Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Cercas Javier - Oszust PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Spis treści
Karta redakcyjna
Dedykacja
Motto
CZĘŚĆ PIERWSZA. Warstwy cebuli
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
CZĘŚĆ DRUGA. Napisany przez samego siebie
1
2
3
4
5
6
Strona 4
7
8
9
10
11
12
CZĘŚĆ TRZECIA. Lot Ikara
1
2
3
4
5
6
7
8
9
EPILOG. Martwe pole
1
2
3
4
5
6
Podziękowania
Wykorzystane książki
Przypisy
Inne książki Javiera Cercasa
Strona 5
Tytuł oryginału: EL IMPOSTOR
Opracowanie redakcyjne: MAJA LIPOWSKA
Korekta: AGATA NOCUŃ, JANINA ZGRZEMBSKA
Projekt okładki: TOMASZ LEC
Na okładce wykorzystano zdjęcie © Consuelo Bautista
Fragment listy więźniów obozu we Flossenbürgu na s. 410 zamieszczono dzięki uprzejmości
wydawnictwa Penguin Random House
© Penguin Random House Grupo Editorial S.A.U.
Skład i łamanie: PLUS 2 Witold Kuśmierczyk
Copyright © Javier Cercas, 2014
For the Polish edition
Copyright © 2016, Noir sur Blanc, Warszawa
ISBN 978-83-7392-613-4
Oficyna Literacka Noir sur Blanc Sp. z o.o.
ul. Frascati 18, 00-483 Warszawa
e-mail:
[email protected]
księgarnia internetowa: www.noirsurblanc.pl
Konwersja: eLitera s.c.
Strona 6
Dla Raüla Cercasa i Mercè Mas
Strona 7
Si se non nouerit
Owidiusz, Metamorfozy, księga III, 348
Strona 8
CZĘŚĆ PIERWSZA
WARSTWY CEBULI
Strona 9
1
Nie chciałem pisać tej książki. Nie wiedziałem dokładnie dlaczego,
albo jednak wiedziałem, ale nie chciałem albo nie ośmielałem się do tego
przyznać; może nie do końca. Faktem jest, że przez z górą siedem lat
wzbraniałem się przed jej pisaniem. W tym czasie powstały dwie inne,
choć o tej nie zapomniałem; przeciwnie: gdy pisałem tamte dwie, to na
swój sposób pisałem i tę także. A może to ta książka na swój sposób
pisała mnie.
Pierwsze akapity piszę zawsze na końcu. Ta książka jest skończona.
Ten akapit jest ostatnim, który piszę. A ponieważ jest ostatni, wiem już,
dlaczego nie chciałem pisać tej książki. Nie chciałem jej pisać, bo się
bałem. Wiedziałem to od początku, ale nie chciałem albo nie ośmielałem
się do tego przyznać; może nie do końca. Teraz wiem tylko, że mój strach
był uzasadniony.
Poznałem Enrica Marca w czerwcu 2009 roku, kiedy już od czterech lat
był wielkim szalbierzem i wielkim łotrem. Wielu pamięta pewnie jego
historię. Marco był osiemdziesięciolatkiem z Barcelony, który przez trzy
dziesięciolecia podawał się za deportowanego w przeszłości do
hitlerowskich Niemiec i ocalałego z nazistowskich obozów, przez trzy lata
przewodniczył wielkiemu hiszpańskiemu stowarzyszeniu byłych
więźniów, Amical de Mauthausen, wygłosił setki wykładów i udzielił
dziesiątek wywiadów, został uhonorowany ważnymi odznaczeniami
i przemawiał w hiszpańskim parlamencie w imieniu wszystkich swych
rzekomych towarzyszy niedoli, aż wreszcie w początkach maja 2005 roku
wyszło na jaw, że nigdy nie został deportowany ani nie był więźniem
żadnego nazistowskiego obozu. Odkrył to nieznany nikomu historyk,
Strona 10
Benito Bermejo, na krótko przed uroczystymi obchodami sześćdziesiątej
rocznicy wyzwolenia obozów nazistowskich w dawnym obozie
Mauthausen, pierwszej takiej ceremonii, w której miał uczestniczyć
premier Hiszpanii, a sam Marco miał odegrać w niej ważną rolę, lecz
ujawnienie oszustwa zmusiło go do wycofania się w ostatniej chwili.
