Magee Bryan - Wyznania Filozofa
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Magee Bryan - Wyznania Filozofa |
Rozszerzenie: |
Magee Bryan - Wyznania Filozofa PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Magee Bryan - Wyznania Filozofa pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Magee Bryan - Wyznania Filozofa Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Magee Bryan - Wyznania Filozofa Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
BRYAN
MAGEE
Wyznania filozofa
Przełożył
BOHDAN CHWEDENCZUK
Prószyński i S-ka
Warszawa 2000
Tytuł oryginału angielskiego CONFESSIONS OF A PHILOSOPHER
Copyright © 1997 Bryan Magee All rights reserved
Projekt okładki
Katarzyna A. Jarnuszkiewicz
Na podstawie obwoluty wydania angielskiego
zdjęcie: Daniel Makie, projekt CWSS Shabenzu
ISBN 83-7255-034-4 Vydanie pierwsze
Vydawca
Prószyński i S-ka SA 1. Garażowa 7 2-651 Warszawa
Druk i oprawa
Zakłady Graficzne im. KEN S.A.
[.Jagiellońska 1
067 Bydgoszcz
Spis rzeczy
Sceny z dzieciństwa 7
Wchodzę w filozofię akademicką 23
Pozytywizm logiczny i jego obalenie 40
Strona 2
Analiza językowa 61
Nieadekwatność filozofii lingwistycznej 81
Zagadnienie percepcji 98
Co można pokazać, lecz nie powiedzieć 114
Nauka w Yale 130
Odkrycie Kanta 145
Filozofia zawodowa a filozofia amatorska 168
Poznaję Poppera 184
Poznaję Russella 209
Próbuję sił w filozofii polityki 219
W poszukiwaniu sensu 235
Kryzys wieku średniego 259
Powieść filozoficzna 283
Gaj Akademosa 312
Pochwała popularyzacji 325
Granice filozofii 344
Odkrycie Schopenhauera 358
Filozofia Schopenhauera 382
Filozofia w telewizji 411
Ograniczenia filozofii analitycznej 419
Pozostaje zdziwienie 438
Indeks osób 471
Indeks rzeczy 480
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Sceny z dzieciństwa
Do PIĄTEGO roku życia dzieliłem łóżko ze starszą ode mnie o trzy i pół
Strona 3
roku siostrą. Gdy rodzice zgasili światło, szczebiotaliśmy w ciemności aż
do zaśnięcia. Nigdy potem nie pamiętałem jednak owego zaśnięcia.
Zawsze działo się to samo: w pewnej chwili mówiłem w ciemności do
siostry, a w następnej budziłem się w zalanym słońcem pokoju,
przespawszy całą noc. Każdej nocy jednak musiała nadchodzić chwila,
gdy przestawałem mówić i zabierałem się do spania. Było to dla mnie
niepojęte, że nie doświadczałem tej chwili i nigdy jej nie pamiętałem.
Gdy zwierzyłem się siostrze z mojego kłopotu, zbyła mnie. „Nikt tego nie
pamięta" - powiedziała pewnym siebie tonem osoby kończącej sprawę, tak
jakby poza tym nie było tu o czym mówić. Nie zadowoliło mnie to. „Skąd
ona to wie?" - myślałem. .Wszystko to świadczy, że ona tego nie pamięta.
Idę o zakład, że nigdy z nikim o tym nie rozmawiała". Zacząłem więc
dokładnie pilnować się, by ustalić, kiedy zasypiam, tak samo jak czynią to
ludzie, którzy usiłują uchwycić chwilę, gdy w lodówce, której drzwi
zamykają, gaśnie światło. Niczego to jednak nie dało. Wszystko działo się
jak dotąd. W pewnej chwili — powiedzmy, w poniedziałkowy wieczór -
szczebiotałem w ciemności do mojej siostry, a następną rzeczą, o której się
dowiadywałem, było przebudzenie w pełnym świetle dnia o którejś tam
godzinie we wtorek. Wprawiało mnie to przez lata w ciężkie zdumienie -
że co noc zasypiam, a nigdy tego nie doświadczam.
Z czasów późniejszych o dwa-trzy lata, gdy byłem siedmio—ośmiolat-
kiem, zachowałem żywe wspomnienie, jak stoję w smudze słonecznego
światła w kącie kuchni, przy drzwiach, między okratowanym oknem a
zieloną drewnianą ścianą, i skupiam mocno wzrok na wskazującym palcu
mojej prawej ręki, którą unoszę przed sobą. „Liczę do trzech — mówiłem
do siebie - a gdy powiem «trzy», mój palec się zegnie" Liczę więc: „Jeden,
Strona 4
dwa, trz..." I gdy pada „trzy" mój palec niezawodnie się zgina. Jak to
zrobiłem? Znów to robię. Potem myślę: „Tym razem będę liczył do
czterech" I gdy pada „cztery"
mój palec się zgina. Następnym razem liczę do pięciu. Mój palec zgina się
przy pięciu. Próbowałem rozciągnąć liczenie tak, by „przyłapać" mój
palec: „raz... dwa... trzy... cztery... [czekamy na] ...pięć!" Gdy jednak pada
„pięć" mój palec, w ogóle na niczym nie przyłapany, zgina się. Gdy tylko
chciałem, mogłem zginać palec albo nie zginać - zależnie od
postanowienia. Choćbym się jednak nie wiem jak nad tym skupiał, nie
mogłem w ogóle pojąć, jak ja to robię. Jak owo coś, nad czym tak zupełnie
panuję, co zależy wyłącznie i w pełni od moich świadomych decyzji, może
być niczym dla mnie? Jak mogę po prostu w ogóle tego nie doznawać,
choć się to dzieje? Problem ten do dziś mnie fascynuje.
