Masa o zolnierzach polskiej maf
Szczegóły |
Tytuł |
Masa o zolnierzach polskiej maf |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Masa o zolnierzach polskiej maf PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Masa o zolnierzach polskiej maf PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Masa o zolnierzach polskiej maf - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Copyright © Artur Górski, 2016
Projekt okładki
Prószyński Media
Zdjęcie na okładce
Jarosław Wygoda
Za stroje do sesji dziękujemy firmie Rodrigo De La Garza
/
Zamieszczonych zdjęć nie traktujemy jako ilustracji do konkretnych rozdziałów, ale jedynie
jako uzupełniający materiał reporterski. Dlatego też nie zostały podpisane.
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Ewa Charitonow
Korekta
Katarzyna Kusojć
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8097-807-2
Warszawa 2016
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Strona 4
OD AUTORA
Artur Górski
Ten tom jest nieco inny od poprzednich z serii Masa o… polskiej
mafii. Tym razem nie skupiliśmy się na słynnych bossach czy
głośnych akcjach – choć, oczywiście, nie mogło ich zabraknąć –
ale oddaliśmy głos żołnierzom grup przestępczych, czyli mafijnym
dołom.
W ich przypadku „doły” to nie obelga – w każdej grupie zbrojnej
(z armią włącznie) są i dowódcy, i szeregowcy. Wcale nierzadko
prawdziwymi bohaterami okazują się właśnie ci najniżsi rangą.
Historia polskiej mafii udowadnia, że osoby stojące najwyżej
w hierarchii często nie nadawały się do kierowniczych ról i po dziś
dzień wspomina się je z lekceważeniem, a nawet z pewną pogardą.
Tom Masa o żołnierzach polskiej mafii to w założeniu galeria
postaci mniej znanych właśnie, tych z drugiego czy nawet trzeciego
planu. To zbiór opowieści o ochroniarzach potężnych bossów, ich
kierowcach, drobnych złodziejaszkach czy handlarzach narkotyków.
Ba, nawet o uwodzicielach, którzy na zlecenie szefów zdobywali
kobiece serca, a za ich pośrednictwem dostęp do informacji
mogących umożliwić taki czy inny przekręt.
O ile przygody Pershinga, Nikosia czy Wariata są już dość dobrze
znane i nie ma sensu do nich powracać (odsyłam czytelników do
poprzednich tomów serii), o tyle historie żołnierzy krążą przeważnie
w wąskich gronach, nie przedostając się do szerszego obiegu.
Zwłaszcza gdy nigdy nie były przedmiotem policyjnego czy
Strona 5
prokuratorskiego postępowania.
Uważam, że ten stan rzeczy trzeba zmienić, bo to, co przeżyli
ludzie z pierwszych szeregów mafijnego frontu, często jest ciekawsze
od relacji ich bossów. Opowiadają je bowiem bezpośredni
bohaterowie zdarzeń, nie zaś ci, którzy wyłącznie wydawali im
polecenia.
Generalnie świat żołnierzy był w swej moralnej egzotyce bardzo
interesujący – rządził się swoimi prawami i funkcjonował niemal
równolegle ze światem tak zwanych ludzi porządnych. Doskonałym
uosobieniem tej paraleli jest opisany w jednym z rozdziałów Nikoś,
na którego ślubie, obok rodzin młodych, raczej nieświadomych tego,
czym zajmuje się żonkoś, krążyły uzbrojone mafijne karki, wystrojone
jak do teledysku disco polo. Do bliższych relacji pomiędzy
obydwiema grupami nie doszło, choć rodzina z pewnością odczuwała
pewien dyskomfort, nie tylko estetyczny. Musiała tolerować obecność
środowiska, którego prawdziwego oblicza wprawdzie nie znała, ale
wyczuwała, że nie należą doń najlepsi z ludzi.
Lata 90. w Polsce były właśnie jak taki ślub – żołnierze mafii
krążyli między nami. I choć przeważnie nie czynili nam
krzywdy, koncentrując się na przestępczych porachunkach, chodzenie
po ulicach miast miało w sobie coś ze spaceru po polu minowym.
