Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie M jak Magia - GAIMAN NEIL PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
NEIL GAIMAN
M jak Magia
PRZELOZYLA PAULINA BRAITER
WYDAWNICTWO MAG WARSZAWA
2007
Tytul oryginalu: M is for Magic
Copyright (C) 2007 by Neil GaimanCopyright for the Polish translation (C) 2007 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Joanna Figlewska
Korekta: Urszula OkrzejaIlustracja i opracowanie graficzne okladki: Irek Konior
Projekt typograficzny, sklad i lamanie: Tomek Laisar Frun
Wylaczny dystrybutor Firma Ksiegarska Jacek Olesiejuk
ul. Kolejowa 15/17, 01-217Warszawa
tel./fax (22) 631-48-32, (22)
632-91-55, (22) 535-05-57
www.olesiejuk.pl, www.oramus.pl
ISBN 978-83-7480-052-5 Wydanie I
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082Warszawa
tel./fax (0-22) 813 47 43
e-mail:
[email protected]://www.mag.com.pl
Opowiadanie historii dzieciom
przypomina wozenie drew do lasu.
Ksiazke te dedykuje wszystkim drwom.
Wstep
Kiedy bylem mlody, czyli - tak mi sie przynajmniej wydaje - calkiem niedawno, uwielbialem zbiory opowiadan. Opowiadanie dawalo sie przeczytac od poczatku do konca akurat w czasie, ktorym dysponowalem - w trakcie dlugiej przerwy, popoludniowej sjesty czy w pociagu. Zaczynalo sie, rozkrecalo i porywalo mnie w nowy swiat, po czym dostarczalo bezpiecznie z powrotem do szkoly czy domu pol godziny pozniej.Opowiadania, ktore przeczytamy w odpowiednim wieku, towarzysza nam juz zawsze. Mozemy zapomniec, kto je napisal i jaki nosily tytul. Czasami zapominamy nawet, co sie w nich dzialo. Ale jesli opowiadanie nas poruszy, to pozostaje z nami, ukryte w zakamarkach naszego umyslu, ktore my sami rzadko odwiedzamy.
Opowiadania grozy trzymaja sie nas najmocniej. Jesli podczas lektury przebiega nam po plecach dreszcz, a po jej skonczeniu odkrywamy, ze powoli zamykamy ksiazke w obawie, by niczego nie sploszyc, i odsuwamy sie ostroznie, to znaczy, ze zostanie z nami po kres czasu. Kiedy mialem dziewiec lat, czytalem historie, ktora konczyla sie obrazem pokoju pokrytego slimakami. Mam wrazenie, ze to byly slimaki ludozercy i pelzly powoli w czyjas strone, by go pozrec. Gdy teraz to wspominam, czuje ten sam dreszcz, jak wowczas, kiedy czytalem te historie po raz pierwszy.
Fantasy wnika nam w kosci. Czasami mijam pewien zakret, z ktorego widac wies polozona na lagodnych pagorkach, dalej za nimi wyzsze, skaliste szare wzgorza, a w oddali gory i mgle. Za kazdym razem widok ten przywodzi mi na mysl Wladce Pierscieni. Ksiazka ta tkwi gdzies we mnie i ow obraz ja przywoluje.
A science fiction (choc, niestety, w tym zbiorze nie ma jej zbyt wiele) unosi nas miedzy gwiazdy, w inne czasy, inne umysly. Nie ma to jak krotka wizyta w glowie obcego, by nam przypomniec, jak niewiele rozni nas od innych ludzi.
Opowiadania to niewielkie okienka do innych swiatow, innych umyslow i snow. To podroze, ktore pozwalaja odwiedzic drugi koniec wszechswiata i zdazyc wrocic na kolacje.
Ja sam juz od niemal cwierc wieku pisuje opowiadania. Z poczatku stanowily swietna
metode nauki pisarskiego rzemiosla. Mlodym pisarzom najtrudniej przychodzi skonczyc to, co zaczeli, i wlasnie dzieki opowiadaniom nauczylem sie to robic. Dzis wiekszosc rzeczy, ktore pisze, jest raczej dluga - dlugie komiksy, dlugie ksiazki, dlugie filmy - zatem krotki tekst, cos co mozna skonczyc w pare dni czy tydzien, to czysta frajda.
Moi ulubieni autorzy opowiadan z dziecinstwa pozostali w wiekszosci do dzis moimi ulubionymi autorami. To pisarze tacy, jak Saki, Harlan Ellison, John Collier czy Ray Bradbury, sztukmistrze i magicy, potrafiacy za pomoca zaledwie dwudziestu szesciu liter i kilku znakow przestankowych rozbawic nas i zlamac nam serce. A wszystko na zaledwie kilku stronicach.
Zbiory opowiadan maja jeszcze jedna zalete: nie wszystkie zgromadzone w nich teksty musza sie nam podobac. Jesli trafimy na jakis, ktory nam nie odpowiada, wiemy, ze wkrotce zacznie sie nastepny.
W zebranych tu opowiadaniach spotkacie twardego detektywa ze swiata dzieciecych bajek i grupe ludzi, ktorzy lubia jadac najrozniejsze rzeczy, znajdziecie tez wiersz o tym, jak sie zachowac, gdy traficie do magicznego swiata, i historie o chlopcu, ktory spotyka pod mostem trolla i dobija z nim targu. Jest tu takze opowiesc, ktora stanie sie czescia mojej nastepnej ksiazki dla dzieci, Ksiegi cmentarnej, o chlopcu, ktory mieszka na cmentarzu, wychowywany przez umarlych, a takze opowiadanie, ktore napisalem w mlodosci, zatytulowane Jak sprzedac Most Pontyjski, historia fantasy zainspirowana przez autentycznego czlowieka, "Hrabiego" Victora Lustiga, ktory naprawde sprzedal wieze Eiffla, mniej wiecej w taki wlasnie sposob (po czym kilka lat pozniej zmarl w wiezieniu Alcatraz). Jest tu kilka nieco strasznych historii, kilka innych raczej zabawnych, a takze pare nienalezacych do zadnej z tych kategorii. Mam jednak nadzieje, ze i tak sie wam spodobaja.
Gdy bylem chlopcem, Ray Bradbury wybral ze swoich wczesniejszych zbiorow opowiadania, ktore, jak uznal, przypadna do gustu mlodszym czytelnikom i wydal je w ksiazkach R jak rakieta i K jak kosmos. Skoro zdecydowalem sie na to samo, spytalem Raya, czy mialby cos przeciw temu, bym zatytulowal ten zbior M jak magia. (Nie mial).
M naprawde jest jak magia, podobnie jak wszystkie litery, jesli zlozy sie je razem jak nalezy. Mozna z nich tworzyc magie i sny. A takze, mam nadzieje, kilka niespodzianek...
Neil Gaiman
Sierpien 2006
Sprawa dwudziestu czterech kosow
Siedzialem w moim biurze, pociagajac ze szklaneczki zytniowke i bezmyslnie czyszczac automat. Na zewnatrz lal deszcz, jak przez wiekszosc czasu w naszym pieknym miescie, choc oczywiscie biuro promocji turystyki twierdzi inaczej. Co prawda nie obchodzilo mnie to; nie pracuje w biurze promocji turystyki, jestem prywatnym detektywem, i to jednym z najlepszych, choc na oko w zyciu byscie tego nie powiedzieli. W biurze wszystko sie sypalo, od dawna nie placilem komornego i nawet bimber sie konczyl.Ciezkie czasy i tyle.
A do tego wszystkiego jedyny klient, jaki zglosil sie w tym tygodniu, nie zjawil sie na rogu, gdzie czekalem na niego pol dnia. Mowil, ze to bedzie wielka sprawa, ale juz nigdy sie nie dowiem jaka. Zamiast u mnie, zameldowal sie w kostnicy.
Kiedy zatem weszla do mnie ta damulka, bylem pewien, ze moje szczescie w koncu sie odmienilo.
-Co sprzedajesz, paniusiu?
