NEIL GAIMAN M jak Magia PRZELOZYLA PAULINA BRAITER WYDAWNICTWO MAG WARSZAWA 2007 Tytul oryginalu: M is for Magic Copyright (C) 2007 by Neil GaimanCopyright for the Polish translation (C) 2007 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula OkrzejaIlustracja i opracowanie graficzne okladki: Irek Konior Projekt typograficzny, sklad i lamanie: Tomek Laisar Frun Wylaczny dystrybutor Firma Ksiegarska Jacek Olesiejuk ul. Kolejowa 15/17, 01-217Warszawa tel./fax (22) 631-48-32, (22) 632-91-55, (22) 535-05-57 www.olesiejuk.pl, www.oramus.pl ISBN 978-83-7480-052-5 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082Warszawa tel./fax (0-22) 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.plhttp://www.mag.com.pl Opowiadanie historii dzieciom przypomina wozenie drew do lasu. Ksiazke te dedykuje wszystkim drwom. Wstep Kiedy bylem mlody, czyli - tak mi sie przynajmniej wydaje - calkiem niedawno, uwielbialem zbiory opowiadan. Opowiadanie dawalo sie przeczytac od poczatku do konca akurat w czasie, ktorym dysponowalem - w trakcie dlugiej przerwy, popoludniowej sjesty czy w pociagu. Zaczynalo sie, rozkrecalo i porywalo mnie w nowy swiat, po czym dostarczalo bezpiecznie z powrotem do szkoly czy domu pol godziny pozniej.Opowiadania, ktore przeczytamy w odpowiednim wieku, towarzysza nam juz zawsze. Mozemy zapomniec, kto je napisal i jaki nosily tytul. Czasami zapominamy nawet, co sie w nich dzialo. Ale jesli opowiadanie nas poruszy, to pozostaje z nami, ukryte w zakamarkach naszego umyslu, ktore my sami rzadko odwiedzamy. Opowiadania grozy trzymaja sie nas najmocniej. Jesli podczas lektury przebiega nam po plecach dreszcz, a po jej skonczeniu odkrywamy, ze powoli zamykamy ksiazke w obawie, by niczego nie sploszyc, i odsuwamy sie ostroznie, to znaczy, ze zostanie z nami po kres czasu. Kiedy mialem dziewiec lat, czytalem historie, ktora konczyla sie obrazem pokoju pokrytego slimakami. Mam wrazenie, ze to byly slimaki ludozercy i pelzly powoli w czyjas strone, by go pozrec. Gdy teraz to wspominam, czuje ten sam dreszcz, jak wowczas, kiedy czytalem te historie po raz pierwszy. Fantasy wnika nam w kosci. Czasami mijam pewien zakret, z ktorego widac wies polozona na lagodnych pagorkach, dalej za nimi wyzsze, skaliste szare wzgorza, a w oddali gory i mgle. Za kazdym razem widok ten przywodzi mi na mysl Wladce Pierscieni. Ksiazka ta tkwi gdzies we mnie i ow obraz ja przywoluje. A science fiction (choc, niestety, w tym zbiorze nie ma jej zbyt wiele) unosi nas miedzy gwiazdy, w inne czasy, inne umysly. Nie ma to jak krotka wizyta w glowie obcego, by nam przypomniec, jak niewiele rozni nas od innych ludzi. Opowiadania to niewielkie okienka do innych swiatow, innych umyslow i snow. To podroze, ktore pozwalaja odwiedzic drugi koniec wszechswiata i zdazyc wrocic na kolacje. Ja sam juz od niemal cwierc wieku pisuje opowiadania. Z poczatku stanowily swietna metode nauki pisarskiego rzemiosla. Mlodym pisarzom najtrudniej przychodzi skonczyc to, co zaczeli, i wlasnie dzieki opowiadaniom nauczylem sie to robic. Dzis wiekszosc rzeczy, ktore pisze, jest raczej dluga - dlugie komiksy, dlugie ksiazki, dlugie filmy - zatem krotki tekst, cos co mozna skonczyc w pare dni czy tydzien, to czysta frajda. Moi ulubieni autorzy opowiadan z dziecinstwa pozostali w wiekszosci do dzis moimi ulubionymi autorami. To pisarze tacy, jak Saki, Harlan Ellison, John Collier czy Ray Bradbury, sztukmistrze i magicy, potrafiacy za pomoca zaledwie dwudziestu szesciu liter i kilku znakow przestankowych rozbawic nas i zlamac nam serce. A wszystko na zaledwie kilku stronicach. Zbiory opowiadan maja jeszcze jedna zalete: nie wszystkie zgromadzone w nich teksty musza sie nam podobac. Jesli trafimy na jakis, ktory nam nie odpowiada, wiemy, ze wkrotce zacznie sie nastepny. W zebranych tu opowiadaniach spotkacie twardego detektywa ze swiata dzieciecych bajek i grupe ludzi, ktorzy lubia jadac najrozniejsze rzeczy, znajdziecie tez wiersz o tym, jak sie zachowac, gdy traficie do magicznego swiata, i historie o chlopcu, ktory spotyka pod mostem trolla i dobija z nim targu. Jest tu takze opowiesc, ktora stanie sie czescia mojej nastepnej ksiazki dla dzieci, Ksiegi cmentarnej, o chlopcu, ktory mieszka na cmentarzu, wychowywany przez umarlych, a takze opowiadanie, ktore napisalem w mlodosci, zatytulowane Jak sprzedac Most Pontyjski, historia fantasy zainspirowana przez autentycznego czlowieka, "Hrabiego" Victora Lustiga, ktory naprawde sprzedal wieze Eiffla, mniej wiecej w taki wlasnie sposob (po czym kilka lat pozniej zmarl w wiezieniu Alcatraz). Jest tu kilka nieco strasznych historii, kilka innych raczej zabawnych, a takze pare nienalezacych do zadnej z tych kategorii. Mam jednak nadzieje, ze i tak sie wam spodobaja. Gdy bylem chlopcem, Ray Bradbury wybral ze swoich wczesniejszych zbiorow opowiadania, ktore, jak uznal, przypadna do gustu mlodszym czytelnikom i wydal je w ksiazkach R jak rakieta i K jak kosmos. Skoro zdecydowalem sie na to samo, spytalem Raya, czy mialby cos przeciw temu, bym zatytulowal ten zbior M jak magia. (Nie mial). M naprawde jest jak magia, podobnie jak wszystkie litery, jesli zlozy sie je razem jak nalezy. Mozna z nich tworzyc magie i sny. A takze, mam nadzieje, kilka niespodzianek... Neil Gaiman Sierpien 2006 Sprawa dwudziestu czterech kosow Siedzialem w moim biurze, pociagajac ze szklaneczki zytniowke i bezmyslnie czyszczac automat. Na zewnatrz lal deszcz, jak przez wiekszosc czasu w naszym pieknym miescie, choc oczywiscie biuro promocji turystyki twierdzi inaczej. Co prawda nie obchodzilo mnie to; nie pracuje w biurze promocji turystyki, jestem prywatnym detektywem, i to jednym z najlepszych, choc na oko w zyciu byscie tego nie powiedzieli. W biurze wszystko sie sypalo, od dawna nie placilem komornego i nawet bimber sie konczyl.Ciezkie czasy i tyle. A do tego wszystkiego jedyny klient, jaki zglosil sie w tym tygodniu, nie zjawil sie na rogu, gdzie czekalem na niego pol dnia. Mowil, ze to bedzie wielka sprawa, ale juz nigdy sie nie dowiem jaka. Zamiast u mnie, zameldowal sie w kostnicy. Kiedy zatem weszla do mnie ta damulka, bylem pewien, ze moje szczescie w koncu sie odmienilo. -Co sprzedajesz, paniusiu? Poslala mi spojrzenie, ktore podnieciloby nawet dynie i od ktorego serce zerwalo mi sie do olimpijskiego sprintu. Miala dlugie jasne wlosy i figure, na widok ktorej Tomasz z Akwinu zapomnialby o swych slubach. Ja w kazdym razie zapomnialem o moich: nigdy nie przyjmowac zlecen od kobitek. -Co by pan powiedzial na troche zielonych? - spytala zmyslowym glosem, od razu przechodzac do rzeczy. -Mow dalej, siostro. Nie chcialem, zeby sie zorientowala jak bardzo potrzebuje gotowki, totez unioslem dlon do ust. Lepiej, by klienci nie widzieli, jak sie slinisz. Otworzyla torebke i wyciagnela zdjecie, blyszczaca odbitke osiem na dziesiec. -Poznaje pan tego czlowieka? -W moim biznesie zna sie roznych ludzi. -Jasne. On nie zyje. -To tez wiem, skarbie. Stare wiesci. To byl wypadek. Spojrzala na mnie wzrokiem tak zimnym, ze mozna by rozbic go na kostki i wrzucic do koktajlu. -Smierc mojego brata nie byla wypadkiem. Unioslem brwi - w moim biznesie przydaja sie rozne dziwne umiejetnosci. -Twojego brata? - Zabawne, nie wygladala na lale, ktora moglaby miec brata. -Jestem Jill Dumpty. -Humpty Dumpty byl twoim bratem? -I nie spadl sam z tego muru, panie Paluch. Zepchnieto go. Dumpty maczal palce w wiekszosci metnych interesow w tym miescie. Bez trudu potrafilbym wymienic pieciu gosci, ktorzy woleliby widziec go martwym niz zywym. No, bez wiekszego trudu. -Rozmawialas o tym z glinami? -Nie, zolnierze Krola nie chca miec nic wspolnego z jego smiercia. Mowia, ze po upadku starali sie go zebrac w jedna calosc. Odchylilem sie na krzesle. -O co ci zatem chodzi? Gdzie tu moje miejsce? -Chce, zeby znalazl pan zabojce, panie Paluch. Chce, by stanal przed sadem, chce, by usmazyl sie jak jajecznica. Och, i jeszcze jeden drobiazg - dodala lekkim tonem. - Humpty przed smiercia zabral z domu mala brazowa koperte ze zdjeciami, ktore mial mi wyslac, medycznymi zdjeciami. Jestem pielegniarka, robie dyplom. Sa mi potrzebne do egzaminu. Przyjrzalem sie blizej swoim paznokciom, po czym unioslem wzrok ku jej twarzy, po drodze oceniajac talie i pare przyjemnych kraglosci. Niezla byla, choc jej maly nosek odrobine blyszczal. -Biore te sprawe. Siedemdziesiat piec dziennie i dwie setki premii, jesli cos znajde. Usmiechnela sie. Zoladek scisnal mi sie i wystartowal na orbite. -Dostanie pan dodatkowe dwiescie, jesli dostarczy mi pan zdjecia. Bardzo mi na nich zalezy. Naprawde chce zostac pielegniarka. - Rzucila na biurko trzy piecdziesiatki. Pozwolilem, by na mych meskich ustach zatanczyl ironiczny usmieszek. -Hej, siostro, moze dasz sie zaprosic na obiad? Wlasnie zarobilem troche grosza. Mimowolnie zadrzala z podniecenia i wymamrotala cos o tym, ze zawsze miala pociag do karlow, wiec wiedzialem, ze dobrze trafilem. Potem obdarzyla mnie krzywym usmiechem, od ktorego zglupialby nawet Albert Einstein. -Najpierw prosze znalezc morderce mojego brata, panie Paluch. I moje zdjecia. Potem mozemy sie zabawic. Zamknela za soba drzwi. Byc moze wciaz padal deszcz, ale jakos tego nie zauwazylem. Istnieja miejsca w tym miescie, o ktorych nie wspomina biuro promocji turystyki. To miejsca, gdzie policjanci poruszaja sie trojkami, jesli w ogole sie tam zjawia. W mojej pracy czlowiek musi odwiedzac je czesciej niz to zdrowe. Najzdrowiej nie bywac tam nigdy. Czekal na mnie przed barem Luigiego. Podszedlem go od tylu; moje buty na gumowych podeszwach stapaly bezszelestnie po lsniacym, mokrym chodniku. -Czesc, Elek. Podskoczyl i obrocil sie gwaltownie, a ja odkrylem, ze spogladam wprost w lufe czterdziestki piatki. -A, to ty Paluch. - Szybko schowal bron. - Nie nazywaj mnie tak. Dla ciebie jestem Bernie Melek, kurduplu, i lepiej o tym nie zapominaj. -Elemelek bardziej mi sie podoba, Elek. Kto zabil Humpty'ego Dumptyego? Elek byl dosc osobliwym ptakiem, ale w moim zawodzie wybrednosc nie poplaca. Nie mialem lepszego kontaktu w podziemiu. -Pokaz mi kolor swojej forsy. Zademonstrowalem mu piecdziesiatke. -Do diabla - mruknal. - Jest zielona. Czemu nie mogliby dla odmiany zrobic partii liliowej albo marengo? - Mimo wszystko przyjal banknot. - Wiem tylko, ze Tluscioch maczal palce we wszystkim. Nie ma w tym miescie placka, ktorego by nie skosztowal. -I co? -Jeden z tych plackow nadziano dwudziestoma czterema kosami. -Ze co? -Mam ci to narysowac? Bo... uggh. - Skulil sie i runal na chodnik. Z plecow sterczal mu belt strzaly. Elemelek juz nigdy nie zaspiewa. Sierzant Robin pochylil sie i spojrzal z gory na cialo, a potem, takze z gory, na mnie. -A niech mnie dunder swisnie - rzekl - jesli to nie Tomcio Paluch we wlasnej osobie. -Nie zabilem Elemelka, sierzancie. -I przypuszczam, ze anonimowy telefon, ktory odebralismy na komisariacie, informujacy, ze jeszcze dzisiaj zamierzasz zalatwic swietej pamieci pana Melka, to zwykla podpucha? -Jesli go zabilem, gdzie sa moje strzaly? - Otworzylem paczke gumy i zaczalem zuc. - Ktos mnie wrabia. Sierzant pyknal z fajeczki z pianki morskiej, potem odlozyl ja i zamyslony zagral na swym oboju kilka taktow z uwertury do "Wilhelma Tella". -Moze tak, moze nie. Ale wciaz jestes podejrzany. Nie wyjezdzaj z miasta. I, Paluch... -Tak? -Smierc Dumpty'ego to byl wypadek. Tak stwierdzil koroner, ja tez tak mowie. Zostaw te sprawe. Zastanowilem sie chwile, potem pomyslalem o pieniadzach i dziewczynie. -Nic z tego, sierzancie. Wzruszyl ramionami. -To twoj pogrzeb. - Zabrzmialo to, jakby faktycznie sie na niego zapowiadalo. Ogarnelo mnie dziwne przeczucie, ze moze ma racje. -To nie twoja liga, Paluch, grasz teraz z duzymi chlopcami. A to bardzo niezdrowe. Z tego co pamietalem z czasow szkolnych, mial racje. Za kazdym razem, kiedy gralem z duzymi chlopakami, bili mnie na kwasne jablko. Ale skad - jakim cudem Robin o tym wiedzial? I wtedy przypomnialem sobie cos jeszcze. To wlasnie Robin bil mnie najczesciej. *** Uznalem, ze czas na cos, co my, zawodowcy, nazywamy praca u podstaw. Zaczalem dyskretnie rozpytywac sie po miescie, ale nie dowiedzialem sie o Dumptym niczego, czego nie wiedzialbym wczesniej.Humpty Dumpty byl prawdziwym smierdzacym jajkiem. Pamietam, kiedy pierwszy raz zjawil sie w miescie - mlody i bystry treser, organizujacy pokazy sztuczek w wykonaniu trzech slepych myszy. Bardzo szybko zszedl na zla droge. Hazard, wodka, kobiety, ta sama stara spiewka. Bystry dzieciak sadzi, ze w Bajkowie zloto lezy na ulicach, i nim sie obejrzy, juz jest za pozno. Dumpty zaczal od wymuszen i kradziezy na mala skale - jego tresowane dziki o ostrych klach zaganialy ludzi na drzewa, a on zbieral porzucone rzeczy i sprzedawal na czarnym rynku. Potem przerzucil sie na szantaz - najgorsze swinstwo jakie istnieje. Wowczas to jedyny raz skrzyzowaly sie nasze drogi. Mlody chlopak z towarzystwa - nazwijmy go pan Kotek - zatrudnil mnie, bym odzyskal kompromitujace zdjecia, na ktorych widac bylo, z kim lezal w lozeczku. Zdobylem je, ale nauczylem sie tez, ze niezdrowo jest wtracac sie do spraw Tlusciocha, a nigdy nie popelniam dwa razy tego bledu. Do diabla, w mojej profesji nie stac mnie na to, by nawet raz popelnic ten sam blad. Zycie jest ciezkie. Pamietam, jak w miescie zjawila sie dziewczynka z zapalkami... Ale nie, nie chcecie sluchac o moich problemach. Jesli jeszcze nie zgineliscie, macie przeciez wlasne. W archiwum gazety sprawdzilem wszystko, co mieli na temat smierci Dumpty'ego. W jednej chwili siedzial na murze, w drugiej lezal w kawalkach pod nim. Wszystkie konie Krola i wszyscy zolnierze zjawili sie na miejscu w ciagu kilku minut, ale on potrzebowal czegos wiecej niz pierwszej pomocy. Wezwano doktora Ojboli - kumpla Dumpty'ego z czasow pracy ze zwierzetami - choc nie wiem, co moglby zdzialac doktorek, kiedy gosc nie zyje. Jedna chwileczke - doktor Ojboli! W moim zawodzie zdarza sie czasem takie uczucie: dwie szare komorki zderza sie jak trzeba i po sekundzie masz juz prawdziwy pozar mozgu. Pamietacie klienta, ktory sie nie zjawil - tego, na ktorego czekalem caly dzien na rogu? Przypadkowa smierc. Nie zadalem sobie trudu, by to sprawdzic - nie stac mnie na marnowanie czasu na klientow, ktorzy i tak nie zaplaca. Wygladalo na to, ze mialem trzy trupy. Nie jednego. Siegnalem po telefon i zadzwonilem na komisariat. -Mowi Paluch - poinformowalem dyzurnego. - Polaczcie mnie z sierzantem Robinem. Uslyszalem trzask, a potem jego glos. -Tu Robin. -Mowi Paluch. -Czesc, Tomciu. - Caly stary Robin. Juz gdy bylismy dziecmi nasmiewal sie z mojego wzrostu. - W koncu doszedles do tego, ze smierc Dumptyego to wypadek? -Nie, teraz prowadze sledztwo w sprawie trzech smierci. Tlusciocha, Berniego Melka i doktora Ojboli. -Ojboli? Chirurga plastycznego? Zginal w wypadku. -Jasne, a twoja matka byla zona twojego ojca. Przez chwile milczal. -Paluch, jesli dzwonisz tu zeby wygadywac swinstwa, to daj sobie spokoj. Jakos mnie to nie bawi. -W porzadku, madralo. Skoro smierc Humptyego Dumpty'ego to wypadek, tak samo jak doktora Ojboli, powiedz mi jedno: kto zabil Elemelka? Rzadko oskarzaja mnie o zbyt wybujala wyobraznie, przysiaglbym jednak, ze w tym momencie uslyszalem, jak usmiechnal sie z drugiej strony. -Ty, Paluchu. Stawiam na to moja odznake. W sluchawce zapadla cisza. *** W moim biurze bylo zimno i ponuro, totez wybralem sie do baru Joego w poszukiwaniu towarzystwa i drinka. Albo paru.Dwadziescia cztery kosy. Martwy lekarz. Tluscioch. Elemelek. Do diaska, w tej sprawie bylo wiecej dziur niz w szwajcarskim serze i wiecej splatanych watkow niz w podartej makramie. I skad w tym wszystkim wziela sie smakowita panna Dumpty? Ona i ja, swietna bylaby z nas para. Kiedy to wszystko sie skonczy, moze wyskoczylibysmy razem do malego hoteliku nalezacego do Luiego, gdzie nikt nie pyta o akt slubu. Nazywaja go Chatka z Piernika. Zawolalem barmana. -Hej, Joe. -Tak, panie Paluch? - Czyscil wlasnie kieliszek szmata, ktora za lepszych czasow pelnila role koszuli. -Poznales kiedys siostre Tlusciocha? Podrapal sie po policzku. -Nie przypominam sobie. Siostre... ze co? Tluscioch nie mial siostry. -Jestes pewien? -Jasne, ze jestem. Pamietam, kiedy moja siostra urodzila pierwsze dziecko, powiedzialem Tlusciochowi, ze zostalem wujem. A on spojrzal na mnie, jak to on, i mowi "Ja nigdy nie zostane wujem, Joe. Nie mam siostr, braci ani w ogole zadnej rodziny". Skoro tajemnicza panna Dumpty nie byla jego siostra, to kim byla? -Powiedz mi, Joe, widziales go kiedys w towarzystwie cizi, mniej wiecej tego wzrostu i takich ksztaltow? - Moje dlonie zakreslily pare parabol. - Wyglada jak bogini milosci w kolorze blond. Pokrecil glowa. -Nigdy nie widzialem go z zadna lalunia. Ostatnio spotykal sie czesto z jakims medykiem, ale tak na prawde obchodzily go tylko jego swirniete zwierzaki i ptaki. Pociagnalem lyk drinka. O malo nie przepalil mi gardla na wylot. -Zwierzaki? Sadzilem, ze dal sobie z tym spokoj. -Nie, pare tygodni temu przyszedl tu z calym stadem kosow, ktore uczyl spiewac "Czyz to nie pyszny placek dla lala". -Lala? -Wlasnie. Nie mam pojecia dla kogo. Odstawilem szklanke. Pare kropel wylalo sie na bar, patrzylem, jak zzeraja farbe. -Dzieki, Joe, bardzo mi pomogles. - Wreczylem mu dziesieciodolarowke. - To za informacje - dodalem. - Nie wydaj wszystkiego od razu. W moim zawodzie tylko takie zarciki pozwalaja czlowiekowi nie zwariowac. *** Pozostal mi jeszcze jeden kontakt. Matka Gaska. Znalazlem budke i wybralem jej numer.-Sklepik Matki Gaski - ciastka, ciasteczka i licencjonowana garkuchnia. -Tu Paluch, Mamo. -Tomcio? Nie moge z toba rozmawiac. To niebezpieczne. -Przez pamiec dawnych czasow, slodziutka. Jestes mi cos winna. Dwoch marnych zlodziejaszkow wlamalo sie kiedys do Mamy i zabralo wszystko. Wytropilem ich i zwrocilem jej ciastka i garnki. -Zgoda, ale wcale mi sie to nie podoba. -Mamo, wiesz wszystko, co dotyczy jedzenia w tym miescie. Jakie znaczenie ma placek z dwudziestoma czterema tresowanymi kosami? Zagwizdala glosno, przeciagle. -Naprawde nie wiesz? Gdybym wiedzial, nie pytalbym. -Powinienes czesciej czytac rubryke dworska, skarbie. Rany, wierz mi, to nie twoja liga. -No, dalej, Mamo, wykrztus to. -Tak sie sklada, ze to szczegolne danie pare tygodni temu podano samemu Krolowi... Tomcio, jestes tam? -Jestem, Mamo - odparlem cicho. - Nagle mnostwo rzeczy nabralo sensu. Odlozylem sluchawke. Zaczynalo wygladac na to, ze maly Tomcio Paluch natrafil na naprawde soczysty placek. Z nieba padal deszcz, zimny, niezmienny. Wezwalem taksowke. Kwadrans pozniej wylonila sie, kopcac, z ciemnosci. -Spozniles sie. -Zloz skarge w biurze promocji turystyki. Wspialem sie na tylne siedzenie, opuscilem szybe i zapalilem papierosa. I pojechalem na spotkanie z Krolowa. *** Drzwi wiodace do prywatnej czesci palacu byly zamkniete. To czesc, ktorej publika nie widuje, ale ja nigdy nie nalezalem do publiki, a niewielki zamek okazal sie zadna przeszkoda. Drzwi do prywatnych komnat, ozdobione wielkim czerwonym sercem okazaly sie otwarte, zapukalem zatem i wszedlem, nie czekajac na odpowiedz.Krolowa Kier byla sama. Stala przed lustrem. W jednej dloni trzymala talerz ciasteczek, druga pudrowala nosek. Obrocila sie, ujrzala mnie i sapnela glosno, upuszczajac ciastka. -Czesc, Kroluniu - rzucilem. - A moze wolisz, ze bym nazywal cie Jill? Nawet bez blond peruki niezla z niej byla lala. -Wynos sie stad - syknela. -Raczej nie, paniusiu. - Przysiadlem na lozku. - Pozwol, ze cos ci opowiem. -Prosze. - Siegnela za siebie w strone ukrytego guzika alarmu. Pozwolilem jej go nacisnac. Po drodze przecialem przewody - w moim zawodzie nie ma czegos takiego jak nadmiar ostroznosci. -Pozwol, ze cos ci opowiem. -Juz to mowiles. -Zrobie to po mojemu. Zapalilem papierosa. Waska smuzka blekitnego dymu poszybowala ku niebu. Wiedzialem, ze ja takze tam trafie, jesli moje przeczucie okaze sie bledne. Ale z wiekiem nauczylem sie ufac przeczuciom. -Powiedz, co o tym sadzisz. Dumpty - Tluscioch - nie byl twoim bratem. Nie byl nawet twoim przyjacielem. W rzeczywistosci cie szantazowal. Wiedzial o twoim nosie. Zbielala bardziej niz wiekszosc trupow, ktore zdarzylo mi sie ogladac. Uniosla dlon, zakrywajac swiezo upudrowany nosek. -Widzisz, od wielu lat znam Tlusciocha. Dawno, dawno temu niezle zarabial, tresujac zwierzeta i ptaki i zlecajac im rozne ciemne sprawki. Totez pomyslalem sobie... Ostatnio mialem klienta, ktory sie nie zglosil, bo wczesniej ktos go zalatwil. Doktor Ojboli, dawny weterynarz, obecnie chirurg plastyczny. Wedlug oficjalnej wersji usiadl za blisko ognia i sie stopil. Przypuscmy jednak, ze zabito go, by nie zdradzil nikomu czegos, o czym wiedzial. Dodalem dwa do dwoch i zgarnalem pule. Zrekonstruujmy