Opowiadania Najlepsze - DICK PHILIP K_

Szczegóły
Tytuł Opowiadania Najlepsze - DICK PHILIP K_
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Opowiadania Najlepsze - DICK PHILIP K_ PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Opowiadania Najlepsze - DICK PHILIP K_ PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Opowiadania Najlepsze - DICK PHILIP K_ - podejrzyj 20 pierwszych stron:

DICK PHILIP K. Opowiadania Najlepsze PHILIP K. DICK The Best of Philip K. Dick Wstep John Brunner Przelozyli Jan Karlowski Tomasz Oljasz Michal Begiert Dla Doris Sauter, ktora ocalila mi zycie, moje zdrowie, moja dusza, ale zlamala mi serce. Rzeczywistosc Philipa K. Dicka Niedawno zaproszony zostalem na spotkanie Stowarzyszenia Science Fiction Uniwersytetu Cambridge. W koncu przyszedl czas na pytania publicznosci i - jak zwykle - ktos zapytal:-Kto jest twoim ulubionym pisarzem science fiction? Odpowiedzialem tak samo, jak odpowiadalem - och! - od ilu juz lat: -Philip Dick. Nie jest to zreszta zadna tajemnica. Juz w 1966 roku, kiedy talent tego pisarza w sposob iscie hanbiacy negowany byl wowczas w Wielkiej Brytanii, napisalem o nim pelen niecierpliwosci, jednoczesnie podniosly artykul dla "New Worlds", w owym czasie wiodacego angielskiego pisma poswieconego fantastyce. Dzisiaj sprawia mi przyjemnosc, gdy wyobrazam sobie, ze przyczynil sie on do spopularyzowania nazwiska tworcy po tej stronie Atlantyku. Jak na godnego swego tytulu naukowca przystalo, pytajacy nie byl usatysfakcjonowany prosta odpowiedzia i domagal sie, bym uzasadnil swoj wybor. I wtedy przyszedl mi do glowy argument, ktorym nie poslugiwalem sie nigdy wczesniej, ktory jednak, jak sobie natychmiast zdalem sprawe, wlasciwie zawsze mialem na koncu jezyka. Odrzeklem wiec: -Poniewaz po przeczytaniu jego ksiazki zawsze mam uczucie, jakbym wlasnie zostal wyprowadzony w pole przez mistrza. Tak. Z pewnoscia z tego powodu wlasnie mam w domu wiecej ksiazek Dicka nizli ktoregokolwiek innego autora. To wlasnie on jest przykladem pisarza par excellence, ktory potrafi sprawic, ze opisywane przezen swiaty wydaja sie realne. Moga byc absurdalne, nielogiczne, niewiarygodne... ale nie sposob przekonac sie o tym, poki nie skonczy sie czytac. A nawet kiedy sam jestes, tak jak ja, profesjonalista i kiedy cofasz sie pod prad narracji, by zobaczyc, jak cos zostalo opisane... Tego sie po prostu nie da zrobic. Zebysmy sie dobrze zrozumieli: swiat Dicka rzadko kiedy bywa imponujaco bogaty. Po wiekszej czesci jest pusty, spustoszony wlasciwie - zawolaj, a tylko echo ci odpowie. Oczywiscie mozna w nim znalezc rozne sliczne rzeczy, ale nikt o nie nie dba, nikt sie nimi nie przejmuje; w najlepszym razie sprawiaja wrazenie zakurzonych, czesto tez niszczeja zaniedbane. Jedzenie jest tu pozbawione smaku i nie sposob sie nim nasycic. Znaki drogowe wioda do miejsc, ktorych nie chcesz wcale odwiedzac. Ludzie odziewaja sie nieporzadnie, a ubrania ich dra sie w najbardziej klopotliwych momentach. Medykamenty przepisane przez lekarza wywoluja takie skutki uboczne, ze sa srodkiem zaradczym gorszym niz sama choroba. Nie, to nie jest przyjemny ani pociagajacy swiat. I dalej, czytelnicy Dicka ostatecznie czuja sie wyprowadzeni z rownowagi, kiedy nagle rozpoznaja, o co w tym wszystkim chodzi: oto jest swiat, w ktorym zyjemy. Och, detale zostaly zmienione - bohaterowie wymieniaj a miedzy soba sarkastyczne uwagi albo belkocza cos bez zwiazku, ewentualnie kloca sie z prowadzacym pojazd robotem - ale to jest tylko werbalna dekoracja. A jednak, a jednak... swiat ten jest odmienny. Poniewaz ukazuje sie go nam z punktu widzenia wlasciwego jedynie Philipowi Dickowi, ktorego nie da sie pomylic z zadnym innym pisarzem. To, ze tak utalentowany artysta najlepiej powinien byc znany w dosc ograniczonym srodowisku milosnikow science fiction, ze wraz z publikacja tej ksiazki jego imie powinno dolaczyc do listy zdominowanej przez autorow takich jak Weinbaum i Kuttner, na poly juz zapomnianych (chociaz zupelnie niechcacy) przez innych czytelnikow poza fanami s.f., jest rownoczesnie zasluzonym zaszczytem, jak i wolajaca o pomste krzywda. Nie bylo zamiarem Philipa Dicka zostac pisarzem s.f. Najbardziej wyrafinowane obznajomie - nie z pirotechnicznym iscie zasiegiem literackich technik, jakie przedstawil w swojej prozie, z latwoscia moze przekonac czytelnika, ze wyposazony byl az nadto dobrze, aby probowac sil w dowolnej dziedzinie literatury. Po prostu jakos sie tak stalo, iz we wczesnych latach piecdziesiatych, kiedy Phil zaczynal radzic sobie jako niezalezny pisarz, na innych rynkach odrzucono jego opowiadania. Jedyna powiesc z glownego nurtu literatury, ktora napisal w 1959 roku, Wyznania lgarza, pojawila sie na rynku dlugo po napisaniu, i to w ograniczonym nakladzie... mianowicie w latach siedemdziesiatych. Paul Williams recenzowal ja w magazynie "Rolling Stone", opatrujac okresleniami: "zabawna" oraz "straszliwie celna". W zeszlym miesiacu opublikowano naprawde cale mnostwo powiesci, ktore probuja byc i takie, i takie, a zadna z tych rzeczy nie udaje im sie w pelni. Coz! Taki juz zywot autora. Jako dlugoletni towarzysz podrozy po krainie s.f., musze przyznac, iz jestem dumny z tego, ze dzielo Phila doczekalo sie w niej wreszcie uznania. Nie ma to oczywiscie nic wspolnego ze zwyklym przypadkiem. Oto, na przyklad, jak wygladal Phil w oczach Damona Knighta u zarania swej kariery*. Philip Dick jest pisarzem, ktory przez ostatnie mniej wiecej piec lat wciaz eksploduje nowymi pomyslami - w ciagu jednego, 1953 roku opublikowal dwadziescia siedem opowiadan - z jakims rodzajem skromnej, zmiennej jak u kameleona kompetencji. Zacytujmy Anthony'ego Bouchera: "W chwili obecnej jego nazwisko pojawia sie niemalze w kazdym wydawnictwie poswieconym science fiction - a co tym bardziej zaskakujace, w kazdym wypadku proponuje on opowiadania dostosowane do gustu wydawcow i potrzeb okreslonej publikacji: wydawcy zarowno <<Whizzing Star Patrol>>, jak i <<Quaint Quality Quarterly>> sa calkowicie zgodni, ze Dick jest szczegolnie zadowalajacym wspolpracownikiem". Wchodzac i wychodzac, jak to tylko on potrafi uczynic, przez tak rozmaite drzwi