Poslala mi spojrzenie, ktore podnieciloby nawet dynie i od ktorego serce zerwalo mi sie do olimpijskiego sprintu. Miala dlugie jasne wlosy i figure, na widok ktorej Tomasz z Akwinu zapomnialby o swych slubach. Ja w kazdym razie zapomnialem o moich: nigdy nie przyjmowac zlecen od kobitek.
-Co by pan powiedzial na troche zielonych? - spytala zmyslowym glosem, od razu
przechodzac do rzeczy.
-Mow dalej, siostro.
Nie chcialem, zeby sie zorientowala jak bardzo potrzebuje gotowki, totez unioslem dlon do ust. Lepiej, by klienci nie widzieli, jak sie slinisz.
Otworzyla torebke i wyciagnela zdjecie, blyszczaca odbitke osiem na dziesiec.
-Poznaje pan tego czlowieka?
-W moim biznesie zna sie roznych ludzi.
-Jasne. On nie zyje.
-To tez wiem, skarbie. Stare wiesci. To byl wypadek.
Spojrzala na mnie wzrokiem tak zimnym, ze mozna by rozbic go na kostki i wrzucic do koktajlu.
-Smierc mojego brata nie byla wypadkiem.
Unioslem brwi - w moim biznesie przydaja sie rozne dziwne umiejetnosci.
-Twojego brata? - Zabawne, nie wygladala na lale, ktora moglaby miec brata.
-Jestem Jill Dumpty.
-Humpty Dumpty byl twoim bratem?
-I nie spadl sam z tego muru, panie Paluch. Zepchnieto go.
Dumpty maczal palce w wiekszosci metnych interesow w tym miescie. Bez trudu potrafilbym wymienic pieciu gosci, ktorzy woleliby widziec go martwym niz zywym. No, bez wiekszego trudu.
-Rozmawialas o tym z glinami?
-Nie, zolnierze Krola nie chca miec nic wspolnego z jego smiercia. Mowia, ze po
upadku starali sie go zebrac w jedna calosc.
Odchylilem sie na krzesle.
-O co ci zatem chodzi? Gdzie tu moje miejsce?
-Chce, zeby znalazl pan zabojce, panie Paluch. Chce, by stanal przed sadem, chce, by usmazyl sie jak jajecznica. Och, i jeszcze jeden drobiazg - dodala lekkim tonem. - Humpty przed smiercia zabral z domu mala brazowa koperte ze zdjeciami, ktore mial mi wyslac, medycznymi zdjeciami. Jestem pielegniarka, robie dyplom. Sa mi potrzebne do egzaminu.
Przyjrzalem sie blizej swoim paznokciom, po czym unioslem wzrok ku jej twarzy, po drodze oceniajac talie i pare przyjemnych kraglosci. Niezla byla, choc jej maly nosek odrobine blyszczal.
-Biore te sprawe. Siedemdziesiat piec dziennie i dwie setki premii, jesli cos znajde.
Usmiechnela sie. Zoladek scisnal mi sie i wystartowal na orbite.
-Dostanie pan dodatkowe dwiescie, jesli dostarczy mi pan zdjecia. Bardzo mi na nich
zalezy. Naprawde chce zostac pielegniarka. - Rzucila na biurko trzy piecdziesiatki.
Pozwolilem, by na mych meskich ustach zatanczyl ironiczny usmieszek.
-Hej, siostro, moze dasz sie zaprosic na obiad? Wlasnie zarobilem troche grosza.
Mimowolnie zadrzala z podniecenia i wymamrotala cos o tym, ze zawsze miala pociag
do karlow, wiec wiedzialem, ze dobrze trafilem. Potem obdarzyla mnie krzywym usmiechem, od ktorego zglupialby nawet Albert Einstein.
-Najpierw prosze znalezc morderce mojego brata, panie Paluch. I moje zdjecia. Potem
mozemy sie zabawic.
Zamknela za soba drzwi. Byc moze wciaz padal deszcz, ale jakos tego nie zauwazylem.
Istnieja miejsca w tym miescie, o ktorych nie wspomina biuro promocji turystyki. To miejsca, gdzie policjanci poruszaja sie trojkami, jesli w ogole sie tam zjawia. W mojej pracy czlowiek musi odwiedzac je czesciej niz to zdrowe. Najzdrowiej nie bywac tam nigdy.
Czekal na mnie przed barem Luigiego. Podszedlem go od tylu; moje buty na gumowych podeszwach stapaly bezszelestnie po lsniacym, mokrym chodniku.
-Czesc, Elek.
Podskoczyl i obrocil sie gwaltownie, a ja odkrylem, ze spogladam wprost w lufe czterdziestki piatki.
-A, to ty Paluch. - Szybko schowal bron. - Nie nazywaj mnie tak. Dla ciebie jestem Bernie Melek, kurduplu, i lepiej o tym nie zapominaj.
-Elemelek bardziej mi sie podoba, Elek. Kto zabil Humpty'ego Dumptyego?
Elek byl dosc osobliwym ptakiem, ale w moim zawodzie wybrednosc nie poplaca. Nie mialem lepszego kontaktu w podziemiu.
-Pokaz mi kolor swojej forsy.
Zademonstrowalem mu piecdziesiatke.
-Do diabla - mruknal. - Jest zielona. Czemu nie mogliby dla odmiany zrobic partii
liliowej albo marengo? - Mimo wszystko przyjal banknot. - Wiem tylko, ze Tluscioch maczal
palce we wszystkim. Nie ma w tym miescie placka, ktorego by nie skosztowal.
-I co?
-Jeden z tych plackow nadziano dwudziestoma czterema kosami.
-Ze co?
-Mam ci to narysowac? Bo... uggh. - Skulil sie i runal na chodnik. Z plecow sterczal mu belt strzaly. Elemelek juz nigdy nie zaspiewa.
Sierzant Robin pochylil sie i spojrzal z gory na cialo, a potem, takze z gory, na mnie.
-A niech mnie dunder swisnie - rzekl - jesli to nie Tomcio Paluch we wlasnej osobie.
-Nie zabilem Elemelka, sierzancie.
-I przypuszczam, ze anonimowy telefon, ktory odebralismy na komisariacie,
informujacy, ze jeszcze dzisiaj zamierzasz zalatwic swietej pamieci pana Melka, to zwykla
podpucha?
-Jesli go zabilem, gdzie sa moje strzaly? - Otworzylem paczke gumy i zaczalem zuc. -
Ktos mnie wrabia.
Sierzant pyknal z fajeczki z pianki morskiej, potem odlozyl ja i zamyslony zagral na swym oboju kilka taktow z uwertury do "Wilhelma Tella".
-Moze tak, moze nie. Ale wciaz jestes podejrzany. Nie wyjezdzaj z miasta. I, Paluch...
-Tak?
-Smierc Dumpty'ego to byl wypadek. Tak stwierdzil koroner, ja tez tak mowie. Zostaw te sprawe.
Zastanowilem sie chwile, potem pomyslalem o pieniadzach i dziewczynie.
-Nic z tego, sierzancie. Wzruszyl ramionami.
-To twoj pogrzeb. - Zabrzmialo to, jakby faktycznie sie na niego zapowiadalo. Ogarnelo mnie dziwne przeczucie, ze moze ma racje.
-To nie twoja liga, Paluch, grasz teraz z duzymi chlopcami. A to bardzo niezdrowe.
Z tego co pamietalem z czasow szkolnych, mial racje. Za kazdym razem, kiedy gralem z duzymi chlopakami, bili mnie na kwasne jablko. Ale skad - jakim cudem Robin o tym wiedzial? I wtedy przypomnialem sobie cos jeszcze.
To wlasnie Robin bil mnie najczesciej.
***
Uznalem, ze czas na cos, co my, zawodowcy, nazywamy praca u podstaw. Zaczalem dyskretnie rozpytywac sie po miescie, ale nie dowiedzialem sie o Dumptym niczego, czego nie wiedzialbym wczesniej.Humpty Dumpty byl prawdziwym smierdzacym jajkiem. Pamietam, kiedy pierwszy raz zjawil sie w miescie - mlody i bystry treser, organizujacy pokazy sztuczek w wykonaniu trzech slepych myszy. Bardzo szybko zszedl na zla droge. Hazard, wodka, kobiety, ta sama stara spiewka. Bystry dzieciak sadzi, ze w Bajkowie zloto lezy na ulicach, i nim sie obejrzy, juz jest za pozno.