Kiedy poznałem Enrica Marca, wydałem właśnie swoją dziesiątą
z kolei książkę, Anatomię chwili, nie czułem się jednak dobrze. Nawet ja
sam nie rozumiałem dlaczego. Moja rodzina wydawała się szczęśliwa,
książka odniosła sukces; zmarł co prawda mój ojciec, ale od jego śmierci
minął już prawie rok, dostatecznie długo, by ją przetrawić. Pewnego dnia,
nie wiem jakim sposobem, doszedłem do wniosku, że powodem mego
smutku jest wydana właśnie książka: nie dlatego, że wycieńczyła mnie
fizycznie i umysłowo (albo nie tylko dlatego); również (albo przede
wszystkim) z tego powodu, że była dziwną książką, dziwną powieścią
pozbawioną literackiej fikcji, opowiadaniem wiernie oddającym
rzeczywistość, nieprzynoszącym najmniejszej nawet ulgi wynikającej
z wymyślania lub fantazjowania. Wydawało się, że to właśnie mnie
zabiło. Powtarzałem sobie ciągle, niczym motto: „Rzeczywistość zabija,
fikcja ocala”. Z trudem zmagałem się ze smutkiem i napadami paniki,
zasypiałem i budziłem się z płaczem, i całymi dniami stroniłem od ludzi,
żeby móc płakać.
Pomyślałem, że ratunkiem będzie napisanie kolejnej książki. Problem
polegał na tym, że jakkolwiek nie brakowało mi pomysłów, większość
dotyczyła opowiadań pozbawionych literackiej fikcji. Ale miałem też
pomysły na fabułę, głównie trzy: pierwsza miała opowiadać o profesorze
teologii na Uniwersytecie Papieskim w Comillas, który zadurzył się jak
uczniak w aktorce porno i postanowił jechać do Budapesztu, żeby poznać
ją osobiście, wyznać miłość i zaproponować małżeństwo; druga miała
nosić tytuł Tanga i być pierwszą częścią cyklu kryminalnego o detektywie
Juanie Luisie Manguerazo; trzecia opowiadała o moim ojcu
Strona 11
i rozpoczynała się sceną, w której go wskrzeszam i obaj wcinamy
jajecznicę z chorizo i żabie udka w El Figón, restauracji w Cáceres z lat
jego młodości, gdzie nieraz jadaliśmy razem w dawnych czasach.
Spróbowałem napisać te trzy fabuły. Zaliczyłem trzy porażki. Pewnego
dnia żona postawiła mi ultimatum: albo umówię się z jakimś
psychoanalitykiem, albo ona wystąpi o rozwód. Natychmiast poszedłem
do tego, którego sama mi poleciła. Był łysy, chłodny i pokrętny, mówił
z jakimś niemożliwym do określenia akcentem (chwilami jakby chilijskim
albo meksykańskim, czasem katalońskim albo i rosyjskim), i podczas
pierwszych kilku razy ciągle mi wypominał, że zgłosiłem się do niego już
w stanie agonalnym. Zawsze kpiłem sobie z psychoanalityków i ich
pseudonaukowych fantasmagorii, ale skłamałbym mówiąc, że te sesje mi
się nie przydały: miałem przynajmniej miejsce, w którym mogłem płakać
sobie do woli; skłamałbym także nie przyznając, że nieraz miałem ochotę
zerwać się z kanapy i rzucić na psychoanalityka z pięściami. W dodatku
on od razu podjął próbę podprowadzenia mnie do dwóch wniosków. Po
pierwsze, że to nie powieść pozbawiona fikcji literackiej, lecz moja matka
ponosiła winę za wszystkie moje nieszczęścia, dlatego wychodząc od
niego, często miałem ochotę udusić matkę przy pierwszej nadarzającej się
okazji; po drugie, że moje życie było farsą, a ja byłem komediantem,
który wybrał sobie kiedyś literaturę w nadziei na swobodne, szczęśliwe
i autentyczne życie, podczas gdy naprawdę wiodłem życie fałszywe,
niewolnicze i nieszczęśliwe, zgrywałem się na pisarza i robiłem mądre
miny, i zwodziłem wszystkich, ale w gruncie rzeczy byłem tylko
oszustem.