naraz, Dick wywoluje w nas niejasne wrazenie kogos, u kogo nieznaczny talent literacki skojarzony jest z krotkowzrocznie doskonala znajomoscia potrzeb rynku - pisze on banalne, krotkie opowiadania, ktore bawia, nie budzac rownoczesnie glebszych uczuc, z miejsca sie sprzedaja i z miejsca sa zapominane. Byc moze taki byl typowy wizerunek, jakiego dopracowal sie w oczach wydawcow innych niz ci, ktorzy kupowali jego opowiadania science fiction. Pisarzy, ktorzy tak mocno jak on potrafia wryc sie w pamiec, ze swieca szukac. Lecz powyzszy cytat z Damona Knighta stanowi tylko wstep do entuzjastycznej recenzji dwu pierwszych powiesci Dicka: Slonecznej loterii oraz Swiat Jones. Jezeli mielibysmy sie doszukiwac powodow - a na poczatku niniejszego wstepu padlo takie pytanie - dlaczego dzielo Dicka rozbrzmiewa glebokim akordem w umyslach czytelnikow science fiction oraz dlaczego w ciagu ostatniej dekady czy nawet w jeszcze krotszym czasie pisarz stal sie tym, kim jest - autorem zupelnie wyjatkowym, niezaleznie od etykiety, jaka przyczepia mu sie w tym wlasnie tygodniu - byc moze nalezaloby pojsc nastepujaca droga argumentacji. Istnieje w literaturze caly zestaw technik pisarskich, ktore cechuje reductio ad absurdum: wyolbrzymianie, skrajnosc, przesada oraz niespojnosc. Ogolnie rzecz biorac, wszystkie one odpowiadaja temu, co w sztuce okresla sie mianem "surrealizmu". I podobnie jak w wypadku rysunku oraz malarstwa, srodki takie zarezerwowane sa glownie dla karykatury, totez wiekszosc pisarzy stosuje je zasadniczo do celow satyrycznych. Science fiction wszakze zobaczyla w tych technikach istote wlasnego stylu, nie traktujac ich jako cos wyjatkowego, lecz stosujac w praktyce. Grunt, na ktorym plodna moc inwencji - taka, jaka na przyklad dysponuje Dick - moze rozkwitac, zostal zaorany i uzyzniony przez takich jego poprzednikow jak Henry Kuttner*. Ale coz ja wlasciwie przed chwila powiedzialem? Potega wyobrazni taka jak u Dicka? Nie ma takiej drugiej! Mial on wprawdzie nasladowcow, jak tego mozna by oczekiwac. Nie ma jenak "szkoly" badz "kregu" Dicka, w takim sensie tego slowa, jakim mozemy okreslic grupe pisarzy, ktorych dziela wykazuja wzajemne, okreslone podobienstwa. Dick jest nie tylko zupelnym samotnikiem, lecz nadto jest samotnikiem wyjatkowym. Dick, czego potwierdzenie latwo mozna znalezc w zadrukowanych stronicach, napisal ksiazke, ktora wielu ludzi uwaza za psychodeliczna powiesc par excellence - mianowicie Trzy stygmaty Palmera Eldritcha - opierajac sie wylacznie na artykule z czasopisma poswieconym LSD, nie zas w wyniku bezposredniego kontaktu z narkotykiem. (Uczynil to pozniej, jak rozumiem. Ale nie wtedy.) Spekulowano, ze LSD oraz inne podobne narkotyki tak bardzo pociagaja wspolczesnych ludzi, otulonych namnazajacymi sie warstwami sztucznego komfortu, poniewaz wywoluja zludzenie wtargniecia w sfery dawniejszych rodzajow percepcji, ktore blizsze sa rzeczywistosci - jakakolwiek by ona byla. (Czy podobnie uwazal Cordwainer Smith, kiedy wymyslil Alpha Ralpha Bouleuard?*)Lecz przeciez od niepamietnych czasow ludzie probowali uporzadkowac sobie w glowach - wyzwolic sie, chocby przemoca, z tych schematow percepcyjnych, do ktorych tak sie przyzwyczailismy. One wlasnie sa odpowiedzialne za cienie, jakie rzuca przeszlosc, pamiec, na to, co - jak sobie wyobrazamy - postrzegamy, a co z kolei nazywa sie terazniejszoscia. Przeczytanie opowiadania Philipa Dicka jest wielce skutecznym srodkiem zniszczenia takich przyjetych a priori zestawow pojeciowych. A to tym bardziej winno byc zalecane, ze nie pociaga za soba ewentualnego uszkodzenia mozgu, jak w wypadku iniekcji skoncentrowanych srodkow chemicznych. Efekt nadto nie jest wylacznie przejsciowy i nieodwracalny, jak te przelotne wglady, ktore zawdzieczamy wdychaniu okreslonych substancji organicznych szeroko rozpowszechnionych w naszym spoleczenstwie. Ani tez nie wymaga to wydatku ogromnych sum pienieznych, jak na seanse psychoanalityczne czy psychoterapeutyczne. Czytanie jego... Coz, ono potrafi wyprawiac rozne rzeczy z twoim umyslem. Zupelnie mimochodem Dick kaze jednej ze swych postaci powiedziec do innej: "Bog umarl". I jest to prawda znana. Cialo jakiejs istoty dostatecznie zaawansowanej w rozwoju, by moc stworzyc Ziemie i nas, zostalo znalezione, kiedy orbitowalo w przestrzeni kosmicznej. Ale w ramach tej opowiesci stwierdzenie to nie jest czyms, co mozna by okreslic jako wazne. W tak ograniczonych ramach nie bede probowal szczegolowo uzasadnic, dlaczego - moim zdaniem - glownym tematem prozy Dicka jest tropienie i ujawnianie sprzecznosci miedzy rzeczywistoscia a naszym jej postrzeganiem, tudziez dlaczego publicznie twierdzilem, ze nikt, nie liczac garstki sredniowiecznych niemieckich i angielskich mistykow, ktorych nawet w polowie nie czyta sie tak zabawnie, tak dobrze jak on nie wyrazil tej dychotomii w przebraniu alegorycznym. Gdybym wdal sie w rozwazania prowadzace tym tropem, zapewne z koniecznosci czulbym sie zobowiazany omowic dokladniej powracajacy motyw przewodni jego pisarstwa - zaangazowanie amerykanskiej elity wladzy w rehabilitacje nazistow, ktorych metody chce ona zastosowac w USA - co z kolei doprowadziloby mnie do kwestii wlamania do jego domu w Kalifornii, kiedy to skradziono mu calosc prywatnego archiwum, co w swietle afery Watergate oraz badan Kongresu nad dzialalnoscia FBI i CIA zaowocowaloby w konsekwencji wszelkimi rodzajami alarmujacych pytan. (Jakiz "marsjanski poslizg w czasie"* sklonil go do uczynienia elita wladzy w tej powiesci hydraulikow?)Swoja wersje rzeczywistosci Dick adaptowal na niezliczone sposoby, odpowiadajace potrzebom jego prozy. Zostala tez - czego nie wolno nie dostrzegac - rozwinieta przez innych, ktorzy skorzystali z mozliwosci, jakie daje maska s.f. Byc moze wlasnie dlatego, ze z taka blyskotliwoscia potrafi przedstawic swe powiesciowe postaci, iz kiedy czytasz, wydaja ci sie rzeczywiste, rozumie pobudki kierujace tymi, ktorzy gonia za wladza i wplywem na rzeczywisty (?) swiat, zamieszkany przez nas - przygladajaca sie temu procederowi publicznosc. Czy jest to swiat demokratyczny, uczciwy, dajacy szanse kazdemu przecietnemu czlowiekowi, aby