Dumpty zaczal od wymuszen i kradziezy na mala skale - jego tresowane dziki o ostrych klach zaganialy ludzi na drzewa, a on zbieral porzucone rzeczy i sprzedawal na czarnym rynku. Potem przerzucil sie na szantaz - najgorsze swinstwo jakie istnieje. Wowczas to jedyny raz skrzyzowaly sie nasze drogi. Mlody chlopak z towarzystwa - nazwijmy go pan Kotek -
zatrudnil mnie, bym odzyskal kompromitujace zdjecia, na ktorych widac bylo, z kim lezal w lozeczku. Zdobylem je, ale nauczylem sie tez, ze niezdrowo jest wtracac sie do spraw Tlusciocha, a nigdy nie popelniam dwa razy tego bledu. Do diabla, w mojej profesji nie stac mnie na to, by nawet raz popelnic ten sam blad.
Zycie jest ciezkie. Pamietam, jak w miescie zjawila sie dziewczynka z zapalkami... Ale nie, nie chcecie sluchac o moich problemach. Jesli jeszcze nie zgineliscie, macie przeciez wlasne.
W archiwum gazety sprawdzilem wszystko, co mieli na temat smierci Dumpty'ego. W jednej chwili siedzial na murze, w drugiej lezal w kawalkach pod nim. Wszystkie konie Krola i wszyscy zolnierze zjawili sie na miejscu w ciagu kilku minut, ale on potrzebowal czegos wiecej niz pierwszej pomocy. Wezwano doktora Ojboli - kumpla Dumpty'ego z czasow pracy ze zwierzetami - choc nie wiem, co moglby zdzialac doktorek, kiedy gosc nie zyje.
Jedna chwileczke - doktor Ojboli!
W moim zawodzie zdarza sie czasem takie uczucie: dwie szare komorki zderza sie jak trzeba i po sekundzie masz juz prawdziwy pozar mozgu.
Pamietacie klienta, ktory sie nie zjawil - tego, na ktorego czekalem caly dzien na rogu? Przypadkowa smierc. Nie zadalem sobie trudu, by to sprawdzic - nie stac mnie na marnowanie czasu na klientow, ktorzy i tak nie zaplaca.
Wygladalo na to, ze mialem trzy trupy. Nie jednego.
Siegnalem po telefon i zadzwonilem na komisariat.
-Mowi Paluch - poinformowalem dyzurnego. - Polaczcie mnie z sierzantem Robinem. Uslyszalem trzask, a potem jego glos.
-Tu Robin.
-Mowi Paluch.
-Czesc, Tomciu. - Caly stary Robin. Juz gdy bylismy dziecmi nasmiewal sie z mojego wzrostu. - W koncu doszedles do tego, ze smierc Dumptyego to wypadek?
-Nie, teraz prowadze sledztwo w sprawie trzech smierci. Tlusciocha, Berniego Melka i doktora Ojboli.
-Ojboli? Chirurga plastycznego? Zginal w wypadku.
-Jasne, a twoja matka byla zona twojego ojca.
Przez chwile milczal.
-Paluch, jesli dzwonisz tu zeby wygadywac swinstwa, to daj sobie spokoj. Jakos mnie to nie bawi.
-W porzadku, madralo. Skoro smierc Humptyego Dumpty'ego to wypadek, tak samo
jak doktora Ojboli, powiedz mi jedno: kto zabil Elemelka?
Rzadko oskarzaja mnie o zbyt wybujala wyobraznie, przysiaglbym jednak, ze w tym momencie uslyszalem, jak usmiechnal sie z drugiej strony.
-Ty, Paluchu. Stawiam na to moja odznake.
W sluchawce zapadla cisza.
***
W moim biurze bylo zimno i ponuro, totez wybralem sie do baru Joego w poszukiwaniu towarzystwa i drinka. Albo paru.Dwadziescia cztery kosy. Martwy lekarz. Tluscioch. Elemelek. Do diaska, w tej sprawie bylo wiecej dziur niz w szwajcarskim serze i wiecej splatanych watkow niz w podartej makramie. I skad w tym wszystkim wziela sie smakowita panna Dumpty? Ona i ja, swietna bylaby z nas para. Kiedy to wszystko sie skonczy, moze wyskoczylibysmy razem do malego hoteliku nalezacego do Luiego, gdzie nikt nie pyta o akt slubu. Nazywaja go Chatka z Piernika.
Zawolalem barmana.
-Hej, Joe.
-Tak, panie Paluch? - Czyscil wlasnie kieliszek szmata, ktora za lepszych czasow
pelnila role koszuli.
-Poznales kiedys siostre Tlusciocha? Podrapal sie po policzku.
-Nie przypominam sobie. Siostre... ze co? Tluscioch nie mial siostry.
-Jestes pewien?
-Jasne, ze jestem. Pamietam, kiedy moja siostra urodzila pierwsze dziecko,
powiedzialem Tlusciochowi, ze zostalem wujem. A on spojrzal na mnie, jak to on, i mowi "Ja
nigdy nie zostane wujem, Joe. Nie mam siostr, braci ani w ogole zadnej rodziny".
Skoro tajemnicza panna Dumpty nie byla jego siostra, to kim byla?
-Powiedz mi, Joe, widziales go kiedys w towarzystwie cizi, mniej wiecej tego wzrostu i
takich ksztaltow? - Moje dlonie zakreslily pare parabol. - Wyglada jak bogini milosci w
kolorze blond.
Pokrecil glowa.
-Nigdy nie widzialem go z zadna lalunia. Ostatnio spotykal sie czesto z jakims
medykiem, ale tak na prawde obchodzily go tylko jego swirniete zwierzaki i ptaki.
Pociagnalem lyk drinka. O malo nie przepalil mi gardla na wylot.
-Zwierzaki? Sadzilem, ze dal sobie z tym spokoj.
-Nie, pare tygodni temu przyszedl tu z calym stadem kosow, ktore uczyl spiewac "Czyz to nie pyszny placek dla lala".
-Lala?
-Wlasnie. Nie mam pojecia dla kogo.
Odstawilem szklanke. Pare kropel wylalo sie na bar, patrzylem, jak zzeraja farbe.
-Dzieki, Joe, bardzo mi pomogles. - Wreczylem mu dziesieciodolarowke. - To za
informacje - dodalem. - Nie wydaj wszystkiego od razu.
W moim zawodzie tylko takie zarciki pozwalaja czlowiekowi nie zwariowac.
***
Pozostal mi jeszcze jeden kontakt. Matka Gaska. Znalazlem budke i wybralem jej numer.-Sklepik Matki Gaski - ciastka, ciasteczka i licencjonowana garkuchnia.
-Tu Paluch, Mamo.
-Tomcio? Nie moge z toba rozmawiac. To niebezpieczne.
-Przez pamiec dawnych czasow, slodziutka. Jestes mi cos winna.
Dwoch marnych zlodziejaszkow wlamalo sie kiedys do Mamy i zabralo wszystko. Wytropilem ich i zwrocilem jej ciastka i garnki.
-Zgoda, ale wcale mi sie to nie podoba.
-Mamo, wiesz wszystko, co dotyczy jedzenia w tym miescie. Jakie znaczenie ma
placek z dwudziestoma czterema tresowanymi kosami?
Zagwizdala glosno, przeciagle.
-Naprawde nie wiesz?
Gdybym wiedzial, nie pytalbym.
-Powinienes czesciej czytac rubryke dworska, skarbie. Rany, wierz mi, to nie twoja
liga.
-No, dalej, Mamo, wykrztus to.
-Tak sie sklada, ze to szczegolne danie pare tygodni temu podano samemu Krolowi... Tomcio, jestes tam?
