Malenka Dorrit - Charles Dickens
Szczegóły |
Tytuł |
Malenka Dorrit - Charles Dickens |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Malenka Dorrit - Charles Dickens PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Malenka Dorrit - Charles Dickens PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Malenka Dorrit - Charles Dickens - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
Strona 5
CZĘŚĆ I
W NĘDZY
Strona 6
ROZDZIAŁ I
POWRÓT DO DOMU
M g lis ty , p o ch mu rn y wieczó r jes ien n ej n ied zieli w Lo n d y n ie. Dzwo n y
w k o ś cio łach b iją b ez u s tan k u , n a u licach cis za i p u s tk a ś wiąteczn a; zmro k p o s ęp n y
o b ejmu je p an o wan ie.
W o k n ie k awiarn i p rzy jed n ej ze s tary ch u lic Lo n d y n u s ied ział Arth u r Clen n am
i p atrzy ł w zamy ś len iu n a milczące d o my , s zare n ieb o i b ło to zaleg ające ś ro d ek
u licy . Na jeg o twarzy malo wało s ię zmęczen ie i s mu tek . Nie wy g ląd ał jak czło wiek ,
k tó ry wita ro d zin n e mias to p o k ilk u n as tu latach n iewid zen ia.
A jed n ak tak b y ło . J ak o d wu d zies to letn i mło d zien iec o p u ś cił An g lię, ab y
p o łączy ć s ię z o jcem, k tó ry rep rezen to wał d o m h an d lo wy w Ch in ach , i d o p iero p o
jeg o ś mierci u d ał s ię w d ro g ę p o wro tn ą, a p arę g o d zin temu wy s iad ł z d y liżan s u
k u rs u jąceg o międ zy Lo n d y n em i Do v er.
By ł to zatem mężczy zn a ju ż b lis k o czterd zies to letn i, wy s o k i, d o s y ć s zczu p ły ,
o twarzy b lad ej i s p o k o jn ej, łag o d n y ch o czach i s mu tn y m s p o jrzen iu .
Sied ząc teraz w k awiarn i i s łu ch ając d zwo n ó w, mimo wo li p rzen ió s ł s ię w lata
d zieciń s twa i p rzeży wał ws p o mn ien ia wielu tak ich n ied ziel, d żd ży s ty ch , p o s ęp n y ch ,
ch ło d n y ch , w s tary m i p o n u ry m d o mu , d o k ąd – zd awało s ię – n ig d y n ie p rzen ik ał
n ajmn iejs zy p ro my k s ło ń ca i g d zie n ik t n ie s ły s zał s erd eczn eg o s ło wa.
– Pro s zę p an a – o d ezwał s ię u s łu g u jący – czy p an zo s tan ie n a n o c? M o żemy zaraz
p rzy g o to wać p o k ó j.
– Do b rze – o d p o wied ział Arth u r mach in aln ie.
– Ch ło p iec! – zawo łał s łu żący – zab ierz walizk ę p an a d o p o k o ju n u mer s ied em.
Arth u r o ck n ął s ię n ag le.
– Przep ras zam – rzek ł ży wo . – Od p o wied ziałem b ezmy ś ln ie. Nie b ęd ę tu n o co wać,
id ę zaraz d o d o mu .
Nie p o d n o s ił s ię jed n ak , wid o czn ie n ie b y ło mu p iln o .
A mo że b y ł zmęczo n y d alek ą p o d ró żą i d lateg o n ie miał o ch o ty wy ch o d zić n a
u licę, g d zie d es zcz zaczął p ad ać. Nieliczn i p rzech o d n ie o twierali s p ies zn ie p aras o le
Strona 7
lu b ch ro n ili s ię w b ramy d o mó w. Zap alo n o latarn ie i s łab e ich ś wiatło w mg le
i d es zczu two rzy ło jas n e d u że p lamy .
Arth u r Clen n am p o d n ió s ł s ię wres zcie, zap iął s u rd u t n a ws zy s tk ie g u zik i, wziął
k ap elu s z, p aras o l, k tó ry o two rzy ł n a p ro g u , i s k iero wał s ię w s tro n ę k o ś cio ła
Święteg o Pawła.
Szed ł d o ś ć d łu g o p rzez p u s te, b ło tn is te u lice, mijając zamk n ięte s k lep y
i zmierzając k u rzece. Szed ł k ro k iem p ewn y m, d ro g ą d o b rze zn an ą, ch o ć
n ieu częs zczan ą o d lat ty lu .
Na k o n iec zatrzy mał s ię p rzed b ard zo s tary m d o mem, o to czo n y m żelazn y mi
s ztach etami. Zatrzy mał s ię i o b jął g o u ważn ie wzro k iem. O zmro k u mu ry d o mu
zd awały s ię czarn e, n a d zied ziń cu za k ratą k o n ały d wa d rzewa, mu rawa n a trawn ik u
b y ła tak n ęd zn a i żó łta, że b arwą n ie ró żn iła s ię o d rd zy n a k ratach . W g ru b y ch
mu rach ciemn iały wąs k ie i g łęb o k ie o k n a, k tó re n ie mo g ły d awać wiele ś wiatła. Do m
ze s taro ś ci p o ch y lił s ię n a jed n ą s tro n ę, więc g o p o d p arto ciężk imi b elk ami,
p o k ry ty mi d ziś p leś n ią i s zary m p o ro s tem.
Arth u r p o mimo d es zczu s tał n a ch o d n ik u i d o ś ć d łu g o wp atry wał s ię w s tarą
ru d erę. W k o ń cu wes tch n ął g łęb o k o .
– Nic s ię n ie zmien iło – s zep n ął p ó łg ło s em – ciemn y , p o n u ry i n ęd zn y ten mó j
d o m, jak d awn iej… W o k n ach matk i s łab e, b lad e ś wiatło , jak zaws ze. Nic, n ic s ię n ie
zmien iło .
Zb liży ł s ię wres zcie i zas tu k ał w d rzwi, p o tem czek ał cierp liwie.
W d o mu p an o wała g łu ch a cis za, wres zcie u s ły s zał ciężk ie k ro k i w ciemn ej s ien i,
k lu cz o b ró cił s ię w zamk u , d rzwi s ię o two rzy ły i n a p ro g u ze ś wiecą w ręk u u k azał s ię
s tarzec n is k i, k ręp y , z s zarą twarzą i b ły s zczący mi o czy ma.
– A, p an Arth u r – rzek ł o b o jętn ie. – Nares zcie p an p rzy jech ał.
Clen n am ws zed ł d o s ien i i zamk n ął za s o b ą d rzwi.
– J ak s ię miewa matk a? – zap y tał s p o k o jn ie, zd ejmu jąc wilg o tn ą o d zież.
– J ak zaws ze. W s wo im p o k o ju . Przez p iętn aś cie o s tatn ich lat n ie wy ch o d ziła
z n ieg o n awet p ięć razy .
Wes zli d o jad aln i, k tó ra to n ęła w mro k u , lich a ś wieczk a n ie mo g ła ro zp ro s zy ć
ciemn o ś ci. Stary czło wiek p o s tawił ją n a s to le i zap alił d ru g ą, ab y p o ś wiecić
g o ś cio wi.