cala scene: bylas w ogrodzie -pewnie wieszalas pranie - gdy zjawil sie kos, jeden z tresowanych ptakow Dumptyego z placka, i oddziobal ci nos. Stalas tak w ogrodzie, zaslaniajac dlonia twarz, kiedy nagle zjawil sie Tluscioch z propozycja nie do odrzucenia. Mial cie przedstawic chirurgowi plastycznemu, ktory za odpowiednia cene zalatwi ci nowy nos, rownie dobry jak stary i nikt sie o niczym nie dowie. Jak dotad sie zgadza? Tepo pokiwala glowa. Dopiero po chwili zdolala sie odezwac. -Mniej wiecej. Tyle ze ucieklam do siebie, by sie posilic bulka z maslem. Tam mnie znalazl. -W porzasiu. - Na jej policzkach pojawil sie cien rumienca. - Przeszlas operacje u Ojboli i nikt o niczym nie wiedzial, dopoki Dumpty nie poinformowal cie, ze ma zdjecia z calego zabiegu. Musialas sie go pozbyc. Pare dni pozniej spacerowalas po ogrodach i nagle zobaczylas Dumpty'ego. Siedzial na murze, zwrocony do ciebie plecami i patrzyl w dal. W ataku szalu popchnelas i Humpty Dumpty spadl z muru. Teraz juz naprawde mialas klopoty. Nikt nie podejrzewal cie o morderstwo. Ale gdzie sie podzialy zdjecia? Ojboli ich nie mial, choc wyczul pismo nosem i trzeba go bylo zalatwic - bo mogl sie ze mna spotkac. Nie wiedzialas jednak, ile mi powiedzial, i wciaz nie mialas zdjec, wiec wynajelas mnie, zebym je znalazl. I to byl twoj blad, siostro. Jej dolna warga zadrzala, moje serce takze. -Nie wydasz mnie chyba, prawda? -Siostro, dzis po poludniu probowalas mnie wrobic. Nie wybaczam takich rzeczy. Trzesaca sie reka zaczela rozpinac bluzke. -Moze zdolamy jakos dojsc do porozumienia? Pokrecilem glowa. -Przykro mi, wasza wysokosc. Pani Paluchowa nauczyla swojego syna trzymac sie z dala od arystokracji. Szkoda, ale tak to juz jest. Dla bezpieczenstwa odwrocilem wzrok, co okazalo sie pomylka. Nim zdazylbys zagwizdac pobudke, w jej dloniach pokazal sie malenki damski pistolecik, celujacy wprost we mnie. Spluwa nie byla duza, ale wiedzialem, ze ma dostatecznego kopa, by trwale wylaczyc mnie z gry. Lalunia byla mordercza. -Prosze odlozyc bron, wasza wysokosc. Sierzant Robin wszedl przez drzwi sypialni, sciskajac w poteznej jak szynka lapie policyjny rewolwer. -Przepraszam, ze cie podejrzewalem, Paluch - dodal sucho. - Choc w sumie to masz szczescie, niech mnie dunder swisnie. Kazalem cie sledzic i w efekcie podsluchalem cala rozmowe. -Czesc, sierzancie. Dzieki, ze wpadles, ale to jeszcze nie wszystko. Zechcesz usiasc i posluchac do konca? Skinal glowa i usiadl obok drzwi, jego bron nawet nie drgnela. Wstalem z lozka i podszedlem do Krolowej. -Bo widzisz, laluniu, nie powiedzialem ci, kto mial fotki twojej operacji. Humpty Dumpty, kiedy go zabilas. Miedzy doskonalymi brwiami pojawila sie urocza zmarszczka. -Nie rozumiem... Kazalam przeszukac cialo. -Jasne, po wszystkim. Ale jako pierwsi na miejscu zjawili sie zolnierze Krola. Gliny. I jeden z nich zabral koperte. Kiedy juz wszystko by ucichlo, szantaz znow by sie zaczal, tyle ze tym razem nie wiedzialabys kogo zabic. I jestem ci winien przeprosiny. - Schylilem sie, by zawiazac sznurowke. -Czemu? -Oskarzylem cie o to, ze dzis po poludniu probowalas mnie wrobic. Nie zrobilas tego. Ta strzala nalezala do chlopaka, ktory najlepiej w naszej szkole strzelal z luku. Powinienem byl od razu rozpoznac to charakterystyczne upierzenie. Czyz nie tak - dodalemo dwracajac sie do drzwi - Robinie "Hoodzie"? Udajac, ze zawiazuje but, zebralem z podlogi pare ciasteczek z dzemem Krolowej. Teraz cisnalem jedno w gore i celnym rzutem stluklem jedyna zarowke w pokoju. Opoznilo to strzelanine o zaledwie kilka sekund, ale kilka sekund wystarczylo mi w zupelnosci. I podczas gdy Krolowa Kier i sierzant Robin "Hood" z entuzjazmem rozwalali sie na drobne kawalki, ja sie zmylem. W mojej profesji trzeba pilnowac swojego szefa. Chrupiac ciasteczko, wyszedlem z palacowych ogrodow na ulice. Przystanalem przy kuble ze smieciami, probujac spalic brazowa koperte pelna zdjec, ktora wyciagnalem z kieszeni Robina, kiedy go mijalem, ale deszcz padal tak mocno, ze nie chciala sie zajac ogniem. Kiedy wrocilem do siebie, zadzwonilem do biura promocji turystyki, zeby sie poskarzyc. Powiedzieli, ze deszcz jest potrzebny rolnikom, a ja odparlem, co moga sobie z nim zrobic. Oznajmili, ze wszystkim jest ciezko. A ja mruknalem. -No tak. Trollowy most Na poczatku lat szescdziesiatych, gdy mialem trzy czy cztery lata, zlikwidowano wiekszosc torow kolejowych. Wladze zmasakrowaly wowczas cala siec kolejowa. Odtad mozna bylo pojechac tylko do Londynu, a miasteczko, w ktorym mieszkalem, stalo sie koncem trasy.Oto moje najwczesniejsze wyrazne wspomnienie: mialem poltora roku. Matka lezala w szpitalu i rodzila moja siostre, a babcia zabrala mnie na spacer na most i uniosla, bym mogl ogladac przejezdzajacy w dole pociag, dyszacy i dymiacy niczym czarny, zelazny smok. W ciagu nastepnych kilku lat wycofano ostatnie parowozy. Wraz z nimi zlikwidowano siec torow, laczaca wioski z miastami, miasteczka z wsiami. Nie wiedzialem, ze pociagi moga zniknac. Gdy skonczylem siedem lat, przeszly do historii. Mieszkalismy w starym domu na przedmiesciach. Puste pola naprzeciwko lezaly odlogiem. Czesto przelazilem przez plot, kladlem sie w cieniu niewielkiej kepy sitowia i czytalem ksiazki albo tez, gdy ogarniala mnie zadza przygody, badalem tereny opuszczonej posiadlosci za polami. Byl tam stary, zarosniety, ozdobny staw, nad ktorym przerzucono niski drewniany mostek. W trakcie moich wypraw do ogrodow i lasow dworskich nigdy nie natknalem sie na zadnego straznika badz dozorce. Nigdy tez nie probowalem wchodzic do samego domu. Wolalem nie kusic losu, a zreszta wierzylem swiecie, ze wszystkie puste stare domy sa nawiedzone. Nie oznacza to, ze bylem naiwny. Po prostu wierzylem we wszystko co mroczne i niebezpieczne. Jeden z glownych artykulow mej dzieciecej wiary glosil, iz noc przynosi ze soba duchy i wiedzmy, wyglodniale, lopoczace plaszczami i odziane w czern. Na szczescie obowiazywala tez zasada odwrotna. Dzien oznaczal bezpieczenstwo. Za dnia nic mi nie grozilo. Rytual: ostatniego dnia letniego semestru w drodze ze szkoly zdejmowalem buty i skarpetki, i niosac je w rekach, maszerowalem brukowana kamieniami sciezka na miekkich, rozowych, bosych stopach. Podczas wakacji wkladalem buty wylacznie pod przymusem, na co dzien napawajac sie wolnoscia od obuwia, dopoki we wrzesniu nie rozpoczal sie kolejny rok szkolny. Gdy mialem siedem lat, odkrylem sciezke biegnaca przez las. Bylo wlasnie lato, jasne i gorace. Tego dnia bardzo oddalilem sie od domu. Zwiedzalem okolice. Minalem dwor, patrzacy na mnie slepymi, zabitymi deskami oczami okien. Przeszedlem przez posiadlosc i przez nieznany mi las. Zsunalem sie po stromym zboczu i odkrylem, ze stoje na zupelnie nieznanej cienistej sciezce wsrod gestych drzew. Przenikajace przez liscie swiatlo mialo odcien zieleni i zlota. Wydalo mi sie, ze trafilem do krainy czarow. Wzdluz sciezki biegl waski strumyk, w ktorym roilo sie od malenkich przezroczystych krewetek. Lapalem je i patrzylem, jak wija sie i szamoca na mych palcach. Potem wkladalem je do wody. Ruszylem naprzod sciezka. Byla idealnie prosta, porosnieta krotka trawa. Od czasu do czasu natrafialem na wspaniale kamienie: oble brylki stopionej skaly, brazowe, fioletowe i czarne. Kiedy unioslo sie je do swiatla, ich powierzchnia plonela wszystkimi barwami teczy. Przekonany, ze musza byc niezwykle cenne, wypchalem nimi kieszenie. Szedlem tak i szedlem cichym zlocistozielonym korytarzem i nikogo nie widzialem. Nie czulem glodu ani pragnienia, jedynie ciekawosc, dokad wiedzie sciezka. Byla idealnie prosta i absolutnie plaska. Sama sciezka w ogole sie nie zmieniala, ale otaczajacy ja krajobraz owszem. Z poczatku szedlem dnem wawozu; po obu stronach wznosily sie strome, porosniete trawa sciany. Pozniej sciezka prowadzila gora. Idac, widzialem kolyszace sie w dole czubki drzew i dachy nielicznych odleglych budynkow. Moja sciezka, wciaz plaska i prosta, przecinala wzgorza i doliny. W koncu w jednej z dolin ujrzalem most. Zbudowano go z czerwonych cegiel. Tworzyl wyniosly, zakrzywiony luk nad sciezka. Z boku dostrzeglem kamienne stopnie, wyciete w brzegu. U gory zamykala je mala, drewniana furtka. Obecnosc jakiegokolwiek sladu istnienia istot ludzkich na mej sciezce zdumiala mnie, bo od tej pory uwierzylem juz, iz jest ona czyms naturalnym, niczym wulkan. Teraz, wiedziony bardziej ciekawoscia niz czymkolwiek innym (ostatecznie przeszedlem juz setki mil, albo tak przynajmniej sadzilem, i moglem byc absolutnie wszedzie), wspialem sie po kamiennych schodach i przeszedlem przez furtke. Znalazlem sie nigdzie. Szczyt mostu pokrywalo bloto. Po obu stronach rozciagaly sie laki. Na jednej rosla trawa, na drugiej ktos posial zboze. W zaschnietym blocie odcisnely sie slady szerokich opon traktora. Przeszedlem przez most, by sie upewnic: zadnego tupania. Moje bose stopy poruszaly sie bezszelestnie. W promieniu wielu mil nie bylo niczego, jedynie pola, zboze i drzewa. Zerwalem klos pszenicy i zaczalem wyluskiwac slodkie ziarna, obierajac je miedzy palcami, a potem przezuwajac z namyslem. Wtedy zorientowalem sie, ze robie sie glodny, i wrocilem po schodach na opuszczony tor. Czas wracac do domu. Nie zgubilem sie. Wystarczylo tylko, bym podazyl sciezka. Pod mostem czekal na mnie troll. -Jestem troll - oznajmil. Milczal przez chwile, po czym dodal od niechcenia: - Fol rol de ol rol. Byl olbrzymi. Jego glowa siegala szczytu ceglanego luku. Byl tez przezroczysty: przez jego cialo dostrzegalem cegly i drzewa, przyciemnione, lecz widoczne. Zupelnie jakby wszystkie moje koszmary staly sie cialem. Mial wielkie, mocne zeby, mordercze szpony i silne, wlochate dlonie. Dlugie wlosy przypominaly czupryne jednego z malych plastikowych maszkaronow mojej siostry. Oczy mial wylupiaste i byl nagi. Jego penis zwisal z gestwiny splatanych wlosow miedzy nogami. -Uslyszalem cie, Jack - szepnal, a jego glos przywodzil na mysl wiatr. - Uslyszalem, jak tupiesz na moim moscie, a teraz pozre twoje zycie. Mialem zaledwie siedem lat. Byl jednak dzien i nie pamietam, abym sie bal. Lepiej, by to dzieci stawaly oko w oko z elementami bajek - sa lepiej przygotowane na taka konfrontacje. -Nie pozeraj mnie - powiedzialem do trolla. Mialem na sobie pasiasta, brazowa koszulke i brazowe sztruksy. Wlosy tez mialem brazowe. Brakowalo mi zeba z przodu. Uczylem sie gwizdac miedzy zebami, ale jak dotad bez powodzenia. -Zamierzam pozrec twoje zycie, Jack - odparl troll. Spojrzalem mu prosto w twarz. -Wkrotce na sciezce zjawi sie moja starsza siostra - sklamalem. - Bedzie znacznie smaczniejsza niz ja. Zjedz ja zamiast mnie. Troll poweszyl w powietrzu i usmiechnal sie. -Jestes sam - rzekl. - Na sciezce nie ma niczego innego, absolutnie niczego. - Potem nachylil sie i przesunal po moim ciele palcami, zupelnie jakby twarz musnelo mi stadko motyli, jakby dotykal jej slepy czlowiek. Troll powachal palce i potrzasnal olbrzymia glowa. - Ty w ogole nie masz starszej siostry. Tylko mlodsza, ktora dzis zostala u przyjaciolki. -Potrafisz to stwierdzic po zapachu? - spytalem zdumiony. -Trolle umieja wyweszyc tecze. Trolle umieja wyweszyc gwiazdy - szepnal ze smutkiem. - Trolle czuja won snow, ktore sniles, nim jeszcze przyszedles na swiat. Podejdz do mnie, a ja pozre twoje zycie. -Mam w kieszeni szlachetne kamienie - poinformowalem trolla. - Wez je sobie. Spojrz. -Pokazalem mu znalezione wczesniej klejnoty z lawy. -Zuzel - oswiadczyl troll. - Porzucone odpady z parowcow. Nie maja zadnej wartosci. Otworzyl szeroko usta. Ostre zeby, oddech cuchnacy plesnia i wilgocia spod swiata. -Jem. Juz. Z kazda chwila stawal sie coraz bardziej cielesny, coraz prawdziwszy, a swiat na zewnatrz tracil barwy, zaczynal blednac. -Zaczekaj! - Wbilem stopy w wilgotna ziemie pod mostem. Poruszylem palcami, trzymajac sie kurczowo rzeczywistego swiata. Spojrzalem mu prosto w wielkie oczy. - Nie chcesz wcale pozerac mojego zycia, jeszcze nie. Ja... mam dopiero siedem lat. W ogole jeszcze nie zylem. Jest wiele ksiazek, ktorych nie zdazylem przeczytac. Nigdy nie lecialem samolotem. Wciaz nie potrafie gwizdac, nie do konca. Moze mnie wypuscisz? Kiedy bede starszy, wiekszy i smaczniejszy, wroce do ciebie. Troll przygladal mi sie oczami plonacymi niczym reflektory. Potem skinal glowa. -Zatem do zobaczenia, kiedy wrocisz - rzekl. I usmiechnal sie. Odwrocilem sie i pomaszerowalem prosta, milczaca sciezka, na ktorej kiedys lezaly tory kolejowe. Po chwili zaczalem biec. Pedzilem skapana w zielonym swietle drozka, dyszac i sapiac, dopoki nie poczulem klujacego bolu pod zebrami, ostrej kolki. Trzymajac sie za bok, dotarlem do domu. *** Gdy dorastalem, pola zaczely znikac. Wzdluz ulic ochrzczonych nazwami dzikich kwiatow i mianami szanowanych autorow wyrastaly kolejne rzedy domow. Nasz dom - stary, zniszczony wiktorianski budynek - zostal sprzedany i zburzony. W ogrodzie wyrosly nowe bloki.Budowano je wszedzie. Raz zabladzilem w nowej dzielnicy, pokrywajacej dwie laki, ktorych kazdy skrawek znalem kiedys na pamiec. Nie mialem jednak nic przeciw temu, by zniknely. Stary dwor zostal kupiony przez miedzynarodowa spolke. W majatku wzniesiono kolejne budynki. Minelo osiem lat, nim wrocilem na stary szlak kolejowy, a kiedy to zrobilem, nie bylem sam. Mialem pietnascie lat. Juz dwa razy zdazylem zmienic szkole. Dziewczyna miala na imie Louise. Byla moja pierwsza miloscia. Kochalem jej szare oczy i cienkie jasnobrazowe wlosy, a takze niezreczny sposob poruszania (zupelnie jak jelonek, ktory dopiero uczy sie chodzic. Wiem, ze brzmi to bardzo glupio, i przepraszam). Kiedy mialem trzynascie lat, zobaczylem, jak zuje gume, i wpadlem po uszy, niczym samobojca do rzeki. Glowna przeszkode w mojej milosci do Louise stanowil fakt, ze bylismy najlepszymi przyjaciolmi i oboje spotykalismy sie z innymi ludzmi. Nigdy jej nie powiedzialem, ze ja kocham, czy nawet, ze mi sie podoba. Bylismy kumplami. Tego wieczoru siedzielismy u niej, w jej pokoju, i sluchalismy plyty "Rattus Norvegicus", pierwszego longplaya The Stranglers. Wlasnie zaczynal krolowac punk i wszystko stawalo sie takie podniecajace, swiat nieskonczonych mozliwosci, tak w muzyce, jak i poza nia. W koncu nadeszla pora powrotu do domu. Louise postanowila mi towarzyszyc. Niewinnie wzielismy sie za rece, jak to kumple, i ruszylismy spacerkiem. Po dziesieciu minutach dotarlismy do mnie. Na niebie swiecil jasny ksiezyc; otaczala nas kraina pozbawiona barw. Noc byla ciepla. Dotarlismy do mojego domu, dostrzeglismy swiatla w oknach i stanelismy na podjezdzie, rozmawiajac o zespole, ktory zamierzalem zalozyc. Nie weszlismy do srodka. Potem postanowilem, ze odprowadze ja do domu. Wrocilismy. Opowiedziala mi o bitwach, ktore staczala z mlodsza siostra, podkradajaca jej kosmetyki i perfumy. Louise podejrzewala, ze siostra uprawiala juz seks z chlopakami. Sama Louise jeszcze tego nie robila, tak jak ja. Stalismy na drodze przed jej domem pod zolta, sodowa latarnia. Patrzylismy na swe czarne usta i blado-zolte twarze. Usmiechalismy sie do siebie. Potem ruszylismy naprzod, wybierajac ciche ulice i puste zaulki. W jednej z nowych dzielnic mieszkaniowych skrecilismy na sciezke prowadzaca do lasu. Sciezka byla prosta i ciemna, lecz swiatla odleglych domow lsnily niczym naziemne gwiazdy, a ksiezyc dostatecznie oswietlal nam droge. Raz jeden przestraszylismy sie, gdy tuz przed nami cos zaczelo weszyc i prychac. Zblizylismy sie i ujrzelismy, ze to borsuk. Wybuchnelismy smiechem, po czym uscisnelismy sie i ruszylismy dalej. Rozmawialismy cicho o bzdurach, o tym, o czym marzymy, czego pragniemy. I caly ten czas chcialem ja pocalowac, pomacac piersi, a moze nawet wsunac reke miedzy nogi. W koncu dostrzeglem szanse. Nad sciezka wznosil sie stary, ceglany most. Przystanelismy pod nim. Przytulilem sie do niej. Jej usta otwarly sie pod moimi wargami. I wtedy zesztywniala, zrobila sie zimna i zastygla w bezruchu. -Witaj - powiedzial troll. Puscilem Louise. Pod mostem bylo ciemno, lecz sylwetka trolla wypelniala mrok. -Zamrozilem ja - oznajmil troll - abysmy mogli porozmawiac. Teraz zamierzam pozrec twoje zycie. Serce walilo mi w piersi. Cale cialo drzalo. - Nie. -Powiedziales, ze do mnie wrocisz. I wrociles. Czy nauczyles sie gwizdac? -Tak. -To swietnie. Ja nigdy nie umialem gwizdac. - Poweszyl. - Ciesze sie. Obrosles w zycie i doswiadczenie. Wiecej do jedzenia, wiecej dla mnie. Chwycilem Louise, sztywnego zombi, i pchnalem ja naprzod. -Nie zabieraj mnie, nie chce umierac. Wez ja. Zaloze sie, ze jest smaczniejsza niz ja, i o dwa miesiace starsza. Czemu nie wezmiesz jej? Troll milczal. Obwachal Louise od stop do glow - stopy i krocze, piersi, wlosy. Potem spojrzal na mnie. -Jest niewinna - oznajmil. - Ty nie. Nie chce jej. Chce ciebie. Podszedlem do skraju mostu i spojrzalem w gore na gwiazdy swiecace na niebie. -Ale jeszcze tak wielu rzeczy nie zrobilem - rzeklem na poly do siebie. - To znaczy, nigdy... nigdy sie nie kochalem i nigdy nie bylem w Ameryce. Nie... - Urwalem. - Jeszcze niczego nie zrobilem. Jeszcze nie. Troll nie odpowiedzial. -Moglbym do ciebie wrocic, kiedy bede starszy. Milczal. -Wroce. Daje slowo. -Wrocisz do mnie? - spytala Louise. - Czemu? Dokad sie wybierasz? Odwrocilem sie. Troll zniknal, a dziewczyna, ktora zdawalo mi sie, ze kocham, stala wsrod cieni pod mostem. -Wracamy do domu - oznajmilem. - Chodz. Wrocilismy, nie odzywajac sie ani slowem. Niedlugo potem zaczela umawiac sie na randki z perkusista zespolu punk rockowego, ktory zalozylem. Znacznie pozniej wyszla za maz za kogos innego. Spotkalismy sie kiedys w pociagu, gdy byla juz mezatka. Spytala, czy pamietam tamten wieczor. Odparlem, ze tak. -Tamtego wieczoru naprawde cie lubilam, Jack - powiedziala. - Sadzilam, ze chcesz mnie pocalowac. Myslalam, ze sprobujesz sie ze mna umowic. Zgodzilabym sie, gdybys to zrobil. -Ale nie zrobilem. -Nie - rzekla. - Nie zrobiles. - Miala krotko ostrzyzone wlosy. Bylo jej w nich nie do twarzy. Nigdy wiecej jej nie widzialem. Szczupla kobieta o wymuszonym usmiechu nie byla dziewczyna, ktora kochalem. Czulem sie niezrecznie, rozmawiajac z nia. *** Przeprowadzilem sie do Londynu. Potem, kilka lat pozniej, wrocilem, lecz miasto, w ktorym sie znalazlem, nie bylo tym, jakie pamietalem. Pola, farmy, male kamienne drozki zniknely, totez, gdy juz moglem, przeprowadzilem sie do malej wioski dziesiec mil dalej.Zabralem ze soba rodzine - bylem juz zonaty i dzieciaty - i zamieszkalismy w starym domu, niegdys pelniacym role dworca kolejowego. Tory wykopano. Stare malzenstwo, mieszkajace naprzeciw nas, uprawialo na ich miejscu warzywa. Zaczynalem sie starzec. Pewnego dnia dostrzeglem siwy wlos. Kiedy indziej uslyszalem nagranie wlasnego glosu i uswiadomilem sobie, ze brzmi on zupelnie jak glos mojego ojca. Pracowalem w Londynie w dziale wylawiania talentow jednej z najwiekszych wytworni plytowych. Dojezdzalem do miasta pociagiem, czasami wracalem na noc. W Londynie musialem utrzymywac male mieszkanko. Trudno wracac do domu, gdy zespol, ktory sprawdzamy, nie wywleka sie na scene przed polnoca. Oznaczalo to tez, ze latwo moge wykrecic numerek na boku, jesli tylko mam ochote, a mialem. Sadzilem, ze Eleanora - tak nazywa sie moja zona; chyba powinienem byl wspomniec o tym wczesniej - nie wie o innych kobietach. Jednakze pewnego zimowego dnia wrocilem z dwutygodniowego wyjazdu do Nowego Jorku i zastalem pusty, zimny dom. Nie zostawila mi lisciku, lecz prawdziwy list: pietnascie stron starannie wypisanych na maszynie. Kazde slowo bylo prawdziwe, lacznie z post scriptum, ktore brzmialo: "Tak naprawde mnie nie kochasz. Nigdy nie kochales". Wlozylem gruby plaszcz i wyszedlem z domu, wedrujac wprost przed siebie, oszolomiony i lekko odretwialy. Ziemi nie pokrywal snieg, bylo jednak mrozno. Liscie chrzescily mi pod stopami. Na tle surowego, szarego zimowego nieba ostro odcinaly sie czarne szkielety drzew. Szedlem poboczem. Mijaly mnie samochody, zmierzajace do i z Londynu. W pewnej chwili potknalem sie o na wpol pogrzebana w stosie brazowych lisci galaz i rozdarlem sobie spodnie oraz skaleczylem noge. Dotarlem do nastepnej wioski. Pod katem do drogi plynela rzeka. Obok niej dostrzeglem sciezke, ktorej nigdy dotad nie widzialem. Skrecilem na nia, wpatrujac sie w czesciowo zamarznieta rzeke. Woda gulgotala, pluskala i spiewala. Sciezka wiodla przez pola. Byla prosta, porosnieta trawa. Tuz przy niej znalazlem kamien sterczacy z ziemi. Podnioslem go i oczyscilem z blota. Trzymalem w reku bryle stopionej fioletowawej masy. Jej powierzchnia mienila sie wszystkimi barwami teczy. Wsunalem zdobycz do kieszeni plaszcza i zacisnalem na niej dlon, maszerujac naprzod. Cieplo kamienia dodawalo mi otuchy. Rzeka wila sie wsrod pol, a ja wedrowalem w ciszy. Szedlem tak godzine, nim dostrzeglem domy - nowe, male, kanciaste - stojace na brzegu nade mna. A potem ujrzalem most i wiedzialem juz, gdzie jestem - na starym szlaku kolejowym, tyle ze przyszedlem z przeciwnej strony. Na moscie wymalowano graffiti: DUPA i BARRY KOCHA SUSAN oraz wszechobecne FN Frontu Narodowego. Stanalem pod mostem w cieniu czerwonego ceglanego luku, posrod papierkow po lodach, paczek po chipsach, obok samotnej, zalosnej zuzytej prezerwatywy. Patrzylem, jak moj oddech paruje w zimnym popoludniowym powietrzu. Krew zasychala mi na spodniach. Po moscie nad moja glowa przejezdzaly samochody. Uslyszalem radio grajace glosno w jednym z nich. -Hej! - powiedzialem cicho. Czulem sie naprawde glupio. - Halo? Nikt nie odpowiedzial. Wiatr zaszelescil paczkami po chipsach i liscmi. -Wrocilem. Obiecalem, ze wroce, i dotrzymalem slowa. Halo! Cisza. I wtedy rozplakalem sie, niemadrze, cicho, szlochajac pod mostem. Czyjas reka dotknela mej twarzy. Unioslem wzrok. -Nie przypuszczalem, ze wrocisz - powiedzial troll. Byl teraz mojego wzrostu, poza tym jednak sie nie zmienil. W jego dlugich, potarganych wlosach tkwily liscie. Oczy mial wielkie i samotne. Wzruszylem ramionami. Potem otarlem twarz rekawem plaszcza. -Ale wrocilem. Mostem przebiegla trojka dzieci, krzyczac donosnie. -Ja jestem troll - rzekl troll cichym, zaleknionym glosem. - Fol rol de ol rol. - Drzal caly. Wyciagnalem reke i ujalem jego potezna, szponiasta lape. Usmiechnalem sie do niego. -W porzadku - powiedzialem. - Naprawde wszystko w porzadku. Troll skinal glowa. Pchnal mnie na ziemie, na liscie, opakowania i prezerwatywe, po czym polozyl sie na mnie. Potem uniosl glowe, otworzyl paszcze i pozarl me zycie mocnymi, ostrymi zebami. *** Kiedy skonczyl, wstal i sie otrzepal. Wsunal dlon do kieszeni plaszcza i wyciagnal bulwiasta, spalona brylke zuzlu. Podal mi ja.