-Jestem, Mamo - odparlem cicho. - Nagle mnostwo rzeczy nabralo sensu.
Odlozylem sluchawke.
Zaczynalo wygladac na to, ze maly Tomcio Paluch natrafil na naprawde soczysty placek.
Z nieba padal deszcz, zimny, niezmienny.
Wezwalem taksowke.
Kwadrans pozniej wylonila sie, kopcac, z ciemnosci.
-Spozniles sie.
-Zloz skarge w biurze promocji turystyki.
Wspialem sie na tylne siedzenie, opuscilem szybe i zapalilem papierosa. I pojechalem na spotkanie z Krolowa.
***
Drzwi wiodace do prywatnej czesci palacu byly zamkniete. To czesc, ktorej publika nie widuje, ale ja nigdy nie nalezalem do publiki, a niewielki zamek okazal sie zadna przeszkoda. Drzwi do prywatnych komnat, ozdobione wielkim czerwonym sercem okazaly sie otwarte, zapukalem zatem i wszedlem, nie czekajac na odpowiedz.Krolowa Kier byla sama. Stala przed lustrem. W jednej dloni trzymala talerz ciasteczek, druga pudrowala nosek. Obrocila sie, ujrzala mnie i sapnela glosno, upuszczajac ciastka.
-Czesc, Kroluniu - rzucilem. - A moze wolisz, ze bym nazywal cie Jill? Nawet bez blond peruki niezla z niej byla lala.
-Wynos sie stad - syknela.
-Raczej nie, paniusiu. - Przysiadlem na lozku. - Pozwol, ze cos ci opowiem.
-Prosze. - Siegnela za siebie w strone ukrytego guzika alarmu.
Pozwolilem jej go nacisnac. Po drodze przecialem przewody - w moim zawodzie nie ma czegos takiego jak nadmiar ostroznosci.
-Pozwol, ze cos ci opowiem.
-Juz to mowiles.
-Zrobie to po mojemu.
Zapalilem papierosa. Waska smuzka blekitnego dymu poszybowala ku niebu. Wiedzialem, ze ja takze tam trafie, jesli moje przeczucie okaze sie bledne. Ale z wiekiem nauczylem sie ufac przeczuciom.
-Powiedz, co o tym sadzisz. Dumpty - Tluscioch - nie byl twoim bratem. Nie byl nawet
twoim przyjacielem. W rzeczywistosci cie szantazowal. Wiedzial o twoim nosie.
Zbielala bardziej niz wiekszosc trupow, ktore zdarzylo mi sie ogladac. Uniosla dlon,
zakrywajac swiezo upudrowany nosek.
-Widzisz, od wielu lat znam Tlusciocha. Dawno, dawno temu niezle zarabial, tresujac
zwierzeta i ptaki i zlecajac im rozne ciemne sprawki. Totez pomyslalem sobie... Ostatnio
mialem klienta, ktory sie nie zglosil, bo wczesniej ktos go zalatwil. Doktor Ojboli, dawny
weterynarz, obecnie chirurg plastyczny. Wedlug oficjalnej wersji usiadl za blisko ognia i sie
stopil.
Przypuscmy jednak, ze zabito go, by nie zdradzil nikomu czegos, o czym wiedzial. Dodalem dwa do dwoch i zgarnalem pule. Zrekonstruujmy cala scene: bylas w ogrodzie -pewnie wieszalas pranie - gdy zjawil sie kos, jeden z tresowanych ptakow Dumptyego z placka, i oddziobal ci nos.
Stalas tak w ogrodzie, zaslaniajac dlonia twarz, kiedy nagle zjawil sie Tluscioch z propozycja nie do odrzucenia. Mial cie przedstawic chirurgowi plastycznemu, ktory za odpowiednia cene zalatwi ci nowy nos, rownie dobry jak stary i nikt sie o niczym nie dowie. Jak dotad sie zgadza?
Tepo pokiwala glowa. Dopiero po chwili zdolala sie odezwac.
-Mniej wiecej. Tyle ze ucieklam do siebie, by sie posilic bulka z maslem. Tam mnie znalazl.
-W porzasiu. - Na jej policzkach pojawil sie cien rumienca. - Przeszlas operacje u Ojboli i nikt o niczym nie wiedzial, dopoki Dumpty nie poinformowal cie, ze ma zdjecia z calego zabiegu. Musialas sie go pozbyc. Pare dni pozniej spacerowalas po ogrodach i nagle zobaczylas Dumpty'ego. Siedzial na murze, zwrocony do ciebie plecami i patrzyl w dal. W ataku szalu popchnelas i Humpty Dumpty spadl z muru.
Teraz juz naprawde mialas klopoty. Nikt nie podejrzewal cie o morderstwo. Ale gdzie sie podzialy zdjecia? Ojboli ich nie mial, choc wyczul pismo nosem i trzeba go bylo zalatwic - bo mogl sie ze mna spotkac. Nie wiedzialas jednak, ile mi powiedzial, i wciaz nie mialas zdjec, wiec wynajelas mnie, zebym je znalazl. I to byl twoj blad, siostro.
Jej dolna warga zadrzala, moje serce takze.
-Nie wydasz mnie chyba, prawda?
-Siostro, dzis po poludniu probowalas mnie wrobic. Nie wybaczam takich rzeczy. Trzesaca sie reka zaczela rozpinac bluzke.
-Moze zdolamy jakos dojsc do porozumienia? Pokrecilem glowa.
-Przykro mi, wasza wysokosc. Pani Paluchowa nauczyla swojego syna trzymac sie z
dala od arystokracji. Szkoda, ale tak to juz jest.
Dla bezpieczenstwa odwrocilem wzrok, co okazalo sie pomylka. Nim zdazylbys zagwizdac pobudke, w jej dloniach pokazal sie malenki damski pistolecik, celujacy wprost we mnie. Spluwa nie byla duza, ale wiedzialem, ze ma dostatecznego kopa, by trwale wylaczyc mnie z gry.
Lalunia byla mordercza.
-Prosze odlozyc bron, wasza wysokosc.
Sierzant Robin wszedl przez drzwi sypialni, sciskajac w poteznej jak szynka lapie policyjny rewolwer.
-Przepraszam, ze cie podejrzewalem, Paluch - dodal sucho. - Choc w sumie to masz szczescie, niech mnie dunder swisnie. Kazalem cie sledzic i w efekcie podsluchalem cala rozmowe.
-Czesc, sierzancie. Dzieki, ze wpadles, ale to jeszcze nie wszystko. Zechcesz usiasc i posluchac do konca?
Skinal glowa i usiadl obok drzwi, jego bron nawet nie drgnela. Wstalem z lozka i podszedlem do Krolowej.
-Bo widzisz, laluniu, nie powiedzialem ci, kto mial fotki twojej operacji. Humpty
Dumpty, kiedy go zabilas.
Miedzy doskonalymi brwiami pojawila sie urocza zmarszczka.
-Nie rozumiem... Kazalam przeszukac cialo.
-Jasne, po wszystkim. Ale jako pierwsi na miejscu zjawili sie zolnierze Krola. Gliny. I jeden z nich zabral koperte. Kiedy juz wszystko by ucichlo, szantaz znow by sie zaczal, tyle ze tym razem nie wiedzialabys kogo zabic. I jestem ci winien przeprosiny. - Schylilem sie, by zawiazac sznurowke.
-Czemu?
-Oskarzylem cie o to, ze dzis po poludniu probowalas mnie wrobic. Nie zrobilas tego. Ta strzala nalezala do chlopaka, ktory najlepiej w naszej szkole strzelal z luku. Powinienem byl od razu rozpoznac to charakterystyczne upierzenie. Czyz nie tak - dodalemo dwracajac sie do drzwi - Robinie "Hoodzie"?
Udajac, ze zawiazuje but, zebralem z podlogi pare ciasteczek z dzemem Krolowej. Teraz cisnalem jedno w gore i celnym rzutem stluklem jedyna zarowke w pokoju.