– M atk a p an a n ie b ęd zie rad a, że p o d ró żo wałeś w n ied zielę, p an ie Arth u rze –
rzek ł, p o trząs ając g ło wą.
– Tru d n o , żeb y m s ię wró cił – o d p o wied ział Clen n am.
Strona 8
– Wiem, wiem. Niech p an zaczek a, p ó jd ę ją zawiad o mić.
I z zap alo n ą ś wiecą s k iero wał s ię k u d rzwio m.
Starzec s zed ł ciężk im k ro k iem. By ł u b ran y w ciemn y tu żu rek i ak s amitn e
s p o d n ie. Gło wę trzy mał p rzech y lo n ą d ziwn ie n a b o k i p o s u wał s ię tak że jak b y jed n ą
s tro n ą, z d ru g iej s tro n y s zy i s terczały mu k o ń ce ch u s tk i, co s p rawiało tak ie wrażen ie,
jak b y u rwał s ię z s zu b ien icy i zo s tały mu n a s zy i k o ń ce s zn u ra, n a k tó ry m b y ł
p o wies zo n y .
Kied y zn ik n ął za d rzwiami, Arth u r o b ejrzał s ię wk o ło . Twarz jeg o miała wy raz
n iewy mo wn ie s mu tn y .
– J ak iż jes tem s łab y – s zep n ął d rżący mi u s tami – miałb y m o ch o tę p łak ać.
I d laczeg o ? Czy ż n ie p rzy wy k łem? Czy ż mo g łem s ię s p o d ziewać in n eg o p rzy jęcia?
A jed n ak … ty le lat…
Wy jął ch u s tk ę i s zy b k o o tarł łzy , k tó re wb rew wo li s p ły wały mu p o twarzy .
Us iło wał zap an o wać n ad wzru s zen iem, wziął ze s to łu ś wieczn ik z zap alo n ą ś wiecą
i zaczął s ię ro zg ląd ać p o p o k o ju . Ws zy s tk o , jak b y ło p rzed tem: s tare s p rzęty , n a
ś cian ach p o czern iałe o b razy z Pis ma Święteg o , s tary zeg ar, jak d awn iej, u ś miech ał
s ię zło ś liwie, ws k azu jąc mu , że s p ó źn i s ię d o s zk o ły .
Stary czło wiek ze ś wiecą zn o wu s tan ął we d rzwiach .
– Po ś wiecę p an u – o d ezwał s ię s u ch o i zaczął ws tęp o wać n a s ch o d y .
Po k ó j matk i Arth u ra b y ł d łu g i i ciemn y , p o d ło g a p o ch y liła s ię jak o ś u k o ś n ie
i k o min ek , n a k tó ry m p ło n ął mały o g ień – p ło n ął o d lat p iętn as tu – k o min ek ten
wp ad ł jak b y w ro d zaj zag łęb ien ia. Tu ż p rzy n im s tała ciemn a i d łu g a k an ap a,
co k o lwiek p o d o b n a d o tru mn y i zało żo n a tward y mi p o d u s zk ami. Na n iej s tara
k o b ieta w czarn y m czep cu wd o wy , o p arta o p o ręcz, s ied ziała p ro s to i s zty wn o .
By ła to p an i Clen n am.
Arth u r zb liży ł s ię d o n iej z p ewn ą n ieś miało ś cią, lek k o , p rawie w p o wietrzu
d o tk n ął u s tami b an d aża, k tó ry s p o wijał jej ręk ę, i n a milczący zn ak s k in ien iem o czu
u s iad ł n ap rzeciwk o p o d ru g iej s tro n ie s to lik a.
Na twarzy s tarej k o b iety n ie malo wało s ię żad n e wzru s zen ie.
– Ws zy s tk o tu taj, jak b y ło – o d ezwał s ię Arth u r, o b ejmu jąc ciemn ą k o mn atę
s p o jrzen iem – ty lk o twe czy n n e ży cie zmien iło s ię, matk o .
– Tak a wo la Bo ża – o d p arła mu s u ch o . – Reu maty zm o d jął mi n o g i i n ie
wy ch o d zę z p o k o ju . Od ilu ju ż lat, Affery ? – zwró ciła s ię p rzez ramię p o za s ieb ie.
– Dwan aś cie lat n a Bo że Naro d zen ie s ię s k o ń czy ło – o d p arł z ciemn ej g łęb i
p o k o ju g ło s d rżący i s tłu mio n y .
Strona 9
– To ty , Affery ? – zawo łał Arth u r z lek k im o d cien iem rad o ś ci, zwracając s ię w tę
s tro n ę.
– J es tem, p an ie Arth u rze – p o wtó rzy ł ten s am g ło s , jak b y zd rad zając wzru s zen ie,
i z ciemn o ś ci wy s u n ęła s ię zg arb io n a p o s tać o zalęk n io n ej twarzy i n ies p o k o jn y m
wzro k u . Zn alazłs zy s ię w o b ręb ie ś wiatła, p o s łała Arth u ro wi ręk ą p o cału n ek i co fn ęła
s ię zn o wu .
– Dzięk i Bo g u , mo g ę jes zcze zajmo wać s ię in teres ami – p rzemó wiła zn ó w p an i
Clen n am. – J es t to wielk ie d o b ro d ziejs two i łas k a Op atrzn o ś ci. Ale d o s y ć
o in teres ach p rzy ś więty m d n iu . M u s i b y ć o k ro p n a p o g o d a?
– Tak , matk o .
– Śn ieg p ad a?
– Śn ieg ? Przecież to d o p iero wrzes ień .
Stara k o b ieta lek k o wzru s zy ła ramio n ami.
– Dla mn ie w ty m p o k o ju n ie ma p ó r ro k u – rzek ła. – Tak s ię p o d o b ało Bo g u .
Arth u r o b jął s p o jrzen iem leżące n a s to le p rzed mio ty : p arę k s iążek , ch u s tk ę o d
n o s a, o k u lary i d u ży zło ty zeg arek w p o d wó jn ej k o p ercie, wy raźn ie b ard zo s tary .
J eg o o czy d łu żej zatrzy mały s ię n a ty m p rzed mio cie.
– Wid zę, że mo ja p rzes y łk a s zczęś liwie d o cieb ie d o tarła, matk o – o d ezwał s ię.
– J ak wid zis z.
– Ojciec tro s zczy ł s ię o to b ard zo w o s tatn iej ch wili. To b y ło jeg o o s tatn ie
ży czen ie, o s tatn i ro zk az. J u ż n ie mó g ł p rawie mó wić, k ied y p o ło ży ł jes zcze ręk ę n a
ty m zeg ark u i p o wied ział: „M atce… o d eś lij… ”, p o tem ch ciał g o o two rzy ć i p atrzy ł
tak wy mo wn ie, iż n ie mo g łem wątp ić, że wró ciła mu p rzy to mn o ś ć.
– Więc wcześ n iej b y ł n iep rzy to mn y ? – s p y tała p an i Clen n am z n ag ły m b ły s k iem
o czu .
– Tak , wcześ n iej tak – p o twierd ził cich o Arth u r.
