stanie zanalizowac je z pewnym dystansem. Ekstra. Blane do samego konca reagowal jak chlopiec w wesolym miasteczku. Traktowal pasazerow i zaloge jak insekty, ktore bezmyslny i zarozumialy dzieciak dreczy zapalkami. Ekstra. Lecz nawet bezmyslne dziecko, tak egoistyczne, jak potrafia byc tylko bardzo mlodzi i beznadziejnie niedojrzali ludzie, okazaloby jednak odrobine leku o siebie. Nawet samobojca, rzuciwszy sie z wysoka, spadajac na chodnik, krzyknalby jesli nie z zalu, to ze smiertelnego strachu. A mimo to kapitan obserwowal zblizajacy sie koniec bez widocznej troski, a nawet z zadowoleniem, jakby nie uswiadamial sobie, co mu grozi. Ekstra. Delroy Blane. Glowa rodziny. Lojalny maz. Pobozny mormon. Stateczny, kochajacy, mily, zdolny do wspolczucia. Zadowolony z pracy, szczesliwy, zdrowy. Wszystko, czego mozna pragnac. Toksykologiczne testy negatywne. Gdzie jest rysa na tym idealnym obrazie? Ekstra. Joe czul, jak rodzi sie w nim bezzasadny gniew. Nie byl on wymierzony w Blane'a, rowniez ofiare, choc z poczatku wydawalo sie inaczej. To byl 169 kipiacy gniew z czasow jego dziecinstwa i wczesnej mlodosci - nieukierun-kowany, a zatem narastajacy niczym cisnienie pary w kotle bez ujscia.Wepchnal kartke do kieszeni. Zacisnal piesci. Z trudem rozprostowal palce. Chcial w cos uderzyc. W cokolwiek. Walic tak dlugo, az by peklo. Az w koncu rozkrwawilby sobie klykcie. Ten slepy gniew zawsze przypominal mu ojca. Frank Carpenter nie nalezal do osob, ktore czesto wpadaly w gniew. Wrecz przeciwnie. Nigdy nie podnosil glosu, chyba ze w chwili rozbawienia, zdziwienia albo szczescia. Byl dobrym czlowiekiem - niepojecie dobrym i zdumiewajaco pogodnym, jesli pamietac o cierpieniu, ktore zgotowal mu los. Joe odczuwal jednak gniew za niego, i to bezustannie. Nie pamietal ojca w pelni sprawnego, bez kul. Frank stracil lewa noge, kiedy w jego woz uderzyl samochod prowadzony przez pijanego dziewietnastolatka z lipnym ubezpieczeniem. Joe nie mial wtedy nawet trzech lat. Frank i Donna, matka Joego, pobrali sie, majac niewiele wiecej niz dwie pensje i robocze ubrania. By zaoszczedzic pieniadze, oplacili tylko skladke od odpowiedzialnosci cywilnej. Pijany kierowca nie mial pieniedzy, nie otrzymali wiec od towarzystwa ubezpieczeniowego zadnego odszkodowania za kalectwo Franka. Noge amputowano miedzy kolanem a biodrem. W owych czasach nie bylo jeszcze dobrych protez. Te, ktore byly, kosztowaly bardzo drogo, zwlaszcza jesli zginaly sie w kolanie. Frank jednak doszedl do wielkiej wprawy w chodzeniu o kulach i zartowal, ze zglosi sie do maratonu. Joe nigdy nie odczuwal wstydu z powodu innosci ojca. Znal go nie jako jednonogiego czlowieka poruszajacego sie o kulach, ale gawedziarza opowiadajacego do poduszki rozne historie, niezmordowanego partnera w roznych zabawach i cierpliwego trenera baseballa. Pierwsza powazna bojke stoczyl w wieku szesciu lat, w pierwszej klasie. Pewien dzieciak, Les Olner, nazwal Franka "glupim kaleka". Choc Olner uchodzil za rozrabiake i byl wiekszy od Joego, przewaga wzrostu okazala sie niewystarczajaca w starciu z dzika, zwierzeca furia. Joe stlukl go na kwasne jablko. Zamierzal wybic Olnerowi prawe oko, by ten poznal na wlasnej skorze, jak to jest, kiedy sie zyje tylko z jednym, ale nauczyciel odciagnal go od pokonanego przeciwnika, nim zdolal go na wpol oslepic. Nie mial pozniej zadnych wyrzutow sumienia. I teraz tez ich nie mial. Nie byl jednak z tego powodu dumny. Tak po prostu musial zareagowac. Donna wiedziala, ze jej mezowi peknie serce, jesli sie dowie, ze to z jego powodu chlopak napytal sobie biedy. Sama obmyslila i wyegzekwowala kare, obydwoje jednak - ani ona, ani syn - niczego Frankowi nie powiedzieli. 170 Tak sie zaczelo sekretne zycie Joego, wypelnione milczaca wsciekloscia i sporadycznymi aktami przemocy. Dorastal, szukajac okazji do bojki, i zazwyczaj ja znajdowal, ale tak dobieral moment i miejsce konfrontacji, by ojciec o niczym sie nie dowiedzial.Frank byl kiedys dekarzem, ale w owym czasie nie produkowano specjalnych drabin ani sprzetu pozwalajacego na wspinaczke z jedna noga. Przez jakis czas niechetnie pobieral panstwowa rente, dopoki nie uczynil z talentu stolarskiego zrodla utrzymania. Robil szkatulki, podstawki lamp i rozne przedmioty z inkrustacja Znalazl sklepy, ktore sprzedawaly jego wyroby. Zdobywal w ten sposob pare dolarow wiecej, niz dawala mu renta, z ktorej zrezygnowal. Donna, zatrudniona w zakladzie swiadczacym uslugi krawieckie i pralnicze, wracala kazdego dnia do domu z wlosami pozlepianymi od pary, przesiaknieta zapachem benzenu i innych rozpuszczalnikow. Joe jeszcze teraz, ilekroc wchodzil do zakladu pralniczego, wraz z pierwszym oddechem przypominal sobie wlosy matki i jej miodowobrazowe oczy, ktore wowczas, w dziecinstwie, wydawaly mu sie wyplowiale od pary i chemikaliow. Trzy lata po stracie nogi Frank zaczal odczuwac bole w klykciach, a potem nadgarstkach. Diagnoza brzmiala: artretyzm. Straszna rzecz, taka choroba. W przypadku Franka postepowala niespotykanie szybko, istny ogien, ktory rozprzestrzenial sie po calym ciele, po wszystkich stawach: kregi szyjne, biodra, jedyne kolano. Zamknal swoj stolarski interes. Utrzymywal sie dzieki programom pomocy spolecznej, choc niezbyt skutecznym i narazajacym czlowieka na ponizenie, ktore urzednicy dawkowali z przerazajaca- czestokroc nieswiadoma - hojnoscia. Kosciol tez pomagal. Wsparcie lokalnej parafii bylo udzielane dyskretnie, latwiej wiec bylo je zaakceptowac. Frank i Donna byli katolikami. Joe uczeszczal z nimi na msze regularnie, choc bez przekonania. Frank, juz i tak dotkniety kalectwem, po dwoch latach wyladowal na wozku inwalidzkim. Wiedza medyczna poczynila w ostatnich trzydziestu latach ogromne postepy, ale w owych czasach metody leczenia byly znacznie mniej skuteczne, zwlaszcza w przypadkach tak ciezkich jak Franka. Niesterydowe leki przeciwzapalne, zastrzyki z plynnego zlota, a znacznie pozniej penicylamina. Mimo to osteoporoza poglebiala sie. Przewlekle zapalenie doprowadzalo do ubytkow chrzastki i tkanek sciegna. Miesnie zanikaly. Stawy bolaly i puchly. Dostepne wowczas kortykosterydy zahamowaly w jakims stopniu, ale nie zatrzymaly deformacji stawow i przerazajacej utraty sprawnosci fizycznej. Nim Joe skonczyl trzynascie lat, do jego codziennych obowiazkow nalezala, pod nieobecnosc matki, pomoc ojcu przy ubieraniu sie i kapieli. Od samego poczatku wzial to wszystko na siebie bez najmniejszego sprzeciwu, a nawet, ku swemu zdumieniu, znalazl w sobie jakas czulosc, stanowiaca byc moze rownowage dla bezustannego gniewu, ktory kierowal ku Bogu, ale ktory 171 wyladowywal bezsensownie na swych nieszczesnych rywalach. Przez dlugi czas Frank odczuwal gleboki wstyd, ze przy tak osobistych czynnosciach jest uzalezniony od syna, ale w koncu wspolny trud, jakim byla kapiel, czesanie i toaleta, zblizyl ich do siebie i poglebil wzajemne uczucia.Nim Joe ukonczyl szesnascie lat, jego ojciec zaczal cierpiec na zwloknienie chrzastek stawowych. Na stawach zaczely formowac sie ogromne reumatoidalne guzki, czasem wielkosci niemal pilki golfowej. Prawy nadgarstek i lewy lokiec zostaly zdeformowane przez guzki prawie tak duze jak pilka, ktora Frank tyle razy rzucal na podworku za domem, kiedy Joe majac szesc lat zaczynal grac w lidze mlodziezowej. Teraz ojciec zyl tylko osiagnieciami syna, wiec Joe kontynuowal nauke i jendoczesnie pracowal na pol etatu u McDonald'sa. Byl tez zawodnikiem w druzynie szkoly sredniej. Frank nigdy nie zadal od niego nadzwyczajnych wynikow. To synowska milosc motywowala Joego. Pewnego roku, latem, przystapil do mlodziezowego programu sportowego organizowanego przez YMCA. Wybral boks. Szybko robil postepy, a terener go lubil i mowil, ze ma talent. Jednak podczas dwu pierwszych sparingow Joe walil przeciwnikow bez konca, choc pokonani i bezbronni opierali sie juz o liny. Trzeba go bylo odciagac. Dla nich boks byl rozrywka i metoda samoobrony, dla niego wyladowaniem wscieklosci, swoista terapia. Nie chcial nikogo skrzywdzic, nikogo konkretnego, ale jednak krzywdzil przeciwnikow; w rezultacie zakazano mu wystepow w lidze. Chroniczne zapalenie osierdzia wynikajace z artretyzmu doprowadzilo do ostrej infekcji. W koncu Frank zmarl na zawal serca. Bylo to dwa dni przed osiemnastymi urodzinami Joego. W tydzien po nabozenstwie zalobnym Joe udal sie do kosciola po polnocy, kiedy nikogo juz tam nie bylo. Wypil za duzo piwa. Spryskal czarnym sprayem wszystkie stacje drogi krzyzowej. Przewrocil kamienny posag Matki Boskiej i stracil kilka szklanych zniczy z oltarza wotywnego. Dokonalby znacznie wiekszych spustoszen, gdyby szybko nie opanowalo go poczucie daremnosci. Nie mogl przeciez zmusic Boga do wyrzutow sumienia. Nie mogl wyrazic swego bolu na tyle mocno, by przeniknac stalowa zaslone oddzielajaca ten swiat od innego - jesli ten drugi w ogole istnial. Usiadl w pierwszej lawce i zaplakal. Trwalo to niecala minute, gdyz nagle poczul, ze placz w kosciele to przyznanie sie do bezsilnosci. Smieszne, ale zalezalo mu na tym, by jego lzy nie zostaly wziete za dowod akceptacji okrutnych zasad, jakie rzadzily swiatem. Wyszedl z kosciola i wrocil do domu. Nigdy nie zostal oskarzony o wyrzadzenie zniszczen. Nie czul sie winny z powodu tego, co zrobil, ale i nie byl dumny, jak zwykle. Przez jakis czas zachowywal sie nieobliczalnie, a potem poszedl do col-lege'u, gdzie czul sie jak ryba w wodzie, gdyz polowa studentow i wykladowcow tez byla stuknieta. 172 Matka zmarla trzy lata pozniej, w wieku czterdziestu siedmiu lat. Rak pluc atakujacy system limfatyczny Nigdy nie palila, podobnie jak jego ojciec. Moze chorobe wywolaly opary benzenu i innych rozpuszczalnikow uzywanych w pralni. A moze wyczerpanie, samotnosc albo po prostu chec ucieczki.Tej nocy, kiedy umarla, Joe siedzial przy jej szpitalnym lozku i trzymal ja za reke, przykladal do czola kompresy albo wsuwal waskie kawalki lodu w spekane usta, kiedy o to prosila. Odzywala sie rzadko, byla na wpol przytomna. Wspominala bal, na ktory Frank zabral ja rok przed wypadkiem i amputacja nogi, kiedy Joe mial tylko dwa lata. Duza, osiemnastoosobowa orkiestra grala nie tylko rock and rolla, ale i zwykla muzyke taneczna. Frank i Donna byli samoukami, ale w fokstrocie, swingu albo cza-czy szlo im niezle. Znali nawzajem swoje ruchy. Boze, jak sie wtedy smiali. Byly tez baloniki, setki balonikow w sieci zawieszonej pod sufitem. Na srodku kazdego stolu stal bialy, plastikowy labedz z gruba swieca otoczona czerwonymi chryzantemami. Na deser podano lody w cukrowych labedziach. Prawdziwa labedzia noc. Balony byly czerwone i biale, cale setki. Tulac zone w tancu, szeptal jej na ucho, ze jest najpiekniejsza kobieta na sali -och, jak bardzo ja kochal. Obracajacy sie zyrandol rzucal wkolo ostrza kolorowego swiatla, czerwone i biale baloniki zjezdzaly z gory, a cukrowy labedz smakowal migdalami, kiedy sie go chrupalo. Miala tamtej nocy dwadziescia dziewiec lat, i teraz, w ostatniej godzinie swego zycia, radowala sie tylko tym wspomnieniem, zadnym innym, jakby to byla jedyna szczesliwa chwila, jaka zdolala sobie przypomniec. Joe pochowal ja przy tym samym kosciele, ktory dwa lata wczesniej zdemolowal. Naprawiono juz stacje drogi krzyzowej. Na wotywne znicze spogladala nowa figura Matki Boskiej. Nie uspokoil sie, dopoki nie spotkal Michelle. Na pierwszej randce, kiedy odprowadzil ja do domu, powiedziala, ze dostrzega w nim ukryte szalenstwo. Kiedy wzial to za komplement, zauwazyla, ze tylko osiol, malpa w zoo albo rozsadzany hormonami chlopak w okresie dojrzewania sa tak bezrozumne, by czerpac z tego faktu dume. Nauczyla go wszystkiego, co mialo uksztaltowac jego przyszlosc. Ze milosc jest warta ryzyka. Ze gniew dotyka najbardziej tego, kto go odczuwa. Ze zarowno gorycz, jak i prawdziwe szczescie staja sie naszym udzialem za sprawa wolnego wyboru, ze nie sa zsylane przez los. Ze spokoj ducha odnajduje sie w akceptacji tego, czego nie sposob zmienic. Ze przyjaciele i rodzina sa krwia zycia i ze sensem istnienia jest troska o innych i poswiecenie. Szesc dni przed swoim slubem, wieczorem, Joe poszedl do kosciola, w ktorym pochowal rodzicow. Wczesniej obliczyl koszt zniszczen, jakich dokonal, po czym wetknal do skarbonki plik studolarowych banknotow. Nie zrobil tego ani z poczucia winy, ani za sprawa odzyskanej wiary. Zrobil to dla Michelle, choc nigdy nie miala sie dowiedziec ani o tym, co kiedys zrobil, ani o tym akcie skruchy. 173 Potem jego zycie zaczelo sie od nowa. A przed rokiem dobieglo konca.Teraz Nina znow byla na swiecie i czekala, az ja znajdzie i zabierze do domu. Joe, dla ktorego nadzieja odszukania dziecka byla jak balsam, potrafil ostudzic swoj gniew. Wiedzial, ze aby odzyskac Nine, musi nad soba w pelni panowac. Gniew dotyka najbardziej tego, kto go odczuwa. Napawalo go wstydem, ze tak szybko zapomnial o wszystkim, czego nauczyla go Michelle. Runal wraz z samolotem, spadl z nieba, do ktorego zabrala go na skrzydlach swojej milosci, i wyladowal w blocie, ktore zwie sie gorycza. Swym upadkiem obrazal jej pamiec i teraz dreczylo go poczucie winy, tak silne, jakby zdradzil ja z inna kobieta. Nina, lustrzane odbicie matki, dawala mu powod i szanse odrodzenia, stania sie na powrot czlowiekiem, jakim byl przed katastrofa. Moglby znow stac sie kims godnym, by byc jej ojcem. Najna, Nina, czys ja widzial? Przegladal w myslach skarbiec wspomnien o dziewczynce i odczuwal ukojenie. Jego zacisniete dlonie stopniowo sie rozluznialy. Ostatnia godzine lotu spedzil na lekturze dwu z czterech artykulow o Teknologik, ktore poprzedniego popoludnia wydrukowal w redakcji. W jednym z nich natknal sie na informacje, ktora wprawila go w oslupienie. Trzydziesci dziewiec procent akcji Teknologik nalezalo do Nellor et Fils, szwajcarskiej firmy zajmujacej sie na wielka skale badaniami farmaceutycznymi i medycznymi, publikacja roznych materialow, a takze filmem i mediami. Za posrednictwem Nellor et Fils Horton Nellor i jego syn Andrew inwestowali rodzinna fortune, oceniana na cztery miliardy dolarow. Nellor oczywiscie nie byl Szwajcarem, tylko Amerykaninem. Juz dawno przeniosl glowna siedzibe firmy za granice. Co wiecej, przed dwudziestu laty zalozyl "Los Angeles Post". Wciaz byl jego wlascicielem. Przez chwile Joe nie bardzo wiedzial, co zrobic z tym niespodziewanym odkryciem, jak rzezbiarz, ktory obracaj ac w dloniach kawalek drewna, zastanawia sie, co z niego wyrzezbic. Musial posluzyc sie swoimi narzedziami -umyslem i instynktem dziennikarskim. Inwestycje Hortona Nellora dotyczyly wielu dziedzin, a zatem to, ze mial udzialy zarowno w Teknologik, jak i w "Post", nie moglo byc uznane za zadna rewelacje. Prawdopodobnie bylo to najzwyklejszym zbiegiem okolicznosci. Jako wlasciciel gazety nie zaliczal sie do tych, ktorych interesuje jedynie zysk; poprzez swego syna sprawowal kontrole nad kierunkiem reprezento- 174 wanym przez dziennik i jego metodami. Jednakze w przypadku Teknologik wcale nie musial byc az tak zaangazowany. Jego udzialy w tej korporacji byly duze, ale nie zapewnialy calkowitej kontroli, wiec moze nie wplywal w tak duzym stopniu na codzienne operacje, traktujac organizacje tylko jako zrodlo inwestycji. Wcale nie musial wiedziec o supertajnych badaniach prowadzonych przez Rose Tucker i jej wspolpracownikow. A co za tym idzie, niekoniecznie ponosil odpowiedzialnosc za katastrofe samolotu.Joe przypomnial sobie spotkanie z Danem Shaversem, ktory w "Post" zajmowal sie kolumna poswiecona biznesowi. Shavers bezlitosnie scharakteryzowal szefow Teknologik: Niepoprawni autoreklamiarze, uwazajasieza cos w rodzaju arystokracji biznesu, ale nie sa lepsi od nas. Oni tez odpowiadaja przed Tym, Ktorego Nalezy Sluchac. Ten, Ktorego Nalezy Sluchac. Horton Nellor. Wracajac mysla do tej krotkiej rozmowy uswiadomil sobie, ze Shavers zakladal, iz on, Joe, wie o zainteresowaniu Nellora korporacja Teknologik. Ponadto ich redakcyjny komentator, specjalista od ekonomii zdawal sie sugerowac, ze Nellor ma do powiedzenia w sprawach Teknologik rownie duzo co w sprawach gazety. Joe przypomnial tez sobie cos, co powiedziala Lisa Peccatone, kiedy u Delmannow wspomniano o zwiazku miedzy Rose Tucker i Teknologik: Ty, ja i Rose, wszyscy powiazani ze soba. Swiat jest maty, co? Pomyslal wtedy, ze chodzi jej o to, iz katastrofa samolotu okazala sie punktem zwrotnym w ich zyciu. Moze tak naprawde chciala powiedziec, ze wszyscy pracowali dla jednego czlowieka. Joe nigdy nie spotkal Hortona Nellora, ktory w ciagu ostatnich lat stal sie odludkiem. Widzial go oczywiscie na zdjeciach. Miliarder, juz po szescdziesiatce, mial przyproszone srebrem wlosy i okragla twarz, przyjemne, choc troche nieokreslone rysy. Wygladal jak pulchna buleczka, na ktorej piekarz wymalowal lukrem poczciwe oblicze pradziadka. Nie wygladal na zbrodniarza. Byl powszechnie znany jako szczodry filantrop. Nie mial reputacji czlowieka, ktory moglby wynajac zabojcow albo uknuc morderstwo, by zachowac lub poszerzyc swe imperium. Ludzie roznia sie jednak od owocow: po zapachu skorki nie zawsze mozna poznac kryjacy sie wewnatrz miazsz. Pozostawalo faktem, ze zarowno Joe, jak i Michelle pracowali dla czlowieka tego samego pokroju co ci, ktorzy chcieli zabic Rose Tucker i w jakis, jak dotad niepojety sposob doprowadzili do katastrofy samolotu. Z tych samych pieniedzy, ktore od dawien dawna sluzyly rodzinie Joego, oplacono jej mordercow. Jego reakcja na to, czego sie wlasnie dowiedzial, byla tak zlozona, ze nie umial sobie z nia poradzic, tak mroczna, ze nie potrafil okreslic jej charakteru. Poczul w trzewiach oleiste macki mdlosci. Choc przez ostatnie pol godziny patrzyl w okno, nie dostrzegl nawet, ze pustynie pochlonely przedmiescia, a one same zostaly wchloniete przez miasto. Ze zdziwieniem stwierdzil, ze samolot podchodzi do ladowania. 175 Juz na ziemi, gdy pasazerowie zmierzali ku wyznaczonemu wyjsciu, do ktorego przystawiano wlasnie przenosny rekaw laczacy, niczym pepowina, kadlub samolotu z terminalem, Joe spojrzal na zegarek i obliczyl, ze przybedzie do Westwood dobre pol godziny przed umowionym terminem. Doskonale. Potrzebowal czasu, by dokladnie spenetrowac miejsce spotkania.Demi wydawala sie godna zaufania. Byla przyjaciolka Rose. Jej numer telefonu widnial na karteczce, ktora Rose zostawila dla niego w redakcji. Ale nie ufal nikomu. W koncu nawet jesli motywy Rose Tucker byly czyste, nawet jesli trzymala przy sobie Nine, by chronic ja przed smiercia czy porwaniem, to nie zmienialo to faktu, ze przez caly rok separowala od niego corke. Co gorsza, pozwolila, by myslal, ze Nina nie zyje, tak jak Michelle i Chrissie. Z nie znanych mu jeszcze powodow nie mogl wykluczyc, ze Rose nigdy nie zechce zwrocic mu jego malej dziewczynki. Nie ufaj nikomu. Kiedy Joe wstal i ruszyl ku wyjsciu, zauwazyl mezczyzne w bialych spodniach, bialej koszuli i takiego samego koloru panamie, ktory podniosl sie ze swojego fotela na przedzie samolotu i zerknal na niego. Mial okolo piecdziesiatki i byl dobrze zbudowany. Gesta grzywa bialych wlosow nadawala mu wyglad starzejacej sie gwiazdy rocka, co podkreslal jeszcze kapelusz. Mezczyzna wydal mu sie znajomy. Joe myslal przez moment, ze to muzyk popularnego zespolu albo aktor telewizyjny. Po chwili jednak byl pewny, ze widzial go nie na ekranie czy na scenie, ale gdzies indziej, niedawno, w jakichs szczegolnych okolicznosciach. Mister Panama przez ulamek sekundy patrzyl mu w oczy, a potem odwrocil wzrok, stanal w przejsciu miedzy fotelami i ruszyl do przodu. Podobnie jak Joe, nie mial wiekszego bagazu, jakby wybral sie w jednodniowa podroz. Rozdzielalo ich osmiu czy dziesieciu pasazerow. Joe bal sie, ze zgubi mezczyzne, nim zdola sobie przypomniec, gdzie juz go widzial. Nie mogl jednakze przepychac sie do wyjscia, nie wywolujac zamieszania. Wolal, zeby Panama niczego sie nie domyslil. Kiedy Joe probowal skupic sie w myslach na charakterystycznym kapeluszu, natrafil na czarna sciane, ale gdy odmalowal sobie tego czlowieka bez nakrycia glowy, od razu przypomnial sobie ogolonych na lyso czlonkow sekty, odzianych w niebieskie szaty. Jednak zwiazek miedzy tymi obrazami nadal mu umykal, wydawal sie absurdalny. Potem pomyslal o ognisku na plazy, wokol ktorego stali minionej nocy czlonkowie sekty. Wlasnie tam wyrzucil torbe od McDonald'sa z chusteczkami higienicznymi przesiaknietymi krwia Charliego Delmanna. Wokol innego ogniska tanczyly zgrabne dziewczyny w kostiumach kapielowych. Bylo jeszcze trzecie, przy ktorym siedzieli surfmgowcy, otoczeni totemicznym kregiem wbitych w piach desek. I jeszcze jedno ognisko, obok ktorego skupili sie zauroczeni sluchacze, kiedy postawny czlowiek o szerokiej, charyzma- 176 tycznej twarzy i bialej grzywie wlosow opowiadal dzwiecznym glosem historie o duchach.To byl ten czlowiek. Gawedziarz. Joe nie mial watpliwosci, ze to on. Wiedzial tez, ze nie przypadkiem ich drogi przeciely sie dwukrotnie: na plazy i tutaj, w samolocie. Wszystko bylo ze sobatajemnie powiazane na tym swiecie, gdzie najpowszechniejsza forma dzialania jest konspiracja. Kiedy w sobote rano uswiadomil sobie ich obecnosc na plazy w Santa Monica, musieli obserwowac go juz od tygodni czy nawet miesiecy, czekajac, az Rose sie z nim skontaktuje. W tym czasie poznali dokladnie te nieliczne miejsca, w jakich bywal: mieszkanie, kilka kawiarni, cmentarz i pare ulubionych plaz, na ktorych uczyl sie od morza obojetnosci. Gdy obezwladnil Wallace'a Blicka, spenetrowal ich furgonetke, a potem uciekl z cmentarza, zgubili jego slad. Znalazl w swym wozie elektroniczny nadajnik i rzucil go na przejezdzajacy woz ogrodnika, co zapewne sprawilo, ze znow stracili go z oczu. Niemal dopadli go w redakcji, ale zdolal im sie wymknac. A zatem obstawili jego mieszkanie, kawiarnie i plaze, czekajac az sie gdzies pojawi. Ludzie sluchajacy opowiadan o duchach byli przypadkowi, ale gawedziarz, ktory przylaczyl sie podstepnie do ich grupy, byl na sluzbie. Wytropili go zatem jeszcze raz minionej nocy. Znal zargon prowadzacych obserwacje: "odzyskali" go na plazy. Podazyli za nim do sklepu, z ktorego zatelefonowal do Maria 01iveriego w Denver i do Barbary w Colorado Springs. Potem udali sie za nim do hotelu. Mogli go tam zabic. Po cichu. Kiedy spal albo zaraz po obudzeniu, przystawiajac mu do glowy lufe pistoletu. Mogli upozorowac przedawkowanie narkotykow albo samobojstwo. W krytycznym momencie, na cmentarzu, byli gotowi go zabic, ale teraz juz nie chcieli tego zrobic. Moze po prostu dlatego, ze liczyli, iz znow zaprowadzi ich do Rose Marie Tucker. Najwidoczniej nie wiedzieli, ze w ciagu tych godzin, kiedy stracili z nim kontakt, byl w domu Delmannow, i nie tylko tam. Gdyby zorientowali sie, ze widzial, co stalo sie z Delamannami i Lisa- choc tego nie pojmowal - prawdopodobnie by go wykonczyli. Nie ryzykowaliby. Wykonczyliby go z "calkowita skutecznoscia", jak to lagodnie okreslali. W nocy umiescili w jego samochodzie kolejne urzadzenie. We wczesnych godzinach rannych, jeszcze przed switem, zachowujac bezpieczny dystans, jechali za nim na lotnisko w Los Angeles. Potem do Denver i byc moze jeszcze dalej. Jezu. Co wystraszylo sarny w lesie? Joe czul sie glupi i nieodpowiedzialny, choc wiedzial, ze wcale taki nie jest. Nie mogl oczekiwac, ze bedzie w tej grze rownie dobry jak tamci; nigdy 12 - Jedyna ocalona 177 przedtem nie uczestniczyl w czyms takim, za to oni grali w te klocki od dawna. Szlo mu jednak coraz lepiej. Coraz lepiej.Gawedziarz z plazy zdazyl juz dotrzec do wyjscia i zniknac w rekawie prowadzacym do terminalu. Joe bal sie, ze go zgubi, ale musial utwierdzac ich w przekonaniu, ze nie zdaje sobie z niczego sprawy. Barbara Christman znajdowala sie w straszliwym niebezpieczenstwie. Pierwsza rzecz, jaka powinien zrobic, to zadzwonic, by ja ostrzec. Udajac znudzenie i cierpliwosc, posuwal sie wraz z innymi pasazerami do przodu. W rekawie, ktory byl znacznie szerszy od przejscia miedzy fotelami, zdolal wyprzedzic kilka osob, nie wzbudzajac niczyich podejrzen. Nie uswiadamial sobie, ze wstrzymuje oddech, dopoki nie odetchnal z ulga widzac przed soba faceta w panamie. W ogromnym terminalu bylo mnostwo ludzi. Rzedy krzesel przy furtkach do poszczegolnych wyjsc byly zapelnione pasazerami czekajacymi w tych ostatnich godzinach weekendu na popoludniowe loty w roznych kierunkach. Rozgadani, rozesmiani, pograzeni w dyskusjach albo milczacy pasazerowie wylewali sie strugami z wyjsc i korytarzy, powloczac nogami, kroczac pewnie, spacerujac, kulejac, posuwajac sie z wolna. Samotnicy, pary, cale rodziny, czarni i biali, Azjaci i Latynosi, czterech wysokich mezczyzn z wysp Samoa w czarnych filcowych kapeluszach, piekne kobiety o ciemnobrazowych oczach, w turkusowych, rubinowych czy szafirowych sari podkreslajacych ich zgrabne figury, inne w chodarach, jeszcze inne w dzinsach; mezczyzni w eleganckich garniturach, mezczyzni w szortach i jasnych koszulkach polo, czterech chasydzkich Zydow, spierajacych sie (przyjaznie) nad najbardziej mistycznym dokumentem (mapa Los Angeles), umundurowani zolnierze, chichoczace dzieci, dwoje pogodnych staruszkow na wozkach. Dwoch arabskich dostojnikow w tradycyjnych strojach poprzedzali, kroczac groznie, ochroniarze, a z tylu podazala swita turystow: czerwonych jak bekon, powracaj acych do domu w oparach olejku do opalania, a takze bladych, wydzielajacych wilgotna won deszczowych okolic. Wreszcie, jak biala lodz w odmetach tajfunu, zeglowal wyniosle po tym czlowieczym morzu mezczyzna w panamie. Wszyscy oni mogli byc przebierancami, agentami Teknologik czy innej, blizej nieznanej instytucji, ktorzy obserwowali Joego ukradkiem, robili mu zdjecia ukrytymi w torbach, walizkach i plecakach aparatami i porozumiewali sie ze soba przez niewidoczne mikrofony, ustalajac, czy nalezy zostawic go w spokoju czy tez zastrzelic na miejscu. Nigdy nie czul sie rownie samotny w tlumie ludzi. Bojac sie tego, co moze sie stac, co byc moze juz sie stalo z Barbara staral sie nie tracic gawedziarza z oczu, szukajac jednoczesnie telefonu. 178 CZESC CZWARTA BLADY OGIEN 179 180 13 ztery telefony nie byly zainstalowane w budkach, tylko w plastiko- wych oslonach, ktore nie zapewnialy stuprocentowej dyskrecji. Wystukujac numer Barbary w Colorado Springs, zacisnal z calej sily zeby, jakby chcial zmiazdzyc halas zatloczonego terminalu, by moc sie skoncentrowac. Musial sie skupic, a nie mial dosc czasu ani odpowiednich warunkow, by porozmawiac spokojnie. Bal sie, ze popelni jakis blad, ktory narazi ja na klopoty.Nawet jesli jej telefon poprzedniej nocy nie byl na podsluchu, to z pewnoscia od chwili jego wizyty to sie zmienilo. Joe mial za zadanie ostrzec ja o niebezpieczenstwie, przekonujac jednoczesnie podsluchujacych, ze Barbara ani razu nie zlamala przysiegi milczenia, ktora zapewniala jej i Denny'emu nietykalnosc. Kiedy telefon w Colorado zaczal dzwonic, Joe zerknal na gawedziarza, ktory zatrzymal sie nieco dalej, po przeciwnej stronie poczekalni. Stal przed wejsciem do sklepu z gazetami i upominkami, poprawiajac nerwowo kapelusz i rozmawiajac z jakims Latynosem w brazowych spodniach, zielonej koszuli i czapce baseballowej. Ukryty za zaslona przechodzacych ludzi, Joe udawal, ze nie obserwuje obu mezczyzn, podczas gdy oni udawali, bez specjalnego powodzenia, ze nie obserwuja jego. Byli zbyt nieostrozni, zbyt pewni siebie. Uwazali go za nerwowego amatora, ktorym oczywiscie byl, choc mial nadzieje, ze jest tez kims wiecej: czlowiekiem nieustepliwym i sprytnym, ktorym w dodatku kierowala ojcowska milosc - a zatem kims niebezpiecznym. Czlowiekiem odznaczajacym sie umilowaniem sprawiedliwosci, nieznanej w ich swiecie koniunkturalnej etyki, w swiecie kierujacym sie wylacznie zasadami pragmatyzmu. 181 Barbara podniosla sluchawke po piatym sygnale, gdy Joe zaczal sie juz powaznie niepokoic.-To ja, Joe Carpenter - powiedzial. -Wlasnie... Zanim Barbara zdazyla powiedziec cos, co mogloby zdradzic ich zazylosc i fakt, ze ujawnila mu pewne rzeczy, Joe przerwal jej: -Posluchaj, chce ci jeszcze raz podziekowac za to, ze zawiozlas mnie na miejsce katastrofy. Nie bylo to latwe, ale jesli mam kiedykolwiek odzyskac spokoj, musialem to zrobic, musialem zobaczyc na wlasne oczy. Przepraszam, jesli zameczalem cie pytaniami o to, co naprawde sie stalo z tym samolotem. Chyba troche mi odbilo. Ostatnio wydarzylo sie kilka dziwnych rzeczy, a ja po prostu puscilem wodze fantazji. Mialas racje mowiac, ze na ogol wszystko jest takie, jak sie wydaje. Po prostu trudno pogodzic sie z faktem, ze mozna stracic rodzine przez cos rownie glupiego jak katastrofa, awaria mechaniczna, ludzki blad, cokolwiek. Chce sie wierzyc, ze to musialo byc cos o wiele wazniejszego niz wypadek, gdyz... gdyz bliscy tyle znacza. Rozumiesz? Czlowiek sadzi, ze stoja za tym jacys dranie, ze to nie mogl byc jedynie los, poniewaz Bog nie zgodzilby sie na cos takiego. Ale kiedy powiedzialas, ze dranie sa tylko w filmach, dalo mi to duzo do myslenia. Jesli pogodze sie z tym wszystkim, to bede musial zaakceptowac fakt, ze takie rzeczy sie zdarzaja ze nie ma kogo winic. Zycie to ryzyko, prawda? Bog mimo wszystko pozwala, by umierali niewinni ludzie, takze by umieraly dzieci. I tyle. Joe czekal w napieciu na to, co mu odpowie, zastanawiajac sie, czy zrozumiala te pilna wiadomosc, ktora staral sie jej w tak zaszyfrowany sposob przekazac. Po krotkiej chwili wahania Barbara odezwala sie: -Mam nadzieje, ze odzyskasz spokoj, Joe, naprawde w to wierze. Tyle cie kosztowalo, zeby tam pojsc. I nielatwo przyjac do wiadomosci fakt, ze w koncu nie ma kogo winic. Dopoki upierasz sie, ze istnieje ktos, kto ponosi za cos odpowiedzialnosc, ktos, kogo powinno sie postawic przed sadem... to myslisz tylko o zemscie i jest z toba coraz gorzej. Zrozumiala. Joe zamknal oczy, starajac sie zapanowac nad nerwami. -Chodzi o to, ze... zyjemy w takich dziwnych czasach - powiedzial. - Latwo uwierzyc w jakis spisek. -Latwiej niz spojrzec prawdzie w oczy. Nie toczysz sporu z pilotami, technikami, kontrolerami ruchu powietrznego czy z ludzmi, ktorzy zbudowali samolot. Toczysz spor z Bogiem, Joe. -Z ktorym nie moge wygrac - odparl otwierajac oczy. Gawedziarz i kibic baseballa, stojacy przed sklepem z gazetami, skon czyli juz rozmawiac. Gawedziarz odszedl. -Nie nasza sprawa jest zrozumiec dlaczego - dodala jeszcze Barbara. - Musimy po prostu wierzyc, ze istnieje jakis powod. Jesli nauczysz sie to akceptowac, to moze naprawde uda ci sie odzyskac spokoj. Jestes bardzo 182 milym czlowiekiem, Joe. Nie zasluzyles na to, by tak sie meczyc. Bede sie za ciebie modlic.