Opoznilo to strzelanine o zaledwie kilka sekund, ale kilka sekund wystarczylo mi w zupelnosci. I podczas gdy Krolowa Kier i sierzant Robin "Hood" z entuzjazmem rozwalali sie na drobne kawalki, ja sie zmylem.
W mojej profesji trzeba pilnowac swojego szefa.
Chrupiac ciasteczko, wyszedlem z palacowych ogrodow na ulice. Przystanalem przy kuble ze smieciami, probujac spalic brazowa koperte pelna zdjec, ktora wyciagnalem z kieszeni Robina, kiedy go mijalem, ale deszcz padal tak mocno, ze nie chciala sie zajac ogniem.
Kiedy wrocilem do siebie, zadzwonilem do biura promocji turystyki, zeby sie poskarzyc. Powiedzieli, ze deszcz jest potrzebny rolnikom, a ja odparlem, co moga sobie z nim zrobic.
Oznajmili, ze wszystkim jest ciezko.
A ja mruknalem.
-No tak.
Trollowy most
Na poczatku lat szescdziesiatych, gdy mialem trzy czy cztery lata, zlikwidowano wiekszosc torow kolejowych. Wladze zmasakrowaly wowczas cala siec kolejowa. Odtad mozna bylo pojechac tylko do Londynu, a miasteczko, w ktorym mieszkalem, stalo sie koncem trasy.Oto moje najwczesniejsze wyrazne wspomnienie: mialem poltora roku. Matka lezala w szpitalu i rodzila moja siostre, a babcia zabrala mnie na spacer na most i uniosla, bym mogl ogladac przejezdzajacy w dole pociag, dyszacy i dymiacy niczym czarny, zelazny smok.
W ciagu nastepnych kilku lat wycofano ostatnie parowozy. Wraz z nimi zlikwidowano siec torow, laczaca wioski z miastami, miasteczka z wsiami.
Nie wiedzialem, ze pociagi moga zniknac. Gdy skonczylem siedem lat, przeszly do historii.
Mieszkalismy w starym domu na przedmiesciach. Puste pola naprzeciwko lezaly odlogiem. Czesto przelazilem przez plot, kladlem sie w cieniu niewielkiej kepy sitowia i czytalem ksiazki albo tez, gdy ogarniala mnie zadza przygody, badalem tereny opuszczonej posiadlosci za polami. Byl tam stary, zarosniety, ozdobny staw, nad ktorym przerzucono niski drewniany mostek. W trakcie moich wypraw do ogrodow i lasow dworskich nigdy nie natknalem sie na zadnego straznika badz dozorce. Nigdy tez nie probowalem wchodzic do samego domu. Wolalem nie kusic losu, a zreszta wierzylem swiecie, ze wszystkie puste stare domy sa nawiedzone.
Nie oznacza to, ze bylem naiwny. Po prostu wierzylem we wszystko co mroczne i niebezpieczne. Jeden z glownych artykulow mej dzieciecej wiary glosil, iz noc przynosi ze soba duchy i wiedzmy, wyglodniale, lopoczace plaszczami i odziane w czern.
Na szczescie obowiazywala tez zasada odwrotna. Dzien oznaczal bezpieczenstwo. Za dnia nic mi nie grozilo.
Rytual: ostatniego dnia letniego semestru w drodze ze szkoly zdejmowalem buty i skarpetki, i niosac je w rekach, maszerowalem brukowana kamieniami sciezka na miekkich, rozowych, bosych stopach. Podczas wakacji wkladalem buty wylacznie pod przymusem, na
co dzien napawajac sie wolnoscia od obuwia, dopoki we wrzesniu nie rozpoczal sie kolejny rok szkolny.
Gdy mialem siedem lat, odkrylem sciezke biegnaca przez las. Bylo wlasnie lato, jasne i gorace. Tego dnia bardzo oddalilem sie od domu.
Zwiedzalem okolice. Minalem dwor, patrzacy na mnie slepymi, zabitymi deskami oczami okien. Przeszedlem przez posiadlosc i przez nieznany mi las. Zsunalem sie po stromym zboczu i odkrylem, ze stoje na zupelnie nieznanej cienistej sciezce wsrod gestych drzew. Przenikajace przez liscie swiatlo mialo odcien zieleni i zlota. Wydalo mi sie, ze trafilem do krainy czarow. Wzdluz sciezki biegl waski strumyk, w ktorym roilo sie od malenkich przezroczystych krewetek. Lapalem je i patrzylem, jak wija sie i szamoca na mych palcach. Potem wkladalem je do wody.
Ruszylem naprzod sciezka. Byla idealnie prosta, porosnieta krotka trawa. Od czasu do czasu natrafialem na wspaniale kamienie: oble brylki stopionej skaly, brazowe, fioletowe i czarne. Kiedy unioslo sie je do swiatla, ich powierzchnia plonela wszystkimi barwami teczy. Przekonany, ze musza byc niezwykle cenne, wypchalem nimi kieszenie.
Szedlem tak i szedlem cichym zlocistozielonym korytarzem i nikogo nie widzialem.
Nie czulem glodu ani pragnienia, jedynie ciekawosc, dokad wiedzie sciezka. Byla idealnie prosta i absolutnie plaska. Sama sciezka w ogole sie nie zmieniala, ale otaczajacy ja krajobraz owszem. Z poczatku szedlem dnem wawozu; po obu stronach wznosily sie strome, porosniete trawa sciany. Pozniej sciezka prowadzila gora. Idac, widzialem kolyszace sie w dole czubki drzew i dachy nielicznych odleglych budynkow. Moja sciezka, wciaz plaska i prosta, przecinala wzgorza i doliny. W koncu w jednej z dolin ujrzalem most.
Zbudowano go z czerwonych cegiel. Tworzyl wyniosly, zakrzywiony luk nad sciezka. Z boku dostrzeglem kamienne stopnie, wyciete w brzegu. U gory zamykala je mala, drewniana furtka.
Obecnosc jakiegokolwiek sladu istnienia istot ludzkich na mej sciezce zdumiala mnie, bo od tej pory uwierzylem juz, iz jest ona czyms naturalnym, niczym wulkan. Teraz, wiedziony bardziej ciekawoscia niz czymkolwiek innym (ostatecznie przeszedlem juz setki mil, albo tak przynajmniej sadzilem, i moglem byc absolutnie wszedzie), wspialem sie po kamiennych schodach i przeszedlem przez furtke.
Znalazlem sie nigdzie.
Szczyt mostu pokrywalo bloto. Po obu stronach rozciagaly sie laki. Na jednej rosla trawa, na drugiej ktos posial zboze. W zaschnietym blocie odcisnely sie slady szerokich opon traktora. Przeszedlem przez most, by sie upewnic: zadnego tupania. Moje bose stopy
poruszaly sie bezszelestnie. W promieniu wielu mil nie bylo niczego, jedynie pola, zboze i drzewa.
Zerwalem klos pszenicy i zaczalem wyluskiwac slodkie ziarna, obierajac je miedzy palcami, a potem przezuwajac z namyslem. Wtedy zorientowalem sie, ze robie sie glodny, i wrocilem po schodach na opuszczony tor. Czas wracac do domu. Nie zgubilem sie. Wystarczylo tylko, bym podazyl sciezka.
Pod mostem czekal na mnie troll.
-Jestem troll - oznajmil. Milczal przez chwile, po czym dodal od niechcenia: - Fol rol
de ol rol.
Byl olbrzymi. Jego glowa siegala szczytu ceglanego luku. Byl tez przezroczysty: przez jego cialo dostrzegalem cegly i drzewa, przyciemnione, lecz widoczne. Zupelnie jakby wszystkie moje koszmary staly sie cialem. Mial wielkie, mocne zeby, mordercze szpony i silne, wlochate dlonie. Dlugie wlosy przypominaly czupryne jednego z malych plastikowych maszkaronow mojej siostry. Oczy mial wylupiaste i byl nagi. Jego penis zwisal z gestwiny splatanych wlosow miedzy nogami.
-Uslyszalem cie, Jack - szepnal, a jego glos przywodzil na mysl wiatr. - Uslyszalem,
jak tupiesz na moim moscie, a teraz pozre twoje zycie.