– Sp ełn iłem jeg o ży czen ie b ez zwło k i – zaczął zn o wu p o ch wili – lecz n ie
zd ziwis z s ię, matk o , że o two rzy łem k o p ertę. Zd awało mi s ię, że mo g ę zn aleźć tu co ś
ważn eg o . Ojciec w o s tatn ich ch wilach ch ciał mi co ś p o wied zieć i… ju ż n ie mó g ł.
Lecz n ie b y ło n ic więcej, p ró cz k rążk a jed wab iu , n a k tó ry m mo że s ama wy h afto wałaś
te p arę wy razó w. Zap ewn e jes t tam d o tąd ?
Pan i Clen n am s k in ęła g ło wą.
– Do ś ć d ziś o in teres ach – p rzerwała jed n o cześ n ie. – Affery , d ziewiąta!
Na to k ró tk ie wezwan ie z ciemn ej g łęb i p o k o ju zg arb io n a s taru s zk a p o d b ieg ła
s zy b k o d o s to lik a, s p rzątn ęła z n ieg o ws zy s tk ie rzeczy , wy s zła i p o wró ciła p o ch wili,
Strona 10
n io s ąc n a tacy k ilk a b is k witó w i k awałeczek mas ła, s taran n ie i s y s tematy czn ie
u ło żo n e. J ed n o cześ n ie n a d ru g iej tacy s tary czło wiek z g ło wą n a b o k p rzek rzy wio n ą
wn ió s ł win o , cu k ier, cy try n ę. Na o g n iu g o to wała s ię ju ż wo d a. Starzec n alał jej d o
s zk lan k i, d o d ał win a, cu k ru , cy try n y , u ważn ie, jak b y wed łu g p rzep is an ej miary ,
zamies zał i p o s tawił p rzed matk ą Arth u ra.
Pan i Clen n am maczała b is k wity w n ap o ju , in n e Affery p o d awała s maro wan e
mas łem, a s k o ro zjad ła o k reś lo n ą ilo ś ć, s p rzątn ięto o b ie tace; k s iążk i, ch u s tk a
i o k u lary zn alazły s ię n a s wo im miejs cu .
Pan i Clen n am s ięg n ęła p o n ie, o two rzy ła k s iążk ę i g ło s em s iln y m, s tan o wczy m
i tward y m o d czy tała u s tęp z Pis ma Święteg o . Stary czło wiek , Affery i Arth u r, s to jąc,
s łu ch ali w milczen iu . Zamk n ąws zy wres zcie k s iążk ę, jes zcze p rzez czas jak iś wd o wa
n ie p o ru s zała s ię, jak g d y b y zato p io n a w ro zmy ś lan iu . W k o ń cu p o d n io s ła g ło wę.
– Do b ran o c, Arth u rze – p o wied ziała o b o jętn ie. – Affery zajmie s ię ws zy s tk im,
czeg o p o trzeb u jes z. Os tro żn ie! Nie trąć mo jej ręk i, to b o li.
Arth u r d elik atn ie d o tk n ął o win iętej ręk i.
– Do b ran o c, matk o – rzek ł s tłu mio n y m g ło s em.
Pan o wał ju ż n ad s o b ą i b y ł zu p ełn ie s p o k o jn y , ale w o czach miał tak i
n ies k o ń czo n y s mu tek , jak b y wś ró d ciemn ej n o cy zg as ła o s tatn ia g wiazd eczk a…
Kied y zn alazł s ię zn o wu w jad aln i, Affery zap y tała g o , co ma p o d ać n a wieczerzę.
– Nie b ęd ę n ic jad ł, Affery , n ie my ś l o ty m.
Stara k o b ieta s zy b k o rzu ciła o k iem d o k o ła i n a p alcach p rzy b liży ła s ię d o n ieg o .
– Czeg o p an s ię b o i? – s zep n ęła mu p rawie d o u ch a. – Przecież p an ju ż o d eb rał
s wo ją częś ć majątk u ?
Blad y u ś miech p rzemk n ął p o u s tach Arth u ra.
– M o ja d o b ra Affery – rzek ł mięk k o i łag o d n ie – n ie b o ję s ię i ro zp o rząd zam ju ż
s wo im majątk iem, b ąd ź s p o k o jn a. Zaws ze tro s zczy s z s ię o mn ie.
Stara p o trząs n ęła g ło wą.
– J a my ś lałam – zaczęła. – Tak czek ałam, aż p an p rzy jed zie! Bo tu s tras zn ie,
o k ro p n ie! On i ro b ią ws zy s tk o , co im s ię p o d o b a. On a jes t b ard zo mąd ra, b ard zo
mąd ra, ch y tra, ale J eremiah g o rs zy . O, d alek o g o rs zy ! To d o p iero o b łu d n ik i mąd rala!
Żeb y p an wied ział, co o n z n ią wy rab ia! Sły s zę n ieraz, jak mó wi d o n iej, i d rżę cała.
– Do mo jej matk i?
– Ts t! Ts t! J u ż id zie. On s ię n ik o g o n ie b o i. Stras zn y czło wiek , p an ie Arth u rze, o ,
s tras zn y ! To mó j mąż!
Strona 11
Ciężk ie k ro k i zatrzy mały s ię za d rzwiami, J eremiah d o tk n ął k lamk i i s tan ął n a
p ro g u . By s tre o czy zan u rzy ł w p ó łciemn y m p o k o ju .
– No , s tara, wieczerza d la p an a Arth u ra.
– Nie b ęd ę jad ł – rzek ł Arth u r, zwracając s ię k u n iemu .
– W tak im razie p rzy g o tu j łó żk o . Czeg ó ż s to is z jak k o łek ?
Affery p o d rep tała p o ś p ies zn ie d o s zafy i zaczęła wy jmo wać b ielizn ę p o ś cielo wą.
– Będ zie p an miał ju tro p rzep rawę z matk ą, p an ie Arth u rze – o d ezwał s ię
J eremiah . – Wy co fać s ię z in teres u , p ięk n a s p rawa!
– Do ty ch czas wy co fałem s ię z ży cia d la in teres u – zau waży ł
Arth u r. – Czas to zmien ić.
– Pań s k a wo la, jak p an s o b ie p o s tan o wi. Ty lk o n iech p an n ie my ś li, że b ęd ę
p o ś red n iczy ł międ zy wami. M iałem teg o d o s y ć za ży cia n ieb o s zczy k a p an a.
– Nie p ro s iłem cię o to , J eremiah u – s p o k o jn ie zwró cił mu u wag ę Arth u r.
– Ty m lep iej. Bard zo d o b rze. No , n ie wzięłaś tam jes zcze ws zy s tk ieg o ?
– J u ż, ju ż – o d p o wied ziała s zy b k o Affery , p o d n o s ząc s p o rą p aczk ę, k tó rą u ło ży ła
o b o k . Arth u r s ch y lił s ię tak że, p o mó g ł jej zab rać b ielizn ę, p o wied ział s p o k o jn ie:
– Do b ran o c, J eremiah u . – I u d ał s ię za s tarą p o s ch o d ach w g łąb d o mu .