-Dziekuje, Barbaro. Dziekuje za wszystko. -Powodzenia, Joe. Niewiele brakowalo, by i on zyczyl jej powodzenia, ale moglo to stanowic dla podsluchujacego jakis znak. -Do widzenia - pozegnal ja tylko. Wciaz napiety do ostatnich granic, odwiesil sluchawke. Juz samo to, ze pojechal do Colorado i zapukal do drzwi Barbary, narazilo ja, a takze jej syna i cala jego rodzine, na straszne niebezpieczenstwo, choc wowczas nie wiedzial jeszcze, jak powazne konsekwencje moze miec ta wizyta. Od tej chwili moglo jej sie przytrafic wszystko - albo nic - i Joe czul, jak w serce lodowatym chlodem wkrada sie poczucie winy. Z drugiej jednak strony dzieki podrozy do Colorado dowiedzial sie, ze Nina w cudowny sposob przezyla. Bylby gotow przyjac na siebie moralna odpowiedzialnosc nawet za sto smierci, gdyby mialo to oznaczac chociazby nikla nadzieje ujrzenia corki jeszcze jeden raz. Zdawal sobie sprawe, ze uznanie zycia jego Niny za cenniejsze od zycia stu, dwustu, tysiaca ludzi jest czyms strasznym. Nie dbal jednak o to. Gdyby wymagala tego sytuacja, zabilby kazdego, kto stanalby mu na drodze. Zabilby nie jednego, lecz wielu ludzi, zeby jaocalic. To byl odwieczny dylemat czlowieka, ktory marzy o zyciu w spolecznosci, lecz w obliczu smierci kieruje sie zawsze przede wszystkim instynktem obrony samego siebie i wlasnej rodziny. A przeciez on, Joe Carpenter, byl tylko czlowiekiem. Odwrocil sie od telefonow i ruszyl w strone wyjscia. Kiedy dotarl do szczytu ruchomych schodow, zerknal dyskretnie za siebie. Kibic baseballa podazal za nim, w bezpiecznej odleglosci, dobrze zamaskowany dzieki zwyklemu ubraniu i zachowaniu. Tak zwinnie wplatal sie w tlum, ze nie rzucal sie w oczy bardziej niz pojedyncza nitka w kolorowej tkaninie. Zjezdzajac ruchomymi schodami, i pozniej, w nizszym terminalu, Joe juz sie nie ogladal. Albo kibic szedl za nim, albo jak przedtem zrobil to gawedziarz, przekazal go innemu agentowi. Biorac pod uwage ogromne srodki, jakimi dysponowali, nalezalo przypuszczac, ze maja na lotnisku znaczna grupe funkcjonariuszy. Nigdy nie zdolalby im umknac. Pozostala mu dokladnie godzina do spotkania z Demi, ktora, jak mial nadzieje, zaprowadzi go do Rose Tucker. Gdyby nie udalo mu sie spotkac z nia o umowionej porze, stracilby mozliwosc ponownego nawiazania kontaktu. Wydawalo sie, ze zegarek na jego reku tyka glosno jak stary budzik. 183 Na scianach betonowego parkingu dziwne zarysy udreczonych twarzy roztapialy sie w zmutowane ksztalty fantastycznych zwierzat i krajobrazy z koszmarnych snow. Po tych wydrazonych przez czlowieka grotach nioslo sie, niczym ryk smoka, echo warkotu samochodow z innych pieter.Honda Joego stala tam, gdzie ja pozostawil. Choc w garazu znajdowaly sie przewaznie samochody osobowe, w poblizu zaparkowano trzy furgonetki - ani jednej bialej - a takze stary volksva-gen-minibus z zaslonietymi oknami i pikap kempingowy, ktore mogly sluzyc za punkty obserwacyjne. Nie przygladal im sie dokladnie. Otworzyl bagaznik i zaslaniajac go soba szybko sprawdzil, czy w zapasowym kole sa pieniadze. Wzial ze soba do Colorado dwa tysiace, lwia czesc gotowki zostawiwszy w hondzie. Bal sie, ze szara koperta spieta mosieznym spinaczem zniknela, ale lezala tam, gdzie ja zostawil. Wsunal ja za pasek od spodni. Zastanawial sie, czy nie wziac ze soba takze malej walizki, ale gdyby przeniosl ja na przednie siedzenie, ludzie, ktorzy go sledzili, nie daliby sie zlapac na male przedstawienie, ktore im szykowal. Juz siedzac za kierownica, wyciagnal zza spodni koperte, otworzyl ja i powsuwal paczki studolarowych banknotow do roznych kieszeni sztruksowej marynarki. Nastepnie zlozyl koperte i schowal do skrytki miedzy siedzeniami. Kiedy wyjezdzal tylem ze swego miejsca, zaden z podejrzanych samochodow nie ruszyl za nim. Nie musieli sie spieszyc. Kolejny, ukryty gdzies w hondzie nadajnik przesylal zespolowi obserwacyjnemu sygnal, dzieki czemu wiedzieli, gdzie sie akurat znajduje. Zjechal przez trzy kondygnacje na sam dol. Opuszczajace garaz wozy czekaly w kolejce do okienek, gdzie pobierano oplate. Posuwajac sie powolutku do przodu, zerkal co pewien czas w lusterko. Kiedy podjechal do kasy, w pewnej odleglosci za soba zobaczyl pikapa. W drodze z lotniska nie przekraczal dozwolonej szybkosci i nie probowal przejezdzac skrzyzowan na zoltym swietle. Nie chcial, by stracili z nim kontakt. Celowo wybierajac zwykle ulice, a nie trasy szybkiego ruchu, zmierzal szybko ku zachodniej czesci miasta. Mijal kolejne przecznice obskurnej dzielnicy w poszukiwaniu miejsca, ktore by odpowiadalo jego zamierzeniom. Letni dzien byl cieply i bezchmurny, a sloneczne swiatlo zalamywalo sie na brudnej szybie wozu lukami teczy. Spryskiwacze i wycieraczki niewiele pomagaly. 184 Mruzac od blasku oczy, Joe omal nie przegapil komisu z samochodami. "Sprzedaz wozow - Gem Fittich". Nawet w niedziele tu handlowano i parking byl otwarty, choc zapewne nie na dlugo. Joe uswiadomil sobie, ze szukal wlasnie tego. Podjechal do kraweznika i zatrzymal sie w pewnej odleglosci od komisu.Stal teraz przed warsztatem samochodowym, ktory miescil sie w odrapanym budynku krytym falista blacha i wygladal tak, jakby skladal sie z fragmentow innych domow, zdmuchnietych z powierzchni ziemi przez tornado. Warsztat byl na szczescie zamkniety; Joe nie zyczyl sobie obecnosci uczynnego mechanika. Zgasil silnik i wysiadl z wozu. Pikapa nie bylo jeszcze widac. Obszedl szybko samochod i podniosl maske. Nie potrzebowal juz hondy. Przypuszczal, ze tym razem dobrze ukryli nadajnik i ze musialby go szukac calymi godzinami. Nie mogl pojechac tym wozem do Westwood i zaprowadzic ich do Rose, ale nie mogl tez go po prostu porzucic, gdyz od razu nabraliby podejrzen. Musial tak unieszkodliwic honde, by wygladalo to na zwykla awarie, a nie celowe uszkodzenie. Ludzie, ktorzy go sledzili, na pewno, podniosa maske wozu. Nie mogl po prostu wykrecic swiecy albo odlaczyc kopulki aparatu zaplonowego, gdyz od razu by sie zorientowali, ze ich oszukal. Narazilby tym Barbare Christman na ogromne niebezpieczenstwo. Jego przeciwnicy zdaliby sobie sprawe, ze Joe rozpoznal w samolocie gawedziarza i wiedzial, ze sledzili go w Colorado - a zatem rowniez, ze wszystko, co powiedzial Barbarze przez telefon, mialo na celu ostrzec ja, a ich przekonac, ze nie przekazala mu zadnych waznych informacji. Odlaczyl ostroznie stacyjke, ale nie wyjal jej z obudowy. Pobiezna kontrola niczego nie wykryje. Nawet gdyby zaczeli pozniej szukac i znalezli przyczyne awarii, byliby raczej sklonni przypuszczac, ze stacyjka sama sie obluzowala. W kazdym razie mieliby watpliwosci, co uchroniloby Barbare od klopotow. Obok przejechal pikap. Joe obserwowal go katem oka. Przez minute czy dwie udawal, ze grzebie w silniku. Puknal w cos, czyms innym poruszyl. Podrapal sie w glowe. Nie opuszczajac maski usiadl za kierownica i probowal uruchomic silnik, ale oczywiscie mu sie nie udalo. Wysiadl z samochodu i znow zajal sie silnikiem. Dostrzegl katem oka, ze pikap zjechal przed nastepnym skrzyzowaniem z ulicy i zatrzymal sie na niewielkim parkingu przed jakims pustym budynkiem fabrycznym z ogromna tablica "NA SPRZEDAZ". Przez nastepna minute Joe manipulowal przy silniku, przeklinajac go siarczyscie - na wypadek, gdyby dysponowali mikrofonami kierunkowymi. W koncu zatrzasnal maske i z niepokojem popatrzyl na zegarek. Stal przez chwile niezdecydowany. Znow sprawdzil godzine. Mruknal: "Cholera". 185 Zaczal isc w kierunku, z ktorego przyjechal. Kiedy dotarl do komisu, dla wiekszego efektu zawahal sie, po czym skierowal kroki do biura.Teren komisu byl obwieszony wyplowialymi od slonca plastikowymi proporczykami w kolorze zoltym, bialym i czerwonym. Poruszane wiatrem, lopotaly jak skrzydla krazacych w gorze myszolowow nad kilkudziesiecioma samochodami, od calkiem jeszcze dobrych do stalowych wrakow. Biuro miescilo sie w malym baraku pomalowanym na zolto z czerwonym paskiem. Joe dojrzal przez ogromne okno mezczyne, rozwalonego na fotelu z odchylanym siedzeniem. Ogladal cos na przenosnym telewizorku, opierajac nogi w mokasynach o biurko. Wszedl po schodkach i otworzyl drzwi. Do jego uszu dotarl kwiecisty komentarz sprawozdawcy relacjonujacego mecz baseballa. Pomieszczenie skladalo sie z pojedynczego, duzego pokoju i widocznej w rogu, za uchylonymi drzwiami, toalety. Dwa biurka, cztery krzesla i metalowa szafka z szufladami na dokumenty byly raczej tanie, ale wszedzie panowala czystosc i porzadek. Joe sadzil, ze znajdzie tu kurz, balagan i atmosfere cichej rezygnacji. Sprzedawca - okolo czterdziestki, o jowialnym wygladzie - mial zolta-wokasztanowe wlosy i byl ubrany w brazowe spodnie i zolta koszulke polo. Zdjal nogi z biurka, wstal z fotela i wyciagnal dlon. -Milo mi! Nie slyszalem, jak pan podjechal. Jestem Gem Fittich. -Joe Carpenter. Potrzebuje wozu. - Joe uscisnal sprzedawcy reke. -Nie mogl pan lepiej trafic - ucieszyl sie Fittich i wyciagnal dlon w strone telewizora. -Nie, nie, prosze nie wylaczac, niech sobie gra - powiedzial Joe. -Jak pan im kibicuje, to nie radze ogladac. Dostaja w tylek. W tej chwili zaslanial ich sasiedni warsztat. Gdyby jednak pikap pojawil sie naprzeciwko, czego Joe niemal sie spodziewal, i gdyby na wielkie okno biura nastawiono mikrofony kierunkowe, glos dobiegajacy z telewizora stanowilby niezla oslone. Ustawiajac sie tak, by moc rozmawiac z Fittehem i jednoczesnie patrzec na parking i ulice, Joe spytal: -Interesuje mnie najtanszy, w miare sprawny woz. -Kiedy zapozna sie pan z cenami w moim komisie, zorientuje sie pan, ze mozna mnostwo zaoszczedzic, nie ograniczajac sie do najtan... -Dogadajmy sie - przerwal mu Joe, wyciagajac z kieszeni paczki studo-larowych banknotow. - Jesli jazda probna wypadnie zadowalajaco, kupie najatanszy woz na placu od razu, za gotowke, nie zadajac gwarancji. Fittich lubil widok pieniedzy. -No coz, Joe, mam takie subaru, nieco wiekowe, ale jeszcze calkiem niezle. Bez klimatyzacji, ale jest radio i... -Ile? -No coz, troche w nie wlozylem, wiec wyceniam je na jakies dwa tysia- 186 ce sto piecdziesiat, ale panu sprzedam za tysiac dziewiecset siedemdziesiat piec. Ten woz...Joe zastanawial sie, czy nie sprobowac zbic ceny, ale liczyla sie kazda minuta. Poza tym uznal, ze ze wzgledu na to, o co zamierzal poprosic Fitti-cha, nie wolno mu sie targowac. Przerwal sprzedawcy, mowiac: -Biore. Po tak kiepskim dniu Gem Fittich byl wyraznie rozdarty. Z jednej strony kusila go perspektywa sprzedazy wozu, z drugiej zas niepokoily warunki umowy. Zrobil sie podejrzliwy. -Nie chce sie pan przejechac na probe? -To wlasnie chce zrobic. Sam - odparl Joe, kladac na biurku dwa tysiace gotowka. Po drugiej stronie ulicy ukazal sie wysoki mezczyzna, ktory nadchodzil od strony pikapa. Zatrzymal sie w cieniu przystanku autobusowego. Usiadl na lawce, choc biuro zaslanialy mu stojace na placu samochody. -Sam? - spytal zdziwiony Fittich. -Na biurku lezy cala suma - Joe postukal znaczaco w blat stolu. Wyciagnal z portfela prawo jazdy i podal sprzedawcy. - Widze, ze ma pan ksero. Niech pan sobie zrobi kopie mojego prawa jazdy. Facet na przystanku byl ubrany w koszule z krotkimi rekawami i luzne spodnie. Nie mial niczego w reku. A wiec nie dysponowal silnym urzadzeniem podsluchowym o duzym zasiegu; po prostu obserwowal. Fittich podazyl za spojrzeniem Joego i spytal: -W co sie pakuje? Joe spojrzal sprzedawcy w oczy. -W nic. Pan jest czysty. Pan tylko robi interes. -Dlaczego ten gosc na przystanku tak pana interesuje? -Nie intersuje mnie. To tylko jakis facet. Fittich nie dal sie oszukac. -Jesli chodzi o kupno, nie o probna jazde, to musimy wypelnic odpowiednie dokumenty, zaplacic podatek, postepowac zgodnie z przepisami. -Ale to tylko jazda probna - powiedzial Joe. Spojrzal na zegarek. Nie udawal, ze mu sie spieszy; naprawde zaczynal sie niepokoic. - No dobra, niech pan poslucha, panie Fittich, dosc juz tych bzdur. Nie mam czasu. Wyjdzie pan na tym jeszcze lepiej niz na sprzedazy. A rzecz wyglada tak. Wezmie pan pieniadze i schowa na samym dnie szuflady. Nikt nie musi wiedziec, ze je panu dalem. Pojade panskim subaru tam, gdzie musze, to znaczy niedaleko, do West Side. Wzialbym wlasny samochod, ale umiescili w nim nadajnik, a ja nie chce, by mnie sledzili. Zostawie subaru w bezpiecznym miejscu, a najpozniej jutro zadzwonie do pana i powiem, gdzie stoi. Przyprowadzi je pan sobie z powrotem - a bedzie to znaczylo, ze wypozyczyl pan swoj najtanszy woz na dzien albo troche dluzej za dwa tysiace dolarow wolne od podatku. Najgorsze, co moze sie panu przytrafic, to to, ze nie zadzwonie. Ale wciaz bedzie mial pan pieniadze - plus odszkodowanie za kradziez. 187 Fittich obracal w dloniach prawo jazdy Joego.-A jak mnie ktos spyta, dlaczego pozwolilem panu wyprobowac samochod w pojedynke, nawet jesli zrobilem sobie ksero panskiego prawa jazdy? -Wtedy powie pan tak: "Facet wygladal na uczciwego, mialem jego zdjecie w prawie jazdy, a nie moglem wyjsc z biura, bo czekalem na telefon od pewnego goscia, ktory byl juz wczesniej i zamierzal kupic najlepsza bryke na placu. Nie chcialem stracic takiej okazji". -Wszystko pan sobie wczesniej obmyslil - stwierdzil Fittich. Jego zachowanie uleglo zmianie. Zniknal swobodny, usmiechniety sprzedawca, a pojawil sie podejrzliwy, twardy Gem Fittich. Podszedl do kserokopiarki i wlaczyl ja Joe jednak wyczuwal, ze nie do konca go przekonal. -Prawde mowiac, panie Fittich, nawet jesli przyjda tu i spytaja o kilka rzeczy, to i tak nie moga nic panu zrobic, nic, czym chcieliby sobie zawracac glowe. -Handluje pan narkotykami? - spytal bez ogrodek Fittich. -Nie. -Bo nienawidze ludzi, ktorzy to sprzedaja. -Ja tez. -Niszcza nasze dzieci, niszcza to, co pozostalo z naszego kraju. -Zgadzam sie z panem calkowicie. -Co nie znaczy, ze duzo z niego pozostalo - Fittich zerknal przez okno na mezczyzne siedzacego na przystanku. - To gliny? -Niezupelnie. -Bo ja popieram gliniarzy. To ciezka robota w dzisiejszych czasach, bronic prawa, kiedy najwieksi przestepcy sa wsrod tych, ktorych sami wybralismy. Joe potrzasnal glowa. -To nie funkcjonariusze jakichkolwiek znanych panu sluzb. Fittich zastanawial sie przez chwile, po czym przyznal: -To byla szczera odpowiedz. -Jestem z panem szczery, jak tylko moge. Ale spieszy mi sie. Prawdo podobnie uwazaja, ze chce stad zadzwonic po mechanika albo woz holowni czy. Wiec jesli mam wziac to subaru, musze zrobic to teraz, zanim sie zorientuja, o co mi naprawde chodzi. Rzuciwszy okiem na przystanek po drugiej stronie ulicy, Fittich spytal: -Pracuja dla rzadu? -Wedle wszelkich znakow na niebie i ziemi - owszem. -Wie pan, skad ten problem z narkotykami? - rozgadal sie Fittich. - Bo co najmniej polowa obecnych politykow dostala forse za przymykanie oczu, cholera, dranie sami je zazywaja, wiec maja to gdzies. Joe milczal, nie chcac powiedziec czegos niewlasciwego. Nie wiedzial, dlaczego Fittich jest tak wsciekly na wladze. Obawial sie, ze niechcacy cos palnie i ze sprzymierzenca stanie sie nagle jego wrogiem. 188 Marszczac brwi, Gem Fittich odbil na ksero prawo jazdy. Zwrocil laminowany dokument Joemu, ktory schowal go do portfela.Sprzedawca znow podszedl do biurka i zaczal przygladac sie gotowce. Wygladal, jakby sie wahal - nie dlatego, by obawial sie jakichs klopotow, ale z przyczyn natury moralnej. W koncu westchnal, wysunal szuflade i schowal do niej dwa tysiace dolarow. Z innej szuflady wyciagnal kluczyki i podal je Joemu. Joe odetchnal z ulga i spytal: -Gdzie stoi to subaru? Fittich pokazal mu woz przez okno. -Za jakies pol godziny zadzwonie pewnie na policje i zglosze kradziez. Musze chronic wlasny tylek. -Rozumiem. Przy odrobinie szczescia bede juz na miejscu. -Niech sie pan nie martwi, nie beda go nawet szukac. Moglby pan nim jezdzic tydzien, a i tak by pana nie przydybali. -Mimo to zadzwonie, panie Fittich, i powiem, gdzie go zostawilem. -Spodziewam sie. - A gdy Joe zblizyl sie do drzwi, Fittich zatrzymal go niespodziewanym pytaniem: - Panie Carpenter, czy wierzy pan w kres wszelkich rzeczy? Joe przystanal na progu. -Slucham? Ten nowy Gem Fittich, ktory wylonil sie z beztroskiego sprzedawcy, byl nie tylko powazny i twardy; mial tez szczegolny wyraz oczu - pelnych nie gniewu, lecz smutnej melancholii. -Kres czasu w naszym zyciu, kres tego smietniska, jakie zrobilismy ze swiata. Zdaje mi sie, ze ktos nagle zwinal to wszystko i wyrzucil jak stara szmate. -Przypuszczam, ze kiedys nastapi koniec - przyznal Joe. -Nie kiedys. Wkrotce. Czy nie wydaje sie panu, ze dobro i zlo tak sie przemieszalo, ze juz nie dostrzegamy miedzy nimi zadnej roznicy? -Tak. -Czy budzi sie pan czasem w srodku nocy i czuje, ze to juz nadchodzi? Jak wielka fala, wysoka na tysiac kilometrow, ktora wisi nad nami, ciemniejsza niz noc i lodowata. Ze w koncu runie w dol i zmyje nas z powierzchni ziemi? -Tak - odparl Joe cicho, zamyslony. - Tak, czasem zdarza mi sie to w srodku nocy. Ta ogromna fala, ktora w ciemnosci wisiala mu nad glowa, miala swe zrodlo w czyms calkowicie osobistym - w utracie rodziny. Wznosila sie tak wysoko, ze przyslaniala gwiazdy i nie pozwalala mu wejrzec w przyszlosc. Nieraz pragnal, by go porwala ze soba. Wyczuwal, ze Fittich, pograzony w jakims moralnym niepokoju, tez teskni za wyzwolicielska apokalipsa. Joe stwierdzil ze zdumieniem, ze sprzedawca samochodow czuje to samo co on. 189 To odkrycie wstrzasnelo nim, gdyz oczekiwanie nadciagajacego konca bylo gleboko destrukcyjne. Bylo choroba z ktorej sam wydobywal sie z najwiekszym trudem. Lekal sie o spoleczenstwo, w ktorym panuja tak katastroficzne nastroje.-Dziwne czasy - ciagnal Fittich. Okreslenie podobne do tego, jakiego wczesniej, w rozmowie z Barbara uzyl sam Joe: "Niesamowite czasy". - Boje sie ich. - Usiadl w swoim fotelu, oparl stopy o biurko i wrocil do ogladania meczu w telewizji. - Lepiej niech pan juz idzie. Czujac na karku dreszcz, Joe wyszedl na parking i ruszyl w strone zoltego subaru. Mezczyzna na przystanku spogladal niecierpliwie to w lewo, to w prawo, jakby nie mogl sie doczekac autobusu. Silnik subaru zaskoczyl od razu, ale troche grzechotal. Kolo kierownicy obracalo sie zbyt luzno. Tapicerka byla wytarta, a pachnace sosna pochlaniacze woni nie mogly stlumic kwasnego zapachu dymu papierosowego, ktory przez lata wsiakal w plastik i dywaniki. Nie patrzac w strone czlowieka na przystanku, Joe wyjechal z parkingu. Skrecil w prawo i ruszyl w gore ulicy, mijajac po drodze swoja honde. Pikap wciaz parkowal przed nieczynna fabryka. Pierwsze skrzyzowanie bylo puste. Joe zwolnil, nie na tyle jednak, by sie zatrzymac, i w koncu wcisnal pedal gazu niemal do oporu. Zobaczyl w lusterku wstecznym, ze mezczyzna z przystanku pedzi w strone pikapa, ktory wlasnie wyjezdzal tylem na ulice. Bez pomocy nadajnika musieli jechac tuz za subaru, ryzykujac zdemaskowanie, ktore, jak sadzili, jeszcze nie nastapilo. Ujechawszy kilka kilometrow, Joe zgubil ich, przejezdzajac skrzyzowanie na zoltym swietle, ktore wlasnie zmienialo sie na czerwone. Kiedy pikap probowal ruszyc za nim, droge zagrodzily mu wozy wyjezdzajace z przecznicy. Nawet jek i grzechot silnika subaru nie mogl zagluszyc ostrego pisku hamulcow, gdy pikap o centymetry uniknal kolizji z innym samochodem. Dwadziescia minut pozniej Joe pozostawil subaru na Hilgarde Street, przy campusie uniwersyteckim, daleko od miejsca, w ktorym mial sie spotkac z Demi. Ruszyl szybko w strone Westwood Boulevard, starajac sie panowac nad soba i nie biec, czym zwrocilby powszechna uwage. Westwood Village jeszcze niedawno bylo urocza wyspa posrod niespokojnego morza, ktore ja otaczalo, mekka kupujacych i teatromanow. Posrod najciekawszej architektury Los Angeles, wzdluz zadrzewionych ulic, prosperowaly modne sklepy odziezowe, galerie, restauracje, dochodowe teatry wystawiajace najnowsze dramaty i komedie, a takze popularne kina. Przychodzilo sie tu, by sie zabawic, popatrzec na ludzi albo sie pokazac. 190 Pozniej, kiedy rzadzaca miastem elita uznala socjopatyczne zachowania za legalny protest, rozpanoszylo sie tu wloczegostwo, zaczeli sie krecic czlonkowie gangow i rozkwitl jawny handel narkotykami. Spory o strefy wplywow zaowocowaly kilkoma strzelaninami. Ludzie zlaknieni rozrywki i klienci sklepow uznali, ze okolica zrobila sie juz zbyt egzotyczna - mozna tu bylo oberwac.Teraz Westwood staralo sie wrocic do dawnej swietnosci. Ulice byly znow bezpieczniejsze. Jednak wiele sklepow i galerii nadal nie dzialalo, a do pustych lokali nie wprowadzili sie nowi wlasciciele. Atmosfera przygnebienia mogla towarzyszyc temu miejscu jeszcze latami. Cywilizacja, budowana w zolwim tempie rafy koralowej, ulegala zwykle upadkowi z przerazajaca szybkoscia ale jej odrodzenie dokonywalo sie z najwiekszym trudem. W kawiarni panowal gwar. Z otwartych drzwi plynely aromaty egzotycznych potraw i muzyka samotnego gitarzysty, spokojna i odprezajaca, choc o dosc nuzacym rytmie. Joe zamierzal przyjrzec sie miejscu spotkania i jego okolicom z drugiej strony ulicy, ale zjawil sie zbyt pozno. Dwie minuty po szostej stal przed kawiarnia na prawo od wejscia, tak jak mu polecono, i czekal. Zza zaslony ulicznych halasow i dzwiekow gitary docieral do niego cichy, pozbawiony melodii odglos - metaliczny brzek. Od razu wzbudzil jego czujnosc, choc nie bardzo wiedzial, dlaczego. Rozgladal sie nerwowo w poszukiwaniu jego zrodla. Nad drzwiami kawiarni zawieszono kuranty wietrzne wykonane z co najmniej dwudziestu lyzeczek roznych rozmiarow i rodzajow. Pobrzekiwaly w powiewach leciutkiej bryzy. Niczym figlarny towarzysz dzieciecych zabaw, jego pamiec wiodla go przez gesty ogrod ostatnich wydarzen, pelen cieni i swiatla. Nagle przypomnial sobie wieszak z mosieznymi garnkami i patelniami w kuchni Delman-now. Kiedy na krzyk Lisy wybiegl z sypialni Charliego Delmanna i popedzil korytarzem, poslyszal ich brzek i stukot. Wpadl do kuchni i zobaczyl, ze naczynia kolysza sie na hakach niczym wahadla. Nim podbiegl do Lisy i ujrzal cialo Georgine na podlodze, znieruchomialy. Ale co wprawilo je w ruch? Lisa i Georgine znajdowaly sie na drugim koncu dlugiej kuchni, z dala od pobrzekujacych garnkow. Podobnie jak migaj ace cyfry na elektronicznym zegarku przy lozku Charliego Delmanna, jak ozywione plomienie trzech lamp naftowych na kuchennym stole, ta miedziana muzyka musiala miec jakies znaczenie. Czul sie tak, jakby lada chwila mial doznac naglego olsnienia, ktore jak ostrze przebije skorupe niewiedzy. Wstrzymal oddech, szukajac w myslach ulotnych powiazan, ktore nadalyby temu wszystkiemu jakis sens. Po chwili uswiadomil sobie, ze przeczucie olsnienia powoli sie cofa. Staral sie przywolac je z powrotem, ale zniknelo. Byc moze zadna z tych rzeczy nic nie znaczyla: ani lampy naftowe, ani zegar elektroniczny, ani pobrzekujace garnki. W swiecie ogladanym przez 191 okulary paranoi - dwie znieksztalcajace soczewki, ktore nosil przez ostatnie poltora dnia - kazdy spadajacy lisc, kazdy szept wiatru czy gra cienia byly skazone jakims zlowieszczym znaczeniem, ktore w rzeczywistosci nie istnialo. Nie byl po prostu neutralnym obserwatorem ani reporterem, lecz glowna ofiara w swej wlasnej historii. Pomyslal, ze byc moze nie powinien ufac swemu dziennikarskiemu instynktowi, skoro w tak drobnych, choc niezwyklych szczegolach dopatruje sie ukrytego sensu.Sunac na deskorolce, podjechal do niego wysoki czarnoskory chlopak w wieku okolo osiemnastu lat, ubrany w szorty i podkoszulek z inicjalami uniwersytetu kalifornijskiego. Joe, caly czas zatopiony w myslach, nie zwracal na niego uwagi, dopoki chlopak nie zatrzymal sie przed nim i nie podal mu telefonu komorkowego. -Przyda sie panu - stwierdzil basowym glosem. Nim Joe zdazyl odpowiedziec, deskorolkowiec odjechal, odpychajac sie muskularnymi nogami od chodnika. Telefon w dloni Joego zaczal dzwonic. Joe rozejrzal sie po ulicy, szukajac wzrokiem czegos podejrzanego, ale nic nie zauwazyl. Telefon zadzwonil ponownie. -Tak? - spytal Joe. -Jak sie pan nazywa? -Joe Carpenter. -Na kogo pan czeka? -Nie znam jej nazwiska. -Jak sie pan do niej zwraca? -Demi. -Prosze udac sie na poludnie, przejsc skrzyzowanie i przy nastepnej przecznicy skrecic w prawo. Pojdzie pan prosto, az do ksiegarni. Jest jeszcze otwarta. Wejdzie pan do srodka i poszuka dzialu biografii. Przerwano polaczenie. Joe pomyslal, ze nie czeka go mila pogawedka przy kawie. Wedlug informacji na szklanych drzwiach, ksiegarnie w niedziele zamykano o szostej. Bylo pietnascie po szostej. Joe widzial przez wielka witryne, ze lampy przy wejsciu sa zgaszone; palilo sie tylko swiatlo na tylach sklepu, ale kiedy pchnal drzwi, okazalo sie, ze nie sa zamkniete. Przy ladzie stal samotny sprzedawca. Czarnoskory, dobrze po trzydziestce, niski i chudy jak dzokej, mial wasy i kozia brodke. Oczy za grubymi szklami w koscianej oprawce byly wielkie jak u inkwizytora z koszmarnego snu. -Biografie? - spytal Joe. 192 Sprzedawca wyszedl zza lady i wskazal prawy kat sklepu, gdzie za rzedami pograzonych w cieniu polek palily sie lampy.Zaglebiajac sie w labirynt ksiazek, Joe slyszal, jak ktos za jego plecami zamyka drzwi wejsciowe. W dziale biograficznym czekal na niego jeszcze jeden czarnoskory mezczyzna. Byl jak potezny slup hebanu - wydawal sie uosobieniem niepowstrzymanej sily albo nieruchoma skala. Twarz mial rownie pogodna jak Budda. -Rewizja - zakomunikowal. Joe zorientowal sie, ze ma do czynienia z bylym policjantem. Odwrocil sie poslusznie twarza do ksiazek, rozsunal nogi, oparl sie dlonmi o polki i wlepil wzrok w grzbiety tomow. Jeden z nich przyciagnal jego uwage: opasla biografia Henry Jamesa, pisarza. Henry James. Z jakichs powodow to imie rowniez wydawalo sie znaczace. Wszystko wydawalo sie znaczace, ale nic nie mialo znaczenia. A juz na pewno nie nazwisko dawno zmarlego pisarza. Gliniarz zrewidowal go szybko i profesjonalnie, szukajac broni albo nadajnika. Kiedy nie znalazl niczego, powiedzial: -Niech mi pan pokaze jakis dokument. Joe odwrocil sie od polek i wyciagnal z portfela prawo jazdy. Policjant popatrzyl na zdjecie, potem na Joego, zapoznal sie ze szczegolami rysopisu i skonfrontowal je z oryginalem, po czym zwrocil dokument. -Niech pan idzie do kasjera. -Co? -Do faceta za lada. Chudy mezczyzna z kozia brodka czekal przy drzwiach wejsciowych. Na widok Joego przekrecil klucz w zamku. -Ma pan telefon? Joe chcial go zwrocic. -Nie, niech go pan zatrzyma - polecil sprzedawca. - Przy krawezniku stoi czarny mustang. Pojedzie nim pan do Wilshire, a potem skreci na wschod. Ktos sie z panem skontaktuje. Kiedy otworzyl drzwi, Joe popatrzyl na samochod i spytal: -Czyj on jest? Powiekszone przez grube soczewki oczy obserwowaly go bacznie. Joe poczul sie jak bakteria pod mikroskopem. -A jakie to ma znaczenie? -Chyba zadne. Joe wyszedl na ulice i wsiadl do mustanga. W stacyjce byly kluczyki. Dotarl do Wilshire Bouleward i skrecil na wschod. Samochod byl niemal tak stary jak subaru, ktore nabyl od Gema Fitticha. Silnik pracowal jednak pewniej, wnetrze bylo czystsze, a zamiast pochlaniacza zapachow w powietrzu wyczuwalo sie lekka won mentolowej wody po goleniu. 13 - Jedyna ocalona 193 Gdy przejechal pod wiaduktem przy San Diego Freeway zadzwonil telefon.-Tak? Mezczyzna, ktory wyslal go do ksiegarni, teraz polecil mu: -Dojedzie pan do oceanu w Santa Monica. Kiedy znajdzie sie pan na miejscu, przekaze panu dalsze instrukcje. -W porzadku. -Prosze sie nie zatrzymywac po drodze. Rozumie pan? -Tak. -Zorientujemy sie, jesli pan to zrobi. Byli w jednym z jadacych obok samochodow, z przodu albo z tylu - albo i tu, i tu. Nie zadal sobie trudu, by ich poszukac wzrokiem. Jego rozmowca ciagnal: -Niech pan nie probuje kontaktowac sie z kimkolwiek przez telefon. O tym tez sie dowiemy. -Rozumiem. -Jedno pytanie. Chodzi o ten samochod, ktorym pan jedzie, dlaczego chcial pan wiedziec, do kogo nalezy? -Szukaja mnie naprawde nieprzyjemni dranie - odparl Joe. - Jesli mnie znajda, to nie chce, zeby jacys niewinni ludzie mieli klopoty tylko dlatego, ze skorzystalem z ich wozu. -Caly swiat ma juz wielki klopot, czlowieku. Nie zauwazyles tego? - Rozmowca przerwal polaczenie. Z wyjatkiem gliniarza w ksiegarni - czy tez bylego gliniarza - ludzie, ktorzy ukrywali i chronili Rose Tucker, byli w porownaniu z draniami pracujacymi dla Teknologik amatorami o ograniczonych mozliwosciach. Ale amatorami madrymi i sprytnymi, o niezaprzeczalnym talencie do takiej rozgrywki. Gdy byl juz w Santa Monica, ale od oceanu dzielil go jeszcze kawal drogi, mysl Joego powrocila do grzbietu ksiazki z nazwiskiem Henry'ego Jamesa. Henry James. I co z tego? Po chwili przypomnial sobie tytul jednego z najbardziej znanych utworow pisarza, W kleszczach leku. Utwor ten krolowal na kazdej liscie najslynniejszych opowiadan o duchach, jakie kiedykolwiek napisano. Duch. Niewytlumaczalne ozywienie plomieni lamp, migotanie cyfr na zegarze, stuk garnkow i patelni, wszystko to wydawalo sie w jakis sposob ze soba powiazane. Gdy przypominal sobie te obrazy, z latwoscia dostrzegal w nich cos nadprzyrodzonego, choc zdawal sobie sprawe, ze byc moze wyobraznia plata mu figla. 194 Pamietal tez, jak pedzil po schodach, uslyszawszy strzal, ktory zabil Charliego Delmanna, a zyrandol na korytarzu na przemian przygasal i rozblyskiwal. W straszliwym zamieszaniu, jakie potem nastapilo, zapomnial o tym dziwnym szczegole.Teraz przychodzily mu na mysl niezliczone sceny ze starych filmow, w ktorych otwarcie drzwi miedzy swiatem rzeczywistym a krolestwem duchow bylo nieodmiennie poprzedzane pulsowaniem lamp elektrycznych albo przygasaniem swiec, choc w pomieszczeniu nie bylo przeciagu. Duch. Mysl ta wydawala sie absurdalna. A nawet gorzej, oblakana. Duchy nie istnieja. Mimo to przypomnial sobie teraz kolejny niepokojacy szczegol, swoje dziwne odczucie podczas ucieczki z domu Delmannow. Wypada z kuchni, slyszac za plecami wycie czujnikow dymnych, biegnie korytarzem, mija przedpokoj i dociera do drzwi. Dlon na galce. Klujacy chlod dotyka jego karku, przewierca podstawe czaszki. Potem Joe pokonuje ganek, nie pamietajac, ze w ogole otwieral drzwi. Kiedy wytezal umysl, wydawalo sie, ze to rowniez ma jakies znaczenie, ale gdy tylko powracaly watpliwosci, przeczucie znikalo. Owszem, zamiast przejmujacego chlodu powinien czuc na karku zar ognia. Zgadza sie, to zimno bylo inne od wszystkiego, czego dotychczas doswiadczyl: nie rozlewalo sie szeroko, przypominalo raczej czubek sopla - wydawalo sie nawet ostrzejsze, niczym stalowy sztylet wyjety z zamrazarki albo drut czy igla. Igla, ktora wprowadzono mu do kregoslupa. Lecz bylo to tylko subiektywne odczucie, a nie obiektywna, dziennikarska obserwacja konkretnego zjawiska. Ulegl wtedy panice i doznawal mnostwa dziwnych wrazen; nie byly one niczym innym jak tylko reakcja na skrajny stres. A jesli chodzi o czarna dziure w pamieci miedzy momentem, w ktorym polozyl dlon na galce u drzwi, a chwila, gdy znalazl sie na ganku... No coz, dalo sie to bez trudu wyjasnic wlasnie panika, stresem i oslepiajaca sila zwierzecego instynktu przetrwania. Nie bylo zadnego ducha. Odpoczywaj w pokoju, Henry Jamesie. Gdy przejezdzal przez Santa Monica, zmierzajac w strone oceanu, jego krotkotrwala wiara w istnienie czegos nadprzyrodzonego oslabla, stracila na sile. Powrocil rozsadek. A jednak mysl o duchu nie dawala mu spokoju. Odnosil niejasne wrazenie, ze w koncu znajdzie racjonalne wyjasnienie ostatnich wydarzen, wychodzac od teorii czegos nadprzyrodzonego, teorii, ktora mozna udowodnic i ktora bylaby rownie logiczna jak precyzyjnie skonstruowana proza Henry'ego Jamesa. Lodowa igla, siegajaca samego szpiku kostnego. Zastrzyk, szybka, przejmujaco zimna struzka... czegos. Czy Nora Vadance poczula uklucie tej nierealnej igly, nim wstala od stolu, by nastawic kamere? 