Nierzadko zastanawiam się, czy do zostania karkiem potrzebne są
jakieś specjalne predyspozycje. Ostatecznie każdy człowiek może się
napompować na siłowni i wyszkolić w sztukach walki, lecz to
jeszcze nie oznacza, że nadaje się na mafijnego żołnierza. Owszem,
kariera w sekcji zapaśniczej czy bokserskiej bardzo podnosi wartość
potencjalnego delikwenta w oczach starych gangsterów, ale jeszcze
nie czyni go chłopcem z miasta.
Oprócz siły fizycznej potrzebne są jeszcze rozmaite cechy
mentalne, z ograniczonym sumieniem czy podwyższoną skłonnością
do ryzyka na czele. Rzecz w tym, że cech tych młody człowiek nie
nabywa od razu. Nie od pierwszego dnia obecności w świecie
przestępczym, ale w wyniku pewnego procesu.
Strona 6
Na siłowni czy na sali bokserskiej nabiera pewności siebie.
Na dyskotekowej bramce, na którą następnie trafia jako spec od
unieruchamiania ludzi, pewność tę hartuje w boju. Jeżeli jednak
natyka się na silniejszego, uczy się lizać rany, uodparnia na ból
i dochodzi do wniosku, że w walce z lepszym trzeba wykazać się
sprytem. A jeżeli spryt nie pomaga, to zawsze pozostają koledzy,
którzy odnajdą faceta w ciemnej ulicy i zrobią mu z tyłka jesień
średniowiecza… A dodatkowo wezmą od pobitego fanty – za złe
zachowanie trzeba płacić walorami materialnymi, czyż nie?
Pieniędzmi, złotym łańcuszkiem, zegarkiem. Ewentualnie działką
koki.
W sumie łatwy zarobek i poza wiedzą fiskusa. Dobra sprawa.
Czemu nie spróbować ponownie?
Powoli zaczyna kształtować człowieka jego otoczenie. Przejmuje
się jego sposób na życie i etos. Staje się kandydatem na socjopatę…
Nie chcę w tym miejscu pisać o wszystkich szczeblach
prowadzących do profesji gangstera. Historia każdego adepta ma
odmienny scenariusz, w każdej dominują inne elementy. Ale jedno
jest wspólne: gra zaczyna się niewinnie. Jeżeli jednak w porę nie
zorientujesz się, że wkroczyłeś na złą drogę, po jakimś czasie okaże
się, że odwrót z niej jest nadzwyczaj trudny.
Zapraszam do lektury wspomnień tych, którym wydawało się
inaczej. I zapłacili za to wysoką cenę.
Strona 7
OD NARRATORA
Jarosław Sokołowski „Masa”
Lubię filmy kryminalne, ale, niestety, nie jestem w stanie ich
oglądać jak przeciętny Kowalski. Niemal zawsze porównuję losy
bohaterów z moimi własnymi i z uporem maniaka analizuję
wiarygodność – i całej opowieści, i drobnych detali.
Czasami daje się odczuć, że w scenariuszu maczali palce
zawodowcy, czyli policjanci i byli przestępcy (bo do aktualnych
gangsterów chyba nikt nie zwraca się z prośbą o konsultację?), choć
najczęściej wszystko to wyobraźnia amatorów.
Niedawno oglądałem film w naprawdę gwiazdorskiej obsadzie.
Mniejsza o tytuł, bo nie chcę się znęcać nad konkretnymi twórcami…
Opowiadał o grupie bandytów, którzy uciekli z więzienia.
Na wolności czekała na nich gruba robota, zlecona przez bossa
rosyjskiej mafii. Dlatego właśnie zdecydowali się na ryzykowny
krok, jakim jest zawsze samowolne opuszczenie zakładu karnego.
Akcja jak akcja, ale moją uwagę przykuła pewna scena. Otóż po
ucieczce wychodzi na jaw pewien wstydliwy sekret – jeden
z członków grupy odsiadywał wyrok za czyny lubieżne w stosunku do
nieletniej. Za kratami nie przyznawał się do tego, zapewniając, że
siedzi za charakterne rozboje.