M ijali k o ry tarze, s zli ciemn y mi s ch o d ami w d u s zn y m i n ieo d ś wieżo n y m
p o wietrzu , n a k o n iec zn aleźli s ię n a p o d d as zu w o b s zern y m i n is k im p o k o ju , k tó ry
n ieg d y ś Arth u r zajmo wał.
Zap ach wilg o ci, s tęch lizn y i k u rzu u n o s ił s ię w p o wietrzu , p o k ó j b y ł zas tawio n y
s tary mi g ratami, k tó re n ie mo g ły d łu żej p ełn ić s wo ich o b o wiązk ó w. Affery p o s tawiła
ś wiecę n a k o min k u , czarn y m i o k o p co n y m, jak wy g as ły k rater, a Arth u r o two rzy ł
o k n o , wy ch o d zące n a cały las k o min ó w, o d cin ający ch s ię d u mn ie i g ro źn ie n a
ciemn y m i p o ch mu rn y m n ieb ie.
Stał p rzez ch wilę, p atrząc p rzed s ieb ie, wres zcie o d wró cił o czy o d teg o wid o k u ,
zb liży ł s ię d o Affery i u s iad ł o b o k łó żk a.
– J ak to s ię s tało – zaczął – że p o b raliś cie s ię z J eremiah em? Nie ś n iło ci s ię
o ty m, k ied y wy jeżd żałem.
– J ak to s ię s tało ? – p o wtó rzy ła s tara, wzru s zając ramio n ami i p o trząs ając mo cn o
p o d u s zk ę, k tó rą p o wlek ała. – Bard zo b y m ch ciała wied zieć, jak s ię to s tało , p an ie.
Có ż ja mo g ę? Kazali i p o żen ili n as . Có ż ja p o rad zę n a to ? To mąd rale, p an ie, mąd rale!
A, ch y trzy !
– Przecież n ie mo g li cię zmu s ić?
– Zmu s ić? Co to zn aczy zmu s ić? J a p rzecież mu s zę ro b ić to ws zy s tk o , co k ażą.
Strona 12
Każą i k o n iec. Czy p an ich s ię wcale n ie b o i? Czy p an my ś li, że jeś li o n i co ś u rad zą,
to p an mo że n ie zro b ić?
– J eżeli mi s ię n ie p o d o b a, Affery , to n a p ewn o n ie zro b ię, i d lateg o jes tem
ciek aw, w jak i s p o s ó b b ez włas n ej wo li zo s tałaś żo n ą J eremiah a Flin twin ch a.
Staru s zk a en erg iczn ie ro zciąg n ęła czy s te p rześ cierad ło n a s tary m materacu
i zaczęła p o wlek ać k o łd rę.
– To s ię s tało zu p ełn ie p ro s to – rzek ła wres zcie. – On mi p o wied ział: Affery , jak
ci s ię p o d o b a n azwis k o Flin twin ch ? Nie wy trzes zczaj o czu , b o za ty d zień b ęd zie ju ż
two im. Tak p o s tan o wiliś my . On a jes t co raz s łab s za i mu s i mieć k o g o ś p rzy s o b ie
b ezu s tan n ie, więc u zn ałem, że b ęd zie n ajwy g o d n iej, ab y ś zo s tała mo ją żo n ą. Żo n a
mu s i b y ć p o s łu s zn a mężo wi, p o n ieważ s tan o wi z n im jed n o .
Strzep n ęła mo cn o k o łd rę i zaczęła ją zap in ać n a g u zik i.
– I có ż d alej? – zap y tał Arth u r.
– A có ż mo g ło b y ć d alej? W n ied zielę o n a p o wied ziała: J u ż wy s zły trzecie
zap o wied zi, id ź d o k o ś cio ła, Affery , zo s tan ies z żo n ą J eremiah a. On czek ał n a mn ie
i p o s zliś my razem. Có ż mo g łam p o rad zić n a to ?
Arth u r p o ch y lił g ło wę i p o g rąży ł s ię w zamy ś len iu . Zas tan awiał s ię n ad ty m, jak
małżeń s two o d d ziałało n a u s p o s o b ien ie Affery : czy ta n ajlep s za jeg o p rzy jació łk a
o d d ała rzeczy wiś cie s wo ją wo lę n arzu co n emu mężo wi?
– Affery – zap y tał n ag le – co to za mło d a d ziewczy n a b y ła w p o k o ju matk i?
Wid ziałem ją tam w g łęb i o b o k cieb ie.
Staru s zk a wy d ęła u s ta i wzru s zy ła ramio n ami.
– To maleń k a Do rrit – rzek ła. – Przy ch o d zi d o s zy cia. Do b ra n awet d ziewczy n a.
Ot, tak i s o b ie n o wy k ap ry s p an i… a o n jak o ś p o zwala…
Na s ch o d ach d ały s ię s ły s zeć ciężk ie k ro k i i Affery n ag le u milk ła. Szy b k o
p o ło ży ła czy s tą b ielizn ę n a k o łd rze i, s zep n ąws zy cich o : d o b ran o c, ś p ies zn ie
o p u ś ciła p o k ó j.
Arth u r zo s tał s am. Stan ął w o twarty m o k n ie i p atrzy ł w mro k n o cy , n a ciemn y las
k o min ó w ry s u jący ch s ię n a tle n ieb a. Patrzy ł n a n ie tak s amo jak w ciąg u d łu g ich lat
d zieciń s twa, i d alek ie ws p o mn ien ia b u d ziły s ię w jeg o d u s zy .
Affery ty mczas em s zy b k im i n ieś miały m k ro k iem p o d ąży ła z p o wro tem d o
p o k o ju p an i Clen n am, ażeb y s ię u p ewn ić, czy jej n ie p o trzeb u je.
Załatwiws zy tu ws zy s tk o , wy s zła ty ln y mi d rzwiami o k ilk a s ch o d k ó w n iżej d o
s weg o p o k o ju . J eremiah a jes zcze n ie b y ło , ale n ie tro s zcząc s ię o to , s p o k o jn ie
p o ło ży ła s ię d o łó żk a.
Ob u d ziła s ię n ag le. Wy d awało jej s ię, że s p ała ju ż k ilk a g o d zin . Wy p alo n a ś wieca
Strona 13
p o twierd zała to p rzy p u s zczen ie, n o c mu s iała b y ć g łęb o k a. Lecz J eremiah a k o ło n iej
n ie b y ło .
Zad ziwio n a i p rawie n ies p o k o jn a ws tała, n arzu ciła s p ó d n icę i ch u s tk ę i zaczęła
s ch o d zić p o ciemk u s ch o d ami.
A mo że mi s ię to ś n i? – p rzy s zło jej n a my ś l.
Ale n ie, s zła p rzy to mn ie, trzy mając s ię mo cn o p o ręczy i s k rad ając s ię cich u tk o
z p o wo d u o b awy .