Mialem zaledwie siedem lat. Byl jednak dzien i nie pamietam, abym sie bal. Lepiej, by to dzieci stawaly oko w oko z elementami bajek - sa lepiej przygotowane na taka konfrontacje.
-Nie pozeraj mnie - powiedzialem do trolla. Mialem na sobie pasiasta, brazowa
koszulke i brazowe sztruksy. Wlosy tez mialem brazowe. Brakowalo mi zeba z przodu.
Uczylem sie gwizdac miedzy zebami, ale jak dotad bez powodzenia.
-Zamierzam pozrec twoje zycie, Jack - odparl troll.
Spojrzalem mu prosto w twarz.
-Wkrotce na sciezce zjawi sie moja starsza siostra - sklamalem. - Bedzie znacznie
smaczniejsza niz ja. Zjedz ja zamiast mnie.
Troll poweszyl w powietrzu i usmiechnal sie.
-Jestes sam - rzekl. - Na sciezce nie ma niczego innego, absolutnie niczego. - Potem nachylil sie i przesunal po moim ciele palcami, zupelnie jakby twarz musnelo mi stadko motyli, jakby dotykal jej slepy czlowiek. Troll powachal palce i potrzasnal olbrzymia glowa. - Ty w ogole nie masz starszej siostry. Tylko mlodsza, ktora dzis zostala u przyjaciolki.
-Potrafisz to stwierdzic po zapachu? - spytalem zdumiony.
-Trolle umieja wyweszyc tecze. Trolle umieja wyweszyc gwiazdy - szepnal ze
smutkiem. - Trolle czuja won snow, ktore sniles, nim jeszcze przyszedles na swiat. Podejdz do mnie, a ja pozre twoje zycie.
-Mam w kieszeni szlachetne kamienie - poinformowalem trolla. - Wez je sobie. Spojrz.
-Pokazalem mu znalezione wczesniej klejnoty z lawy.
-Zuzel - oswiadczyl troll. - Porzucone odpady z parowcow. Nie maja zadnej wartosci. Otworzyl szeroko usta. Ostre zeby, oddech cuchnacy plesnia i wilgocia spod swiata.
-Jem. Juz.
Z kazda chwila stawal sie coraz bardziej cielesny, coraz prawdziwszy, a swiat na zewnatrz tracil barwy, zaczynal blednac.
-Zaczekaj! - Wbilem stopy w wilgotna ziemie pod mostem. Poruszylem palcami,
trzymajac sie kurczowo rzeczywistego swiata. Spojrzalem mu prosto w wielkie oczy. - Nie
chcesz wcale pozerac mojego zycia, jeszcze nie. Ja... mam dopiero siedem lat. W ogole
jeszcze nie zylem. Jest wiele ksiazek, ktorych nie zdazylem przeczytac. Nigdy nie lecialem
samolotem. Wciaz nie potrafie gwizdac, nie do konca. Moze mnie wypuscisz? Kiedy bede
starszy, wiekszy i smaczniejszy, wroce do ciebie.
Troll przygladal mi sie oczami plonacymi niczym reflektory. Potem skinal glowa.
-Zatem do zobaczenia, kiedy wrocisz - rzekl. I usmiechnal sie.
Odwrocilem sie i pomaszerowalem prosta, milczaca sciezka, na ktorej kiedys lezaly tory kolejowe.
Po chwili zaczalem biec.
Pedzilem skapana w zielonym swietle drozka, dyszac i sapiac, dopoki nie poczulem klujacego bolu pod zebrami, ostrej kolki. Trzymajac sie za bok, dotarlem do domu.
***
Gdy dorastalem, pola zaczely znikac. Wzdluz ulic ochrzczonych nazwami dzikich kwiatow i mianami szanowanych autorow wyrastaly kolejne rzedy domow. Nasz dom - stary, zniszczony wiktorianski budynek - zostal sprzedany i zburzony. W ogrodzie wyrosly nowe bloki.Budowano je wszedzie.
Raz zabladzilem w nowej dzielnicy, pokrywajacej dwie laki, ktorych kazdy skrawek znalem kiedys na pamiec. Nie mialem jednak nic przeciw temu, by zniknely. Stary dwor zostal kupiony przez miedzynarodowa spolke. W majatku wzniesiono kolejne budynki.
Minelo osiem lat, nim wrocilem na stary szlak kolejowy, a kiedy to zrobilem, nie bylem sam.
Mialem pietnascie lat. Juz dwa razy zdazylem zmienic szkole. Dziewczyna miala na imie Louise. Byla moja pierwsza miloscia.
Kochalem jej szare oczy i cienkie jasnobrazowe wlosy, a takze niezreczny sposob poruszania (zupelnie jak jelonek, ktory dopiero uczy sie chodzic. Wiem, ze brzmi to bardzo glupio, i przepraszam). Kiedy mialem trzynascie lat, zobaczylem, jak zuje gume, i wpadlem po uszy, niczym samobojca do rzeki.
Glowna przeszkode w mojej milosci do Louise stanowil fakt, ze bylismy najlepszymi przyjaciolmi i oboje spotykalismy sie z innymi ludzmi. Nigdy jej nie powiedzialem, ze ja kocham, czy nawet, ze mi sie podoba. Bylismy kumplami.
Tego wieczoru siedzielismy u niej, w jej pokoju, i sluchalismy plyty "Rattus Norvegicus", pierwszego longplaya The Stranglers. Wlasnie zaczynal krolowac punk i wszystko stawalo sie takie podniecajace, swiat nieskonczonych mozliwosci, tak w muzyce, jak i poza nia. W koncu nadeszla pora powrotu do domu. Louise postanowila mi towarzyszyc. Niewinnie wzielismy sie za rece, jak to kumple, i ruszylismy spacerkiem. Po dziesieciu minutach dotarlismy do mnie.
Na niebie swiecil jasny ksiezyc; otaczala nas kraina pozbawiona barw. Noc byla ciepla.
Dotarlismy do mojego domu, dostrzeglismy swiatla w oknach i stanelismy na podjezdzie, rozmawiajac o zespole, ktory zamierzalem zalozyc. Nie weszlismy do srodka.
Potem postanowilem, ze odprowadze ja do domu. Wrocilismy.
Opowiedziala mi o bitwach, ktore staczala z mlodsza siostra, podkradajaca jej kosmetyki i perfumy. Louise podejrzewala, ze siostra uprawiala juz seks z chlopakami. Sama Louise jeszcze tego nie robila, tak jak ja.
Stalismy na drodze przed jej domem pod zolta, sodowa latarnia. Patrzylismy na swe czarne usta i blado-zolte twarze.
Usmiechalismy sie do siebie.
Potem ruszylismy naprzod, wybierajac ciche ulice i puste zaulki. W jednej z nowych dzielnic mieszkaniowych skrecilismy na sciezke prowadzaca do lasu.
Sciezka byla prosta i ciemna, lecz swiatla odleglych domow lsnily niczym naziemne gwiazdy, a ksiezyc dostatecznie oswietlal nam droge. Raz jeden przestraszylismy sie, gdy tuz przed nami cos zaczelo weszyc i prychac. Zblizylismy sie i ujrzelismy, ze to borsuk. Wybuchnelismy smiechem, po czym uscisnelismy sie i ruszylismy dalej.
Rozmawialismy cicho o bzdurach, o tym, o czym marzymy, czego pragniemy.
I caly ten czas chcialem ja pocalowac, pomacac piersi, a moze nawet wsunac reke miedzy nogi.
W koncu dostrzeglem szanse. Nad sciezka wznosil sie stary, ceglany most. Przystanelismy pod nim. Przytulilem sie do niej. Jej usta otwarly sie pod moimi wargami.
I wtedy zesztywniala, zrobila sie zimna i zastygla w bezruchu.
-Witaj - powiedzial troll.
Puscilem Louise. Pod mostem bylo ciemno, lecz sylwetka trolla wypelniala mrok.
-Zamrozilem ja - oznajmil troll - abysmy mogli porozmawiac. Teraz zamierzam pozrec
twoje zycie.