Gdy boss uciekinierów dowiaduje się o przeszłości kompana,
nawiasem mówiąc, wyjątkowo paskudnego z urody, wyrzuca go
z grupy, wcześniej masakrując mu głowę kolbą pistoletu.
Nieszczęśnik leżał na ziemi zalany krwią, a mnie ogarnął śmiech.
Strona 8
Naprawdę uważacie, że gangsterzy to ludzie honoru, dla których
zasady moralne są świętsze od religii? Że boss wymierzyłby brutalną
sprawiedliwość żołnierzowi, który w przeszłości zadał się
z dzieckiem? Wierzycie w to, że w grupach przestępczych
obowiązuje selekcja pozytywna: dobrzy tak, źli wynocha?
Ja wiem, że widzom się to podoba, bo jeśli robi się z bandyty
pozytywnego bohatera, to musi się on odpowiednio zachowywać
i mieć określone cechy. Lecz pamiętajmy – to tylko bajki dla
naiwnych.
W rzeczywistości, jeżeli boss dowiedziałby się o paskudnej karcie
z przeszłości swojego człowieka, to uznałby, że ten jest jeszcze
większym skurwielem, niż się dotychczas wszystkim wydawało,
i jako taki jeszcze lepiej pasuje do grupy. Co więcej, pewnie boss
przyznałby się, że kilka lat wcześniej robił dokładnie to samo.
I w wolnej chwili, przy szklaneczce whisky, panowie wymieniliby
się doświadczeniami.
Nie wiem, dlaczego twórcom kina tak bardzo zależy na wybielaniu
gangsterów i robieniu z nich wzorów cnót z zasadami. Takich, którzy
wprawdzie funkcjonują poza prawem, ale kierują się szlachetnymi
pobudkami i mają swój honor – nie kłamią, nie donoszą na kolegów,
nie okradają się wzajemnie. Śpieszą sobie z pomocą w trudnych
chwilach.
Ech, chciałbym, żeby reżyser takich filmów trafił na jakiś czas do
grupy przestępczej – zwłaszcza w momencie zagrożenia, czy to ze
strony konkurencji, czy policji – i zobaczył, jak ona funkcjonuje
naprawdę. Pewnie po powrocie do normalnego świata już nigdy nie
nakręciłby kryminału, tylko zajął się robieniem reklam preparatów na
odciski. Chociaż z drugiej strony prędko by nie wrócił, bo jego
kompani spruliby się na niego i facet trafiłby z dużym wyrokiem do
więzienia. A że byłby niewinny… A jakie to ma znaczenie?
Mafijni żołnierze, o których opowiemy w tym tomie, doskonale
znają prawdę o polskiej przestępczości zorganizowanej. I to zarówno
o wiarygodności bossów, jak i o wzajemnej wierności kompanów.
Strona 9
Z ich historii wyłania się jedno: liczyć można tylko i wyłącznie na
samego siebie, a droga do wolności często prowadzi przez
pogrążanie innych.
No i już na pewno nikt za moich czasów nie odrzucał gangstera za
jakieś obrzydliwe czyny z przeszłości – zło było podstawą
budowania grupy przestępczej, a żądza pieniądza najlepszym jej
spoiwem. Każdy miał na koncie coś, czego teoretycznie powinien był
się wstydzić, ale w środowisku to „coś” było przeważnie powodem
do dumy. Po wódce wszystkim rozwiązywały się języki, a im bardziej
plugawe okazywało się wspomnienie, tym więcej było śmiechu
i walenia się po kolanach. Zapewniam, że słyszałem historie, których
raczej nigdy nie opowiem publicznie. Bo co bardziej wrażliwy
czytelnik mógłby rzucić książkę w kąt…
Żołnierze znali ich tysiące; dla większości z nich to jedyny kapitał,
jaki wynieśli z grupy przestępczej. Więcej? Nie sądzę, bo nierzadko
okradali ich z konkretów kompani albo bossowie. No ale i tak są
szczęściarzami – bo przeżyli. Lista tych, którzy rozstali się z tym
światem w wyniku porachunków, jest wyjątkowo długa.