Ten drugi wniosek wydał mi się w końcu bardziej wiarygodny (i jakby
ciekawszy) niż pierwszy. To on przypomniał mi o Marcu: o Marcu
i o pewnej odległej rozmowie na temat Marca, w której zostałem nazwany
oszustem.
Strona 12
W tym miejscu muszę się cofnąć o kilka lat, dokładnie do chwili,
w której o sprawie Marca zrobiło się głośno. Wybuchł skandal, jego echa
dotarły w najdalsze zakątki globu, ale w Katalonii, gdzie Marco się
urodził i mieszkał niemal całe życie, i gdzie był bardzo popularną osobą,
odkrycie jego oszustwa wywołało największy szok. Jest zatem
zrozumiałe, że choćby z tego względu mnie również zainteresowało. Ale
to nie był jedyny powód; poza tym czasownik „interesować” nie jest tu
adekwatny: nie tyle zainteresowałem się przypadkiem Marca, ile
natychmiast powziąłem pomysł, żeby o nim napisać, jakbym wyczuł, że
w Marcu jest coś, co i mnie głęboko dotyczy. To było niepokojące,
przyprawiało także o rodzaj zawrotu głowy, nieokreślony lęk. Gdy
skandal przetaczał się przez media, pożerałem wszystko, co na temat
Marca napisano, a kiedy dowiedziałem się, że kilka bliskich mi osób zna
albo znało Marca, albo kiedyś zwróciło na niego uwagę, zaprosiłem te
osoby na obiad do siebie do domu, żeby o Marcu porozmawiać.
Obiad odbył się w połowie maja 2005 roku, niedługo po ujawnieniu
całej sprawy. Wykładałem na uniwersytecie w Geronie i mieszkałem
w podmiejskiej dzielnicy, w domu z ogrodem. O ile sobie przypominam,
oprócz mego syna i mojej siostry Blanki na obiedzie było dwoje moich
kolegów z wydziału literatury: Anna Maria Garcia i Xavier Pla. Z nas
wszystkich tylko moja siostra Blanca znała dobrze Marca, bo wiele lat
wcześniej zasiadała razem z nim w zarządzie FAPAC, stowarzyszenia
rodziców uczniów, którego oboje byli przez dłuższy czas
wiceprzewodniczącymi: ona w okręgu Gerona, Marco w okręgu
Barcelona. Ku zaskoczeniu wszystkich Blanca nakreśliła podczas obiadu
portret uroczego starszego pana, nadaktywnego, uwodzicielskiego gaduły,
który oddałby wszystko, byle być obiektem zainteresowania i – nie
skrywając dawnej sympatii do wielkiego szalbierza i wielkiego łotra –
opowiedziała o realizowanych wspólnie projektach, spotkaniach,
wspólnych podróżach, o związanych z tym rozmaitych anegdotach. Anna
Strona 13
Maria i Xavier nie znali Marca osobiście (albo znali go jedynie
z widzenia), jednakże oboje, interesując się Holocaustem i deportacjami,
wydawali się równie zaintrygowani tą sprawą jak ja: Xavier, młody
wykładowca literatury katalońskiej, pożyczył mi kilka tekstów
związanych z Markiem, wśród nich dwie najobszerniejsze prace
biograficzne, jakie wyszły na jego temat; Anna Maria, historyczka starszej
daty, hołdująca wysokim standardom, w jakich zostali wychowani
inteligenci z jej pokolenia, miała znajomych i przyjaciół w Amical de
Mauthausen, stowarzyszeniu deportowanych, któremu przewodniczył
Marco, a także – dwa dni przed wybuchem skandalu – uczestniczyła
w Mauthausen w uroczystościach upamiętniających sześćdziesięciolecie
wyzwolenia obozów nazistowskich. Tam właśnie dotarła do niej pierwsza
wiadomość o oszustwie Marca i tam miała też okazję zjeść kolację
z Benitem Bermejo, historykiem, który właśnie go zdemaskował. Jeśli
dobrze zapamiętałem atmosferę tamtego popołudnia i naszych rozmów
o Marcu w przydomowym ogrodzie, to Xavier i ja byliśmy przede
wszystkim zdumieni, Blanca trochę zdumiona i trochę rozbawiona (choć
chwilami starała się ukryć to swoje rozbawienie, pewnie żeby nie
wzbudzać naszego zgorszenia), Anna Maria natomiast była święcie
oburzona: powtarzała ciągle, że Marco jest draniem, nałogowym
i pozbawionym skrupułów kłamcą, który zadrwił sobie ze wszystkich, ale
przede wszystkim zadrwił z ofiar tej najstraszliwszej w dziejach zbrodni.