195 Czy Delmannowie tez to czuli?I Lisa? Czy kapitan Delroy Blane to czul, zanim wylaczyl automatycznego pilota, uderzyl pierwszego oficera w glowe i najspokojniej w swiecie skierowal maszyne prosto w dol? Moze nie duch, ale cos rownie przerazajacego i zlego jak zjawa z otchlani potepionych... cos pokrewnego duchowi. Kiedy Joe znajdowal sie dwie przecznice od Pacyfiku, telefon komorkowy zadzwonil po raz trzeci. -OK, niech pan skreci w prawo, w Coast Highway, i jedzie tak dlugo, az sie z panem skontaktujemy - odezwal sie ten sam glos. Po lewej stronie Joe widzial nad oceanem zamierajacy blask slonca o coraz glebszym odcieniu zolci. Kiedy dotarl do Malibu, telefon znow zadzwonil. Skierowano go do Santa-Fe-by-the-Sea, nadmorskiej restauracji. -Niech pan zostawi telefon na siedzeniu pasazera i przekaze samochod pracownikowi restauracji. Bedzie wiedzial, kim pan jest. Zarezerwowano tu stolik na panskie nazwisko - informowal mezczyzna i wylaczyl sie na dobre. Wielka restauracja przypominala budowle z suszonej na sloncu cegly, przeniesiona wprost z Nowego Meksyku. Miala okna z turkusowa obwodka turkusowe drzwi i sciezki wylozone plytkami z czerwonej gliny. Na grzadkach wysypanych bialymi kamykami rosly kaktusy i dwa wrzosowce o ciemnozielonych lisciach, z mnostwem bialych kwiatow. Latynos, ktory odbieral od niego kluczyki do wozu, byl przystojniejszy niz jakikolwiek wspolczesny czy dawny gwiazdor filmowy. Wodzil wkolo powloczystym, niemal palacym spojrzeniem, ktore z pewnoscia cwiczyl przed lustrem z mysla o przyszlej karierze filmowej. Tak jak uprzedzono Joego, Latynos czekal na niego i nie dal mu kwitu na samochod. Wnetrze restauracji pysznilo sie masywnymi belkami sosnowymi na suficie, scianami w kolorze wanilii i podloga z czerwonych plytek. Krzesla, stoly i pozostale umeblowanie, na szczescie niezbyt poludniowozachodnie w charakterze, byly dosc luksusowe, zas dekorator ograniczyl swoja palete do klasycznych motywow nawajskich. Bywalcy wydali tu juz zapewne fortune; Joe byl calkowicie swiadomy, ze na tle tego wnetrza prezentuje sie dosc marnie. Nie golil sie od chwili wyjazdu z Colorado, to jest od ponad dwunastu godzin. Poniewaz wiekszosc wspolczesnych gwiazdorow filmowych i rezyserow holdowala stylowi mlodziezowemu, niebieskie dzinsy akceptowano nawet w najelegantszych lokalach Los Angeles, ale jego sztruksowa marynarka byla wymieta i obwisla od deszczu, a on sam wygladal jak zmeczony podrozny albo pijak po alkoholowym maratonie. 196 Mloda hostessa, piekna jak gwiazda filmowa i bez watpienia czekajaca na role, ktora przynioslaby jej Oskara, zdawala sie nie dostrzegac w jego stroju niczego niewlasciwego. Zaprowadzila go do dwuosobowego stolika przy oknie.Zachodnia sciana budynku byla cala ze szkla. Plastikowe zaluzje lagodzily blask zachodzacego slonca. Widok wybrzeza byl niezwykly - jego linia wyginala sie ku polnocy i poludniu. Morze zas bylo po prostu morzem. -Panska towarzyszka sie spozni - powiedziala hostessa, majac widocz nie na mysli Demi. - Prosila, zeby zaczynal pan bez niej. Joemu nie odpowiadal taki rozwoj wypadkow. Byl z niego bardzo niezadowolony. Pragnal jak najszybciej nawiazac kontakt z Rose, pragnal dowiedziec sie, co ma mu do powiedzenia - pragnal znalezc Nine. Musial jednak grac wedlug ich regul. -W porzadku. Dziekuje. Gdyby Tom Cruise przeszedl operacje plastyczna, by poprawic swoj wyglad, moze stalby sie rownie przystojny jak kelner, ktory obslugiwal Jo-ego. Na imie mial Gene. Odnosilo sie wrazenie, ze w blekitne zrenice wszczepiono mu chirurgicznie blysk. Joe zamowil piwo i poszedl do toalety. Skrzywil sie na widok swego odbicia w lustrze. Przypominal zarosnietego bandziora z komiksow. Umyl rece i twarz, potem wygladzil marynarke. Wciaz jednak wygladal jak osobnik, ktory powinien siedziec w kontenerze na smieci, a nie przy oknie eleganckiej restauracji. Wrocil na sale i popijajac zimne piwo, obserwowal pozostalych gosci. Dostrzegl kilka slaw. Siedzacy trzy stoliki dalej bohater filmow akcji odznaczal sie jeszcze wiekszym zarostem niz Joe, a wlosy mial zmierzwione jak maly chlopak, ktory dopiero co sie obudzil. Ubrany byl w postrzepione czarne dzinsy i plisowana koszule od fraka. Blizej siedzial aktor nominowany ostatnio do Oskara. Bylo tajemnica poliszynela, ze zazywa heroine. Mial na sobie ekscentryczny stroj wyciagniety z dna garderoby: czarne mokasyny bez skarpetek, zielone spodnie, sportowa marynarke w brazowa krate i bladoniebieska dzinsowa koszule. Pomimo tej pstrokacizny najmocniejsza barwe wydawaly sie miec jego pod-biegle krwia oczy i spuchniete, rozpalone powieki. Joe rozluznil sie i skupil na jedzeniu. Kukurydza puree i zupa z czarnej fasoli znalazly sie na tym samym talerzu, tworzac zolto-czarny desen. Losos z grilla spoczywal na salatce z mango i czerwonej papryki. Wszystko bylo wysmienite. Jadl, obserwujac morze i gosci. Nawet ci, ktorzy nie cieszyli sie slawa grali taka czy inna role. Los Angeles bylo najbardziej olsniewajacym, najbardziej odrazajacym, najelegantszym, najbrudniejszym, najmadrzejszym, najglupszym, najpiekniejszym, najbrzydszym, najnowoczesniejszym, najbardziej konserwatywnym, 197 altruistycznym, egoistycznym, pojetnym, ignoranckim, artystycznym, lubujacym sie w przestepczosci, opetanym na swym punkcie, chciwym, rozleniwionym, szalonym miastem na tej planecie. Dwa jakiekolwiek jego fragmenty, tak rozne jak na przyklad Bel Air i Watts, byly w jakis tajemniczy sposob identyczne w swej istocie: tetnily szalonym glodem, nadzieja i rozpacza.Nim zakonczyl kolacje deserem z mango i lodow, stwierdzil ze zdumieniem, ze patrzenie na ludzi sprawia mu przyjemnosc. Czesto spedzal z Mi-chelle popoludnia, spacerujac po tak roznych miejscach jak Rodeo Drive i City Walk i obserwujac przechodniow. Przez miniony rok jednak, zajety soba i wlasnym bolem, nie interesowal sie ludzmi. Swiadomosc, ze Nina zyje i ze byc moze ja odnajdzie, wyrwala go z tej skorupy, w jakiej sie zamknal, i przywrocila do zycia. Hostesse zastapila teraz rosla Murzynka w czerwono-zlotej szacie, przybrana co najmniej kilogramem bizuterii. Przyprowadzila do sasiedniego stolika dwu mezczyzn. Obaj goscie byli ubrani w czarne spodnie, biale jedwabne koszule i czarne skorzane kurtki, delikatne jak jedwab. Starszy, okolo czterdziestki, mial wielkie smutne oczy i usta tak zmyslowe, ze bez trudu podpisalby kontrakt na wystepowanie w reklamach szminek. Byl dosc przystojny, by dostac posade kelnera - tyle ze jego nos, czerwony i znieksztalcony, swiadczyl o nalogu picia. Nie zamykal tez do konca ust, co nadawalo twarzy bezmyslny wyraz. Jego niebieskooki towarzysz, o dziesiec lat mlodszy, mial policzki rozowe jak pupa noworodka i nie mogl zapanowac nad nerwowym usmiechem. Wygladal na czlowieka, ktorego trapi bezustanny brak pewnosci siebie. Szczupla brunetka siedzaca przy stole z aktorem-narkomanem zaczela przejawiac zainteresowanie mezczyzna o ustach Micka Jaggera i pijackim nosie. Przypatrywala mu sie tak intensywnie i uparcie, ze zareagowal rownie szybko jak pstrag na widok tlustego robaka - choc trudno bylo ocenic, kto tu jest pstragiem, a kto przyneta. Aktor-narkoman uswiadomil sobie zauroczenie swej towarzyszki i sam rowniez zaczal przypatrywac sie mezczyznie o melancholijnych oczach, lecz w jego wzroku malowala sie zlosc. Nagle wstal od stolu, niemal przewracajac krzeslo, i ruszyl niepewnie przez sale, jakby chcial uderzyc swego rywala albo na niego zwymiotowac. Skrecil jednak przed jego stolikiem i zniknal w holu prowadzacym do meskiej toalety. Mezczyzna o smutnych oczach zaczal juz jesc krewetki ulozone na po-lencie. Nadziewal kazdego skorupiaka na czubek widelca i przygladal mu sie z aprobata, po czym wysysal go z lubiezna przyjemnoscia. Rozkoszujac sie leniwie kazdym kesem, spogladal na brunetke, jakby chcial dac do zrozumienia, ze gdyby mial okazje pojsc z nia do lozka, to z pewnoscia wyluskalby ja ze skorupy i pochlonal jak krewetki. Brunetka czula podniecenie albo obrzydzenie. Trudno bylo powiedziec. W przypadku niektorych mieszkancow Los Angeles te dwa uczucia byly rownie nierozdzielne jak bliznieta syjamskie. W kazdym razie opuscila stol akto- 198 ra-narkomana i przysunela sobie krzeslo, by usiasc z dwoma mezczyznami w skorzanych kurtkach.Joe zastanawial sie, jaki obrot przyjma sprawy, gdy odtracony aktor powroci z toalety, bez watpienia ze sladami bialego proszku wokol nozdrzy, gdyz w obecnych czasach heroina byla dostatecznie czysta, by mozna bylo ja wachac. Zanim cokolwiek sie wydarzylo, zjawil sie kelner, ow cud o blyszczacych oczach, i poinformowal Joego, ze rachunek za kolacje zostal juz uiszczony i ze w kuchni czeka na niego Demi. Zaskoczony, zostawil napiwek i ruszyl do holu, z ktorego wchodzilo sie do toalet i kuchni. Wreszcie zapadl zmierzch poznego lata. Na prostym jak rozen horyzoncie widac byl slonce podobne do krwawego zoltka, ktore przybiera juz ciemniejszy odcien. Kiedy Joe przemierzal sale, w ktorej wszystkie stoliki byly juz zajete, ta trojka ludzi - brunetka i dwaj mezczyzni w skorzanych kurtkach - cos mu przypomniala. Nim dotarl do holu, poczul ze zdziwieniem, ze doznaje dejr vu. Odwrocil sie przed progiem sali. Zobaczyl uwodziciela z podniesionym widelcem, pochlaniajacego swym smutnym wzrokiem krewetke, podczas gdy kobieta mowila cos cicho. Nerwus o rozowej twarzy patrzyl na nia uwaznie. Joe poczul, jak jego zdumienie przeobraza sie w strach. Nie mogl przez chwile pojac, dlaczego zaschlo mu w ustach, a serce wali jak szalone. Potem ujrzal w wyobrazni, jak widelec zmienia sie w noz sprezynowy, a krewetka w plaster goudy. Dwaj mezczyzni i kobieta. Nie w restauracji, tylko w pokoju hotelowym. Zamiast brunetki Barbara Christman. Jesli to nie byli ci dwaj, to ktos zdumiewajaco do nich podobny. Joe nigdy ich oczywiscie nie widzial, wysluchal jedynie krotkiego, choc wyrazistego opisu Barbary. Oczy psa mysliwskiego, nos zaczerwieniony od trwajacego latami nalogu picia, grube wargi. Mlodszy z nich, o rozowej twarzy, na ktorej bezustannie blakal sie usmiech. Joe juz od ponad dwudziestu czterech godzin nie wierzyl w zbiegi okolicznosci. Wydawalo sie to niemozliwe, ale ci z Teknologik juz tu byli. Ruszyl czym predzej do holu, po czym wszedl przez drzwi wahadlowe do rozleglego pomieszczenia, gdzie przygotowywano salatki. Dwaj mezczyzni w bialych fartuchach, ktorzy szybko i z wprawa dekorowali polmiski warzywami, nawet na niego nie spojrzeli. Za drzwiami, w glownej kuchni czekala na niego potezna Murzynka w obszernej szacie. Nawet jasna suknia i kaskady polyskujacej bizuterii nie 199 mogly skryc jej niepokoju. Matczyna twarz spiewaczki jazzowej byla ladna, pelna zycia i jakby stworzona do okazywania radosci, ale w tej chwili kobieta nie przejawiala checi do spiewu czy smiechu.-Nazywam sie Mahalia. Naprawde mi przykro, ze nie moglam zjesc z toba kolacji, przystojniaku Joe. Byloby wspaniale. - Jej zachrypniety, seksowny glos zdradzil jajako Demi. - Ale nastapila zmiana planow. Chodz za mna, zlotko. Z niezaprzeczalnym majestatem wielkiego statku opuszczajacego nabrzeze, Mahalia ruszyla przez gwarna i nieskazitelnie czysta kuchnie pelna szefow i ich pomocnikow, obok piecow, palenisk i grillow, przedzierala sie przez pare, dym znad pieczonego miesa i gryzacy oczy aromat podsmazanej cebuli. Podazajac za nia, Joe spytal: -A wiec wiesz o nich? -Pewnie, ze wiem. Mowili o nich w wiadomosciach. Pokazuja rzeczy, od ktorych staja wlosy na glowie, a potem probuja ci wcisnac chrupki. Ten przeklety pieniadz zmienia wszystko. Polozyl jej dlon na ramieniu i zatrzymal ja. -W wiadomosciach telewizyjnych? -Zabito kilku ludzi, z ktorymi rozmawiala. Choc zewszad otaczali ich zapracowani kucharze w bialych fartuchach, mogli spokojnie rozmawiac, gdyz ich slowa tlumil brzek garnkow, stukot brytfann, jazgot mikserow, swist trzepaczek, szczek polmiskow, szum, klekot, trzask, tarcie i skwierczenie. -Okreslili to inaczej - powiedziala Mahalia. - Ale to morderstwo, jak dwa razy dwa cztery. -Nie o to mi chodzi - odparl. - Mowie o ludziach w restauracji. Zmarszczyla brwi. -Jakich ludziach? -O dwoch mezczyznach. Czarne spodnie, biale jedwabne koszule, czarne skorzane kurtki... -Zaprowadzilam ich do stolika. -Tak, zgadza sie. Wlasnie ich rozpoznalem. -Dranie? -Nie ma gorszych. Zaskoczona, pokrecila glowa. -Ale, kochanie, wiemy na pewno, ze nikt za toba nie jechal. -Za mna nie, ale moze za toba. Albo za kims, kto pilnowal Rose. -Sam diabel nie moglby jej znalezc, gdyby probowal isc naszym tropem. -Ale jakos sie zorientowali, kto ja od roku ukrywa, i teraz zaciskaja petle. Patrzac gniewnie, okryta stalowym plaszczem pewnosci siebie, Mahalia rzekla z naciskiem: -Nikt nie tknie Rose nawet palcem. -Czy ona jest tutaj? 200 -Czeka na ciebie.Poczul, jak serce zalewa mu lodowata fala. -Nie rozumiesz. Ci dwaj w restauracji nie sa sami. Musi byc ich wiecej na zewnatrz. Moze nawet cala armia. -Tak, moze, ale oni nie wiedza z czym maj a do czynienia, zlotko. - Na jej twarzy dojrzewalo jakies postanowienie. - Jestesmy baptystami. Pewien, ze sie przeslyszal, Joe ruszyl czym predzej za kobieta, ktora kontynuowala swoj niepowstrzymany marsz przez kuchnie. Dotarli do otwartych drzwi i przeszli do pomieszczenia, w ktorym czyszczono i obierano warzywa. O tak poznej porze nie bylo tu zywego ducha. Dalej znajdowal sie magazyn o betonowej podlodze, pachnacy swiezym selerem i papryka wilgotnym drewnem i mokrymi kartonami. Na polkach wzdluz prawej sciany, az do niskiego sufitu, pietrzyly sie stosy skrzynek po owocach i jarzynach, pudla, a takze opakowania pelne pustych butelek po piwie. Na wprost, pod czerwonym napisem "WYJSCIE" Joe dostrzegl stalowe drzwi, teraz zamkniete, za ktorymi najwidoczniej parkowaly wozy dostawcow. Po lewej byla winda. -Rose jest na dole. Mahalia wcisnela guzik i drzwi od windy zaczely sie rozsuwac. -Co jest pod nami? -No coz, kiedys byla tam sala bankietowa i taras, mozna bylo urzadzac duze przyjecia przy samej plazy. Potem weszly inne przepisy... Teraz to tylko magazyn. Jak juz zjedziesz na dol, kaze kilku chlopakom poprzesuwac polki i puste skrzynki. Zamaskujemy drzwi od windy. Nikt sie niczego nie domysli. Joe, zaniepokojony perspektywa znalezienia sie w pulapce bez wyjscia, spytal: -No dobrze, a jak przyjda tu i jednak znajda winde? -Chyba przestane cie nazywac Joe Przystojniak. Lepiej do ciebie pasuje Joe Zrzeda. -W koncu na pewno tu przyjda, zeby sie rozejrzec. Myslisz, ze zaczeka-ja do zamkniecia restauracji, a potem pojda sobie do domu? Jest tam na dole jakies wyjscie awaryjne? - nie ustepowal. -Nie rozebralismy frontowych schodow, po ktorych goscie schodzili na dol. Zakrylismy je tylko, tak ze nic nie widac. Ale jak zechcesz tamtedy wiac, to wejdziesz prosto do restauracji. Bedziesz widoczny jak na dloni. -Kiepsko. -Wiec jesli cos pojdzie nie tak, uciekaj przez drzwi na taras. Dalej jest plaza i wybrzeze. -To wyjscie tez mogli obstawic. -Jest pod samym urwiskiem. Z gory nic nie widac. Powinienes sie odprezyc, kochanie. Slusznosc jest po naszej stronie, a to cos znaczy. -Niewiele. -Joe Zrzeda. 201 Wszedl do windy, ale zablokowal drzwi stopa.-Co cie laczy z tym lokalem, Mahalia? -Jestem wspolwlascicielka. -Jedzenie jest doskonale. -Myslisz, ze tego nie wiem? - spytala dobrodusznie. -Kim jestes dla Rose? -Niedlugo bede cie nazywala Joe Ciekawski. Rosie jakies dwadziescia dwa lata temu wyszla za mojego brata. Spotkali sie w college'u. Nie zdziwilam sie specjalnie, kiedy Louis okazal sie dosc pojetny, zeby pojsc do szkoly, ale na pewno sie zdziwilam, kiedy mial dosc rozumu, zeby zakochac sie w kims takim jak Rosie. W koncu oczywiscie okazalo sie, ze jest jednak czystej wody glupcem, bo cztery lata pozniej sie z nia rozwiodl. Rosie nie mogla miec dzieci, a dzieci byly dla Louisa bardzo wazne, choc facet, ktory mialby odrobine mozgu i zdrowego rozsadku, pojalby, ze Rosie to wiekszy skarb niz dom pelen bachorow. -Nie jest twoj a bratowa juz od osiemnastu lat, a ty wciaz chcesz dla niej ryzykowac? -A czemu nie? Myslisz, ze Rosie stala sie wampirem, kiedy ten duren Louis sie z niarozwiodl? Nie zmienila sie od czasu, gdy ja poznalam, zawsze pozostala slodka istota. Kocham ja jak siostre. A teraz czeka na ciebie, Joe Ciekawski. -Jeszcze jedno. Wczesniej, kiedy mowilas, ze ci ludzie nie wiedza z kim maja do czynienia... czy nie powiedzialas: "Jestesmy babtystami"? -Tak wlasnie powiedzialam. Nie chce ci sie pomiescic w glowie, ze mozemy byc twardzi, prawda? -No... -Mama i tata walczyli w Missisipi z Ku-Klux-Klanem, kiedy mial ostrzejsze zeby niz teraz, tak jak wczesniej robili to babcia i dziadek, i nigdy sie nie przestraszyli. Kiedy bylam mala dziewczynka przezylismy huragany szalej ace nad Zatoka Meksykanska powodzie i epidemie zapalenia mozgu. To byly ciezkie czasy, nie bylo wiadomo, czy nazajutrz bedzie co wlozyc do ust, ale trzymalismy sie twardo, spiewajac chorem kazdej niedzieli. Amerykanscy marines nie sa o wiele twardsi od zwyklego czarnego baptysty z poludnia. -Rose powinna dziekowac Bogu za taka przyjaciolke jak ty. -To ja mam szczescie - odparla Mahalia. - Podnosi mnie na duchu, teraz chyba najbardziej. No dalej, Joe, ruszaj. I zostan tam z nia na dole, dopoki nie zamkniemy lokalu i nie wykombinujemy czegos, zeby was wyciagnac. Przyjde, kiedy bedzie czas. -Przygotuj sie zawczasu na klopoty - ostrzegl ja -Idz. Joe cofnal stope. Drzwi sie zamknely. Winda ruszyla w dol. 202 14 nalazl ja wreszcie. Doktor Rose Marie Tucker. Byla teraz i tutaj - zupelnie sama na koncu dlugiego pomieszczenia, siedziala na jednym z czterech skladanych krzesel przy porysowanym stole roboczym, pochylona, z rekami na blacie i zlaczonymi dlonmi, czekajaca w milczeniu, o oczach powaznych i pelnych czulosci - znalazl wiec te mala kobiete, jedyna ocalala z katastrofy, strazniczke tajemnic, ktore Joe pragnal za wszelka cene poznac, ale ktorych zaczal sie nagle lekac.Nie wszystkie zarowki pod kloszami zamontowanymi na suficie sie palily, tak iz podloga tonela w jasnych i ciemnych plamach, niczym w jakims podwodnym krolestwie. Podazajacy przed nim cien zostal z tylu, po chwili znow sie wysunal do przodu, rozplynal w kaluzy mroku i zniknal jak zapomniana dusza, by trzy kroki dalej wylonic sie w pelnej okazalosci. Joe czul sie jak skazaniec przemierzaj acy w drodze na egzekucj e betonowe lochy wiezienia, z ktorego nie mozna uciec, a jednak przepelniony gleboka wiara w mozliwosc laski i odrodzenia. Gdy tak zblizal sie do prawdy, ktora podzwi-gnela Georgine i Charliego Delmannow z dna rozpaczy i uniosla ich na wyzyny euforii, do prawdy o Ninie, jego mysli klebily sie jak przeciwne nurty rzeki, w ktorej, niczym lawice fosforyzujacych ryb, przemykala nadzieja. Z lewej strony pietrzyly sie pudla z recznikami papierowymi i swiecami na stoly. Na prawo, w scianie, ktora wychodzila na plaze i ocean, znajdowala sie para drzwi i rzad duzych okien, ale widok wybrzeza byl zasloniety przez metalowe zaluzje. Sala bankietowa przypominala bunkier. Odsunal krzeslo i usiadl naprzeciwko Rose. Podobnie jak poprzedniego dnia na cmentarzu, teraz rowniez kobieta emanowala tak charyzmatyczna energia, ze jej drobna postac musiala budzic nieustanne zdumienie. Choc miala nadgarstki cienkie jak dziewczynka, choc 203 delikatne rysy, szczupla szyja i drobne ramiona nadawaly jej wyglad bezbronnego dziecka, wydawalo sie, ze goruje nad Joem. Jej magnetyczne oczy przykuwaly go do miejsca i przenikaly, a kryjaca sie w nich wiedza zmuszala do pokory, mimo ze Joe nie uleglby latwo nawet czlowiekowi dwukrotnie wiekszemu od niego.Wyciagnal do niej reke, a ona ujela jego dlon. Strach i nadzieja odebraly mu mowe. Targany tymi sprzecznymi uczuciami nie potrafil spytac o Nine. Rownie powazna jak na cmentarzu, Rose stwierdzila: -Wszystko przybiera zly obrot. Zabijaja kazdego, z kim rozmawialam. Nic ich nie powstrzyma. Moment, kiedy bedzie musial zapytac o swa mlodsza corke, na razie sie odsunal i Joe zdolal wydobyc z siebie glos. -Bylem wtedy w domu w Hannock Park, razem z Delmannami... i Lisa Otworzyla oczy z przerazenia. -Nie chcesz chyba powiedziec, ze wtedy... kiedy to sie stalo? -Tak. Jej drobna dlon zacisnela sie na jego reku. -Widziales? Skinal glowa. -Popelnili samobojstwo. Taki straszny... czyn, istne szalenstwo. -Nie szalenstwo. Nie samobojstwo. Morderstwo. Ale jak, na Boga, zdolales sie uratowac? -Ucieklem. -Kiedy ich zabijano? -Charlie i Georgine juz nie zyli. Lisa nadal plonela. -Wiec nie byla jeszcze martwa, kiedy uciekales? -Nie. Wciaz stala i palila sie, choc nie krzyczala, po prostu cicho... cicho plonela. -Wiec uciekles w sama pore. Prawdziwy cud. -W jaki sposob, Rose? Jak to z nimi zrobiono? Spuscila wzrok i nie odpowiadajac na pytanie wpatrywala sie w ich splecione dlonie. Po chwili wyszeptala, bardziej do siebie niz do niego: -Sadzilam, ze od tego powinnam zaczac, od przekazania nowin rodzi nom, ktore stracily w tej katastrofie bliskich. Ale to przeze mnie... ten roz lew krwi. -Naprawde bylas na pokladzie samolotu? - spytal. Znow spojrzala mu w oczy. -W klasie ekonomicznej. Rzad szesnasty, miejsce B, nie przy samym oknie. W jej glosie byla prawda, tak jak w zdzblach trawy jest blask slonca i deszcz. -Naprawde oddalilas sie z miejsca katastrofy cala i zdrowa - raczej stwierdzil niz zapytal. 204 -Cala i zdrowa - powtorzyla cicho, tym bardziej jednak podkreslajaccudownosc swego ocalenia. -1 nie sama. -Kto ci powiedzial? -Nie Delmannowie. Ani inni, z ktorymi rozmawialas. Wszyscy ci wierzyli i nie chcieli zdradzac sekretow, jakie im powierzylas. Zeby zrozumiec, jak sie o tym dowiedzialem, musialabys cofnac sie do tamtej nocy. Pamietasz Jeffa i Mercy Ealingow? Przez jej usta przemknal blady usmiech, gdy odparla: -Loose Change Ranch. -Bylem tam dzisiaj wczesnym popoludniem - wyjasnil. -To mili ludzie. -Prowadza spokojne, cudowne zycie. -A ty jestes dobrym reporterem. -Kiedy temat duzo dla mnie znaczy. Jej oczy przypominaly czarne, lecz swietliste jeziora. Joe nie wiedzial, czy to, co sie w nich kryje, pograzy go czy tez wyniesie na powierzchnie. -Przykro mi z powodu tych wszystkich ludzi w samolocie - pochylila glowe. - Przykro mi, ze odeszli, nim dopelnil sie ich czas. Przykro z powodu ich rodzin... z powodu ciebie. -Nie wiedzialas, ze narazasz ich na niebezpieczenstwo, prawda? -Nie, na Boga. -Wiec nie jestes winna. -Ale czuje sie odpowiedzialna. -Powiedz mi, Rose. Prosze. Przebylem dluga bardzo dluga droge, by to uslyszec. Powiedz mi to co innym. -Ale oni zabijaja kazdego, komu to mowie. Zabili nie tylko Delman-now, ale i innych, szescioro innych. -Nie przejmuje sie niebezpieczenstwem. -Ale ja sie przejmuje. Wiem, na co cie narazam, i musze to brac pod uwage. -Na nic mnie nie narazasz. Absolutnie na nic. I tak juz jestem martwy -przekonywal ja. - Chyba ze to, co zamierzasz mi zdradzic, przywroci mnie do zycia. -Jestes dobrym czlowiekiem. Przez te lata, ktore ci jeszcze pozostaly, mozesz cos zrobic dla tego spapranego swiata. -Nie w moim stanie. Jej oczy przepelnial teraz smutek. Nagle przerazily go tak gleboko, ze chcial odwrocic od nich wzrok - ale nie mogl. Ta rozmowa dala mu czas, by dojsc do pytania, przed ktorym sie poczatkowo wzdragal. Wiedzial juz, ze musi je zadac, nim znow opusci go odwaga. -Rose... Gdzie jest Nina, gdzie moja corka? Rose Tucker zawahala sie. Siegnela wreszcie do wewnetrznej kieszeni granatowej marynarki i wyciagnela z niej fotografie zrobiona polaroidem. 205 Joe dostrzegl, ze jest to zdjecie plyt nagrobnych z mosieznymi tabliczkami noszacymi imiona jego zony i corek - jedno z tych, ktore zrobila poprzedniego dnia.Dodajac mu odwagi usciskiem, wlozyla mu w dlon fotografie. Zaczal wpatrywac sie w zdjecie. Po chwili zauwazyl: -Jej tu nie ma. Nie w ziemi. Sa Michelle i Chrissie, zgadza sie. Ale nie Nina. -Otworz swe serce, Joe - niemal szeptala. - Otworz swe serce i umysl, co teraz widzisz? Oto w koncu ofiarowywala mu dar odrodzenia, ktory wczesniej otrzymali od niej Nora Vadance, Delmannowie i inni. Wpatrywal sie w fotografie. -Co widzisz, Joe? -Grob. -Otworz swoj umysl. Z nadzieja, ktorej nie umial wyrazic slowami, ale ktora przyprawiala jego serce o szalone bicie, Joe badal wzrokiem trzymany w dloniach kawalek kliszy. -Granit, braz... wokol trawa. -Otworz swe serce - wyszeptala. -Ich imiona... daty... -Wpatruj sie. - ...blask slonca... cienie... -Otworz swe serce. Choc nie watpil w szczerosc Rose, ta jej litania - "Otworz swoj umysl, otworz swe serce" - zaczela brzmiec glupio, jakby kobieta byla nie naukowcem, tylko guru New Age. -Otworz swoj umysl - nalegala lagodnie. Granit. Braz. Wokol trawa. -Nie patrz tylko oczami. Sprobuj widziec. Slodycz oczekiwania zaczela gorzkniec i Joe czul, ze wyraz jego twarzy sie zmienia. -Czy ta fotografia nie wydaje ci sie dziwna? Nie znajdujesz czegos nie zwyklego nie w samym obrazku, ktoremu sie przygladasz... ale w dotyku? Czy nie nie czujesz czegos szczegolnego na skorze, gdy trzymasz ja w dlo niach? Juz mial zaprzeczyc: po prostu polaroid, sliski i zimny, gdy nagle poczul cos dziwnego. Najpierw uswiadomil sobie skomplikowana fakture wlasnej skory. Nigdy dotad nawet nie potrafilby sobie czegos podobnego wyobrazic. Gdy sciskal zdjecie palcami, czul kazde wygiecie linii papilarnych, kazda petelke i okolek, najdrobniejsze zgrubienie i rownie malenki rowek na skorze opuszkow zdawaly sie miec swoj wlasny niezwykle wrazliwy system zakonczen nerwowych. 206 Nie umial pojac czy przetworzyc wszystkich danych, ktore plynely do niego z fotografii. Byl poruszony jej gladkoscia, ale rowniez tysiacami mikroskopijnych, niewidocznych dla golego oka zaglebien na powierzchni papieru, dotknieciem barwnikow, utrwalaczy i innych chemikaliow, z ktorych byl skomponowany obraz cmentarza.Po chwili, w dotyku, choc nie dla oka, obraz zyskal na glebi, jakby nie byla to po prostu dwuwymiarowa fotografia, lecz okno z widokiem na cmentarz, okno, przez ktore mogl siegnac reka. Czul na palcach cieplo letniego slonca, czul dotyk granitu, brazu i uklucia trawy. Stalo sie cos jeszcze dziwniejszego: poczul teraz kolor, jakby w jego mozgu skrzyzowaly sie przewody i poplataly zmysly. Powiedzial: "Niebieski", i uderzyl go nagle oslepiajacy wybuch swiatla, a po chwili, jakby z oddali, uslyszal wlasny glos: "Jasny". Wrazenie blekitu i swiatla stalo sie szybko realnym, wizualnym doznaniem: sala bankietowa zaczela blednac i pograzac sie w jasnoniebieskiej mgielce. Dyszac ciezko, upuscil fotografie, jakby ozyla w jego dloniach. Blekitna jasnosc skurczyla sie do rozmiarow malego punkcika w centrum jego pola widzenia, jak obraz na ekranie telewizora po wylaczeniu odbiornika. Ten punkcik zmniejszal sie coraz bardziej, w koncu trwal jeszcze przez chwile - podobna do gwiazdki kropeczka swiatla - ale po chwili blysnal w absolutnej ciszy i zniknal. Rose Tucker nachylila sie ku niemu. Joe wpatrywal sie w jej wladcze oczy - i dostrzegl cos nowego. Tak, smutek i zal pozostaly. Wspolczucie i inteligencja rowniez. Ale zauwazyl cos jeszcze - czy tez wydawalo mu sie, ze zauwazyl. Jakas czescia swej istoty ta kobieta pedzila ku stromemu urwisku, jakby niesiona na grzbiecie oszalalego rumaka-obsesji, i chciala pociagnac go za soba. Zdawalo sie, ze czyta w jego myslach. -To, czego sie boisz, Joe, nie ma nic wspolnego ze mna. Boisz sie otworzyc swoj umysl na cos, w co przez cale zycie nie chciales uwierzyc. -Twoj glos - zauwazyl - ten szept, powtarzajace sie zwroty: "Otworz swe serce, otworz swoj umysl", dzialaja jak hipnoza. -Wcale w to nie wierzysz - zaprzeczyla z typowym dla siebie spokojem. -Cos jest na tym zdjeciu - poslyszal w swym glosie nutke rozpaczy. -Co masz na mysli? -Substancje chemiczna. -Nie. -Halucynogenny narkotyk, wchlaniany przez skore. -Nie. -Cos, co wchlonalem przez skore - upieral sie - wprawilo mnie w odmieniony stan swiadomosci. Otarl dlonie o sztruksowa marynarke. 207 -Zadna substancja nie moglaby przeniknac do twojego krwiobiegu tak szybko. Ani wplynac na twoj umysl w ciagu zaledwie kilku sekund.-Tego nie wiem. -Ale ja wiem. -Nie jestem farmakologiem. -Wiec skonsultuj sie z jakims specjalista - zaproponowala bez cienia zlosliwosci. -Cholera. Gniewala go, choc nie wiedzial dlaczego, tak jak poprzednio nie umial powiedziec, dlaczego zlosci go Barbara Christman. Im bardziej sie irytowal, tym ona byla spokojniejsza. -Doznales synestezji. -Czego? Rose Tucker, w ktorej obudzil sie naukowiec, wyjasnila: -Synestezji. Wystepowanie roznych wrazen zmyslowych przy bodzcu dzialajacym tylko na jeden zmysl. -Belkot. -Wcale nie. Rozlega sie na przyklad kilka taktow znanej ci melodii, ale zamiast je slyszec, widzisz jakis kolor albo czujesz zwiazany z muzyka zapach. Jest to dosc rzadkie zjawisko, ale wiekszosc ludzi na widok tych fotografii doznaje czegos takiego, jest to tez powszechne wsrod mistykow. -Mistycy! - niemal splunal na podloge. - Nie jestem mistykiem, doktor Tucker. Jestem, albo bylem, reporterem kryminalnym. Dla mnie licza sie tylko fakty. -Synestezja nie jest tylko rezultatem manii religijnej, jesli to masz na mysli, Joe. To naukowo udokumentowane doznanie, wystepujace nawet wsrod ateistow. Trzezwo myslacy ludzie tez niejednokrotnie uwazaja ze to przejaw wyzszego stanu swiadomosci. Jej oczy, przedtem jak chlodne jeziora, teraz wydawaly sie rozpalone. Odwrocil wzrok, bojac sie, ze dosiegnie go jej wewnetrzny ogien. Nie byl pewien, czy dostrzegal w niej zlo, czy tez tylko chcial je dostrzec. Czul sie calkowicie zdezorientowany. -Gdyby to naprawde byl jakis srodek przenikajacy przez skore - tluma czyla z iscie diabelskim spokojem - efekt nie ustapilby tak nagle. Nie odezwal sie, pograzony w wewnetrznym chaosie. -Ale gdy upusciles zdjecie, efekt zniknal. Poniewaz to, z czym sie zetknales, nie ma nic wspolnego z iluzja. -Gdzie jest Nina? - dopytywal sie. Rose wskazala na zdjecie, ktore teraz lezalo miedzy nimi na stole. -Popatrz. Zobacz. -Nie. -Nie boj sie. Wzbieral w nim dziki gniew. Ten sam, ktory tak niedawno go przestraszyl. Teraz tez wzbudzal w nim lek, ale Joe nie potrafil nad nim zapanowac. 208 -Gdzie jest Nina, do diabla?