Zn alazłs zy s ię n a d o le, zo b aczy ła, iż z małeg o p o k o ik u tu ż p rzy wejś ciu wp ad a d o
s ien i s łab a s mu g a ś wiatła. Więc tam b y ł jej małżo n ek . M o że zemd lał, mo że – n ie
ży je…
Zeb raws zy całą o d wag ę, cich u tk o p rzy s u n ęła s ię d o d rzwi b o s y mi n o g ami p o
k amien n ej p o s ad zce i s k u lo n a, z wy ciąg n iętą d o p rzo d u s zy ją, zap u ś ciła ciek awe,
b ad awcze s p o jrzen ie w g łąb s łab o o ś wietlo n ej izd eb k i.
I p rawie s k amien iała. Na s to le d o p alała s ię ś wieca w lich tarzu , z jed n ej s tro n y
s ied ział jej J eremiah p rzed d o b rze ju ż n ap o czętą b u telk ą i wy s u s zo n ą s zk lan k ą,
a n ap rzeciwk o n ieg o – s ied ział J eremiah d ru g i i s p ał, o p arłs zy g ło wę o p o ręcz
wy s o k ieg o k rzes ła.
– Wielk i Bo że… – s zep n ęła d rżący m g ło s em Affery .
J ej mąż, jak g d y b y u s ły s zał te s ło wa, o b ejrzał s ię d o k o ła z zs u n ięty mi b rwiami,
p o tem b ły s zczące o czy u tk wił w s o b o wtó rze, wres zcie s ięg n ął p o s zczy p ce i p ch n ął
n imi ś p iąceg o z całej s iły .
– Co to ? – zawo łał, b u d ząc s ię, d ru g i J eremiah .
– Ts t! – s y k n ął g ro źn ie p ierws zy . – Czas n a cieb ie. Sp ałeś p rzes zło d wie g o d zin y .
Do s y ć teg o . Wp ó ł d o trzeciej. No , u b ieraj s ię, p ręd k o .
– M iałem n a p o żeg n an ie d o s tać s zk lan k ę win a.
– Pij – rzek ł J eremiah , n alewając mu z b u telk i. – A s p raw s ię d o b rze. Nap is z
n aty ch mias t, jak b ęd zies z n a miejs cu . Szk atu łk ę zło ży s z w b an k u n a s wo je n azwis k o ,
jak cię u czy łem. By łeś zaws ze d o b ry m ws p ó ln ik iem, więc rach u ję n a two ją g ło wę. To
mo że b y ć k o p aln ia p ien ięd zy . Os tatn ia ch wila u s u n ięcia teg o z d o mu . Zn am n ib y ich
o b o je, ale tru d n o p rzewid zieć, co mo że n as tąp ić. Tak b ęd ziemy b ezp ieczn i. Więc
p amiętas z ws zy s tk o ?
– Bąd ź s p o k o jn y . Zn as z mn ie ch y b a d o s tateczn ie.
J ed n o cześ n ie J eremiah p ierws zy p o mag ał J eremiah o wi d ru g iemu u b rać s ię
w s zero k i p łas zcz i u mieś cić p o d n im d o ś ć d u żą s zk atu łk ę, o k u tą żelazem i zap ewn e
ciężk ą. Gd y zb liżał s ię d o d rzwi, Affery co fn ęła s ię s zy b k o i b ez s zeles tu zn alazła s ię
Strona 14
zn o wu n a s ch o d ach . Stąd wid ziała, jak cich o o two rzy ły s ię d rzwi wy jś cio we, p o czu ła
ch ło d n y p o wiew czarn ej n o cy , p o tem d rzwi s ię zamk n ęły .
M iała d o ś ć czas u , ab y p o wró cić d o łó żk a, lecz n ie mo g ła ru s zy ć s ię z miejs ca.
No g i tak jej ciąży ły , jak b y wro s ły w s ch o d y , n ie b y ła zd o ln a an i p o d n ieś ć g ło wy , an i
p o ru s zy ć ręk ą. To też J eremiah id ący ze ś wiecą w ręk u n atk n ął s ię p ro s to n a n ią.
Zatrzy mał s ię, lecz n ie p rzemó wił an i s ło wa, ty lk o u tk wił w jej o czach b ły s zczące
s p o jrzen ie, p rzed k tó ry m co fn ęła s ię mimo wo li. I ru s zy ł p ro s to n a n ią, p o p y ch ając ją
p rzed s o b ą wzro k iem, a Affery p ó łp rzy to mn a co fała s ię ciąg le.
Tak im s p o s o b em wes zli d o s weg o p o k o ju . J eremiah cich o zamk n ął d rzwi za s o b ą
i p o ch wy cił żo n ę za g ard ło .
– Ha! – s zep tał g ro źn ie – zb u d ź s ię! J es teś lu n aty czk ą. Ch o d zis z we ś n ie. Ob u d ź
s ię!
– J eremiah ! J eremiah ! – b ełk o tała p rzes tras zo n a k o b ieta. – M n ie s ię zd awało …
– Co ci s ię zd awało , to mn ie n ic n ie o b ch o d zi. Zas n ąłem n a d o le, a k ied y ch ciałem
wró cić d o p o k o ju , s p o tk ałem cię n a s ch o d ach ś p iącą. Zb u d ziłaś s ię? Pamiętaj, że
jeś li s ię to p o wtó rzy , zas to s u ję lek ars two , k tó re cię wy leczy n a p ewn o , p amiętaj!
Affery , d rżąc cała, ws u n ęła s ię cich o d o łó żk a.
Strona 15
ROZDZIAŁ II
RODZINNE SPRAWY
Nazaju trz o d ziewiątej ran o J eremiah Flin twin ch wto czy ł fo tel p an i Clen n am d o
zn an eg o n am ju ż p o k o ju i u mieś cił g o p rzed zamk n ięty m b iu rk iem.
Wó wczas wd o wa wy jęła k lu cz z wo reczk a, o two rzy ła b iu rk o , o p u ś ciła k lap ę
i wy s u n ęła z g łęb i p arę k s iąg .
J eremiah zn ik n ął, lecz wk ró tce u k azał s ię Arth u r Clen n am.
– Dzień d o b ry , matk o . J ak że d zis iaj zd ro wie?
– M o żes z n ie p y tać o to – o d p o wied ziała s u ch o . – Nie mo g ę b y ć zd ro ws za i n ig d y
n ie b ęd ę, ale zn o s zę wo lę Bo g a z rezy g n acją. Nie ma co o ty m mó wić.
Op arła n a b iu rk u o b ie o win ięte b an d ażami ręce i p atrzy ła n a s y n a, jak g d y b y
czek ała, aż p o wie jak ieś s ło wa ważn e i p o trzeb n e.
– Czy mo g ę, matk o , mó wić d ziś o in teres ach ? – zap y tał wres zcie Arth u r.
– Dziwn e p y tan ie – rzek ła. – Ojciec twó j u marł p rzed ro k iem, więc ch y b a wielk i
ju ż czas mó wić o in teres ach , k tó re n am p o zo s tawił.
– Sąd zę, że ten ro k zwło k i n ie miał żad n eg o wp ły wu n a ich p rzeb ieg – zau waży ł
Arth u r s p o k o jn ie. – Zres ztą tam n a miejs cu , zan im wy jech ałem, mu s iałem
u p o rząd k o wać wiele rzeczy . Po tem ch ciałem o d p o cząć, więc p o d ró żo wałem tro ch ę
d la ro zry wk i.