-To nalezy do ciebie - rzekl. Spojrzalem na niego. Przywdzial me zycie swobodnie, jakby nosil je od lat. Wzialem od niego zuzel i obwachalem go. Czulem won pociagu, z ktorego wypadl tak dawno temu. Scisnalem mocno kamyk w mej wlochatej lapie. -Dziekuje - rzeklem. -Powodzenia - rzucil troll. -Tak. Coz, tobie takze. Troll usmiechnal sie do mnie moja twarza. Potem odwrocil sie i ruszyl w strone, z ktorej przyszedlem, w kierunku wioski i pustego domu, ktory opuscilem tego ranka. Idac, gwizdal wesolo. Od tego czasu zyje tu. Ukrywam sie. Czekam. Jestem czescia mostu. Obserwuje z cienia przechodzacych ludzi, spacerujacych z psami, rozmawiajacych, robiacych rzeczy, jakie robia ludzie. Czasami ktos zatrzyma sie pod mym mostem. Przystanie, wysika sie, uprawia seks. Obserwuje ich, lecz nic nie mowie. Oni zas nigdy mnie nie widza. Fol rol de ol rol. Zostane tu w ciemnosci pod lukiem. Slysze was, jak tupiecie po mym moscie. O tak, slysze was. Ale nie zamierzam wyjsc. Nie pytaj diabla Nikt nie wiedzial, skad wziela sie zabawka, do jakiego pradziadka badz dalekiej ciotki nalezala, nim trafila do pokoju dzieciecego.To byla skrzynka, rzezbiona i pokryta czerwona i zlota farba, niewatpliwie mila dla oka i, tak przynajmniej twierdzili dorosli, bardzo cenna - moze nawet antyk. Niestety, zamek przerdzewial i zatrzasnal sie na amen, a klucz zaginal, totez nikt nie mogl uwolnic diabla z jego pudelka. Niemniej jednak bylo to wspaniale pudlo: ciezkie, rzezbione i zlocone. Dzieci nie bawily sie nim. Tkwilo na dnie starego, drewnianego kosza z zabawkami, dorownujacego rozmiarami i wiekiem pirackiej skrzyni - tak przynajmniej uwazaly dzieci. Diabel w pudelku lezal zagrzebany pod stosami lalek i kolejek, klaunow, papierowych gwiazdek i starych zestawow do magicznych sztuczek, okaleczonych marionetek o nieodwracalnie splatanych sznurkach, porzuconych strojow (strzepow starej slubnej sukni obok czarnego jedwabnego cylindra, pokrytego warstwa brudu i czasu) i sztucznej bizuterii, polamanych obreczy, przykrywek i konikow. Pod tym wszystkim spoczywalo pudlo diabla. Dzieci nie bawily sie nim. Szeptaly miedzy soba, samotne, w pokoju na strychu. W szare dni, gdy wiatr zawodzil wokol domu, a deszcz bebnil o dachowki i splywal z okapow, opowiadaly sobie historie o diable, choc nigdy go nie widzialy. Jedno z nich twierdzilo, ze diabel to zly czarownik zamkniety w pudelku za swe zbrodnie, zbyt okropne, by je opisywac. Ktos inny (z pewnoscia jedna z dziewczynek) upieral sie, ze pudelko diabla to w rzeczywistosci Puszka Pandory, w ktorej umieszczono go jako straznika, niepozwalajacego, by zle rzeczy zamkniete w srodku znow sie wydostaly. Dzieci, jesli tylko mogly, w ogole nie dotykaly pudelka. Kiedy jednak, jak sie to zdarzalo od czasu do czasu, ktos dorosly dostrzegal nieobecnosc poczciwego, starego diabla w pudelku, wyciagal go ze skrzyni i ustawial na honorowym miejscu na kominku, dzieci zbieraly sie na odwage i szybko ponownie ukrywaly go w ciemnosci. Dzieci nie bawily sie diablem w pudelku. A kiedy dorosly i opuscily wielki dom, pokoj na strychu zostal zamkniety i prawie zapomniany. Prawie, lecz nie konca, albowiem kazde z dzieci z osobna pamietalo, ze kiedys samotnie, w blekitnym blasku ksiezyca, na bosaka, powedrowalo do pokoju dziecinnego. Przypominalo to spacer lunatyczny - stopy bezszelestnie stapajace po drewnianych stopniach i wytartym dywanie. Kazde z nich pamietalo, ze otwiera skrzynie skarbow, grzebie wsrod lalek i ubran i wyciaga pudelko. A potem dziecko dotykalo zamka, wieko unosilo sie powoli, niczym zachodzace slonce. Zaczynala grac muzyka i pojawial sie diabel. Nie wyskakiwal nagle, nie tkwil na sprezynie. Wstawal powoli, z rozmyslem. Wynurzal sie z pudelka, wzywal gestem dziecko, by sie zblizylo, i usmiechal sie. I wowczas w blasku ksiezyca mowil im rzeczy, ktorych nigdy nie mogly sobie przypomniec, ale tez nie zdolaly zatrzec ich w pamieci. Najstarszy chlopiec zginal w Wielkiej Wojnie. Najmlodszy odziedziczyl dom po smierci rodzicow. Wkrotce jednak zabrano mu go, bo pewnej nocy zostal znaleziony w piwnicy wsrod szmat, parafiny i zapalek. Probowal spalic wielki dom az do fundamentow. Zamkneli go w domu dla wariatow. Moze wciaz jeszcze tam jest. Pozostale dzieci, niegdys dziewczynki, obecnie kobiety, odmowily, kazda z osobna, powrotu do domu, w ktorym dorastaly. Okna budynku zabito deskami. Drzwi zamknieto wielkimi zelaznymi kluczami. Siostry odwiedzaly go rownie czesto, jak grob najstarszego brata i zalosna istote, ktora niegdys byla ich najmlodszym bratem, czyli nigdy. Minely lata. Dziewczynki sa juz stare. W dawnym pokoju na poddaszu zagniezdzily sie sowy i nietoperze. Szczury buduja gniazda wsrod porzuconych zabawek. Zwierzeta spogladaja obojetnie na wyblakle ryciny na scianach i plamia resztki dywanu swymi odchodami. Zas gleboko wewnatrz skrzyni diabel czeka z usmiechem, kryjac swe sekrety. Czeka na dzieci. Moze tak czekac wiecznie. Jak sprzedac Most Pontyjski Tak sie sklada, ze moj ulubiony Klub Zloczyncow jest jednoczesnie najstarszy i wciaz najbardziej ekskluzywny w calych Siedmiu Swiatach. Zalozyla go, niemal siedemdziesiat tysiecy lat temu, luzna grupa lotrow, klamcow, lapserdakow i oszustow. Ma wielu nasladowcow w wielu miejscach (calkiem niedawno, zaledwie piec wiekow temu podobny klub powstal w Londynie), lecz zadna z kopii nie dorownuje oryginalnemu Klubowi Zloczyncow w miescie Zaginionej Karnadyny. Zaden nie ma podobnej atmosfery. Ani podobnie wyselekcjonowanego grona czlonkow.Bo zostac czlonkiem Klubu Zloczyncow z Zaginionej Karnadyny nie jest latwo, oj nie. Zrozumiecie, jacy ludzie trafiaja na liste klubu, gdy powiem, ze na wlasne oczy widzialem, jak w jego wielu salach przechadzaly sie, zasiadaly badz posilaly tak wybitne osobistosci, jak Daraxius Lo (ktory sprzedal Kzemom zaboperza w dzien swiety), Prottle (ktory sprzedal krolewski palac Vandarii krolowi Vandarii) i samozwanczy lord Niff (ludzie powtarzaja szeptem, ze to on jako pierwszy wymyslil manewr z lisem, numer, ktory rozbil bank w Casino Grande). Bylem tez nieraz swiadkiem, jak zloczyncom cieszacym sie wszechswiatowa slawa odmawiano czlonkostwa, a nawet mozliwosci rozmowy na jego temat z sekretarzem -pewnego pamietnego dnia na tylnych schodach minalem slynnego finansiste, szefa mafii z Hy-Brasail oraz znanego premiera, wedrujacych ku wyjsciu z ponurymi minami, najwyrazniej uprzedzonych, ze nie maja nawet co myslec o powrocie. Nie, ludzie, ktorzy trafiaja na liste czlonkow Klubu Zloczyncow, to naprawde elita. Z pewnoscia slyszeliscie o nich wszystkich -oczywiscie nie pod tymi imionami, lecz ich styl latwo rozpoznac. Ja sam zostalem czlonkiem dzieki blyskotliwemu przykladowi kreatywnych badan naukowych, czemus, co zrewolucjonizowalo sposob myslenia calej generacji. Szefostwo klubu docenilo moja wzgarde dla zwyczajowych metod i, jako rzeklem, kreatywne badania; kiedy jestem w tej czesci kosmosu, pamietam zawsze, by wpasc na jeden wieczor, ucieszyc uszy blyskotliwa rozmowa, napic sie najlepszego klubowego wina i napawac obecnoscia mych moralnych pobratymcow. Byl pozny wieczor, ogien w palenisku juz przygasal, a garsc nas siedziala, saczac jedno ze znakomitych ciemnych win spidireenskich, w alkowie przy wielkiej sali. -Oczywiscie - mowil wlasnie jeden z mych nowych przyjaciol - istnieja oszustwa, ktorych zaden szanujacy sie zloczynca nie tknie nawet kijem, sa bowiem stare, pozbawione stylu i nudne. Chocby sprzedaz turyscie Mostu Pontyjskiego. -Tak samo jest z Kolumna Nelsona, Wieza Eiffla czy Mostem Brooklynskim na mojej ojczystej planecie - dodalem. - Zalosne numery, niegodne nawet wzmianki, majace rownie wiele klasy jak gra w trzy karty w bocznej uliczce. Ale ma to tez swoja dobra strone. Nikt, kto kiedykolwiek sprzedal Most Pontyjski, z pewnoscia nie zostalby czlonkiem tego klubu. -Nie? - spytal ktos cicho z kata pokoju. - Dziwne. O ile mi wiadomo, wlasnie sprzedaz Mostu Pontyjskiego zdobyla mi czlonkostwo w klubie. Wysoki dzentelmen, nienagannie ubrany i calkiem lysy, wstal z fotela, w ktorym dotad siedzial, i ruszyl w nasza strone. Pociagnal lyk z wnetrza importowanego owocu rumowego i usmiechnal sie, przypuszczam, ze na mysl o wywartym wrazeniu. Podszedl do nas, wyciagnal poduszke i usiadl. -Chyba sie nie znamy - rzekl. Moi przyjaciele przedstawili sie (szpakowata kobieta o zrecznych ruchach, Gloathis; niski, cichy cwaniak, Zandarm), ja takze. Nieznajomy usmiechnal sie szerzej. -Slawa kazdego z was siega daleko, jestem zaszczycony. Mnie mozecie nazywac Gronostajem. -Gronostajem? - powtorzyla Gloathis. - Jedyny Gronostaj, o jakim slyszalam, to czlowiek, ktory wykonal derariski numer z latawcem, ale to bylo... no tak, ponad sto lat temu. Co ja mowie? Zakladam, ze owo miano to zlozony mu hold? -Madra z ciebie niewiasta - odparl Gronostaj. - Niemozliwe przeciez, bym byl tym samym czlowiekiem. - Pochylil sie na swej poduszce. - Rozmawialiscie o sprzedazy Mostu Pontyjskiego? -Istotnie. -I wszyscy zgodziliscie sie, ze to zalosne oszustwo, niegodne czlonka tego klubu? Byc moze macie racje. Przyjrzyjmy sie elementom dobrego oszustwa. - Zaczal odliczac na palcach lewej reki. - Po pierwsze, oszustwo musi byc wiarygodne. Po drugie, musi byc proste: im bardziej zlozone, tym wieksza mozliwosc bledu. Po trzecie, naciagniety frajer musi zostac zalatwiony tak, by w zadnym razie nie zwrocil sie o pomoc do przedstawicieli prawa. Po czwarte, glownym zrodlem kazdego eleganckiego oszustwa jest ludzka chciwosc i ludzka proznosc. I wreszcie, po piate i ostatnie, musi pojawic sie element zaufania. -Niewatpliwie - zgodzila sie Gloathis. -Twierdzicie zatem, ze sprzedaz Mostu Pontyjskiego - czy tez jakiejkolwiek innej waznej budowli, ktora do nas nie nalezy - nie moze spelniac tych zalozen? Panowie. Pani. Pozwolcie, ze opowiem wam moja historie. Zjawilem sie w Ponti jakis czas temu, niemal bez grosza. Mialem przy sobie zaledwie trzydziesci zlotych koron, a potrzebowalem miliona. Po co? Lekam sie, ze to juz inna historia. Podsumowalem swoj majatek: dysponowalem zlotymi monetami i eleganckimi szatami, wladalem biegle arystokratycznym dialektem pontyjskim i jestem, pozwole sobie dodac nieskromnie, wielce blyskotliwy. Nie mialem jednak pojecia, jak moglbym zdobyc potrzebna mi sume w czasie, ktorym dysponowalem. Moj umysl, zwykle kipiacy znakomitymi planami i pomyslami, pozostawal pusty. Ufajac zatem bogom, ze zesla mi natchnienie, wybralem sie na wycieczke z przewodnikiem... *** Ponti lezy na poludniowym wschodzie. To wolne miasto i port u stop Gor Switu. Wielka metropolia zajmuje oba brzegi Zatoki Switu, przepieknej naturalnej przystani, ktorej oba brzegi spina most zbudowany niemal dwa tysiace lat temu z klejnotow, zaprawy i magii. Gdy zaplanowano i rozpoczeto budowe, ludzie drwili, nikt bowiem nie wierzyl, ze uda sie wzniesc konstrukcje liczaca sobie niemal pol mili dlugosci, a jesli nawet, to nie postoi ona zbyt dlugo. Lecz budowe ukonczono i drwiny zamienily sie w okrzyki podziwu i dumy obywatelskiej. Most wznosil sie nad Zatoka Switu - doskonala budowla, polyskujaca, lsniaca i skrzaca sie miriadami teczowych barw pod sloncem w zenicie.Przewodnik przystanal u jego stop. -Panie i panowie, gdy przyjrzycie sie blizej, odkryjecie, ze most wzniesiono wylacznie z drogocennych kamieni - rubinow, diamentow, szafirow, szmaragdow, chryolantow, karbunkulow i tym podobnych - polaczonych ze soba przezroczysta zaprawa stworzona przez blizniaczych medrcow Hrolgara i Hrylhfgura z pierwotnej, surowej magii. Wszystkie klejnoty sa prawdziwe, wierzcie mi, i zostaly sprowadzone z pieciu stron swiata przez Emmidusa, owczesnego krola Ponti. Maly chlopczyk na czele grupy odwrocil sie do matki. -Przerabialismy go w szkole - oznajmil glosno. - Nazywaja go Emmidusem Ostatnim, bo po nim nie bylo juz wiecej krolow. Mowili tez... -Mlody panicz ma racje - wtracil gladko przewodnik. - Wydatki krola Emmidusa na klejnoty doprowadzily do bankructwa owczesnego miasta-panstwa, otwierajac droge obecnym dobroczynnym rzadom Enklawy. Matka chlopczyka zlapala go za ucho, co niezwykle ucieszylo przewodnika. -Z pewnoscia slyszeli panstwo, ze oszusci i drobni zlodzieje nieustannie probuja nabrac turystow, twierdzac, ze sa przedstawicielami Rzadzacej Enklawy i jako wlasciciele mostu maja prawo go sprzedac. Dostaja spora zaliczke, po czym znikaja. Dla wyjasnienia - dodal, jak to robil zawsze, piec razy kazdego dnia - most z cala pewnoscia nie jest na sprzedaz. Zasmial sie wraz z cala grupa. To byl dobry tekst, zawsze wszystkich bawil. Jego grupa weszla na most. Tylko chlopczyk zauwazyl, ze jeden z turystow - wysoki mezczyzna, calkiem lysy - pozostal z tylu. Wciaz stal u stop mostu, zatopiony w myslach. Chlopiec bardzo chcial poinformowac o tym wszystkich, bolalo go jednak ucho, wiec sie nie odezwal. Czlowiek u stop mostu usmiechnal sie nagle. -Nie na sprzedaz, tak? - powiedzial glosno, po czym odwrocil sie na piecie i wrocil do miasta. *** Grali wlasnie w gre bardzo podobna do tenisa, poslugujac sie rakietami z mocnym naciagiem i inkrustowanymi drogimi kamieniami czaszkami zamiast pilek. Czaszki niezwykle radowaly graczy soczystym dzwiekiem, z jakim odbijaly sie po prawidlowym uderzeniu, i tym, jak wzlatywaly w gore, kreslac nad marmurowym kortem wdzieczne parabole. Nigdy nie tkwily na ludzkich szyjach - zdobywano je wielkim kosztem - nie tylko finansowym, ale i ludzkiego zycia - w walkach z rasa demonow z gor, a potem ozdabiano (szmaragdami i slodkimi rubinami, osadzonymi w koronkowym, srebrnym filigranie w oczodolach i wokol szczek) w warsztatach Carthusa.Carthus serwowal. Siegnal po nastepna czaszke ze stosu i uniosl ja do swiatla, zachwycajac sie mistrzowska robota, tym ze klejnoty, gdy swiatlo padalo na nie pod pewnym katem, wygladaly, jakby plonely wewnetrznym blaskiem. Umialby podac wartosc kazdego kamienia i jego prawdopodobne pochodzenie - byc moze nazwe kopalni, w ktorej go wydobyto. Same czaszki takze byly piekne: uformowane z kosci barwy mlecznej masy perlowej, polprzejrzyste i lekkie. Kazda kosztowala go wiecej niz klejnoty osadzone w eleganckiej, koscistej twarzy. Rasa demonow zostala juz niemal calkiem wytepiona i czaszek w zasadzie nie dalo sie niczym zastapic. Poslal swoja lobem ponad siatka. Aathia odbila zrecznie, zmuszajac go, by pobiegl czaszce na spotkanie (jego kroki odbijaly sie echem od zimnej marmurowej posadzki) i z glosnym pang odeslal ku niej. Prawie zdazyla. Prawie, lecz nie do konca: czaszka minela rakiete i runela w dol, po czym zaledwie cal nad kamiennymi plytami zatrzymala sie, podskakujac lekko, jakby byla zanurzona w plynie badz polu magnetycznym. Oczywiscie sprawila to magia. Carthus zaplacil za nia slono. Mogl sobie na to pozwolic. -Punkt dla mnie, pani! - zawolal, klaniajac sie nisko. Aathia - jego partnerka we wszystkim procz lozka - nie odpowiedziala. Jej oczy lsnily niczym odlamki lodu badz klejnoty, jedyna rzecz jaka kochala. Carthus i Aathia, wielcy jubilerzy. Tworzyli osobliwa pare. Za plecami Carthusa ktos zakaslal dyskretnie. Kupiec odwrocil sie i ujrzal niewolnika w bialej tunice, trzymajacego w dloni zwoj pergaminu. -Tak? - spytal Carthus, ocierajac pot z twarzy grzbietem dloni. -Wiadomosc, panie. Czlowiek, ktory ja przyniosl, twierdzil, ze to pilne. -Od kogo? -Nie otworzylem jej. Powiedziano mi, ze jest przeznaczona wylacznie dla twych oczu i oczu pani Aathii, dla nikogo innego. Carthus zapatrzyl sie w zwoj, lecz nie siegnal po niego. Byl poteznym mezczyzna o tlustej twarzy, rzednacych plowych wlosach i wiecznie zatroskanej minie. Jego rywale w interesach - a bylo ich wielu, bo Ponti z czasem stalo sie glownym osrodkiem hurtowego handlu klejnotami - wiedzieli, ze ta mina nie ma najmniejszego zwiazku z odczuciami. W wielu przypadkach poznanie owej prawdy slono ich kosztowalo. -Wez wiadomosc, Carthusie - polecila Aathia, a gdy nie zareagowal, okrazyla siatke i wyjela zwoj z dloni niewolnika. - Zostaw nas. Poslaniec odszedl poslusznie; jego bose stopy stapaly bezszelestnie po marmurowej posadzce. Sztyletem wyjetym z rekawa Aathia rozciela pieczec i rozwinela pergamin. Przebiegla go szybko wzrokiem, a potem drugi raz, wolniej. Zagwizdala. -Prosze. Carthus wzial list i przeczytal. -Ja... naprawde nie wiem, co o tym sadzic - rzekl piskliwym, nadasanym tonem. Z roztargnieniem potarl rakieta niewielka zygzakowata blizne na prawym policzku. Medalion na szyi, gloszacy swiatu, ze jego wlasciciel nalezy do Rady Najwyzszej Cechu Jubilerow z Ponti na moment przylepil sie do spoconej skory, po czym zawisl na lancuchu. - Co o tym myslisz, moj kwiatuszku? -Nie jestem twoim kwiatuszkiem. -Oczywiscie, pani. -Tak lepiej, Carthusie. Zrobimy jeszcze z ciebie prawdziwego obywatela. Po pierwsze, podpis jest niewatpliwie falszywy. Glew Croll, akurat. W Ponti mieszka wiecej Glewow Crollow, niz ty przechowujesz diamentow w swych magazynach. Adres to bez watpienia wynajeta kwatera na Podskalu. Na pieczeci nie odcisnieto zadnego pierscienia, zupelnie jakby demonstracyjnie staral sie zachowac anonimowosc. -Tak, widze. Ale co sadzisz o owej atrakcyjnej propozycji, o ktorej pisze? A jesli, jak sugeruje, to sprawa Rzadzacej Enklawy, czemu mialby zalatwiac ja w tak wielkim sekrecie? Wzruszyla ramionami. -Rzadzaca Enklawa zawsze lubila sekrety. A czytajac miedzy wierszami, wnioskuje, ze chodzi tu o spory majatek. Carthus milczal. Siegnal do stosu czaszek, oparl o niego rakiete, a obok polozyl zwoj. Wybral duza czaszke, pogladzil ja delikatnie grubymi, tepo zakonczonymi palcami. -Wiesz - rzekl, jakby zwracal sie tylko do niej - to moze dac mi szanse pokazania reszcie kretynow z rady cechu, co o nich mysle. Martwokrwiste, arystokratyczne wypierdki. -Oto slowa syna niewolnika - odparla Aathia. - Gdyby nie moje imie, nigdy nie zasiadlbys w radzie. -Zamknij sie. - Wciaz mial zatroskana mine, ktora nie oznaczala niczego. - Moge im pokazac, i pokaze. Sama zobaczysz. Zwazyl czaszke w prawej dloni, jakby ocenial jej ciezar, przeliczal go i szacowal wartosc kosci, klejnotow, delikatnej srebrnej oprawy. Nagle odwrocil sie, zdumiewajaco szybko jak na kogos tak grubego, i z calej sily cisnal czaszke w odlegla kolumne, daleko poza kort. Zdawalo sie, ze cale wieki wisi w powietrzu, a potem bolesnie powoli uderzyla w filar i roztrzaskala sie na tysiac kawalkow. Melodyjny brzek, jaki przy tym wydala, zachwycal ucho. -Pojde sie przebrac, a potem spotkam z tym Glewem Crollem - wymamrotal Carthus. Wyszedl z sali, zabierajac ze soba zwoj. Aathia odprowadzila go wzrokiem, po czym klasnela w dlonie, wzywajac niewolnika, by posprzatal. Jaskinie tworzace gesty labirynt pod mostem na polnocnym brzegu Zatoki Switu miejscowi nazywaja Podskalem. Carthus zdjal w drzwiach szaty, wreczyl je niewolnikowi i ruszyl w dol waskimi, kamiennymi schodami. Jego cialo wzdrygnelo sie mimowolnie, gdy wszedl do wody (utrzymywanej w temperaturze nieco nizszej od temperatury