-Otworz swe serce - powiedziala cicho. -Bzdura. -Otworz swoj umysl. -Jak bardzo? Az bede mial pustke w glowie? Czy tego chcesz? Dala mu czas, by sie uspokoil. Potem odparla: -Niczego nie chce, Joe. Spytales mnie, gdzie jest Nina. Chcesz sie do wiedziec czegos o swojej rodzinie. Dalam ci fotografie, zebys mogl zoba czyc. Wiec mogles zobaczyc. Jej wola byla silniejsza niz jego opor. Po chwili znow siegnal po zdjecie. -Przypomnij sobie to uczucie - zachecala go. - Pozwol, by znow cie ogarnelo. Nie powrocilo jednak, choc obracal fotografie na wszystkie strony. Wodzil po gladkim obrazie opuszkami palcow, ale nie mogl wyczuc granitu, brazu, trawy. Przywolywal blekit i jasnosc, ale juz nie powrocily. Odrzucil fotografie z niechecia. -Nie wiem, po co w ogole to robilem. Irytujaco spokojna, usmiechnela sie ze wspolczuciem i wyciagnela do niego dlon. Nie odpowiedzial jej podobnym gestem. Zloscilo go jej zachowanie, zatracajace wedlug niego o filozofie New Age, ale jednoczesnie czul, ze w jakis sposob zawiodl Michelle, Chrissie i Nine, gdyz nie umial po raz drugi pograzyc sie w tej widmowej, blekitnej jasnosci. Z drugiej strony jesli to doznanie bylo tylko halucynacja wywolana srodkami chemicznymi albo hipnoza to bylo pozbawione jakiegokolwiek znaczenia, a powtorne pograzenie sie w tym snie na jawie nie mogloby przywrocic do zycia tych, ktorych nieodwracalnie utracil. W jego umysle krolowal chaos. -Wszystko w porzadku - powiedziala Rose. - Nasycona fotografia zazwyczaj wystarcza. Ale nie zawsze. -Nasycona? -W porzadku, Joe. W porzadku. Czasem trafia sie ktos... ktos taki jak ty... a wowczas jedynym przekonujacym dowodem staje sie kontakt galwaniczny. -Nie wiem, o czym mowisz. -O dotyku. -Jakim dotyku? Zamiast odpowiedziec, Rose podniosla zdjecie i zaczela mu sie przygladac, jakby umiala bez trudu dostrzec cos, czego Joe w ogole nie byl zdolny zauwazyc. Jesli w jej sercu i myslach pojawil sie zamet, to dobrze go skrywala, gdyz wydawala sie cicha niczym wiejski staw o bezwietrznym zmroku. Jej spokoj tylko rozpalil gniew Joego. -Gdzie jest Nina, do diabla? Gdzie jest moja mala coreczka? 14 - Jedyna ocalona 209 Wsunela spokojnie fotografie z powrotem do kieszeni.-Przypuscmy, Joe, ze nalezalam do zespolu naukowcow przeprowadzajacych serie rewolucyjnych eksperymentow medycznych i ze niespodziewanie odkrylismy cos, co mogloby dowodzic, ze istnieje pewna forma zycia po smierci. -Mnie trzeba by przekonywac troche dluzej niz ciebie. Jej delikatnosc stanowila irytujaca przeciwwage dla jego opryskliwosci. -Nie jest to taki szalony pomysl, jak sie wydaje. Odkrycia biologii molekularnej i niektorych dziedzin fizyki dokonane w ciagu kilku ostatnich dziesiecioleci zdawaly sie wyraznie wskazywac na istnienie stworzonego wszechswiata. -Unikasz odpowiedzi na moje pytanie. Gdzie trzymacie Nine? Dlaczego kazaliscie mi sadzic, ze nie zyje? Jej twarz zachowala niemal nieziemski spokoj, a glos byl kojacy. -Gdybysmy dzieki nauce mogli poznac prawde o zyciu pozagrobowym, to czy naprawde bys tego chcial? Wiekszosc ludzi bez wahania odparlaby "tak", nie zastanawiajac sie, jak nieodwracalnie odmienilaby ich ta wiedza, odmienila wszystko, co do tej pory uwazali za wazne, odmienila ich przyszlosc. I wowczas... A jesli to objawienie mialoby w sobie cos niepokojacego? Chcialbys poznac prawde, nawet gdyby byla w takim samym stopniu straszna co podnoszaca na duchu, budzaca groze i radosna, gleboko niepojeta i oswiecajaca? -To dla mnie belkot, pani doktor, wielkie nic, jak leczenie krysztalami, kanaly duchowe i male stworki, ktore porywaja ludzi do latajacych spodkow. -Nie patrz powierzchownie. Staraj sie zobaczyc. Jej spokoj, przefiltrowany przez czerwone soczewki jego gniewu, wydawal sie narzedziem manipulacji. Joe podniosl sie z krzesla i zacisnal piesci. -Co wiozlas ze soba do Los Angeles i dlaczego Teknologik zabil trzystu trzydziestu ludzi, by cie powstrzymac? -Probuje ci to powiedziec. -Wiec mi powiedz! Zamknela oczy i skrzyzowala drobne, brazowe rece, jakby czekajac, az ta rozszalala w nim burza przeminie, lecz jej lagodnosc tylko wzmagala wicher jego gniewu. -Horton Nellor. Niegdys twoj, a takze i moj szef. Jaka on w tym gra role? - dopytywal sie Joe. Milczala. -Dlaczego Delmannowie, Lisa, Nora Vadance i kapitan Blane popelnili samobojstwo? I jakim cudem mozna uznac je za morderstwa, jak twierdzisz? Kim sa ci ludzie na gorze? O co tu u diabla chodzi? - Caly sie trzasl. - Gdzie jest Nina? Rose otworzyla oczy i spojrzala na niego z niespodziewana troska. Jej spokoj wreszcie sie zachwial. -Jacy ludzie na gorze? 210 -Dwaj dranie, ktorzy pracuja dla Teknologik albo jakiejs cholernej tajnej sluzby, czy czegos tam jeszcze. Skierowala spojrzenie ku restauracji nad ich glowami. -Jestes pewien? -Rozpoznalem ich, kiedy jadlem kolacje. Rose zerwala sie z miejsca, wpatrujac sie w niski sufit, jakby byla w tonacej lodzi podwodnej i w oczekiwaniu na pierwsze oznaki pekajacego kadluba rozpaczliwie obliczala wielkosc majacego ja zgniesc straszliwego cisnienia. -Jesli dwoch jest w srodku, to mozna zalozyc, ze na zewnatrz sa inni -dodal Joe. -Dobry Boze - wyszeptala. -Mahalia sprobuje nas stad wyciagnac po zamknieciu restauracji. -Ona nie rozumie. Musimy wydostac sie juz teraz. -Zakryla drzwi do windy skrzynkami... -Nie obchodza mnie ci ludzie ani ich cholerna bron - powiedziala Rose, obchodzac stol. - Jesli zejda tu po nas, to trudno. Niewazne, ze umre w taki sposob, Joe. Ale wcale nie beda musieli tu schodzic. Jesli wiedza, ze jestesmy w tej chwili gdzies na terenie budynku, moga nas dopasc na odleglosc i zawladnac nami. -Co? -Zawladnac - powtorzyla ze strachem i ruszyla ku drzwiom, ktorymi wychodzilo sie na plaze. Podazajac za nia zdesperowany, Joe dopytywal sie: -Co to znaczy "zawladnac"? Drzwi byly zamkniete na dwie zasuwy. Rose odsunela gorna. Polozyl dlon na nizszym zamku. -Gdzie jest Nina? -Zejdz mi z drogi. -Gdzie jest Nina? -Na litosc boska, Joe... Po raz pierwszy Rose wydawala sie bezbronna i Joe zamierzal wykorzystac te przewage, by wydobyc z niej prawde. -Gdzie jest Nina? -Pozniej. Przyrzekam. -Teraz. Z gory dobiegl glosny lomot. Rose westchnela, odwrocila sie od drzwi i ponownie wlepila wzrok w sufit, jakby mial na nich w kazdej chwili runac. Joe uslyszal niosace sie szybem dzwigu podniesione glosy Mahalii i dwoch czy trzech mezczyzn. Byl pewien, ze dobiegaj acy z gory halas to dzwiek odsuwanych i odrzucanych pustych skrzynek i pojemnikow, ktore zaslanialy drzwi windy. Wiedzial, ze gdy mezczyzni w skorzanych kurtkach zorientuja sie, ze w budynku znajduje sie nizsza kondygnacja, domysla sie, ze istnieje wyjscie na 211 plaze. Moze inni schodzili juz z wysokiego urwiska, by odciac Joemu i Rose droge ucieczki.Nie zwazal na to. Patrzac jej prosto w twarz, zdecydowany za wszelka cene uzyskac odpowiedz, straszliwie uparty, Joe nie ustepowal. -Gdzie jest Nina? -Nie zyje - odparla. Zdawalo sie, ze wypowiedziala te slowa z trudem. -Akurat. -Prosze, Joe... Byl na nia wsciekly, ze go oklamuje, tak jak inni w ciagu minionego roku. -Akurat. Nic z tego. Za cholere. Rozmawialem z Mercy Ealing. Nina zyla tamtej nocy i teraz tez zyje. -Jesli wiedza, ze jestesmy w budynku - powtorzyla Rose glosem drzacym z niecierpliwosci - to moga nami zawladnac. Jak Delmannami. Jak Lisa Jak kapitanem Blane'em! -Gdzie jest Nina? Znow rozlegl sie halas - winda ozyla nagle i ruszyla z szumem maszynerii w gore. -Gdzie jest Nina? Zarowki pod sufitem przygasly, prawdopodobnie winda pochlaniala zbyt duzo energii. Gdy swiatlo utracilo moc, Rose krzyknela z przerazenia i rzucila sie na Joego, probujac zwalic go z nog, po czym chwycila go wsciekle za reke, by otworzyc dolna zasuwe przy drzwiach, ktora caly czas przytrzymywal. Rozorala mu paznokciami skore. Syknal z bolu i puscil zamek, a wtedy ona jednym szarpnieciem otworzyla drzwi. Owionela ich pachnaca oceanem bryza. Rose wybiegla w nocna ciemnosc. Joe popedzil za nia szerokim i dlugim pomostem z drewna, nad ktorym gorowala restauracja. Przy kazdym kroku deski lomotaly jak beben. Szkarlatne slonce gdzies nad Japonia zstepowalo w krwawej poswiacie do grobu. Niebo i morze na zachodzie przypominalo dwa czarne ptaki, ktore stykaja sie w locie, ptaki o gladkich piorach i zmyslowych, pociagajacych jak smierc ksztaltach. Rose byla juz u podnoza schodow. Ruszajac za nia Joe zobaczyl dwa tarasy, ktorymi schodzilo sie do samej plazy. Rose, ciemnoskora i ubrana na czarno, niemal zniknela w mrocznej geometrii schodow. Kiedy zeskoczyla na blady piasek, znow stala sie widoczna. Pas wybrzeza rozciagal sie w tym miejscu na jakies trzydziesci metrow, a fosforyzujace, spienione fale szumialy wokol upiornie. Nikt sie nie kapal ani nie surfowal na tej niesamowitej plazy, nie widac tez bylo nigdzie ognisk ani lamp. Niebo na wschodzie przypominalo chorobliwa zolc rozlana na czarnej powierzchni, nieco wyzej unosila sie poswiata nocnego miasta, nieruchoma i 212 pozbawiona sensu. Z okien restauracji padaly na plaze bladozolte prostokaty okien, pokrywajac piach pstrokacizna blasku.Joe nie probowal zatrzymac Rose ani zmusic jej do wolniejszego biegu. Gdy sie z nia zrownal, zwolnil kroku, by jej nie wyprzedzic. Stanowila jedyne ogniwo laczace go z Nina. Irytowal go jej jawny mistycyzm, nagle przejscie od spokoju do zabobonnego przerazenia; byl wsciekly, ze teraz go oklamywala, choc wczesniej, na cmentarzu, kazala mu wierzyc, ze w koncu powie cala prawde. Jednak ich losy byly ze soba nierozerwalnie splecione, gdyz tylko ona mogla go zaprowadzic do coreczki. Gdy biegnac po mokrym piachu na polnoc mijali naroznik restauracji, z prawej strony, spod urwiska ktos ruszyl naprzeciwko nich: cien w nocnej czerni, szybki i duzy niczym pozbawiona rysow bestia, ktora sciga ludzi w koszmarach - przesladowca w korytarzach snu. -Uwazaj! - Joe ostrzegl Rose, ale i ona zobaczyla nadbiegajacego wroga i juz zdazyla zrobic unik. Joe staral sie interweniowac, kiedy rozpedzony ciemny ksztalt zastapil Rose droge, ale zaskoczyl go drugi mezczyzna, ktory rzucil sie na niego od strony morza. Facet byl wielki jak futbolista, wiec obaj runeli na ziemie z takim impetem, ze Joe niemal stracil oddech, dyszac chrapliwie. Szczesliwie upadli z dala od linni wody, na gleboki i miekki piach. Joe wierzgal nogami, machal rekami, walil bezlitosnie kolanami, lokciami i stopami, az wyturlal sie spod swego przesladowcy i stanal na rowne nogi. W tym momencie uslyszal, jak ktos znajdujacy sie nieco dalej krzyczy do Rose: "Nie ruszaj sie, ty suko!", a zaraz potem do jego uszu dotarl odglos strzalu, twardy i plaski. Nie chcial myslec o wizgu, ktory przemknal po plazy w strone pomrukujacego morza, o Rose z kula w glowie i o tym, ze na zawsze utracil Nine, ale nie mogl obronic sie przed ta mysla, ktora niczym pietno tkwila mu w mozgu. Jego przeciwnik klal, podnoszac sie z piasku. Joe odwrocil sie gwaltownie w jego strone, gotow zmierzyc sie z niebezpieczenstwem, pelen nienawisci i szalenstwa, ktore przed dwudziestu laty wykluczyly go z ligi bokserskiej, pelen kipiacej wscieklosci, ktora kazala mu dokonywac aktow zniszczenia w kosciele - byl teraz zwierzeciem, pozbawionym serca, szybkim jak kot i dzikim drapiezca, reagowal tak, jakby ten obcy byl osobiscie odpowiedzialny za kalectwo biednego, zreumatyzowanego Franka, jakby ten sukinsyn rzucil jakis czar, by stawy ojca puchly i ulegaly deformacji, jakby to on saczyl kapitanowi Blane'owi do ucha eliksir szalenstwa. Joe kopnal faceta w krocze, a kiedy ten jeknal i zgial sie wpol, chwycil drania za glowe i jednoczesnie walnal z calej sily kolanem w twarz, jak w balecie okrucienstwa. Poslyszal, jak nos tamtego peka z chrzestem, i poczul ugryzienie. Mezczyzna runal do tylu na piasek, dlawiac sie, plujac krwia chwytajac oddech i placzac jak male dziecko, ale to nie wystarczalo Joemu. Byl teraz dzikszy od zwierzecia, dziki jak zywioly, byl cyklonem gniewu, zalu i niezadowolenia. Kopnal tam, gdzie powinny byc zebra, co zabolalo go niemal tak samo jak czlowieka lezacego na ziemi, gdyz Joe mial na nogach tylko adida- 213 sy, a nie buty o twardym czubku. Probowal stanac przeciwnikowi na gardle i zmiazdzyc mu tchawice, ale w ciemnosci stanal mu na piersiach. Nie bardzo sobie zdajac sprawe z tego, co robi, ponowil probe, by zabic tamtego, ale wtedy zaatakowal go od tylu trzeci napastnik.Joe runal twarza na ziemie, przygnieciony ciezarem nowego wroga -czul na sobie niemal sto kilo. Z wykrecona w bok glowa plujac piaskiem, probowal zrzucic z siebie mezczyzne, ale tym razem na dobre stracil oddech, a wraz z nim cala swa sile, lezal wiec bezradnie. Gdy rozpaczliwie staral sie zlapac powietrze, poczul, jak jego napastnik przystawia mu do policzka cos zimnego i tepego; wiedzial, co to jest, jeszcze nim uslyszal grozbe. -Jesli chcesz, zebym rozwalil ci glowe, zrobie to - powiedzial obcy, a w jego glosie slychac bylo zbrodnicza nute. - Zrobie to, ty dupku. Joe przestal sie opierac. Walczyl tylko o oddech, lecz mezczyzny, ktory go przygniatal, nie zadowalala milczaca kapitulacja. -Odpowiedz mi, draniu. Czy chcesz, zebym rozwalil ci leb? Chcesz? -Nie. -Naprawde? -Nie. -Bedziesz grzeczny? -Tak. -Trace cierpliwosc. -W porzadku. -Sukinsyn - powiedzial obcy wsciekle. Joe juz sie nie odezwal, tylko wyplul piasek i odetchnal glebiej, usilujac odzyskac sily i zapanowac nad atakiem krotkotrwalego szalenstwa, ktore go ogarnelo. Gdzie jest Rose? Mezczyzna, ktory siedzial Joemu na plecach, tez oddychal ciezko, zionac czosnkiem. Dawal Joemu czas na odzyskanie spokoju, ale i sam zbieral sily. Pachnial wodakolonska i dymem z papierosow. Co sie stalo z Rose? -Teraz wstaniemy - powiedzial mezczyzna. - Ja pierwszy. I caly czas bede do ciebie celowal. Lez plasko, tak jak teraz, dokladnie tak jak teraz, dopoki nie stane z boku i nie powiem ci, zebys sie podniosl. - Dla podkreslenia swych slow jeszcze mocniej przycisnal lufe do twarzy Joego, wiercac nia niemal dziure; Joe poczul, jak wewnetrzna strona policzka wgniata mu sie bolesnie w zeby. - Rozumiesz, Joe Carpenter? -Tak. -Moge cie wykonczyc i odejsc, jak gdyby nigdy nic. -Jestem spokojny. -Nikt nie smie mnie tknac. -Ja na pewno nie. -Chodzilo mi o to, ze mam odznake. 214 -Jasne.-Chcesz ja zobaczyc? Przypne ja do twojej cholernej wargi. Joe nie powiedzial nic wiecej. Nie wolali "policja", co wcale nie dowodzilo, ze sa falszywymi gliniarzami, tylko ze nie zycza sobie rozglosu. Mieli nadziej e wykonac robote szybko i czysto - i wyniesc sie, zanim musieliby wyjasniac swoja obecnosc lokalnym wladzom, co wplataloby ich w machine prawniczej biurokracji i moglo sie skonczyc klopotliwymi pytaniami na temat uprawnien. Jesli nie byli w scislym tego slowa znaczeniu pracownikami Teknologik, to na pewno stala za nimi jakas wladza federalna, ale wynurzajac sie z mroku nocy nie wrzeszczeli "FBI!" ani nie wykrzykiwali nazw zadnych innych sluzb, wiec byli zapewne funkcjonariuszami jakiejs tajnej organizacji oplacanej przez rzad, ktory przeznaczal na te cele miliardy dolarow z nieslawnego Tajnego Budzetu. W koncu nieznajomy puscil Joego, uniosl sie na jedno kolano, a potem wstal i cofnal sie o kilka krokow. -Na nogi. Podnoszac sie z piasku, Joe stwierdzil z ulga, ze jego wzrok szybko przyzwyczaja sie do ciemnosci. Kiedy ledwie przed dwiema minutami wybiegl z sali bankietowej i ruszyl plaza na polnoc, mrok wydawal mu sie glebszy niz teraz. Im dluzej pozostawalby slepy, tym trudniej by mu bylo dostrzec i wykorzystac szanse ucieczki. Choc przeciwnik nie mial juz na glowie zawadiackiej panamy i choc wokol panowala ciemnosc, mozna go bylo bez trudu rozpoznac: gawedziarz. W bialych spodniach i koszuli, z dlugimi siwymi wlosami, zdawal sie skupiac na sobie odrobine swiatla, co nadawalo mu wyglad zjawy na seansie spirytystycznym. Joe zerknal przez ramie na restauracje. Dostrzegl niewyrazne sylwetki gosci przy stolach, ale oni chyba nie wiedzieli tego, co dzialo sie na ciemnej plazy. Kopniety w krocze, uderzony w twarz, unieszkodliwiony agent wciaz lezal rozciagniety na piasku. Oddychal, ale krztusil sie z bolu i wciaz plul krwia. Probowal powstrzymac potok lez, wykrzykujac chrapliwym glosem przeklenstwa. -Rose! - zawolal Joe. -Zamknij gebe - nakazal ubrany na bialo mezczyzna. -Rose! -Zamknij gebe i odwroc sie. Za plecami gawedziarza zamajaczyl jeszcze jeden czlowiek, ktorego kroki tlumil piasek, nie byl to jednak wyslannik Teknologik, bo powiedzial: -Trzymam magnum 0.44 desert eagle dwa centymetry od twojej glowy. Gawedziarz wydawal sie rownie zaskoczony jak Joe, ktory byl wrecz ogluszony takim obrotem spraw. -Wiesz, co to za bron? Wiesz, co pozostanie z twojej glowy? - mezczy zna katem oka zerknal na magnum. 215 Wciaz fosforyzujac jak duch, ale tez rownie jak zjawa bezsilny, gawedziarz, zaskoczony, nucil tylko jedno slowo:-Gowno. -Jeden pocisk zetrze ja na proch, oderwie ci ten wielki leb od szyi, ot co - grozil mezczyzna. - Ta bron wywala drzwi razem z framuga. A teraz rzuc swoja spluwe Joemu pod nogi. Gawedziarz zawahal sie. -Jazda. Udaj ac arogancj e, ten w bialym ubraniu odrzucil bron, jakby nia gardzil. Uderzyla glucho o piasek u stop Joego. -Podnies ja, Joe - powiedzial wybawca z magnum. Schylajac sie, Joe zobaczyl, ze nieznajomy mezczyzna ogluszyl siwowlosego rewolwerem. Gawedziarz osunal sie na kolana, potem oparl sie jeszcze na dloniach, ale runal na dobre dopiero po drugim uderzeniu i zaryl twarza w piach, chowajac w niej nos jak bulwe. Nieznajomy z magnum - czarnoskory mezczyzna ubrany od stop do glow na czarno - pochylil sie, by obrocic jego glowe i upewnic sie, ze nieprzytomny napastnik sie nie udusi. Agent o zmasakrowanej kopniakiem Joego twarzy przestal klac. Teraz, gdy nie mogl go juz slyszec zaden kompan, znow zaczal lkac bezradnie. -Chodzmy - powiedzial czarnoskory mezczyzna. Joe, na ktorym Mahalia i jej dziwaczna grupa amatorow robily coraz wieksze wrazenie, spytal: -Gdzie jest Rose? -Tedy. Mamy ja Odprowadzany lkaniem kontuzjowanego agenta, ktore rozchodzilo sie niesamowitym echem po plazy, Joe ruszyl czym predzej z czarnoskorym wybawca na polnoc, tam, gdzie skierowala sie Rose, gdy ich zaatakowano. Niemal potknal sie o jeszcze jednego nieprzytomnego mezczyne lezacego na piasku. Byl to bez watpienia ten pierwszy, ktory ich scigal i ktory strzelil. Rose wciaz byla na plazy. Kryla sie w czarnym jak atrament cieniu urwiska. Joe ledwie ja widzial. Mial wrazenie, ze kobieta skrzyzowala rece na ramionach, jakby w te lagodna, letnia noc drzala z zimna. Byl zaskoczony fala ulgi, jaka poczul na jej widok, nie tylko dlatego, ze stanowila jedyne ogniwo laczace go z Nina ale tez po prostu dlatego, ze byla zywa i bezpieczna. Choc denerwowala go i gniewala, wciaz widzial w niej kogos wyjatkowego, gdyz pamietal dobroc w jej oczach, jej delikatnosc i wspolczucie, kiedy ujrzal ja pierwszy raz na cmentarzu. Nawet w mroku i pomimo niskiego wzrostu mozna bylo w niej wyczuc niezwykla, silna osobowosc; roztaczala wokol siebie aure tajemniczosci, ale takze uporu i niezwyklej madrosci - dysponowala ta sama moca, z jaka wodzowie i swieci naklaniali swych poddanych i wyznawcow do niezwyklych czynow. I teraz, na brzegu nocnego morza, latwo bylo uwierzyc, ze wynurzyla sie z oceanicznych glebin, oddychajac rownie latwo powietrzem co woda ze wyszla na lad, skrywajac niezwykle tajemnice innego krolestwa. 216 Towarzyszyl jej wysoki mezczyzna w ciemnym ubraniu. Jawil sie w tym mroku jako ledwie niewyrazny ksztalt, tylko czupryna kreconych blond wlosow swiecila nieznacznie jak pnacza fosforyzujacych wodorostow.-W porzadku, Rose? - spytal Joe. -Troche sie... potluklam - odparla glosem, w ktorym brzmialo napiecie i bol. -Slyszalem huk strzalu. - Chcial jej dotknac, ale nie byl pewien, czy powinien to robic. Po chwili stwierdzil, ze trzyma ja w ramionach. Jeknela z bolu. Joe chcial ja uwolnic ze swych objec, ale poklepala go po plecach, by dac mu do zrozumienia, ze pomimo swych obrazen jest mu wdzieczna za okazana troske. -Czuje sie swietnie, Joe. Nic mi nie bedzie. W dali, na szczycie urwiska narastaly krzyki. Od poludnia dobieglo wolanie pobitego agenta wzywajacego slabym glosem pomocy. -Wynosimy sie stad - ponaglil ich blondyn. - Nadchodza. -Kim jestescie? - spytala Rose. Joe zdziwil sie. -Nie saod Mahalii? -Nie - odparla Rose. - Nigdy ich nie widzialam. -Ja jestem Mark - przedstawil sie mezczyzna z jasnymi, kreconymi wlo sami. - A to Joshua. Czarnoskory - Joshua - powiedzial cos, co brzmialo jak "Infmiface". -Niech mnie diabli - wyrwalo sie Rose. -Kto, co? Kim jestescie? - dopytywal sie Joe. -W porzadku, Joe - uspokoila go Rose. - Jestem zaskoczona, ale chyba nieslusznie. -Chyba walczymy po tej samej stronie, doktor Tucker - powiedzial Joshua. - W kazdym razie mamy tych samych wrogow. Gdzies z oddali, wpierw cicho jak szmer serca, ale po chwili coraz wyrazniej, jak tetent kopyt pedzacego na oslep rumaka, dobieglo lup-lup-lup helikopterowego smigla. 217 15 /^hoc nie ukradli niczego procz swej wolnosci, pedzili jak zlodzieje z I lupem wzdluz urwiska, ktore wznosilo sie, opadalo i znow wznosilo V^/pod niebo niczym wykres skaczacego poziomu adrenaliny w organizmie Joego.Kiedy uciekali, Mark na czele, a Rose z tylu, Joe slyszal, jak Joshua rozmawia z kims podniesionym glosem. Zerknal przez ramie i zobaczyl, ze czarnoskory mezczyzna trzyma w dloni telefon komorkowy. Uslyszawszy slowo "samochod", uswiadomil sobie, ze ich ucieczka jest przez kogos planowana i kierowana. Kiedy juz sie wydawalo, ze umkneli, stukot helikopterowych lopat zamienil sie w oslepiajaca rzeczywistosc, smiglowiec wylonil sie od poludnia. Niczym promien rzucony przez diamentowe oko kamiennego boga rozgniewanego profanacja swietego miejsca, nocna ciemnosc przeszyl strumien swiatla, ktory omiotl plaze. Palace spojrzenie zatoczylo luk od piaszczystych zboczy az do spienionej fali, i z powrotem, przesuwajac sie bezlitosnie w ich strone. Poniewaz piasek u podnoza skal byl miekki, zostawiali w nim bezksztaltne odciski stop. Jednak napowietrzni przesladowcy nie mogli wytropic ich po sladach. Plaza w tej okolicy nigdy nie byla wygladzana, jak dzialo sie to w miejscach bardziej uczeszczanych, wiec wszedzie widnialy wydeptane sciezki. Gdyby natomiast szli blizej linii wody, tam, gdzie morze wyrownywalo i utwardzalo piach, trasa ich ucieczki bylaby rownie widoczna jak w blasku pochodni. Mineli kilka kretych i stromych podejsc prowadzacych do wielkich domow na szczycie urwiska, ktorych murowane fasady przymocowano do zbocza stalowymi wspornikami, a czesci drewniane przykrecono wkretami do 218 glebokich pylonow i poziomych, betonowych slupow. Joe raz zerknal przez ramie i zobaczyl nad jakimis schodami zastygly w gorze helikopter, ktorego snop swiatla myszkowal po stopniach i poreczach.Przyszlo mu do glowy, ze od strony restauracji zdazyla juz wyruszyc inna grupa poscigowa, ktora zapewne dotarla na piechote do plazy, by metodycznie ja przeszukiwac. Jesli Mark bedzie prowadzil ich nadal w tym samym kierunku, to w koncu znajda sie w pulapce, miedzy helikopterem z przodu a pieszymi tropicielami z tylu. Najwidoczniej ta sama mysl przyszla do glowy rowniez Markowi, gdyz skierowal ich niespodziewanie ku drewnianym schodom z sekwoi biegnacym przez wysoka konstrukcje, ktora przypominala rusztowanie wokol rakiet dawnego typu, z czasow, gdy Przyladek Kennedy'ego zwal sie jeszcze Przyladkiem Canaveral. Wygladalo tak, jakby statek kosmiczny juz odlecial, a pozostala jedynie obudowana ze wszystkich stron proznia. Wspinajac sie pod gore, oddalali sie od helikopetra, ktory jednak uparcie za nimi podazal. Dwa, cztery, szesc, osiem kondygnacji schodow zaprowadzilo ich na podest, gdzie wydawali sie straszliwie odslonieci. W koncu helikopter zaczal krazyc niespelna trzydziesci metrow nad plaza - czyli jakies dziesiec metrow nad ich glowami, gdyby staneli na szczycie urwiska - i ledwie sto piecdziesiat metrow na poludnie od nich. Sasiedni dom byl pozbawiony zejscia na plaze, co sprawialo, ze podest, na ktorym stali, byl jeszcze bardziej wyeksponowany. Gdyby pilot, zamiast patrzec w dol, na oswietlony reflektorem piasek plazy, spojrzal w prawo, w strone szczytu urwiska, dojrzalby ich bez trudu. Wyzszy podest byl otoczony niemal dwumetrowym ogrodzeniem ze stalowych pretow, ostro zakrzywionych na zewnatrz, by uniemozliwic nieproszonym gosciom wejscie od strony plazy. Wzniesiono je dawno temu, gdy nie obowiazywaly jeszcze lokalne przepisy. Helikopter znajdowal sie w tej chwili troche ponad sto metrow na poludnie, i z wolna przesuwal sie do przodu. Zdawalo sie, ze tkwi w powietrzu niemal bez ruchu. Wycie silnika i klekotanie lopat smigla bylo tak glosne, ze Joe mogl porozumiewac sie ze swymi towarzyszami tylko krzykiem. Trudno bylo pokonac ogrodzenie, z pewnoscianie przedostaliby sie przez nie w ciagu minuty czy dwoch, jakie im jeszcze pozostaly. Joshua wysunal sie do przodu ze straszliwym magnum w dloni, strzelil w zamek bramy, po czym otworzyl ja kopnieciem. Ludzie w helikopterze nie mogli slyszec huku broni, a domownicy musieli go uznac za halas maszyny. W oknach panowala ciemnosc i wszystko bylo tak nieruchome, jakby dom swiecil pustkami. Przeszli przez brame i wkroczyli na rozlegly, godny wielkiej posiadlosci teren - niskie zywoploty, rabaty roz, fontanny, w ktorych akurat nie bylo wody, sciezki wylozone starymi plytami i oswietlone blaskiem miedzianych lamp ogrodowych w ksztalcie tulipanow, wielopoziomowe tarasy otoczone balustradami z piaskowca. Rosly tam tez egipskie palmy i fikusy. Masywne 219 kalifornijskie deby byly podswietlone od dolu reflektorami punktowymi: z mroku wylanialy sie wladcze, srebrzystoczarne rusztowania konarow o fantastycznych formach.Dzieki mistrzostwu iluminacji do zadnego zakatka nie docieral niepotrzebny odblask. Romantyczna posesje kryly splatane plachty cienia, zawile pasma jasnosci i nieprzeniknionego mroku, gdzie czworka zbiegow byla ukryta przed wzrokiem pilotow, choc helikopter zblizal sie juz do szczytu urwiska, na ktorym wznosila sie posiadlosc. Joe, ktory wszedl w slad za Rose i Markiem na najnizszy taras, mial nadzieje, ze na zewnatrz domu nie zainstalowano detektorow alarmowych reagujacych na ruch. Gdyby swoja obecnoscia uaktywnili czujniki zawieszone wysoko na drzewach albo na szczycie ogrodzenia, nagly rozblysk swiatla zwrocilby uwage pilotow. Wiedzial, jak trudno bylo nawet pojedynczemu czlowiekowi umknac przed spostrzegawczym okiem wprawnego i upartego pilota, zwlaszcza na stosunkowo otwartym terenie, takim jak ten, ktory nie oferowal tylu kryjowek co miejski labirynt. Gdyby ich dostrzezono, nie zdolaliby uciec. Juz wczesniej niczym niesiona na skrzydlach mew, naplywala od morza nadbrzezna bryza; teraz wydawala sie silniejsza. Byl to jeden z tych goracych wiatrow zwanych Santa Anas, ktore rodzily sie w gorach na wschodzie, u progu pustyni Mojave. Byl suchy, gwaltowny i przyprawial ludzi o gniew. Wsrod debow narastal glosny szept, a liscie wielkich palm posykiwaly, grzechotaly i trzaskaly, jakby drzewa ostrzegaly sie nawzajem o szkwale, ktory mogl niebawem nadejsc. Obawa Joego, ze istnieje zewnetrzny system alarmowy, wydawala sie nieuzasadniona - wspinali sie pospiesznie po kolejnej kondygnacji kamiennych schodkow prowadzacych na wyzszy taras. Teren wciaz byl lagodnie oswietlony i przykryty plaszczem ochronnych cieni. Daleko poza krawedzia urwiska widac byl helikopter, ktory znajdowal sie teraz na tej samej wysokosci co oni i podazal z wolna na polnoc. Uwaga pilotow wciaz skupiala sie na plazy. Mark poprowadzil ich obok wielkiego basenu. Oleiscie czarna woda polyskiwala plynnymi arabeskami srebra, jakby pod powierzchnia przeplywaly lawice dziwnych ryb o fosforyzujacych luskach. Nagle Rose potknela sie. Niemal upadla, ale odzyskala rownowage. Przystanela chwiejac sie. -Wszystko w porzadku? - spytal zaniepokojony Joe. -Tak, czuje sie swietnie, nic mi nie bedzie - zapewnila go, ale glos miala slaby i chwialy sie pod nia nogi. -Jestes ranna? - dopytywal sie Joe, kiedy Mark i Joshua staneli przy nich. -Lekkie drasniecie - odparla. -Rose... -Wszystko OK, Joe. To przez te bieganine i cholerne schody pod gore. Chyba nie jestem juz w tak dobrej formie jak dawniej. 220 Joshua znow rozmawial przyciszonym glosem przez telefon komorkowy.-Chodzmy - niecierpliwila sie. - Predzej, predzej, chodzmy. Poza urwiskiem, nad plaza, helikopter juz prawie minal posiadlosc. Mark znow wysunal sie na czolo, a Rose ruszyla za nim energicznie. Przebiegli pod dachem loggii przylegajacej do tylnej sciany domu, gdzie piloci helikoptera nie mogli juz ich dojrzec, po czym dotarli do naroznika domu. Zrobili ledwie jeden krok na sciezce wijacej sie przez niewielki zagajnik melaleukasow o wlochatej korze, gdy znalezli sie nagle w oslepiajaco jasnym strumieniu swiatla z duzej latarki. Wartownik, ktory zagradzal im droge, zawolal: -Hej, kim u diabla... Dzialajac bez wahania, Mark calym impetem ruszyl na niego. Nieznajomy nie dokonczyl zdania i obaj mezczyzni az jekneli pod wplywem sily zderzenia. Latarka odbila sie od pnia, spadla na sciezke i zakrecila sie na kamiennej plytce. Cienie zawirowaly niczym wataha psow scigajacych wlasny ogon. Mark obrocil gwaltownie wartownikiem, wykrecil mu reke, zepchnal go brutalnie ze sciezki i grzadek, po czym walnal nim o sciane domu tak mocno, ze az w najblizszym oknie zadrzala szyba. Joshua podniosl latarke i skierowal ja na mezczyzn. Joe zobaczyl, ze umundurowany wartownik to tegi chlop, po piecdziesiatce. Mark nie pozwalal mu podniesc sie z kolan ani ruszyc glowa, zmuszajac do patrzenia w dol, na ziemie, by pozniej nie mogl ich rozpoznac. -Nie jest uzbrojony - poinformowal Joshue. -Dranie - wyplul z nienawiscia w glosie wartownik. -Kabura przy kostce u nogi? - spytal Joshua. -Nie. -Ci durni wlasciciele to cholerni pacyfisci czy cos w tym rodzaju. Nie chca trzymac broni w domu, mnie tez nie pozwalaja. No i oto skutki - stwierdzil wartownik. -Nie zrobimy ci krzywdy - zapewnil Mark, odciagajac go od sciany i sadzajac na ziemi, plecami do pnia drzewa. -Nie przestraszycie mnie - stawial sie wartownik, choc w jego glosie wyczuwalo sie lek. -Psy? - dopytywal sie Mark. -Wszedzie - odparl wartownik. - Dobermany. -Klamie - stwierdzil z pewnoscia siebie Mark. Nawet Joe wyczul blef. Joshua podal latarke Joemu mowiac: -Kieruj strumien swiatla w ziemie. Po chwili wyciagnal zza paska kajdanki. Mark nakazal wartownikowi wygiac rece do tylu. Joshua spial mu nadgarstki kajdankami, tak ze mezczyzna zostal przykuty do niezbyt grubego pnia drzewa. 221 -Policja jest w drodze - mimo wszystko nie tracil rezonu wartownik.