W pewnej chwili, jakby nagle zdała sobie sprawę z dramatycznej
oczywistości, Anna Maria powiedziała, przewiercając mnie na wylot
wzrokiem:
– Słuchaj, dlaczego właściwie zorganizowałeś ten obiad? Z jakiego
powodu tak interesujesz się Markiem? Chyba nie zamierzasz o nim pisać?
Nie byłem przygotowany na takie trzy obcesowe pytania i nie
wiedziałem, co odpowiedzieć; wybawiła mnie sama Anna Maria.
Strona 14
– Słuchaj, Javier – odezwała się bardzo poważnym tonem. – O Marcu
w ogóle nie należy mówić. To będzie najgorsza kara dla tego ucieleśnienia
pychy. – Zaraz się uśmiechnęła i dodała: – Koniec rozmów o nim.
Zmieńmy temat.
Nie pamiętam, czy zmieniliśmy temat (chyba tak, choć tylko na chwilę,
szybko Marco ponownie zdominował rozmowę), pamiętam jednak, że nie
odważyłem się potwierdzić publicznie słusznego przypuszczenia Anny
Marii i powiedzieć, że faktycznie zastanawiałem się, czy nie napisać
książki o Marcu; nie odważyłem się nawet wyjaśnić, że gdybym
ostatecznie pisał o Marcu, to nie z intencją opowiedzenia o nim, lecz
z intencją podjęcia próby zrozumienia, dlaczego zrobił to, co zrobił. Kilka
dni później (a może to było tego samego dnia) przeczytałem w dzienniku
„El País” coś, co przypomniało mi radę lub przestrogę Anny Marii. Był to
list do redakcji podpisany przez niejaką Teresę Salę, córkę deportowanego
do Mauthausen i członkinię stowarzyszenia Amical de Mauthausen.
Kobieta nie była oburzona, raczej przygnębiona i zawstydzona; pisała tak:
„Nie uważam, byśmy musieli zrozumieć powody oszustwa pana Marca”;
pisała też: „Szukanie usprawiedliwienia dla jego postępowania jest
niezrozumieniem i lekceważeniem spuścizny deportowanych”; a także:
„Od teraz pan Marco będzie musiał żyć ze swoją hańbą”.
Tak pisała w liście do redakcji Teresa Sala. Ja myślałem wprost
przeciwnie. Myślałem, że naszą pierwszą powinnością jest zrozumienie.