mogl wybrac sobie sposob, w jaki bedzie rzadzony, oraz dajacy szanse dziecku z chaty drwala, by zostalo prezydentem? Panie Simulacrum, kiedy ostatni raz wynalazl pan aerozol albo wiertlo? Coz, powiadaja tutaj, ze wlasnie pan to zrobil. Och. Rozumiem. Bardzo mi przykro. Czy mam prawo do tego, by bylo mi przykro? Ze wszystkich powiesci, ktorymi raczylem ludzi, aby ich nawrocic na czytanie s.f., najwiekszy sukces odniosly dwie: Earth Abides George'a R. Stewarta oraz Czlowiek z Wysokiego Zamku Philipa K. Dicka. Dick jest tak dobry w spelnianiu tego zadania, ze potrafi przedrzec sie przez ograniczenia wiazace kazda dusze. Ale to musze wam powiedziec prosto z mostu: nie chce zyc w swiecie, jaki z taka zrecznoscia opisuje Dick. Chcialbym - rozpaczliwie chcialbym - osmielic sie wierzyc, ze nie jest to ten swiat. Byc moze, jesli znaczna czesc ludzi przeczyta Dicka, bede mial wieksze szanse zyc w lepszym swiecie... John Brunner Somerset, Anglia maj 1976 Przelozyl Jan Karlowski Beyond the Wub Gdzie kryje sie wub Zaladunek byl juz prawie skonczony. Optus stal przy statku z rekoma skrzyzowanymi na piersiach. Twarz mial zasepiona. Kapitan Franco powoli zszedl po trapie, usmiechnal sie.-O co chodzi? - zapytal. - Za wszystko ci zaplacilismy. Optus nie odrzekl slowa. Odwrocil sie, zebral faldy swej szaty. Wtedy kapitan przydepnal koncem buta skraj jego tuniki. -Jeszcze chwila. Nie odchodz. Jeszcze nie skonczylem. -Tak? - Optus odwrocil sie z godnoscia. - Wracam do wioski. - Spojrzal w kierunku zwierzat i ptactwa, ktore zaganiano badz wnoszono po trapie na statek. - Musze zajac sie organizacja nastepnych polowan. Franco zapalil papierosa. -Czemu nie? Twoi ludzie moga sie udac na sawanne i znowu tropic zwierzyne. Ale dopiero kiedy my bedziemy juz w polowie drogi miedzy Marsem a Ziemia... Optus odszedl, nie rzeklszy wiecej ani slowa. Franco podszedl do pierwszego oficera, stojacego przy trapie. -Jak idzie? - zapytal. Spojrzal na zegarek. - Udalo nam sie ubic tutaj niezly interes. Pierwszy spojrzal na niego kwasno. -A dlaczego, pana zdaniem, tak sie stalo? -O co ci chodzi? Potrzebujemy tego bardziej niz oni. -Zobaczymy sie pozniej, kapitanie. - Oficer utorowal sobie droge po trapie, na ktorym tloczyly sie dlugonogie marsjanskie biegusy, i wszedl na statek. Franco patrzyl, jak znika we wnetrzu. Wlasnie zamierzal ruszyc jego sladem, kiedy zobaczyl to. -M6j Boze! - Zatrzymal sie, zagapil, rece mimowolnie oparl na biodrach. Peterson szedl w strone statku, z twarza poczerwieniala od wysilku i prowadzil to na sznurku. -Przepraszam, kapitanie - wystekal, szarpiac za sznurek. Franco ruszyl w jego strone. -Co to jest? Wub zatrzymal sie chwiejnie, wielkie cielsko powoli opuscil na ziemie. Najwyrazniej mial zamiar usiasc, przymknal lekko powieki. Kilka much bzyczalo przy jego boku, machnal ogonem. Usiadl. Wokol zapanowala cisza. -To jest wub - oznajmil Peterson. - Kupilem go od tubylca za piecdziesiat centow. Powiedzial, ze to bardzo niezwykle zwierze. Niezwykle szanowane. -To? - Franco szturchnal wielki, wydety bok wuba. - To jest swinia! Ogromna, brudna swinia! -Tak, prosze pana, to jest swinia. Tubylcy mowia na nia "wub". -Ogromna swinia. Musi wazyc ze czterysta fantow. - Franco zlapal za kosmyk szorstkiej siersci. Wub westchnal ciezko. Otworzyl oczy, malutkie i wilgotne. Potem jego wielki ryj zadrzal. Po policzku splynela mu lza i plasnela o ziemie. -Byc moze nadaje sie do jedzenia - nerwowo zasugerowal Peterson. -Wkrotce sie przekonamy - odparl Franco. Wub przezyl start rakiety, przez caly czas spiac w ladowni statku. Kiedy juz byli w przestrzeni i wszystkie sprawy szly gladko, kapitan Franco kazal swoim ludziom zagnac wuba na gore, chcac sie na wlasne oczy przekonac, co z niego za stwor. Wub chrzakal i kwiczal, kiedy pedzono go korytarzem. No, chodz - denerwowal sie Jones, ciagnac za sznur. Wub zataczal sie, ocierajac bokiem o gladkie, blyszczace sciany. Wpadl do przedsionka i bezwladnie zwalil sie na podloge. Wszyscy poderwali sie na rowne nogi. -Dobry Boze - odezwal sie French. - A coz to jest? -Peterson mowi, ze to jest wub - odparl Jones. - Jest jego wlasnoscia. - Kopnal wuba w bok. Wub wstal niepewnie, dyszac ciezko. -Co sie z nim dzieje? - French podszedl blizej. - Jest chory? Obserwowali stwora. Wub zalosnie przewrocil oczami. Rozejrzal sie dookola, spogladajac na ludzi. -Mysle, ze on jest spragniony - powiedzial Peterson. Poszedl po wode. French pokrecil glowa. -Nic dziwnego, ze mielismy takie klopoty ze startem. Musialem na nowo sprawdzic wszystkie rachunki dotyczace obciazenia. Peterson pojawil sie z powrotem, przyniosl wode. Wub zaczal ja z wdziecznoscia chleptac, opryskujac ludzi. W drzwiach pojawil sie kapitan Franco. -Przyjrzyjmy mu sie. - Podszedl blizej, krytycznie mruzac oczy. - Dales za niego piecdziesiat centow? -Tak jest - odrzekl Peterson. - Jest wszystkozerny. Dalem mu pszenice i zjadl. A potem ziemniaki, obierki, odpadki ze stolu i mleko. Wszystko chyba zarl z radoscia. Gdy skonczyl, polozyl sie i zasnal. -Rozumiem - powiedzial kapitan Franco. - Natomiast co do jego smaku... Oto jest pytanie. Watpie, czy ma sens tuczenie go dalej. Dla mnie jest juz dosc tlusty. Gdzie jest kucharz? Ma zaraz sie tu zjawic. Chce sie dowiedziec... Wub przestal chleptac wode i spojrzal w gore na kapitana. -Doprawdy, kapitanie - powiedzial wub. - Proponuje, bysmy zmienili temat. W pomieszczeniu zapadla martwa cisza. -Co to bylo? - zapytal Franco. - Przed chwila? -To wub, prosze pana - odparl Peterson. - Powiedzial cos. Wszyscy spojrzeli na wuba. -Co on powiedzial? Co on powiedzial? -Zaproponowal, bysmy zmienili temat. Franco podszedl do wuba. Obszedl go dookola, badawczo przygladajac mu sie ze wszystkich stron. Potem cofnal sie i zatrzymal przy grupce ludzi. -Zastanawiam sie, czy przypadkiem w srodku nie schowal sie tubylec - oznajmil z namyslem. - Moze powinnismy go rozkroic i sprawdzic. -Na litosc boska! - zalkal wub. - Czy wy, ludzie, tylko o tym potraficie myslec, o zabijaniu i krojeniu? Franco zacisnal piesci. -Wylaz stamtad! Kimkolwiek jestes, wylaz! Nic sie nie poruszylo. Ludzie stali razem, ich twarze pozbawione byly wyrazu, patrzeli