Lektura tomu Masa o żołnierzach polskiej mafii rzuci całkiem
nowe światło na gangsterską rzeczywistość sprzed lat. Przekonacie
się, że to wcale nie był piękny świat. Nawet jeśli takim się wydawał.
Strona 10
ROZDZIAŁ 1
Jak wskoczyć na kapitana?
Artur Górski: Czy zdarzyło ci się kiedykolwiek nazwać jakiegoś
podległego ci gangstera „żołnierzem”?
Jarosław Sokołowski „Masa”: Ależ skąd! I myślę, że większość
by się obraziła za to określenie, choć może nie wszyscy, bo
ostatecznie znalazłbyś w grupie ludzi, którzy rzeczywiście zamienili
armię na mafię. Ale generalnie mundur nie był u nas w wielkim
poważaniu.
A.G.: A w rozmowach z zarządem też to słowo nie padało?
J.S.: Nie, nikt tak nie mówił. Ludzi, którzy dla nas latali,
określaliśmy po prostu mianem „chłopaków”. Były chłopaki
z Grochowa, z Targówka, z Piastowa. Chłopaki od Rympałka czy od
Bysia. Ale nie żołnierze.
A.G.: A jednak to określenie przylgnęło do mafijnych – bez urazy
– dołów na lata. Kto je stworzył?
J.S.: To poniekąd moja sprawka, bo na potrzeby zeznań przed
prokuratorem wymyśliłem sobie rangę kapitana. I nie tylko sobie –
kapitanami byli szefowie większych grup przestępczych
Strona 11
podlegających bezpośrednio zarządowi, czyli starym. Kapitan miał
zatem dostęp do samej góry, przyjmował od niej zlecenia, choć cały
czas musiał pamiętać, że nie jest jej częścią. I jak coś mu się we łbie
pomiesza, jak będzie chciał podskoczyć za wysoko, to może się to dla
niego źle skończyć.
A.G.: W tym kontekście uważam, że musiałeś być wyższy rangą.
Może nawet pułkownikiem.
J.S.: Pułkowników u nas nie było. A i kapitanowie są różni, na
przykład kapitan Kloss albo kapitan Sowa… Wszystko zależy od
przydzielonych im zadań. Cóż, powiedzmy tak: byłem pierwszym
pośród kapitanów. Czasami doklejałem sobie to i owo na pagonach,
jakąś belkę, jakąś gwiazdkę, a potem znowu wracałem do dawnej
roli. W grupie przestępczej musisz nieustannie analizować, jakie jest
twoje aktualne miejsce w szeregu. Żeby się nie poparzyć.
Oczywiście, mówię to z przymrużeniem oka.
Tak czy inaczej, wojskowa nomenklatura dość dobrze oddaje
panujące w niej stosunki. A jeśli pytasz, kto wymyślił żołnierzy…
Pewnie byli to dziennikarze – naczytali się książek o włoskiej mafii
i koniecznie chcieli tamte realia przenieść na nasz grunt. Bo jak pisali
o prawdziwej mafii, a nie o jakichś obszczymurach, automatycznie
rosła także ich pozycja!
A.G.: Czy ranga wszystkich żołnierzy była taka sama?
J.S.: Ależ skąd! Jeśli ktoś był młody i dopiero zaczynał karierę
przestępczą, nie mógł się równać ze starszymi i doświadczonymi.
Żołnierzem przez cały czas był choćby Marek S. „Sikor” – obecnie
świadek koronny – który miał mocną pozycję w grupie Dariusza D.
„Bysia”. Niby nie był wysoki rangą, ale nawet szef musiał się liczyć
z jego zdaniem. Takich przykładów mogę ci podać setki. Między
żołnierzami też panowała hierarchia, tyle że nienazwana,
Strona 12
niezdefiniowana. Ale zapewniam cię, że była wyraźnie odczuwalna.