Zrozumieć nie oznacza, oczywiście, przebaczyć, czy też, jak pisała Sala,
usprawiedliwić: raczej oznacza coś wprost przeciwnego. Myśl i sztuka,
uważałem, starają się zgłębić, kim jesteśmy, ujawniając naszą
nieskończoną, dwuznaczną i sprzeczną różnorodność, kreśląc tym samym
mapę naszej natury: Szekspir czy Dostojewski, myślałem, odsłaniają
labirynty moralne po ich najdalsze zakamarki, udowadniają, że miłość
potrafi przywieść do zabójstwa lub do targnięcia się na własne życie,
i sprawiają, że odczuwamy współczucie dla psychopatów i okrutników; to
Strona 15
obowiązek twórców, myślałem, ponieważ powinnością sztuki (albo
myślenia) jest ukazywanie złożoności egzystencji, aby i nas uczynić
bardziej skomplikowanymi, analizowanie, jak działa zło, aby go uniknąć,
a nawet jak działa dobro, może po to, żeby się go nauczyć. Tak ja
myślałem, ale list Teresy Sali zdradzał smutek, który mnie poruszył;
przypomniał mi także, że Primo Levi w Czy to jest człowiek, swojej
książce o Auschwitz lub też o swoim doświadczeniu Auschwitz, napisał:
„Może to, co się zdarzyło, nie powinno być zrozumiane w tym sensie, że
zrozumienie jest niemal usprawiedliwieniem”. Czy zrozumieć znaczy
usprawiedliwić? Zastanawiałem się lata temu, gdy przeczytałem to zdanie
Leviego, i zastanowiłem się teraz, gdy przeczytałem list Teresy Sali. Czy
nie jest to raczej nasza powinność? Czy próba zrozumienia całej
pogmatwanej różnorodności tego, co rzeczywiste, od najszlachetniejszego
do najnikczemniejszego, nie jest niezbędna? A może ten ogólny nakaz nie
ma zastosowania w przypadku Holocaustu? Może to ja byłem w błędzie
i nie należy starać się zrozumieć krańcowego zła, a tym bardziej żadnej
osoby, która, jak Marco, kłamie, posługując się krańcowym złem?
Pytania te chodziły mi po głowie jeszcze tydzień później, podczas
pewnej kolacji z przyjaciółmi, kiedy to – jak miałem sobie przypomnieć
lata później, doprowadzony przez psychoanalityka do wniosku, że jestem
oszustem – nazwano mnie oszustem. Kolacja odbyła się w domu Maria
Vargasa Llosy w Madrycie. W odróżnieniu od obiadu u mnie w domu, nie
została zorganizowana po to, aby porozmawiać o Marcu, a mimo to
w sposób nieunikniony zaczęliśmy w końcu o nim mówić. Nieunikniony
nie tylko z tego względu, że my wszyscy, uczestnicy tego spotkania –
ledwie cztery osoby, jeśli nie liczyć samego Vargasa Llosy i jego żony
Patricii – śledziliśmy z większą lub mniejszą uwagą ten przypadek, lecz
dlatego również, że nasz gospodarz właśnie opublikował artykuł,
w którym ironicznie komplementował oszusta Marca za jego talent i witał
go w gronie blagierów. Zważywszy, że ironia nie jest mocną stroną
Strona 16
hipokrytów (albo zważywszy, że hipokryta korzysta z każdej sposobności,
by się oburzyć, demonstrując swą fałszywą cnotę i przypisując wszystkim
pozostałym wydumane grzechy), niektórzy hipokryci odpowiedzieli
z irytacją na ten artykuł Vargasa Llosy, jakby pochwalał w nim kłamstwa
wielkiego szalbierza, całkiem zatem możliwe, że rozmowa po kolacji
zeszła na Marca z powodu owej sztucznej polemiki. Tak czy inaczej,
przez dobrą chwilę rozmawialiśmy o Marcu. O tym, jaki ma
niewiarygodny talent do zmyślania i udawania, a także o Benicie Bermeju
i o stowarzyszeniu Amical de Mauthausen; pamiętam, że rozmawialiśmy
też o artykule Claudia Magrisa, opublikowanym w „Corriere della Sera”
i zatytułowanym Kłamca, który mówi prawdę; Magris polemizował w nim
z niektórymi uwagami Vargasa Llosy na temat Marca. Naturalnie ja
skorzystałem z okazji, żeby opowiedzieć, czego dowiedziałem się
o Marcu od Xaviera, Anny Marii i mojej siostry Blanki. Vargas Llosa
przerwał mi w pewnej chwili.