w milczeniu na wuba. Wub zakrecil ogonkiem. Nagle odbilo mu sie glosno. -Prosze o wybaczenie - powiedzial wub. -Nie wydaje mi sie, zeby tam ktos w srodku byl - stwierdzil Jones stlumionym glosem. Wszyscy popatrzyli po sobie. Do pomieszczenia wszedl kucharz. -Pan mnie wzywal, kapitanie? - spytal. - Co to za zwierze? -To jest wub - oznajmil Franco. - Zostanie skonsumowany. Gdybys mogl go zwazyc i zastanowic sie jak... -Naprawde wydaje mi sie, ze powinnismy porozmawiac - powiedzial wub. - Jesli to mozliwe, chcialbym to z panem omowic, kapitanie. Nietrudno dostrzec, ze pan i ja nie zgadzamy sie w pewnych podstawowych kwestiach. Dluzsza chwile trwalo, zanim kapitan byl zdolny cokolwiek odrzec. Wub czekal dobrodusznie, zlizujac krople wody z ryja. -Chodzmy do mojej kajuty - rzekl w koncu kapitan. Odwrocil sie i wyszedl z pomieszczenia. Wub powstal i potruchtal za nim. Ludzie stali i patrzyli, jak wychodzil. Potem uslyszeli odglosy niezgrabnego gramolenia sie po schodach. -Zastanawiam sie, jaki bedzie wynik tej rozmowy - odezwal sie kucharz. - Coz, jestem w kuchni. Dajcie mi znac, gdy sie cos okaze. -Jasne - powiedzial Jones. - Z pewnoscia. Wub z westchnieniem rozmoscil sie w kacie. -Musi mi pan wybaczyc - powiedzial. - Obawiam sie; ze nawyklem do czestego zazywania wypoczynku. Kiedy jest sie tak wielkim jak ja... Kapitan niecierpliwie pokiwal glowa. Usiadl przy biurku i splotl dlonie. -W porzadku - odparl. - Porozmawiajmy wiec. Jestes wubem? Nie myle sie? Wub wzruszyl lopatkami. -Tak przypuszczam. To znaczy w ten sposob nazywaja nas tubylcy. My poslugujemy sie wlasnym okresleniem. -I mowisz po angielsku? Kontaktowaliscie sie juz wczesniej z Ziemianami? -Nie. -A wiec gdzie sie nauczyles? -Mowic po angielsku? A czy ja mowie po angielsku? W ogole nie wydaje mi sie, zebym akurat mowil. Zbadalem panski umysl... -Moj umysl? -Przebadalem jego zawartosc, szczegolnie zas jego strukture semantyczna, jak to zwyklem nazywac... -Rozumiem - powiedzial kapitan. - Telepatia. Oczywiscie. -Jestesmy bardzo stara rasa - ciagnal dalej wub. - Bardzo stara i bardzo nieruchliwa. Swobodne poruszanie sie sprawia nam duzo trudnosci. Zdaje pan sobie sprawe, ze ktos tak ociezaly i powolny znajduje sie wlasciwie na lasce i nielasce bardziej ruchliwych form zycia. Zadnego wiec pozytku nie mielibysmy z rozwijania czysto cielesnych organow samoobrony. W jaki sposob moglibysmy zwyciezyc? Zbyt masywni, by uciekac, nazbyt miekcy, by walczyc, zbyt dobroduszni, by polowac dla przyjemnosci... -Czym sie wiec odzywiacie? -Jemy rosliny. Warzywa. Jestesmy niemalze wszystkozerni. Jestesmy tez bardzo liberalni. Tolerancyjni, eklektyczni i liberalni. Zyjemy i pozwalamy zyc innym. W taki sposob udalo sie nam przetrwac. - Wub spojrzal na kapitana. - I dlatego tez tak gwaltownie protestuje przeciwko temu pomyslowi z upieczeniem mnie. Jestem w stanie dostrzec, jakim torem biegna mysli w panskiej glowie... wiekszosc obrazow w panskiej duszy to wizerunek mnie w lodowce, reszta na ruszcie, odpadki rzucimy kotu... -A wiec potrafisz czytac w myslach? - zapytal kapitan. - Bardzo interesujace. Cos jeszcze? Chodzi mi o to, co jeszcze potraficie robic w tym stylu? -Jeszcze kilka tego typu drobiazgow - odpowiedzial wub nieobecnym glosem, rozgladajac sie po pomieszczeniu. - Pieknie sie pan tu urzadzil, kapitanie. Calkiem czysto u pana. Szanuje schludne formy zycia. Niektore z marsjanskich ptakow sa rowniez dosyc czyste. Wyrzucaja odpadki ze swych gniazd i wymiataja je... -W samej rzeczy. - Kapitan pokiwal glowa. - Ale wracajac do przedmiotu naszego sporu... -Wlasnie. Mowil pan o zjedzeniu mnie na kolacje. Smak, tak mi powiadano, jest przedni. Jestem troche tlusty, lecz mieso mam delikatne. W jaki jednak sposob mielibysmy doprowadzic do nawiazania trwalych stosunkow miedzy wasza rasa a moja, jesli upieracie sie przy tak barbarzynskich pogladach? Zjesc mnie? Powinien pan raczej przedyskutowac ze mna podstawowe i najwazniejsze kwestie: filozofie, sztuki piekne... Kapitan wstal. -Filozofia. Byc moze zainteresuje cie wiadomosc, ze przez najblizszy miesiac trudno bedzie znalezc dla ciebie cos do zjedzenia. A niestety tak sie sklada, ze odpadki ze stolu... -Zdaje sobie sprawe. - Wub pokiwal glowa. - Ale czy nie byloby bardziej w zgodzie z waszymi demokratycznymi zasadami, gdybysmy ciagneli zapalki albo cos w tym stylu? Mimo wszystko demokracja jest po to, by chronic mniejszosc przed pogwalceniem jej praw. A wiec, skoro kazdy z nas dysponuje jednym glosem... Kapitan ruszyl w kierunku drzwi. -Chyba ci sie przewrocilo w glowie. - Otworzyl drzwi. Chcial wlasnie cos powiedziec... Zamarl z rozwartymi ustami, wpatrzony pustym wzrokiem w przestrzen. Jego palce wciaz sciskaly klamke. Wub obserwowal go. Po chwili wybiegl truchtem z pomieszczenia, przeciskajac sie w progu obok kapitana. Potem ruszyl korytarzem, pograzony w rozmyslaniach. W pomieszczeniu panowala cisza. -A wiec widzisz - powiedzial wub - mamy nawet wspolny mit. W twojej pamieci odnalazlem wiele znanych mi mitologicznych symboli. Isztar, Odyseusz... Peterson siedzial w milczeniu, wpatrujac sie w podloge. Poprawil sie na krzesle. -Mow dalej - powiedzial. - Prosze, mow dalej. -W waszym Odyseuszu odnajduje postac wspolna mitologiom wiekszosci rozumnych ras. Interpretuje to w nastepujacy sposob: wedrowka Odyseusza jest zdobywaniem przez jednostke swiadomosci siebie samej. Pojawia sie tu wiec idea rozlaki, separacji od rodziny i narodu. Proces indywidualizacji. -Ale Odyseusz wraca przeciez do swego domu. - Peterson zerknal przez okno luku na gwiazdy, nieskonczone pole gwiazd plonacych niewzruszenie w pustym wszechswiecie. - Na koniec wraca do domu. -Jak musza to zrobic wszystkie istoty. Czas rozlaki wreszcie dobiega konca, stanowil jedynie krotki okres wedrowki duszy. Ma swoj poczatek, potem koniec. Wedrowiec powraca do swej ziemi i przedstawicieli swej rasy... Wtem otworzyly sie drzwi. Wub przerwal i odwrocil wielka glowe. Do pomieszczenia wszedl kapitan Franco, za nim widac bylo twarze pozostalych. Zawahali sie w drzwiach. -Nic ci sie nie stalo? - zapytal French. -Chodzi ci o mnie? - zdziwil sie Peterson. - Dlaczego mialoby mi sie cos