krwi, tak jak to czynia arystokraci, lecz po upalnym dniu wciaz sprawiajacej wrazenie zimnej) i poplynal korytarzem do westybulu. Na scianach migotaly plamy odbitego swiatla. Na wodzie unosilo sie czterech innych mezczyzn i dwie kobiety - lezeli wygodnie na wielkich, drewnianych tratwach, elegancko wyrzezbionych na ksztalt ptakow wodnych i ryb. Carthus podplynal do pustej tratwy - delfina - i wgramolil sie na nia ciezko. Podobnie jak pozostala szostka, mial na sobie jedynie medalion Rady Najwyzszej Cechu Jubilerow. Obecni byli wszyscy czlonkowie rady procz jednego. -Gdzie przewodniczacy? - spytal nikogo w szczegolnosci. Wychudzona kobieta o idealnie bialej skorze wskazala jedna z sal wewnetrznych. Potem ziewnela i wygiela cialo jednym plynnym ruchem, pod koniec ktorego obracajac sie zeskoczyla z tratwy - olbrzymiego rzezbionego labedzia. Carthus jednoczesnie nienawidzil jej i zazdroscil: owa sruba byla zaliczana do jednego z dwunastu tak zwanych szlachetnych skokow. Wiedzial, ze mimo wieloletnich cwiczen nie ma zadnych szans, by ja nasladowac. -Zdegenerowana wiedzma - wymamrotal pod nosem. Niemniej jednak widok pozostalych czlonkow rady dodal mu otuchy. Zastanawial sie, czy ktos z nich wie o czyms, o czym on sam nie ma pojecia. Za plecami uslyszal plusk, odwrocil sie. Wommet, przewodniczacy rady, trzymal sie brzegu tratwy Carthusa. Uklonili sie sobie, po czym tamten (niski garbus, ktorego prapraprapra, i tak dalej, dziadek zdobyl majatek, wyszukujac dla krola Emmidusa klejnoty, posrednio doprowadzajac w ten sposob Ponti do bankructwa i tworzac podwaliny dwutysiacletnich rzadow Enklawy) rzekl: -Teraz pomowi z toba, messire Carthusie. W glab korytarza i w lewo. To pierwsza komnata, na jaka sie natkniesz. Pozostali czlonkowie rady spojrzeli ze swych tratw na Carthusa. Byli arystokratami z Ponti, totez ze skrywana zazdroscia i irytacja przyjeli fakt, ze Carthus ma ich uprzedzic. Nie ukryli jednak swych uczuc tak dobrze, jak sadzili, i gdzies w glebi duszy Carthus usmiechnal sie z satysfakcja. Powstrzymal impuls nakazujacy spytac garbusa, o co w tym wszystkim chodzi, i zesliznal sie z tratwy. Oczy zapiekly go od podgrzanej morskiej wody. Komnata, w ktorej czekal Glew Croll, miescila sie kilkanascie kamiennych stopni wyzej, byla sucha, ciemna i zadymiona. Na stole posrodku plonela slabo samotna lampa. Na krzesle wisiala szata; Carthus narzucil ja na ramiona. W cieniu poza kregiem swiatla czekal mezczyzna; nawet w polmroku Carthus dostrzegl, ze jest wysoki i zupelnie lysy. -Dobrego dnia, panie - rozlegl sie arystokratyczny glos. -A takze tobie, twemu rodowi i krewnym - odparl Carthus. -Usiadz, usiadz. Jak niewatpliwie wywnioskowales z wiadomosci, ktora ci poslalem, chodzi tu o sprawy Rzadzacej Enklawy. Zanim padnie choc jedno slowo, musze prosic, bys przeczytal i podpisal zobowiazanie zachowania wszystkiego w tajemnicy. Nie spiesz sie, mamy dosc czasu. - Przesunal po stole papier. Widniala na nim skomplikowana przysiega, nakazujaca Carthusowi zachowanie w sekrecie wszystkich spraw omowionych podczas tego spotkania pod rygorem wielkiego niezadowolenia Rzadzacej Enklawy, ktory to uprzejmy eufemizm oznaczal smierc. Carthus przeczytal wszystko dwa razy. -Ten biznes to chyba nic nielegalnego? -Alez, panie! - W arystokratycznym glosie zabrzmiala nuta urazy. Carthus wzruszyl poteznymi ramionami i podpisal. Kartka zniknela ze stolu i powedrowala do kufra na koncu komnaty. -Doskonale, mozemy zatem przejsc do rzeczy. Cos do picia? Palenia? Wdychania? Nie? Swietnie. Chwila ciszy. -Jak byc moze odgadles, tak naprawde nie nazywam sie Glew Croll. Jestem mlodszym czlonkiem administracyjnego ramienia Rzadzacej Enklawy. Slyszac potwierdzenie swych podejrzen, Carthus mruknal pod nosem i podrapal sie po uchu. -Messire Carthusie, co ci wiadomo o Moscie Pontyjskim? -To samo co wszystkim. Skarb narodowy. Wielka atrakcja turystyczna. Imponujacy, jesli lubi sie takie rzeczy. Zbudowany z klejnotow i magii. Klejnoty nie sa najwyzszej klasy, choc na szczycie osadzono rozowy diament wielkosci dzieciecej piastki, pozbawiony ponoc wszelkich skaz... -Doskonale. Slyszales kiedys o czasie magicznego trwania polowicznego? Carthus nie slyszal, a przynajmniej nic takiego nie pamietal. -Slyszalem, oczywiscie - sklamal. - Ale nie jestem magiem, wiec... -Magiczne trwanie polowiczne to nigromanckie okreslenie czasu trwania magii czarodzieja, czarnoksieznika lub wiedzmy po ich smierci. Dziela zwyklej wioskowej czarownicy czesto znikaja bez sladu w chwili, gdy umiera. Z drugiej strony spektrum mamy zjawiska takie, jak Morze Morskich Wezy, w ktorym czysto magiczne stwory wciaz brykaja i tancza niemal dziewiec tysiecy lat po egzekucji Cilimwai Laha, ich tworcy. -No tak, jasne, oczywiscie. Wiedzialem. -To dobrze. Zrozumiesz zatem znaczenie mych slow, gdy powiem, ze czas magicznego trwania polowicznego Mostu Pontyjskiego wedle szacunkow naszych najmadrzejszych filozofow naturalnych wynosi niewiele ponad dwa tysiace lat. Mozliwe zatem, messire, ze juz niedlugo zacznie sie on sypac i walic. Tlusty jubiler az sapnal. -Alez to straszne! Jesli wiesci sie rozejda... - Urwal, rozwazajac w myslach wszelkie implikacje. -Wlasnie. Wybuchnie panika. Klopoty, niepokoje... Wiadomosc nie moze sie rozejsc, dopoki nie bedziemy gotowi. Stad wlasnie potrzeba zachowania tajemnicy. -Chyba jednak sie napije, jesli mozna - rzekl Carthus. -Bardzo madrze. - Lysy szlachcic wyjal korek z krysztalowej karafki i nalal do kielicha przejrzyste, blekitne wino. Przesunal kielich po stole. - Kazdy jubiler - a jest tylko siedmiu takich w Ponti i moze dwoch gdzie indziej, ktorzy poradziliby sobie z tym zadaniem -ktoremu zezwolono by na rozbiorke i zachowanie materialow z Mostu Pontyjskiego, odzyskalby poniesione koszty dzieki samej reklamie, nie mowiac juz o wartosci drogich kamieni. Moim zadaniem jest porozmawianie o tej sprawie z osmioma najwiekszymi jubilerami i handlarzami szlachetnych kamieni w miescie. Rzadzaca Enklawe interesuje pare kwestii. Jak zapewne zgadujesz, gdyby wszystkie kamienie trafily jednoczesnie na rynek w Ponti, wkrotce stalyby sie w zasadzie bezwartosciowe. W zamian za przejecie na wlasnosc mostu jubiler musialby podjac sie wzniesienia budowli pod nim, tak by w miare rozsypywania sie konstrukcji mogl zbierac klejnoty. Musialby takze zagwarantowac, ze sprzeda nie wiecej niz pol procentu kamieni w obrebie murow miejskich. Jako starszy wspolnik firmy Carthus i Aathia jestes jednym z ludzi, ktorych wybralem, by omowic z nimi to zagadnienie. Jubiler pokrecil glowa. Wszystko to wydawalo mu sie niemal zbyt piekne, by moglo byc prawdziwe - oczywiscie gdyby zdolal zdobyc kontakt. -Cos jeszcze? - spytal lekkim tonem, niezdradzajacym najmniejszego zainteresowania. -Jestem jedynie skromnym sluga Enklawy - oznajmil lysy mezczyzna. - Oni sami z pewnoscia zechca na tym zarobic. Kazdy z was zlozy Rzadzacej Enklawie - za moim posrednictwem - oficjalna oferte w sprawie mostu. Nie bedziecie sie naradzac miedzy soba. Enklawa wybierze najlepsza propozycje, a potem podczas otwartej sesji oglosi zwyciezce. Wowczas, dopiero wtedy, wplaci on pieniadze do miejskiego skarbca. Z tego, co mi wiadomo, wiekszosc wplaty zostanie przeznaczona na budowe nastepnego mostu (podejrzewam, ze ze znacznie mniej kosztownych materialow) oraz oplaty za przewoz obywateli promami do czasu owej budowy. -Rozumiem. Wysoki mezczyzna spojrzal twardo na Carthusa. Jubilerowi wydalo sie, ze owo spojrzenie wwierca mu sie w sama dusze. -Masz dokladnie piec dni na zlozenie swojej oferty, Carthusie. Pozwol tez, ze cie uprzedze. Po pierwsze, jesli ktorys z was zechce nawiazac wspolprace z innym, badz innymi, Enklawa zareaguje wielkim niezadowoleniem. Po drugie, jezeli ktokolwiek dowie sie o slabnieciu zaklecia, nie bedziemy tracic czasu na sprawdzanie, ktory z was zbyt szeroko i niefortunnie otworzyl usta. Najwyzsza Rada Cechu Jubilerow z Ponti zostanie zastapiona nowa, a wasze majatki przejmie miasto - byc moze stana sie nagrodami podczas nastepnych jesiennych igrzysk. Czy wyrazam sie jasno? -Tak - wydusil z trudem Carthus. -Zatem idz i pamietaj: za piec dni masz zlozyc oficjalna oferte. Przyslij mi nastepnego. Jak pograzony w transie, Carthus opuscil komnate, po czym wychrypial "teraz wzywa ciebie" do najblizszego czlonka rady w westybulu, az wreszcie z ulga poczul na twarzy promienie slonca i powiew swiezego powietrza. Wysoko w gorze inkrustowane klejnotami przesla Mostu Pontyjskiego wznosily sie jak zawsze, polyskujac i migoczac ponad miastem od dwoch tysiecy lat. Zmruzyl oczy. Czy to tylko wyobraznia, czy tez klejnoty swieca slabiej? Konstrukcja wydawala sie mniej trwala, caly cudowny most odrobine mniej wspanialy niz wczesniej. Czyzby otaczajaca go aura niezmiennosci zaczela znikac? Carthus obliczal juz w myslach wartosc mostu, objetosc i cene klejnotow. Zastanawial sie, jak potraktowalaby go Aathia, gdyby wreczyl jej w darze rozowy diament ze szczytu i czy Rada Najwyzsza przestalaby go uwazac za nowobogackiego intruza. Z pewnoscia, gdyby to on kupil Most Pontyjski. O tak, wszyscy traktowaliby go lepiej. Nie mial co do tego cienia watpliwosci. Czlowiek nazywajacy siebie Glewem Crollem kolejno przyjmowal najwiekszych pontyjskich jubilerow. Na wiesc o slabnieciu zaklecia tworzacego Most Pontyjski kazdy reagowal na swoj sposob - wstrzasem badz smiechem, smutkiem, przygnebieniem. A pod przykrywka drwin badz zalu kazdy z nich natychmiast zaczynal oceniac zyski i wplywy, szacowac i planowac w myslach mozliwe oferty, aktywowac szpiegow w kompaniach rywali. Sam Carthus nie powiedzial nikomu ani slowa, nawet swej ukochanej, nieosiagalnej Aathii. Zamknal sie w swym gabinecie i zaczal pisac oferty, drzec je i pisac nastepne. Reszta jubilerow czynila podobnie. *** Ogien na palenisku Klubu Zloczyncow zgasl, pozostawiajac tylko kilka czerwonych wegli zarzacych sie posrod szarego popiolu. Niebo na zewnatrz rozjasnial srebrzysty brzask. Gloathis, Zandarm i ja cala noc sluchalismy opowiesci czlowieka nazywajacego siebie Gronostajem. Gdy doszedl do tego fragmentu, odchylil sie na poduszce i usmiechnal szeroko.-Widzicie zatem, przyjaciele - rzekl. - Idealne oszustwo, nieprawdaz? Zerknalem na Gloathis i Zandarma, i z ulga przekonalem sie, ze maja rownie niemadre miny jak ja. -Przykro mi - rzekl Zandarm - ale nie rozumiem... -Nie rozumiesz, co? A ty, Gloathis? Pojmujesz czy tez masz oczy zalepione blotem? Gloathis spowazniala. -Coz - rzekla - bez watpienia przekonales ich, ze jestes przedstawicielem Rzadzacej Enklawy, a spotkanie wszystkich w westybulu stanowilo przeblysk geniuszu. Tyle ze nie dostrzegam w tym wszystkim mozliwosci zysku. Powiedziales, ze potrzebowales miliona. Ale przeciez zaden z nich nie placil ci osobiscie. Czekali na publiczne ogloszenie, ktore nigdy nie mialo nastapic, a potem wplate pieniedzy do skarbca publicznego... -Myslisz jak frajerka - oznajmil Gronostaj. Spojrzal na mnie i uniosl brwi. Pokrecilem glowa. - I wy nazywacie sie zloczyncami? Zandarm wyraznie sie zdenerwowal. -Po prostu nie dostrzegam w tym zysku. Wydales trzydziesci zlotych koron na wynajecie biura i wyslanie listow. Powiedziales im, ze pracujesz dla Enklawy, a oni wyplaca wszystko Enklawie... Dopiero gdy uslyszalem slowa Zandarma, w koncu pojalem. Nagle zrozumialem wszystko. I kiedy zrozumialem, poczulem wzbierajacy we mnie smiech. Probowalem go ukryc i wysilek ow sprawil, ze o malo sie nie udlawilem. -Och, wspaniale, wspaniale! - wykrzyknalem jedynie i przez kilka chwil nie moglem wydusic nic wiecej. Przyjaciele patrzyli na mnie poirytowani. Gronostaj czekal w milczeniu. W koncu wstalem, pochylilem sie nad nim i zaczalem mu szeptac do ucha. Raz jeden przytaknal, a ja znow zachichotalem. -Przynajmniej jedno z was ma jakis potencjal - rzekl Gronostaj. Potem wstal, owinal sie ciasniej szata i odszedl w glab oswietlonych pochodniami korytarzy Klubu Zloczyncow Zaginionej Karnadyny, znikajac wsrod cieni. Odprowadzilem go wzrokiem; pozostala dwojka przygladala mi sie nerwowo. -Nie rozumiem - powtorzyl Zandarm. -Co on zrobil? - pytala blagalnie Gloathis. -I wy nazywacie sie zloczyncami? Ja domyslilem sie sam. Czemu wy dwoje nie...? No dobrze. Po tym, jak jubilerzy opuscili jego biuro, pozwolil im pokisic sie pare dni, czekajac, az napiecie wzrosnie. Potem, w tajemnicy, zaaranzowal spotkanie z kazdym kolejno, w roznych porach i miejscach - zapewne szemranych karczmach. W kazdej karczmie wital sie z jubilerem i przypominal o jednej rzeczy, ktora wszyscy przeoczyli. Oferty mialy byc zlozone Enklawie za posrednictwem mojego przyjaciela. Mogl zalatwic to tak, by jubiler, z ktorym rozmawial - na przyklad Carthus - zlozyl te najlepsza. Bo oczywiscie byl otwarty na propozycje. Gloathis klepnela sie w czolo. -Alez ze mnie oslica! Powinnam byla zrozumiec natychmiast. Z latwoscia mogl zgarnac milion lapowek od nich wszystkich, a kiedy ostatni mu zaplacil, po prostu zniknal. Jubilerzy nie mogli sie poskarzyc. Gdyby Enklawa uslyszala, ze probowali przekupic kogos, kogo uwazali za jej przedstawiciela, mieliby szczescie gdyby udalo im sie zachowac rece, nie mowiac juz o zyciu i majatku. Oszustwo doskonale. I w sali Klubu Zloczyncow Zaginionej Karnadyny zapadla cisza. Wszyscy podziwialismy w milczeniu geniusz czlowieka, ktory sprzedal Most Pontyjski. Pazdziernik w fotelu W fotelu zasiadal Pazdziernik, totez wieczor byl chlodny, a rdzawe i czerwone liscie opadaly z drzew otaczajacych polane. Cala dwunastka siedziala wokol ogniska, opiekajac na patykach grube kielbaski, ktore syczaly i trzaskaly, gdy tluszcz sciekal na plonace jabloniowe drewno. Popijali je swiezym cydrem jablkowym, pozostawiajacym w ustach cierpki, ostry smak.Kwiecien nadgryzla elegancko swa kielbaske, ktora rozpekla sie, obryzgujac jej brode goracym sosem. -Pieklo i gowniani szatani! - zaklela. Siedzacy obok przysadzisty Marzec zasmial sie cicho, wulgarnie, po czym wyciagnal wielka brudna chustke. -Prosze - rzekl. Kwiecien wytarla brode. -Dzieki. Ta przekleta kupa flakow mnie poparzyla. Jutro bede tam miec pecherz. Wrzesien ziewnal. -Straszna z ciebie hipochondryczka - rzekl z drugiej strony ogniska. - I co za jezyk. Mial cieniutki wasik i lysial na przodzie glowy, dzieki czemu jego czolo wydawalo sie bardzo wysokie i madre. -Odczep sie od niej - rzucila Maj. Ciemnowlosa, krotko ostrzyzona, nosila wygodne buty i palila mala brazowa cygaretke pachnaca mocno gozdzikami. - Jest bardzo wrazliwa. -Och, prosze - mruknal Wrzesien. - Daruj sobie. Pazdziernik, swiadom swej pozycji w fotelu, pociagnal lyk cydru i odchrzaknal. -W porzadku - powiedzial. - Kto chce zaczac? Fotel, w ktorym zasiadal, wyrzezbiono z jednego wielkiego bloku debiny i ozdobiono intarsjami z jesionu, cedru i wisni. Pozostala jedenastka siedziala na pniakach drzew ustawionych w roznych odstepach wokol niewielkiego ogniska. Po latach uzytkowania pniaki byly gladkie i bardzo wygodne. -A co z protokolem? - spytal Styczen. - Kiedy ja zasiadam w fotelu, zawsze spisujemy protokol. -Ale teraz nie siedzisz w fotelu, prawda, moj drogi? - rzekl Wrzesien, elegancki jak zawsze w swej udawanej trosce. -Co z protokolem? - powtorzyl Styczen. - Nie mozemy go zlekcewazyc. -Maly zasraniec sam sie soba zajmie. - Kwiecien przeczesala palcami dlugie jasne wlosy. - I uwazam, ze Wrzesien powinien mowic pierwszy. Wrzesien nadal sie i przytaknal. -Z rozkosza. -Hej! - zaprotestowal Luty. - Hej, hej, hej, hej, hej, hej! Nie slyszalem, zeby przewodniczacy zatwierdzil te decyzje. Nikt nie zacznie, dopoki Pazdziernik nie wskaze, kto ma zaczac, a potem nikt inny nie powinien sie odzywac. Czy moglibysmy zadbac o chocby pozory porzadku? - Spojrzal na nich z ukosa, drobny, blady, od stop do glow odziany w blekity i szarosci. -Nic sie nie stalo - powiedzial Pazdziernik. Jego broda mienila sie wszystkimi barwami niczym kepa jesiennych drzew - ciemnym brazem, ognistym oraniem, winna czerwienia. Niestrzyzonym gaszczem pokrywala dolna czesc twarzy. Policzki mial rumiane niczym jablka. Wygladal jak przyjaciel, jak ktos, kogo znamy cale zycie. - Wrzesien moze mowic pierwszy. Zacznijmy juz. Wrzesien wsunal do ust koncowke kielbaski, nadgryzl ostroznie i wysaczyl resztke cydru z kubka. Potem wstal, sklonil sie przed zebranymi i zaczal mowic. -Laurent DeLisle byl najlepszym szefem kuchni w calym Seattle, przynajmniej sam tak uwazal, a gwiazdka Michelina na drzwiach utwierdzala go w tej opinii. Istotnie, byl wspanialym kucharzem - jego brioszki z mielona baranina zdobyly kilka nagrod, a ravioli z wedzonymi przepiorkami i bialymi truflami opisano w pismie "Gastronom" jako "dziesiaty cud swiata". Lecz piwnica win... Ach, piwnica win... To ona byla jego prawdziwa namietnoscia i stanowila zrodlo dumy. Rozumiem to dobrze. We mnie wlasnie zbiera sie ostatnie biale winogrona i wiekszosc czerwonych: doceniam dobre wina, ich aromat, zapach, smak, jaki pozostawiaja w ustach. Laurent DeLisle kupowal swe wina na aukcjach od prywatnych milosnikow i uznanych posrednikow; za kazdym razem upieral sie przy certyfikacie, falszerstwa win bowiem sa az nazbyt czeste, gdy za butelke placi sie piec, dziesiec, sto tysiecy dolarow, funtow czy euro. Jego skarbem - klejnotem - najrzadszym z rzadkich okazow i ne plus ultra piwnicy o dokladnie kontrolowanej temperaturze byla butelka Chateau Lafitte rocznik 1902. Figurowala w karcie win z cena stu dwudziestu tysiecy dolarow, choc w istocie, jako ostatnia w swoim rodzaju, byla bezcenna. -Przepraszam - wtracil uprzejmie Sierpien. Byl z nich najgrubszy, kosmyki rzadkich, jasnych wlosow zaczesywal na bok, probujac ukryc lysine. Wrzesien spojrzal niechetnie na swego sasiada. -Tak? -Czy to historia, w ktorej jakis bogaty facet kupuje wino do obiadu, szef kuchni uznaje, ze obiad, ktory bogaty facet zamowil, nie jest dosc dobry dla tego wina, totez posyla mu co innego, a gosc zjada jeden kes, dostaje rzadkiej alergii i pada trupem, wino zas pozostaje niewypite? Wrzesien nie odpowiedzial, jego wzrok byl dostatecznie wymowny. -Bo jesli tak, to juz ja opowiadales. Wiele lat temu. Byla glupia wtedy i jest glupia teraz. - Sierpien usmiechnal sie, jego rozowe policzki polyskiwaly w blasku ognia. -Najwyrazniej patos i kultura nie wszystkim przypadaja do smaku - oznajmil Wrzesien. - Niektorzy wola grill i piwo, podczas gdy inni... -Przykro mi to mowic - przerwal mu Luty - ale on ma sporo racji. Historia musi byc nowa. Wrzesien uniosl brwi i sciagnal usta. -Skonczylem - oznajmil gwaltownie i usiadl na pienku. Spojrzeli po sobie ponad ogniem, wszystkie miesiace roku. Czerwiec, czysciutka i niesmiala, podniosla reke. -Ja mam historie o strazniczce przy maszynie do przeswietlania bagazu na lotnisku LaGuardia, ktora potrafila odczytac wszystko o ludziach z samych ksztaltow ich bagazy na ekranie i pewnego dnia ujrzala przeswietlenie tak piekne, ze zakochala sie w jego wlascicielu. Probowala ustalic, do ktorej osoby w kolejce nalezal bagaz, ale nie potrafila i tesknila calymi miesiacami. A gdy ta osoba znow sie zjawila, tym razem strazniczka wiedziala. To byl mezczyzna, pomarszczony stary Hindus, a ona byla sliczna i czarna, i miala najwyzej dwadziescia piec lat, i wiedziala, ze nigdy im sie nie uda, wiec pozwolila mu odejsc, bo z ksztaltow jego toreb na ekranie wyczytala tez, ze on wkrotce umrze. -Doskonale, mloda panno - rzekl Pazdziernik. - Opowiedz nam te historie. Czerwiec spojrzala na niego niczym sploszone zwierzatko. -Wlasnie to zrobilam. Pazdziernik przytaknal. -Istotnie - rzekl, nim ktokolwiek inny zdazyl sie odezwac, a potem spytal: - Czy zatem mam przejsc do mojej historii? Luty pociagnal nosem. -To nie twoja kolejka, staruszku. Ten, kto zasiada w fotelu, opowiada swoja historie dopiero, gdy reszta skonczy. Nie mozemy przejsc od razu do glownego punktu programu. Maj wrzucila wlasnie tuzin kasztanow na krate nad ogniem. Manewrujac szczypcami, ukladala je w rozne wzory. -Pozwolmy mu opowiedziec od razu, skoro chce. Bog mi swiadkiem, jego historia nie moze byc gorsza niz ta o winie, a ja mam sporo pilnych spraw, do ktorych musze wracac. Kwiaty nie rozkwitaja same z siebie. Kto jest za? -Zamierzasz to poddac pod oficjalne glosowanie? - zdziwil sie Luty. - Niewiarygodne. Nie wierze, ze to sie dzieje. - Otarl czolo garscia papierowych chusteczek, ktore wyciagnal z rekawa. Siedem rak powedrowalo w gore. Cztery osoby nie zaglosowaly - Luty, Wrzesien, Styczen i Lipiec (- To nic osobistego - wyjasnil przepraszajaco Lipiec - kwestia czysto proceduralna. Nie powinnismy ustanawiac precedensow). -A zatem ustalone - oznajmil Pazdziernik. - Nim zaczne, czy ktos chcialby cos powiedziec? -Uhm. Tak. Czasami - rzekla Czerwiec. - Czasami wydaje mi sie, ze ktos obserwuje nas z lasu, ale potem patrze i nikogo tam nie ma. Ciagle jednak