Gdy jako nastolatek uzyskałem pojęcie działania własnowolnego i
dowiedziałem się, że decyzja, by zgiąć mój palec, jest czymś, co zachodzi
w mojej głowie, usiłowałem wszelkimi sposobami, jakie mi przychodziły
do głowy, uchwycić w doświadczeniu, co dzieje się między moim
mózgiem a moim palcem. Kończyło się to zawsze niepowodzeniem.
Decyzję, by zgiąć mój palec, podejmowałem w głowie, a równocześnie
zginał się mój palec, zaś między moją głową a moim palcem była pustka.
Owa równoczesność dostarczała mi dodatkowej trudności: dlaczego nie
ma tam luki czasowej? Jak decyzja mote być przyczyną czegoś, co
zachodzi w tej samej chwili, w której ją podej-nuję?
N okresie następnych dwóch-trzech lat, między dziewiątym a dwunastym
okiem życia, byłem pochłonięty problemem, który sprawiał mi czas.
Leżałem >rzebudzony po ciemku w łóżku, a moja myśl biegła mniej
Strona 5
więcej tymi tora-ni. Wiem, że przed dniem wczorajszym był jakiś dzień, a
przed nim inny izień i jeszcze inny przed tamtym, i tak dalej, jak daleko
sięgam pamięcią. Mu-i też jednak być jakiś dzień przed pierwszym dniem,
który pamiętam. Wiem, e urodziłem się 12 kwietnia 1930 roku, a przed
tym dniem musiał być jakiś zień. I jakiś dzień przed tamtym dniem. I tak
dalej — i tak dalej - i tak dalej, fzed każdym dniem musi być
wyprzedzający go dzień. Zawsze, zawsze i za-rsze, więc musi być
możliwość takiego cofania się... A jednak, czy jest taka lożliwość? Idea
cofania się ciągle i ciągle była czymś, czego nie potrafiłem poić -
wydawało się to niemożliwe. Może więc, ostatecznie, musi być gdzieś po-
zątek. Jeśli jednak był początek, co się działo przed nim? Cóż, oczywiście,
nic ę nie działo - w ogóle nic - w przeciwnym razie nie mógłby to być
począ-:k. Jeśli jednak nie było niczego, jak mogło się coś zacząć? Skąd się
mogło ziać? Czas nie mógł po prostu wstrzelić się nagle w istnienie -
trach! — niczego i całkiem sam z siebie zacząć biegnąć. Nic to nic, nie zaś
coś. Idea po-:ątku była więc niewyobrażalna, co sprawiało jakoś, że jawił
się on również ko niemożliwy. Skończyło się na tym, że zdawało się, iż
czas nie może mieć Dczątku i nie może też nie mieć początku.
Zacząłem myśleć, że muszę gdzieś się tu mylić. Są tylko te dwie
ewentual-)ści, jedna z nich musi więc być spełniona. Niepodobna, by obie
były nie-
możliwe. Pr/.eniosicm wit;c uwagę z jednej /. nich na drugą, a gdy ją
wyczerpałem, wracałem do niej. usiłując znaleźć, gdzie popełniłem błąd.
Nigdy jednak tego nie odkryłem. Trudność ta zniewalała mnie,
zaczynałem gubić się w niej nie tylko nocami w łóżku, lecz też w coraz
większym stopniu we dnie. Myślałem najpierw, że mogliby mi w tym
Strona 6
pomóc dorośli, więc im ją przedstawiłem, ale ich odpowiedzi wprawiały
mnie w jeszcze większe zakłopotanie. Dorośli albo przyznawali, że nie
mogą jej rozstrzygnąć, i zaczynali mówić o czym innym, tak jakby ta
osobliwa kwestia była na tyle nieciekawa, że niewarta nawet dyskusji, albo
zdecydowanie ją lekceważyli, reagując uśmieszkami wyższości i na
przykład takimi uwagami: „Och, chyba nie chcesz tracić czasu na takie
zmartwienia" Nie mogłem tego zrozumieć. Jeśli, tak jak ja, nie byli zdolni
odpowiedzieć na to pytanie, jak mogli odnosić się do niego z wyższością?
Dlaczego nie byli zażenowani i nie uznawali go choćby za interesujące?
Po kilku takich kłopotliwych niepowodzeniach przestałem rozmawiać o
tym z innymi i po prostu zacząłem myśleć na własną rękę.