Było jasne, że skoro taki Sikor ma o wiele lepsze kontakty i wejścia
do różnych środowisk niż jakiś młody złodziejaszek, to ten drugi musi
siedzieć na piździe i grzecznie słuchać pana Sikora.
Tak samo wiele do powiedzenia w grupie miał mój przyboczny
Grzesiek Ł. „Mięśniak”. Wszyscy go szanowali, ale to jeszcze nie
znaczyło, że stał się równy kapitanowi.
A.G.: Pamiętam, że kiedy media pisały o wysłaniu do sądu aktu
oskarżenia przeciwko Mięśniakowi i jego kompanom, wielokrotnie
pojawiało się określenie „żołnierze Pruszkowa”. Gdzie ich
rekrutowaliście? Skąd brali się w grupie?
J.S.: Akurat przykład wspomnianego przed chwilą Mięśniaka
dobrze to obrazuje. Początkowo był to zwykły złodziejaszek
z warszawskiej Ochoty, który działał na własną rękę i, oczywiście, na
małą skalę. Po jakiejś odsiadce został zauważony przez kogoś
większego i wyłowiony. Bo to tak wyglądało, że działając samotnie
czy z takimi samymi jak ty, dochodziłeś do jakiegoś pułapu, gdzie już
czekał gość z dużej struktury. I on ci mówił: „A co ty, robaczku, tak
kombinujesz? Zachciało ci się robić duży hajs i nie chcesz się dzielić
ze starszymi? Pojebało cię? Masz karę – powiedzmy, dychę papieru –
a potem możesz dalej pracować, ale już dla nas. Powiedzmy: fifty-
fifty”.
W taki właśnie sposób został zwerbowany Mięśniak; pamiętam, że
przyprowadził go do mnie Bysio. Od razu mi się spodobał, bo był
bystry, a do tego napakowany i umiał się bić, co się okazało już
wkrótce. Ważne było też to, że przyprowadził ze sobą swoich kumpli
z Ochoty – razem z nimi stanowił poważne zaplecze pod kątem
rozmaitych rozkminek i wszelkich akcji ulicznych. Akurat miałem
zamiar rozstać się ze swoim dotychczasowym ochroniarzem, czyli
Kamelem, więc postanowiłem, że od tej pory za moje
bezpieczeństwo będzie odpowiadał Mięśniak. Oczywiście Kamelowi
krzywda się nie stała, bo rzuciłem go do ochrony moich dzieci.
Strona 13
Woził je do szkoły. Nawiasem mówiąc, na pewnym etapie Kamelowi
totalnie odwaliło i chciał sobie strzelić w łeb.
A.G.: Wyrzuty sumienia? Karciany dług nie do spłacenia?
J.S.: E tam! Zakochał się i zgłupiał. Jak mu laska przyprawiła
rogi, a on się o tym dowiedział, wyjął szajbę, znaczy pistolet, i buch!
Na szczęście przeżył, ale z kulą poleciało mu trochę mózgu. Może
akurat ta część, w której tkwiła ta jego niewierna ukochana? Powiem
ci – Kamel to była słaba jednostka. Kiedy jechał na akcję razem ze
mną, to odstawiał takiego chojraka, że ludziom trzęsły się dupy. Ale
jak był sam, to od razu miękła mu rura.
Mięśniak był z innej gliny – nigdy nie pękał i było jasne, że będzie
przy mnie trwał do końca. Zresztą przejście pod moją flagę od razu
bezwzględnie wykorzystał, bo oharaczował ludzi z Ochoty, mówiąc
im, że teraz będą się dzielić hajsem z Pruszkowem.
A.G.: Jak wyglądało takie oharaczowanie?
J.S.: Prozaicznie. Jak ktoś handlował, powiedzmy, prochami –
a na Ochocie to był bardzo popularny proceder – to
dostawał wpierdol. Rekwirowało mu się towar i mówiło, że może
wrócić do gry, ale na nowych warunkach. I, oczywiście, po
zapłaceniu kary.