o tym mysle. -To dlatego, ze jestes szalona - wyjasnila Kwiecien. -Mhm - mruknal Wrzesien do wszystkich i nikogo w szczegolnosci. - Oto cala Kwiecien. Wrazliwa, lecz jednoczesnie najokrutniejsza z nas wszystkich. -Dosyc - ucial Pazdziernik. Przeciagnal sie w fotelu, zmiazdzyl w zebach orzech laskowy, wyciagnal orzeszek i wyplul kawalki lupiny w ogien, gdzie z trzaskiem i sykiem zajely sie plomieniami, po czym zaczal mowic. *** -Byl sobie chlopiec - rzekl Pazdziernik - ktory czul sie okropnie nieszczesliwy, choc wdomu nikt go nie bil. Po prostu nie pasowal ani do swej rodziny, ani do miasta, ani nawet do wlasnego zycia. Mial dwoch braci, starszych od siebie blizniakow, ktorzy dokuczali mu badz go ignorowali, a sami byli powszechnie lubiani. Grali w pilke; czasem w meczu jeden z blizniakow zdobywal wiecej punktow niz drugi i byl bohaterem, czasem drugi. Ich mlodszy braciszek nie gral. Wymyslili mu przezwisko. Nazywali go Szczeniakiem. Przezwali go tak jeszcze w dziecinstwie. Z poczatku matka i ojciec upominali ich za to. -Ale on naprawde jest jak najmniejszy szczeniak w miocie - odparli blizniacy. - Spojrzcie na niego i spojrzcie na nas. Gdy to powiedzieli, mieli szesc lat i rodzice uznali, ze to urocze. Przezwisko takie jak Szczeniak bywa zarazliwe i wkrotce jedyna osoba nazywajaca go Donaldem pozostala babcia, kiedy dzwonila z zyczeniami urodzinowymi, oraz ludzie, ktorzy go nie znali. I byc moze, poniewaz imiona maja moc, rzeczywiscie przypominal szczeniaka -chudego, drobnego, nerwowego. Urodzil sie z katarem, ktory nie opuscil go przez dziesiec lat. Podczas posilkow, jesli blizniakom smakowalo jedzenie, podkradali mu je, jezeli nie, ukradkiem podrzucali na jego talerz, tak ze dostawal bure za to, ze nie tknal obiadu. Ich ojciec nigdy nie opuscil zadnego meczu, a potem kupowal loda blizniakowi, ktory zdobyl wiecej punktow, i drugiego na pocieszenie temu, ktory spisal sie gorzej. Matka uwazala sie za dziennikarke, choc glownie sprzedawala przestrzen reklamowa i prenumeraty. Gdy blizniacy byli dosc duzi, by sie soba zajac, wrocila do pracy na pelny etat. Inne dzieci z klasy chlopca podziwialy blizniakow. Z poczatku przez pierwsze tygodnie koledzy mowili do niego Donald, potem jednak rozeszla sie wiesc, ze bracia nazywaja go Szczeniakiem. Nauczyciele rzadko zwracali sie do niego jakimkolwiek imieniem, choc czasami miedzy soba wspominali, ze to wielka szkoda, ze najmlodszemu chlopakowi Covayow brak smialosci, wyobrazni i energii jego braci. Sam Szczeniak nie potrafil powiedziec, kiedy po raz pierwszy pomyslal o ucieczce ani kiedy jego marzenia przekroczyly granice i staly sie planami. Gdy przyznal sie sam przed soba, ze ucieka, mial juz w garazu ukryty pod plachta folii duzy plastikowy pojemnik, zawierajacy trzy batoniki Mars, dwa Milky Way, torebke orzeszkow, niewielkie opakowanie lukrecji, latarke, kilka komiksow, nowa paczuszke suszonej wolowiny i trzydziesci siedem dolarow, glownie w cwiercdolarowkach. Nie przepadal za suszona wolowina, ale czytal, ze badacze i podroznicy potrafili przezyc wylacznie na niej cale tygodnie; i wlasnie w chwili, gdy wsadzil paczuszke wolowiny do pojemnika i z trzaskiem zamknal wieczko, zrozumial, ze zamierza uciec. Czytal ksiazki, gazety i pisma. Wiedzial, ze kiedy sie ucieka, czasami spotyka sie zlych ludzi, ktorzy krzywdza innych. Ale czytal rowniez bajki i wiedzial, ze na swiecie obok potworow zyja tez ludzie dobrzy. Szczeniak byl chudym dziesieciolatkiem, drobnym, zakatarzonym i nieciekawym. Gdybyscie sprobowali wybrac go z grupy chlopcow, na pewno byscie sie pomylili. Bylby tym drugim. Tym z boku. Tym, ktorego nie dostrzegamy. Przez caly wrzesien odkladal ucieczke. Trzeba bylo dopiero naprawde paskudnego piatku, kiedy to obaj bracia usiedli na nim (a ten, ktory siedzial na twarzy, pierdnal i wybuchnal gromkim smiechem), by Szczeniak uznal, ze raczej zaryzykuje spotkanie z czekajacymi na swiecie potworami. Moze nawet je woli. W sobote bracia mieli sie nim opiekowac, wkrotce jednak poszli do miasta, do dziewczyny, ktora im sie podobala. Szczeniak pobiegl do garazu na tylach, wyciagnal spod plachty pojemnik i zaniosl do sypialni. Wysypal na lozko zawartosc szkolnej torby, napelnil ja slodyczami, komiksami, cwiercdolarowkami i suszona wolowina. Do pustej butelki po coli nalal wody. Potem ruszyl do miasteczka i wsiadl do autobusu. Pojechal na zachod z biletem za dziesiec dolarow w cwiercdolarowkach, w miejsce, ktorego nie znal. Uznal to za dobry poczatek. Wysiadl z autobusu i ruszyl dalej pieszo. Tu nie bylo juz chodnika, kiedy zatem mijaly go samochody, dla bezpieczenstwa ukrywal sie w rowie. Slonce swiecilo wysoko na niebie. Poczul glod, wiec pogrzebal w torbie i wyciagnal marsa. Gdy go zjadl, odkryl, ze chce mu sie pic, i niemal do polowy oproznil butelke, nim uswiadomil sobie, ze bedzie musial racjonowac wode. Wczesniej sadzil, ze kiedy opusci miasto, bedzie napotykal mnostwo zrodel z czysta, slodka woda. Okazalo sie jednak, ze zadnego nie znalazl. Natknal sie natomiast na rzeke plynaca pod szerokim mostem. Szczeniak zatrzymal sie w polowie mostu i zapatrzyl w brazowa wode. Przypomnial sobie cos, czego uczono go w szkole: ze w koncu wszystkie rzeki wpadaja do morza. Nigdy nie byl nad morzem. Zsunal sie niezgrabnie na brzeg i ruszyl z pradem. Wzdluz rzeki biegla blotnista sciezka, od czasu do czasu natykal sie na puszke po piwie albo plastikowe opakowanie swiadczace o tym, ze przed nim byli tu jacys ludzie. Nikogo jednak nie spotkal. Dopil swoja wode. Zastanawial sie, czy juz go szukaja. Wyobrazil sobie radiowozy, helikoptery i psy, wszystkich ludzi probujacych go znalezc. Wymknie im sie. Dotrze do morza. Rzeka z szumem i pluskiem rwala wsrod kamieni. Dostrzegl czaple modra, szybujaca na rozlozystych skrzydlach. W powietrzu krazyly ostatnie samotne wazki i niewielkie roje meszek, korzystajace z ostatnich dni babiego lata. A potem blekitne niebo zaczelo szarzec i ciemniec. Z gory smignal polujacy na owady nietoperz. Szczeniak zastanawial sie, gdzie spedzi noc. Wkrotce sciezka sie rozgalezila; skrecil w drozke odchodzaca od rzeki, liczac na to, ze doprowadzi go do domu albo na farme z pusta stodola. Jakis czas maszerowal szybko, a tymczasem mrok gestnial. W koncu Szczeniak ujrzal przed soba na wpol zrujnowany, odpychajacy dom. Okrazyl go z narastajaca pewnoscia, ze nic nie zmusiloby go do wejscia do srodka, po czym wdrapal sie na polamane ogrodzenie i polozyl wsrod wysokich traw opuszczonego pastwiska, zamiast poduszki wsuwajac pod glowe torbe. Lezal na wznak, w ubraniu, i wpatrywal sie w niebo. W ogole nie czul sennosci. "Do tej pory zauwazyli juz, ze mnie nie ma", rzekl do siebie. "Beda sie martwic". Wyobrazil sobie, jak za kilka lat wraca do domu - radosc na twarzach calej rodziny, gdy ujrza go na podjezdzie. Ich powitania. Ich milosc... Obudzil sie pare godzin pozniej. Blady ksiezyc swiecil mu prosto w twarz. Szczeniak widzial caly swiat - jasny jak w dzien, jak w bajkach, lecz wyblakly, pozbawiony kolorow. Widzial nad soba ksiezyc w pelni, czy prawie w pelni, i wyobrazil sobie skierowana ku niemu przyjazna twarz ukryta posrod cieni i ksztaltow ksiezycowej powierzchni. -Skad jestes? - uslyszal czyjs glos. Szczeniak usiadl. Nie czul strachu, jeszcze nie. Rozejrzal sie szybko. Drzewa. Wysokie trawy. -Gdzie jestes? Nie widze cie. Cos, co wczesniej bral za cien obok drzewa na skraju pastwiska, poruszylo sie i ujrzal chlopca w jego wieku. -Uciekam z domu - oznajmil Szczeniak. -Rany - mruknal chlopak. - Trzeba byc diablo odwaznym. Szczeniak usmiechnal sie z duma; nie wiedzial co powiedziec. -Przejdziesz sie kawalek? - spytal chlopak. -Jasne. - Szczeniak polozyl torbe obok jednego ze slupkow ogrodzenia, by jej nie zgubic. Ruszyli razem w dol zbocza, okrazajac szerokim lukiem stary dom na farmie. -Zyja tu jacys ludzie? - spytal Szczeniak. -Nie - odparl chlopak. Mial jasne, bardzo cienkie wlosy, ktore w blasku ksiezyca wydawaly sie niemal biale. - Kiedys, dawno temu probowali, ale nie spodobalo im sie i odeszli. Potem wprowadzili sie inni, ale teraz nie ma tam zywej duszy. Jak sie nazywasz? -Donald - odparl Szczeniak, po czym dodal: - Ale mowia na mnie Szczeniak. A ty? Chlopak zawahal sie. -Zgasl - rzekl. -Super imie. -Kiedys mialem inne, ale nie potrafie juz go odczytac. Przecisneli sie przez wielka zelazna brame, uchylona i zardzewiala na amen, i znalezli sie na niewielkiej lace u stop zbocza. -Ekstra miejsce - mruknal Szczeniak. Na lace staly dziesiatki kamiennych plyt, wysokich, wyzszych niz obaj chlopcy, i malych, swietnie nadajacych sie na siedzisko. Bylo tez troche polamanych. Szczeniak wiedzial, co to za miejsce, ale nie czul strachu. Przepelniala je milosc. -Kto tu lezy? - spytal. -Glownie mili ludzie - odparl Zgasl. - Kiedys tam, za tamtymi drzewami, bylo miasteczko, a potem pojawila sie kolej. Zbudowali stacje w sasiednim miescie i nasze tak jakby wyschlo, rozpadlo sie. Teraz w miejscu, gdzie stalo, rosna krzaki i drzewa. Mozna schowac sie wsrod drzew i znalezc w srodku starego domu. -Czy sa takie jak ten dom na gorze? - Szczeniak wiedzial, ze jesli tak, to nie ma ochoty ich odwiedzic. -Nie - wyjasnil Zgasl. - Nikt tam nie bywa oprocz mnie i czasami zwierzat. Jestem tu jedynym dzieckiem. -Domyslilem sie - mruknal Szczeniak. -Moze moglibysmy tam pojsc i sie pobawic? - zaproponowal Zgasl. -Brzmi super - przytaknal Szczeniak. Byla idealna wczesnopazdziernikowa noc, niemal tak ciepla jak w lecie, z wielkim ksiezycem plonacym na niebie. Widzieli wszystko. -Ktory jest twoj? - spytal Szczeniak. Zgasl wyprostowal sie z duma i wzial go za reke. Poprowadzil Szczeniaka w zarosniety kat laki. Obaj chlopcy rozgarneli wysoka trawe. Kamien lezal plasko, wpuszczony w ziemie; wyrzezbiono na nim daty sprzed stu lat. Wiekszosc napisow juz sie zatarla, lecz pod datami pozostaly jeszcze slowa. ZGASL PRZEDWCZESNIE. POZOSTANIE W NASZEJ PA -Zaloze sie, ze pamieci - oznajmil Zgasl. -Tez tak przypuszczam - potwierdzil Szczeniak. Wyszli za brame i pobiegli w dol niewielkim jarem. Wkrotce znalezli sie w tym, co pozostalo ze starego miasteczka. Z domow wyrastaly drzewa, niektore budynki sie zawalily, nie wygladaly jednak strasznie. Bawili sie w chowanego. Zwiedzali. Zgasl pokazal Szczeniakowi pare swietnych miejsc, miedzy innymi jednoizbowy domek, ktory, jak twierdzil, byl najstarszym budynkiem w tej czesci hrabstwa. Biorac pod uwage jego wiek, zachowal sie w calkiem dobrym stanie. -W swietle ksiezyca widze calkiem niezle, nawet w srodku. Nie wiedzialem, ze to takie latwe. -O, tak - potwierdzil Zgasl. - A po jakims czasie uczysz sie widziec nawet kiedy ksiezyc nie swieci. Szczeniak poczul zazdrosc. -Musze do lazienki - oznajmil. - Jest tu gdzies lazienka? Zgasl zastanawial sie przez moment. -Nie wiem - przyznal. - Ja juz tego nie robie. Zostalo pare wygodek, ale moga nie byc bezpieczne. Lepiej po prostu zrob to w lesie. -Jak niedzwiedz - mruknal Szczeniak. Okrazyl domek i wbiegl do lasu napierajacego na stara sciane. Schowal sie za drzewem. Nigdy wczesniej nie zalatwial sie na dworze i poczul sie jak dzikie zwierze. Kiedy skonczyl, podtarl sie suchymi liscmi. Potem wrocil przed dom. Zgasl siedzial w kregu ksiezycowego swiatla, czekajac na niego. -Jak umarles? - spytal Szczeniak. -Zachorowalem. Moja mamcia bardzo plakala i krzyczala az bolaly uszy. A potem umarlem. -Gdybym zostal tu z toba, czy tez musialbym umrzec? -Moze - rzekl Zgasl. - Chyba tak. Tak mysle. -Jak to jest? No wiesz, nie zyc. -Nie najgorzej - przyznal Zgasl. - Chociaz przeszkadza mi to, ze nie mam sie z kim bawic. -Ale przeciez na lace musi lezec mnostwo ludzi. Nie bawia sie z toba? -Nie - mruknal Zgasl. - Glownie spia, a nawet kiedy wstaja, nie maja ochoty ogladac zadnych rzeczy ani nic takiego. Nie maja ochoty zadawac sie ze mna. Widzisz to drzewo? To byl buk, jego gladka, szara kora popekala ze starosci. Rosl w miejscu, w ktorym dziewiecdziesiat lat wczesniej znajdowal sie rynek. -Tak - potwierdzil Szczeniak. -Chcialbys sie na nie wdrapac? -Wydaje sie dosc wysokie. -Bo jest. Bardzo wysokie. Ale latwo sie na nie wspina, pokaze ci. Faktycznie, wspinalo sie latwo. W korze bylo mnostwo uchwytow i chlopcy wdrapali sie na wielki buk niczym para malpek, piratow badz wojownikow. Ze szczytu drzewa widzieli caly swiat. Niebo na wschodzie zaczynalo odrobine jasniec. Wszystko czekalo. Noc dobiegala konca. Swiat wstrzymywal oddech, gotow do nowego poczatku. -To byl najlepszy dzien, jaki pamietam - oznajmil Szczeniak. -Dla mnie tez - odparl Zgasl. - Co teraz zrobisz? -Nie wiem - przyznal Szczeniak. Wyobrazil sobie, jak wedruje na drugi koniec swiata, az do morza. Wyobrazil sobie, jak rosnie i dorasta, sam sie utrzymuje, uczy. Gdzies w trakcie zdobedzie bajeczne bogactwa. A potem wroci do blizniakow, podjedzie pod dom swoim cudownym samochodem albo moze zjawi sie na meczu (w jego wyobrazni blizniacy nie wyrosli ani nie dojrzeli) i spojrzy na nich przyjaznie. Zaprosi ich wszystkich - blizniakow, rodzicow - na obiad w najlepszej restauracji w miescie, a oni powiedza mu, jak bardzo go nie rozumieli i zle traktowali. Przeprosza go i zaplacza, a on caly czas bedzie milczal, pozwalajac, by przeprosiny po nim splynely. A potem wreczy kazdemu prezent i znow ich opusci, tym razem na dobre. To bylo piekne marzenie. W rzeczywistosci wiedzial, ze bedzie szedl dalej, a jutro lub pojutrze ktos go znajdzie i odesle do domu, gdzie rodzice nawrzeszcza na niego, po czym wszystko potoczy sie dawnym znajomym torem, a on dzien za dniem, godzina za godzina, az po kres czasu pozostanie Szczeniakiem, tyle ze beda na niego wsciekli, bo odwazyl sie odejsc. -Niedlugo musze sie polozyc - oznajmil Zgasl. Zaczal sie zsuwac z bukowego pnia. Szczeniak przekonal sie, ze schodzenie z drzewa jest trudniejsze. Czlowiek nie widzi, gdzie stawia nogi, i musi macac w poszukiwaniu oparcia. Kilka razy zaczal sie zeslizgiwac, ale Zgasl, ktory poszedl pierwszy, podpowiadal mu "odrobine w prawo" i obaj bezpiecznie dotarli na ziemie. Niebo wciaz jasnialo, a ksiezyc gasl powoli. Wspieli sie z powrotem jarem. Chwilami Szczeniak nie mial pewnosci, czy Zgasl wciaz z nim jest, ale gdy dotarl na szczyt, ujrzal czekajacego nan chlopca. Nie mowili wiele podczas marszu na lake pelna kamieni. Szczeniak objal ramieniem przyjaciela; razem wspinali sie po zboczu. -No to... - zaczal Zgasl. - Dzieki, ze przyszedles. -Swietnie sie bawilem - oznajmil Szczeniak. -Tak - odparl Zgasl. - Ja tez. Gdzies w dole w lesie zaspiewal ptak. -A gdybym chcial zostac? - spytal nagle Szczeniak. Moze juz nigdy nie bede mial szansy, by to zmienic, pomyslal. Nigdy nie dotrze do morza. Nie pozwola mu. Zgasl milczal bardzo dlugo. Swiat szarzal, kolejne ptaki dolaczaly do choru. -Ja nie moglbym tego zrobic - powiedzial w koncu. - Ale oni moga. -Kto? -Ci tam. - Jasnowlosy chlopiec wskazal reka zrujnowany dom na farmie z ciemnymi plamami wybitych okien, rysujacy sie ostro na tle jasniejacego nieba. Szare swiatlo nie poprawilo jego wygladu. Szczeniak zadrzal. -Tam sa ludzie? - zdziwil sie. - Mowiles chyba, ze jest pusty. -Nie jest pusty - wyjasnil Zgasl. - Mowilem, ze nikt tam nie zyje. A to co innego. - Spojrzal na niebo. - Musze juz isc. Uscisnal dlon Szczeniaka, a potem po prostu zniknal. Szczeniak stal samotnie na niewielkim cmentarzu, sluchajac porannych ptasich trelow. A potem ruszyl dalej w gore zbocza. Samemu szlo mu sie trudniej. Zabral torbe z miejsca, w ktorym ja zostawil. Zjadl swoj ostatni baton Milky Way i zapatrzyl sie w zrujnowany budynek. Puste okna przypominaly oczy. Obserwowaly go. Wewnatrz bylo ciemniej. Ciemniej niz gdziekolwiek. Z trudem przeszedl przez gesto zachwaszczone podworko. Z drzwi pozostaly jedynie resztki. Zatrzymal sie w progu z wahaniem, niepewny, czy to madry pomysl. Czul won wilgoci, zgnilizny i czegos jeszcze glebiej. Wydalo mu sie, ze slyszy, jak cos sie porusza w glebi domu, moze w piwnicy czy na strychu. Czyms szura. Albo skacze. Trudno bylo powiedziec. W koncu wszedl do srodka. *** Nikt sie nie odzywal. Pazdziernik, skonczywszy, napelnil cydrem drewniany kubek, wypil jednym haustem i znow napelnil.-Mocna historia - rzekl Grudzien. - Musze przyznac. Potarl piescia jasnoblekitne oczy. Ogien niemal juz zgasl. -Co bylo dalej? - spytala nerwowo Czerwiec. - Kiedy juz wszedl do domu? Siedzaca obok Maj polozyla jej dlon na ramieniu. -Lepiej o tym nie myslec. -Ktos jeszcze chce cos powiedziec? - spytal Sierpien. Odpowiedziala mu cisza. - A zatem chyba skonczylismy. -To wymaga oficjalnego zgloszenia - przypomnial Luty. -Kto jest za? - spytal Pazdziernik. Odpowiedzialo mu choralne "ja". - Przeciw? - Cisza. - Oglaszam zamkniecie spotkania. Zebrani zaczeli kolejno wstawac ze swych miejsc, przeciagac sie, ziewac i odchodzic w las, samotnie, dwojkami i trojkami, az w koncu pozostal tylko Pazdziernik i jego sasiad. -Nastepnym razem ty zasiadziesz w fotelu - oznajmil Pazdziernik. -Wiem - odparl Listopad. Byl blady, mial waskie usta. Pomogl Pazdziernikowi wstac z drewnianego krzesla. - Lubie twoje historie. Moje sa zawsze zbyt mroczne. -Ja tak nie uwazam - powiedzial Pazdziernik. - Po prostu twoje noce sa dluzsze. I nie jestes taki cieply. -Kiedy tak to ujmujesz, czuje sie lepiej - rzekl Listopad. - Chyba nie mozemy nic poradzic na to, kim jestesmy. -I tak trzymac - dodal jego brat. A potem, trzymajac sie za rece, odeszli od dogasajacego pomaranczowego ogniska, zabierajac ze soba swe historie z powrotem w mrok. Dla Raya Bradburyego Rycerskosc Pani Whitaker znalazla, swietego Graala; lezal pod starym futrem.Kazdego czwartkowego popoludnia, choc jej nogi nie byly juz tak sprawne jak kiedys, pani Whitaker wybierala sie na poczte. Tam odbierala emeryture. W drodze powrotnej wpadala do sklepu Oxfam. W sklepie Oxfam sprzedawano stare ubrania, drobiazgi, bibeloty, najrozniejsze roznosci oraz mnostwo starych ksiazek. Wszystkie zostaly oddane za darmo; smieci z drugiej reki, czesto pochodzace z domow zmarlych. Wszelkie zyski przekazywano na cele dobroczynne. W sklepie pracowali wylacznie ochotnicy. Tego dnia za lada stala Marie, siedemnastolatka z lekka nadwaga, ubrana w workowata liliowa bluze, wygladajaca, jakby takze pochodzila z tego sklepu. Marie siedziala przy kasie; przed soba rozlozyla pismo "Nowoczesna kobieta". Wypelniala wlasnie test "Odkryj swoja ukryta osobowosc". Od czasu do czasu zagladala na koniec i sprawdzala punktacje przypisana do odpowiedzi A, B lub C, dopiero potem podejmujac decyzje, ktora z nich wybrac. Pani Whitaker dreptala po sklepie. Zauwazyla, ze wciaz nie sprzedali wypchanej kobry. Czekala tu juz pol roku, obrastajac kurzem. Jej szklane oczy spogladaly gniewnie na wieszaki z ubraniami, a takze szafe pelna obtluczonej porcelany i pogryzionych zabawek. Pani Whitaker poglaskala ja w przelocie po glowie. Z polki z ksiazkami wybrala dwie powiesci wydawnictwa Mills Boon - Jej wzburzona dusze i Jej drzace serce, kazda po szylingu. Z namyslem przyjrzala sie pustej butelce po winie Mateus Rose, nakrytej ozdobnym abazurem, w koncu jednak uznala, ze nie mialaby jej gdzie postawic. Przysunela wyleniale futro, ostro smierdzace naftalina. Pod futrem lezala laska i poplamiony woda egzemplarz ksiazki Romanse i legendy rycerskie A.R. Hope Moncrieffa, wyceniony na piec pensow. Obok ksiazki spoczywal na boku swiety Graal. Na spodzie podstawki umieszczono okragla nalepke, na ktorej flamastrem wypisano cene: 30 pensow. Pani Whitaker podniosla zakurzony srebrny kielich i przyjrzala mu sie uwaznie przez grube szkla okularow. -Ladny! - zawolala do Marie. Marie wzruszyla ramionami. -Wygladalby ladnie na kominku. Ponowne wzruszenie ramion. Pani Whitaker podala Marie piecdziesiat pensow i otrzymala dziesiec pensow reszty oraz brazowa papierowa torbe, do ktorej schowala ksiazki i swietego Graala. Ruszyla do rzeznika, gdzie kupila ladny kawalek watrobki. Potem wrocila do domu. Wnetrze kielicha pokrywala gruba warstwa czerwonobrazowego kurzu. Pani Whitaker umyla go ostroznie, po czym na godzine pozostawila w zlewie, w cieplej wodzie z odrobina octu. Nastepnie wypolerowala kielich pasta do metalu, a gdy zaczal lsnic, postawila go na kominku w salonie, pomiedzy malym melancholijnym bassetem z porcelany i zdjeciem niezyjacego meza, Henry'ego, na plazy we Frinton w 1953 roku. Miala racje: wygladal ladnie. Tego dnia zjadla na obiad panierowana watrobke z cebulka. Byla pyszna. Nastepnego dnia wypadal piatek. W co drugi piatek panie Whitaker i Greenberg odwiedzaly sie nawzajem. Dzis przypadala kolej pani Greenberg. Usiadly w salonie, saczac herbate i chrupiac makaroniki. Pani Whitaker wrzucila do herbaty kostke cukru. Pani Greenberg uzywala slodzika. Zawsze nosila go w torebce w malym plastikowym pudelku. -Ladny - zauwazyla pani Greenberg, wskazujac Graala. - Co