stac? Franco opuscil lufe broni. -Chodz tutaj - rozkazal Petersonowi. - Wstawaj i podejdz tu. Zapadla cisza. -Idz - powiedzial wub. - To nie ma znaczenia. Peterson wstal. -Po co? -To jest rozkaz. Peterson podszedl do drzwi. French zlapal go za ramie. -Co sie dzieje? - Peterson wyszarpnal sie z uscisku. - Co sie z wami dzieje? Kapitan Franco podszedl do wuba, wcisnietego w kat. -Doprawdy interesujace. - Wub uniosl wzrok i spojrzal na niego. - Jestes zupelnie opetany obsesja zjedzenia mnie. Zastanawiam sie wlasnie dlaczego. -Wstawaj - warknal Franco. -Jak sobie zyczysz. - Wub podniosl sie, chrzaknal. - Prosze o cierpliwosc, nie jest to dla mnie latwe. - Stanal, ciezko dyszac. Jezor glupawo zwisal mu z pyska. -Niech pan go od razu zastrzeli - powiedzial French. -Na milosc boska! - wykrzyknal Peterson. Jones odwrocil sie szybko w jego strone, jego oczy poszarzaly ze strachu. -Nie widzieliscie go... jak posag, stal tam z otwartymi ustami. Gdybysmy go nie znalezli, wciaz by tak stal. -Kto? Kapitan? - Peterson rozejrzal sie dookola. - Ale z nim przeciez wszystko w porzadku. Spojrzeli na wuba, ktory stal posrodku pomieszczenia, jego szeroka piers unosila sie i opadala. -No dalej - powiedzial Franco. - Z drogi. Ludzie odciagneli go w kierunku drzwi. -Troche sie pan boi, prawda? - odezwal sie wub. - Czy cos panu zrobilem? Jestem zdecydowanie przeciwny idei krzywdzenia drugiego. Z mojej strony byla to tylko proba samoobrony. Czy oczekiwal pan, ze z radoscia pobiegne na spotkanie swej smierci? Jestem istota swiadoma, podobnie jak pan. Ciekawy bylem panskiego statku, chcialem sie dowiedziec, jak funkcjonuje. Zaproponowalem wiec tubylcowi... Lufa broni uniosla sie do gory. -No widzisz - powiedzial Franco. - Tak wlasnie myslalem. Wub osunal sie na podloge, ciezko dyszac. Wyciagnal tylna lape, owinal wokol niej swoj ogonek. -Jest bardzo cieplo - mowil dalej. - Jak rozumiem, znajdujemy sie blisko silnikow. Energia atomowa. Udalo wam sie zrobic z nia mnostwo cudownych rzeczy... to znaczy w technologicznym sensie. Najwyrazniej w waszej hierarchii nauk nie ma zbyt wiele miejsca dla umiejetnosci rozwiazywania problemow moralnych, etycznych... Franco odwrocil sie do skupionych za nim mezczyzn, popatrzyl na nich szeroko rozwartymi oczyma, ale nic nie powiedzial. -Ja to zrobie. Wy mozecie patrzec. French skinal glowa. -Niech pan sprobuje trafic w mozg. I tak nie nadaje sie do jedzenia. Nie w piers. Jezeli kula strzaska klatke piersiowa, wszedzie pelno bedzie odlamkow kosci. -Sluchajcie - przerwal mu Peterson, oblizujac wargi. - Czy on wam cos zrobil? Jakie krzywdy komu wyrzadzil? Pytam was. W kazdym razie i tak nalezy do mnie. Nie macie prawa go zastrzelic. Nie zaplaciliscie za niego. Franco uniosl lufe broni. -Wychodze - oswiadczyl Jones. Byl blady, wygladal jakby mu sie zbieralo na mdlosci. - Nie mam ochoty na to patrzec. -Ja rowniez - dodal French. Pozostali zaczeli sie rozchodzic, mruczac cos niewyraznie. Peterson zmarudzil przy drzwiach. -Opowiadal mi o mitologii - oznajmil. - Na pewno nie mial zamiaru nikogo skrzywdzic. - Wyszedl rowniez. Franco ruszyl w strone wuba. Ten powoli uniosl na niego spojrzenie. Potem przelknal sline. -Robisz bardzo glupia rzecz - rzekl. - Jest mi za ciebie wstyd. Istnieje przypowiesc, ktora opowiadal wasz Zbawiciel... - urwal, wpatrujac sie w wylot lufy. - Czy potrafisz zrobic to, patrzac mi w oczy? - zapytal. Bedziesz potrafil? Kapitan spuscil wzrok. -Moge ci patrzec w oczy - powiedzial. - Na Ziemi mam farme, a na niej wieprze, brudne wielkie wieprze. Potrafie to zrobic. Patrzac w dol na wuba, prosto w jego blyszczace, wilgotne oczy, nacisnal spust. Smak byl znakomity. Siedzieli w ponurym milczeniu wokol stolu, niektorzy prawie nie sprobowali. Jedynym, ktory najwyrazniej czerpal rozkosz z posilku, byl kapitan Franco. -Ktos ma ochote na jeszcze? - zapytal, patrzac po swojej zalodze. - Dokladke? Moze jeszcze troche wina? -Ja nie chce - powiedzial French. - Wroce chyba do sterowki. -Ja rowniez dziekuje - Jones wstal, odsuwajac krzeslo. - Zobaczymy sie pozniej. Kapitan obserwowal, jak po kolei wychodza. Pozostali rowniez nie mieli ochoty na dokladke. -Jak sadzisz, o co im chodzi? - zapytal kapitan. Odwrocil sie do Petersona, ktory siedzial ze wzrokiem wbitym w talerz z ziemniakami, zielonym groszkiem i grubym polciem delikatnego cieplego miesa. Otworzyl usta. Ale nie wydobyl sie z nich zaden dzwiek. Kapitan polozyl dlon na jego ramieniu. -Teraz i tak jest to tylko porcja organicznej substancji - powiedzial. - Esencja zycia odeszla. - Ukroil sobie kawalek, wytarl sos z talerza odrobina chleba. - Ja, na przyklad, uwielbiam jesc. Jest to jedna z najwiekszych przyjemnosci, na jakie moze liczyc istota zywa. Jedzenie, wypoczynek, rozmyslania, rozprawianie o najrozmaitszych kwestiach. Peterson pokiwal glowa. Kolejnych dwu ludzi wstalo od stolu i wyszlo. Kapitan upil lyk wody, westchnal. -Coz - powiedzial na koniec. - Musze przyznac, ze byl to znakomity posilek. Wszystkie doniesienia okazaly sie jak najbardziej prawdziwe... smak wuba. Bardzo dobry. Ale w przeszlosci nigdy nie mialem okazji sie nim cieszyc. - Otarl usta serwetka i rozparl sie wygodnie na krzesle. Peterson dalej patrzyl z przygnebieniem w talerz. Kapitan obserwowal go z napieciem. Potem pochylil sie troche w jego strone. -Dobrze juz, dobrze - powiedzial. - Rozchmurz sie! Porozmawiajmy o ciekawszych rzeczach. - Usmiechnal sie. - Jak juz mowilem wczesniej, zanim mi tak niefortunnie przerwano, rola, jaka Odyseusz odgrywa w mitologii... Peterson drgnal, zagapil sie na tamtego. -Wrocmy wiec do tej kwestii - powiedzial kapitan. - Wedle tego, jak rozumiem postac Odyseusza... Przelozyl Jan Karlowski Roog Roog -Roog! - slychac bylo w glosie psa. Wsparl lapy na szczycie ogrodzenia i rozejrzal sie dookola.Roog zblizal sie do podworza. Byl wczesny ranek, slonce jeszcze nie zdazylo wzbic sie ponad horyzont. Powietrze przenikal chlod, niebo bylo szare, sciany domu omszale od wilgoci. Pies rozwarl odrobine pysk, pazury wielkich czarnych lap wpil w drewno plotu. Roog stal przy otwartej bramie, patrzyl w glab podworza. To byl maly roog, szczuply i bialy, stal na trzesacych