A.G.: Mięśniak nie oszczędził swoich byłych kompanów?
J.S.: Powtarzam po raz setny – w grupie przestępczej nie było
żadnej charakterności i żadnych sentymentów. Jednego dnia ktoś był
twoim przyjacielem, a następnego obijałeś mu ryja i zabierałeś
wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Tworząc własną podgrupę,
zawsze szukałeś ludzi ze swojego podwórka. Jeśli ktoś cię wypatrzył
Strona 14
na twojej dzielnicy, to ty potem brałeś pod skrzydła chłopaków
z tego, a nie innego rewiru. Ja na przykład przyprowadziłem starym
całą pruszkowską młodzież. To znaczy: młodych zabijaków, bo wśród
studentów filozofii gangsterów nie szukałem.
A.G.: Czy złodzieje byli podzieleni według jakichś kategorii?
Według – choć może niezręcznie to zabrzmi – branż?
J.S.: Raczej nie. Przynależność do grupy przestępczej wymuszała
na ludziach wszechstronność.
A.G.: Ludzie renesansu, znaczy się…
J.S.: Coś w tym stylu. Generalnie chłopcy byli do wszystkiego,
choć na przykład złodzieje samochodów czy handlarze prochami
trzymali się swojej specjalności. Ale żeby było jasne, potrafili też
spuścić wpierdol. Natomiast jeśli zachodziła potrzeba, w dilerkę
wchodzili także złodzieje fur. Wiesz, jak ktoś jest dobry w swojej
robocie, to poradzi sobie także na innym froncie. Ty też przecież nie
piszesz wyłącznie o mafii i jakoś dajesz radę w innej tematyce,
prawda? Może nie genialnie, ale obleci.
Ludzie Bysia zajmowali się i prochami, i furami, i jeszcze na
dodatek haraczami, i każdy z nich musiał być przygotowany na
rozmaite wyzwania. Inna sprawa, że nie wszystkim się opłacało być
omnibusami. Na przykład tak zwana ekipa Jasików – mistrzów
w zawijaniu fur – nie babrała sobie rąk inną robotą, bo nie musiała.
Oni, jak pierdolnęli jakąś grubą sztukę, to dostawali półtora koła
zielonych, i to od razu, na rękę. Dobry hajs za kilka godzin pracy.
A ile czasu musieliby handlować prochami na taką kasę? Nawet dwa
tygodnie. No to co im się bardziej opłacało? A skoro im się opłacało,
to także ich szefowie byli zadowoleni. Nawiasem mówiąc, to
najwięcej prochów kupowali sami gangsterzy – ciężko pracowali
Strona 15
i ostro balowali. Według mojej oceny to my wywąchaliśmy jakieś
siedemdziesiąt procent koki obecnej wówczas na polskim rynku.
Pamiętaj, że mowa o kilku tysiącach chłopa, tylko na samym
Mazowszu.
Byli jednak i tacy, którzy mieli dwie lewe ręce i po prostu nie
umieli kraść. Takich to się wysyłało na rozkminki. Pohuczeli, potupali
nogami, poszczerzyli zęby i też jakąś tam wartość wnosili do grupy.
Fot. Grzegorz Press/Agencja Forum
A.G.: A czy byli żołnierze odpowiedzialni wyłącznie za – jak by
to powiedzieć? – rozstrzygnięcia fizyczne?
J.S.: Oczywiście. Były bojówki, których członkowie z reguły
zajmowali się działalnością uderzeniową. Chłopy, nie ułomki, bo do
tej roboty potrzebne były i predyspozycje fizyczne, i psychiczne.
Twardzi, bezwzględni goście z obniżonym pułapem sumienia, silni,
Strona 16
napakowani, doskonale znający sztuki walki. Jeśli trzeba było kogoś
nastraszyć czy wyciągnąć haracz od jakiegoś upartego klienta,
wysyłało się właśnie ich.