Sp o jrzen ie p an i Clen n am wy rażało s u ro we zd u mien ie.
– Ch ciałeś o d p o cząć i p o d ró żo wałeś d la ro zry wk i! – p o wtó rzy ła, ro zg ląd ając s ię
p o p o k o ju , jak b y wzy wała ws zy s tk ie s p rzęty n a ś wiad ectwo , że o n a n ie zazn ała tu taj
o d p o czy n k u i n ie ro zu mie wy razu „ro zry wk a”.
– M o ja o b ecn o ś ć n ie b y ła p o trzeb n a – mó wił s p o k o jn ie Arth u r. – By łaś , matk o ,
eg zek u to rk ą tes tamen tu i miałaś p ełn ą mo żn o ś ć u rząd zić ws zy s tk ie s p rawy
wy łączn ie p o d łu g s wej wo li.
– Czy ch ces z p rzejrzeć rach u n k i?
– Nie, matk o . I p o có ż? Wy co fałem mó j u d ział z in teres u i n ie mam zamiaru
wiązać s ię z n im więcej. Wied ziałaś o ty m, teraz ty lk o to p o twierd zam. Gd y b y m miał
wp ły w n a cieb ie, g d y b y m ci ś miał rad zić, p o wied ziałb y m: u czy ń to s amo . Nas z d o m
h an d lo wy d zis iaj n ie ma żad n eg o zn aczen ia, a two je s iły , matk o , zn ajd ą lep s ze p o le
d o p racy .
– Nie p ro s iłam cię d o tąd o rad ę, Arth u rze.
Strona 16
– Przeb acz, matk o . Ch o d ziło mi p rzecież o cieb ie, lecz s k o ro n ak azu jes z mi
milczen ie, n ie p o ru s zę ju ż teg o p rzed mio tu . Po zwó l ty lk o p rzy p o mn ieć s o b ie, że
d o tąd – a d o b ieg am ju ż lat czterd zies tu – b y łem zaws ze p o s łu s zn y two jej wo li, n ie
zad ając s o b ie p y tan ia, czy to zg ad za s ię z mo ją ch ęcią.
– Czy ch ces z mi co ś więcej p o wied zieć, Arth u rze? – p rzerwała p an i Clen n am
lo d o wato .
– Tak , matk o . Ch cę ci p o wied zieć co ś więcej. Co ś tru d n iejs zeg o jes zcze. A jed n ak
mó wić mu s zę. Od ś mierci o jca n ie mam g o d zin y s p o k o ju , d zień i n o c o ty m my ś lę
i ty jed n a, matk o , mo żes z mi w ty m d o p o mó c, jeś li zech ces z.
– Czek am i s łu ch am, ch o ciaż n ie ro zu miem, d o czeg o d ąży s z.
– Przeb acz, że mu s zę zacząć o d p rzes zło ś ci. Nie p y tam, co ro zd zieliło cię z o jcem.
Wiem, że wy jech ał d o Ch in , b o tak a b y ła two ja wo la. Wiem, że ty p o s tan o wiłaś , ab y m
d o lat d wu d zies tu zo s tał z to b ą, a o d lat d wu d zies tu p o łączy ł s ię z o jcem. Nie
b ad ałem p rzy czy n y . Ale o s tatn ie ch wile, ale o s tatn ia ch o ro b a… n iek tó re s ło wa,
matk o … On ch ciał mi co ś p o wied zieć… On ch ciał, zd aje mi s ię, co ś p o wied zieć
to b ie… i ju ż n ie mó g ł.
„M atk a”, „p rzy p o mn ij”, „k rzy wd a”… tak matk o , b y ł ten wy raz i d lateg o n ie mam
s p o k o ju . Dlateg o o twierałem ten zeg arek , my ś ląc, że mo że zn ajd ę w n im ws k azó wk ę.
Tam n a jed wab n y m k rążk u s ą wy razy : „Nie zap o mn ij”. Czy to ma związek ? Daru j mi,
matk o , że cię o to p y tam, mo że n ie wies z, o co mi ch o d zi, ale jeżeli zech ces z, ty jed n a,
ty lk o ty mo żes z mi p o mó c… o d n aleźć o wą „k rzy wd ę”, wy n ag ro d zić, o czy ś cić
p amięć o jca, jeś li teg o p o trzeb u je. Nie mó wię materialn ie, b o tę s tro n ę wziąłb y m n a
s ieb ie, ale… ale… czy s ąd zis z, matk o , że w p rzes zło ś ci jes t co ś tak ieg o , co
p o win n iś my o d s zu k ać i zg o d n ie z wo lą o jca, k tó rej wy razić n ie zd o łał…
Umilk ł p o d jej s p o jrzen iem tward y m, zimn y m i s u ro wy m. Co fn ęła s ię z fo telem,
jak b y ch ciała b y ć d alej o d n ieg o , jej zaciś n ięte u s ta miały wy raz wzg ard y .
– M atk o – s zep n ął – ja mó wię to ty lk o d o cieb ie. M o że p ierws zy raz w ży ciu
mó wię tak o twarcie, ale g d y b y ś wid ziała, matk o , jak s ię męczy ł. Gd y ju ż n ie mó g ł
wy mó wić, ch ciał n ap is ać, lecz s zty wn iejące ręce k reś liły zy g zak i. W imię Bo g a,
b łag am cię, matk o , p o mó ż mi ro związać tę zag ad k ę, n ap rawić zło , jeś li zo s tało
s p ełn io n e!
Pan i Clen n am wciąż jes zcze p atrzy ła n a n ieg o z wy razem s u ro wo ś ci i zd u mien ia,
jej zacięte u s ta milczały .
Nag le ru ch em n o g i o d wró ciła fo tel k u ś cian ie, g d zie zwies zał s ię s zn u r d zwo n k a.
Po ciąg n ęła g o g wałto wn ie.
Strona 17
Do p o k o ju wb ieg ła d ziewczy n k a, k tó rą Arth u r wid ział ju ż wczo raj.
– Przy ś lij mi J eremiah a!
Ch wilę p o tem s tarzec z p rzek rzy wio n ą g ło wą i s terczący mi k o ń cami ch u s tk i
u k azał s ię n a p ro g u .
– J eremiah u ! – zawo łała p an i Clen n am – s p ó jrz n a meg o s y n a. Wczo raj ws zed ł d o
teg o d o mu , a d ziś żąd a o d e mn ie, ab y m z n im s zp ieg o wała p rzes zło ś ć o jca, k tó reg o
p o d ejrzewa o tajemn icze k rzy wd y i b ezp rawia, d o mag ające s ię wy n ag ro d zen ia.
– M atk o ! – zawo łał Arth u r, b o leś n ie d o tk n ięty .
– Wy n ag ro d zen ia! – p o wtó rzy ła g o rzk o , s p o g ląd ając d o k o ła s ieb ie. – Bawi s ię,
p o d ró żu je, o d p o czy wa i łas k awie ro zmy ś la o o jco ws k ich g rzech ach . M ó j rach u n ek
z Bo g iem in aczej wy g ląd a. J a z rezy g n acją cierp ię, co mi p rzezn aczo n o , i s ąd zę, że
Bó g p rzy jmie to za mo je g rzech y .