to? -Swiety Graal - odparla pani Whitaker. - To kielich, z ktorego Jezus pil podczas Ostatniej Wieczerzy. Pozniej, przy ukrzyzowaniu, zebrano don Jego cudowna krew, gdy centurion przebil Mu bok. Pani Greenberg pociagnela pogardliwie nosem. Byla Zydowka; nie znosila wszystkiego co niehigieniczne. -No, nie wiem - rzekla. - Ale kielich jest naprawde bardzo ladny. Nasz Myron dostal podobny, kiedy wygral zawody plywackie, tyle ze na tamtym wygrawerowano jego nazwisko. -Wciaz spotyka sie z ta mila dziewczyna? Fryzjerka? -Bernice? O, tak. Planuja nawet zareczyny - oznajmila pani Greenberg. -To mile - odparla pani Whitaker, siegajac po makaronik. Pani Greenberg sama piekla makaroniki i przynosila je co drugi piatek: male, slodkie, jasnobrazowe ciasteczka posypane migdalami. Rozmawialy o Myronie i Bernice, a takze siostrzencu pani Whitaker, Rolandzie (pani Whitaker nie miala dzieci), oraz o przyjaciolce, pani Perkins, ktora zlamala biodro i lezala w szpitalu, biedactwo. W poludnie pani Greenberg pozegnala sie. Pani Whitaker przyrzadzila sobie na lunch grzanke z serem, a potem zazyla pigulki - biala, czerwona i dwie male, pomaranczowe. Zadzwieczal dzwonek. Pani Whitaker otwarla drzwi. Za progiem stal mlody mezczyzna z siegajacymi ramion wlosami, tak jasnymi, ze wydawaly sie niemal biale. Mial na sobie lsniaca srebrna zbroje i bialy plaszcz. -Witam - rzekl. -Witam - odparla pani Whitaker. -Jestem w trakcie wyprawy. -To milo - mruknela nonszalancko pani Whitaker. -Moge wejsc? - spytal. Pani Whitaker pokrecila glowa. -Przykro mi, ale raczej nie. -Poszukuje swietego Graala - powiedzial mlodzieniec. - Jest moze tutaj? -Ma pan przy sobie jakis dokument? - Pani Whitaker wiedziala, ze nie nalezy wpuszczac do domu obcych, gdy jest sie starsza osoba i mieszka samotnie. Moglo to sie skonczyc oproznieniem torebki albo czyms znacznie gorszym. Mlodzieniec cofnal sie pare krokow ogrodowa sciezka. Jego wierzchowiec, potezny szary ogier, wielki jak perszeron, stal z wysoko uniesiona glowa i lsniacymi, bystrymi oczami, przywiazany do furtki pani Whitaker. Rycerz pogrzebal w torbie przy siodle i wrocil, niosac w dloni zwoj. Podpisal go Artur, krol Brytanii. Pismo informowalo wszelkie osobistosci, niezaleznie od ich tytulu i rangi, ze ten oto Galaad to Rycerz Okraglego Stolu, ktory wyruszyl na Prawa, Szlachetna Wyprawe. Ponizej widnial rysunek przedstawiajacy mlodego mezczyzne. Byl calkiem podobny. Pani Whitaker skinela glowa. Oczekiwala raczej malej karty ze zdjeciem, ale to bylo znacznie bardziej imponujace. -Chyba moze pan wejsc - rzekla. Przeszli do kuchni. Nalala Galaadowi filizanke herbaty, po czym zaprowadzila go do salonu. Galaad ujrzal Graala, stojacego na kominku, i natychmiast uklakl na jedno kolano. Starannie odstawil filizanke na rdzawy dywan. Przenikajacy przez firanki promien slonca zalal jego twarz zlotym blaskiem. Jasne wlosy lsnily niczym srebrzysta aureola. -Zaprawde, to on, Sangraal - rzekl cicho. Trzykrotnie zamrugal, bardzo szybko, jakby chcial powstrzymac lzy zbierajace sie w jego jasnoniebieskich oczach. Pochylil glowe w milczacej modlitwie. Potem wstal i odwrocil sie do pani Whitaker. -Szlachetna pani, powierniczko Najswietszej Swietosci, pozwol mi odejsc stad z blogoslawionym kielichem, bym mogl zakonczyc poszukiwania i wypelnic me zadanie. -Slucham? - zdziwila sie pani Whitaker. Galaad podszedl do kobiety i ujal jej stare dlonie. -Moja wyprawa jest zakonczona - rzekl. - Wreszcie odnalazlem Sangraala. Pani Whitaker sciagnela wargi. -Zechcesz podniesc filizanke i spodeczek? Galaad z przepraszajaca mina posluchal. -Nie. Raczej nie - oznajmila pani Whitaker. - Podoba mi sie tam, gdzie jest. Idealnie pasuje pomiedzy psem i zdjeciem mojego Henry'ego. -Azaliz pragniesz zlota? Czy tak? Pani, moge ci przyniesc zloto... -Nie - rzekla pani Whitaker. - Dziekuje, nie chce zadnego zlota. To mnie nie interesuje. Odprowadzila Galaada do frontowych drzwi. -Milo cie bylo poznac. Kon przechylal glowe nad ogrodzeniem, skubiac platki gladioli. Tuz obok na chodniku stala grupka dzieci z sasiedztwa. Galaad wyjal z torby kilka brylek cukru i zademonstrowal najodwazniejszym dzieciom, jak sie karmi konia. Dzieci zachichotaly, kolejno unoszac dlonie. Jedna z dziewczynek pogladzila konskie chrapy. Galaad jednym plynnym ruchem wskoczyl na siodlo. Obaj - kon i rycerz - odjechali uliczka Hawthorne Crescent. Pani Whitaker odprowadzila ich wzrokiem. Potem westchnela i wrocila do domu. Weekend uplynal jej spokojnie. W sobote pojechala autobusem do Maresfield, by odwiedzic swego siostrzenca Ronalda, jego zone Euphonie i ich corki, Clarisse i Dillian. Zawiozla im ciasto z porzeczkami, domowej roboty. W niedziele rano pani Whitaker poszla do kosciola. Kosciol parafialny Swietego Jakuba Mlodszego byl jak na jej gust nieco zanadto w stylu: "nie mysl o tym budynku jak o kosciele, lecz jak o miejscu, w ktorym mozesz spotykac sie z podobnymi sobie przyjaciolmi". Lubila jednak proboszcza, wielebnego Bartholomew, jesli tylko nie gral akurat na gitarze. Po mszy przez chwile miala ochote wspomniec, ze w jej salonie stoi Swiety Graal, ale po namysle zrezygnowala. W poniedzialek rano pani Whitaker pracowala wlasnie w ogrodzie na tylach domu, na grzadce z ziolami. Byla z niej niezmiernie dumna: koperek, werbena, mieta, rozmaryn, tymianek i caly zagon pietruszki. Kleczala wlasnie na ziemi i plewila w grubych, zielonych ogrodowych rekawicach. Zbierala tez pomrowy i wkladala do plastikowego worka. Jesli chodzi o pomrowy, pani Whitaker miala niezmiernie miekkie serce. Zanosila je na sam tyl ogrodu, graniczacy z linia kolejowa, i przerzucala przez siatke. Sciela nieco pietruszki na salatke. W tym momencie uslyszala czyjes kaszlniecie. Tuz za nia stal Galaad: wysoki i piekny. Jego zbroja lsnila w porannym sloncu. W dloniach trzymal dluga paczke, owinieta w natluszczona skore. -Wrocilem - rzekl. -Witaj - odparla pani Whitaker. Wstala powoli i zdjela rekawice. - Coz - dodala - skoro juz tu jestes, moglbys mi pomoc. Wreczyla mu worek pelen pomrowow i polecila przerzucic je przez ogrodzenie. Posluchal. Potem ruszyli do kuchni. -Herbaty czy lemoniady? -To samo co pani - odparl Galaad. Pani Whitaker wyjela z lodowki dzbanek domowej lemoniady i wyslala Galaada, by zerwal galazke miety. Wybrala dwie wysokie szklanki. Starannie umyla miete, wlozyla po kilka lisci do szklanek i nalala lemoniady. -Czy twoj kon czeka na zewnatrz? -O, tak. Nazywa sie Grizzel. -I przypuszczam, ze przybywasz z daleka? -Z bardzo daleka. -Rozumiem - mruknela pani Whitaker. Wyjela spod zlewu blekitna plastikowa miske. Do polowy napelnila ja woda. Galaad wyniosl miske Grizzelowi. Odczekal, az kon sie napije, i oddal pani Whitaker pusta. -A zatem - rzekla - przypuszczam, ze wciaz szukasz Graala? -Zaprawde, nadal szukam Sangraala. - Galaad wzial z podlogi skorzany pakunek, polozyl go na stoliku deserowym i rozwinal. - W zamian oferuje ci, pani, to. To byl miecz. Jego klinga liczyla sobie niemal cztery stopy dlugosci. Wyryto na niej slowa i eleganckie symbole. Rekojesc mial srebrno-zlota, zwienczona wielkim szlachetnym kamieniem. -Bardzo ladny - powiedziala z powatpiewaniem pani Whitaker. -Oto miecz Balmung - oznajmil Galaad - wykuty przez kowala Waylanda u zarania dziejow. Jego blizniaczy brat to Flamberge. Ten, kto go nosi, jest niepokonany w bitwie, niezwyciezony, niezdolny do czynow tchorzliwych i nikczemnych. W rekojesci osadzono sardonyks Bircone, chroniacy wlasciciela przed trucizna, wrzucona do wina badz piwa, i przed zdrada przyjaciol. Pani Whitaker zerknela na miecz. -Musi byc bardzo ostry - mruknela po chwili. -Moze przeciac na pol spadajacy wlos. Wiecej, nawet promien slonca - oznajmil z duma Galaad. -Moze zatem lepiej by bylo, gdybys go odlozyl - zaproponowala pani Whitaker. -Nie chcesz go, pani? - Galaad byl wyraznie zawiedziony. -Nie, dziekuje - odparla pani Whitaker. Nagle pomyslala, ze jej niezyjacemu mezowi, Henry'emu, miecz moglby sie spodobac. Powiesilby go na scianie w gabinecie obok wypchanego karpia, ktorego zlapal w Szkocji, i pokazywalby gosciom. Galaad ponownie okryl ostrze Balmunga natluszczona skora i obwiazal bialym sznurem. Siedzial bez ruchu, niepocieszony. Pani Whitaker zrobila mu na droge kanapki z serem topionym i ogorkiem. Zawinela je w pergamin. Dorzucila jablko dla Grizzela. Galaad sprawial wrazenie zadowolonego z prezentu. Pomachala im na do widzenia. Tego popoludnia wsiadla do autobusu i pojechala do szpitala spotkac sie z pania Perkins, ktora wciaz lezala w lozku z chorym biodrem. Biedactwo. Pani Whitaker przyniosla jej domowy keks, choc wyeliminowala z przepisu orzechy. Zeby pani Perkins nie byly juz tak mocne jak kiedys. Wieczorem poogladala przez krotka chwile telewizje. Wczesnie polozyla sie spac. We wtorek zadzwonil listonosz. Pani Whitaker sprzatala wlasnie w skladziku na strychu. I choc zeszla na dol, jej powolne, ostrozne kroki sprawily, ze nie zdazyla. Listonosz zostawil wiadomosc, gloszaca, ze probowal dostarczyc paczke, ale nikogo nie zastal. Pani Whitaker westchnela. Wlozyla awizo do torebki i ruszyla na poczte. Paczke nadala jej siostrzenica Shirelle, mieszkajaca w Sydney w Australii. W srodku byly zdjecia jej meza Wallace'a i dwoch corek, Dixie i Violet, oraz owinieta w wate muszla. Pani Whitaker miala w sypialni kilka ozdobnych muszel. Na jej ulubionej wymalowano emalia widoczek z Bahamow. Dostala ja w prezencie od siostry Ethel, ktora zmarla w 1983 roku. Schowala muszle i zdjecia do torby na zakupy, a ze byla juz w okolicy, po drodze do domu zajrzala do sklepu Oxfam. -Dzien dobry, pani W. - powitala ja Marie. Pani Whitaker przyjrzala sie jej. Marie miala usta pomalowane szminka (co prawda odcien niezupelnie jej pasowal, a sama szminka nie zostala zbyt fachowo nalozona, ale -pomyslala pani Whitaker - to juz jakis poczatek) i elegancka spodnice. Efekt byl powalajacy. -Witaj, moja droga - powiedziala pani Whitaker. -W zeszlym tygodniu byl u nas mezczyzna i pytal o ten drobiazg, ktory pani kupila. Tamten metalowy kielich. Powiedzialam, gdzie moglby pania znalezc. Nie ma pani nic przeciw temu, prawda? -Nie, moja droga - odparla pani Whitaker. - Juz mnie znalazl. -Byl super. Naprawde super - westchnela z zalem Marie. - Strasznie mi sie podobal. Mial tez wielkiego, siwego konia i w ogole - dokonczyla. Pani Whitaker zauwazyla z aprobata, ze dziewczyna trzyma sie bardziej prosto. Na polce znalazla nowy romans wydawnictwa Mills Boon - Jej porywajaca namietnosc. Wziela go, choc nie skonczyla jeszcze dwoch poprzednich. Podniosla tez Romanse i legendy rycerskie i otworzyla. Ksiazka pachniala plesnia. Na pierwszej stronie czerwonym atramentem wypisano starannie: EX LIBRIS RYBAK. Pani Whitaker odlozyla ksiazke. Gdy wrocila do domu, Galaad juz na nia czekal. Wozil kolejno dzieci z sasiedztwa na grzbiecie Grizzela. -Ciesze sie, ze cie widze - oznajmila. - Mam kilka pudel, ktore trzeba przesunac. Zaprowadzila go do schowka na poddaszu. Galaad poslusznie przesunal stare walizki, aby mogla dostac sie do stojacej z tylu szafy. Wszystko wokol pokrywala gruba warstwa kurzu. Pani Whitaker zatrzymala go tam przez wiekszosc popoludnia. Przesuwal rzeczy, podczas gdy ona scierala kurz. Na jednym policzku mial rane. Nieco sztywno poruszal reka. Podczas porzadkow rozmawiali. Pani Whitaker opowiedziala mu o swym niezyjacym mezu Henrym. O tym, ze splacila dom z ubezpieczenia i ze ma mnostwo rzeczy, ale nikogo, komu moglaby je zostawic, chyba ze Ronaldowi i jego zonie, ale oni lubia wylacznie nowoczesne przedmioty. Opowiedziala, jak poznala meza podczas wojny, gdy Henry sluzyl w ochotniczej sluzbie przeciwlotniczej, a ona nie dosc szczelnie zaciagnela zaslony w kuchni podczas zaciemnienia. Mowila o potancowkach za szesc pensow, o tym, jak wybrali sie razem do Londynu, gdy skonczyla sie wojna, i jak pierwszy raz skosztowala wina. Galaad opowiedzial pani Whitaker o swej matce Elaine, niestalej i szalonej, a do tego czarownicy. O dziadku, krolu Pellesie, dobrym, lecz nieco rozkojarzonym, i o mlodosci spedzonej w zamku Bliant na Wyspie Radosci. A takze o ojcu, w owym czasie kompletnie szalonym, ktorego znal pod przydomkiem "Le Chevalier Mal Fet". W rzeczywistosci byl to Lancelot z Jeziora, najwiekszy z rycerzy, przebrany i pozbawiony rozumu. Mowil tez o czasach, ktore spedzil jako giermek w Camelocie. O piatej po poludniu pani Whitaker rozejrzala sie po schowku i uznala, ze panujacy w nim porzadek zasluguje na jej aprobate. Otworzyla okno, by przewietrzyc pomieszczenie, po czym razem zeszli na dol do kuchni, gdzie nastawila wode. Galaad usiadl za stolem. Rozwiazal wiszaca u pasa skorzana sakwe i wyjal z niej okragly, bialy kamien wielkosci kuli do krykieta. -Pani - rzekl. - To dla ciebie, jesli oddasz mi Sangraala. Pani Whitaker podniosla kamien. Byl ciezszy, niz na to wygladal. Uniosla go do swiatla. W mlecznobialym, polprzezroczystym wnetrzu polyskiwaly srebrne iskierki, odbijajace promienie popoludniowego slonca. Kamien wydawal sie cieply w dotyku. Gdy go tak trzymala, ogarnelo ja dziwne uczucie. W glebi ducha poczula wszechogarniajacy spokoj. Pokoj ducha - oto wlasciwe okreslenie. Czula ukojenie. Niechetnie odlozyla kamien na stol. -Bardzo ladny - mruknela. -To Kamien Filozoficzny, ktory nasz praojciec Noe zawiesil na Arce, by rzucal swiatlo w chwilach najglebszego mroku. Kamien ow potrafi przemieniac zwykle metale w zloto. Ma tez inne cechy - oswiadczyl z duma Galaad. - A to nie wszystko. Mam jeszcze cos. Prosze. - Wyjal z sakwy jajko i wreczyl jej. Jajko bylo wielkosci jaja gesiego: lsniaco czarne, pokryte szkarlatnymi i bialymi cetkami. Gdy pani Whitaker go dotknela, wloski na jej karku zjezyly sie nagle. Natychmiast poczula ogarniajace ja cieplo i poczucie wolnosci. Uslyszala trzask odleglych plomieni. Przez ulamek sekundy wydalo sie jej, ze szybuje nad swiatem, wznosi sie i opada na ognistych skrzydlach. Odlozyla jajko na stol obok Kamienia Filozoficznego. -To Jajo Feniksa - rzekl Galaad. - Pochodzi z odleglej Arabii. Pewnego dnia wykluje sie z niego Feniks. A gdy nadejdzie czas, ptak zbuduje sobie plomienne gniazdo, zlozy jajko i umrze, by odrodzic sie w ogniu w pozniejszej erze swiata. -Tak mi sie wlasnie zdawalo - powiedziala pani Whitaker. -I wreszcie, o pani - dodal Galaad - przynioslem ci to. Wyjal cos z sakwy i wreczyl jej. To bylo jablko, najwyrazniej wyrzezbione z jednego wielkiego rubinu, z bursztynowym ogonkiem. Nieco nerwowo ujela je w dlon. Wydawalo sie miekkie, zludnie delikatne. Jej palce naruszyly rubinowa powierzchnie. Krwistoczerwony sok splynal po dloni pani Whitaker. W kuchni rozszedl sie niemal niedostrzegalny, magiczny zapach letnich owocow: malin, brzoskwin, truskawek i czerwonych porzeczek. Jakby z daleka doszly ja glosy nucace piesn do wtoru odleglej muzyki. -To jedno z jablek Hesperyd - powiedzial cicho Galaad. - Jeden kes uleczy kazda chorobe badz rane, niewazne jak gleboka. Drugi przywraca mlodosc i urode. Trzeci daje zycie wieczne. Pani Whitaker zlizala lepki sok z palcow. Smakowal niczym najlepsze wino. W jednym momencie powrocila do niej przeszlosc. Przypomniala sobie, jak to jest byc mloda, miec jedrne, szczuple cialo, sluchajace wszelkich polecen. Biec wiejska drozka z radoscia niegodna damy. Dostrzegac usmiechy mezczyzn pozdrawiajacych ja, bo jest szczesliwa, jest soba. Pani Whitaker spojrzala na sir Galaada, najszanowniejszego z rycerzy, siedzacego w jej kuchni w calym swym splendorze. Westchnela. -To wszystko, co ci przynioslem, pani - oznajmil Galaad. - Nielatwo bylo mi to zdobyc. Pani Whitaker odlozyla rubinowy owoc na stol. Przyjrzala sie uwaznie Kamieniowi Filozoficznemu, Jaju Feniksa i Jablku Zycia. Potem podreptala do salonu i spojrzala na kominek, na malego porcelanowego basseta, swietego Graala i zdjecie niezyjacego meza Henry'ego, z nagim torsem, usmiechnietego, palaszujacego lody w czerni i bieli, niemal czterdziesci lat wczesniej. Wrocila do kuchni. Czajnik zaczal juz gwizdac. Nalala do imbryka odrobine parujacej wody, przeplukala go i wylala wrzatek. Nastepnie wsypala dwie lyzeczki herbaty i dodatkowo jedna do imbryka. Wlala resztke wody. Wszystko to robila w milczeniu. W koncu odwrocila sie do Galaada i spojrzala na niego. -Schowaj to jablko - polecila stanowczo. - Nie powinienes przynosic podobnych rzeczy starszym paniom. To niestosowne. - Na moment zawiesila glos. - Reszte wezme - dodala po chwili namyslu. - Beda ladnie wygladaly na kominku. Dwa za jeden, to uczciwa wymiana, jesli chcesz znac moje zdanie. Galaad rozpromienil sie. Schowal rubinowe jablko do sakwy, uklakl na podlodze i ucalowal dlon pani Whitaker. -Przestan - polecila. Rozlala herbate do filizanek. Na te okazje wyjela swa najlepsza, odswietna porcelane. Siedzieli w milczeniu, pijac herbate. Gdy skonczyli, przeszli do salonu. Galaad przezegnal sie i podniosl Graala. Pani Whitaker ustawila na jego miejscu Jajko i Kamien. Jajko caly czas przewracalo sie na bok. W koncu podparla je malym porcelanowym pieskiem. -Wygladaja bardzo ladnie - rzekla. -O, tak - zgodzil sie Galaad - bardzo ladnie. -Czy moglabym dac ci cos do jedzenia? - spytala. Pokrecil glowa. -Kawalek keksu - zdecydowala. - W tej chwili mozesz myslec, ze ci sie nie przyda, ale za kilka godzin podziekujesz mi za niego. Powinienes tez chyba skorzystac z toalety. Daj mi go, zapakuje ci. Pokazala mu droge do niewielkiej lazienki na koncu korytarza i pomaszerowala do kuchni, trzymajac w reku Graala. W spizarni przechowywala swiateczny papier. Zapakowala wen Graala i przewiazala paczke sznurkiem. Potem odciela gruby kawal keksu i schowala do brazowej, papierowej torby wraz z bananem i kawalkiem topionego sera. Galaad wrocil do niej. Wreczyla mu torbe i swietego Graala. Potem stanela na palcach i ucalowala go w policzek. -Mily z ciebie chlopiec - rzekla. - Uwazaj na siebie. Uscisnal ja, a ona wyprowadzila go z kuchni i zatrzasnela za nim tylne drzwi. Nalala sobie kolejna filizanke herbaty i zaczela cicho plakac, ocierajac oczy papierowa chusteczka. Tetent kopyt oddalal sie w glab Hawthorne Crescent. W srode pani Whitaker nie wychodzila z domu. W czwartek wybrala sie na poczte, by odebrac emeryture. Potem zajrzala do sklepu Oxfam. Nie znala stojacej za lada kobiety. -Gdzie Marie? - spytala. Kobieta przy kasie - siwe wlosy zabarwione blekitna plukanka, niebieskie okulary z brylancikami w kacikach - potrzasnela glowa i wzruszyla ramionami. -Wyjechala z mlodym mezczyzna - oznajmila. - Na koniu. Cos takiego. Dzis powinnam pracowac w sklepie w Heathfield. Musialam prosic Johnny'ego, zeby mnie tu przywiozl, dopoki nie znajdziemy kogos na zastepstwo. -Ach tak - mruknela pani Whitaker. - To mile, ze znalazla sobie mlodzienca. -Dla niej moze mile - odparla kobieta przy kasie. - Ale niektorzy z nas powinni byc dzis w Heathfield. Na polce w glebi sklepu pani Whitaker znalazla zasniedzialy srebrny przedmiot z dlugim dziobkiem. Wyceniono go na szescdziesiat pensow; tak przynajmniej glosila mala papierowa nalepka. Przedmiot przypominal splaszczony, wydluzony imbryk. Wziela tez nowa powiesc, ktorej nie czytala, Jej niezwykla milosc. Polozyla obie rzeczy przed kobieta. -Szescdziesiat piec pensow, moja droga - oznajmila tamta, podnoszac srebrny bibelot. - Zabawny drobiazg, prawda? Dostalismy go dzis rano. - Jedna scianke przedmiotu pokrywaly wygrawerowane chinskie znaki. Mial tez elegancki wygiety uchwyt. - To chyba pojemnik na oliwe? -Nie, to nie jest pojemnik na oliwe - odparla pani Whitaker, ktora dokladnie wiedziala, z czym ma do czynienia. - To lampa. Do uchwytu lampy przywiazano brazowym sznurkiem maly metalowy pierscien. -Po zastanowieniu - dodala pani Whitaker - wezme chyba tylko ksiazke. Zaplacila piec pensow i odstawila lampe tam, gdzie ja znalazla. Ostatecznie, pomyslala pani Whitaker w drodze do domu, i tak nie mialabym jej gdzie postawic. Cena Wloczedzy i wagabundzi maja swoje znaki, ktore zostawiaja na slupach bram, drzewach i drzwiach, informujac pobratymcow o tym, jacy ludzie mieszkaja w domach i na farmach. Podejrzewam, ze koty takze musza stosowac podobne znaki. Jak inaczej wyjasnic, czemu tak wiele z nich zjawia sie w ciagu roku pod naszymi drzwiami, wyglodnialych, zapchlonych i porzuconych?Przyjmujemy je, pozbywamy sie pchel i kleszczy, karmimy i zabieramy do weterynarza. Placimy za szczepienia i, o hanbo, kazemy je kastrowac. One zas zostaja z nami: kilka miesiecy, rok, a czasem na zawsze. Wiekszosc zjawia sie w lecie. Mieszkamy na wsi, dokladnie w takiej odleglosci od miasta, by jego mieszkancy porzucali zwierzeta akurat w naszej okolicy. Nigdy nie zdarzylo sie nam miec wiecej niz osiem kotow, rzadko miewamy mniej niz trzy. Aktualna kocia populacja w naszym domu wyglada nastepujaco: Hermiona i Straczek, bura i czarna, szalone