– Ależ Javier! – wykrzyknął gwałtownie podekscytowany,
z rozczochranymi nagle włosami i gestykulując stanowczo. – Nie
rozumiesz? Marco to bohater dla ciebie! Musisz o nim napisać!
Te gwałtowne słowa Vargasa Llosy podbechtały moją próżność, ale
z jakiegoś powodu, którego wówczas nie rozumiałem, kazały też poczuć
się nieswojo; żeby ukryć kłopotliwe zadowolenie, mówiłem nadal,
wygłosiłem pogląd, że sprawa Marca była nie tylko fascynująca sama
w sobie, lecz także ze względu na to, co ujawniała na temat wszystkich
pozostałych.
– Jakbyśmy wszyscy mieli w sobie coś z niego – usłyszałem własne,
pospieszne słowa. – Jakbyśmy wszyscy byli po części oszustami.
Zamilkłem i – pewnie dlatego, że nikt nie wiedział, jak zinterpretować
moje stwierdzenie – zapadła dziwna cisza, zbyt długa. I wtedy to się stało.
Wśród zaproszonych na kolację gości był Ignacio Martínez de Pisón, mój
Strona 17
przyjaciel i pisarz znany wśród przyjaciół ze swojej przeraźliwej
aragońskiej szczerości: to jego druzgocący komentarz przerwał ciszę:
– Tak. Przede wszystkim ty.
Wszyscy się roześmiali. Ja też, ale mniej: po raz pierwszy w życiu ktoś
nazwał mnie oszustem; pomimo że nie po raz pierwszy wiązano mnie
z Markiem. Kilka dni po wybuchu skandalu przeczytałem w dzienniku
„El Punt” (albo w internetowym portalu informacyjnym dziennika „El
Punt”) artykuł, w którym tak mnie określono. Był zatytułowany
Kłamstwa; jego autorka, Silvia Barroso, pisała, że gdy zrobiło się głośno
o sprawie Marca, ona właśnie kończyła czytać jedną z moich powieści,
której narrator oznajmia, że postanowił „kłamać w każdej sprawie tylko
po to, żeby lepiej opowiedzieć prawdę”. Dodawała, że w moich książkach
badałem zazwyczaj granice między prawdą a kłamstwem i że kiedyś
słyszała, jak powiedziałem, że czasem „trzeba kłamać, żeby dotrzeć do
prawdy”. Czy Barroso stawiała znak równości między mną a Markiem?
Czy insynuowała, że jestem łgarzem, oszustem? Na szczęście nie, bo
zaraz wyjaśniała: „Różnica między Cercasem i Markiem tkwi w tym, że
pisarz ma licencję na kłamanie”. Ale Pisón? – zastanawiałem się
w skrytości ducha tamtego wieczoru u Vargasa Llosy. Czy mówił żartem
i chciał nas tylko rozśmieszyć i przełamać zastój w rozmowie? Czy może
tym żartem zdradzał, że nie potrafi ukryć prawdy pod warstwą zwaną
dobrym wychowaniem? A Vargas Llosa? Co on właściwie miał na myśli,
mówiąc, że Marco to bohater dla mnie? Czyżby i on uważał mnie za
oszusta? Dlaczego powiedział, że muszę napisać o Marcu? Czyżby
myślał, że nikt nie napisze o oszuście lepiej niż inny oszust?