Omal natychmiast uświadomiłem sobie, że trudność, która występuje, gdy
cofamy się w czasie, działa też, gdy zmierzamy do przodu. Po dniu
jutrzejszym będzie inny dzień, a po tym dniu inny, i znów inny; to jest
niepojęte, by czas miał się kiedyś skończyć — w czym bowiem miałby się
kończyć, jeśli nie w czasie (może w innym czasie, czyli w czasie innego
rodzaju), zawsze więc możemy spytać, co nastąpiło potem. Z drugiej
strony, jest niepojęte, by czas mógł płynąć zawsze, zawsze i zawsze,
wówczas bowiem byłaby wieczność w tym świecie, a w gruncie rzeczy
byłaby to wieczność tego świata. W miarę jak
0 tym myślałem, nie nasuwały mi się żadne możliwe odpowiedzi, lecz
nowe trudności. Jeśli musiałoby upłynąć nieskończenie wiele czasu - tak
wyglądała jedna z nich - zanim znaleźlibyśmy się w chwili obecnej, to w
ogóle nie moglibyśmy osiągnąć tej chwili. A oto inna: by coś istniało, musi
mieć swego rodzaju tożsamość, to zaś znaczy, że musi być coś, czym owa
rzecz nie była, co z kolei znaczy, że musi ona mieć granice, a więc nie
Strona 7
może zarazem być i być bez końca ani być i być bez początku.
Przekonywałem się, że czas bez początku i bez końca jest niemożliwy, ale
wcale nie zbliżało mnie to do zrozumienia możliwości początku i końca.
Omal natychmiast uświadomiłem sobie też, że podobna trudność dotyczy
przestrzeni. Pamiętam, jak leżałem wśród zieleni parku w Market Harbo-
rough*, dokąd ewakuowano nas z Londynu — musiałem mieć wówczas
jakieś dziesięć czy jedenaście lat - i usiłowałem przeniknąć wzrokiem
błękit bezchmurnego nieba, myśląc coś takiego: „Gdybym poszedł prosto
w niebo
1 szedł, nie zmieniając kierunku, czyż nie mógłbym iść zawsze i zawsze,
bez końca? Ale to jest niemożliwe. Dlaczego nie jest to możliwe? Na
pewno musiałbym ostatecznie dojść do jakiegoś końca. Ale dlaczego?
Jeślibym w końcu
* Market Harborough — miasto w środkowej Anglii, leżące ponad sto
kilometrów na południowy zachód od Londynu. [Gwiazdką oznaczone są
przypisy pochodzące od tłumacza].
w coś walnął, czy to coś nie byłoby w przestrzeni? A jeśliby w niej l>) lo,
czy nie musiałoby być czegoś po jego drugiej stronie, choćby tylko dals/.cj
przestrzeni? Jeśliby natomiast nie było żadnych granic, nie mogłoby być
bezkresnej przestrzeni, tak jak nie może być bezkresnego czasu"
Sporo się nad tym głowiłem, a potem zacząłem myśleć, że mój kluczowy
błąd polega może na założeniu, że to, czego nie mogę pojąć, nie może
istnieć. Istnieje bodaj jakaś różnica między tym, co mogę pomyśleć, a tym,
co może mieć miejsce. Ostatecznie bowiem w pewnym sensie mogę
pomyśleć, że coś dzieje się i dzieje bez końca, bo zawsze mogę pytać
uporczywie: Co dalej? Co dalej? Co dalej? Co dalej? Ciągle jednak
Strona 8
uznawałem za oczywiste samo przez się, że jest to coś, co mogę tylko
pomyśleć, nie zaś coś, co może być rzeczywiste. Mogę pomyśleć
nieskończoność, ale nieskończoność nie może istnieć. Nie może być
rzeczywiście, na przykład, nieskończenie wielu gwiazd... A może znów
popełniam błąd, od którego starałem się uwolnić? W każdym razie,
niezależnie od tego, co tu jest prawdą - jeśli nawet coś, co mogę pomyśleć,
nie może istnieć, a coś, czego nie mogę pomyśleć, istnieć może — nie
pomoże mi to w usunięciu mojej prawdziwej trudności, bo mi nie mówi,
czy czas miał początek, czy go nie miał. Która z tych dwóch
ewentualności zachodziła?
Im więcej myślałem o czasie i przestrzeni, tym więcej przybywało mi
problemów. Zaczęło mnie na przykład naprawdę bardzo niepokoić to, że
przyszłość jest określona, lecz nieznana. Myśl ta naszła mnie po raz
pierwszy w związku z meczem piłki nożnej. Był piątkowy wieczór, a
następnego dnia miały wystąpić przeciwko sobie moje dwa ulubione
zespoły. Z trudem powstrzymywałem gorączkową, niecierpliwą chęć, by
znać wynik. Mówiłem sobie: „Jutro o tej porze będę znał wynik. Może się
zdarzyć tylko jedno z trojga: albo wygra «Arsenal», albo wygrają «Spurs»,
albo będzie remis. Cokolwiek będzie, będę to wiedział przez resztę życia"
- a początkowo słowa te miały mnie tylko uspokajać. Potem jednak
zauważyłem, że myślę: „Cokolwiek jest prawdą, jest teraz prawdą. Jeśli
wygrają «Spurs», jest teraz prawdą, że mają wygrać «Spurs». Jeśli wynik
będzie 2:3, jest teraz prawdą, że wynik ma być 2:3. Wszystko to było
prawdziwe od początku czasów. Gdyby to powiedział starożytny
Rzymianin czy starotestamentowy prorok, nawet wówczas byłoby to tak
samo prawdziwe. Dlaczego więc nie mogłem tego wiedzieć w przeddzień?