siostry, mieszkajace w mym gabinecie na strychu i niezadajace sie z reszta pospolstwa; Sniezynka, blekitnooka dlugowlosa biala kotka, ktora cale lata zyla na swobodzie w lesie, nim w koncu zrezygnowala z wolnosci, przedkladajac nad nia miekkie kanapy i lozka; i wreszcie ostatnia, ale i najwieksza, Mufka, przypominajaca poduszke, dlugowlosa szylkretowa corka Sniezynki, pomaranczowo-czarno-biala, ktora znalazlem jako malenkie kociatko w naszym garazu, podduszona i niemal martwa, z glowa wsunieta w stara siatke do badmintona, i ktora zaskoczyla nas, nie umierajac, lecz wyrastajac na najpoczciwszego kota, jakiego zdarzylo mi sie poznac. No i jest jeszcze czarny kot, ktory nie ma innego imienia. Nazywamy go Czarnym Kotem. Zjawil sie u nas niecaly miesiac temu. Z poczatku nie zorientowalismy sie, ze zamierza u nas zamieszkac. Wygladal zbyt dobrze jak na bezpanskie zwierze, byl zbyt stary i zwawy jak na porzuconego. Przypominal mala pantere. Poruszal sie niczym plama ciemnosci. Pewnego dnia, latem, dostrzeglem go przyczajonego na zrujnowanej werandzie: na oko osmio- lub dziewiecioletniego kocura o zielonozlotych oczach, bardzo przyjaznego i bardzo spokojnego. Uznalem, ze pewnie nalezy do jakiegos rolnika badz rodziny z sasiedztwa. Wyjechalem na kilka tygodni, by skonczyc ksiazke, a kiedy wrocilem, on nadal siedzial na werandzie, na starym kocim poslaniu, ktore znalazlo mu jedno z dzieci. Zmienil sie jednak niemal nie do poznania. Cos wyszarpalo mu cale kepki futra, szara skore pokrywaly glebokie zadrapania. Czubek jednego ucha mial odgryziony, pod okiem ziala gleboka rana, stracil tez kawalek wargi. Wygladal na zmeczonego i wychudzonego. Zabralismy Czarnego Kota do weterynarza, ktory wypisal recepte na antybiotyki. Podawalismy mu je co wieczor wraz z miekkim kocim jedzeniem. Zastanawialismy sie, z czym walczyl. Ze Sniezynka, nasza piekna, drapiezna, biala krolowa? Z szopami? Oposem o ostrych zebach i szczurzym ogonie? Co noc zadrapania stawaly sie coraz powazniejsze - jednego dnia bok kota pokryly swieze ukaszenia, nastepnego brzuch przecinaly krwawe slady szponow. Wtedy zabralem go do piwnicy, zeby doszedl do siebie obok pieca i stosu kartonow. Byl zdumiewajaco ciezki, kiedy podnioslem go i zataszczylem na dol wraz z koszykiem i kuweta oraz woda i jedzeniem. Zamknalem za soba drzwi. Gdy wyszedlem z piwnicy, musialem obmyc zakrwawione rece. Zostal tam cztery dni. Z poczatku byl zbyt slaby, zeby jesc. Rana pod okiem niemal go oslepila. Kustykal i wlokl sie powoli; ze skaleczonej wargi sciekala zolta ropa. Schodzilem tam kazdego ranka i wieczoru. Karmilem go i podawalem mu antybiotyki zmieszane z karma z puszki. Przemywalem najgorsze rany i przemawialem do niego. Mial rozwolnienie i choc co dzien zmienialem mu zwirek, w piwnicy cuchnelo pod niebiosa. Cztery dni, ktore Czarny Kot spedzil w piwnicy, byly dla nas niedobrym okresem: najmlodsze dziecko posliznelo sie w wannie, uderzylo w glowe i o malo nie utonelo. Dowiedzialem sie, ze projekt, ktory bardzo mnie interesowal - adaptacja powiesci Lud in the Mist Hope Mirrlees dla BBC - zostal skreslony, i pojalem, iz brak mi sil, by od poczatku proponowac go innym sieciom badz mediom. Corka wyjechala na letni oboz i natychmiast zaczela przysylac do domu serie rozdzierajacych serce listow i kartek, piec, szesc dziennie, blagajac, abysmy ja zabrali. Syn poklocil sie z najlepszym przyjacielem, do tego stopnia, ze w ogole nie odzywali sie do siebie. A ktoregos wieczoru, wracajac do domu, zona wpadla na sarne, ktora wybiegla na droge. Sarna zginela, samochod nadawal sie do generalnego remontu, a zona skaleczyla sie w skron nad okiem. Czwartego dnia kot krazyl niecierpliwie po piwnicy, stapajac ostroznie pomiedzy stosami ksiazek i komiksow, pudlami listow i kaset, obrazkami, prezentami i stertami smieci. Zamiauczal, zadajac, by go wypuscic, i w koncu zrobilem to niechetnie. Natychmiast wrocil na werande i przespal tam reszte dnia. Nastepnego ranka jego boki pokrywaly nowe glebokie zadrapania. Na drewnianej podlodze werandy lezaly rozrzucone kepki czarnego kociego futra - jego futra. Tego dnia otrzymalismy list od corki, w ktorym pisala, ze oboz nie jest taki zly i chyba przetrwa tam kilka dni. Syn i jego przyjaciel pogodzili sie, choc nigdy nie dowiedzialem sie, o co im poszlo - karty kolekcjonerskie, gry komputerowe, Gwiezdne Wojny, czy moze dziewczyne. Dyrektor z BBC, ktory zawetowal moj projekt, zostal oskarzony o przyjmowanie lapowek (no, "podejrzanych pozyczek") od niezaleznej firmy producenckiej i odeslany do domu na stale zwolnienie. Jego nastepczynia, co odkrylem z radoscia, otrzymawszy od niej faks, byla kobieta, ktora jako pierwsza zaproponowala mi te adaptacje. Zastanawialem sie, czy znow nie zaniesc Czarnego Kota do piwnicy, ale postanowilem, ze zamiast tego sprobuje odkryc, jakie to zwierze co noc odwiedza nasz dom, a potem ustalic plan dzialania - moze ustawic pulapki? Moja rodzina na kazde swieta i urodziny obdarowuje mnie najrozniejszymi gadzetami, kosztownymi zabawkami, ktore mile lechcza ma proznosc, lecz potem rzadko opuszczaja pudla. Miedzy innymi mozna wsrod nich znalezc urzadzenie do liofilizacji zywnosci, elektryczny noz, maszyne do pieczenia chleba i zeszloroczny prezent: noktowizyjna lornetke. W Boze Narodzenie wlozylem do niej baterie i, zbyt niecierpliwy, by czekac na nadejscie nocy, zaczalem krazyc w mroku po piwnicy, scigajac grupke wyimaginowanych Clarice Starling (ostrzezono cie, bys nie zapalal swiatla; mogloby to uszkodzic noktowizor, i byc moze takze twoje oczy). Potem schowalem urzadzenie z powrotem do pudelka i teraz wciaz tkwilo w gabinecie obok kartonu pelnego kabli komputerowych i zapomnianych drobiazgow. Pomyslalem, ze jesli owo stworzenie - pies, kot, szop czy co tam jeszcze - zobaczy mnie siedzacego na werandzie, byc moze nie podejdzie blizej, totez zabralem krzeslo do garderoby, nieco tylko wiekszej od szafy i wygladajacej wprost na werande, i kiedy wszyscy w domu usneli, wyszedlem na dwor, by pozegnac sie z Czarnym Kotem. Ten Kot, powiedziala moja zona, kiedy zjawil sie u nas po raz pierwszy, to prawdziwa osoba. I rzeczywiscie, w jego wielkim lwim pysku krylo sie cos ludzkiego - w jego szerokim czarnym nosie, zielonozoltych oczach, zebatej, lecz przyjaznej mordce (z prawego kacika wciaz sciekala bursztynowa ropa). Poglaskalem go po glowie, podrapalem pod broda i zyczylem dobrej nocy. Potem wrocilem do srodka i zgasilem swiatlo na werandzie. Siedzialem w fotelu, w pograzonym w ciemnosci domu, z noktowizyjna lornetka na kolanach. Wlaczylem juz noktowizor i z jego okularu dobywala sie waska smuzka zielonego swiatla. Czas mijal w ciemnosci. Eksperymentowalem z lornetka, przyzwyczajajac sie do ogladania swiata w odcieniach zieleni. Ze zgroza odkrylem, jak wiele owadow klebi sie w nocnym powietrzu - zupelnie jakby swiat nocy byl czyms w rodzaju koszmarnej zupy, pelnej zycia. Potem opuscilem latarke i spojrzalem na glebokie czernie i granaty nocy, puste, spokojne i ciche. Mijal czas. Z trudem powstrzymywalem sie przed zasnieciem, odpychajac marzenia o kawie i papierosach, mych dwoch porzuconych nalogach. Kazdy z nich pomoglby mi teraz. Jednakze, nim osunalem sie dosc gleboko w swiat snow i marzen, ocknalem sie gwaltownie na dzwiek donosnego skowytu dobiegajacego z ogrodu. Gwaltownie unioslem lornetke i przezylem zawod: to byla tylko Sniezynka, biala kotka, smigajaca przez ogrod niczym promien zielonkawobialego swiatla. Po sekundzie zniknela w lesie po lewej stronie domu. Wlasnie mialem ponownie usadowic sie wygodnie w fotelu, gdy przyszlo mi do glowy, ze warto by sprawdzic, co tak sploszylo kotke. Zaczalem wiec uwaznie badac wzrokiem okolice w poszukiwaniu duzego szopa, psa albo zlosliwego oposa. I rzeczywiscie, cos zblizalo sie droga prowadzaca do domu. Widzialem to wyraznie przez lornetke, jasno jak w dzien. To byl diabel. Nigdy dotad nie ogladalem diabla i choc w przeszlosci pisalem o nim, to gdyby ktos pytal, musialbym przyznac, ze w niego nie wierzylem. Byl dla mnie wymyslona postacia, tragiczna i miltonowska. Jednakze stwor zblizajacy sie droga nie przypominal Lucyfera Miltona. To byl diabel. Serce zaczelo walic mi w piersi tak mocno, ze az bolalo. Mialem nadzieje, ze mnie nie widac, ze jestem dobrze ukryty w domu, za szyba. Postac maszerujaca droga zamigotala i ulegla przemianie. W jednej chwili byla mroczna i rosla jak minotaur, w nastepnej szczupla i kobieca, w kolejnej stala sie pokrytym bliznami kotem, wielkim, szarozielonym dzikim kotem, ktorego pysk wykrzywiala wscieklosc. Na moja werande prowadza schody, cztery biale drewniane stopnie, ktore juz dawno powinienem byl pomalowac (wiedzialem, ze sa biale, choc przez moja lornetke wydawaly sie zielone, podobnie jak wszystko, co je otaczalo). U stop owych stopni diabel przystanal i zawolal cos, czego nie zrozumialem, trzy, moze cztery slowa w jekliwym skowyczacym jezyku, z pewnoscia starym i zapomnianym juz w czasach, gdy Babilon byl jeszcze mlody. A choc go nie zrozumialem, poczulem, ze na ow dzwiek wlosy jeza mi sie na karku. I wtedy uslyszalem, stlumiony przez szklana zapore, lecz wciaz slyszalny, niski pomruk, wyzwanie. Czarna postac zeszla chwiejnie po schodach, oddalajac sie ode mnie w strone diabla. W tych dniach Czarny Kot nie poruszal sie juz jak pantera; potykal sie i kolysal niczym marynarz, ktory niedawno zszedl na lad. Diabel byl teraz kobieta. Odezwala sie do kota, mowiac lagodnie, kojaco, w jezyku przypominajacym francuski, i wyciagnela ku niemu reke. Natychmiast zatopil w niej zeby. Jej wargi wykrzywily sie i splunela na niego. I wtedy kobieta zerknela na mnie. Jesli nawet do tej pory watpilem, czy naprawde jest diablem, zyskalem pewnosc. Jej oczy blysnely czerwonym ogniem, a przeciez przez noktowizor nie mozna ujrzec czerwieni, jedynie odcienie zieleni. Diabel dostrzegl mnie przez okno. Zobaczyl mnie. Ani przez moment w to nie watpilem. Diabel poruszyl sie, jego cialo zamigotalo. Teraz przypominal szakala, stwora o plaskim pysku, wielkiej glowie i byczym karku, cos posredniego pomiedzy hiena a dingo. W jego sparszywialym futrze wily sie robaki. Powoli zaczal sie wspinac po schodach. Czarny Kot skoczyl na niego i po sekundzie tarzali sie juz po ziemi, tworzac jedna splatana mase, poruszajaca sie szybciej, niz potrafilo dostrzec moje oko. Wszystko to dzialo sie w ciszy. A potem rozlegl sie ledwie slyszalny ryk - w dali, po wiejskiej drodze u wylotu podjazdu przetoczyla sie z grzmotem ciezarowka. Przez szkla noktowizora jej reflektory plonely jasno niczym zielone slonca. Powoli opuscilem lornetke i ujrzalem tylko ciemnosc oraz lagodny zolty blask swiatel, a potem czerwien swiatel stopu, ktore znow zniknely w nicosci. Kiedy ponownie unioslem noktowizor, nie mialem juz czego ogladac. Na schodach pozostal tylko Czarny Kot, patrzacy w niebo. Skierowalem lornetke w gore i ujrzalem, jak cos odlatuje, moze sep albo orzel. A potem wlecialo miedzy drzewa i zniknelo. Wyszedlem na werande, podnioslem Czarnego Kota i zaczalem go glaskac, mowiac lagodne kojace slowa. Gdy sie zblizylem, miauknal zalosnie, po chwili jednak zasnal mi na kolanach, a ja ulozylem go w koszyku i wrocilem na gore do lozka, by takze polozyc sie spac. Rankiem ujrzalem, ze moja koszulke i dzinsy pokrywa zaschnieta krew. Bylo to tydzien temu. Istota, ktora przychodzi do mojego domu, nie zjawia sie kazdej nocy. Przychodzi jednak bardzo czesto. Mozna to poznac po pokrywajacych kota ranach i bolu, jaki dostrzegam w jego lwich oczach. Stracil juz wladze w lewej przedniej lapie, jego prawe oko zamknelo sie na dobre. Zastanawiam sie, czym sobie zasluzylismy na Czarnego Kota. Zastanawiam sie, kto go przyslal. I, przerazony i samolubny, zastanawiam sie tez, jak wiele jeszcze zniesie. Jak rozmawiac z dziewczynami na prywatkach -No chodz - powiedzial Vic. - Bedzie super.-Nie bedzie - odparlem, choc przegralem to starcie kilka godzin wczesniej i doskonale o tym wiedzialem. -Bedzie czadowo - powtorzyl Vic po raz setny. - Dziewczyny! Dziewczyny! Dziewczyny! - Wyszczerzyl w usmiechu biale zeby. Obaj chodzilismy do meskiej szkoly w poludniowym Londynie. I choc sklamalbym, mowiac, ze nie mielismy zadnych doswiadczen z dziewczynami - Vic umawial sie z wieloma, a ja calowalem sie z trzema kolezankami mojej siostry - prawda jest, iz rozmawialismy, kontaktowalismy sie i w pelni rozumielismy jedynie innych chlopakow. No, przynajmniej ja. Trudno wystepowac w czyims imieniu, a nie widzialem Vica od trzydziestu lat. Nie jestem pewny, czy gdybysmy sie spotkali, wiedzialbym co powiedziec. Maszerowalismy bocznymi uliczkami, ktore kiedys sie splataly, tworzac zadymiony i brudny labirynt za stacja East Croydon - kolezanka wspomniala Vicowi o prywatce i Vic postanowil na nia pojsc, czy mi sie to podoba, czy nie. A tak sie sklada, ze sie nie podobalo. Ale moi rodzice wyjechali na tygodniowa konferencje i bylem gosciem Vica w jego domu, totez dreptalem teraz za nim. -Bedzie tak samo jak zawsze - oswiadczylem. - Po godzinie znikniesz gdzies obsciskiwac sie z najladniejsza dziewczyna na imprezie, a ja zostane w kuchni, sluchajac, jak czyjas mama gada o polityce, poezji czy czyms podobnym. -Musisz po prostu z nimi rozmawiac - odparl. - To chyba ta ulica, o tam. - Wskazal radosnie reka, wymachujac torba z tkwiaca w niej butelka. -Nie wiesz? -Alison opisala mi wszystko, a ja zanotowalem to na kawalku papieru, tyle ze zostawilem go na stoliku w przedpokoju. Nie ma sprawy, znajde. -Jak? - Poczulem, ze powoli wzbiera we mnie nadzieja. -Pojdziemy ulica - rzekl, jakby zwracal sie do opoznionego dziecka - i poszukamy prywatki. Latwizna. Zaczalem szukac, lecz nie dostrzeglem zadnej zabawy: jedynie waskie domy i rdzewiejace samochody badz motory stojace w wybetonowanych frontowych ogrodkach, oraz zakurzone szklane witryny sklepikow z gazetami, pachnacych obcymi przyprawami i sprzedajacych wszystko od kart urodzinowych i uzywanych komiksow po pisma do tego stopnia pornograficzne, ze wystawiano je w zamknietych foliowych torebkach. Bylem przy tym, jak Vic wsunal jedno z tych pism pod sweter, ale wlasciciel zlapal go na chodniku na zewnatrz i kazal zwrocic magazyn. Dotarlismy do konca ulicy i skrecilismy w waska alejke pelna szeregowcow. W ow letni wieczor wszystko wydawalo sie bardzo puste i nieruchome. -Dla ciebie to proste - powiedzialem. - Podobasz im sie, wcale nie musisz z nimi rozmawiac. To byla prawda, wystarczyl jeden lobuzerski usmiech Vica, by mogl przebierac wsrod kandydatek. -Wcale nie, to nie tak. Po prostu musisz rozmawiac. Kiedy calowalem sie z kolezankami mojej siostry, nie rozmawialem z nimi. Byly akurat w poblizu, siostra zajmowala sie czyms innym i znalazly sie na mojej orbicie, totez je pocalowalem. Nie pamietalem zadnych rozmow. Nie mialem pojecia co powiedziec dziewczynie i wyjasnilem mu to. -To tylko dziewczyny - rzekl Vic - Nie pochodza z innej planety. W miare, jak maszerowalismy skrecajaca lagodnie ulica, moja nadzieja, ze nie zdolamy odnalezc prywatki, zaczela slabnac: z domu przed nami dobiegal niski, pulsujacy dzwiek, odglos muzyki stlumionej przez sciany i drzwi. Byla osma wieczor, nie tak wczesnie, gdy sie nie ma jeszcze szesnastu lat. A my nie mielismy. Niezupelnie. Moi rodzice lubili wiedziec, gdzie jestem. Nie wydaje mi sie jednak, by rodzice Vica zbytnio sie przejmowali. Byl najmlodszym z pieciu chlopcow. Juz samo to wydawalo mi sie czyms magicznym: ja mialem zaledwie dwie siostry, obie mlodsze, i czulem sie jednoczesnie wyjatkowy i samotny. Odkad pamietam, pragnalem miec brata. Gdy skonczylem trzynascie lat, przestalem wypowiadac zyczenia na widok spadajacych gwiazd badz pierwszej gwiazdki. Ale kiedy jeszcze to robilem, nieodmiennie prosilem o brata. Skrecilismy w ogrodzona sciezke i stapajac po fantazyjnych kamieniach, minelismy zywoplot oraz samotny krzak rozany, docierajac do wykladanej kamykami fasady. Nacisnelismy dzwonek, drzwi otworzyla dziewczyna. Nie potrafilem okreslic ile ma lat; byla to jedna z cech dziewczat, ktorych szczerze nienawidzilem: gdy zaczynamy jako dzieci, jestesmy tylko chlopcami i dziewczynkami, poruszamy sie w czasie z ta sama predkoscia i razem mamy piec, siedem, jedenascie lat. A potem pewnego dnia cos przeskakuje i dziewczyny rzucaja sie pedem w przyszlosc, wyprzedzajac nas, i wiedza juz o wszystkim, maja okresy, piersi, makijaz i Bog jeden wie co jeszcze - ja z pewnoscia nie wiedzialem. Wykresy w podrecznikach do biologii nie mogly zastapic bycia prawdziwa dorastajaca mlodzieza. A do niej wlasnie zaliczaly sie dziewczyny w naszym wieku. Vica i mnie nie mozna bylo nazwac dorastajaca mlodzieza i zaczynalem juz przypuszczac, ze nawet kiedy bede musial golic sie co dzien zamiast co pare tygodni, wciaz pozostane z tylu. -Slucham - powiedziala dziewczyna. -Jestesmy przyjaciolmi Alison - oznajmil Vic. Poznalismy ja, z jej burza rudoblond wlosow, mnostwem piegow i zlosliwym usmieszkiem, w Hamburgu, podczas wymiany uczniowskiej. Jej organizatorzy poslali z nami grupke dziewczat z miejscowej szkoly zenskiej, by zrownowazyc proporcje plci. Dziewczyny, mniej wiecej w naszym wieku, byly zabawne i glosne, mialy prawie doroslych chlopakow, posiadajacych wlasne samochody, posady i motorowery oraz - w przypadku jednej z dziewczyn, ubranej w futro z szopow panny z krzywymi zebami, ktora opowiedziala mi to ze smutkiem pod koniec prywatki w Hamburgu, oczywiscie w kuchni - zone i dzieci. -Nie ma jej tu - odparla dziewczyna w drzwiach. - Nie ma zadnej Alison. -Nie szkodzi. - Vic usmiechnal sie radosnie. - Nazywam sie Vic, to jest Enn. - Po sekundzie dziewczyna odpowiedziala usmiechem. Vic przyniosl w foliowej siatce butelke bialego wina, podwedzona z szafki rodzicow w kuchni. - To gdzie to postawic? Odsunela sie, wpuszczajac nas do srodka. -Z tylu jest kuchnia - rzekla. - Zostaw wino na stole obok innych butelek. Miala zlote falujace wlosy i byla bardzo piekna. Widzialem, ze jest piekna, mimo ze w holu panowal polmrok. -Jak masz na imie? - spytal Vic. Odparla, ze nazywa sie Stella, a on usmiechnal sie lobuzersko, blyskajac bialymi zebami, i oswiadczyl, ze to najpiekniejsze imie, jakie kiedykolwiek slyszal. Zreczny dran. Co gorsza, zabrzmialo to, jakby naprawde tak myslal. Vic ruszyl do kuchni zostawic wino, a ja zajrzalem do pokoju od frontu, z ktorego dobiegala muzyka. Tanczylo tam kilka osob. Stella weszla do srodka i rowniez zaczela tanczyc, samotnie kolyszac sie w rytm muzyki, a ja ja obserwowalem. Punk zaczynal wtedy wlasnie swe triumfalne podboje. Na naszych adapterach puszczalismy The Adverts i The Jam, The Stranglers, The Clash i Sex Pistols. U innych na prywatkach slyszalo sie ELO albo 10cc czy nawet Roxy Music. Moze pare kawalkow Bowiego, jesli akurat mielismy szczescie. W czasie niemieckiej wymiany jedyna plyta, na ktora wszyscy sie zgadzali, byl Hawest Neila Younga, i jego piosenka Heart Of Gold rozbrzmiewala az do konca wyjazdu. Znajomy refren: "Przebylem ocean, szukajac zlotego serca". Muzyka dobiegajaca z owego pokoju nie przypominala niczego znajomego. Brzmiala troche jak niemiecki elektroniczny pop grupy Kraftwerk, a troche jak longplay, ktory dostalem w prezencie na ostatnie urodziny, z osobliwymi dzwiekami stworzonymi przez warsztaty radiofoniczne BBC. Miala jednak rytm, a pol tuzina dziewczyn w pokoju poruszalo sie lekko do jego wtoru, choc ja patrzylem wylacznie na Stelle. Blyszczala wsrod nich. Vic przecisnal sie obok mnie i wszedl do pokoju, w rece trzymal puszke piwa. -W kuchni z tylu maja alkohole - poinformowal mnie. Podszedl do Stelli i zaczal z nia rozmawiac. Muzyka zagluszala ich slowa, ale wiedzialem doskonale, ze dla mnie nie ma miejsca w tej rozmowie. Nie lubilem piwa, nie wtedy. Poszedlem sprawdzic, czy znajde cos, na co mialbym ochote. Na kuchennym stole odkrylem duza butle coca-coli; nalalem sobie do plastikowego kubeczka, nie smiac nawet odezwac sie do dwoch dziewczyn rozmawiajacych w ciemnej kuchni. Gestykulowaly zywo i byly urocze. Obie mialy bardzo czarna skore, lsniace wlosy i ciuchy gwiazd filmowych. Przemawialy z cudzoziemskim akcentem i nie mialem u nich szans. Z cola w rece ruszylem w glab domu. Byl szerszy, niz sie wydawal, wiekszy i bardziej skomplikowany niz model dwa na dwa, jakiego sie spodziewalem. We wszystkich pokojach panowal polmrok - watpie, by w calym budynku znalazla sie choc jedna zarowka mocniejsza od czterdziestki - i wszedzie kogos spotykalem. Wedlug moich wspomnien wylacznie dziewczyny. Nie poszedlem na gore. Na oszklonej werandzie takze siedziala samotna dziewczyna. Dlugie i proste wlosy miala tak jasne, ze wydawaly sie biale. Siedziala przy stoliku ze szklanym blatem, ze splecionymi dlonmi, wygladajac na ogrod i gestniejacy wieczorny mrok. Sprawiala wrazenie smutnej. -Moglbym sie