-Na pewno z dobermanami - rzucil Mark. -Dranie - powtorzyl wartownik. Mark wyciagnal teraz rolke bandaza. -Zagryz - nakazal. -Sam zagryz - jeknal mezczyzna w ostatnim beznadziejnym gescie bra wury po czym zrobil to, co mu kazano. Joshua obwiazal glowe wartownika trzy razy tasma samoprzylepna, mocujac solidnie bandaz w jego ustach. Mark odczepil od paska wartownika cos, co wygladalo jak pilot od telewizora. -Tym sie otwiera brame wjazdowa? Wartownik warknal przez knebel cos nieprzyzwoitego. Zabrzmialo to jak belkot. -Pewnie tak. Joshua uspokoil go: -Rozluznij sie. Nie ocieraj sobie nadgarstkow. Nie zamierzamy obrabowac domu. Naprawde. Chcemy tylko tedy przejsc. -Za pol godziny zadzwonimy na policj e. Przyjada i cie uwolnia - dorzucil Mark. -Na przyszlosc spraw sobie psa - poradzil Joshua. Oswietlajac droge latarka wartownika, Mark poprowadzil ich ku frontowi domu. Kimkolwiek ci ludzie byli, Joe cieszyl sie, ze sapo jego stronie. Posiadlosc obejmowala co najmniej trzy akry. Ogromny dom stal w odleglosci siedemdziesieciu metrow od muru graniczacego z ulica. Posrodku kolistego podjazdu wznosila sie czteropoziomowa marmurowa fontanna: cztery szerokie muszle, kazda podtrzymywana przez skaczace delfiny, duze u dolu, male na gorze. Muszle wypelniala woda, ale nie slychac bylo pompy ani szumu kaskady. -Poczekajmy tutaj - zaproponowal Mark i poprowadzil ich w strone fontanny. Delfiny i muszle otaczal polmetrowy murek zwienczony szerokim obramowaniem z wapienia. Rose usiadla na brzegu - podobnie uczynili Joe i Mark. Joshua, zabrawszy ze soba pilota, rozmawiajac przez telefon komorkowy, ruszyl w strone glownej bramy. Cieply wiatr Santa Ana, niczym ogar, gonil po ziemi liscie i zwitki papierowej kory. -Jak sie o mnie dowiedzieliscie? - Rose zwrocila sie do Marka. -Gdy ktos przystepuje do przedsiewziecia z funduszem miliarda dolarow, podobnie jak my - odparl Mark - trudno to ukryc. Poza tym komputery i przetwarzanie danych to nasza specjalnosc. -Jakie to przedsiewziecie? - spytal Joe. 222 Odpowiedzia bylo to samo tajemnicze slowo, ktore padlo z ust Joshuy na plazy: "Infmiface".-A co to znaczy? -Pozniej, Joe - przyrzekla Rose. - Mow dalej, Mark. -A zatem od samego poczatku naszego istnienia dysponujemy funduszami, ktore pozwalaja sledzic obiecujace badania we wszystkich mozliwych dyscyplinach nauki, i to na calym swiecie, badania, ktore moga doprowadzic do oczekiwanych przez nas odkryc. -Moze tak - powiedziala Rose - ale wy dzialacie dopiero od dwu lat, podczas gdy wieksza czesc moich badan przez ostatnie siedem lat byla prowadzona w najwiekszej tajemnicy. -Pani doktor, przed ukonczeniem trzydziestego siodmego roku zycia zdazyla pani zajsc tak daleko, ze jej badania stanowily obietnice dla nauki, po czym nagle pani praca utknela niemal w miejscu, od czasu do czasu ukazywaly sie tylko drobne publikacje. Byla pani Niagara inwencji, ktora wyczerpala sie niemal w ciagu jednej nocy. -I czego to dowodzi? -To klasyczny przyklad naukowca, ktory zostal zaangazowany przez Pentagon czy inna rzadowa organizacje wladna wprowadzic calkowita blokade informacji. Gdy dostrzegamy cos takiego, staramy sie ustalic miejsce pracy naukowca, o ktorym sluch w ten sposob zaginal. W koncu zlokalizowalismy pania w Teknologik, jednak nie w ktoryms z jego powszechnie znanych i dostepnych instytutow. W gleboko ukrytym, biologicznie zabezpieczonym kompleksie niedaleko Manassas, w Wirginii. Zajmowala sie pani czyms, co nosi kryptonim "Projekt 99". Joe, sluchajac uwaznie rozmowy, zobaczyl, ze na koncu dlugiego podjazdu otwiera sie elektronicznie sterowana ozdobna brama. -Co wiecie o Projekcie 99? - spytala Rose. -Zbyt malo - przyznal Mark. -Jakim cudem wiecie cokolwiek? -Kiedy powiedzialem, ze sledzimy aktualne badania na calym swiecie, nie chodzilo mi o publikacje i dane, do ktorych ma dostep kazda biblioteka naukowa. -Innymi slowy penetrujecie systemy komputerowe, wlamujecie sie do nich, niszczac zabezpieczenia - stwierdzila bez nienawisci w glosie Rose. -Jesli trzeba. Nie robimy tego dla zysku. Nie wykorzystujemy finansowo informacji, ktore zdobywamy. To po prostu nasza misja, poszukiwania, dla ktorych powolano nas do zycia. Joe byl zdumiony wlasna cierpliwoscia. Choc dowiadywal sie roznych rzeczy, najwazniejsza tajemnica pozostawala nadal gleboko ukryta. Mimo to byl gotow czekac na odpowiedz. Niesamowite doswiadczenie z polaroidem wstrzasnelo nim. Teraz, gdy mial czas zastanowic sie nad tym, co sie wydarzylo, synestezja wydala sie zaledwie preludium jakiegos objawienia, ktore mialo sie okazac o wiele bardziej wstrzasajace i uczace pokory, niz sobie to 223 wyobrazal. Wciaz pragnal poznac prawde, ale teraz instynkt ostrzegal go, by dawkowal ja po trochu, zamiast poddac sie jednej miazdzacej wszystko fali.Joshua przeszedl przez otwarta brame i stanal na poboczu Pacific Coast Highway. Nad wschodnimi wzgorzami widac bylo nabrzmialy, zoltopomaranczo-wy ksiezyc. Zdawalo sie, ze cieply wiatr naplywa wlasnie z tamtej strony. -Bylas jednym z tysiecy naukowcow, ktorych prace sledzilismy, choc wzbudzalas nasze szczegolne zainteresowanie w zwiazku z najwyzsza tajno scia Projektu 99 - ciagnal Mark. - Rok temu opuscilas Manassas, zabierajac ze soba jakis fragment badan i w ciagu nocy stalas sie najbardziej poszuki wana osoba w kraju. Nawet po domniemanej smierci w katastrofie tego sa molotu w Colorado. Jeszcze wtedy... szukalo cie mnostwo ludzi, z uzyciem znacznych srodkow. Probowali odszukac martwa kobiete, co wydalo nam sie dosc niezwykle. Rose milczala, nie zachecajac go do mowienia. Sprawiala wrazenie zmeczonej. Joe ujal jej dlon. Drzala, ale uscisnela go, jakby chciala zapewnic, ze nic jej nie jest. -Pozniej zaczelismy przechwytywac raporty pewnej tajnej sluzby... raporty mowiace o tym, ze zyjesz i dzialasz w okolicy Los Angeles, i ze kontaktujesz sie z rodzinami, ktore stracily bliskich w katastrofie samolotu. Prowadzilismy tez wlasna obserwacje. Mamy w tym doswiadczenie. Niektorzy z nas to byli wojskowi. W kazdym razie mozna powiedziec, ze obserwowalismy obserwatorow, ktorzy sledzili ludzi takich jak Joe. A teraz... postapilismy chyba dobrze. -Tak. Dziekuje - odparla. - Ale nie wiecie, w co sie wpakowaliscie. Nie znajdziecie tu chwaly... jest tylko straszne niebezpieczenstwo. -Doktor Tucker - nalegal Mark - jest nas teraz dziewiec tysiecy ludzi. Wszyscy calkowicie poswiecilismy sie temu, co robimy. Nie boimy sie. Wydaje nam sie, ze moglas odkryc cos niezwyklego, i ze jest to calkiem inne od tego, czego oczekiwalismy. Jesli naprawde dokonalas tego przelomu... Jesli ludzkosc znalazla sie w punkcie zwrotnym dziejow, kiedy wszystko radykalnie i nieodwolalnie sie zmienia... to jestesmy twymi sprzymierzencami. -Chyba tak - zgodzila sie. Lagodnie, lecz uparcie przekonujac ja o laczacej ich wspolnocie celow, Mark ciagnal: -Pani doktor, oboje sprzeciwiamy sie silom ignorancji, strachu i chciwosci, ktore pragna by swiat pozostal w mroku. -Pamietaj, ze niegdys dla nich pracowalam. -Ale przestalas. Z Pacific Coast Highway skrecil samochod i zatrzymal sie obok Joshuy, ktory do niego wsiadl. Z tylu nadjechal jeszcze jeden woz, ktory, podobnie jak ten pierwszy, przejechal przez brame i ruszyl w strone domu. Rose, Mark i Joe wstali, gdy oba samochody - ford, a za nim mercedes -objechaly fontanne i zatrzymaly sie tuz przed nimi. Joshua otworzyl w for- 224 dzie drzwi po stronie pasazera, a zza kierownicy wysiadla mloda brunetka. Mercedesa prowadzil jakis Azjata okolo trzydziestki. Wszyscy zebrali sie wokol Rose Tucker. Stali przez chwile w milczeniu.Bezustannie narastajacy wiatr przemawial nie tylko szelestem listowia, graniem swierszczy w galeziach krzewow czy glucha, podobna do dzwiekow fletu muzyka dochodzaca spod okapow dachu. Radowal sie rowniez wlasnym glosem: niesamowitym zawodzeniem, ktore mrozilo sluchaczy, podobnym do przytlumionego, ale przerazajacego wolania kojotow, scigajacych swa ofiare w jakims kanionie nocy. W swietle reflektorow drzaca zielen rzucala nerwowe cienie, a blednacy coraz bardziej ksiezyc przegladal sie w lsniacej karoserii samochodow. Joe, obserwujac tych ludzi, ktorzy z kolei przygladali sie Rose, zdal sobie sprawe, ze patrza na nia nie tylko z ciekawoscia ale i z podziwem, a nawet zachwytem, jakby byla kims nadzwyczajnym. Kims swietym. -Jestem zaskoczona, widzac was wszystkich w cywilu - powiedziala Rose. Usmiechneli sie, a Joshua powiedzial: -Dwa lata temu, gdy zapoczatkowalismy te misje, staralismy sie utrzymac to w tajemnicy. Nie chcielismy przyciagac uwagi mediow... gdyz uwazalismy, ze nie zostaniemy wlasciwie zrozumiani. Nie przewidzielismy jednak, ze bedziemy miec wrogow. I to wrogow tak bezwzglednych. -Tak poteznych - dodal Mark. -Sadzilismy, ze wszyscy beda chcieli poznac odpowiedzi, ktorych poszukujemy - gdybysmy je kiedykolwiek znalezli. Teraz juz wiemy, ze tak nie jest. -Niewiedza to szczescie, dla ktorego niektorzy ludzie potrafia zabijac -odparla kobieta. -A wiec rok temu - opowiadal Joshua - zaczelismy ubierac sie w specjalne szaty, by odwrocic od siebie uwage. Ludzie widza w nas sekte - albo tak im sie wydaje. Latwiej sie nas akceptuje jako fanatykow. Mozna nas zaszufladkowac i wtloczyc w jakis schemat. Jako sekta jestesmy mniej denerwujacy. Szaty. -Nosicie szaty, golicie glowy - stwierdzil zaskoczony Joe. -Owszem, niektorzy z nas robia to od roku i tylko oni sa widoczni. To wlasnie mialem na mysli, gdy powiedzialem, ze szaty sluza odwroceniu uwagi: szaty, ogolone glowy, kolczyki w uszach, jawne enklawy w miastach. Pozostali zeszli do podziemia. Tam mozemy realizowac nasze dzielo bez obawy, ze ktos nas szpieguje, przesladuje czy infiltruje. -Chodz z nami - zwrocila sie do Rose mloda kobieta. - Wiemy, ze byc moze znalazlas droge, i chcemy, bys bez przeszkod ujawnila ja swiatu. Rose podeszla do niej i polozyla jej dlon na policzku, powtarzajac gest, jaki na cmentarzu uczynila wobec Joego. -Niewykluczone, ze przylacze sie do was niebawem, ale nie dzisiaj. Potrzebuje wiecej czasu, by pomyslec, zaplanowac. Poza tym chce jak naj- 15 - Jedyna ocalona 225 szybciej spotkac sie z dziewczynka - dzieckiem, ktore stanowi centrum tego przelomu.Nina, pomyslal Joe, a serce zadrzalo mu jak cienie poruszanych wiatrem drzew. Rose zblizyla sie do Azjaty i jego tez dotknela. -Moge powiedziec wam tylko tyle... Stoimy na progu, ktorego istnienie przewidzieliscie. Przejdziemy przez te wrota, moze nie jutro ani pojutrze, ani tez w przyszlym tygodniu, ale zapewne w najblizszych latach. Podeszla do Joshuy -Ujrzymy wspolnie, jak swiat zmienia sie na zawsze, zaniesiemy swia tlo wiedzy tam, gdzie istnieje wielka, mroczna samotnosc ludzkiej egzysten cji. Gdy nadejdzie czas. W koncu zblizyla sie do Marka. -Przypuszczam, ze sprowadziles dwa wozy, dla mnie i dla Joego. -Tak. Ale mielismy nadzieje... Polozyla mu dlon na ramieniu. -Niebawem, lecz nie dzisiejszej nocy. Mam pilne sprawy, Mark. Wszystko, co chcemy osiagnac, jest poza naszym zasiegiem do chwili, gdy spotkam sie z ta mala dziewczynka o ktorej wspomnialam. -Gdziekolwiek sie znajduje, zabierzemy cie do niej. -Nie. Joe i ja musimy dotrzec tam sami, i to szybko. -Mozecie wziac forda. -Dzieki. Mark wyciagnal z kieszeni jednodolarowy banknot i wreczyl Rose. -Numer serii sklada sie z osmiu cyfr. Skresl czwarta, a pozostale siedem utworzy numer telefonu na obszarze oznaczonym kodem 310. Rose schowala banknot do kieszeni dzinsow. -Kiedy bedziesz gotowa przylaczyc sie do nas albo jesli znajdziesz sie w klopotach, zadzwon pod ten numer i spytaj o mnie. Zjawimy sie, bez wzgle du na to, gdzie bedziesz. Pocalowala go w policzek. -Musimy jechac. - Zwrocila sie do Joego. - Poprowadzisz? -Tak. -Moge wziac twoj telefon komorkowy? - spytala Joshue. Podal go jej. Gdy wsiadali do forda, wokol uderzaly wsciekle skrzydla wiatru. Kluczyki byly w stacyjce. Rose, zatrzaskujac drzwi, westchnela: "O Jezu" i pochylila sie do przodu, lapiac oddech. -Jednak jestes ranna. -Mowilam ci. Troche oberwalam. -Gdzie? -Musimy przejechac przez miasto - Rose zignorowala jego pytanie. - Ale nie chce zblizac sie do restauracji Mahalii. 226 -Mozesz miec zlamane zebro.Usiadla prosto, a jej oddech troche sie wyrownal. -Dranie nie odwaza sie ustawic na drodze blokady bez porozumienia z lokalnymi wladzami, a na to nie maja czasu. Ale moge sie zalozyc, ze beda obserwowac przejezdzajace wozy. -Jesli masz zlamane zebro, ryzykujesz przebicie pluca. -Joe, do diabla, nie mamy czasu. Musimy ruszac, jesli chcemy uratowac nasza dziewczynke. Wlepil w nia wzrok. -Nine? Napotkala jego spojrzenie. -Tak, Nine - odparla, jednak na jej twarzy pojawil sie strach. Odwrocila glowe. -Mozemy skierowac sie na polnoc, jadac Pacific Coast Highway - powiedzial. - Potem ruszymy w glab ladu wzdluz Kanan-Dume Road. To lokalna trasa, ktora dochodzi do Augora Hills. Stamtad mozemy zjechac na 101 i ruszyc na wschod, w kierunku 210. -Niech bedzie. Czworka ludzi o przyproszonych ksiezycowym blaskiem twarzach i zmierzwionych wiatrem wlosach stala na tle skaczacych delfinow i rozedrganych drzew, patrzac na pasazerow forda. Joe dostrzegl w tej scenie cos podnoszacego na duchu, ale i zlowieszczego, nie potrafil jednak okreslic, jakie skojarzenia sa zrodlem tych wrazen. Czul tylko, ze noc pulsuje tajemnicza sila, ktora wymykala sie jego zrozumieniu. Wszystko, na czym zatrzymywal wzrok, zdawalo sie miec ogromne znaczenie, jakby znalazl sie nagle w stanie wyzszej swiadomosci. Nawet ksiezyc wygladal inaczej niz zwykle. Kiedy Joe wrzucil bieg i ruszyl sprzed fontanny, mloda kobieta przystawila dlon do szyby tuz przy twarzy Rose Tucker. Rose zrobila to samo. Mloda kobieta plakala, jej mila twarz polyskiwala w blasku ksiezyca lzami. Szla obok samochodu, pozniej, gdy nabieral szybkosci, zaczela biec, caly czas trzymajac dlon na szybie; dopiero, gdy mineli brame, zostala w tyle. Joe poczul sie tak, jakby wczesniej, w ktoryms momencie tej nocy, stanal przed lustrem szalenstwa, zamknal oczy, przeniknal na druga strone i znalazl sie w krolestwie snu. Nie chcial jednak wracac przez srebrna powierzchnie zwierciadla do starego, szarego swiata. Akceptowal ten inny swiat, byc moze dlatego, ze oferowal mu on cos, czego pragnal ponad wszystko i co mogl znalezc tylko po tej stronie lustra - nadzieje. Rose Tucker, niemal lezac na fotelu obok, stwierdzila: -To chyba przekracza moje sily, Joe. Jestem taka zmeczona i tak bardzo sie boje. Tylko ktos wyjatkowy moglby udzwignac ten ciezar. -Mnie wydajesz sie wyjatkowa - zauwazyl. -Zepsuje wszystko - odparla wystukujac numer na sluchawce telefonu 227 komorkowego. - Boje sie, ze nie starczy mi sil, by otworzyc wrota i przeprowadzic nas na druga strone.-Pokaz mi te wrota, zdradz, dokad prowadza, a ja ci pomoge - zapew nil. Pragnal, by przestala mowic metaforami i podala mu suche fakty. - Dla czego Nina gra tak istotna role w tej calej sprawie? Gdzie ona jest, Rose? Rose mowila do sluchawki: -To ja. Zabierz Nine. Zabierz ja natychmiast. Nina. Rose sluchala przez chwile, a potem powtorzyla z moca: -Nie. Teraz, zabierz ja teraz, w ciagu najblizszych pieciu minut, nawet predzej, jesli ci sie uda. Skojarzyli mnie z Mahalia... tak, i to pomimo wszel kich srodkow ostroznosci. Teraz to tylko kwestia czasu, i to niezbyt dlugie go, kiedy dotra i do ciebie. Nina. Joe zjechal z Pacific Coast Highway na lokalna droge do Augora Hills, podazajac przez nie zaslane loze ciemnej okolicy, skad porywisty wiatr Santa Ana gnal fale bladego kurzu. -Zabierz ja do Big Bear - nakazala Rose swojemu rozmowcy. Big Bear. Od chwili, gdy Joe rozmawial w Colorado z Mercy Ealing -czyzby to bylo niecale dziewiec godzin wczesniej? - Nina pojawila sie z powrotem na swiecie, cudownie przywrocona do zycia, lecz ukryta w jakims niedostepnym zakatku. Wkrotce jednak miala przybyc do miasta Big Bear lezacego nad brzegiem jeziora o tej samej nazwie, do znanego mu dobrze kurortu w pobliskich gorach San Bernardino. Teraz, gdy uslyszal nazwe miejscowosci, w ktorej przebywala, jej powrot wydal mu sie bardziej realny. Wypelnilo go tak slodkie uczucie oczekiwania, ze chcial krzyczec. Milczal jednak, powtarzajac w myslach nazwe miasta, jakby obracal na wszystkie strony blyszczaca monete: Big Bear. Rose mowila do telefonu: - Jesli bede mogla... dotre tam za kilka godzin. Kocham cie. Jedz. Natychmiast. Przerwala polaczenie, polozyla telefon na siedzeniu, zamknela oczy i oparla sie o drzwi. Joe uswiadomil sobie, ze rzadko poslugiwala sie lewa reka ktora spoczywala na jej udzie. Nawet w przycmionym swietle tablicy rozdzielczej dostrzegal, ze zacisnieta dlon lekko drzy. -Co z twoja reka? -Daj juz spokoj Joe. To milo, ze sie o mnie troszczysz, ale zaczynasz mnie meczyc. Jak tylko dotrzemy do Niny, bede OK. Milczal przez jakis kilometr. Potem poprosil: -Opowiedz mi wszystko. Zasluzylem na to, by wiedziec. -Tak, zasluzyles. To niezbyt dluga historia... Od czego mam zaczac? 228 16 ielkie, kolczaste kule szarlatu obrabowane z zieleni przez bezlitosne slonce zachodniego wybrzeza, oderwane od swych korzeni przez niszczycielska suchosc kalifornijskiego lata, wydarte z ziemnych siedlisk przez wyjacy wiatr Santa Ana, wyskakiwaly z glebokich kanionow i przelatywaly przez waska szose, srebrnoszare w swietle reflektorow. Byl to dziwnie melancholijny widok - rodziny ostowatych szkieletow niczym wyglodzeni i znekani uciekinierzy szukajacy schronienia przed okrutnym losem.-Zacznij od tamtych ludzi. Co to za sekta? - spytal Joe. Wymowila jej nazwe: "Infmiface". -To skrot od "Interface with the Infmite", interfejs, polaczenie z nieskonczonoscia. Ale nie sa sekta, nie w tym znaczeniu, jakie przypisujesz temu slowu. -To kim sa? Zamiast odpowiedziec, poruszyla sie na fotelu, starajac sie przyjac wygodniejsza pozycje. Spojrzala na zegarek i spytala: -Mozesz jechac szybciej? -Nie po tej drodze. A w ogole, lepiej zapnij pas. -Boli mnie lewy bok. - Zmieniwszy pozycje spytala: - Czy mowi ci cos nazwisko Loren Pollack? -Geniusz komputerowy. Biedny facet, taki drugi Bill Gates. -Tak go czasem nazywa prasa, zgadza sie. Ale nie sadze, by slowo "biedny" pasowalo do czlowieka, ktory zaczal od niczego, a zanim skonczyl czterdziesty drugi rok zycia, mial juz siedem miliardow dolarow. -Moze i tak. Zamknela oczy i prawym bokiem oparla sie o drzwi. Czolo zrosil jej pot, ale glos wciaz miala silny. 229 -Dwa lata temu Loren Pollack przeznaczyl miliard dolarow na zalozenie fundacji, ktora nazwal "Infmiface". Wierzy, ze wiele dziedzin nauki dzieki badaniom prowadzonym przy uzyciu nowej generacji superszybkich komputerow, zbliza sie do odkryc, ktore pozwola nam obcowac z rzeczywistoscia Stworcy.-Jednak wyglada mi to na sekte. -Och, mnostwo ludzi uwaza Pollacka za wariata. Ale ten czlowiek odznacza sie wyj atkowa umiej etnoscia laczenia w jedna calosc badan roznorodnych nauk - i ma wizje. Musisz wiedziec, ze istnieje caly odlam wspolczesnej fizyki, ktory dostrzega dowody na to, ze wszechswiat zostal stworzony. -A teoria chaosu? - spytal Joe marszczac brwi. - Zawsze sadzilem, ze to cos przelomowego. -Teoria chaosu wcale nie glosi, ze wszechswiat jest przypadkowy i bezladny. To nadzwyczaj rozbudowana koncepcja, ktora, miedzy innymi, rejestruje zaskakujaco zlozone relacje w pozornie chaotycznych systemach, jak na przyklad pogoda. Wejrzyj gleboko w jakikolwiek chaos, a dostrzezesz w nim ukryte regularnosci. -Prawde mowiac, nie mam o tym zielonego pojecia - przyznal. - Moja wiedza opiera sie tylko na filmach. -Wiekszosc filmow to maszynki do produkowania glupoty, podobnie jak polityka. Wiec... gdyby Pollack byl tutaj, to by ci powiedzial, ze zaledwie osiem lat temu nauka szydzila z religijnej koncepcji stworzenia wszechswiata ex nihilo, z niczego. Wszyscy wiedzieli, ze nie da sie stworzyc czegos z niczego, byloby to pogwalceniem praw fizyki. Dzis rozumiemy znacznie wiecej ze struktury molekularnej, a fizycy zajmujacy sie czasteczkami tworza materie ex nihilo bezustannie. - Wciagnela chrapliwie powietrze przez zacisniete zeby, pochylila sie do przodu, otworzyla schowek i zaczela grzebac w jego zawartosci. - Mialam nadzieje, ze znajde aspiryne czy cos takiego. Pochlonelabym wszystko. -Mozemy sie gdzies zatrzymac... -Nie. Jedz dalej. Po prostu jedz. Do Big Bear jest jeszcze kawal drogi... - Zamknela schowek, ale wciaz byla pochylona, jakby ta pozycja przynosila jej ulge. - W kazdym razie fizyka i biologia to dwie dziedziny, ktore najbardziej fascynuja Pollacka, zwlaszcza biologia molekularna. -Dlaczego akurat biologia molekularna? -Gdyz im lepiej poznajemy zywe istoty na poziomie molekularnym, tym jasniej rozumiemy, ze wszystko zostalo inteligentnie zaprojektowane. Ty, ja, ssaki, ryby, owady, rosliny, wszystko. -Zaraz, zaraz. Czy w ten sposob nie zaprzeczasz ewolucji? -Nie calkiem. Bez wzgledu na to, dokad zawiedzie nas biologia molekularna, znajdzie sie miejsce i na darwinowska teorie ewolucji, choc moze inaczej rozumiana i zmodyfikowana. -Nie nalezysz chyba do fundamentalistow, ktorzy wierza ze dokladnie piec tysiecy lat temu zostalismy stworzeni z gliny i umieszczeni w Raju. 230 -Z pewnoscia nie. Ale teoria Darwina zostala przedstawiona w 1859 roku, jeszcze nim dysponowalismy jakakolwiek wiedza na temat struktury atomu. Darwin sadzil, ze najmniejsza czastka istoty zywej jest komorka, ktora uwazal za skupisko zorganizowanego bialka.-Bialka? Nie rozumiem. -Uwazal, ze powstanie tej podstawowej formy materii ozywionej zawdzieczamy najprawdopodobniej przypadkowemu procesowi chemicznemu, a pochodzenie gatunkow moze byc wyjasnione przez ewolucje. Dzis wiemy, ze komorki sa niezwykle zlozonymi strukturami o tak precyzyjnych mechanizmach, ze nie sposob uwierzyc w ich naturalna przypadkowosc. -Wiemy? Chyba juz dawno nie bylem w szkole. -Nawet w kwestii pochodzenia gatunkow... No coz, dwa aksjomaty teorii Darwina - ciaglosc natury i zasada przystosowania sie - w ciagu ostatnich stu piecdziesieciu lat nigdy nie zostaly potwierdzone przez chocby jedno empiryczne odkrycie. -Teraz juz naprawde cie nie rozumiem. -Pozwol, ze ujme to inaczej. - Wciaz siedziala pochylona, wpatruj ac sie ciemne wzgorza i coraz jasniejsza poswiate nad rozleglymi przedmiesciami. - Wiesz, kto to jest Francis Crick? -Nie. -To biolog molekularny. W 1962 razem z Mauricem Wilkinsem i Jamesem Watsonem dostal Nobla z medycyny za odkrycie struktury przestrzennej DNA - podwojnej spirali. Od tego czasu kazdy postep w genetyce, a takze odkrycia niezliczonych rewolucyjnych metod leczenia, ktorych bedziemy swiadkami w ciagu najblizszych dwudziestu lat, to wszystko ma swoje zrodlo w dokonaniach Cricka i jego wspolpracownikow. Crick to naukowiec z krwi i kosci, zaden spirytualista czy mistyk. Ale wiesz, co zasugerowal kilka lat temu? Ze zycie na ziemi moglo zostac zaprojektowane przez pozaziemska inteligencje. -Nawet madrale czytaja popularnonaukowe pisma, co? -Chodzi o to, ze Crick nie mogl pogodzic tego, co wiemy obecnie na temat zlozonosci struktury molekularnej organizmow zywych, z teoria doboru naturalnego, ale nie chcial sugerowac istnienia Stworcy w jakimkolwiek sensie duchowym. -A zatem... odwolajmy sie do niesmiertelnych kosmitow o Boskich atrybutach. -Ale to niczego nie wyjasnia, rozumiesz? Nawet jesli kazda forma zycia na tej planecie zostala zaprojektowana przez pozaziemskie istoty... kto z kolei zaprojektowal te istoty? -Odwieczny problem kury i jajka. Rozesmiala sie cicho, ale jej smiech przeszedl szybko w kaszel, ktory z trudem stlumila. Przesunela sie do tylu, znow opierajac sie o drzwi, lecz gdy zasugerowal, ze potrzebna jej pomoc medyczna, spojrzala na niego gniewnie. 231 Kiedy zapanowala nad oddechem, znow zaczela mowic:-Loren Pollack wierzy, ze celem ludzkiego wysilku intelektualnego, celem nauki, jest poszerzenie naszego pojmowania wszechswiata, nie tylko po to, by zapewnic nam lepsza kontrole nad srodowiskiem czy zaspokoic ciekawosc, lecz rozwiazac zagadke istnienia, ktora postawil przed nami Bog. -A rozwiazujac ja, sami staniemy sie jak bogowie. Usmiechnela sie, choc grymas bolu nie zniknal z jej twarzy. -Mowisz teraz jak Pollack. On uwaza, ze dozyjemy chwili, kiedy jakis przelom w nauce dowiedzie istnienia Stworcy. Cos, co bedzie jak... interfejs z nieskonczonoscia. Sprawi to, ze zniknie rozlam miedzy duchem a nauka wyzwoli nas z watpliwosci i strachu, uleczy z uprzedzen i nienawisci, zjednoczy nasz gatunek w poszukiwaniu zarowno duchowej, jak i umyslowej doskonalosci. -Jak w Star Trek. -Nie rozsmieszaj mnie, Joe. To zbyt bolesne. Joe pomyslal o Gemie Fittichu, sprzedawcy uzywanych samochodow. Obaj, zarowno Pollack, jak i Fittich wyczuli zblizajacy sie koniec swiata - takiego swiata, jaki znali - tyle ze Fittich widzial nadciagajaca fale jako cos mrocznego, zimnego i niszczycielskiego, podczas gdy Pollack jako najczystsze swiatlo. -A zatem Pollack - ciagnela - zalozyl "Infmiface", by ulatwic owo poszukiwanie, by sledzic badania na calym swiecie, zwracajac szczegolna uwage na projekty o pewnym... no coz, o matafizycznym aspekcie, ktorego sami naukowcy moga nie dostrzegac. By miec pewnosc, ze wazne odkrycia saudostepniane innym badaczom. By zachecac do realizacji programow, ktore moglyby prowadzic do przelomu, jaki od dawna przepowiadal. -A wiec "Infmiface" nie jest religia. -Nie. Pollack uwaza, ze religie licza sie o tyle, o ile uznaja istnienie stworzonego wszechswiata i Stworcy, ale pozniej grzezna w zawilych interpretacjach tego, czego oczekuje od nas Bog. A Bog w przekonaniu Pollacka, oczekuje od nas, bysmy pracowali wspolnie nad poznaniem, zrozumieniem i odkrywaniem kolejnych warstw wszechswiata, bysmy Go szukali... az staniemy sie do Niego podobni. Mineli juz ciemne wzgorza. Znow pojawily sie przedmiescia i wjazd na trase, ktora miala ich zawiesc na wschod. Skrecajac i kierujac sie ku Glendale i Pasadenie, Joe powiedzial: -Ja nie wierze w nic. -Wiem. -Zaden milosierny Bog nie pozwolilby na takie cierpienie. -Pollack powiedzialby, ze blad twojego rozumowania bierze sie z zawezonego widzenia ludzkiej istoty. -Moze Pollack ma glowe pelna bzdur. Joe nie umial powiedziec, czy Rose znow zaczela sie smiac, czy tez zlapal ja kolejny atak kaszlu, w kazdym razie potrzebowala znacznie wiecej czasu niz poprzednio, by odzyskac panowanie nad soba. 232 -Musisz isc do lekarza - nalegal. Byla uparta.-Jakakolwiek zwloka... i Nina umrze. -Nie kaz mi wybierac miedzy... -Nie ma zadnego wyboru. W kazdym razie nie z mojego punktu widze nia. Jesli to mam byc ja albo Nina... to ona jest wazniejsza. Bo ona jest przyszloscia. Jest nadzieja. Pomaranczowy ksiezyc stracil swoj rumieniec, po czym wlozyl surowa biala maske rozbawionego mima. Ruch w ten niedzielny wieczor byl spory gdyz mieszkancy Los Angeles powracali z Vegas i innych rejonow pustyni, zas mieszkancy tamtych okolic zmierzali w przeciwnym kierunku, od strony miasta i jego plaz: bezustannie przemieszczajace sie rzesze ludzkie w ciaglym poszukiwaniu szczescia, ktore trwalo zazwyczaj bardzo krotko, weekend albo jedno popoludnie. Joe, zmieniajac co chwila pas ruchu, jechal tak szybko i ostro, jak tylko pozwalaly na to warunki. Staral sie jednak pamietac, ze nie wolno mu ryzykowac spotkania z drogowka. Samochod nie byl zarejestrowany ani na jego nazwisko, ani na nazwisko Rose. Nawet gdyby zdolali udowodnic, ze to pozyczony woz, straciliby mnostwo cennego czasu. -Co to jest Projekt 99? - spytal. - Co oni do diabla robia w tym podziemnym kompleksie niedaleko Manassas? -Slyszales o Projekcie Ludzkiego Genomu? -Tak. Przypominam sobie okladke "Newsweeka". O ile dobrze zrozumialem, naukowcy staraja sie ustalic, co kontroluje kazdy z ludzkich genow. -Najwieksze przedsiewziecie naukowe naszych czasow - uzupelnila Rose. - Opracowanie mapy ludzkich genow i wyszczegolnienie sekwencji lancuchow DNA dla kazdego z nich. Czynia ogromne postepy. -Odkrywaja nowe metody leczenia dystrofii miesniowej, stwardnienia rozsianego... -Raka i w ogole wszystkiego, to tylko kwestia czasu. -Uczestniczysz w tym? -Nie. W kazdym razie nie bezposrednio. My, zatrudnieni przy Projekcie 99, mielismy bardziej niezwykle zadanie. Szukalismy genow, ktore zdaja sie byc zwiazane z wyjatkowymi zdolnosciami. -Mozart, Rembrandt albo Michael Jordan? -Nie. Nie chodzi o talent tworczy ani sportowy. Chodzi o zdolnosci paranormalne. Telepatia. Telekineza. Pyrokineza. To dluga i dziwna lista. Jego reakcja byla typowa dla reportera kryminalnego, a nie czlowieka, ktory dopiero co byl swiadkiem jakiegos niewytlumaczalnego zjawiska. -Nikt nie ma takich zdolnosci. To science fiction. 233 -Niektorzy ludzie osiagaja bardzo dobre wyniki w przeroznych testach ujawniajacych zdolnosci psychiczne. Przewiduja, jaka karta zostanie wyciagnieta z talii. Na ktora strone upadnie moneta. Przesylaja na odleglosc obrazy.