Strona 9
Wszystko to było prawdziwe od początku czasów i będzie prawdziwe aż
do końca, ja jednak będę mógł poznać te prawdy dopiero w pewnej
konkretnej chwili jutrzejszego popołudnia"
Następnie zaś, nieuchronnie, uderzyło mnie, że dotyczy to każdego
zdarzenia w każdym czasie: cokolwiek jest prawdą o nim, jest prawdą
teraz, było prawdą zawsze i zawsze będzie prawdą. Niektóre z tych prawd
znamy, a niektórych nie znamy, ale wszystkie są równie prawdziwe. To, że
niektóre z nich znamy, a innych nie znamy, jawiło mi się, by tak rzec, jako
coś, co dotyczy nas, nie zaś owych prawd — wszystkie one są równie
wieczne. Te znane nazywamy przeszłością, te nieznane przyszłością; nie
wydawało mi się jednak, by było to
coś więcej niż nasz sposób dzielenia tych prawd. W gruncie rzeczy owym
miejscem podziału jesteśmy faktycznie my: my stanowimy ruchomą
granicę między przeszłością a przyszłością. Dla każdego bowiem, kto żył
w przeszłości, okres między jego czasem a moim był przyszłością, a dla
mnie przeszłością - nieznaną jemu, a mnie znaną. Moja natomiast
przyszłość, nieznana mi, będzie przeszłością znaną przyszłym ludziom.
Prawdy same w sobie tkwią jednak w tej samej łodzi. Jak doszło do tego,
że znaleźliśmy się w tym dziwnym położeniu, w którym znamy jednych, a
nie innych - w którym różni ludzie znają, i nie znają, różnych ludzi?
Robiło to wrażenie czegoś istotnie związanego z naszym położeniem jako
indywiduów.
Im więcej o tym myślałem, tym większego doznawałem zawodu. W
trakcie tych rozmyślań wyłoniła się przerażająca myśl, że jeśli wszystko
jest teraz prawdą, w ogóle nic, co robimy, nie może tego zmienić. Prawdą
było teraz, że wszystko, co miało mi się zdarzyć w trakcie życia, miało mi
Strona 10
się zdarzyć. Prawdą też było teraz, że nic innego poza tym nie miało mi się
zdarzyć. Prawdą było teraz, że miałem zrobić wszystko, co w ogóle
zrobiłem. I prawdą było teraz, że poza tym nigdy nie zrobiłbym niczego
innego. Wydawało się tedy, że wszystko było teraz ustalone i niezmienne.
Jeśli tak jednak było, to nie było czegoś takiego jak wolna wola. Byłem
bezradną rzeczą na łasce losu. Myśl ta tak mnie zatrważała, że zakłócało to
poważnie moją równowagę. Odczuwałem prawdziwą trwogę, ilekroć
pojawiała mi się w umyśle, zacząłem więc próbować bronić się przed nią.
Był to pierwszy problem wśród tych, które w ogóle pojawiały się w moich
rozmyślaniach, zakłócający moją równowagę emocjonalną. Na ogół
uznawałem takie problemy za coś, co frustruje, ale i pochłania, wścieka,
lecz fascynuje, i myślałem o nich, nierozstrzygalnych z natury, z niepojętą,
lecz głęboką przyj emnością.
Pewnego dnia, gdy podrzucałem piłkę, przyszło mi do głowy, że w
każdym momencie piłka musi gdzieś być. W każdej chwili musi być, cała i
bez reszty, w jakimś faktycznym położeniu. W żadnej chwili nie może być
w dwóch miejscach, a jej położenie właśnie w jednym miejscu nie może
też być nieokreślone ani mgliste. Może być, w całości i dokładnie, tam
jedynie, gdzie jest. Ale w takim razie nie rozumiałem, jak mogłaby się
poruszać. A z całą oczywistością poruszała się. Znów coś, co, jak mi się
wydawało, musi zachodzić, nie zachodziło; a niezależnie od tego, czym
było to, co zachodziło, było to coś, z czym nie mogłem się uporać.
W tym samym czasie, gdzieś między dziesiątym a dwunastym rokiem
życia, długotrwała przyjemność, jaką dawało mi słuchanie muzyki z płyt
gramofonowych, przerodziła się w nałóg. Gdy kiedyś słuchałem płyty,
zauważyłem, że wyobrażam sobie pręt wystający z tarczy gramofonu, z
Strona 11
przymocowanym na końcu czerpakiem. Wyobraziłem też sobie
podwyższenie, na którym umieszcza się piłkę golfową przed pierwszym
uderzeniem, położone od krawędzi gramofonu na odległość odpowiednią
do tego, by ów czerpak mógł uchwycić
piłkę, gdy będzie się obracał. A o piłce, czerpaku i pręcie pomyślałem
sobie, że są zrobione z absolutnie twardego materiału, czyli - jakbym to
powiedział dziś - wyobraziłem sobie, że są doskonale niesprężyste. Co się
dzieje, gdy tarcza gramofonu obraca się z maksymalną prędkością, a
czerpak przechwytuje piłkę? Czy piłka przechodzi momentalnie ze stanu
spoczynku do ruchu z prędkością czerpaka, nie poruszając się z żadnymi
prędkościami pośrednimi? Wydawało się to niemożliwe - niemożliwe w
ten sam sposób, co owe rzeczy wcześniejsze: coś, czego nie można sobie
wyobrazić, nie można sobie pomyśleć. Jeśli jednak, z drugiej strony,
czerpak, piłka i pręt były stuprocentowo twarde, nie było innej
możliwości: musiało się to zdarzyć, to było jedyne, co się mogło zdarzyć.