sie nogach. Mrugnal w strone psa, a ten obnazyl zeby. -Roog - warknal znowu. Dzwiek odbil sie echem w cichym polmroku. Nic sie nie poruszylo, nic nie drgnelo. Pies opuscil przednie lapy na ziemie i poszedl przez podworze ku schodom wiodacym na ganek. Usiadl na pierwszym stopniu i obserwowal rooga. Roog spojrzal na niego. Potem wyciagnal szyje w kierunku okna domu, dokladnie ponad nim. Weszyl. Pies skoczyl przez podworze. Uderzyl w plot, az brama zadrzala i jeknela. Roog odchodzil juz szybko sciezka, spieszac sie, drobil nozkami. Pies legl ciezko, opierajac sie o deski bramy, i ciezko dyszal, wywiesiwszy czerwony jezor. Obserwowal, jak roog znika za brama. Pies lezal w calkowitym milczeniu, jego oczy byly czarne i blyszczace. Powoli zaczynal sie dzien. Niebo pojasnialo, zewszad docieraly i pobrzmiewaly w porannym powietrzu odglosy budzacych sie ludzi. Za zaslonami rozblyskiwaly swiatla. Jedno z okien otworzylo sie na poranny chlod. Pies sie nie poruszyl. Obserwowal sciezke. W kuchni pani Cardossi zaparzyla kawe w dzbanku. Nad strumieniem wrzacej wody uniosl sie oblok pary, oslepiajac ja. Postawila dzbanek na skraju kuchenki i weszla do spizarni. Kiedy wrocila, Alf stal juz w drzwiach kuchni. Wlozyl okulary na nos. -Przynioslas juz gazete? - zapytal. -Jeszcze lezy na zewnatrz. Alf Cardossi przeszedl przez kuchnie. Otworzyl tylne drzwi i wyszedl na ganek. Objal wzrokiem szary, wilgotny poranek. Pod plotem lezal Borys z wywalonym ozorem, czarny i kosmaty. -Schowaj jezor - powiedzial Alf. Pies spojrzal na niego przelotnie. Jego ogon uderzyl o ziemie. -Jezor - powtorzyl Alf. - Schowaj go. Pies i czlowiek patrzyli na siebie przez chwile. Pies ziewnal. Jego oczy lsnily rozgoraczkowane. -Roog! - oznajmil cicho. -Co? - Alf rozejrzal sie dookola. - Ktos idzie? Gazeciarz przyszedl? Pies patrzyl na niego z rozdziawionym pyskiem. -Ostatnio za bardzo sie denerwujesz - powiedzial Alf. - Lepiej daj temu pokoj. Ty i ja jestesmy juz zbyt starzy, by sie tak podniecac. Wrocil do domu. Slonce wzeszlo. Ulica rozblysla swiatlem i zywymi kolorami. Chodnikiem szedl listonosz, niosac listy i czasopisma. Kilkoro dzieci towarzyszylo mu, smiejac sie i paplajac jedno przez drugie. Kolo jedenastej pani Cardossi zamiotla frontowy ganek. Wciagnela gleboko powietrze, na chwile zatrzymala je w plucach. -Powietrze dobrze dzisiaj pachnie - oznajmila. - Zapowiada sie cieply dzien. W goracym sloncu poludnia czarny pies lezal wyciagniety Jak dlugi przed gankiem. Jego klatka piersiowa unosila sie i opadala. Ptaki trzepotaly w galeziach wisniowego drzewa, cwierkajac i skrzeczac na siebie. Co jakis czas Borys unosil glowe i spogladal na nie. Wreszcie wstal i potruchtal pod drzewo. Stal tam, a wtedy zobaczyl dwoch roogow siedzacych na plocie i obserwujacych go. -Jest wielki - powiedzial pierwszy roog. - Wiekszosc strozow nie jest tak ogromna. Drugi przytaknal, jego glowa zachybotala na szyi. Borys obserwowal ich, nie wykonujac najmniejszego ruchu, z cialem sztywnym i napietym. Teraz zaden z roogow nic nie mowil, patrzyli tylko na wielkiego psa z kosmata kryza bieli wokol karku. -Co z urna ofiarna? - zapytal pierwszy. - Jest prawie pelna, prawda? -Tak. - Drugi pokiwal glowa. - Prawie gotowa. -Ty, tam! - powiedzial pierwszy roog, podnoszac glos. - Slyszysz mnie? Tym razem postanowilismy przyjac ofiare. A wiec pamietaj, aby wpuscic nas do srodka. Tym razem zadnych szalenstw. -Nie zapomnij - dodal drugi roog. - To juz niedlugo. Borys sie nie odezwal. Zeskoczyli z plotu i zatrzymali sie na drozce. Jeden z nich wyciagnal mape i wpatrzyli sie w nia. -Ten teren rzeczywiscie nie jest zbyt dobry, jak na pierwsza probe - oznajmil pierwszy roog. -Zbyt wielu strozy... A jesli chodzi o obszar polnocny... -Oni tak postanowili - powiedzial drugi roog. - W gre wchodzi tak wiele czynnikow... -Oczywiscie. Zerkneli obaj na Borysa i odsuneli sie troche od plotu. Reszty ich rozmowy nie mogl juz doslyszec. Wkrotce schowali mape i odeszli sciezka. Borys podszedl do plotu i obwachal deski. Wyczul zgnila won roogow i wlosy zjezyly mu sie na karku. Tego wieczoru, kiedy Alf Cardossi wrocil do domu, pies stal przy bramie i patrzyl na chodnik. Alf otworzyl brame i wszedl na podworze. -Jak sie masz? - zapytal, poklepujac psa po karku. - Przestales juz sie przejmowac? Ostatnio cos za bardzo sie denerwujesz. Kiedys nie zachowywales sie w taki sposob. Borys zaskomlal, wpatrujac sie intensywnie w twarz mezczyzny. -Jestes dobrym psem, Borys - powiedzial Alf. - Jestes tez calkiem duzy, jak na psa. Nie pamietasz pewnie, jak byles, ile to juz lat temu, tylko malutkim szczeniaczkiem... Borys otarl sie o noge mezczyzny. -Dobry pies - wymruczal Alf. - Naprawde, chcialbym wiedziec, co sie dzieje w twojej glowie. Wszedl do domu. Pani Cardossi nakrywala juz stol do kolacji. Alf poszedl do salonu, zdejmujac po drodze plaszcz i kapelusz. Postawil pojemnik na drugie sniadanie na kredensie i wrocil do kuchni. -O co chodzi? - zapytala pani Cardossi. -Ten pies moglby wreszcie przestac robic tyle halasu, ciagle tylko szczeka. Sasiedzi znowu poskarza sie na policji. -Mam nadzieje, ze nie bedziesz musial oddac go swemu bratu - powiedziala pani Cardossi, zakladajac rece na piersiach. - Ale to prawda, ze czasami dostaje szalu, zwlaszcza w piatkowe poranki, kiedy przychodza smieciarze. -Moze sie uspokoi - powiedzial Alf. Zapalil fajke i z namaszczeniem pyknal kilka razy. - Kiedys nie zachowywal sie w taki sposob. Moze znowu wszystko wroci do normy. -Zobaczymy - powiedziala pani Cardossi. Slonce wzeszlo, chlodne i zlowieszcze. Mgla zalegala jeszcze wsrod galezi drzew i nizej, przy ziemi. Byl piatkowy ranek. Czarny pies lezal przed gankiem, nasluchujac, patrzyl szeroko rozwartymi oczyma. Jego futro sztywne bylo od krysztalkow szronu, oddech z nozdrzy unosil sie klebami pary w mroznym powietrzu. Nagle odwrocil leb i poderwal sie na rowne nogi. Z oddali, z bardzo daleka, do jego uszu dolecial slaby odglos, jakby odlegly lomot. -Roog! - skrzeknal Borys, rozgladajac sie dookola. Pognal do bramy i stanal na tylny lapach, przednie opierajac na szczycie plotu. W oddali powtorzyl sie ten sam odglos, tym razem glosniejszy i nie