-Cos, czym sie zajmuja na Duke University -Znacznie wiecej. Kiedy znajdujemy ludzi, ktorzy osiagaja szczegolnie dobre wyniki w tych testach, pobieramy im probke krwi. Studiujemy ich strukture genetyczna. Zajmujemy sie tez dziecmi majacymi zdolnosc wywolywania niezwyklych zjawisk. -Na przyklad? -Chodzi o fenomen poltergeista, wykluczajac naturalnie oszustwa. Choc wydaje sie dziwny, tak naprawde nie ma zadnego zwiazku z duchami. W niektorych domach, gdzie znajduje sie jedno lub wiecej dzieci, mozna obserwowac fruwanie przedmiotow dookola pokoju i ektoplazmiczne zjawy. Sadzimy, ze te zjawiska sa wywolywane wlasnie przez dzieci. One po prostu nieswiadomie wykorzystuja zdolnosci, o ktorych same nie maja pojecia. Jesli udaje sie nam dotrzec do takich dzieci, pobieramy od nich probki krwi. Gromadzimy biblioteke niezwyklych typow genetycznych, poszukujemy wspolnych cech laczacych ludzi, ktorzy wywoluja wszelkiego typu zjawiska paranormalne. -1 co odkryliscie? Milczala, byc moze czekajac, az przeminie kolejny atak bolu, choc jej twarz ujawnila wiecej duchowego niz fizycznego cierpienia. -Calkiem sporo. Joe wiedzial, ze gdyby w wozie bylo dostatecznie duzo swiatla i gdyby mogl spojrzec na swe odbicie w lusterku, zobaczylby, jak jego opalenizna znika, a twarz powleka sie ksiezycowa biela: nagle pojal, co kryje sie za Projektem 99. -Zajmowaliscie sie nie tylko badaniem tego typu zjawisk. -Nie. Nie tylko. -Stosowaliscie wyniki badan w praktyce. -Tak. -Ilu ludzi pracuje nad Projektem? -Ponad dwustu. -Tworza potwory - stwierdzil drewnianym glosem. -Ludzi - poprawila. - Tworza w laboratoriach ludzi. Przez jakis czas milczala. Potem znow sie odezwala: -Masz racje. - A po nastepnej pauzie dodala: - Choc prawdziwymi potworami sa ci sposrod nas, ktorzy je stworzyli. Ogrodzony i strzezony teren, znany jako Quartermass Institute, obejmuje tysiac osiemset akrow wiejskich okolic Wirginii: pagorkowate laki, gdzie 234 pasa sie samy, ciche zagajniki brzoz i bukow - ostoja drobnej zwierzyny zyjacej poza zasiegiem broni mysliwskiej, stawy, po ktorych plywaja kaczki, i trawiaste pola pelne wysiadujacych jaja siewek.Choc ochrona wydaje sie symboliczna, zadne zwierze wieksze od krolika nie umknie czujnikom rejestrujacym ruch i zmiany temperatury, mikrofonom i kamerom, ktore wysylaja nieskonczony strumien danych do komputera przeprowadzajacego bezustanna analize. Nieproszeni goscie zdarzaja sie tu rzadko, mysliwi albo nastolatki szukajace przygod sa zatrzymywani, zanim odejda sto metrow od miejsca, w ktorym wkroczyli na teren. Mniej wiecej w geograficznym srodku tego spokojnego obszaru wznosi sie sierociniec, ponury dwupietrowy budynek z cegly, ktory przypomina szpital. Przebywa w nim obecnie czterdziescioro osmioro dzieci, wszystkie ponizej szostego roku zycia, choc niektore wydaja sie starsze. Wszystkie urodzily sie bez udzialu matek i ojcow, narodzily sie w sensie jedynie chemicznym. Zadne z nich nie zostalo poczete z milosci, zadne tez nie wyszlo na swiat z kobiecego lona. Jako plody przebywaly w sztucznych lonach, zanurzone w owodniowym plynie przygotowywanym w laboratorium. Jak szczury i malpy czy tez psy, ktorym otwiera sie czaszki i podczas eksperymentow zwiazanych z centralnym systemem nerwowym eksponuje sie mozg, jak wszelkie zwierzeta sluzace nauce, sieroty te nie maja imion. Opiekunowie - poczawszy od czlonkow ochrony, pelniacych tez role kucharzy, az do naukowcow, ktorzy sprowadzili je na swiat - musza pozostac emocjonalnie obojetni, by moc wlasciwie wykonac swaprace. Dzieci saoznaczone literami i zakodowanymi numerami, ktore wskazuja okreslony indeks w bibliotece genetycznej Projektu 99, skad wyselekcjonowano ich nadzwyczajne zdolnosci. Tutaj, na drugim pietrze, w poludniowozachodnim narozniku domu, w pojedynczym pokoju przebywa ATX-12-23. Ma cztery lata, jest osobnikiem katatonicznym i nie panuje nad odruchami fizjologicznymi. Czeka w kolysce, ubrudzona wlasnymi ekskrementami, az przewinie ja pielegniarka. Nigdy sie nie skarzy. ATX-12-23 nie wypowiedziala nigdy ani jednego slowa, nie wydala tez nawet najslabszego dzwieku. Jako niemowle nigdy nie zaplakala. Siedzi nieruchomo wpatrzona w przestrzen, czasem sie slini. Jej miesnie ulegly czesciowemu zanikowi, choc trzy razy w tygodniu jest poddawana cwiczeniom ruchowym. Gdyby jej twarz ozywila sie choc na chwile, bylaby piekna, ale niezmienna tepota rysow nadaje jej przerazajacy wyglad. Kamery obserwuja kazdy fragment pokoju i rejestruja obraz przez dwadziescia cztery godziny na dobe, co moze wydac sie marnowaniem tasmy - z wyj atkiem tych zdarzajacych sie od czasu do czasu chwil, kiedy martwe przedmioty otaczajace ATX-12-23 ulegaja ozywieniu. Gumowe kulki w roznych kolorach unosza sie albo wiruja w powietrzu, przelatuja od sciany do sciany lub przez dziesiec czy dwadziescia minut kraza nad glowa dziecka. Swiatlo przygasa i rozblyskuje, godziny na zegarze elektronicznym pedza w oszalalym tempie, a pluszowy mis, ktorego dziewczynka nigdy nie dotknela, maszeruje czasem 235 po pokoju na swoich klocowatych nogach, jakby byl wyposazony w jakis mechanizm umozliwiajacy poruszanie sie.A teraz zejdzmy nizej, na pierwsze pietro, do trzeciego pokoju na wschod od windy, gdzie mieszka piecioletni osobnik plci meskiej, KSB-22-09, ktory nie odznacza sie zadnym ani umyslowym, ani fizycznym defektem. Wrecz przeciwnie, to pelen zycia rudowlosy chlopiec o wspolczynniku inteligencji rownym geniuszowi. Uwielbia sie uczyc, codziennie uczestniczy w intensywnych zajeciach i juz teraz osiaga poziom dziewiatoklasisty. Ma mnostwo zabawek, ksiazek i filmow na wideo, poza tym uczestniczy w kontrolowanych zabawach z innymi sierotami, gdyz tworcy projektu przywiazuja duza wage do tego, by wszyscy osobnicy, ktorych wladze umyslowe i sprawnosc fizyczna sa w normie, wychowywali sie w mozliwie zwyczajnym srodowisku i atmosferze, biorac oczywiscie pod uwage wszelkie ograniczenia Instytutu. Czasem, gdy bardzo sie postara (a czasem bez zadnego wysilku), KSB-22-09 moze sprawic, by male przedmioty - olowki, lozyska, spinacze, choc jak dotad nic wiekszego od szklanki - znikaly. Po prostu znikaly. Wysyla je gdzies, w miejsce, ktore nazywa "Sama Ciemnosc". Nie potrafi sprowadzic ich z powrotem ani wyjasnic, co moze oznaczac "Sama Ciemnosc", choc nie lubi tego miejsca. Czesto trzeba go usypiac, gdyz miewa wyraziste koszmary, w ktorych wysyla bezwiednie siebie, kawalek po kawalku, do "Samej Ciemnosci" - najpierw kciuk, potem duzy palec u nogi, nastepnie lewa stope, zab i jeszcze jeden zab, oko z oczodolu, ktory robi sie nagle pusty, w koncu ucho. Ostatnio KSB-22-29 doznaje zanikow pamieci i napadow szalenstwa, ktore, jak sie sadzi, sa spowodowane dlugotrwalym zazywaniem srodka nasennego. Z czterdziestu osmiu sierot przebywajacych w Instytucie tylko siedmioro zdradza jakiekolwiek zdolnosci paranormalne. Jednakze pozostalych czterdziestu jeden tworcy programu nie uwazaja za porazki. Kazdy z siedmiu wybrancow po raz pierwszy ujawnil swoj talent w roznym wieku - miedzy jedenastym miesiacem a piatym rokiem zycia. Nie mozna zatem wykluczyc, ze wielu sposrod czterdziestu jeden pozostalych osobnikow rozwinie sie dopiero w nadchodzacych latach, byc moze nie wczesniej niz przed dramatyczna zmiana w chemicznym skladzie ciala, jaka zachodzi w okresie dojrzewania. Naturalnie ci, ktorzy dorosna nie przejawiajac zadnego wartosciowego talentu, musza zostac usunieci z programu, gdyz zasoby finansowe Projektu 99, choc ogromne, nie saniewyczerpane. Jego tworcy nie okreslili jeszcze, w ktorym momencie to nastapi. Choc Joe wyczuwal pod palcami twardy plastik mokrej od potu kierownicy, choc slyszal znajomy odglos silnika, a kola trzymaly sie dobrze nawierzchni, czul sie tak, jakby przeszedl w inny wymiar, tak perfidnie amorficzny i wrogi rozsadkowi jak surrealistyczne krajobrazy Sahyadora Dali. 236 Gdy zaczelo w nim narastac przerazenie, przerwal Rose.-To miejsce, ktore opisujesz, jest pieklem. Ty... nie moglas uczestniczyc w czyms takim. Nie jestes do tego zdolna. -Czyzby? -Nie. Jej glos, w miare mowienia, cichl coraz bardziej, jakby sile tej kobiety stanowily sekrety, ktore skrywala. Wraz z ich ujawnianiem opuszczala ja zywotnosc, tak jak Samsona z kazdym ucietym puklem wlosow opuszczaly sily. W jej narastaj acym zmeczeniu wyczuwalo sie slodka ulge, jak przy konfesjonale, ale takze slabosc, ktora zdawala sie akceptowac, i cien rozpaczy. -Jesli nie jestem do tego zdolna teraz... to wowczas bylam. -Ale jak? I dlaczego? Jak moglas angazowac sie w te... te okropnosci? -Duma. Chcialam udowodnic, ze jestem tak dobra, jak sadzili, dostatecznie dobra, by przyjac to bezprecedensowe wyzwanie. Podniecenie. Dreszcz emocji wywolany swiadomoscia ze uczestnicze w programie, ktorego budzet przewyzsza finanse Projektu Manhattan. Dlaczego ludzie, ktorzy zbudowali bombe atomowa, pracowali nad nia... wiedzac, co robia? Poniewaz jesli my tego nie zrobimy, zrobi to ktos inny w innej czesci swiata, nie mamy wyjscia, musimy byc pierwsi, by ocalic sie przed nimi. -Ocalic sie, sprzedajac wlasne dusze? - spytal. -Nie mam na swoja obrone nic, co mogloby mnie usprawiedliwic -powiedziala Rose. - Ale jest prawda ze kiedy zgodzilam sie w tym uczestniczyc, nikt nie wiedzial, ze eksperymenty zajda tak daleko, ze zastosujemy wyniki naszych badan z takim... zapalem. Wchodzilismy w to stopniowo, etapami... a potem wszystko potoczylo sie sila rozpedu. Zamierzalismy obserwowac rozwoj pierwszego osobnika w czasie drugiego trymestru zycia plodu - ale nie uznawalismy go za prawdziwa istote ludzka. Nie mielismy wiec wrazenia, ze eksperymentujemy na osobie. A kiedy doprowadzilismy jedno z dzieci do calkowitego rozwoju plodowego... zauwazylismy intrygujace anomalie w wykresie encefalografu, co moglo dowodzic istnienia uprzednio nie znanych funkcji umyslowych. Musielismy wiec utrzymywac je przy zyciu, zeby zobaczyc, co osiagnelismy, zobaczyc, czy udalo nam sie przyspieszyc ewolucje o jeden gigantyczny krok. -Jezu. Choc spotkal te kobiete po raz pierwszy dopiero przed trzydziestoma szescioma godzinami, budzila w nim uczucia niejednoznaczne i intensywne - od nieklamanego uwielbienia, poprzez strach, az do odrazy, ktora jednak zrodzila takze zal, gdyz dojrzal w niej teraz zalazki ludzkiej slabosci, tak widocznej w nim samym. -Chcialam sie wycofac juz na dosc wczesnym etapie - powiedziala - ale zaproszono mnie na prywatna rozmowe z szefem programu, ktory dal mi do zrozumienia, ze nie ma mowy o rezygnacji. Okazalo sie, ze to dozywotnia posada. Juz sama proba odejscia z Projektu 99 oznaczala samobojstwo i na razenie zycia bliskich. 237 -Nie moglas pojsc z tym do prasy, ujawnic wszystkiego, doprowadzic do zamkniecia tego calego interesu?-Bez konkretnego dowodu nie moglam, a wszystko, co mialam, krylo sie w mojej glowie. Jednak dwaj moi koledzy mieli pomysl, jak to wszystko zakonczyc. Jeden z nich doznal akurat wylewu. Drugi zostal trzykrotnie postrzelony w glowe przez przypadkowego przestepce, ktorego nigdy nie schwytano. Bylam jakis czas tak przygnebiona, ze zastanawialam sie, czy nie popelnic samobojstwa i nie zaoszczedzic im klopotu. Ale wowczas... pojawila sie CCY-21-21... Najpierw, rok przed CCY-21-21, przychodzi na swiat meski osobnik SSW-89-58. Wykazuje zdumiewajace zdolnosci w kazdej dziedzinie, a jego historia powinna miec dla ciebie ogromne znaczenie ze wzgledu na twoje ostatnie przezycia i kontakty z ludzmi, ktorzy sie zadzgali albo dokonali sa-mospalenia - i z powodu tragedii w Colorado. Przed ukonczeniem czterdziestu dwu miesiecy SSW-89-58 wykazuje juz zdolnosci jezykowe przecietnego studenta pierwszego roku college'u i potrafi przeczytac trzystustronicowa ksiazke w ciagu minimum jednej a maksimum trzech godzin, zaleznie od stopnia trudnosci tekstu. Wyzsza matematyka przychodzi mu z taka sama latwoscia jak zjedzenie porcji lodow, podobnie jak nauka obcych j ezykow, poczawszy od francuskiego, a skonczywszy na japonskim. Jego fizyczny rozwoj tez przebiega w przyspieszonym tempie i przed ukonczeniem czterech lat SSW-89-58 osiaga wzrost i proporcje siedmiolatka. Oczekuje sie po nim zdolnosci paranormalnych, ale badacze sazaskoczeni skalabardziej powszednich talentow - w tym na przyklad umiejetnoscia odtworzenia kazdego utworu na pianinie juz po jednokrotnym wysluchaniu - i szybkoscia rozwoju fizycznego, ktory nie zostal zaprogramowany genetycznie. Kiedy 89-58 zaczyna zdradzac zdolnosci paranormalne, okazuje sie, ze jest nimi obdarzony w sposob, ktory przekracza najsmielsze oczekiwania. Jego pierwszym niezwyklym osiagnieciem jest umiejetnosc widzenia na odleglosc. Dla zabawy opisuje badaczom pokoje w ich wlasnych domach, ktorych nigdy nie odwiedzil. Oprowadza ich po muzeach, w ktorych nigdy nie byl. Kiedy pokazuje mu sie fotografie pewnej gory w stanie Wyoming, wewnatrz ktorej znajduje sie supertajne centrum dowodztwa lotnictwa strategicznego, opisuje z najdrobniejszymi szczegolami tablice ze schematem rozmieszczenia pociskow, znajdujace sie w pomieszczeniu operacyjnym. Uwaza sie go za material na szpiega o nieocenionej wrecz wartosci - dopoki, na szczescie stopniowo, nie odkrywa, ze z taka sama latwoscia, z jaka wchodzi do odleglych pokoi, moze przeniknac do wnetrza ludzkiego umyslu. Przejmuje wladze nad swoim glownym opiekunem, kaze mu sie rozebrac do naga, po czym, piejacego jak kogut, wysyla na korytarze sierocinca. Kiedy to, co 238 zrobil, wychodzi na jaw, zostaje surowo ukarany. Kara wzbudza jego sprzeciw, gleboki bunt i nienawisc. Tej nocy prowadzi obserwacje domu opiekuna, po czym z odleglosci szescdziesieciu kilometrow wchodzi w jego umysl. Poslugujac sie cialem tego czlowieka morduje jego zone i corke, a potem jego samego zmusza do samobojstwa.Po tym incydencie SSW-89-58 zostaje ujarzmiony potezna dawka srodka usypiajacego wystrzelonego ze specjalnego karabinu. Podczas tej akcji gina dwaj pracownicy Instytutu. Nastepnie przez osiem dni jest utrzymywany w stanie snu, podczas gdy zespol naukowcow pospiesznie projektuje i nadzoruje budowe odpowiedniego pomieszczenia dla swego pupila - pomieszczenia, ktore umozliwi mu zycie, a jednoczesnie zagwarantuje odpowiednia nad nim kontrole. Czesc personelu domaga sie natychmiastowej likwidacji SSW-89-58, jednak po zastanowieniu propozycja ta zostaje odrzucona. Kazde przedsiewziecie ma swoich krytykow. Wejdzmy teraz do pomieszczenia ochrony znajdujacego sie w poludniowo-wschodnim narozniku na parterze. W tym miejscu - jako pracownik Instytutu - musisz poddac sie kontroli trzech straznikow, ktorzy przebywaja tu zawsze, bez wzgledu na pore. Komputer zidentyfikuje cie po odciskach palcow i porowna twoj wzor siatkowki z tym, ktory zakodowano, gdy po raz pierwszy zglosiles sie do pracy. Zjezdzasz w dol winda, mijajac po drodze piec podziemnych kondygnacji, gdzie toczy sie wiekszosc prac nad Projektem 99. Jednakze ciebie interesuje poziom szosty, a takze nizsze. Ruszasz dlugim korytarzem do samego konca i przechodzisz przez szare, stalowe drzwi. Znajdujesz sie w zwyklym pokoju z prostymi meblami, gdzie przebywa trzech mezczyzn z ochrony, z ktorych zaden nie zwraca na ciebie uwagi. Ludzie ci zmieniaja sie co szesc godzin, gdyz musza reagowac prawidlowo na wszystko, co sie tu dzieje, a takze na wszelkie niuanse w zachowaniu kolegow. Na jednej ze scian dostrzegasz ogromne okno, ktore laczy to pomieszczenie z sasiednim. Za szyba mozesz czesto zobaczyc doktorow Louisa Blotna lub Keitha Ramlocka - albo obu naraz - przy pracy, gdyz to oni sa tworcami SSW-89-58 i nadzoruja badanie i wykorzystanie jego talentow. Gdy nie ma akurat zadnego z nich, w pogotowiu oczekuje co najmniej trzech ich najblizszych wspolpracownikow. SSW-89-58 nigdy nie jest pozostawiany bez opieki. Zjezdzali wlasnie z miedzystanowej drogi numer 210 na miedzysta-nowa 10, gdy Rose przerwala swa opowiesc. -Sluchaj, Joe, mozesz rozejrzec sie za stacja benzynowa? Musze skorzystac z toalety. 239 -Cos nie w porzadku?-Nie. Po prostu... musze isc do toalety. Nie lubie marnowac czasu. Chce jak najszybciej dotrzec do Big Bear. Ale nie chce tez zmoczyc sobie majtek. Bez pospiechu. Wytrzymam jakies dziesiec kilometrow. -W porzadku. I znow zaczela oprowadzac go po siedzibie Instytutu pod Manassas, jakby widziala na odleglosc. Prosze dalej, do ostatniego pomieszczenia, gdzie stoi skomplikowany pojemnik, w ktorym zyje obecnie 89-58 i w ktorym, jesli nie zajda zadne nieprzewidziane i fatalne w skutkach wydarzenia, spedzi reszte swego nienaturalnego zycia. Jest to cos w rodzaju sarkofagu, przypominajacego nieco stalowe pluca, w jakich trzymano niegdys ofiary polio. Jak orzech w skorupie, 89-58 jest calkowicie zamkniety - tkwi miedzy dwiema miekkimi niczym materac, dopasowanymi do ksztaltu ciala polowkami kapsuly, ktora wyklucza wszelki ruch, nawet jednym palcem, pozwalajac jedynie na zmiany w wyrazie twarzy i drobne drgnienie - ktorych i tak nikt nie widzi. Powietrze jest mu dostarczane przez rurke w nosie bezposrednio ze stojacej na zewnatrz butli tlenowej. Jest tez naszpikowany licznymi przewodami od kroplowek, tkwiacymi w obu ramionach i lewym udzie, przez ktore otrzymuje jedzenie, odpowiednio zbilansowane plyny i roznorodne leki, ktore jego opiekunowie uznaja za konieczne. Jest bezustannie cewnikowany, by zapewnic efektywne wydalanie nieczystosci. Gdyby ktoras z kroplowek czy innych przewodow zapewniajacych ciaglosc zycia obluzowala sie lub przestala funkcjonowac, natychmiastowy alarm powiadomi opiekunow, ktorzy przystapia bezzwlocznie do naprawiania szkod. Gdy jest to konieczne, naukowcy i ich asystenci prowadza z 89-58 rozmowy przez mikrofon. Kapsula, w ktorej lezy, jest wyposazona w sprzet audio - 89-58 ma sluchawki na uszach i mikrofon przy ustach. Personel moze zredukowac jego glos do szeptu, ale on nie ma mozliwosci uciszenia tych, ktorzy z nim rozmawiaja. Przemyslny system wideo pozwala przekazywac obraz laczami z wlokna szklanego bezposrednio na dwie soczewki zainstalowane w oczodolach uwiezionego; mozna mu dzieki temu pokazywac fotografie - a jesli to konieczne, takze wspolrzedne geograficzne - budynkow i miejsc, do ktorych ma zagladac na odleglosc. Czasem pokazuje mu sie fotografie ludzi, wobec ktorych powinien podjac takie czy inne dzialania. Podczas obserwacji na odleglosc 89-58 opisuje szczegolowo, co widzi w miejscach, do ktorych go poslano, i poslusznie odpowiada na pytania opiekunow. Dzieki rejestracji rytmu serca, cisnienia krwi, oddechu, fal mozgowych, drgania powiek i zmian w przewodnictwie skory, mozna wykryc klamstwo z dokladnoscia przewyzszajaca dziewiecdziesiat dziewiec procent. 240 Od czasu do czasu ow szpieg bywa poddawany testom: wysyla sie go do odleglych miejsc, na temat ktorych zebrano wczesniej wyczerpujace, wiarygodne dane; jego odpowiedzi sa bezzwlocznie porownywane z posiadanym materialem.Dal sie juz poznac jako zly chlopiec. Opiekunowie mu nie ufaja. Kiedy 89-58 otrzymuje polecenie wejscia w umysl okreslonej osoby, by ja zklikwidowac lub sprawic, by zamordowala kogos innego - najczesciej obcokrajowca - zadanie zostaje okreslone jako "czarna misja". Nie tylko dlatego, ze dochodzi do rozlewu krwi. Rzecz w tym, ze 89-58, zamiast wkraczac do odleglych pomieszczen, zaglebia sie w mroczne zakamarki ludzkiego umyslu. Wykonujac czarna misje, 89-58 opisuje wszystkie jej szczegoly Blomowi albo Ramlockowi, z ktorych przynajmniej jeden jest zawsze obecny. Po wielu takich wyprawach obaj naukowcy i ich wspolpracownicy potrafia bezblednie okreslic oszustwo, jeszcze zanim wykrywacze klamstwa cokolwiek wykaza. Urzadzenia rejestrujace aktywnosc mozgu odzwierciedlaja dokladnie kazda czynnosc, w jaka 89-58 jest akurat zaangazowany. Kiedy zajmuje sie jedynie patrzeniem na odleglosc, wykresy roznia sie znacznie od tych w czasie czarnej misji. Jesli ma za zadanie tylko obserwowac jakies odlegle miejsce, a zachowa sie nieposlusznie i wejdzie w umysl osoby tam przebywajacej, co robi czesto z przekory albo dla sportu, jego opiekunowie natychmiast o tym wiedza. Jesli SSW-89-58 odmawia wykonania instrukcji, przekracza granice zadania albo wykazuje jakiekolwiek oznaki buntu, moze zostac ukarany w rozny sposob. Przewody elektryczne powoduja chwilowe porazenie czulych miejsc na calym ciele. Do uszu moze dotrzec przerazliwy pisk o wysokiej glosnosci. Wraz z powietrzem do wnetrza pojemnika moga przenikac odrazajace wonie. Rozliczne srodki wywoluja bolesne, straszne reakcje i objawy- gwaltowny skurcz miesni czy zapalenie nerwow - ktore jednak nie zagrazaja zyciu tego cennego osobnika. Indukcja paniki klaustrofobicznej poprzez odciecie doplywu powietrza jest rowniez prostym i efektywnym elementem wdrazania dyscypliny. Jesli 89-58 jest posluszny, moze dostac jedna z pieciu nagrod. Choc otrzymuje przez kroplowke podstawowe skladniki odzywcze - weglowodany, proteiny, witaminy, mineraly - czasem do ust doprowadza mu sie specjalny przewod, by mogl rozkoszowac sie smakowitymi plynami: cola sokiem jablkowym, mlekiem czekoladowym. Po drugie, jako cudowne dziecko fortepianu czerpie wielka radosc ze sluchania muzyki, mozna go wiec uraczyc jakims nagraniem, od Beatlesow do Beethovena. Po trzecie, soczewki na galkach ocznych umozliwiaja takze ogladanie filmow - a dzieki swej pozycji 89-58 ma wrazenie, ze znajduje sie w samym centrum obrazu. Po czwarte, moze otrzymac srodki pobudzajace, ktore jak kazdemu chlopcu na swiecie, sprawiaja mu przyjemnosc. Wreszcie, a wlasnie to lubi najbardziej, wolno mu czasem patrzec na miejsca, ktore chcialby kiedys odwiedzic. Podczas 16 - Jedyna ocalona 241 tych wspanialych wypraw, idac jedynie za wlasnym glosem, doznaje poczucia calkowitej wolnosci - ograniczonej tylko wyobraznia.Rutynowa obserwacje kapsuly i jej mieszkanca prowadzi zawsze co najmniej trzech czlonkow personelu, gdyz 89-58 moze w okreslonym czasie kontrolowac umysl tylko jednej osoby. Gdyby ktorys z tej trojki nagle oszalal albo zaczal zdradzac niepokojace symptomy, dwoch pozostalych uruchomiloby przycisnieciem guzika kroplowke, aplikujac 89-58 odpowiednia dawke srodka nasennego i pograzajac go w natychmiastowym glebokim snie, ktory czyni go bezbronnym. Gdyby z jakichs powodow okazalo sie to niemozliwe, co jest jednak malo prawdopodobne, wcisniecie "guzika ostatecznosci" powoduje aplikacje srodka usypiajacego ze smiertelna dawka trucizny, ktora zabija blyskawicznie, w ciagu od trzech do pieciu sekund. Trzej straznicy po drugiej stronie szyby maja do swej dyspozycji podobne guziki. SSW-89-58 nie potrafi czytac w myslach. Nie jest telepata. Umie tylko stlumic osobowosc czlowieka, w ktorego przenika, i zawladnac bezwolnym cialem. Wsrod badaczy Projektu 99 nie ma zgody co do tego, czy ten brak zdolnosci telepatycznych jest wada czy blogoslawienstwem. Co wiecej, kiedy zostaje wyslany w czarnej misji, musi znac miejsce pobytu swej ofiary, nim wejdzie w jej umysl. Nie moze szukac obiektu po calym swiecie, lecz musi byc kierowany przez swych opiekunow, ktorzy juz wczesniej zlokalizowali ofiare. Dopiero kiedy zobaczy zdjecie budynku czy pojazdu, w ktorym znajduje sie ow czlowiek - i gdy jego miejsce pobytu jest juz w jego umysle geograficznie okreslone - moze dzialac. Jak dotad, jest rowniez ograniczony do scian danego pomieszczenia i nie moze scigac skutecznie umyslu ofiary poza ustalonym wczesniej obszarem. Nikt nie wie, czym to tlumaczyc, choc wysuwane sa przerozne teorie. Jest prawdopodobne, ze niewidzialna jazn psychiczna, bedac jedynie fala energii pewnego rodzaju, w otwartej przestrzeni wypromieniowuje na zewnatrz, rozchodzi sie, rozprasza - jak cieplo rozgrzanego kamienia w zimnym pokoju -przez co nie moze zachowac swego natezenia, mocy. 89-58 potrafi prowadzic obserwacje na odleglosc w otwartej przestrzeni, ale tylko przez krotki okres. To ograniczenie martwi jego opiekunow, ale wierza i maja nadzieje, ze z czasem jego zdolnosci w tym wzgledzie jeszcze sie rozwina. Pojemnik jest otwierany dwa razy na tydzien, co pozwala opiekunom dokonac na swym pupilu zabiegow higienicznych. Trudno zniesc ten widok. 89-58 usypia sie i podlacza do guzika "ostatecznosci", a nastepnie obmywa sie go dokladnie gabka opatruje podraznienia skory, usuwa z jelit resztki odchodow, czysci zeby, bada oczy, sprawdzajac czy nie ulegly infekcji, przemywa sieje srodkiem zawierajacym antybiotyk i dokonuje sie wszelkich innych niezbednych zabiegow. Choc miesnie 89-58 sacodziennie stymulowane niskowoltowymi bodzcami elektrycznymi, by przeciwdzialac skutkom braku ruchu, przypomina on jedno z wyglodzonych dzieci Trzeciego Swiata, przesladowanego susza i niepokojami politycznymi. Jest blady jak nieboszczyk 242 na stole sekcyjnym, wysuszony o drobnym kosccu. Nigdy nie mial szans na prawidlowy rozwoj; czasem podswiadomie zaciska drobne palce wokol dloni krzataj acych sie przy nim pracownikow i trzyma je mocno jak niemowlak, ktory chwyta za matczyny kciuk.Zdarza sie w takich chwilach, ze mruczy cos niezrozumiale, lecz tesknie, popiskuje, nawet lka, jakby pograzony w cichym, smutnym snie. Kiedy dotarli do stacji Shella, przy dystrybutorach staly tylko trzy pojazdy. Kierowcy nalewajacy benzyne mruzyli oczy i przekrzywiali glowy, zaslaniajac sie przed piaskiem gnanym przez wiatr. Stacja tonela w blasku swiatel niczym plan filmowy. Co prawda nie byli poszukiwani przez sluzby, ktore moglyby dostarczyc ich zdjecia lokalnej telewizji, ale woleli sie nie pokazywac. Joe zaparkowal przy scianie budynku, gdzie kulily sie resztki cienia. Byl niezwykle wzburzony, ugodzony w samo serce, gdyz znal juz przyczyne katastrofy samolotu, tozsamosc mordercy i wszystkie zawile szczegoly sprawy. Ta wiedza byla jednak jak skalpel, ktory rozcina ledwie zablizniona oslonke glebokiej rany. Zal zrodzil sie na nowo, a strata bolala jak na samym poczatku. Zgasil silnik i siedzial bez ruchu. -Nie mialam pojecia, skad sie dowiedzieli, ze lece tym samolotem -powiedziala Rose. - Przy takich srodkach ostroznosci... Ale od razu sie zorientowalam, ze zaczal penetrowac kabine pasazerska i szukac nas, gdyz przygasly swiatla, a z moim zegarkiem zaczelo dziac sie cos dziwnego. Mialam tez niejasne poczucie czyjejs obecnosci - nauczylam sie juz rozpoznawac te oznaki. -Spotkalem kobiete, inspektora z Narodowej Rady Bezpieczenstwa Transportu, ktora przesluchala tasme z kabiny pilotow, zanim ta ulegla zniszczeniu w pozarze laboratorium. Ten chlopiec siedzial w glowie kapitana, Rose. Nie pojmuje... dlaczego nie wyluskal tylko ciebie? -Musial zlikwidowac mnie i dziewczynke, takie otrzymal zadanie, i choc ze mna nie mialby zadnych problemow, z nia poszloby mu trudniej. -Nine? - zdumial sie Joe. - Dlaczego mieliby sie nia interesowac? Byla tylko zwyklym pasazerem, prawda? Sadzilem, ze chcieli dopasc ja pozniej, bo... no, bo byla z toba. Rose nie patrzyla mu w oczy. -Mozesz przyniesc klucz do damskiej toalety, Joe? Daj mi minute. Opo wiem ci wszystko w drodze do Big Bear. Wszedl do budynku stacji i wzial od pracownika klucz. Gdy wrocil, Rose juz wysiadla z forda. Opierala sie o przedni zderzak, odwrocona plecami do wiatru, kulac ramiona. Lewa reke przyciskala do piersi, dlon jej drzala. Pra- 243 wa sciskala klapy marynarki, jakby cieply jesienny wiatr przyprawial ja o dreszcz.-Mozesz otworzyc drzwi? - spytala. Poszedl w strone damskiej toalety. Ledwie zdazyl ja otworzyc i zapalic swiatlo, stala juz przy nim. -Pospiesze sie - obiecala i przesliznela sie obok niego. Spojrzal przelotnie na jej twarz. Nie wygladala dobrze. Zamiast wrocic do wozu, Joe oparl sie o sciane budynku i czekal na nia. Wiedzial, ze pacjenci w domach dla oblakanych i szpitalach psychiatrycznych reaguja na wiatr Santa Ana gorzej niz na ksiezyc w pelni, ktory widza za zakratowanym oknem. Nie chodzi tylko o zalobny swist, ktory przypomina krzyk niesamowitego mysliwego w poscigu za rownie fantastyczna bestia; o szalenstwo moze tez przyprawic alkaliczny, podskorny zapach pustyni i wyladowan elektrycznych, tak rozny od woni, ktorymi nasycaja powietrze inne, bardziej wilgotne wiatry. Joe pojmowal, dlaczego Rose otula sie i kuli. Tej nocy ksiezyc i wiatr Santa Ana napawaly czlowieka dreszczem przerazenia, a ow dreszcz jeszcze wzmagalo to, co uslyszal o bezimiennym, pozbawionym rodzicow chlopcu, ktory mieszkal w stalowej trumnie i krazyl niewidzialny po swiecie pelnym ofiar nieswiadomych jego obecnosci. Czy nagrywamy? Chlopiec wiedzial o magnetofonie zainstalowanym w kabinie pilotow -i pozostawil na tasmie swoj krzyk rozpaczy. Jeden z nich to doktor Louis Blom. Jeden z nich to doktor Keith Ram-lock Robia mi zle rzeczy. Sa dla mnie niedobrzy Niech przestana. Niech mnie nie krzywdza. Kimkolwiek byl - socjopata psychopata zbrodniarzem - byl tez dzieckiem. Bestia, istota odrazajaca, wcieleniem grozy, ale i dzieckiem. Nie prosil o to, by sie narodzic, i jesli stanowil zlo, to dlatego, ze nie wpojono mu zadnych ludzkich wartosci, ze traktowano go niemal jak przedmiot sluzacy do zabijania, ze nagradzano go za dokonywanie zbrodni. Tak, byl bestia, ale bestia zalosna, zagubiona i samotna ktora wedruje przez labirynt bolu i nieszczescia. Bestia zalosna lecz straszna. I wciaz niebezpieczna. Bestia, ktora tylko czeka, by jej powiedziano, gdzie moze znalezc Rose Tucker. I Nine. Ekstra. Chlopiec czerpal radosc z zabijania. Joe podejrzewal, ze jego opiekunowie nie kazali mu zabic wszystkich pasazerow na pokladzie samolotu. Mogl to zrobic w odruchu buntu albo dla przyjemnosci. Niech przestana, bo jak sie trafi okazja... jak sie trafi okazja, to wszystkich pozabijam. Wszystkich. Tak. Zrobie to. Zabije wszystkich i bede mial ubaw. Przypominajac sobie te slowa, Joe wyczuwal, ze chlopiec nie mial na mysli jedynie pasazerow samolotu. Juz wczesniej postanowil ich zabic. Mo- 244 wil o jakiejs apokalipsie, znacznie wiekszej niz zbiorowy mord trzystu trzydziestu ludzi. Coz moglby uczynic, gdyby dostarczono mu fotografie i wspolrzedne nie tylko stacji wczesnego ostrzegania, ale i wyrzutni pociskow nuklearnych?-Jezu - wyszeptal Joe. Gdzies tam, w mroku nocy, czekala Nina. Pod opieka przyjaciol Rose, ale jeszcze nie calkowicie bezpieczna. Bezbronna. Wydawalo mu sie, ze Rose siedzi w toalecie juz bardzo dlugo. Stukajac w drzwi, Joe zawolal ja glosno, ale nie odpowiedziala. Zawahal sie, zapukal ponownie, a kiedy uslyszal jej slaby glos, pchnal drzwi. Siedziala na brzegu muszli klozetowej. Zdj ela blezer, a biala bluzka, przesiaknieta krwia, lezala w umywalce. W samochodzie nie zdawal sobie sprawy, ze Rose krwawi. Ciemnosc i ubranie skryly to przed jego oczami. Wchodzac do toalety zauwazyl, ze z kilku kawalkow papierowego recznika sporzadzila cos w rodzaju opatrunku. Przyciskala go do lewego ramienia. -To ten strzal na plazy - powiedzial bezbarwnym glosem. - Trafili cie. -Kula przeszla na wylot - wyjasnila. - Mam dziure na plecach. Ladna i czysta. Nawet sie tak bardzo nie wykrwawilam, bol tez jest do zniesienia, wiec dlaczego slabne coraz bardziej? -Wewnetrzny krwotok - zasugerowal, krzywiac sie na widok jej rany. -Znam anatomie - odparla. - Dostalam tam, gdzie nie ma zadnych narzadow. Nie moglo byc lepiej. Pocisk nie naruszyl wiekszych naczyn krwionosnych. -Mogl trafic w jakas kosc i rozprysnac sie. A odlamek nie wylecial na zewnatrz, tylko gdzies zboczyl. -Tak mi sie chcialo pic. Probowalam zaczerpnac wody z kranu. Ale jak tylko sie schylilam, to prawie zemdlalam. -Nie ma innego wyjscia - zadecydowal. Walilo mu serce. - Trzeba wezwac lekarza. -Zawiez mnie do Niny. -Rose, do cholery... -Nina mnie uleczy - przerwala mu, odwracajac pelen winy wzrok. -Uleczy cie? - spytal zdumiony. -Zaufaj mi. Nina moze zrobic to, czego nie potrafi zaden lekarz, zaden czlowiek na ziemi. W tym momencie - choc jeszcze nie calkiem, nie do konca - poznal przynajmniej jeden z sekretow Rose Tucker, ale nie zdobyl sie na odwage, by ujac ten czarny diament wiedzy w dlonie i przyjrzec mu sie z bliska. -Pomoz mi sie ubrac, a potem ruszajmy. Przekaz mnie w rece Niny. W jej uzdrowicielskie rece. Byl prawie chory z niepokoju, ale zrobil, o co go poprosila. Ubierajac ja przypomnial sobie, jak silne wrazenie wywarla na nim w sobote, na cmentarzu. Teraz wydawala sie taka mala. 245 Wsparta na nim, chwiejac sie w powiewach goracego, nieustepliwego wiatru, ktory nasladowal wycie stada wilkow, dotarla do samochodu.Kiedy usadowil ja na siedzeniu pasazera, spytala, czy nie moze przyniesc jej czegos do picia. Poszedl do automatu i kupil puszke pepsi i soku pomaranczowego. Wolala sok, wiec go dla niej otworzyl. Wziela puszke do reki, ale wczesniej dala mu dwie rzeczy: zdjecie grobu jego rodziny i zlozony banknot jednodolarowy, ktorego numer seryjny, po odjeciu czwartej cyfry, byl identyczny z numerem telefonu Marka. -Zanim ruszymy, chce ci wytlumaczyc, jak dojechac do chaty w Big Bear, na wypadek, gdybym nie dotrwala. -Nie opowiadaj bzdur. Dasz rade. -Sluchaj - powiedziala z naciskiem. Znow promieniowala charyzma ktora zmuszala do posluszenstwa. Rejestrowal w pamieci opis drogi. -A jesli chodzi o "Infmiface" - dodala - to im ufam, bo to moi, a takze Niny, sprzymierzency, jak powiedzial Mark. Ale boje sie, ze moga byc infiltrowani. Dlatego nie pozwolilam im jechac z nami. Ale jesli nikt nas nie bedzie sledzil, to moze ten woz jest naprawde czysty, a ich system ochrony szczelny. Jezeli dojdzie do najgorszego, a ty nie bedziesz wiedzial, gdzie sie zwrocic... moga byc twoja jedyna nadzieja. -Nie chce tego wiecej sluchac. Dowioze cie do Niny na czas. - W gardle i w piersiach czul ucisk. Zaczela jej drzec prawa reka i Joe nie byl pewien, czy zdola utrzymac puszke z sokiem. Ale dala rade, pila lapczywie. -Nigdy nie chcialam cie zranic, Joe - odezwala sie znowu, gdy wjechal z powrotem na San Bernardino Freeway, kierujac sie na wschod. -Nie zranilas mnie. -Zrobilam jednak straszna rzecz. Zerknal na nia. Nie mial odwagi pytac, co to bylo. Wolal, by ten czarny diament wiedzy pozostal skryty w zakamarkach umyslu. -Nie chce, bys mnie nienawidzil. -Nie odczuwam wobec ciebie nienawisci. -Kierowalam sie dobrymi motywami, choc nie zawsze mozna bylo je znalezc. A juz na pewno nie wtedy, gdy zgodzilam sie pracowac przy Projekcie 99. Ale tym razem moje motywy byly uczciwe, Joe. Mijajac oslepiajacy blask Los Angeles i jego przedmiesc, a potem kierujac sie ku gorskiej ciemnosci, w ktorej mieszkala Nina, Joe czekal, az Rose mu wyjasni, dlaczego powinien ja nienawidzic. -A wiec... pozwol, ze ci opowiem - zaczela - o jedynym prawdziwym sukcesie, jaki odnieslismy. 