Znów więc było tu coś, czego zachodzenie uznawałem za niemożliwe do
pojęcia, lecz i niezachodzenie tego czegoś uznawałem za niemożliwe do
pojęcia.
I tak to trwało z biegiem lat. Im więcej myślałem, tym więcej pojawiało
się problemów. Nigdy jednak nie wydawało mi się, że zdobywam jakieś
rozwiązania. Przypuszczałem jednak, że muszą być rozwiązania. Na każde
z tych pytań musi istnieć taka lub inna odpowiedź, rzecz tylko w tym, bym
mógł ją znaleźć. A ponadto, jeśli coś po prostu oczywiście zachodzi, tak
jak ruch piłki, coś nie w porządku musi być w każdym ujęciu, które
przesądza, że owo coś nie zachodzi. Musi też być jakiś błąd w każdym
argumencie, który mówi, że nie może zachodzić. Przyjmując to,
Strona 12
przeżywałem z ogromnym zdziwieniem, że nigdy nie mogłem odkryć,
choćbym nie wiem jak uporczywie myślał, na czym polegały te błędy.
Zacząłem postrzegać świat codzienności, w którym żyłem, jako miejsce
tajemnicze i naznaczone wewnętrzną sprzecznością. O czymkolwiek
pomyślisz, niemal natychmiast dochodzisz do paradoksu i do czegoś
niepojmowalnego. Budziło to pragnienie rozumienia. Ów pęd do
rozumienia stał się równie silny jak moje najsilniejsze instynkty, jak
fizyczne pragnienie czy głód - i równie zniewalający. Nieustająca
ciekawość była wówczas moim najsilniejszym uczuciem, a niekiedy
sposobem życia.
Powinienem może powiedzieć wyraźnie - uwzględniając czytelników,
których przekonania czy doświadczenia dotyczące dzieciństwa mogą
skłaniać do innego przypuszczenia - że wszystko to nie miało nic
wspólnego w moim umyśle z religią. Żaden taki związek nie pojawił się w
mojej głowie. Wszystkie moje problemy były pytaniami dotyczącymi
sytuacji, w której się bezpośrednio znajdowałem. Niektóre dotyczyły
mnie, inne otaczającego mnie świata, ale wszystkie były pytaniami
praktycznymi, a więc dotyczącymi tego, jak rzeczy się nają; takie pytania
mają to do siebie, że coś musi stanowić prawdziwą odpo-yiedź na nie, a w
każdym razie tak mi się wydawało. Istnienie Boga nie stano-viłoby na
żadne z nich odpowiedzi, ja zaś nie miałem żadnej skłonności, v żadnym
okresie dzieciństwa, by w niego wierzyć. Mówi się o G. E. Moorze*,
* George Edward Moore (1873-1958) - filozof angielski, jeden z twórców
filozofii analitycznej. Podstawowe informacje o filozofii analitycznej
można zaczerpnąć z następujących książek:
że pytany, dlaczego nigdy nie zajął się pytaniami dotyczącymi Boga,
Strona 13
odpowiadał, iż nigdy nie znalazł żadnego powodu, by traktować takie
pytania poważnie. W owych dniach odnosiło się to również do mnie.
Wprowadzanie Boga jawiło mi się jako wykręt, jako odmowa poważnego
podejścia do poważnych problemów; jako łatwa, bezpodstawna, a nade
wszystko wykrętna odpowiedź na głęboko poruszające trudności. Sprzyja
ona niosącemu samousp oko jenie złudzeniu, że wiemy to, czego nie
wiemy, że mamy odpowiedzi, których nie mamy, a tym samym odmowie
uznania prawdziwej tajemniczości, a w istocie cudowności tego, co
istnieje. Czysty przypadek sprawił, że złożyło się tak pomyślnie, iż rosłem
w rodzinie, w której nigdy nie wspominano o religii. Powiedziałem
dopiero co, że w żadnym wieku nie wierzyłem w Boga, a tym bardziej
nigdy nie byłem chrześcijaninem. Nigdy jednak - co może jest nawet
ważniejsze niż mój brak tych przekonań — nie czułem najmniejszej
potrzeby przeciwstawiania się takim wierzeniom. Jest to coś, za co jestem
głęboko wdzięczny. Sporo było z tym zawracania głowy w szkole, ale
wszystko, co wiązało się ze szkołą - czy raczej wszystko, co organizowały
władze, a więc uroczystości szkolne i nabożeństwa religijne - nudziło mnie
i napawało obojętnością. Wydawało mi się, że wszystkie te rzeczy nie
mają nic wspólnego z prawdziwym życiem, i nigdy nie myślałem, że mają
one jakieś znaczenie, nigdy więc nie poświęciłem żadnej z nich chwili
uwagi poza klasą szkolną. A wszystko, co prawdziwe i ekscytujące,
oczekiwało na mnie z otwartymi ramionami poza szkołą, by mnie
zagarnąć, gdy tylko zabrzmiał ostatni dzwonek. Nigdy też nie przyszło mi
na myśl, by uznać któryś z rozważanych przeze mnie problemów za
abstrakcyjny czy teoretyczny, a co dopiero, by go uznać za rzecz nie z tego
świata. Były to rzeczywiste, pociągające problemy, dotyczące
Strona 14
rzeczywistości, rzeczywistego świata, w którym żyłem, mojego życia i
mnie. Miałem je - czy mi się to podobało, czy nie. Nie było co do tego
wyboru. Dostałem je.