tak odlegly jak przedtem. To byl dzwiek przypominajacy szczekanie i zgrzyt, jakby cos sie toczylo, jakby otwierano wlasnie jakies ogromne odrzwia. -Roog! - zaskowytal pies. Patrzyl z niepokojem na ciemne okna nad glowa. Nie poruszalo sie za nimi nic, nic. A ulica zblizaly sie roogi. Jechaly w jego strone ciezarowka, ktora podskakiwala na nierownym bruku, lomotala i warczala. -Roog! - zawyl Borys i skoczyl, jego oczy plonely. Potem sie uspokoil. Przywarl do ziemi i czekal, nasluchujac. Tymczasem przed frontowym wejsciem roogi zatrzymaly swoja ciezarowke. Slyszal, jak otwieraja drzwi, wychodza na chodnik. Borys zatoczyl kilka malych kolek, zaskomlal i po raz ostatni spojrzal w strone domu. Wewnatrz, w cieplej i ciemnej sypialni, pan Cardossi usiadl na lozku i spojrzal na zegarek. -To ten przeklety pies - wymamrotal. - Przeklety pies. - Potem ponownie wtulil glowe w poduszke i zamknal oczy. Roogi szly juz sciezka. Pierwszy naparl na brame. Gdy sie otworzyla, weszly na podworze. Pies cofnal sie przed nimi. -Roog! Roog! - wyl. Poczul w nozdrzach nieznosna, gorzka won roogow i zawrocil. -Urna ofiarna - powiedzial pierwszy. - Jest pelna, jak sadze. - Usmiechnal sie do zesztywnialego, rozzloszczonego psa. - Jak to milo z waszej strony - dodal. Roogi podeszly do metalowego pojemnika, jeden z nich odrzucil wieko. -Roog! Roog! - zawodzil Borys, wcisniety w podnoze stopni wiodacych na ganek. Jego cialo drzalo z przerazenia. Roogi podniosly wielki metalowy pojemnik, przewrocily go na bok. Zawartosc wysypala sie na ziemie, one zas zaczely grzebac w wydetych workach, skladajac razem papier, oddzielajac lupiny od pomaranczy i od jej czastek, kawalki tostow i skorupki jajek. Jeden z roogow wsadzil skorupke do ust. Chrupiac, zgryzl ja zebami. -Roog! - wyl rozpaczliwie Borys, niemalze wylacznie do siebie. Roogi konczyly juz przyjmowanie ofiary. Zatrzymaly sie na chwile i spojrzaly na Borysa. Potem powoli, w milczeniu spojrzaly w gore, po scianie domu, powiodly wzrokiem wzdluz sztukaterii, spojrzaly w okno, szczelnie zaciagniete brazowa zaslona. -Roog! - zawodzil Borys, powoli zblizajac sie do nich, tanczac nogami z wscieklosci i przerazenia. Niechetnie roogi odwrocily sie i odeszly od okna. Przeszly przez brame, zamykajac ja za soba. -Spojrz na niego - powiedzial z pogarda ostatni z nich, zarzucajac swoj rog koca na ramie. Borys wciskal sie w plot, z rozdziawiona paszcza, dziko klapiac szczekami. Najwiekszy z roogow zaczal wsciekle wymachiwac ramionami i Borys wycofal sie. Polozyl sie przy schodach wiodacych na ganek, z pyskiem wciaz otwartym, a z glebi jego gardla wydobyl sie nieszczesliwy, straszliwy jek, skowyt rozpaczy i nieszczescia. -Chodz - powiedzial drugi roog do pierwszego, ktory marudzil przy plocie. Poszli uliczka. -Coz, z wyjatkiem tych trzech miejsc, gdzie sa stroze, teren jest juz dobrze wyczyszczony - powiedzial wiekszy roog. - Bede zadowolony, gdy skonczymy z tym strozem. Przysparza nam mnostwo klopotow. -Nie badz taki niecierpliwy. - Jeden z roogow usmiechnal sie. - Ciezarowka jest i tak juz pelna. Zostawmy cos na nastepny tydzien. Wszyscy sie zasmiali. Odeszli uliczka, niosac ofiare w brudnych, obwislych kocach. Przelozyl Jan Karlowski Philip K. Dick Second Variety Odmiana Druga Po nierownym zboczu wzgorza szedl nerwowo rosyjski zolnierz z bronia gotowa do strzalu. Z napieciem rozgladal sie dookola, oblizujac wyschniete wargi. Od czasu do czasu unosil reke i rekawica ocieral pot z karku, odsuwajac kolnierz kurtki.Eric odwrocil sie do kaprala Leone. -Chcesz go? Czy ja mam go zalatwic? - Nastawil ostrosc, tak ze twarz Rosjanina w calosci wypelnila szkla, linie celownicze przeciely sie na jego twardych, ponurych rysach. Leone zastanawial sie przez chwile. Rosjanin byl blisko, poruszal sie szybko, niemalze biegl. -Nie strzelaj. Czekaj. - Zamarl w napieciu. - Chyba nie bedziemy musieli. Rosjanin przyspieszyl jeszcze kroku, rozkopujac buciorami popiol i gruz. Dotarl na szczyt wzgorza, zatrzymal sie, dyszac ciezko, i rozejrzal dookola. Niebo zaciagaly dryfujace chmury szarego pylu. Gdzieniegdzie sterczaly nagie pnie drzew; teren byl stosunkowo rowny i zupelnie goly, zaslany gruzem. Tu i tam niby pozolkle czaszki wznosily sie ruiny budynkow. Rosjanin byl wyraznie zaniepokojony. Wiedzial, ze cos jest nie w porzadku. Spojrzal w dol zbocza. Znajdowal sie tylko kilka krokow od bunkra. Eric powoli zaczynal tracic cierpliwosc. Bawil sie pistoletem, raz po raz zerkajac na kaprala Leone. -Nie martw sie - powiedzial Leone. - Nie dojdzie tutaj. Zajma sie nim. -Jestes pewien? Dotarl juz cholernie daleko. -Trzymaja sie blisko bunkra. Najgorsze jeszcze przed nim. Uwazaj! Rosjanin zaczal sie spieszyc, zeslizgiwal sie po zboczu wzgorza, jego buty grzezly w kopczykach szarego popiolu. Uwazal tylko, by nie zanieczyscic lufy broni. Zatrzymal sie na chwile, podniosl do oczu lornetke polowa. -Patrzy prosto na nas - powiedzial Eric. Rosjanin ruszyl dalej. Mogli juz dojrzec jego oczy jak dwa blekitne kamyki. Usta odrobine rozwarte. Dawno juz sie nie golil, jego brode pokrywala wyrazna szczecina. Na jednym z koscistych policzkow widac bylo kwadratowy kawalek plastra i niebieski siniec: slad po grzybicy. Zgubil gdzies jedna rekawice. Kiedy biegl, przytroczona do pasa manierka tanczyla w gore i w dol, odbijajac sie od ciala. Leone dotknal ramienia Erica. -Mamy jednego. Po powierzchni ziemi sunelo cos niewielkiego i metalicznego, rozblyskujac w metnej poswiacie pelnego dnia. Metalowa kula. Mknela po zboczu w slad za Rosjaninem, biezniki az migotaly. Malutka, jedno ze szczeniat. Miala wysuniete szpony, dwie pily na wysiegnikach wirujace plamami bialej stali. Rosjanin uslyszal ja. Odwrocil sie blyskawicznie, wystrzelil. Kula eksplodowala fragmentami metalu. Ale juz pojawila sie druga i podazala w slad za pierwsza. Rosjanin wystrzelil powtornie. Trzecia kula dopadla jego nogi, zgrzytajac i swiszczac. Skoczyla do reki. Moment i wirujace ostrza zaglebily sie w gardle. Eric rozluznil sie. -Coz, to by bylo na tyle. Boze, te przeklete rzeczy sprawiaja, ze ciarki chodza mi po plecach. Czasami mysle, ze lepiej bylo przedtem. -Gdybysmy ich nie wynalezli, oni by to