246 Opusc teraz namiastke piekla na dnie tych szesciu podziemnych poziomow i zostaw chlopca w jego pojemniku - wjedz winda na sama gore, do pomieszczenia ochrony skad zaczela sie twoja wedrowka w dol. Idz dalej, az do poludniowo-wschodniego naroznika parteru, gdzie przebywa CCY-21-21.Zostala poczeta bez milosnej pasji w rok po 89-58, ale nie byla tworem Bloma i Ramlocka, tylko Rose Tucker. Jest uroczym, delikatnym dzieckiem o jasnej twarzyczce, zlotych wlosach i ametystowych oczach. Choc wiekszosc zyj acych tu sierot odznacza sie przecietna inteligencj a, CCY-21-21 ma bardzo wysoki IQ, wyzszy moze nawet od 89-58, i bardzo lubi sie uczyc. Jest spokojna dziewczynka pelna wdzieku i wrodzonego czaru. Przez pierwsze trzy lata swego zycia nie wykazuje zadnych paranormalnych zdolnosci. Pewnego majowego i slonecznego popoludnia, uczestniczac w nadzorowanej zabawie z innymi dziecmi, na trawniku sierocinca znajduje wrobla ze zlamanym skrzydelkiem i wybitym oczkiem. Ptak lezy pod drzewem, podrygujac slabo, a gdy dziewczynka bierze go w swoje male dlonie, nieruchomieje zalekniony. Dziewczynka podbiega z placzem do najblizszego opiekuna i pyta go, czy mozna cos zrobic. Wrobel jest teraz tak slaby i sparalizowany strachem, ze porusza tylko dziobkiem, nie wydajac jednakze zadnego dzwieku. Ptaszek jest w agonii, opiekun nie widzi dla niego ratunku, ale dziewczynka nie chce przyjac tego do wiadomosci. Siedzi na ziemi, sciska delikatnie wrobla w lewej dloni, a prawa glaszcze leciutko, spiewajac mu cicho piosenke o rudziku - i po minucie ptak jest uleczony. Kostki w skrzydelku znow wydaja sie mocno powiazane, a zranione oko przeksztalca sie w jasna czysta kulke. Ptak spiewa - i odtruwa. CCY-21-21 staje sie centrum radosnego zainteresowania. Rose Tucker, doprowadzona przez koszmar Projektu 99 do mysli o samobojstwie, odradza sie jak ptak i cofa sie znad otchlani, w ktorajuz spogladala. W ciagu nastepnych pietnastu miesiecy prowadzone sa badania nad uzdrowicielska sila 21-21. Z poczatku jest to nieokielznany talent, z ktorego dziewczynka nie potrafi korzystac dowolnie, ale z uplywem kazdego miesiaca uczy sie, jak wywolywac w sobie i kontrolowac ow dar, az w koncu umie go zastosowac, ilekroc ktos j a o to poprosi. Pracownicy Projektu 99, trapieni dotad przez rozne dolegliwosci, czuja sie lepiej, niz kiedykolwiek marzyli. Wybranych politykow i wojskowych - a takze czlonkow ich rodzin - cierpiacych na nieuleczalne choroby przywozi sie w tajemnicy do tego dziecka, by ich uzdrowilo. Niektorzy pracownicy Instytutu uwazaja ze 21-21 to ich najwieksze osiagniecie, choc inni twierdza ze na dluzsza mete najbardziej interesujacym i najcenniejszym tworem jest - pomimo rozlicznych problemow, jakie nastrecza - 89-58. A teraz przeskocz w czasie az do pewnego deszczowego dnia w sierpniu, pietnascie miesiecy po przywroceniu do zycia rannego wrobla. U jednego z genetykow o nazwisku Amos stwierdzono raka trzustki, jedna z najbardziej smiertelnych odmian tej choroby. Dziewczynka, uzdrawiajac 247 Amosa jedynie lekkim, przeciaglym dotknieciem, odkrywa w nim poza choroba natury fizycznej jeszcze cos, co dziala rownie paralizujaco. Moze z powodu tego, co widzial podczas swej pracy przy Projekcie, a moze z wielu przyczyn, ktore nagromadzily sie w nim przez piecdziesiat lat, Amos doszedl do wniosku, ze zycie nie ma sensu, ze po smierci nie czeka nas zadne przeznaczenie procz pustki, ze jestesmy jedynie pylkiem na wietrze. Owa ciemnosc, ktora go wypelnia, jest czarniejsza od choroby, ale dziewczynka leczy go takze z tej dolegliwosci, ukazujac mu po prostu blask Boga i dziwne, trojwymiarowe plaszczyzny swiatow istniejacych poza naszym swiatem.Ujrzawszy to wszystko, Amos jest tak przepelniony radoscia i zdumieniem, ze na przemian smieje sie i placze, co w oczach obecnych w pokoju pracownikow, Janice i Vincenta, jest oznakaniepokojacej histerii. Kiedy Amos naklania dziewczynke, by takze Janice wprowadzila w obreb swiatla, ktore ukazala jemu, 21-21 ponownie wykorzystuje swoj niezwykly dar. Janice jednakze reaguje inaczej niz Amos. Przepelniona pokora i przestraszona, doznaje straszliwych wyrzutow sumienia. Dreczy ja smutek na mysl o zyciu, jakie prowadzila, i zal wobec tych, ktorych zdradzila i skrzywdzila, a jej przygnebienie jest przerazajace. Zamieszanie. Kierownictwo wzywa Rose. Janice i Amos zostaja izolowani w celu obserwacji. Co zrobila dziewczynka? Relacja Amosa wydaje sie radosna paplanina niezrownowazonego, choc nieszkodliwego osobnika, ale jednak tylko paplanina plynaca z ust kogos, kto jeszcze niedawno byl naukowcem o powaznym, jesli nie posepnym, usposobieniu. Zaskoczona i zaniepokojona uderzajaco odmiennymi reakcjami Amosa i Janice, dziewczynka zamyka sie w sobie, trudno nawiazac z nia jakikolwiek kontakt. Rose, w odosobnieniu, przez ponad dwie godziny stara sie naklonic 21-21 do wspolpracy, i w koncu udaje jej sie wydobyc z dziecka zaskakuj ace wyjasnienie. Dziewczynka nie moze zrozumiec, dlaczego to, co ujawnila Amosowi i Janice, wywarlo na nich takie wrazenie, i dlaczego w reakcji Janice jest tyle euforii i samoudreki. Urodziwszy sie ze swiadomoscia swego miejsca i celu we wszechswiecie, pojmujac przeznaczenia, ktore stana sie jej udzialem w wedrowce przez nieskonczonosc, wyposazona w wiedze o wiecznym zyciu zawartym w jej genach, nie moze pojac straszliwej sily tego objawienia, gdy przynosi je ludziom, ktorzy spedzili zycie w odmetach watpliwosci i rozpaczy. Rose tez prosi o to objawienie, nie spodziewajac sie niczego wiecej niz czegos w rodzaju pokazu latarni magicznej, wedrowki po dzieciecych fantazjach o Bogu. I jest jej dane to objawienie. I zmienia ja na zawsze. Dotyk dzieciecej dloni otwiera Rose na pelnie ludzkiej egzystencji. To, co przezywa, wykracza poza mozliwosc opisu. Przeplywaj a przez nia fale radosci, ktore zmywaja niezliczone smutki i niedole jej dotychczasowego zycia, ale jednoczesnie ogarnia ja przerazenie, bo nie tylko ma swiadomosc obietnicy jasnej wiecznosci, ale tez zdaje sobie sprawe ze wszystkich oczekiwan, jakie 248 musi spelniac przez pozostale dni zycia na tym swiecie i w innych swiatach, oczekiwan, ktore napawajaja strachem, gdyz nie wie, czy im sprosta. Podobnie jak Janice, widzi wyraznie kazdapodlosc, niezyczliwosc, klamstwa i zdrady, ktorych sie dopuscila, i wie, ze ma w sobie jeszcze duzo egoizmu, malostkowosci i okrucienstwa; pragnie za wszelka cene przezwyciezyc swa przeszlosc, drzac na mysl o harcie ducha, jakiego to bedzie wymagalo.Kiedy wizje przemijaja a ona znow znajduje sie w pokoju dziewczynki, nie ma nawet najmniejszej watpliwosci, ze to, co widziala, bylo rzeczywiste, ze bylo najczystsza prawda a nie dziecieca iluzja przekazana dzieki jakims szczegolnym psychicznym zdolnosciom. Przez niemal pol godziny nie moze wykrztusic z siebie slowa, tylko siedzi roztrzesiona z twarza ukryta w dloniach. Stopniowo zaczyna uswiadamiac sobie konsekwencje tego, co sie wydarzylo. Po pierwsze: jesli to objawienie moze byc ukazane swiatu - lub nawet tylko tym ludziom, ktorych dziewczynka dotknie - to wszystko, co jest teraz, odejdzie. Gdy juz ktos ujrzy - nie uwierzy, lecz ujrzy - ze istnieje zycie po smierci, nawet jesli natura owego zycia pozostaje tajemnica i jest rownie przerazajaca co wspaniala, to wszystko, co dotychczas bylo wazne, musi stracic znaczenie. Tam, gdzie przez ciemnosc wiodla pojedyncza alejka, teraz widnieja rozlegle trakty cudownych mozliwosci. Swiat taki, jaki znamy, konczy sie. Po drugie: satacy, ktorzy nie powitajakresu starego porzadku z radoscia ktorzy nauczyli sie czerpac korzysci z wladzy, bolu i ponizenia innych. Swiat jest pelen takich ludzi, a oni nie przyjma daru dziewczynki. Beda sie bali jej i wszystkiego, co obiecuje. I albo uspia ja i odizoluja w specjalnym pojemniku, albo zabija. Jest obdarzona jak mesjasz - ale jest tez istota ludzka. Potrafi uleczyc zlamane skrzydlo ptaka i przywrocic wzrok jego slepemu oku. Potrafi usunac nowotwor z przezartego choroba organizmu czlowieka. Ale nie jest aniolem okrytym szata nietykalnosci. Jest z ciala i krwi. Jej cenna sila kryje sie w delikatnej tkance wyjatkowego mozgu. Jesli ktos wpakuje jej w glowe kilka kul, dziewczynka umrze jak kazde dziecko; martwa, nie bedzie mogla uleczyc samej siebie. Choc jej dusza przeniesie sie w inne krolestwa, ona sama bedzie stracona dla tego niespokojnego swiata, ktory tak bardzo jej potrzebuje. I swiat nie zostanie odmieniony, nie nastapi czas pokoju i nie bedzie konca samotnosci i rozpaczy. Rose szybko dochodzi do wniosku, ze szefowie projektu beda optowali za likwidacja. Gdy tylko zrozumieja, czym jest ta dziewczynka, zabijaja Zabijaja nim zapadnie zmrok. Zabijaja przed polnoca. Nie beda ryzykowac, umieszczajac ja w specjalnym pojemniku. Chlopiec ma moc niszczenia, ale 21-21 ma moc oswiecenia, ktora jest nieporownywalnie grozniejsza. Zastrzela ja cialo obleja benzyna, podpala sczerniale kosci gdzies rozrzuca. 249 Rose musi dzialac - i to szybko. Dziewczynke trzeba wykrasc z sierocinca i ukryc, nim ja zniszcza. -Joe? Zdawalo sie, ze czarne gory malujace sie na tle gwiezdnego pola erupcja dopiero co wyniosla ze skorupy ziemskiej. Ich grzbiety znaczyly mroczny horyzont. -Joe, przykro mi. - Jej glos byl slaby. - Przykro mi. Pedzili na polnoc po drodze stanowej 30, na wschod od miasta San Ber-nardino. Od Big Bear dzielilo ich osiemdziesiat kilometrow. -Joe, wszystko w porzadku? Nie byl w stanie odpowiedziec. Na drodze, ktora wznosila sie ku lasom, panowal niewielki ruch. Topole i sosny drzaly, drzaly, drzaly na wietrze. Nie byl w stanie odpowiedziec. Mogl tylko prowadzic. -Kiedy uparcie wierzyles, ze ta mala dziewczynka, ktora byla ze mna, to twoja Nina, nie wyprowadzalam cie z bledu. Z jakiegos powodu wciaz go oszukiwala. Nie potrafil zrozumiec, dlaczego nadal ukrywa przed nim prawde. -Kiedy znalezli nas w restauracji, potrzebowalam twojej pomocy - po wiedziala. - Zwlaszcza jak mnie postrzelili. Ale nie otworzyles swego serca i umyslu na fotografie, ktora ci dalam. Byles taki... kruchy. Balam sie, ze jesli sie dowiesz, ze to nie byla twoja Nina... wycofasz sie. Zalamiesz. Niech Bog mi wybaczy, Joe, ale potrzebowalam cie. A teraz potrzebuje cieta dziew czynka. Nina go potrzebowala. Nie jakas tam dziewczynka wyhodowana w laboratorium i obdarzona moca przekazywania swych dziwacznych fantazji i zatruwania umyslow naiwnym ludziom. Potrzebowala go Nina. Nina. Jesli nie mogl ufac Rose Tucker, to komu mogl ufac? -Mow dalej - byl zdolny wydobyc z siebie tylko te dwa slowa. Znowu Rose. W pokoju 21-21. Goraczkowo rozwaza, jak przemycic dziewczynke przez system zabezpieczen rownie szczelny jak w wiezieniu. Odpowiedz, kiedy juz sie pojawia, jest oczywista i zgrabna. Z parteru sierocinca prowadzana zewnatrz trzy wyjscia. Rose i dziewczynka, reka w reke, podchodza do drzwi, ktore lacza glowny budynek z sasiednim dwukondygnacyjnym parkingiem. Uzbrojony wartownik przyglada sie nadchodzacej dwojce raczej ze zdziwieniem niz z podejrzliwoscia. 250 Sierotom nie wolno wchodzic do garazu nawet pod opieka doroslych. Kiedy 21-21 wyciaga mala raczke i mowi "Uscisnij", wartownik usmiecha sie, wyciaga do niej reke - i otrzymuje dar. Przepelniony nagle niezmierzonym zdumieniem, siada drzac bezwiednie i placze z radosci, ale i straszliwych wyrzutow sumienia, tak jak niedawno plakala i drzala Rose. Nic prostszego niz wcisnac guzik na konsolecie wartownika, by otworzyc elektroniczny zamek przy drzwiach i przejsc na druga strone.W garazu czeka drugi wartownik. Jest zdumiony, zmieszany widokiem dziecka. Ono wyciaga do niego dlon, i po chwili jego poczatkowe zaskoczenie zamienia sie w uczucie, ktorego nie mozna z niczym porownac. Trzeci wartownik czuwa przy bramie wyjazdowej garazu. Zaalarmowany widokiem 21-21 w samochodzie Rose, nachyla sie do otwartego okna, by zazadac wyjasnien - i dziewczynka dotyka jego twarzy. Jeszcze dwoch uzbrojonych wartownikow strzeze bramy prowadzacej na szose. Znikaja ostatnie przeszkody, Wirginia stoi otworem. Ucieczka nie bedzie juz przebiegala tak latwo. Jezeli zostana zatrzymane, odpowiedzia na dar dziewczynki bedzie ogien broni palnej. Najwazniejsze, by jak najszybciej opuscic teren Instytutu, zniknac, zanim ochrona uswiadomi sobie, co sie stalo z jej piecioma ludzmi. Zacznie sie poscig, byc moze wspierany przez lokalne, stanowe i federalne wladze. Rose prowadzi szalenczo, brawurowo, ze zrodzona z desperacji wprawa, ktorej nigdy przedtem nie zdradzala. Ledwie siegajac szyby wozu, 21-21 przyglada sie zafascynowana przeplywajacemu za oknem krajobrazowi i w koncu mowi: "Ojej, ale to wszystko wielkie". Rose wybucha smiechem i dodaje: "Poczekaj, kochanie, az zobaczysz wiecej". Uswiadamia sobie, ze musi rozglosic wszystko tak szybko, jak to tylko mozliwe: wykorzystac media do ujawnienia uzdrowicielskich mocy 21-21 i zademonstrowania jeszcze wiekszego daru dziewczynki. Tylko silom niewiedzy i ciemnosci moze zalezec na zachowaniu tajemnicy. Rose wierzy, ze 21-21 nie bedzie bezpieczna, dopoki swiat sie o niej nie dowie, nie wezmie pod swoja opieke, nie sprzeciwi sie jej uwiezieniu. Eks-szefowie Rose na pewno spodziewaja sie, ze zechce oglosic wszystko publicznie, i stworzyc wokol sprawy rozglos. Ich wplyw na media jest powszechny, a mimo to niewidoczny niczym pajeczyna cieni rzucana na powierzchnie stawu przez chmury - i przez to jeszcze skuteczniejszy. Beda probowali ja dopasc, gdy tylko sie ujawni, by nie dopuscic do pokazania swiatu 21-21. Zna reporterke, ktorej moze zaufac i ktora jej nie zdradzi: Lisa Peccatone, dawna przyjaciolka z college'u, pracuje w redakcji "Post" w Los Angeles. Bedzie musiala poleciec z dziewczynka do poludniowej Kalifornii - im predzej, tym lepiej. Projekt 99 to wspolne przedsiewziecie prywatnych przemyslowcow, kregow zwiazanych z obronnoscia i innych poteznych sil u szczytu wladzy. Latwiej zatrzymac lawine niz te zmasowana potege, a przeciwnicy 251 Rose zaczna niebawem korzystac z wszelkich dostepnych srodkow, by zlokalizowac ja i dziecko.Proba ucieczki z lotniska Dullesa albo National w Waszyngtonie jest zbyt ryzykowna. Rose zastanawia sie nad Baltimore, Filadelfia Nowym Jorkiem i Bostonem. Decyduje sie na Nowy Jork. Dochodzi do wniosku, ze im wiecej przekroczy granic okregow i stanow, tym bedzie bezpieczniejsza, jedzie wiec do Hagerstown w Maryland, a stamtad bez problemow dociera do Harrisburga w Pensylwanii. Jednak z kazdym przejechanym kilometrem nabiera pewnosci, ze jej wrogowie skontaktuja sie z policja, ktora nada komunikat o podejrzanym samochodzie, i ze zostanie zlapana bez wzgledu na to, jak bardzo oddali sie od Manassas. W Harrisburgu porzuca samochod i przesiada sie z dziewczynka do autobusu. Gdy sa juz w powietrzu, na pokladzie startujacej z Nowego Jorku maszyny Nationwide lot 353, Rose czuje sie bezpieczna. Zaraz po wyladowaniu w Los Angeles spotka sie z Lisa i zebrana przez nia grupa ludzi, a potem w mediach zacznie sie burza. Przy zakupie biletow Rose wyjasnia, ze byla zamezna z bialym, a 21-21 przedstawia jako swoja pasierbice, Mary Tucker. Postanowila, ze kiedy juz spotka sie z przedstawicielami mediow, poczatkowo bedzie poslugiwac sie kryptonimem CCY-21-21, gdyz jego podobienstwo do numerow nadawanych wiezniom obozow koncentracyjnych skuteczniej niz cokolwiek innego scharakteryzuje Projekt 99 i od razu wzbudzi sympatie wobec dzieci. Uswiadamia sobie, ze bedzie musiala razem z 21-21 wybrac dla niej imie, ktore, biorac pod uwage historyczne znaczenie tego dziecka, powinno przywodzic na mysl cos waznego. Po drugiej stronie waskiego przejscia siedzi matka z dwiema corkami, ktore wracaja do domu z Los Angeles. Michelle, Chrissie i Nina Carpenter. Nina, ktora jest mniej wiecej tego samego wzrostu i w tym samym wieku co 21-21, bawi sie gra elektroniczna dla przedszkolakow. 21-21 jest zafascynowana dzwiekami i obrazkami na malym ekraniku. Widzac to, Nina prosi "Mary", by przesiadla sie razem z nia na dwa sasiednie, wolne fotele, gdzie beda mogly grac razem. Rose waha sie, ale wie, ze 21-21 jest rozwinieta ponad swoj wiek, poza tym zdaje sobie sprawe, ze musi zachowac dyskrecje, wiec ustepuje. Jest to pierwsza nie zaplanowana zabawa w zyciu 21-21, pierwsza czysta gra. Nigdy przedtem nie uczestniczyla w czyms takim. Nina to urocze dziecko, slodkie i towarzyskie. I choc 21-21 jest geniuszem o umiejetnosci czytania jak u studenta college'u, uzdrowicielem dysponujacym cudownymi mocami i doslownie nadzieja swiata, bardzo szybko ulega czarowi Niny, chce byc Nina ta wspaniala Nina i zaczyna podswiadomie nasladowac gesty i sposob mowienia tamtej dziewczynki. Jest to bardzo pozny lot, wiec po kilku godzinach Nine ogarnia sennosc. Obejmuje na pozegnanie 21-21 i za zgoda Michelle oddaje nowej przyjaciolce zabawke. Potem wraca na swoje miejsce obok siostry i matki, gdzie zasypia. 252 21-21, w uniesieniu radosci, wraca na swoj fotel obok Rose. Przyciska mala elektroniczna gre do piersi niczym bezcenny skarb. Nie bedzie sie nawet nia bawic, gdyz boi sie, ze ja niechcacy zepsuje, a pragnie, by pozostala na zawsze taka, jaka dostala od Niny. Na zachod od miasta Running Lake, wciaz wiele kilometrow od Big Bear Lake, podazajac wzdluz linii gor obok kanionow, w ktorych rodzil sie wiatr, w deszczu szyszek ciskanych przez sosny na asfalt, Joe nie myslal o tym, czy fakt podarowania dziecku gry elektronicznej ma jakiekolwiek znaczenie. Sluchajac opowiesci Rose, z trudem panowal nad wsciekloscia. Wiedzial, ze to bez sensu zywic tak wielki gniew wobec tej kobiety czy dziecka, jednak szalala w nim zlosc, moze dlatego, ze umial postepowac w gniewie -przyzwyczail sie do tego przez cala mlodosc - ale nie mial pojecia, jak sobie radzic w smutku. Nie chcac rozmawiac o wspolnej zabawie dziewczynek, zmienil temat: -Jaka role w tym wszystkim odgrywa Horton Nellor, procz tego, ze posiada znaczna czesc Teknologik, a Teknologik siedzi po uszy w Projekcie 99? -Taka, ze ci dranie go lubia... Do takich jak on nalezy przyszlosc. - Trzymala miedzy kolanami puszke pepsi, starajac sie otworzyc ja prawa reka. Miala za malo sily i nie panowala nad dlonmi. Z trudem sobie poradzila. - Przyszlosc... jesli Nina nie... jesli nie zmieni wszystkiego. -Wielki biznes, wielki rzad i wielkie media, jedna wielka bestia, ktora chce nas wykorzystac. Czy o to chodzi? Gadanina radykalow. Stukala glosno zebami o aluminiowa puszke, a kropelka pepsi splywala jej po brodzie. -Dla nich liczy sie tylko wladza. Nie wierza ani w dobro, ani w zlo... tylko w gole fakty. - Choc wziela spory lyk, gardlo wciaz miala suche. Glos sie jej lamal. - A znaczenie faktow... zalezy od tego, czy przynosza jakas korzysc. Wciaz zaslepial go gniew, gdyz pozwolila mu uparcie wierzyc w istnienie Niny, ale nie mogl patrzec, jak coraz bardziej slabnie. Wpatrywal sie w droge, na ktorej ulewa sosnowych igiel mieszala sie z tumanami kurzu. Wcisnal pedal gazu, jadac tak szybko, jak tylko pozwalaly na to warunki. Puszka wysunela sie jej z dloni, upadla na podloge i potoczyla sie pod fotel. Pepsi rozlala sie na dywanik. -Coraz gorzej, Joe. -Juz niedlugo. -Musze ci powiedziec, jak to bylo... kiedy samolot runal. 253 Siedem kilometrow w dol, z kazda chwila coraz szybciej. Wycie silnikow, trzeszczenie skrzydel, grzechot kadluba. Przeciazenie wciska pasazerow w fotele tak, ze wielu z ich nie jest w stanie uniesc glow - niektorzy sie modla, inni wymiotuja placza, przeklinaja, wzywaja Boga we wszystkich jego imionach, wolaja swych bliskich, tych obecnych i dalekich. Wiecznosc spadania, to tylko siedem kilometrow, ale wydaje sie, ze runeli ku ziemi az z ksiezyca......i nagle Rose pograza sie w niebieskosci, milczacej jasnej niebiesko-sci, jakby byla ptakiem w locie, tyle ze w dole nie rozciaga sie ciemna ziemia, a wokol widac jedynie blekit. Zadnego wrazenia ruchu. Ani zimno, ani goraco. Nieskazitelna, blekitna jak hiacynt kula, a ona w jej wnetrzu. Zawieszona. W oczekiwaniu. Gleboki oddech wypelniajacy pluca. Probuje tchnac tym powietrzem, ale nie moze, nie moze, az w koncu... ...z oddechem glosnym jak krzyk, znajduje sie nagle na lace, wciaz w swoim fotelu, znieruchomiala z przerazenia, z 21-21 przy swoim boku. Las wkolo plonie. Gdzie spojrzec, plomienie liza gory poskrecanych szczatkow. Laka jest niewyobrazalnym cmentarzyskiem. A "747" po prostu nie istnieje. W przedostatnim momencie olbrzymim wysilkiem psychicznym, dzieki swemu darowi, dziewczynka przeniosla je obie ze skazanego na zaglade samolotu do innego miejsca, do wymiaru poza czasem i przestrzenia i utrzymala w tej tajemniczej, zbawczej otchlani przez jedna straszna minute apokaliptycznego zniszczenia. Wysilek sprawia jednak, ze 21-21 jest wyziebiona, drzaca, oniemiala. Jej oczy, rozjasnione refleksami ognia, patrza gdzies w dal jak oczy autystycznego dziecka. Poczatkowo nie moze isc ani nawet stac, wiec Rose musi podniesc ja z fotela i wziac na rece. Placzac z zalu za zmarlymi, ktorych ciala rozproszyly sie po nocy, drzac z przerazenia na widok masakry, zdumiona swoim ocaleniem, miotana wieloma uczuciami naraz, Rose stoi z dziewczynka w ramionach, ale nie jest w stanie zrobic nawet jednego kroku. Wtedy przypomina sobie migotanie swiatla w kabinie pasazerskiej i wirowanie wskazowek zegarka. Jest pewna, ze pilot stal sie ofiara czarnej misji, dopadniety przez chlopca, ktory zyje w stalowej kapsule gleboko pod ziemia wiejskich okolic Wirginii. Uswiadomiwszy sobie ten fakt, oddala sie czym predzej z miejsca katastrofy, mija plonace drzewa, zaglebia sie w otulony ksiezycowym blaskiem las, brnie przez rzadkie poszycie, pozniej podaza jelenim szlakiem, ktory jest teraz przyproszony srebrem i nakrapiany cieniem, az do nastepnej laki, do grzbietu wzniesienia, skad widac swiatla Loose Change Ranch. Nim docieraja do zagrody, dziewczynka wyglada juz nieco lepiej, choc wciaz nie jest soba. Moze chodzic, ale przypomina kogos pograzonego w letargu, zamknietego w sobie, nieobecnego myslami. Kiedy zblizaja sie do domu, Rose kaze jej zapamietac, ze nazywa sie teraz Mary Tucker, ale 21-21 mowi: "Mam na imie Nina. Chce byc Nina". 254 Sa to jej ostatnie slowa, potem zamilkla, byc moze na zawsze. Po katastrofie Rose znajduje schronienie u przyjaciol w Kalifornii, gdzie dziewczynka spi od dwunastu do czternastu godzin na dobe. Trwa to kilka miesiecy. Kiedy jest przytomna, nie przejawia zainteresowania czymkolwiek. Godzinami patrzy na krajobraz za oknem, na ilustracje w ksiazce dla dzieci albo po prostu gdzies w przestrzen. Nie ma apetytu, traci na wadze. Jest blada i wiotka, nawet jej ametystowe oczy zdaja sie tracic kolor. Najwidoczniej wysilek konieczny, by w momencie katasrofy przeniesc siebie i Rose w blekitna kule i ocalic, doszczetnie ja wyczerpal, zostawil pustke, o malo nie zabil. Nina nie wykazuje juz paranormalnych zdolnosci, a Rose dreczy przygnebienie.Nim jednak nadchodzi Gwiazdka, Nina zaczyna przejawiac zainteresowanie otaczajacym ja swiatem. Oglada telewizje. Znow czyta ksiazki. Zima przemija, a dziewczynka spi coraz mniej i je coraz wiecej. Jej skora odzyskuje dawny blask, a kolor oczu nabiera glebi. Wciaz milczy, ale wydaje sie coraz bardziej reagowac na to, co sie wokol niej dzieje. Rose zacheca ja do rezygnacji z tego dobrowolnego wygnania, opowiadajac codziennie o dobru, ktore moze czynic, i o nadziei, ktora moze niesc innym. W szufladzie biurka stojacego w ich wspolnej sypialni Rose przechowuje kopie wydania "Los Angeles Post", ktorego pierwsza strone poswiecono katastrofie samolotu linii lotniczych Nationwide. Dzieki temu pamieta o budzacej groze bezwzglednosci jej wrogow. Pewnego lipcowego dnia, jedenascie miesiecy po katastrofie, zastaje Nine na brzegu lozka z gazeta w dloniach. Dziewczynka dotyka fotografii Niny Carpenter, ktora dala jej gre elektroniczna, i usmiecha sie. Rose siada obok niej i pyta, czy jest jej smutno, kiedy wspomina utracona przyjaciolke. Dziewczynka potrzasa przeczaco glowa: "nie", po czym naprowadza dlon kobiety na zdjecie. Kiedy Rose dotyka go opuszkami palcow, zaczyna pograzac sie w niebieskiej jasnosci, podobnej do tej, w ktora zostala przeniesiona tuz przed katastrofa. Jednakze to nowe miejsce jest pelne ruchu, ciepla, wrazen. Od dawna wiadomo, ze zwykle przedmioty zachowuja resztke energii psychicznej ludzi, ktorzy ich dotykali. Czasem jasnowidze pomagaja policji w poszukiwaniu mordercow, dotykajac przedmiotow, ktore ofiary mialy przy sobie w chwili zbrodni. Energia zawarta w zdjeciu jest podobna, ale inna -nie zostala pozostawiona przez odchodzaca Nine, lecz przeniknela w papier gazetowy. Rose odnosi wrazenie, ze zanurzyla sie w morzu niebieskiego swiatla, morzu pelnym plywakow, ktorych nie moze dostrzec, ale ktorych wyczuwa, gdy przeslizguja sie i nurkuja wokol niej. Po chwili wydaje sie, ze jeden z nich przeniknal przez Rose, zatrzymujac sie w niej na krotko, i kobieta juz wie, ze to mala Nina Carpenter, dziewczynka o krzywym usmiechu, ofiarodawczyni gry elektronicznej - martwa i nieobecna, lecz bezpieczna, martwa i nieobecna, lecz nie utracona na zawsze, szczesliwa i pelna zycia gdzies 255 poza ta rojna od plywakow i niebieska jasnoscia, ktora jest tylko punktem miedzy roznymi etapami egzystencji.Poruszona do glebi, jak wowczas, gdy w jednym z pokoi sierocinca po raz pierwszy poznala prawde o zyciu po smierci, Rose cofa dlon z fotografii Niny Carpenter i siedzi przez chwile w milczeniu, pelna pokory. Potem bierze swoja wlasna Nine w ramiona i kolysze ja, przyciskajac mocno do piersi. Nie jest w stanie mowic, ale i nie odczuwa potrzeby slow. Teraz, kiedy ta wyjatkowa sila znow odrodzila sie w dziewczynce, Rose wie, co musza zrobic, od czego musza zaczac prace. Nie chce ryzykowac, udajac sie ponownie do Lisy Peccatone. Nie wierzy, by jej stara przyjaciolka swiadomie ja zdradzila, ale podejrzewa, ze to dzieki jej powiazaniu z "Post" -i z kolei dzieki powiazaniu gazety z Hortonem Nellorem - ludzie z Projektu 99 dowiedzieli sie o obecnosci poszukiwanych przez siebie osob na pokladzie samolotu. Dopoki Rose i Nina uchodza za martwe, musza wykorzystac swoj status duchow, by dzialac tak dlugo, jak to tylko mozliwe, nie zwracajac na siebie uwagi swych wrogow. Po pierwsze, Rose prosi dziewczynke, by przekazala wielki dar niesmiertelnej prawdy kazdemu z przyjaciol, ktorzy po katastrofie, gdy obydwie przezywaly zalamanie, udzielili im schronienia. Potem skontaktuja sie z mezami, zonami, rodzicami i dziecmi tych, ktorzy zgineli na pokladzie samolotu, przynoszac im zarowno wiedze o niesmiertelnosci, jak i wizje ich bliskich w blekitnej przestrzeni. Przy odrobinie szczescia uda im sie zaniesc to przeslanie tylu ludziom, ze gdy zostana odkryte, dla ich wrogow bedzie juz za pozno. Rose zamierza zaczac od Joego Carpentera, ale nie potrafi ustalic miejsca jego pobytu. Koledzy z redakcji stracili go z oczu. Sprzedal dom w Studio City. W ksiazce telefonicznej nie ma jego numeru. Znajomi mowia ze sie zalamal. Odszedl gdzies, by umrzec. Rose musi wiec zaczac prace gdzie indziej. Poniewaz "Post" opublikowal zdjecia tylko nielicznych ofiar z poludniowej Kalifornii, a fotografie pozostalych bylyby trudne do zdobycia, Rose postanawia nie poslugiwac sie wizerunkami zmarlych ludzi. Na podstawie nekrologow ustala natomiast miejsca pochowkow i robi zdjecia grobow. Wydaje sie sluszne, by nasycony prawda obraz, jaki przekaze rodzinom ofiar, przedstawial nagrobki, by owe posepne pomniki z brazu i granitu stanowily wrota, ktore pozwola ujrzec, ze Smierc wcale nie jest potezna i przerazajaca, ze za tym smutnym progiem sama Smierc umiera. Wysoko w omiatanych wiatrem gorach, gdzie fale posrebrzonych ksiezycowym blaskiem drzew rzucaly na droge garscie igiel, wciaz ponad trzydziesci kilometrow od Big Bear, Rose Tucker poprosila tak cicho, ze ledwie bylo ja slychac ponad wyciem silnika i szumem opon: -Potrzymaj mnie za reke, Joe, dobrze? 256 Nie mogl, nie chcial na nia patrzec, nie mial odwagi nawet zerknac w jej strone, gdyz zywil naiwne i zabobonne przekonanie, ze dopoki nie zobaczy na wlasne oczy tej strasznej prawdy, ktora juz doslyszal w glosie Rose, nic jej nie bedzie, absolutnie nic. Mimo to spojrzal. Lezala bezwladnie na fotelu, opierajac sie o drzwi, z glowa na szybie - taka przy nim mala, jak przy niej samej musiala sie wydawac dziewczynka, ktora uprowadzila z sierocinca w Wirginii. Nawet w slabym swietle deski rozdzielczej ogromne, wyraziste oczy Rose znow przykuwaly uwage jak wtedy na cmentarzu, gdy ujrzal japo raz pierwszy. Byly pelne wspolczucia, dobroci i dziwnej, migoczacej radosci, ktora go niemal przestraszyla.-Juz niedaleko - zapewnil ja Glos drzal mu bardziej niz jej. -Za daleko - wyszeptala. - Trzymaj mnie tylko za reke. -O cholera. -Wszystko w porzadku, Joe. Pobocze drogi rozszerzylo sie nagle, przechodzac w malowniczy parking. Zatrzymal woz przed bezkresem czerni: twarde nocne niebo, zimny dysk ksiezyca, ktory zdawal sie promieniowac lodem, a nie swiatlem, i rozlegla ciemnosc drzew, skal i stromych kanionow. Odpial swoj pas, nachylil sie do niej i ujal jej dlon. Slabo odwzajemnila uscisk. -Ona cie potrzebuje, Joe. -Jestem nikim, Rose. Jestem niczym. -Musisz j a ukryc... ukryc daleko... -Rose... -Daj jej czas... by jej sila mogla urosnac. -Nie potrafie nikogo uratowac. -Nie powinnam zaczynac tej pracy tak wczesnie. Nadejdzie dzien, gdy... gdy nie bedzie taka bezbronna. Ukryj ja daleko... niech jej sila rosnie. Bedzie wiedziala... kiedy nadejdzie czas. Uscisk jej palcow zaczal slabnac. Przykryl jej dlon obiema rekami, przytrzymal mocno, nie pozwalal, by mu sie wymknela. Glos jej zanikal, zdawala sie oddalac od niego, choc sie nie poruszyla. -Otworz... otworz dla niej swe serce, Joe. Zamrugala powiekami. -Rose, prosze, nie rob tego. -Wszystko w porzadku. -Prosze. Nie rob tego. -Do zobaczenia, Joe. Pozniej. -Prosze. -Do zobaczenia. Potem byl juz zupelnie sam tej nocy. Trzymal jej dlon, podczas gdy wiatr zawodzil glucha piesn zalobna. W koncu, kiedy mogl sie juz na to zdobyc, nachylil sie i ucalowal jej czolo. 