Po tej kolacji spędziłem kilka bezsennych godzin, przewracając się
w łóżku w moim madryckim hotelu. Myślałem o Pisonie i o Silvii
Barroso. Myślałem o Annie Marii Garcii i o Teresie Sali, i o Primo Levim,
i zastanawiałem się – zważywszy, że zrozumieć to usprawiedliwić – czy
ktoś ma prawo postarać się zrozumieć Enrica Marca i usprawiedliwić tym
Strona 18
samym jego kłamstwo i zaspokoić próżność. Powiedziałem sobie, że
Marco już naopowiadał dosyć kłamstw i dlatego nie sposób dotrzeć do
jego prawdy poprzez fikcję, że to możliwe tylko poprzez prawdę, poprzez
powieść bez fikcji albo prawdziwą opowieść, wolną od zmyślania
i fantazjowania, i że próba skonstruowania takiej opowieści o Marcu jest
zadaniem skazanym na porażkę: po pierwsze dlatego, że – jak
przypomniałem sobie słowa napisane przez Vargasa Llosę –
„prawdopodobnie nikt nie zna prawdziwej historii Marca” („nigdy nie
poznamy wewnętrznej prawdy Enrica Marca, jego potrzeby wymyślenia
sobie jakiegoś życia”, zapisał także Claudio Magris); po drugie z powodu
przedstawionego przez Fernanda Arrabala pewnego paradoksu, który też
sobie przypomniałem: „Historia kłamcy. Kłamca nie ma historii. Nikt nie
ośmieliłby się przedstawić kroniki kłamstwa ani zaproponować jej jako
prawdziwej historii. Jak ją opowiedzieć bez kłamstwa?”. Tak więc
opowiedzenie historii Marca było niemożliwe; a przynajmniej niemożliwe
było opowiedzenie jej bez kłamstwa. Po co w takim razie ją opowiadać?
Dlaczego podejmować próbę napisania książki, której nie można napisać?
Po co podejmować się niemożliwego?
Tamtej nocy postanowiłem nie pisać tej książki. I gdy już podjąłem
decyzję, poczułem, że spadł mi ciężar z serca.
Strona 19
2
Jego matka była obłąkana. Nazywała się Enriqueta Batlle Molins i,
chociaż Marco zawsze uważał, że urodziła się w Bredzie, cichej wiosce
w górach Montseny, naprawdę pochodziła z Sabadell, przemysłowego
miasta pod Barceloną. Została przyjęta do zakładu dla obłąkanych kobiet
w Sant Boi de Llobregat 29 stycznia 1921 roku. Wedle zachowanej tam
dokumentacji od trzech miesięcy pozostawała wtedy w separacji z mężem,
który się nad nią znęcał; przez ten krótki czas zarabiała na życie, najmując
się po domach do drobnych prac.
Miała trzydzieści dwa lata i była w siódmym miesiącu ciąży. Kiedy
badali ją lekarze, czuła się zagubiona, mówiąc, zaprzeczała sama sobie,
miała urojenia prześladowcze; pierwsze rozpoznanie brzmiało: „Mania
prześladowcza z upośledzeniem”; w 1930 roku zmieniono je na „wczesną
demencję”, dziś rozpoznano by schizofrenię. Na pierwszej stronie
dokumentacji szpitalnej jest zdjęcie, pewnie zrobione w dniu przyjęcia do
zakładu. Widać na nim kobietę z czarnymi prostymi włosami, o bardzo
wyrazistych rysach twarzy, wydatnych ustach i wystających kościach
policzkowych; ciemnymi oczyma nie spogląda w obiektyw, ale z całej
postaci emanuje melancholijna i posępna uroda tragicznej heroiny; ubrana
jest w czarny włóczkowy sweter, plecy, ramiona i podołek ma przykryte
szalem, który przytrzymuje rękoma na wysokości brzucha, jakby chciała
ukryć niemożliwą do ukrycia ciążę lub jakby chroniła mające się urodzić
dziecko. Kobieta nie wie, że nigdy już nie wyjdzie z zakładu i że świat
właśnie pozostawił ją jej losowi w zamknięciu, by do końca zatraciła się
w swoim szaleństwie.
Strona 20
Nie da się powiedzieć tego w mniej dramatyczny sposób. Przez
trzydzieści pięć lat, które matka Marca spędziła w domu wariatów, lekarze
badali ją zaledwie dwadzieścia pięć razy (zazwyczaj badano pacjenta raz
do roku, ale przez osiem pierwszych lat nie oglądał jej żaden lekarz),
a jako terapię przepisali jedynie pracę w pralni, „z dobrymi wynikami”, jak