Choć żadne z tych doświadczeń nie wiązało się w moim umyśle z religią
czy z myślami religijnymi, tak się zdarzyło, że uświadomiłem sobie w
szkolnej kaplicy w środku hymnu, iż jeśli zamknę oczy, to po prostu
zniknie pole widzenia wypełnione setkami otaczających mnie chłopców w
tym potężnym wysokim budynku, z tymi wszystkimi ogromnymi
obrazami i oknami. Oni oczywiście nie znikną, ale zniknie ukazujący mi
ich obraz wzrokowy, zniknie scena. A gdy otworzę oczy, scena wróci. Oni
są tam cały czas i byliby tak samo, choćby mnie w ogóle nie było w
kaplicy, ale ujmuję ich wy-
Etienne Gilson, Thomas Langan, Armand A. Maurer: Historia filozofii
współczesnej. Przeł. Bohdan Chwedeńczuk, Sylwester Zalewski. Instytut
Wydawniczy PAX, Warszawa 1979, rozdz. XX, XXI; Frederick Copleston:
Historia filozofii, t. VIII: Od "Benthama do Russella. Przeł. Bohdan
Chwedeńczuk. Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1989, rozdziały
XVIII, XIX, XX; Alfred J. Ayer: Filozofia w XX wieku. Przeł. Tadeusz
Baszniak. Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1997; Arthur Pap:
Elements of Analytic Philosophy. Macmillan, Nowy Jork 1949; John
Hospers: An Introduction to Philosophical Analysis. Prentice-Hall, Nowy
Jork 1953; Alfred J. Ayer: Russell and Moore: The Analytical Heritage.
Macmillan, Londyn 1971.
łącznie tak, że ich widzę i słyszę, to zaś jest w mojej głowie. Gdybym
zatkał uszy i zamknął oczy, przestaliby dla mnie istnieć. Aż do tej chwili
zawsze przyjmowałem, że stykam się bezpośrednio z położonymi poza
Strona 15
mną ludźmi i rzeczami, a ich obecność jest czymś, czego doświadczam w
sposób za-pośredniczony; teraz jednak uświadomiłem sobie nagle, że ich
istnienie to jedno, a moja świadomość tego istnienia to coś zupełnie
innego. Istnieją oni na zewnątrz, niezależnie ode mnie, ale cała
świadomość, doświadczenie i wiedza, jaką mogę mieć o tym istnieniu, są
wewnątrz mojej głowy, to zaś może wedrzeć się w istnienie lub z niego
wystrzelić, niezależnie od owych ludzi i rzeczy, przyjąwszy rzecz jasna, że
oni są. Mogę sprawić, że pojawiają się i znikają, kiedy chcę, otwierając po
prostu i zamykając oczy. Uświadomiłem sobie, doznając straszliwych
skurczów żołądka, że naturalnym sposobem ubrania tego w słowa jest
powiedzenie: „Gdy zamykam oczy, oni znikają"
Nawet dziś, po tylu latach, nie mogę wysłowić tej nieopisywalnie
przerażającej, koszmarnej chwili, gdy osiągnąłem ów wgląd. Zalały mnie
niesamowite, ogromne fale obrzydzenia, klaustrofobii i odosobnienia,
jakbym został odcięty na zawsze od wszystkiego, co istnieje - co istnieje
poza mną -i schwytany na resztę życia w pułapkę tkwiącą w mojej głowie.
Przygniatał mnie lęk i potrzeba ucieczki z tej sytuacji, po prostu
wydobycia się z niej. Błądząc po omacku, przepychałem się wzdłuż
szeregu chłopców w mojej ławce i na oczach całej szkoły, górujących nade
mną kolejnymi rzędami po obu stronach - owe naprzeciwległe rzędy,
biegnące w poprzek nawy głównej, wypełniało po czterystu chłopców -
przepychałem się oszalały przez przejście między nimi aż do wyjścia z
budynku. We wszystkich komentarzach nazajutrz mówiło się o kolorze
mojej twarzy, widomie zielonym - nikt tedy nie wątpił, że poczułem się
źle, toteż nie pytano mnie, dlaczego stamtąd wybiegłem.
Odtąd zmagałem się codziennie z demonami, szczególnie gdy byłem sam i
Strona 16
bez innych zajęć, a więc na ogół w łóżku, nocą, w ciemnościach. Myśl o
pójściu do kaplicy wprawiała mnie w popłoch, często więc, gdy dzwonili
na nabożeństwo, ukrywałem się w ubikacji. Gdy szedłem na nabożeństwa,
drżałem z napięcia, a niekiedy dosłownie trząsłem się. Perspektywa
pójścia była niekiedy tak przerażająca, że godziłem się w zamian na karę.