– A teraz – p rzemó wiła p o d n ies io n y m g ło s em – tu wo b ec ś wiad k a i w o b liczu
Bo g a zab ran iam ci raz n a zaws ze w mo jej o b ecn o ś ci mó wić o win ach o jca
i w jak ik o lwiek s p o s ó b d o ty k ać teg o p rzed mio tu . A g d y b y ś s ię p o waży ł złamać mó j
zak az, mam jes zcze mo c i p rawo zamk n ąć p rzed to b ą d rzwi mo jeg o d o mu i p o d
k lątwą zab ro n ić ci tu ws tęp u .
– O, matk o – jęk n ął Arth u r z n ajwy żs zą b o leś cią.
– Po zwó l mi s k o ń czy ć – p rzemó wiła p an i Clen n am zwy k ły m g ło s em, tward y m
i s u ch y m. – J eremiah u , s y n mó j p o wró cił, ab y p o wied zieć s tan o wczo , że zrzek a s ię
u d ziału w in teres ie, zamias t p o d trzy mać g o s wy mi s iłami. By łam n a to
p rzy g o to wan a. Kap itan o k rętu o p u s zcza s wo je s tan o wis k o , ale my , J eremiah u ,
zo s tan iemy i p o p ły n iemy d alej p o d n as zą s tarą flag ą. Od d ziś jes teś mo im
ws p ó ln ik iem, w two je ręce wk ład am załatwien ie ws zelk ich fo rmaln o ś ci.
Oczy J eremiah a zamig o tały b las k iem ch ciwo ś ci i d u my , lecz n aty ch mias t
p o k o rn ie zg iął s wą g ru b ą p o s tać i w u n iżo n y ch s ło wach d zięk o wał za zas zczy t,
k tó reg o n ie s p o d ziewał s ię zu p ełn ie.
Zeg ar zaczął b ić jed en as tą i w tej ch wili p rzy p o mn iał s o b ie, że to g o d zin a
ś n iad an ia. Nie p o trzeb o wał wo łać, g d y ż p rawie jed n o cześ n ie maleń k a Do rrit wn io s ła
n a tacy s y metry czn ie u ło żo n y ch o s iem o s try g , k awałek ch leb a z mas łem i s zk lan k ę
win a z o cu k rzo n ą wo d ą.
Lecz p an i Clen n am jeś ć d zis iaj n ie ch ciała. Od s u n ęła o s try g i, ale s p o jrzała
łag o d n iej i u p rzejmie, ch o ć k ró tk o , p rzemó wiła d o d ziewczy n k i.
Arth u r s p o jrzał n a n ią u ważn ie. „No wy k ap ry s ” matk i. Co to miało zn aczy ć? Sk ąd
p o ch o d ził ten n o wy k ap ry s ?
Dziewczy n k a b y ła n ajwy raźn iej b ard zo n ieś miała. Przes u wała s ię cich o , p rawie
b ez s zeles tu , d ro b n a, s zczu p ła, maleń k a, w wąs k iej i k ró tk iej s u k ien ce, wy g ląd ała n a
Strona 18
d zieck o , ch o ciaż jej twarz p o ważn a ś wiad czy ła, że wy ro s ła ju ż z d zieciń s twa. Nie b y ła
ład n a, ale ciemn e o czy , łag o d n e i my ś lące, miały wy raz s ło d y czy , a cała p o s tać mimo
u b o g ieg o s tro ju u d erzała s zlach etn y m wd zięk iem i p ro s to tą.
Ko p ciu s zek – p rzemk n ęło p rzez g ło wę Arth u ra i zb u d ziła s ię w n im ciek awo ś ć.
Sk ąd s ię to d zieck o wzięło k o ło jeg o matk i? I co zn aczy w o czach matk i ta
łag o d n o ś ć, k ied y p rzemawia d o o b cej d ziewczy n k i? On a, tak zimn a, s u ro wa d la
s y n a?
Dziwn e my ś li zaczęły k rąży ć mu p o g ło wie, lecz mu s iał milczeć. J eżeli p rzes zło ś ć
k ry ła jak ąś tajemn icę, p o ś mierci o jca matk a zamk n ęła ją n a k lu cz, i Arth u r mó g ł b y ć
p rzek o n an y , że k lu cza teg o mu n ie o d d a. Więc – czy ma u lec matce, czy s p ełn ić
o s tatn ie p rag n ien ie, wo lę u mierająceg o ? Su mien ie o d p o wied ziało mu wy raźn ie:
u zn ał za s wó j o b o wiązek iś ć d ro g ą ws k azan ą p rzez o jca.
I w milczen iu u ważn ie o b s erwo wał małą, k tó ra wy d ała mu s ię p ierws zą p ajęczą
n iteczk ą wio d ącą w ciemn y , zawiły lab iry n t. Kim o n a jes t? Co tu ro b i? Sk ąd s ię
wzięła?
Wied ział ju ż, że p rzy ch o d ziła d o s zy cia i p raco wała p iln ie o d ó s mej ran o d o
ó s mej wieczo rem. Zjawiała s ię i zn ik ała p u n k tu aln ie. Lecz g d zie s ię p o d ziewała n a
d ru g ie p ó ł d o b y ? Zd awało s ię, że o ty m n ik t n ie wie w ty m d o mu – o n p o s tan o wił to
zb ad ać.
Zaczął więc ją o b s erwo wać. J ak s ię p ó źn iej d o wied ział, p o d czas o b iad u wezwan a
n ie ch ciała n ig d y u s iąś ć p rzy ws p ó ln y m s to le. Zaws ze miała wy mó wk ę: co ś
wy k o ń cza, tru d n o p o rzu cić ro b o tę, tłu maczy ła s ię n ieś miało , lecz rezu ltat b y ł tak i, że
b ard zo p ręd k o jad ła o b iad w s wo im k ącik u i zn o wu w jej cien k ich p alu s zk ach
s zy b k o , zręczn ie mig ała ig iełk a.
Na k ażd e s k in ien ie p an i Clen n am d ziewczy n k a p o rzu cała n aty ch mias t ro b o tę
i s tawała p rzy n iej, ab y s p ełn ić p o lecen ie. A wó wczas g ło s s taru s zk i zimn y , o b o jętn y
miał jak iś n iezwy k ły o d cień , k tó ry u ch o Arth u ra p o ch wy ciło wy raźn ie.
Czy mo żn a b y p rzy p u ś cić, że w ty m zimn y m s ercu zb u d ziło s ię n a k o n iec
ciep lejs ze u czu cie d la o b ceg o zu p ełn ie d zieck a?
Po zo s tawiws zy matk ę z J eremiah em w n o wej ro li zau fan eg o ws p ó ln ik a, Arth u r
p rzez cały ran ek b łąk ał s ię p o s tary m d o mu , d łu g ie ch wile ro zmy ś lań s p ęd zając
w p o s ęp n y ch k o mn atach , g d zie ws zy s tk o o p o wiad ało o ru in ie. By ły o n e ciemn e,
p o s ęp n e, wilg o tn e, n ig d y n iep rzewietrzan e i wy p ełn io n e d ziwn y m zap ach em.