zrobili. - Leone zapalil papierosa, palce mu lekko drzaly. - Zastanawiam sie jednak, dlaczego Rosjanin przeszedl cala te droge sam. Nie widzialem, by ktos go oslanial. Porucznik Scott wynurzyl sie z tunelu i wsliznal do bunkra. -Co sie stalo? Cos pojawilo sie na monitorze. -Jeden Iwan. -Tylko jeden? Eric odwrocil monitor wizjera. Scott spojrzal wen. Widac bylo liczne metalowe kule pelzajace po ciele lezacego; swiszczaly i zgrzytaly, rozcinajac Rosjanina na male fragmenty, ktore zabiora ze soba. -Cala masa szponow - wymamrotal Scott. -Zlatuja sie jak muchy. Nie maja ostatnio za bardzo na co polowac. Scott z wyraznym niesmakiem odsunal wizjer. -Jak muchy. Zastanawiam sie, dlaczego on tu przyszedl. Przeciez wiedza, ze wszedzie pelno szponow. Do klebiacych sie kul dolaczyl wiekszy robot: dluga tepa tuba z wystajacymi kamerami. Kierowal dzialaniami tamtych. Z ciala zolnierza nie zostalo juz wiele. To, co zostalo, sciagaly ze zbocza zastepy szponow. -Prosze pana - zaczal Leone. - Jezeli wszystko jest w porzadku, chcialbym wyjsc na zewnatrz i przyjrzec sie mu. -Dlaczego? -Moze cos przyniosl. Scott zastanawial sie przez chwile. Potem wzruszyl ramionami. -W porzadku. Ale uwazaj. -Mam swoj identyfikator. - Leone poklepal metalowa bransolete na nadgarstku. - Nie zobacza mnie. Wzial karabin i ruszyl w kierunku wyjscia z bunkra, potem ostroznie przecisnal sie miedzy betonowymi blokami i powyginanymi zebami stalowych konstrukcji. Na gorze powietrze bylo chlodne. Brodzac w niewazkim popiele, podszedl do miejsca, gdzie lezaly szczatki zolnierza. Wiatr dmuchnal mu w twarz szarymi drobinami. Zamrugal i poszedl dalej. Szpony cofnely sie, gdy podszedl blizej, niektore zamarly bez ruchu. Dotknal identyfikatora. Iwan duzo dalby za cos takiego! Twarde promieniowanie o wysokiej czestotliwosci wysylane przez identyfikator neutralizowalo aktywnosc szponow, powodujac ich rozbrojenie. Nawet wielki robot z dwoma ruchliwymi manipulatorami kamer na jego widok wycofal sie z szacunkiem. Leone pochylil sie nad szczatkami zolnierza. Dlon w rekawicy pozostawala kurczowo zacisnieta. Cos w niej bylo. Leone sila rozwarl palce. Zapieczetowany aluminiowy pojemnik. Wciaz jeszcze lsnil. Wsadzil go do kieszeni i wrocil do bunkra. Za nim szpony wrocily juz do zycia, podejmujac swe dzielo. Wkrotce procesja ruszyla na powrot, metalowe kule pomknely przez szary popiol ze swym ladunkiem. Slyszal, jak ich biezniki szuraja po gruncie. Zadrzal. Scott popatrzyl z zainteresowaniem, kiedy z kieszeni wyciagnal lsniacy pojemnik. -Mial to przy sobie? -W dloni. - Leone odkrecil pokrywke. - Chyba powinien pan na to spojrzec. Scott wzial pojemnik. Wytrzasnal zawartosc na dlon. Maly skrawek cienkiego papieru, mocno zwiniety. Podszedl do swiatla, usiadl i rozwinal go. -Co tam jest napisane, prosze pana? - zapytal Eric. Z tunelu wyszlo kilku oficerow. Pojawil sie nawet major Hendricks. -Panie majorze - powiedzial Scott. - Niech pan spojrzy na to. Hendricks przeczytal karteluszek. -To wlasnie nadeszlo? -Pojedynczy lacznik. Przed chwila. -Gdzie on jest? - ostro zapytal Hendricks. -Szpony go dostaly. Major Hendricks mruknal cos niewyraznie. -Prosze. - Podal wiadomosc towarzyszom. - Mysle, ze to jest to, na co czekalismy. Mieli dosc czasu. -A wiec chca omowic warunki kapitulacji - stwierdzil Scott. - Czy mamy podjac rozmowy? -Nie my bedziemy o tym decydowac. - Hendricks usiadl. - Gdzie jest oficer lacznosciowy? Niech mnie polaczy z Baza Ksiezycowa. Leone patrzyl zamyslony, jak oficer lacznosciowy ostroznie podnosi zewnetrzna antene, sprawdzajac niebo nad bunkrem, szukajac sladu statku zwiadowczego Rosjan. -Prosze pana - zwrocil sie Scott do Hendricksa. - To dosyc dziwne, ze dopiero teraz przyszlo im to do glowy. Wykorzystujemy szpony juz niemal od roku. I dopiero teraz, zupelnie nagle, zaczeli sie lamac. -Moze szpony zaczely sie wdzierac do ich bunkrow. -Taki wiekszy, z rodzaju tych z manipulatorami, dostal sie w zeszlym tygodniu do bunkra Iwana - powiedzial Eric. - Zalatwil caly pluton, zanim udalo im sie zatrzasnac wlaz. -Skad wiesz? -Kolega mi opowiedzial. Maszyna wrocila z... ze szczatkami. -Baza Ksiezycowa, prosze pana - oznajmil oficer lacznosciowy. Na ekranie pojawila sie twarz operatora z Ksiezyca. Byl swiezo ogolony. Jego odprasowany mundur zdecydowanie odcinal sie od mundurow mezczyzn zgromadzonych w bunkrze. -Baza Ksiezycowa. -Tu dowodztwo jednostki L-Whistle. Na Ziemi. Prosze mnie polaczyc z generalem Thompsonem. Twarz operatora zniknela. Jej miejsce zajely grube rysy generala Thompsona. -O co chodzi, majorze? -Nasze szpony dostaly jednego rosyjskiego lacznika przenoszacego wiadomosc. Nie wiemy, jak sie w tej sytuacji zachowac... w przeszlosci zdarzaly sie juz takie sztuczki. -Jak brzmi wiadomosc? -Rosjanie chca, bysmy wyslali na ich linie oficera w randze upowazniajacej do prowadzenia negocjacji. Na narade. Nie sprecyzowali, jaki ma byc temat tej narady. Pisza, ze chodzi o kwestie... - zerknal na kartke -...kwestie pilnej i powaznej natury, wymagajace rozpoczecia rozmow miedzy przedstawicielami sil Narodow Zjednoczonych a nimi. Uniosl wiadomosc do ekranu, aby general mogl sam ja przeczytac. Widac bylo, jak oczy Thompsona poruszaja sie w slad za tekstem. -Dlaczego mielibysmy im wierzyc? - zapytal Hendricks. -Wyslij kogos. -Nie sadzi pan, ze to pulapka? -Moze byc i tak. Ale polozenie punktu dowodzenia, jakie podaja, jest wlasciwe. W kazdym razie warto sprobowac. -Wysle jednego z oficerow. I doniose panu o wynikach natychmiast, gdy tylko wroci. -W porzadku, majorze. - Thompson przerwal polaczenie. Ekran zamarl. Antena zaczela sie powoli opuszczac. Hendricks zmial w dloniach papier, gleboko pograzony w myslach. -Ja pojde - zaproponowal Leone. -Chca kogos w randze upowazniajacej do prowadzenia negocjacji. - Hendricks potarl szczeke. - Negocjatora. Od miesiecy juz nie wychodzilem na zewnatrz. Byc moze powinienem zazyc troche swiezego powietrza. -Nie sadzi pan, ze to ryzykowne? Hendricks ustawil wizjer i spojrzal w monitor. Szczatki Rosjanina zniknely. W polu widzenia mozna bylo dojrzec tylko samotny szpon. On rowniez wkrotce zniknal, zagrzebujac sie w popiele niczym krab. Jak jak