Serce walilo mi w piersi. Cale cialo drzalo. - Nie.
-Powiedziales, ze do mnie wrocisz. I wrociles. Czy nauczyles sie gwizdac?
-Tak.
-To swietnie. Ja nigdy nie umialem gwizdac. - Poweszyl. - Ciesze sie. Obrosles w zycie i doswiadczenie. Wiecej do jedzenia, wiecej dla mnie.
Chwycilem Louise, sztywnego zombi, i pchnalem ja naprzod.
-Nie zabieraj mnie, nie chce umierac. Wez ja. Zaloze sie, ze jest smaczniejsza niz ja, i o
dwa miesiace starsza. Czemu nie wezmiesz jej?
Troll milczal.
Obwachal Louise od stop do glow - stopy i krocze, piersi, wlosy.
Potem spojrzal na mnie.
-Jest niewinna - oznajmil. - Ty nie. Nie chce jej. Chce ciebie.
Podszedlem do skraju mostu i spojrzalem w gore na gwiazdy swiecace na niebie.
-Ale jeszcze tak wielu rzeczy nie zrobilem - rzeklem na poly do siebie. - To znaczy,
nigdy... nigdy sie nie kochalem i nigdy nie bylem w Ameryce. Nie... - Urwalem. - Jeszcze
niczego nie zrobilem. Jeszcze nie.
Troll nie odpowiedzial.
-Moglbym do ciebie wrocic, kiedy bede starszy. Milczal.
-Wroce. Daje slowo.
-Wrocisz do mnie? - spytala Louise. - Czemu? Dokad sie wybierasz?
Odwrocilem sie. Troll zniknal, a dziewczyna, ktora zdawalo mi sie, ze kocham, stala wsrod cieni pod mostem.
-Wracamy do domu - oznajmilem. - Chodz.
Wrocilismy, nie odzywajac sie ani slowem.
Niedlugo potem zaczela umawiac sie na randki z perkusista zespolu punk rockowego,
ktory zalozylem. Znacznie pozniej wyszla za maz za kogos innego. Spotkalismy sie kiedys w pociagu, gdy byla juz mezatka. Spytala, czy pamietam tamten wieczor. Odparlem, ze tak.
-Tamtego wieczoru naprawde cie lubilam, Jack - powiedziala. - Sadzilam, ze chcesz mnie pocalowac. Myslalam, ze sprobujesz sie ze mna umowic. Zgodzilabym sie, gdybys to zrobil.
-Ale nie zrobilem.
-Nie - rzekla. - Nie zrobiles. - Miala krotko ostrzyzone wlosy. Bylo jej w nich nie do twarzy.
Nigdy wiecej jej nie widzialem. Szczupla kobieta o wymuszonym usmiechu nie byla dziewczyna, ktora kochalem. Czulem sie niezrecznie, rozmawiajac z nia.
***
Przeprowadzilem sie do Londynu. Potem, kilka lat pozniej, wrocilem, lecz miasto, w ktorym sie znalazlem, nie bylo tym, jakie pamietalem. Pola, farmy, male kamienne drozki zniknely, totez, gdy juz moglem, przeprowadzilem sie do malej wioski dziesiec mil dalej.Zabralem ze soba rodzine - bylem juz zonaty i dzieciaty - i zamieszkalismy w starym domu, niegdys pelniacym role dworca kolejowego. Tory wykopano. Stare malzenstwo, mieszkajace naprzeciw nas, uprawialo na ich miejscu warzywa.
Zaczynalem sie starzec. Pewnego dnia dostrzeglem siwy wlos. Kiedy indziej uslyszalem nagranie wlasnego glosu i uswiadomilem sobie, ze brzmi on zupelnie jak glos mojego ojca.
Pracowalem w Londynie w dziale wylawiania talentow jednej z najwiekszych wytworni plytowych. Dojezdzalem do miasta pociagiem, czasami wracalem na noc.
W Londynie musialem utrzymywac male mieszkanko. Trudno wracac do domu, gdy zespol, ktory sprawdzamy, nie wywleka sie na scene przed polnoca. Oznaczalo to tez, ze latwo moge wykrecic numerek na boku, jesli tylko mam ochote, a mialem.
Sadzilem, ze Eleanora - tak nazywa sie moja zona; chyba powinienem byl wspomniec o tym wczesniej - nie wie o innych kobietach. Jednakze pewnego zimowego dnia wrocilem z dwutygodniowego wyjazdu do Nowego Jorku i zastalem pusty, zimny dom.
Nie zostawila mi lisciku, lecz prawdziwy list: pietnascie stron starannie wypisanych na maszynie. Kazde slowo bylo prawdziwe, lacznie z post scriptum, ktore brzmialo: "Tak naprawde mnie nie kochasz. Nigdy nie kochales".
Wlozylem gruby plaszcz i wyszedlem z domu, wedrujac wprost przed siebie, oszolomiony i lekko odretwialy.
Ziemi nie pokrywal snieg, bylo jednak mrozno. Liscie chrzescily mi pod stopami. Na tle surowego, szarego zimowego nieba ostro odcinaly sie czarne szkielety drzew.
Szedlem poboczem. Mijaly mnie samochody, zmierzajace do i z Londynu. W pewnej chwili potknalem sie o na wpol pogrzebana w stosie brazowych lisci galaz i rozdarlem sobie spodnie oraz skaleczylem noge.
Dotarlem do nastepnej wioski. Pod katem do drogi plynela rzeka. Obok niej dostrzeglem sciezke, ktorej nigdy dotad nie widzialem. Skrecilem na nia, wpatrujac sie w czesciowo zamarznieta rzeke. Woda gulgotala, pluskala i spiewala.
Sciezka wiodla przez pola. Byla prosta, porosnieta trawa.
Tuz przy niej znalazlem kamien sterczacy z ziemi. Podnioslem go i oczyscilem z blota.
Trzymalem w reku bryle stopionej fioletowawej masy. Jej powierzchnia mienila sie wszystkimi barwami teczy. Wsunalem zdobycz do kieszeni plaszcza i zacisnalem na niej dlon, maszerujac naprzod. Cieplo kamienia dodawalo mi otuchy.
Rzeka wila sie wsrod pol, a ja wedrowalem w ciszy.
Szedlem tak godzine, nim dostrzeglem domy - nowe, male, kanciaste - stojace na brzegu nade mna. A potem ujrzalem most i wiedzialem juz, gdzie jestem - na starym szlaku kolejowym, tyle ze przyszedlem z przeciwnej strony.
Na moscie wymalowano graffiti: DUPA i BARRY KOCHA SUSAN oraz wszechobecne FN Frontu Narodowego.
Stanalem pod mostem w cieniu czerwonego ceglanego luku, posrod papierkow po lodach, paczek po chipsach, obok samotnej, zalosnej zuzytej prezerwatywy. Patrzylem, jak moj oddech paruje w zimnym popoludniowym powietrzu.
Krew zasychala mi na spodniach.
Po moscie nad moja glowa przejezdzaly samochody. Uslyszalem radio grajace glosno w jednym z nich.
-Hej! - powiedzialem cicho. Czulem sie naprawde glupio. - Halo? Nikt nie odpowiedzial. Wiatr zaszelescil paczkami po chipsach i liscmi.
-Wrocilem. Obiecalem, ze wroce, i dotrzymalem slowa. Halo! Cisza.
I wtedy rozplakalem sie, niemadrze, cicho, szlochajac pod mostem. Czyjas reka dotknela mej twarzy. Unioslem wzrok.
-Nie przypuszczalem, ze wrocisz - powiedzial troll.
Byl teraz mojego wzrostu, poza tym jednak sie nie zmienil. W jego dlugich, potarganych wlosach tkwily liscie. Oczy mial wielkie i samotne.
Wzruszylem ramionami. Potem otarlem twarz rekawem plaszcza.
-Ale wrocilem.
Mostem przebiegla trojka dzieci, krzyczac donosnie.
-Ja jestem troll - rzekl troll cichym, zaleknionym glosem. - Fol rol de ol rol. - Drzal
caly.