Zdarzyło się kiedyś, że pewna grupa ze Skarżyska-Kamiennej
najechała Pruszków. Naprawdę! Ci debile przyjechali do naszego
miasta i próbowali przejmować nasze interesy! Tak byli pewni
swojej siły. Złożyliśmy im więc rewizytę – pojechali do nich
gangsterzy pokroju Chińczyka i Szlacheta i spuścili im potworny
wpierdol. Stało się to w jakiejś knajpie, która tamtejszym gangusom
służyła za biuro. Wiem, że stoły i krzesła krążyły pod sufitem jak
satelity. Demolka absolutna!
Od tamtej pory ta podkielecka metropolia zaczęła nam podlegać.
Chłopcy stamtąd odprowadzali nam działkę z każdego biznesu.
A.G.: Podejrzewam, że robota w bojówce była o wiele słabiej
płatna niż handel prochami czy kradzież samochodów?
J.S.: To prawda, ale chłopcy nie biedowali. Oni dostawali od nas
comiesięczne pensje, które pozwalały im na dobre życie. A pamiętaj,
że zawsze była też premia od akcji, tyle że tę premię oni musieli
zdobyć sami. Mam na myśli fanty zawijane frajerom, których
dojeżdżali.
A.G.: Wielokrotnie czytałem artykuły o zarobkach mafijnych
karków. Dziennikarze zawsze podkreślali ich niskie zarobki, mniej
więcej na poziomie 300–400 dolarów miesięcznie.
J.S.: Myślę, że w latach 90. wielu chciałoby zarabiać takie
pieniądze. A poza tym to nieprawda. Takie zarobki należały do
rzadkości, a dostawali je najmłodsi i najmniej doświadczeni.
Z czasem leszcze zmieniały się w grube ryby i zarabiały o wiele
więcej hajsu. Mówię o nierzadko milionowych fortunach. Problem
Strona 17
tkwił w tym, że nawet ci najbardziej łebscy goście tracili rozum, jak
pojawiało się wielkie siano. Chłopcy potrafili przepultać dosłownie
wszystko, i to w kilka godzin! Gdyby oszczędzali, większość z nich
jeździłaby dziś ferrari i mieszkała w rezydencjach. Gdyby…
A.G.: Czy bojówka była pojedynczą formacją?
J.S.: Było kilka ekip, które albo działały osobno, albo skrzykiwały
się i tworzyły jeden oddział. Wszystko zależało od potrzeb. Czasami
wystarczyło wysłać Chińczyka, Szlacheta, Szulawika i Gonza,
a innym razem trzeba było dołożyć Mięśniaka, Orła i Karasia.
Pamiętaj, że w każdym samochodzie wiozącym chłopców na akcję
zawsze znajdowało się sporo ponad pół tony żywego mięsa! Oni
robili wrażenie już samym wyglądem. Z kolei w ekipie u Roberta F.
„Franka” latali tak zwani motocykliści – kilku chłopaków, którzy
kochali jednoślady, ale nade wszystko uwielbiali łamać kości swoim
ofiarom. Byli w tym naprawdę dobrzy.
W późniejszych czasach, czyli pod koniec lat 90., pojawiła się
bardzo ostra ekipa Romana O. „Sproketa”, grupa niebezpieczna także
dlatego, że w jej szeregach znajdowali się twardzi Czeczeni. Sproket
bardzo podkreślał ich obecność w swojej ekipie i zawsze powtarzał,
że ma ich ponad trzystu pod komendą. I jakby co, to wszystkich
chętnych do walki. Zawsze jeździli na akcję jeepem – nie chciałbyś
widzieć, jak się zbliża, wiedząc, że jadą do ciebie…
Mieliśmy też Ormian, który zresztą bardzo się przydali w akcji
oharaczowania rumuńskich kieszonkowców pracujących na Stadionie
Dziesięciolecia. Na ten pomysł wpadł Ryszard P. „Krzyś”, ale sam
nie był w stanie nic z tym zrobić. Dlatego zaproponował mi wejście
do interesu, a ja w zamian za to dałem mu gangsterów z Kaukazu. I to
właśnie oni „przekonali” Rumunów do współpracy.