A nie było sposobu, bym mógł to komu wyjaśnić. Zastanawiałem się, czy
nie spróbować opowiedzieć o tym lekarzowi szkolnemu i nie poprosić go
o zwolnienie z chodzenia do kaplicy; był to jednak dziarski ekstrawertyk
w staromodnym typie, występującym w szkołach publicznych, toteż
wiedziałem, że nigdy mnie nie zrozumie. Bałem się w gruncie xxzczy,
żeby nie pomyślał, iż oszalałem. Pozostawałem więc sam z moimi lękami.
A w pewnej sytuacji sam myślałem, że z powodu tego wszystkiego
popadam w obłęd. Wyszedłem z kina pewnego popołudnia podczas ferii
szkolnych i nagle, w foyer, zawładnęła mną myśl, że absolutnie wszystko,
co mogę
sobie kiedykolwiek uświadomić nie tylko moje życie, myśli i
wspomnienia, lecz też inni ludzie i cały obecny świat, wszystko, o czym
czytam w gazetach, całe dzieje, cała sztuka, sam kosmos, wszystko -
będzie dla mnie przez całe życie istniało tylko w mojej głowie; zawsze tak
było i zawsze tak być musi, ja zaś nigdy nie będę w stanie uświadomić
sobie w ogóle niczego innego, niż to, co jest w moim umyśle. Nie był to
solipsyzm — nie była to myśl, że wszystko istnieje tylko w moim umyśle
— lecz jego przeciwieństwo: że wszystko (wyjąwszy, oczywiście, moje
doświadczenie) istnieje poza moim umysłem, ja zaś jestem stale i na
zawsze od tego odcięty, nieuleczalnie samotny, usidlony na całe życie w
ciasnej puszce mojej czaszki, zawsze, zawsze niezdolny do tego, by się
Strona 17
stamtąd wydobyć i być częścią tej reszty wszystkiego, która jest. Było to
znów uczucie całkowitego, permanentnego i nienaprawialnego
odosobnienia od wszystkiego i wszystkich, połączonego z nieznośną
klaustrofobią, z gnębiącą mnie na jawie zmorą zamknięcia w sobie
samym. Usiłowałem ujść moim lękom, odrywając na siłę od tego moje
myśli, wówczas jednak dostawałem z drugiej lufy: nie możesz zrobić w
ogóle niczego, co sprawiłoby, że twoje doświadczenie stanie się czymś
innym niż wytworem twojej świadomości. Pozostawało tylko
zapomnienie. Pragnąłem wybuchnąć, upatrując w tym jedyną drogę
wydobycia się z siebie i ucieczki poza swoje granice, tak jak granat ręczny,
który rozrywa swój pancerz, gdy wybucha. W takiej chwili naprawdę
sądziłem, że oszalałem.
A wszystko to było wynikiem widzenia rzeczywistości w pewien sposób.
Myślałem, że wszystko istnieje niezależnie ode mnie, w ramach
przestrzeni i czasu, które też istnieją niezależnie. Tylko w ten sposób
mogę, będąc jednym z przedmiotów czasoprzestrzennych, dowiadywać się
o innych przedmiotach czasoprzestrzennych, że oddziałują one na któryś z
moich zmysłów, ten zaś przesyła bodziec do mózgu, gdzie dochodzi do
przekładu na obraz zmysłowy. Każdą więc część rzeczywistości, inną niż
ja sam, mogę uprzytamniać sobie w ogóle tylko w ten sposób, że
uprzytamniam sobie obrazy - które są zawsze w mojej głowie i tam tylko
mogą być - i muszę wnosić, wychodząc od tych obrazów, o istnieniu
przedmiotów, których są one przedstawieniami. A przedstawienie jest
jedynym ujęciem natury przedmiotu, jakie mogę utworzyć. Nie mam
żadnych środków, by stykać się wprost, w sposób nie zapośredniczony, z
samymi przedmiotami. Istnieją one stale po drugiej stronie bariery, którą
Strona 18
tworzą nieprzekraczalne granice możliwości uprzytamniania sobie rzeczy.
Z tego sposobu widzenia rzeczy wyłonił się kolejny wgląd, jaki uzyskałem
- że nie ma żadnego sposobu, na jaki przedmioty mogłyby być „podobne"
do moich postrzeżeń przedmiotów. Nasunęło mi się to po raz pierwszy w
salonie mieszkania moich rodziców, gdy miałem jakieś trzynaście lat. Były
tam naprzeciw siebie dwa fotele, a między nimi z jednej strony kanapa, z
drugiej kominek, zaś za jednym z nich stała zwykła wysoka lampa.
Siedziałem w fotelu naprzeciw lampy, patrząc na nią. Miała ona
ciemnobrązową kwadratową pod-
stawę z drewna, z której wystawał również drewniany trzon lampy o tej
samej barwie, zakończony stożkowatym abażurem, zrobionym z
miękkiego płótna w jaśniejs2ym odcieniu brązu. To było to, zwykła lampa,
i nie mogłem tego oddać za pomocą żadnych innych pojęć. I tak by to
wyglądało dla obserwatora umieszczonego gdziekolwiek indziej w pokoju,
wyjąwszy — co uderzyło mnie nagle - jedno jedyne położenie, to
mianowicie, które zajmowała sama ta zwyczajna lampa. Tylko wtedy,
gdybyś był w tym pokoju ową zwykłą lampą, nie byłbyś w stanie jej
widzieć. A z braku luster nie miałbyś żadnego pojęcia, jak wyglądasz.