17 - Jedyna ocalona 257 Dzieki wskazowkom, jakich udzielila mu Rose, droga byla prosta. Chata nie stala ani w samym Big Bear Lake, ani na brzegu jeziora, ale wyzej, na polnocnych zboczach, usadowiona gleboko wsrod sosen i brzoz. Popekana i podziurawiona droga asfaltowa wiodla do polnego traktu, na koncu ktorego widac bylo bialy, drewniany domek o dachu krytym gontem.Stal pod nim zielony jeep, za ktorym Joe zaparkowal swego forda. Chata pysznila sie glebokim, podniesionym gankiem, na ktorym staly obok siebie trzy bujane fotele. O balustrade opieral sie przystojny, czarnoskory mezczyzna, wysoki i atletycznie zbudowany. Jego hebanowa skora wchlaniala miedziany blask dwoch nagich zarowek zainstalowanych pod sufitem daszku. U szczytu czterech schodkow prowadzacych z podjazdu na ganek stala dziewczynka, blondynka. Miala okolo szesciu lat. Joe wyciagnal spod siedzenia bron, ktora odebral siwowlosemu gawedziarzowi po bojce na plazy. Wysiadajac z samochodu, wetknal ja za pasek dzinsow. Miedzy iglastymi zebami sosen pokrzykiwal i poswistywal wiatr. Joe zblizyl sie do podnoza schodkow. Mala zeszla dwa stopnie nizej. Jej spojrzenie ominelo Joego i zatrzymalo sie na fordzie. Wiedziala, co sie stalo. Mezczyzna na ganku zaczal plakac. Dziewczynka odezwala sie pierwszy raz od ponad roku, od chwili, gdy niedaleko domu Ealingow wyznala Rose, ze chce, by nazywano ja Nina. Wpatrujac sie w samochod, wymowila cichym i cieniutkim glosem tylko jedno slowo: -Mama. Wlosy miala w tym samym odcieniu co Nina. Byla rownie jak ona proporcjonalnie zbudowana. Ale w jej oczach nie bylo szarosci i chociaz Joe ze wszystkich sil staral sie ujrzec przed soba twarz Niny, nie potrafil przekonac samego siebie, ze to jego corka. Znow wrocil syndrom poszukiwania, i Joe chcial znalezc to, co zostalo utracone na zawsze. Ksiezyc na niebie byl zlodziejem, gdyz swiecil slabym odbiciem slonca, nie wlasnym blaskiem. I podobnie jak ksiezyc, ta dziewczynka rowniez byla zlodziejem. Nie promieniowala olsniewajacym swiatlem Niny, tylko jego bladym odbiciem. Bez wzgledu na to, czy byla zrodzonym w laboratorium mutantem o dziwnych wlasciwosciach umyslowych, czy tez naprawde nadzieja swiata, Joe w tej chwili nienawidzil jej - i nienawidzil samego siebie za te nienawisc, ale mimo wszystko nie mogl czuc inaczej. 258 17 W oknach swistal goracy wiatr, a chata pachniala sosna, kurzem i czarnym osadem spalenizny, ktora zostala na ceglanych scianach wielkiego kominka po wesolych plomieniach minionej zimy.Na zewnatrz kolysaly sie luzno zwisaj ace przewody elektryczne. Od czasu do czasu uderzaly o sciany, a wtedy zarowki pulsowaly i migotaly. Przypominalo to Joemu przygasajace lampy w domu Delmannow. Poczul na skorze dreszcz. Wlascicielem chaty okazal sie ow wysoki, czarnoskory mezczyzna, ktory wybuchnal na ganku placzem. Byl to Louis Tucker, brat Mahalii, ktory przed osiemnastoma laty rozwiodl sie z Rose, kiedy okazalo sie, ze nie moze miec dzieci. W swej najczarniejszej godzinie zwrocila sie o pomoc wlasnie do niego. Widac po tych wszystkich latach, mimo ze kochal swa druga zone i dzieci, Louis wciaz darzyl Rose uczuciem. -Jesli naprawde wierzy pan, ze nie umarla, ze tylko przeniosla sie gdzie indziej, to po co plakac? - spytal zimno Joe. -Placze nad soba - odparl Louis. - Poniewaz odeszla stad, a ja musze czekac jeszcze tyle dni, by znow ja ujrzec. W pokoju frontowym, tuz przy progu, Joe dostrzegl dwie walizki. Znajdowaly sie w nich rzeczy dziewczynki. Stala przy oknie, wpatrzona w forda i okryta smutkiem jak szata pokutna. -Boje sie - powiedzial Louis. - Rose miala zostac tu z Nina, ale teraz nie sadze, by bylo tu bezpiecznie. Wole wierzyc, ze jest inaczej, ale mogli mnie namierzyc, zanim zdazylem zabrac Nine z poprzedniego miejsca. Wydaje mi sie, ze kilka razy jechal za nami ten sam samochod. Potem sie zgubil. -Nie musza za panem jezdzic. Dzieki swoim zabawkom moga pana sledzic z odleglosci wielu kilometrow. 259 -Chwile przed panskim przyjazdem wyszedlem na ganek, bo mi sie zdawalo, ze slysze helikopter. W gorach, przy tym wietrze, to chyba niemozliwe?-Lepiej niech pan sie stad zabiera - doradzil Joe. Gdy wiatr chlostal sciany domku elektrycznymi przewodami, Louis chodzil tam i z powrotem, od kominka do drzwi, przyciskajac dlon do czola, jakby chcial stlumic, zgniesc w sobie mysl o stracie Rose, by zastanowic sie spokojnie, co ma robic dalej. -Sadzilem, ze pan i Rose... no, ze wy dwoje ja wezmiecie. Jesli zaczynaja sie juz do mnie dobierac, to czy nie bedzie bezpieczniejsza z panem? -Jesli dobieraja sie do pana - stwierdzil Joe - to nikt z nas nie jest tu bezpieczny, tu i teraz, i nigdy wiecej. Nie ma wyjscia. Przewody chlostaly, chlostaly chate, swiatlo znowu zamigotalo. Louis podszedl do kominka i wzial do reki dlugi palnik butanowy na baterie, ktory sluzyl do rozpalania ognia. Dziewczynka odwrocila sie od okna, otworzyla szeroko oczy i krzyknela: "Nie". Louis Tucker pstryknal wlacznikiem, a wtedy z wylotu palnika dobyl sie niebieski plomien. Smiejac sie, mezczyzna podpalil sobie wlosy, a potem koszule. -Nina! - zawolal Joe. Dziewczynka pobiegla do niego. Pokoj wypelnil sie odorem spalonych wlosow. Plonacy Louis zagrodzil im droge do drzwi. Joe wyciagnal zza paska spodni pistolet, wycelowal, ale nie mogl pociagnac za spust. Ten czlowiek nie byl teraz Luisem Tuckerem; byl chlopcem-rze-cza, sztucznym tworem, ktory siegal tu z oddalonej o piec tysiecy kilometrow Wirginii. Nie bylo szansy, by Louis odzyskal wladze nad soba i zdolal przezyc te noc. A jednak Joe wahal sie, czy strzelic, gdyz z chwila kiedy Louis bylby martwy, chlopiec dopadlby kogos innego. Dziewczynka, dzieki swej sile, byla prawdopodobnie nietykalna. A wiec chlopiec uzylby Joego i broni w jego reku, by przystawic lufe do jej glowy i nacisnac cyngiel. -Ale ubaw - powiedzial chlopiec glosem Louisa, podczas gdy wlosy mez czyzny skrecaly sie w plomieniach, uszy czernialy i skwierczaly, a czolo i po liczki pokrywaly sie pecherzami. - Ubaw - powtorzyl, radujac sie ta wycieczka do wnetrza Louisa Tuckera, ktory nadal zagradzal wyjscie na ganek. Moze w chwili najwiekszego niebezpieczenstwa Nina moglaby wyslac sama siebie do strefy jasnej niebieskosci, tak jak zrobila to, nim "747" wryl sie w lake. Moze pociski przeszylyby tylko powietrze w miejscu, w ktorym stala. Nalezalo jednak zalozyc, ze jeszcze nie calkiem wyzdrowiala, ze nie byla jeszcze zdolna do takiego wysilku albo ze nawet gdyby udalo jej sie tego dokonac, tym razem oslabiloby to ja smiertelnie. -Drugim wyjsciem! - krzyknal Joe. - Biegnij, biegnij! Nina popedzila do drzwi miedzy pokojem frontowym a kuchnia, ktora znajdowala sie na tylach chaty. 260 Joe wycofywal sie za nia, trzymajac plonacego mezczyzne na muszce.Mogli liczyc tylko na to, ze poki chlopiec bedzie sie "bawil", zdaza wydostac sie z chaty na otwarta przestrzen, gdzie jego zdolnosc widzenia na odleglosc i przejmowania kontroli nad czyims umyslem byla, jak wynikalo ze slow Rose, powaznie ograniczona. Gdyby tylko porzucil zabawke, jaka byl dla niego Louis Tucker, w jednej sekundzie wszedlby w umysl Joego. Odrzucajac na bok palnik, objety plomieniami pelznacymi po rekawach koszuli i nogawkach spodni, chlopiec-rzecz w ciele Louisa Tuckera wymamrotal: "O tak, o rany", i ruszyl za nimi. Joe przypomnial sobie z cala wyrazistoscia dotyk lodowatej igly, ktora zdawala sie przewiercac mu kark, kiedy uciekal poprzedniej nocy z domu Delmannow. Ta niepowstrzymana energia przerazala go bardziej niz uscisk plonacych ramion chwiejacego sie na nogach widma. Czym predzej wycofal sie do kuchni, zatrzaskujac za soba drzwi, co nie mialo sensu, gdyz zadne drzwi - ani sciana czy stalowe sklepienie - nie powstrzymalyby chlopca, gdyby porzucil cialo Louisa. Nina przez tylne wyjscie wymknela sie na dwor. Natychmiast owionela ja wilcza zgraja wiatru, ktory pofukujac i popiskujac wpadl po chwili do chaty. Joe, wybiegajac za dziewczynka w nocna ciemnosc, poslyszal huk wylamywanych drzwi miedzy pokojem a kuchnia. Za chata znajdowalo sie male podworko porosniete kepami trawy. W powietrzu wirowaly gnane wiatrem liscie, igly sosnowe, drobinki kurzu. Wystarczylo minac drewniany stol z czterema krzeslami, by znalezc sie w lesie. Nina biegla juz w strone drzew, jej krotkie nozki pracowaly miarowo, tenisowki klapaly glosno o twarda ziemie. Przestraszony, ze w lesnej gluszy zgubi dziewczynke, ale i przerazony obecnoscia chlopca w ciele plonacego mezczyzny, Joe wbiegl miedzy drzewa, wolajac Nine glosno po imieniu i zaslaniajac uniesionym ramieniem oczy przed galeziami sosen. Z nocnej ciemnosci za jego plecami dobiegl glos Louisa Tuckera, przytlumiony, bo wydobywajacy sie ze spalonych ust, ale jednak zrozumialy -monotonny rytm dzieciecego wyzwania jak w zabawie w chowanego: "Szukam, szukam, szukam, kryj sie, szukam, kryj sie!" Z prawej strony, zaledwie szesc czy osiem metrow dalej, w waskim, wypelnionym kaskada ksiezycowych promieni przesmyku miedzy drzewami Joe dojrzal chlostana wiatrem grzywe jasnych wlosow, ktore plonely bladym ogniem - odbiciem juz odbitego swiatla. Potknal sie o sprochnialy pien, posliznal na czyms mokrym, zdolal jednak utrzymac rownowage, przedarl sie przez klujacy, siegajacy pasa krzew i w koncu zobaczyl Nine, ktora odkryla wydeptana sciezke szlaku jeleni. Kiedy dogonil dziewczynke, otaczajaca ich ciemnosc nagle sie rozproszyla. Po pniach drzew zaczely pelznac salamandry pomaranczowego swiatla, chlostajac ogonami polyskliwe galezie sosen i swierkow. 261 Joe odwrocil sie i jakies dziesiec metrow dalej zobaczyl opetana postac Louisa Tuckera - mezczyzna byl zanurzony od stop do glow w plomieniach, ale wciaz trzymal sie na nogach, przedzieral sie przez zarosla, obijajac o drzewa, coraz blizej; ledwie zywy, podpalal suche igly sosnowe, po ktorych stapal chwiejnie, zarosla i drzewa, obok ktorych przechodzil. Jeszcze tylko piec metrow. Czuc bylo niesiony wiatrem odor plonacego ciala. Chlopiec-rzecz krzyczal radosnie, ale slowa byly znieksztalcone i niezrozumiale.Pistolet, chociaz trzymany w obu dloniach, drzal, ale Joe wystrzelil jeden, dwa, cztery, szesc pociskow, z ktorych przynajmniej czesc dosiegla skwierczacego widma. Runelo do tylu, upadlo na ziemie i znieruchomialo, nawet nie drgnelo. Louis Tucker nie byl istota ludzka lecz plonacym trupem. Cialo nie krylo juz umyslu, ktory chlopiec mogl okielznac, a potem wykorzystac i dreczyc. Gdzie teraz? Joe odwrocil sie w strone Niny i nagle poczul lodowaty ucisk na karku, uporczywe klucie, choc nie tak ostre jak wowczas, gdy zlapano go niemal na progu domu Delmannow - byc moze dlatego, ze sila chlopca byla na otwartej przestrzeni rzeczywiscie mniejsza. Lecz igla tego psychicznego zastrzyku nie byla jeszcze calkiem stepiona. Wciaz klula. Przenikala. Joe krzyknal. Dziewczynka wziela go za reke. Lodowaty chlod wyrwal z niego swe kly i odplynal gdzies jak nietoperz. Zataczajac sie, Joe przylozyl dlon do karku, pewien, ze ma rozdarta skore i krwawi, ale nie byl ranny. Umyslu tez nikt mu nie zatrul. Dotyk Niny ocalil go przed opetaniem. Nagle z wysokich galezi jakiegos drzewa, drac sie upiornie, runal na dziewczynke jastrzab. Zaatakowal glowe Niny - uderzal z lopotem skrzydel w czaszke, stuk-stuk-stuk dziobem. Krzyknela i zakryla twarz dlonmi, a Joe walnal napastnika reka. Oszalaly ptak odfrunal w gore, ale nie byl to oczywiscie zwykly jastrzab rozdrazniony przez wiatr i gestniejacy ogien, ktory narastal szybko za ich plecami. Nadlecial znowu z przerazliwym "kriiik"! - kolejna ofiara, w ktora wcielil sie chlopiec z dalekiej Wirginii, napastnik o dziobie rownie groznym jak sztylet; cial blask ksiezyca niczym strzala - zbyt szybki, by stanowic dobry cel dla broni palnej. Joe wypuscil z dloni pistolet i osunal sie na kolana, przyciagajac dziewczynke obronnym gestem do siebie. Tulil ja, chroniac twarz. Wiedzial, ze ptak zaatakuje jej oczy. Ze chce wydziobac jej oczy. Puk-puk-puk przez czule zrenice do cennego mozgu w glebi czaszki. Zniszczyc mozg, a wtedy dziewczynki juz nie ocali zadna sila. Wydrzec z szarej masy to, co wyjatkowe i pozostawic dziecko na ziemi, drgajace spazmatycznie. Jastrzab uderzyl i zatopil szpony w ramieniu Joego, przebijajac material marynarki i przewiercajac skore. Jednoczesnie zanurzyl pazury w jasnych wlosach Niny, bijac skrzydlami i uderzajac dziobem w jej czaszke, wciaz 262 uderzajac, zly, ze nie moze dosiegnac zakrytej twarzy. Walil teraz w reke Joego, by ja odepchnac, wczepiony mocno w rekaw i wlosy dziewczynki, zdecydowany nie dac sie stracic. Dziobal, dziobal, tym razem jego twarz, szukajac oczu. Boze, plomien bolu w rozdzieranym policzku. Zlapac go. Powstrzymac. Zgniesc czym predzej. Lup, glowa ptaka tuz przy twarzy Joego, zakrwawiony dziob, tym razem dosiegna! brwi nad prawym okiem, za drugim ciosem na pewno go oslepi. Joe zacisnal dlon na szyi napastnika, a szpony ptaka rozdzieraly mu teraz mankiet, drapaly nadgarstek, skrzydla uderzaly po twarzy. Jastrzab odchylil glowe, straszliwy dziob spadl na Joego, ale mezczyzna zdolal odparowac ten cios, zakrzywiony, zolty czubek minal o dwa centymetry krwawiaca rane, paciorkowate oczy spogladaly okrutnie, szkarlatne od refleksow ognia. Zdusic go, zdusic w nim zycie, zgniesc, zmiazdzyc walace dziko serce. Kosci ptaka byly cienkie i puste, dlatego mogl latac z lekkoscia- i dlatego mozna je bylo bez trudu zlamac. Joe poczul, ze piers jastrzebia peka, i odrzucil go od dziewczynki, a potem patrzyl, jak ptak trzepoce sie na ziemi unieszkodliwiony, ale wciaz zywy, lopoczac skrzydlami, lecz niezdolny wzniesc sie w noc.Joe odsunal dziewczynce z czola splatane wlosy. Nic jej sie nie stalo. Oczy byly nietkniete. Przepajala go duma, ze zdolal ja obronic. Oko zalewala mu krew z rozcietej brwi. Nie widzial wyraznie. Krew ciekla tez z rany na policzku, kapala z podziobanej i piekacej dloni, a takze z nadgarstka. Podniosl pistolet, zabezpieczyl go i wetknal za pasek spodni. Gdzies z otaczajacej ich gestwiny dobiegl krzyk zwierzecego przerazenia, ktory urwal sie nagle, a po chwili noc okrywajaca zbocze gory przecielo, zagluszajac wycie wiatru, przenikliwe wycie. Cos sie zblizalo. Moze w ciagu tego roku, kiedy Rose sie ukrywala, chlopiec uzyskal wieksza kontrole nad swoim talentem i teraz potrafil juz skuteczniej zabijac na otwartej przestrzeni. A moze skupiona sila psychicznego widma promieniowala niczym cieplo z kamienia, jak wyjasnila to Rose, ale rozpraszala sie dosc wolno, dzieki czemu atak mogl trwac dluzej. Wial porywisty wiatr, a huk ognia przypominal pedzacy ekspres, wiec Joe nie byl pewien, skad dobiegal krzyk. Chlopiec, w ciele niewiadomego napastnika, zblizal sie w ciszy. Joe podniosl dziewczynke i wzial ja w ramiona. Wiedzial, ze dopoki starczy mu sil, musi niesc ja na rekach. Gdyby szla obok niego, przedzieraliby sie przez las o wiele wolniej. Byla taka mala. Jej kruchosc, przywodzaca na mysl delikatny szkielet jastrzebia, napawala go troska. Przylgnela do niego, a on probowal sie usmiechnac. W blasku diabelskich plomieni jego rozgoraczkowany wzrok i wymuszony usmiech zamiast uspokajac, pewnie przerazaly. Szalony chlopiec w swym nowym wcieleniu nie byl jedynym niebezpieczenstwem, jakie im grozilo. Wsciekly wiatr Santa Ana pedzil po zboczu 263 gory jasne fale - wielkie, lopocace zagle plomieni. Sosny, suche od goracego, pozbawionego deszczu lata, o korze nasaczonej terpentyna wybuchaly ogniem jak polane benzyna szmaty.Droge do chaty odcinal plonacy wal o szerokosci co najmniej stu metrow. Nie mogli obejsc tej pozogi i schronic sie za nia, gdyz rozprzestrzeniala sie coraz bardziej. Nie zdolaliby przedrzec sie przez zarosla i pagorkowaty teren. Ogien zblizal sie do nich bardzo szybko. Coraz szybciej. Joe stal trzymajac Nine w ramionach, przykuty i przerazony widokiem strzelistej sciany plomieni. Uswiadomil sobie, ze nie ma innego wyjscia i ze musi zostawic samochod. Ze beda musieli wydostac sie z gor na piechote. Gnane wiatrem plomienie rzygnely z glosnym "luszszsz" na wierzcholki drzew nad ich glowami. Przypominalo to smiertelny wystrzal z futurystycznej broni wyrzucajacej plazme. Konary sosen eksplodowaly, a przez gaszcz mniejszych galezi zaczely spadac bezladnie plonace zagwie igiel i szyszek, zapalajac wszystko na swej drodze. Nina i Joe znalezli sie nagle w tunelu ognia. Pedzil z dziewczynka w ramionach, byle dalej od chaty, przedzieral sie waskim szlakiem jeleni, przypominajac sobie opowiesci o ludziach w pulapce kalifornijskich pozarow, przed ktorymi, poki szalal gwaltowny wiatr, nie sposob bylo uciec. Moze jednak plomienie nie rozprzestrzenialy sie przez gestwine drzew rownie szybko jak przez suche zarosla. Albo tez sosny wchlanialy zar w wiekszym stopniu niz mimozy, krzewy i trawa. Gdy uciekali tunelem ognia, na niebie lopotaly coraz to nowe plomienne flagi, a wierzcholki drzew wybuchaly pozoga. W dol, niczym swietliste pszczoly, spadaly roje rozzarzonych igiel. Joe bal sie, ze zapala im sie wlosy i ubrania. W miare jak biegli przed siebie, tunel wydluzal sie coraz bardziej. Zaczal ich przesladowac dym. Ogien, narastajac, wytwarzal wlasny podmuch, ktory potegowal sile wiatru Santa Ana i lada chwila mogl wywolac burze ogniowa. Gorace porywy zasnuwaly jeleni szlak najpierw strzepami, potem duszacymi klebami dymu. Zamknieta z obu stron niczym klasztorny kruzganek sciezka prowadzila pod gore, i choc nie byla zbyt stroma, Joe stracil dech szybciej, niz sie spodziewal. Zar wyciskal z niego strugi potu. Lapiac powietrze, wciagajac w pluca gorzkie opary i tlusta sadze, dlawiac sie, krztuszac, wypluwajac gesta i kwasna od ognia sline, tulac rozpaczliwie Nine, dotarl do grzbietu wzniesienia. Pistolet zatkniety za pasek spodni uwieral go bolesnie w brzuch. Gdyby mogl utrzymac Nine tylko jedna reka wyciagnalby bron i wyrzucil. Bal sie jednak, ze upusci dziewczynke, musial wiec znosic ucisk broni. Kiedy przekroczyl waski grzbiet wzgorza i ruszyl sciezka w dol, odkryl, ze podmuchy wiatru po tej stronie nie sa juz tak wsciekle. Choc plomienie przelewaly sie przez szczyt wzniesienia, predkosc, z jaka posuwal sie ogien, znacznie zmalala, i Joe zdolal opuscic niebezpieczna strefe i wyprzedzic na- 264 wale dymu. Czyste powietrze bylo tak slodkie, ze smakowal jego chlod i czystosc z prawdziwym jekiem ulgi.Joe trzymal sie na nogach tylko dzieki wysokiemu poziomowi adrenaliny, znacznie przekraczajac swoj zwykly pulap wytrzymalosci. Gdyby nie zbawcza panika, upadlby jeszcze przed szczytem wzniesienia. Bolaly go miesnie nog. Ramiona pod ciezarem dziewczynki zamienily sie w olow. Wciaz jednak nie byli bezpieczni, wiec parl uparcie przed siebie, potykaj ac sie, chwie-jac i mrugajac zalzawionymi od dymu oczami - az nagle od tylu zaatakowal go warczacy kojot. Probowal ugryzc Joego, ale na szczescie chwycil tylko wsciekle zebami poly marynarki. Nagle uderzenie czterdziestu czy piecdziesieciu kilogramow psiej furii zachwialo Joem. Runalby twarza na ziemie, przygniatajac soba Nine, ale na szczescie ciezar kojota, ktory sie uczepil jego ubrania, dzialal jak przeciwwaga, wiec Joe zdolal utrzymac sie na nogach. Marynarka rozdarla sie, a kojot puscil go i polecial do tylu. Joe zatrzymal sie gwaltownie, postawil Nine na ziemi, odwrocil sie do drapieznika i wyciagnal zza paska spodni pistolet, dziekujac Bogu, ze go wczesniej nie wyrzucil. Kojot, widoczny na tle ognia obejmujacego grzbiet wzniesienia, nie zamierzal ustapic czlowiekowi. Podobny do wilka, ale szczuplejszy i smuklej-szy, o duzych uszach i waskim pysku, rozchylal czarne wargi i obnazal kly, byc moze bardziej przerazajacy od swego wilczego krewniaka, gdyz w jego czaszce, niczym waz, wil sie duch okrutnego chlopca. Polyskliwe, zolte oczy fosforyzowaly. Joe pociagnal za spust, ale pistolet nie wypalil. Zapomnial go odbezpieczyc. Kojot ruszyl chylkiem w jego strone; nisko pochylony, zwinny, lecz uwazny, probowal chwycic go za kostki u nog, wiec Joe cofal sie rozpaczliwie, by uniknac ostrych klow. Jednoczesnie odbezpieczal bron. Zwierze okrazylo go zwinnie jak waz, warczac, klapiac zebami i toczac piane z pyska. Zatopilo kly w jego prawej lydce. Joe krzyknal z bolu i odwrocil sie, probujac strzelic do bestii, ale obracala sie razem z nim, targajac wsciekle miesien jego nogi, az w koncu byl pewien, ze zemdleje z palacego bolu, ktory, niczym seria elektrycznych wstrzasow, siegal az do biodra. Nagle kojot puscil go i odskoczyl do tylu, jakby przestraszony i sploszony. Joe odwrocil sie w strone zwierzecia, przeklinajac je i wodzac za nim lufa pistoletu. Bestia nie zamierzala juz atakowac. Zaskomlala i rozejrzala sie po nocnej ciemnosci. Joe, z palcem na spuscie, zawahal sie. Odchylajac do tylu glowe i wpatrujac sie w migotliwy ksiezyc, kojot znow zaskomlal. Po chwili spojrzal w strone grzbietu wzniesienia. Ogien znajdowal sie niecale sto metrow dalej. Palacy wiatr powial nagle z nowa sila a plomienie skoczyly wysoko w noc. 265 Kojot podniosl uszy i nasluchiwal. Kiedy naplynela kolejna fala ognia, zwierze przemknelo obok Joego i Niny niepomne ich obecnosci, i dalo susa w pobliski kanion, znikajac z pola widzenia.Pokonany wreszcie przez wyczerpujacy bezkres otwartej przestrzeni, chlopiec stracil wladze nad zwierzeciem, a Joe wyczul, ze w lesie nie kryje sie juz zadne widmo. Burza ogniowa znow przetoczyla sie nad ich glowami - oslepiajaca fala plomieni, apokaliptyczny ogrom, ktory przewalil sie po lesie. Z pogryziona noga, okulaly, Joe nie byl juz w stanie niesc Niny. Dziewczynka wziela go za reke i czym predzej ruszyli ku pierwotnej ciemnosci, ktora zdawala sie wyplywac z ziemi i zatapiac rzedy drzew na dnie kanionu. Mial nadzieje, ze zdolaja odnalezc droge. Jakakolwiek: ubita, zwirowa czy polna byle wyprowadzila ich z tej lesnej matni, byle wiodla z dala od ognia i mogla ich zaprowadzic do przyszlosci, w ktorej Nina bylaby bezpieczna. Przeszli nie wiecej niz dwiescie metrow, kiedy za ich plecami zaczal narastac grzmot. Gdy Joe sie odwrocil, lekajac sie kolejnego ataku, ujrzal tylko stado galopujacych ku nim saren, ktore umykaly przed plomieniami. Dziesiec, dwadziescia, trzydziesci zwierzat, zwinnych i szybkich, ominelo ich z obu stron; biegly z tetentem kopyt, z postawionymi uszami, rzac i sapiac. Czarne oczy lsnily niczym zwierciadla, nakrapiane boki drzaly, kopyta wzbijaly w gore chmury bladego kurzu. W koncu stado zniknelo. Z biciem serca, miotany emocjami, ktorych nie potrafil okreslic, wciaz trzymajac dlon dziewczynki, Joe ruszyl w dol po sladach sarnich kopyt. Zdazyl przejsc kilka krokow, gdy uswiadomil sobie, ze nie czuje bolu w pogryzionej lydce ani tez w podziobanych przez jastrzebia dloni i twarzy. I juz nie krwawil. Przez droge, a potem w tumulcie pedzacych saren, Nina go uzdrowila. 266 18 druga rocznice katastrofy samolotu linii lotniczych Nationwide Joe Carpenter siedzial na cichej plazy na Florydzie w cieniu palmy i patrzyl na morze. Fale przybijaly do brzegu spokojniej niz w Kalifornii, lizac piasek z tropikalna ociezaloscia a ocean nie przypominal juz maszyny.Joe byl innym czlowiekiem niz tamten, ktory uciekal przed ogniem w gorach San Bernardino. Mial teraz dluzsze wlosy, po czesci sztucznie rozjasnione, po czesci zbielale od slonca. Zastosowal prosty kamuflaz i zapuscil wasy. Jego fizyczna swiadomosc wlasnego ciala byla teraz znacznie wieksza niz przed rokiem, wiedzial zatem, ze porusza sie takze inaczej: z latwoscia i pelna odprezenia swoboda bez napiecia i przyczajonego gniewu, jaki nie opuszczal go w przeszlosci. Mial teraz dokumenty na nowe nazwisko. Specjalisci z "Infmiface" wlasciwie nie falszowali dokumentow, raczej korzystali ze swej wiedzy komputerowej, by manipulowac systemem, ktory sam dostarczal prawdziwe papiery ludziom tak naprawde nie istniejacym. Przeszedl tez wewnetrzna przemiane, ktora przypisywal Ninie, choc wciaz odmawial przyjecia tego ostatecznego daru, jaki mogla mu ofiarowac. Odmienila go nie przez dotyk, lecz przez swoje zachowanie, slodycz i dobroc, przez ufnosc, jaka go darzyla, przez milosc zycia i milosc do niego, przez spokojna wiare w slusznosc wszelkich rzeczy. Miala zaledwie szesc lat, ale w pewnym sensie byla pradawna, gdyz pepowina swiatla laczyla ja z wiecznoscia. Przebywali wsrod czlonkow "Infmiface", tych, ktorzy nie nosili dlugich szat i nie golili sobie glow. Wielki dom, ktorego tyl wychodzil na plaze, niemal o kazdej godzinie dnia rozbrzmiewal cichym stukotem komputerowych klawiatur. Po tygodniu czy dwoch Joe i Nina mieli sie przeprowadzic do innej 267 grupy, zanoszac jej dar, ktory moglo ujawnic tylko to dziecko. Podrozowali bezustannie, by po cichu glosic slowo. Po kilku latach, kiedy dziewczynka bedzie juz dostatecznie dojrzala, mieli przekazac to slowo calemu swiatu.Teraz, w rocznice tragedii, przyszla do niego na plaze, tak jak tego oczekiwal. Usiadla przy nim, pod lagodnie rozkolysana palma. Wlosy miala kasztanowe. Byla ubrana w rozowe szorty i biala koszulke z Kaczorem Donaldem na piersi - i wygladala tak zwyczajnie jak kazda szesciolatka na tej planecie. Podciagnela kolana i objela je ramionami, pograzona przez chwile w milczeniu. Patrzyli, jak wielki, dlugonogi krab przemierza plaze, wybiera sobie odpowiednie miejsce i znika pod piaskiem. -Dlaczego nie chcesz otworzyc serca? - spytala w koncu. -Otworze. Gdy nadejdzie odpowiednia chwila. -A kiedy nadejdzie ta odpowiednia chwila? -Gdy naucze sie nie odczuwac nienawisci. -Kogo nienawidzisz? -Przez dlugi czas nienawidzilem ciebie. -Dlatego ze nie jestem twoja Nina. -Ale nie czuje juz do ciebie nienawisci. -Wiem. -Nienawidze siebie. -Dlaczego? -Bo tak sie boje. -Nie boisz sie niczego - powiedziala. Usmiechnal sie. -Boje sie smiertelnie tego, co mozesz mi pokazac. -Dlaczego? -Swiat jest taki okrutny. Taki bezlitosny. Jesli istnieje Bog, to znaczy, ze torturowal mojego ojca choroba a potem zabral go, gdy byl jeszcze mlody. Zabral Michelle, Chrissie i Nine. Pozwolil umrzec Rose. -Swiat to tylko pewien etap. -Ale diabelnie okrutny. Milczala przez chwile. Morze szeptalo cos przy brzegu. Krab drgnal, wystawil czulke z okiem, by spenetrowac swiat, i postanowil ruszyc przed siebie. Nina wstala i podeszla do skorupiaka. Zazwyczaj byly plochliwe i czmychaly, gdy ktos sie do nich zblizal. Lecz ten nie uciekl do kryjowki, tylko obserwowal dziewczynke, gdy osunela sie na kolana, by mu sie przyjrzec. Poglaskala go po pancerzu. Dotknela jego szczypiec, a krab jej nie chwycil. Joe patrzyl i zastanawial sie. Wreszcie dziewczynka podniosla sie z kolan i znow usiadla obok niego, a wielki krab zniknal w piasku. -Jesli swiat jest okrutny... to mozesz mi pomoc go naprawic - odezwala sie znowu. - A jesli Bog tego pragnie, jesli pragnie, by swiat stal sie lepszy, to w takim razie wcale nie jest okrutny. 268 Joe nie odpowiedzial.Morze mienilo sie blekitem, gdzies na niewidocznej linii spotykajac sie z lukiem nieba. -Prosze - poprosila. - Prosze, wez mnie za reke, tatusiu. Nigdy przedtem nie nazywala go tata. Joe na dzwiek tego slowa poczul w piersi ucisk. Napotkal spojrzenie jej ametystowych oczu. Zalowal, ze nie sa szare, jak jego. Uciekla wraz z nim przed wichrem i ogniem, przed ciemnoscia i przerazeniem, i Joe wierzyl, ze jest dla niej ojcem, jak Rose Tucker byla matka. Wzial ja za reke. I wiedzial. Przez jakis czas nie przebywal na plazy gdzies na Florydzie, lecz w jasnej niebieskosci, z Michelle, Chrissie i Nina. Nie widzial swiatow, ktore istnialy poza tym obecnym, ale wiedzial ponad wszelka watpliwosc, ze istnieja, a ich niezwyklosc przestraszyla go, ale i podniosla na duchu. Pojal, ze wiecznosc zycia nie jest jednym z artykulow wiary, lecz prawem wszechswiata, rownie prawdziwym jak kazde prawo fizyki. Wszechswiat jest stworzony jako nieprzerwany lancuch istnienia: materia staje sie energia; energia staje sie materia; jedna postac energii przeksztalca sie w inna; rownowaga zmienia sie bezustannie, lecz sam wszechswiat pozostaje zamknietym systemem, ktory nigdy nie traci nawet czastki materii czy fali energii. Natura nie tylko jest niechetna wszelkiemu marnotrawstwu, ale wrecz mu przeciwdziala. Ludzki umysl i duch w najszlachetniejszych porywach moga zmienic swiat na lepsze; mozemy zmieniac ludzka kondycje, dzwigajac sie ze stanu pierwotnego leku, kiedy to zamieszkiwalismy jaskinie i drzelismy na widok ksiezyca, na szczyty, gdzie mozemy kontemplowac wiecznosc i miec nadzieje, ze pojmiemy dziela Boga. Swiatlo nie moze zmienic sie w kamien wlasnym aktem woli, kamien zas nie moze sam z siebie wzniesc swiatyni. Tylko duch ludzki moze dzialac swiadomie i konsekwentnie sie zmieniac; jest to jedyny element stworzenia, ktory nie jest zdany calkowicie na laske zewnetrznych sil, a tym samym stanowi najpotezniejsza i najcenniejsza postac energii. Na jakis czas duch moze stac sie cialem, lecz gdy ta faza jego istnienia dobiega kresu, cialo przeksztalca sie z powrotem w ducha. Kiedy Joe powrocil z jasnosci, z tego blekitu w innym wymiarze, siedzial przez chwile drzac, z zamknietymi oczami, pograzony w ujawnionej prawdzie jak krab zakopany w piasku. Pozniej otworzyl oczy. Jego coreczka usmiechala sie do niego. Jej oczy byly ametystowe, nie szare. Nie miala rysow tej drugiej Niny, ktora kochal tak gleboko. Ale nie byla tez, jak wydawalo mu sie wczesniej, jedynie bladym ogniem. Joe zastanawial sie teraz, jak mogl pozwolic, by gniew przyslonil mu prawdziwy obraz tego dziecka. Byla cudownym swiatlem, niemal oslepiajacym w swej jasnosci, takim samym jakim byla niegdys jego Nina - i jakim jestesmy my wszyscy. 269 PodziekowaniaPrawdziwa Barbara Christman zostala nagrodzona: jej imieniem posluzylem sie w tej ksiazce. Byla jedna ze stu osob, ktore piszac bralem pod uwage, dziwi mnie wiec sila tej postaci w niniejszej opowiesci. Poczatkowo zamierzalem ja sportretowac jako psychopatyczna zabojczynie; w koncu jednakze musiala zadowolic sie postacia spokojnej bohaterki. Wybacz, Barbaro. 270 Spis tresci Czesc pierwsza Straceni na zawsze 7 Czesc drugaSyndrom poszukiwania... 43 Czesc trzecia Czesc czwarta Blady ogien... 179 271 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-06 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/