A.G.: Czy żołnierz mógł awansować w hierarchii?
Strona 18
J.S.: Naturalnie. Jeśli był sprytny, operatywny i spodobał się
starym, kariera stała przed nim otworem. Dobrym przykładem jest
Sproket, który szybko wskoczył w kapitańskie buty, choć zaczynał
bardzo skromnie.
A.G.: Według mnie stał się kimś równym Rympałkowi. Choć
trudno porównywać obie kariery, bo kiedy Sproket zdobył wysoką
pozycję, Marek Cz. siedział już za kratkami.
J.S.: W jakimś sensie masz rację, choć trzeba pamiętać, że czasy
Sproketa trochę różniły się od czasów świetności Rympałka. Marek
Cz. cieszył się mirem wśród swoich, bo nie pękał przed nikim
i nawet potrafił dojechać starych. To był taki typowy gangsterski
kamikadze. Jak wydał polecenie, to nie było mowy, aby ktoś z jego
ludzi odmówił. Ba, aby w ogóle podał w wątpliwość słuszność
decyzji bossa! Sproket charakteryzował się jednak nieco większymi
talentami dyplomatycznymi, choć – oczywiście – bez przesady.
A.G.: Czyli kapitanowie z reguły rządzili za pomocą strachu?
J.S.: Wszystko zależało od kapitana. Jako że za mną ciągnęła się
legenda, swoim ludziom nie musiałem niczego udowadniać, nie
musiałem przekonywać, jaki to ze mnie kozak. Oni to wszystko
wiedzieli, więc mnie szanowali, a ja o nich dbałem. Rympałek, który
wyskoczył trochę znikąd, musiał szacunek budować metodami
bardziej drastycznymi – wrzaskiem, a czasem nogą od krzesła. No
i oczywiście swoimi dokonaniami jako szef grupy; te były naprawdę
imponujące.
Strona 19
Fot. Adam Nocon/Se/East News
Do jeszcze innej kategorii kapitanów należał Bysio. To była waga
półśmieszna. Owszem, operatywny, umiał się zakręcić wokół
jakiegoś biznesu, ale kiepski był z niego egzekutor. Mam na myśli
egzekucje finansowe, bo jeśli chodzi o odpalanie ludzi, to Bysio
w ogóle się nie nadawał do tej roboty. A może to i dobrze? Jak szedł
do dłużnika, to albo dostał jakiś ochłap na odpierdol się, albo go
wyśmiali i dopiero musiała jechać grupa interwencyjna, żeby sprawę
załatwić do końca. Generalnie gdyby nie jego żołnierze, typu
Chińczyka czy Gonza, to Bysio mógłby spokojnie wyjść z mafii
i zatrudnić się w urzędzie gminnym. Patrząc na rzecz z dzisiejszej
perspektywy, to ja raczej chwalę Bysia, niż go krytykuję…
Strona 20
Fot. archiwum prywatne Jarosława Sokołowskiego
A.G.: Sięgnijmy do korzeni polskiej mafii. Czy na początku lat 80.
też istniały takie podziały? Na żołnierskie doły, panów oficerów
i dowódców? W moim przekonaniu ta hierarchia zrodziła się już
w latach 90., gdy podziemie przestępcze urosło liczebnie i stało się
niemal wszechmocne.
J.S.: Mylisz się – podziały w świecie kryminalnym istniały
zawsze. Może i armia była mniejsza, ale zawsze panowała w niej
struktura, często zresztą ukształtowana w więzieniach. Kiedy wśród
młodych przestępców pojawiały się takie tuzy jak: Wojciech K.
„Kiełbacha”, Leszek D. „Wańka” czy Jacek D. „Dreszcz”, młodzi
zawsze usuwali się na bok. Wiedzieli, że przyszli ważniejsi,
członkowie elity, i trzeba im okazać szacunek.
Ja sam bardzo szanowałem Kiełbachę, który wziął mnie na
swojego ochroniarza, co uważałem za ogromne wyzwanie
i nobilitację. Przez pewien czas byłem tylko jego wsparciem