Innymi słowy, niezależnie od tego, jak ujmujesz siebie samego, ujęcie to
nie może przybierać tej postaci, która jest jedyną postacią, jaką może
przybierać dla mnie i dla każdego innego to ujęcie. Siedziałem tam,
usiłując wyobrazić sobie, co by to było być zwykłą lampą - stawiając się,
by tak rzec, na jej miejscu. I powtarzały się te same myśli. Mogłaby ona
widzieć wszystko w pokoju, wyjąwszy siebie samą. I nigdzie nie byłaby w
stanie widzieć siebie, niezależnie od tego, gdzie się znajduje. To
uprzytomniło mi, że wiem, jak wygląda moja twarz tylko dlatego, że
Strona 19
widziałem jej odbicia w lustrach, w oknach, i że widziałem jej fotografie -
innymi słowy, że widziałem obrazy inne niż ja sam i zewnętrzne wobec
mnie samego. Nie mam żadnego sposobu, by od wewnątrz mojej twarzy
wiedzieć, jaka ona jest. Jeśli więc byłbyś czymś, nie miałbyś określeń, za
pomocą których każdy inny cię postrzega i, w wyniku tego postrzegania,
ujmuje cię pojęciowo. Patrząc na tę samą sytuację z drugiej strony,
widzimy, że każdy, kto postrzega czy pojmuje coś, nie ma żadnej innej
możliwości poza tą, by robić to za pomocą określeń, których ta rzecz nie
może mieć. Rzeczy takie tedy, jakimi są same w sobie, muszą być
niewyobrażalnie różne od wszelkich idei, które możemy sobie o nich
tworzyć.
Przez parę lat stale usiłowałem wyobrazić sobie, jak by to było być
przedmiotem nieożywionym, a zawsze towarzyszyła mi przeciwstawna
tym próbom myśl, że musiałoby to być coś takiego, czego odmienności od
wszystkiego, co mogę sobie wyobrazić, nie da się ująć w pojęcia... Jak by
to było byćbu-dynkiem albo butem do gry w rugby? Rzeczy te są, istnieją,
mają byt. Czym jest ten byt? Nie chodziło o to, co on przypomina, lecz o
to, czym jest — tego bowiem byłem pewien, że nie może przypominać
żadnego obrazu czy koncepcji, które jestem w stanie o bycie sobie
ukształtować. Choć wiedziałem, że moje próby umieszczenia się na
miejscu książki, drzewa, mebla są właśnie w ten sposób wewnętrznie
sprzeczne, nie mogłem się powstrzymać przed ich podejmowaniem. Byt,
jak mi się wydawało, jest ostateczną tajemnicą, jest czymś ostatecznie
nieuchwytnym pojęciowo. A jednak nie ma niczego, czego nie ma.
Wszystko jest. Jak więc może to być tajemnica? Oto, jak mi się wydawało,
nieprześcigniony paradoks: wszystko, co rzeczywiście istnieje, jest
Strona 20
niepoznawalne, a całość tego, czego doświadczamy - cokolwiek by to było
- to tylko obrazy, nie istniejące niezależnie od naszego doświadczenia.
Jako piętnastolatek natrafiłem w szkolnej bibliotece na książkę pod
tytułem The Bible of the World (Biblia świata), zawierającą główne pisma
wielkich re-
ligii światowyt li. Wiedziony ciekawością, przeczytałem wszystkie. Tylko
Upaniszady poruszyły naprawdę głęboko moją wyobraźnię. Zauważyłem,
zdumiony, że mówi się tam, iż cały świat ludzkiego poznania i
doświadczenia składa się wyłącznie z obrazów, ulotnych i pozbawionych
trwałej rzeczywistości, rzeczywistość prawdziwa natomiast, istniejąca
ustawicznie, jest czymś, czego nie możemy poznać bezpośrednio, nie
możemy zatem utworzyć żadnej jej wyraźnej i określonej koncepcji.
Byłem zdumiony, widząc w druku moje myśli, w pismach o tysiącletniej
dawności. Oto zjawiły się Upaniszady, by dostarczyć wyjaśnienia, które
mi się nie nasunęło. Mówiły one, że owa nieograniczona mnogość
różnobarwnych obrazów nie przedstawia naszym umysłom równej sobie
mnogości jakichś nieuchwytnych rzeczy, odpowiadających poszczególnym
obrazom, lecz przedstawia tylko coś jednego i wielkiego. Wyodrębniamy
się z tego czegoś, gdy zaczynamy istnieć jako indywidua, a gdy umieramy,
rozpraszamy się w nim; i to jest rzeczywiście wszystko, co ostatecznie
istnieje. Odmienne, poszczególne i odrębne są tylko obrazy. A ponieważ są
one obrazami, subiektywnymi i efemerycznymi, i ponieważ, nade
wszystko, mamy naturalną skłonność do mylenia ich z niezależnie
istniejącymi rzeczami - całkiem zasadnie można uznać je za złudy. Rzeczy