Wyciagnalem reke i ujalem jego potezna, szponiasta lape. Usmiechnalem sie do niego.
-W porzadku - powiedzialem. - Naprawde wszystko w porzadku.
Troll skinal glowa.
Pchnal mnie na ziemie, na liscie, opakowania i prezerwatywe, po czym polozyl sie na mnie. Potem uniosl glowe, otworzyl paszcze i pozarl me zycie mocnymi, ostrymi zebami.
***
Kiedy skonczyl, wstal i sie otrzepal. Wsunal dlon do kieszeni plaszcza i wyciagnal bulwiasta, spalona brylke zuzlu. Podal mi ja.-To nalezy do ciebie - rzekl.
Spojrzalem na niego. Przywdzial me zycie swobodnie, jakby nosil je od lat. Wzialem od niego zuzel i obwachalem go. Czulem won pociagu, z ktorego wypadl tak dawno temu. Scisnalem mocno kamyk w mej wlochatej lapie.
-Dziekuje - rzeklem.
-Powodzenia - rzucil troll.
-Tak. Coz, tobie takze.
Troll usmiechnal sie do mnie moja twarza.
Potem odwrocil sie i ruszyl w strone, z ktorej przyszedlem, w kierunku wioski i pustego domu, ktory opuscilem tego ranka. Idac, gwizdal wesolo.
Od tego czasu zyje tu. Ukrywam sie. Czekam. Jestem czescia mostu.
Obserwuje z cienia przechodzacych ludzi, spacerujacych z psami, rozmawiajacych, robiacych rzeczy, jakie robia ludzie. Czasami ktos zatrzyma sie pod mym mostem. Przystanie, wysika sie, uprawia seks. Obserwuje ich, lecz nic nie mowie. Oni zas nigdy mnie nie widza.
Fol rol de ol rol.
Zostane tu w ciemnosci pod lukiem. Slysze was, jak tupiecie po mym moscie.
O tak, slysze was.
Ale nie zamierzam wyjsc.
Nie pytaj diabla
Nikt nie wiedzial, skad wziela sie zabawka, do jakiego pradziadka badz dalekiej ciotki nalezala, nim trafila do pokoju dzieciecego.To byla skrzynka, rzezbiona i pokryta czerwona i zlota farba, niewatpliwie mila dla oka i, tak przynajmniej twierdzili dorosli, bardzo cenna - moze nawet antyk. Niestety, zamek przerdzewial i zatrzasnal sie na amen, a klucz zaginal, totez nikt nie mogl uwolnic diabla z jego pudelka. Niemniej jednak bylo to wspaniale pudlo: ciezkie, rzezbione i zlocone.
Dzieci nie bawily sie nim. Tkwilo na dnie starego, drewnianego kosza z zabawkami, dorownujacego rozmiarami i wiekiem pirackiej skrzyni - tak przynajmniej uwazaly dzieci. Diabel w pudelku lezal zagrzebany pod stosami lalek i kolejek, klaunow, papierowych gwiazdek i starych zestawow do magicznych sztuczek, okaleczonych marionetek o nieodwracalnie splatanych sznurkach, porzuconych strojow (strzepow starej slubnej sukni obok czarnego jedwabnego cylindra, pokrytego warstwa brudu i czasu) i sztucznej bizuterii, polamanych obreczy, przykrywek i konikow. Pod tym wszystkim spoczywalo pudlo diabla.
Dzieci nie bawily sie nim. Szeptaly miedzy soba, samotne, w pokoju na strychu. W szare dni, gdy wiatr zawodzil wokol domu, a deszcz bebnil o dachowki i splywal z okapow, opowiadaly sobie historie o diable, choc nigdy go nie widzialy. Jedno z nich twierdzilo, ze diabel to zly czarownik zamkniety w pudelku za swe zbrodnie, zbyt okropne, by je opisywac. Ktos inny (z pewnoscia jedna z dziewczynek) upieral sie, ze pudelko diabla to w rzeczywistosci Puszka Pandory, w ktorej umieszczono go jako straznika, niepozwalajacego, by zle rzeczy zamkniete w srodku znow sie wydostaly. Dzieci, jesli tylko mogly, w ogole nie dotykaly pudelka. Kiedy jednak, jak sie to zdarzalo od czasu do czasu, ktos dorosly dostrzegal nieobecnosc poczciwego, starego diabla w pudelku, wyciagal go ze skrzyni i ustawial na honorowym miejscu na kominku, dzieci zbieraly sie na odwage i szybko ponownie ukrywaly go w ciemnosci.
Dzieci nie bawily sie diablem w pudelku. A kiedy dorosly i opuscily wielki dom, pokoj na strychu zostal zamkniety i prawie zapomniany.
Prawie, lecz nie konca, albowiem kazde z dzieci z osobna pamietalo, ze kiedys
samotnie, w blekitnym blasku ksiezyca, na bosaka, powedrowalo do pokoju dziecinnego. Przypominalo to spacer lunatyczny - stopy bezszelestnie stapajace po drewnianych stopniach i wytartym dywanie. Kazde z nich pamietalo, ze otwiera skrzynie skarbow, grzebie wsrod lalek i ubran i wyciaga pudelko.
A potem dziecko dotykalo zamka, wieko unosilo sie powoli, niczym zachodzace slonce. Zaczynala grac muzyka i pojawial sie diabel. Nie wyskakiwal nagle, nie tkwil na sprezynie. Wstawal powoli, z rozmyslem. Wynurzal sie z pudelka, wzywal gestem dziecko, by sie zblizylo, i usmiechal sie.
I wowczas w blasku ksiezyca mowil im rzeczy, ktorych nigdy nie mogly sobie przypomniec, ale tez nie zdolaly zatrzec ich w pamieci.
Najstarszy chlopiec zginal w Wielkiej Wojnie. Najmlodszy odziedziczyl dom po smierci rodzicow. Wkrotce jednak zabrano mu go, bo pewnej nocy zostal znaleziony w piwnicy wsrod szmat, parafiny i zapalek. Probowal spalic wielki dom az do fundamentow. Zamkneli go w domu dla wariatow. Moze wciaz jeszcze tam jest.
Pozostale dzieci, niegdys dziewczynki, obecnie kobiety, odmowily, kazda z osobna, powrotu do domu, w ktorym dorastaly. Okna budynku zabito deskami. Drzwi zamknieto wielkimi zelaznymi kluczami.
Siostry odwiedzaly go rownie czesto, jak grob najstarszego brata i zalosna istote, ktora niegdys byla ich najmlodszym bratem, czyli nigdy.
Minely lata. Dziewczynki sa juz stare. W dawnym pokoju na poddaszu zagniezdzily sie sowy i nietoperze. Szczury buduja gniazda wsrod porzuconych zabawek. Zwierzeta spogladaja obojetnie na wyblakle ryciny na scianach i plamia resztki dywanu swymi odchodami.
Zas gleboko wewnatrz skrzyni diabel czeka z usmiechem, kryjac swe sekrety. Czeka na dzieci. Moze tak czekac wiecznie.
Jak sprzedac Most Pontyjski
Tak sie sklada, ze moj ulubiony Klub Zloczyncow jest jednoczesnie najstarszy i wciaz najbardziej ekskluzywny w calych Siedmiu Swiatach. Zalozyla go, niemal siedemdziesiat tysiecy lat temu, luzna grupa lotrow, klamcow, lapserdakow i oszustow. Ma wielu nasladowcow w wielu miejscach (calkiem niedawno, zaledwie piec wiekow temu podobny klub powstal w Londynie), lecz zadna z kopii nie dorownuje oryginalnemu Klubowi Zloczyncow w miescie Zaginionej Karnadyny. Zaden nie ma podobnej atmosfery. Ani podobnie wyselekcjonowanego grona czlonkow.Bo zostac czlonkiem Klubu Zloczyncow z Zaginionej Karnadyny nie jest latwo, oj nie. Zrozumiecie, jacy ludzie trafiaja na liste klubu, gdy powiem, ze na wl