Sp rzęty ws zęd zie zn is zczo n e, o b icia wy b lak łe, n ig d zie ś lad u b arwy an i b ły s k u
s ło ń ca. W d als zy ch p o k o jach g ru b a wars twa k u rzu p o k ry ła ws zy s tk o s wy m b ru d n y m
Strona 19
cału n em, in n e n o s iły ś lad y p ewn eg o p o rząd k u .
Niejed n o k ro tn ie w ciąg u d łu g iej p o d ró ży p o n ied alek ich miejs cach zwracał jeg o
u wag ę cich y , tajemn iczy s zeles t, jak g d y b y lek k ich k ro k ó w, k tó re g o p o p rzed zały
alb o ś led ziły za n im, n iczy m cich y u p ad ek zwięd ły ch liś ci, jak b y tłu mio n e s zep ty
n iewid zialn y ch is to t.
Ale g ło s włas n y ch my ś li p rzemawiał wy raźn iej i n a te s zmery Arth u r n ie zwracał
u wag i.
Ok o ło d ru g iej w jad aln y m p o k o ju p o d an o s k ro mn y o b iad , d o k tó reg o zas iad ł
w to warzy s twie małżo n k ó w Flin twin ch . Do rrit, jak zwy k le, p o zo s tała w s wo im
k ącik u , a k ilk a u wag Affery , rzu co n y ch z teg o p o wo d u , zap o zn ało g o z ty m jej
zwy czajem.
J eremiah o zn ajmił, iż mo że p o p o łu d n iu u k azać s ię zn ó w matce, k tó ra u s p o k o iła
s ię p o ran n y m p rzejś ciu , u zn ał też za s to s o wn e d o d ać o d s ieb ie rad ę, ab y teg o
p rzed mio tu n ie d o ty k ać więcej.
Po o b ied zie J eremiah zak as ał ręk awy i wziął s ię d o u rząd zan ia d la s ieb ie małeg o
g ab in etu p rzy jęć, g d y ż n a n ieg o s p ad ał teraz o b o wiązek ro zmo wy z k lien tami, o ile
o s o b iś cie zg ło s zą s ię d o b iu ra.
– Słu ch aj, s tara – zwró cił s ię zarazem d o żo n y – p o k ó j p an a Arth u ra d o tąd
n ies p rzątn ięty , p ó jd zies z tam zaraz i p rzy g o tu jes z ws zy s tk o .
Arth u r o ś wiad czy ł jed n ak , że n ie zamies zk a w d o mu . M iał o d p o czątk u ten
zamiar, p rzy jeżd żając d o Lo n d y n u , i d lateg o rzeczy zo s tawił n a p o czcie. Sk o ro s ię
u lo k u je, p rzy n ies ie s wó j ad res .
J eremiah wy raził mu s wo je u zn an ie, Affery s p o jrzała u k o s em, lecz n ie ś miała s ię
o d ezwać: mo że jes zcze w tej ch wili s łab y m g ło s em o d ezwała s ię jej d awn a miło ś ć d o
teg o d zieck a, k tó re wy n iań czy ła. Ale Affery n ie wo ln o b y ło d ziś mieć zd an ia.
Pan i Clen n am p rzy jęła wieś ć o wy p ro wad zen iu s ię s y n a o b o jętn ie, jak o rzecz
n atu raln ą i p rzewid y wan ą, i zajęta z Flin twin ch em s p rawd zan iem rach u n k ó w
w s tary ch k s ięg ach z d alek a p o żeg n ała lek k im s k in ien iem g ło wy wy ch o d ząceg o
z p o k o ju Arth u ra.
On jed n ak że b y ł b lad y i wy ch o d ził ze ś ciś n ięty m s ercem.
Strona 20
ROZDZIAŁ III
OJCIEC MARSHALSEA
Przed wielu , wielu laty w o k o licy k o ś cio ła Święteg o Pawła zn ajd o wał s ię
p o s ęp n y i b rzy d k i b u d y n ek , o to czo n y mu rem i żelazn y mi k ratami – b y ło to
M ars h als ea, więzien ie d la n iewy p łacaln y ch d łu żn ik ó w.
Zajmo wało o n o p rzes trzeń d o ś ć o b s zern ą, zab u d o wan ą mały mi d o mk ami.
Otaczały o n e cias n e, b ru k o wan e p o d wó rze. M ało miejs ca, mało p o wietrza, żad n eg o
ś lad u ro ś lin n o ś ci. Dłu żn icy mieli p rawo zajmo wać p o jed y n cze lich e p o k o ik i,
w k tó ry ch mieś cili s ię zwy k le z ro d zin ą, a n a cias n y m, b rzy d k im p o d wó rzu p ełn o
b y ło d zieci i k rzy k u .
Na d wad zieś cia trzy lata p rzed p o wro tem Arth u ra Clen n ama d o Lo n d y n u
p rzy wiezio n o d o więzien ia M ars h als ea n o weg o d łu żn ik a.
By ł to czło wiek o k o ło lat trzy d zies tu , wy two rn ie u b ran y , o twarzy d elik atn ej,
b lad ej i n ieś miałej o to czo n ej wijący mi s ię p u k lami jas n y ch wło s ó w. Sp o jrzen ie miał
n iep ewn e i s trwo żo n e, u s ta d rg ały mu jak imś d ziwn y m g ry mas em, i co ch wila
n erwo wy m ru ch em p o d n o s ił d o n ich ręk ę b iałą, wy p ies zczo n ą, o zd o b io n ą
k o s zto wn y mi p ierś cio n k ami wed łu g ó wczes n ej mo d y .
Nie ch ciał ro zp ak o wać s wo jeg o tłu mo czk a, g d y ż b y ł p ewien , że u wo ln ią g o
n azaju trz, a w n ajg o rs zy m razie za p arę d n i, p o n ieważ k ażd y n o wy więzień jes t p ewn y
u wo ln ien ia w k ró tk im czas ie. Od źwiern y i d o zo rca w jed n ej o s o b ie n amawiał g o d o
u rząd zen ia s ię „wy g o d n ie”, n ie u s iłu jąc jed n ak ro zwiać miły ch n ad ziei.
Więzień b y ł n ies p o k o jn y i co ch wila p o d n o s ił d o u s t b iałą ręk ę, wy rażając
o b awę, jak s o b ie p o rad zi jeg o żo n a, żeb y tu trafić.
– Lu d zie p o k ażą d ro g ę – u s p o k ajał g o o d źwiern y .
– Nie wiem – mó wił więzień – jak że o n a s p y ta i zaczep i p rzecież o b ceg o ? I jes zcze
w tak iej k wes tii…
– M o że p rzy jech ać d o ro żk ą.
– Hm, d o ro żk ą, n ie wiem… o n a n ie wy ch o d ziła s ama n a u licę… jak że jej to
p rzy jd zie d o g ło wy …
– To ją k to ś p rzy p ro wad zi, b rat czy k rewn y .
– Hm, n ie ma b rata… Nie ma k rewn y ch … Pewn o p rzy p ro wad zi d zieci.