przysiasc? - spytalem, wskazujac kubkiem krzeslo. Pokiwala glowa, po czym wzruszyla ramionami na znak, ze jej wszystko jedno. Usiadlem. Vic minal drzwi werandy, rozmawial ze Stella. Spojrzal jednak na mnie siedzacego przy stole w kokonie niesmialosci i obaw, po czym otworzyl i zacisnal dlon w zartobliwym gescie parodiujacym usta. "Rozmawiaj". Jasne. -Jestes stad? - spytalem dziewczyne. Pokrecila glowa. Miala na sobie mocno wycieta srebrna bluzke na ramiaczkach. Staralem sie nie gapic na wzgorki jej piersi. -Jak masz na imie? Ja jestem Enn. -Waina Wainy - odparla. Tak to przynajmniej zabrzmialo. - Jestem druga. -To, uhm, to dosc niezwykle imie. Przygwozdzila mnie spojrzeniem wielkich, blyszczacych oczu. -Oznacza, ze moja antenatka takze jest Waina, a ja musze jej sluchac. Nie wolno mi sie rozmnazac. -Ach. No coz. I tak chyba na to za wczesnie, prawda? Rozlaczyla dlonie, uniosla je nad stol, rozcapierzyla palce. -Widzisz? Maly palec lewej reki miala krzywy, na koncu rozszczepial sie na dwa niewielkie koniuszki. Drobna deformacja. -Gdy mnie ukonczono, trzeba bylo podjac decyzje, czy mnie zatrzymac, czy wyeliminowac. Mialam szczescie, ze decyzja okazala sie pozytywna. Teraz podrozuje, podczas gdy moje doskonale siostry pozostaja w domu w stazie. One byly pierwsze. Ja jestem druga. Wkrotce musze wrocic do Wainy i opowiedziec jej o wszystkim, co widzialam, o wszystkich wrazeniach z waszego miejsca. -Ja nie mieszkam w Croydon - odparlem. - Nie pochodze stad. - Zastanawialem sie, czy jest moze Amerykanka. Nie mialem pojecia o czym mowi. -No wlasnie - zgodzila sie. - Zadna z nas nie pochodzi stad. - Nakryla zdrowa dlonia te o szesciu palcach, zupelnie jakby chciala ja ukryc. - Spodziewalam sie, ze bedzie wieksze, czystsze i barwniejsze. Choc mimo wszystko to klejnot. Ziewnela i na moment zakryla usta prawa, zdrowa dlonia. Po sekundzie reka znow spoczela na stole. -Jestem juz zmeczona podrozami i czasami marze o tym, by dobiegly konca. Na ulicy w Rio podczas karnawalu ujrzalam ich na moscie, zlocistych, wysokich, owadziookich i skrzydlatych, i rozradowana o malo nie pobieglam ich powitac. Wowczas jednak zorientowalam sie, ze to tylko ludzie w kostiumach. Powiedzialam do Hola Colta: "Czemu tak bardzo staraja sie wygladac jak my?". A Hola Colt odparl: "Bo nienawidza samych siebie, swych odcieni rozu i brazu, i tego, ze sa tacy mali". Bylo to prawdziwe przezycie, nawet dla mnie, a nie jestem jeszcze dorosla. To cos jak swiat dzieci albo elfow. - Usmiechnela sie i dodala: - Dobrze, ze nikt z nich nie widzial Hola Colta. -Uhm - mruknalem. - Zatanczysz? Natychmiast pokrecila glowa. -To niedozwolone - wyjasnila. - Nie wolno mi robic niczego, co mogloby uszkodzic wlasnosc Wainy. Naleze do niej. -To moze czegos sie napijesz? -Wody - rzekla. Wrocilem do kuchni, nalalem sobie kolejna cole i napelnilem kubek woda z kranu. Kiedy jednak pokonalem korytarz i z powrotem znalazlem sie na werandzie, okazalo sie, ze jest pusta. Pomyslalem, ze byc moze dziewczyna poszla do toalety albo zmienila zdanie co do tanca. Wrocilem do pokoju od frontu i zajrzalem do srodka. Robilo sie tloczno, przybylo tanczacych dziewczyn. Posrod nich dostrzeglem kilku nieznanych mi chlopakow; wszyscy wygladali na starszych ode mnie i Vica. Wszyscy utrzymywali dystans - procz Vica, ktory tanczac trzymal Stelle za reke, a kiedy piosenka dobiegla konca, od niechcenia objal ja ramieniem z mina wlasciciela, pilnujacego, by nikt mu jej nie odbil. Zastanawialem sie, czy dziewczyna, z ktora rozmawialem na werandzie, poszla na gore, bo na parterze jej nie bylo. Wszedlem do salonu po drugiej stronie korytarza, dokladnie naprzeciwko pokoju, w ktorym odbywaly sie tance, i usiadlem na kanapie. Siedziala tam juz jakas dziewczyna. Miala ciemne, krotko przystrzyzone, nastroszone wlosy i sprawiala wrazenie nerwowej. Rozmawiaj, pomyslalem. -Uhm, mam tu wolny kubek wody - oznajmilem. - Napijesz sie? Skinela glowa, wyciagnela reke i niezwykle ostroznie odebrala mi kubek, zupelnie jakby nie przywykla do trzymania w dloniach przedmiotow, jakby nie ufala ani swym oczom, ani rekom. -Uwielbiam byc turystka - oznajmila i usmiechnela sie z wahaniem. Miedzy dwoma przednimi zebami miala szpare. Saczyla wode z kranu jak dorosly wino. - Podczas ostatniej wycieczki odwiedzilismy slonce, plywalismy z wielorybami w akwenach slonecznego ognia. Sluchalismy ich historii i drzelismy z zimna w sferach zewnetrznych. A potem wplywalismy glebiej, gdzie zar rozgrzewal nas i pocieszal. Chcialam tam wrocic, tym razem naprawde tego chcialam. Tak wielu rzeczy jeszcze nie widzialam. Zamiast tego odwiedzilismy swiat. Podoba ci sie? -Ale co? Machnela reka, wskazujac wszystko wokol - kanape, fotele, zaslony, niezapalony gazowy kominek. -Chyba jest w porzadku. -Powiedzialam im, ze nie zycze sobie odwiedzac swiata - ciagnela. - Moj rodzic- mentor nie dal sie przekonac. "Musisz sie jeszcze wiele nauczyc", powiedzial. Odparlam: "Moglabym nauczyc sie wiecej w sloncu. Albo w glebinach. Jessa tkala sieci pomiedzy galaktykami. Tez chcialabym to robic". Ale nie dal sie przekonac i przybylam do swiata. Rodzic-mentor ogarnal mnie i znalazlam sie tutaj wcielona w gnijaca bryle miesa zawieszona na rusztowaniu z wapnia. Gdy sie wcielilam, poczulam wewnatrz rozne rzeczy, trzepoczace, pompujace i pulsujace. Pierwszy raz mialam okazje przepychac powietrze przez usta, wzbudzajac po drodze wibracje strun glosowych. I powtarzalam wtedy rodzicowi-mentorowi, ze chcialabym umrzec. To uznana i jedyna strategia odejscia ze swiata. Na rece miala bransoletke z czarnych korali; gdy mowila, bawila sie nimi. -Ale tu, w miesie, kryje sie wiedza - oznajmila - i jestem zdecydowana ja poznac. Siedzielismy na kanapie, bardzo blisko siebie. Postanowilem objac ja ramieniem, ot tak, niby przypadkiem. Wyciagnac reke na oparcie i powoli przesunac ja w dol niemal niepostrzezenie, az w koncu jej dotknie. -To cos, gdy do oczu naplywa ciecz i swiat sie rozmazuje - rzekla. - Nikt mi o tym nie mowil i wciaz nie rozumiem. Dotknelam zakamarkow Szeptu i pulsowalam, i latalam z tachionowymi labedziami, ale wciaz nie rozumiem. Moze nie porazala uroda, ale wydawala sie mila, no i byla dziewczyna. Zaczalem powoli zsuwac reke, delikatnie, z wahaniem, by dotknela jej plecow. A ona nie kazala mi jej zabrac. W tym momencie z progu zawolal mnie Vic. Stal tam, obejmujac ramieniem Stelle, i machal do mnie. Pokrecilem glowa, probujac dac mu znac, ze cos sie swieci, ale zawolal mnie po imieniu, wiec z wahaniem wstalem i podszedlem do niego. -Co jest? -Eee. Posluchaj. Prywatka - rzekl przepraszajacym tonem Vic. - To nie ta, o ktorej myslalem. Rozmawialem ze Stella i domyslilem sie, a wlasciwie to ona mi wyjasnila. Jestesmy na innej imprezie. -Chryste. Mamy klopoty? Musimy sobie isc? Stella pokrecila glowa. Vic pochylil sie i pocalowal ja delikatnie w usta. -Po prostu cieszysz sie, ze tu jestem, prawda, skarbie? -Wiesz, ze tak - odparla. Znow spojrzal na mnie i usmiechnal sie szeroko: lobuzersko, czarujaco, troche w stylu przebieglego oszusta, troche chlopiecego ksiecia w lsniacej zbroi. -Nie martw sie, to wszystko turystki z wymiany zagranicznej. Chwytasz? Tak jak wtedy, gdy pojechalismy do Niemiec. -Naprawde? -Enn. Musisz z nimi rozmawiac, a to znaczy, ze musisz tez ich sluchac. Rozumiesz? -Juz to zrobilem. Zdazylem porozmawiac z paroma. -Do czegos to doprowadzilo? -Zaczynalo, ale mi przerwales. -Przepraszam. Po prostu chcialem, zebys wiedzial. Jasne? To rzeklszy, poklepal mnie po ramieniu i odszedl ze Stella. Razem wspieli sie po schodach. Zrozumcie mnie dobrze. W polmroku wszystkie dziewczyny na tej prywatce byly urocze, wszystkie mialy idealne twarze, i co wazniejsze, owe osobliwe rysy, proporcje, cos co odroznia prawdziwa pieknosc od wystawowego manekinu. Stella byla najladniejsza z nich wszystkich, ale oczywiscie nalezala do Vica. Poszli razem na gore i tak juz mialo byc zawsze. Tymczasem na kanapie usiadlo jeszcze kilka osob. Zaczely rozmawiac z dziewczyna ze szczerba miedzy zebami. Ktos opowiedzial dowcip i wszyscy sie zasmiali. Musialbym przepchnac sie przez nich, by wrocic na miejsce obok niej, a ze nie wygladalo na to, by mnie oczekiwala ani przejmowala sie moim zniknieciem, wyszedlem na korytarz. Zerknalem na tanczacych i odkrylem, ze zastanawiam sie, skad dochodzi muzyka. Nie widzialem zadnego adapteru ani glosnikow. Ruszylem do kuchni. Kuchnie na prywatkach to swietne miejsca. Nie potrzeba zadnego pretekstu, by tam zajrzec, a przynajmniej na tej imprezie nie widzialem ani sladu czyjejs matki. Obejrzalem najrozniejsze butelki i puszki stojace na stole, nalalem do plastikowego kubka centymetr pernod i dopelnilem cola. Wrzucilem pare kostek lodu i pociagnalem lyk, rozkoszujac sie slodka goryczka drinka. -Co pijesz? - To byl glos dziewczyny. -Pernod - odparlem. - Smakuje jak cukierki anyzowe, tyle ze jest z alkoholem. Nie dodalem, ze skosztowalem go tylko dlatego, ze slyszalem, jak prosi o niego ktos z tlumu na koncertowej plycie Velvet Underground. -Moglabym tez sprobowac? Nalalem kolejna porcje, dopelnilem cola, podalem jej. Wlosy miala miedzianorude, tanczyly wokol glowy skrecone w ciasne pierscionki. W dzisiejszych czasach rzadko widuje sie takie fryzury, ale wowczas byly bardzo popularne. -Jak masz na imie? - spytalem. -Triolet - odparla. -Ladnie - rzeklem choc wcale nie bylem tego pewien. Ona natomiast byla ladna. -To rodzaj strofy - oznajmila z duma. - Jak ja. -Jestes wierszem? Usmiechnela sie i odwrocila wzrok, jakby z lekiem. Profil miala niemal idealnie plaski -doskonaly grecki nos opadajacy z czola prosta linia. Rok wczesniej w szkolnym teatrze gralismy Antygone. Ja bylem poslancem, ktory przynosi Kreonowi wiesci o smierci Antygony. Nosilismy wowczas maski na pol twarzy, ktore sprawialy, ze wygladalismy podobnie. Przygladajac sie jej twarzy, pomyslalem o tamtej sztuce i o rysunkach kobiet Barry'ego Smitha w komiksach o Conanie; piec lat pozniej pomyslalbym raczej o prerafaelitach, Jane Morris Lizie Siddall. Ale wtedy mialem tylko pietnascie lat. -Jestes wierszem? - powtorzylem. Przygryzla dolna warge. -Jesli chcesz. Jestem wierszem albo wzorem, albo rasa ludzi, ktorych swiat pochlonelo morze. -To chyba trudne byc trzema rzeczami jednoczesnie. -Jak masz na imie? -Enn. -Zatem jestes Enn - odparla. - Jestes tez samcem, dwunogiem. To chyba trudne byc trzema rzeczami jednoczesnie? -Ale to przeciez nie sa rozne rzeczy. To znaczy, nie wykluczaja sie nawzajem. - Wiele razy natrafialem na to okreslenie w ksiazkach, ale przed tamtym wieczorem nigdy nie wymawialem go glosno i zle zaakcentowalem. Wykluczaja. Miala na sobie cienka sukienke z bialego, jedwabistego materialu. Jej oczy byly jasnozielone; dzis kolor ten natychmiast przywiodlby mi na mysl barwione szkla kontaktowe, ale to dzialo sie trzydziesci lat temu i wowczas wszystko wygladalo inaczej. Pamietam, ze zastanawialem sie, co Vic i Stella robia na gorze. Z pewnoscia znalezli sie juz w jednej z sypialni. Zazdroscilem mu tak bardzo, ze to niemal bolalo. Mimo wszystko jednak rozmawialem z ta dziewczyna, choc gadalismy o bzdurach i choc zapewne tak naprawde wcale nie miala na imie Triolet (mojemu pokoleniu nie nadawano hippisowskich imion: wszystkie Tecze, Gwiazdy i Promienie Slonca mialy wowczas szesc, siedem, osiem lat). -Wiedzielismy, ze nadciaga koniec - powiedziala. - Totez zamknelismy wszystko w wierszu, by pokazac wszechswiatowi kim bylismy, czemu istnielismy, co mowilismy, robilismy, o czym myslelismy, snilismy, czego pragnelismy. Zamknelismy nasze sny i marzenia w slowach, ukladajac je tak, by zyly wiecznie i nigdy nie zostaly zapomniane. A potem wyslalismy wiersz jako wzor fal, by czekal w jadrze gwiazdy, nadajac swe przeslanie pulsowaniem, wybuchami i szumami spektrum elektromagnetycznego, az do czasu gdy mieszkancy swiatow odleglych o tysiac ukladow gwiezdnych rozszyfruja ow wzor, odczytaja go i znow stanie sie wierszem. -I co sie wtedy stalo? Spojrzala na mnie zielonymi oczami, zupelnie jakby patrzyla spod wlasnej maski Antygony. Lecz jej jasnozielone oczy wydawaly sie inna, glebsza czescia owej maski. -Nie mozna wysluchac wiersza i sie nie zmienic - oswiadczyla. - Wysluchali go i on ich podbil, zawladnal nimi, zamieszkal w kazdym z nich. Jego rytmy staly sie czescia ich mysli, obrazy na zawsze odmienily ich przenosnie, wersety, tresci; ambicje staly sie ich zyciem. W nastepnym pokoleniu dzieci przychodzily na swiat, znajac juz wiersz, i raczej predzej niz pozniej w ogole przestaly sie rodzic. Nie bylo juz takiej potrzeby. Pozostal jedynie wiersz, ktory oblekl cialo i zaczal rozprzestrzeniac sie w ogromie znanego wszechswiata. Przysunalem sie blizej niej i nasze nogi sie dotknely. Wyraznie jej to odpowiadalo; polozyla mi dlon na ramieniu. Poczulem, jak moja twarz rozjasnia usmiech. -Sa miejsca, w ktorych witaja nas chetnie - powiedziala Triolet. - W innych uwazaja nas za natretne chwasty albo chorobe, cos co nalezy poddac natychmiastowej kwarantannie i wyeliminowac. Ale gdzie konczy sie zaraza, a zaczyna sztuka? -Nie wiem. - Wciaz sie usmiechalem. Slyszalem obca muzyke, pulsujaca, grzmiaca i wibrujaca w pokoju od frontu. I wtedy pochylila sie ku mnie. Przypuszczam, ze to byl pocalunek... Przypuszczam. W kazdym razie przycisnela usta do mych ust, a potem, zadowolona, wyprostowala sie, jakby zlozyla na mnie swoje pietno. -Chcialbys go posluchac? - spytala, a ja przytaknalem, nie wiedzac, co wlasciwie proponuje, lecz bylem pewien, ze potrzebuje wszystkiego, co tylko zechce mi dac. Zaczela szeptac mi cos do ucha. Poezja ma niezwykla ceche - od razu mozna poznac, ze cos nia jest, nawet jesli nie zna sie jezyka. Gdy slyszymy homerycka greke, nie rozumiejac ani slowa, wciaz wiemy, ze to poezja. Slyszalem wiersze polskie i eskimoskie i wiedzialem czym sa, choc nic nie rozumialem. Jej szept tez byl taki. Nie znalem jezyka, lecz slowa przeplywaly przeze mnie, doskonale, a oczami duszy ujrzalem wieze ze szkla i diamentow, ludzi o oczach barwy najjasniejszej zieleni; pod kazda sylaba wyczuwalem niepowstrzymane, nieustepliwe nadciaganie oceanu. Byc moze pocalowalem ja jak nalezy. Nie pamietam. Wiem, ze tego chcialem. A potem Vic zaczal potrzasac mna gwaltownie. -Chodz! - krzyczal. - Szybko, chodz! W mojej glowie zaczalem powracac z miejsca odleglego o tysiac mil. -Idioto, chodz! No rusz sie - warknal i zaklal. W jego glosie dzwieczala wscieklosc. Po raz pierwszy tego wieczoru rozpoznalem jedna z piosenek rozbrzmiewajacych w pokoju od frontu. Smutne zawodzenie saksofonu, a potem kaskada dzwiecznych akordow. Meski glos spiewajacy strofy o synach milczacego wieku. Chcialem zostac i posluchac tej piosenki. -Jeszcze nie skonczylam - powiedziala Triolet. - Jest mnie wiecej. -Przykro mi, slicznotko - rzekl Vic, ale juz sie nie usmiechal. - Bedzie jeszcze okazja -dodal, po czym chwycil mnie za lokiec, przekrecil i zaczal ciagnac, wywlekajac za drzwi. Nie stawialem oporu. Wiedzialem z doswiadczenia, ze jesli Vic naprawde zechce, potrafi skopac mnie na miazge. Nie zrobilby tego, chyba ze bylby zdenerwowany albo wsciekly, lecz w tym momencie kipial wsciekloscia. Przeszlismy przez korytarz. Gdy Vic otwieral drzwi, obejrzalem sie po raz ostatni przez ramie, z nadzieja ze ujrze Triolet w wejsciu do kuchni. Ale nie. Zobaczylem natomiast Stelle na szczycie schodow. Patrzyla w dol, na Vica, a ja ujrzalem jej twarz. Wszystko to dzialo sie trzydziesci lat temu. Wiele zapomnialem i zapomne jeszcze wiecej, a w koncu zapomne wszystko. Jesli jednak mam jakakolwiek nadzieje na istnienie zycia po smierci, nie zawdzieczam jej psalmom i hymnom, lecz temu: nie moge uwierzyc, ze kiedykolwiek zapomne te chwile i wyraz twarzy Stelli patrzacej, jak Vic od niej ucieka. Nawet w chwili smierci bede to pamietal. Ubranie miala w nieladzie, twarz pokrywaly smugi makijazu, a jej oczy... Nie chcielibyscie rozzloscic wszechswiata. Zaloze sie, ze rozgniewany wszechswiat patrzylby na was takimi wlasnie oczami. I wtedy pobieglismy z Vikiem, byle dalej od prywatki turystek i zmierzchu. Bieglismy, jakby scigala nas burza, szalenczo, na oslep, platanina ulic, przez labirynt. I nie ogladalismy sie za siebie, nie zatrzymywalismy sie, az w koncu nie moglismy juz oddychac. Wowczas dopiero przystanelismy, dyszac, niezdolni biec dalej, wszystko nas bolalo. Oparlem sie o sciane, a Vic zwymiotowal obficie do rynsztoka. Otarl usta. -Ona nie byla... - Urwal. Pokrecil glowa. Potem rzekl. -Wiesz... Jest cos takiego. Kiedy posunales sie tak daleko jak smiales i gdybys poszedl dalej, nie bylbys juz soba? Stalbys sie czlowiekiem, ktory to zrobil? Sa miejsca, w ktore nie mozemy pojsc... I mysle, ze cos takiego spotkalo mnie dzisiaj. Sadzilem, ze wiem o czym mowi. -Chcesz powiedziec, ze ja przeleciales? Rabnal mnie kostkami w skron i przekrecil gwaltownie. Zastanawialem sie, czy bede sie musial z nim bic - i przegrac - lecz po chwili opuscil reke i odszedl na bok, wydajac z siebie dziwny zdlawiony dzwiek. Spojrzalem na niego zaciekawiony i zrozumialem, ze placze: twarz mial czerwona, po policzkach splywaly lzy i sluz. Vic szlochal na ulicy rozpaczliwie i otwarcie jak maly chlopczyk. I wtedy odszedl ode mnie, z trzesacymi sie ramionami, maszerujac szybko ulica, tak by pozostac przede mna i bym nie widzial jego twarzy. Bylem ciekaw, co takiego wydarzylo sie w pokoju na gorze, ze zachowywal sie w ten sposob. Co tak bardzo go przerazilo? Nie potrafilem odgadnac. Latarnie zaczely zapalac sie kolejno. Vic, potykajac sie, szedl naprzod, a ja dreptalem za nim ulica w mroku, wystukujac stopami rytm wiersza, ktorego, choc bardzo sie staralem, nie potrafilem sobie przypomniec i ktorego nigdy nie zdolam powtorzyc. Ptak slonca W owych czasach Klub Epikurejczykow tworzyla bogata, halasliwa grupka ludzi, ktorzy z cala pewnoscia umieli sie bawic. Bylo ich piecioro:Po pierwsze, Augustus Dwa Piora McCoy, rosly za trzech, jedzacy za czterech i pijacy za pieciu. Jego pra-pradziadek zalozyl Klub Epikurejczykow, wykorzystujac do tego celu wplywy z tontyny; wczesniej dolozyl wielkich staran, by bardzo tradycyjnymi metodami zapewnic sobie pelna wyplate owych rent. Po drugie, profesor Mandalay, drobny, nerwowy i szary jak duch (wlasciwie moze i byl duchem, zdarzaly sie juz dziwniejsze rzeczy), ktory pijal wylacznie wode i jadal porcyjki dla lalek z talerzy wielkosci spodkow. Nie trzeba jednak apetytu, by byc prawdziwym smakoszem, a Mandalay zawsze umial trafic w samo sedno, opisujac kazda potrawe, ktora przed nim stawiano. Po trzecie, Virginia Boote, recenzentka i krytyk kulinarny, ktora niegdys byla wielka pieknoscia, a teraz zamienila sie we wspaniala, wyniosla ruine i zachwycala ja ta przemiana. Po czwarte, Jackie Newhouse, potomek (z bardzo nieprawego loza) wielkiego kochanka, smakosza, skrzypka i szermierza Giacomo Casanovy. Jackie Newhouse, podobnie jak jego nieslawny przodek, zlamal w swym zyciu wiele serc i zjadl wiele wspanialych posilkow. I wreszcie po piate, Zebediah T. Crawcrustle, ktory jako jedyny z Epikurejczykow byl kompletnie bez grosza: nieogolony, wprost z ulicy wchodzil, zataczajac sie, na ich spotkania, z do polowy oprozniona flaszka bimbru w brazowej, papierowej torebce, bez kapelusza, plaszcza i nazbyt czesto bez koszuli. Lecz zajadal z wiekszym apetytem niz wszyscy pozostali. Przemawial wlasnie Augustus Dwa Piora McCoy. -Zjedlismy juz wszystko, co mozna bylo zjesc - oznajmil i w jego glosie zadzwieczal zal i przejmujacy smutek. - Jedlismy sepa, kreta i nietoperza owocowego. Mandalay zerknal do notatnika. -Sep smakowal jak zepsuty bazant. Kret jak padlinozerne slimaki. Nietoperz owocowy zupelnie jak slodka swinka morska. -Jedlismy kakopo, aye-aye i pande... Och, ten grillowany stek z pandy. - Virginia Boote westchnela. Na samo wspomnienie do ust naplynela jej slinka. -Jedlismy kilkanascie dawno wymarlych gatunkow - ciagnal Augustus Dwa Piora McCoy. - Zamarznietego zywcem mamuta i olbrzymiego leniwca z Patagonii. -Gdybysmy tylko zdobyli mamuta nieco szybciej - dodal Jackie Newhouse. - Potrafie jednak wyjasnic, czemu wlochate slonie wymarly tak szybko. Wystarczylo, by ludzie ich skosztowali. Jestem czlowiekiem o wyrafinowanym guscie, lecz juz po pierwszym kesie myslalem tylko o sosie barbecue z Kansas i o tym, jak smakowalyby swieze mamucie zeberka. -Przemrozenie przez pare tysiecy lat to nic zdroznego. - Zebediah T. Crawcrustle usmiechnal sie. Owszem, zeby mial krzywe, ale mocne i ostre. - Ale prawdziwi smakosze wybierali porzadnego mastodonta. Mamutem zadowalali sie ci, ktorzy nie mogli upolowac mastodonta. -Zjedlismy kalmary, kalamarnice i krakeny - ciagnal Augustus Dwa Piora McCoy. - Jedlismy lemmingi i wilki tasmanskie. Jedlismy altanniki, ortolany i pawie. Jedlismy ryby delfinie (nie mylic z delfinami ssakami), olbrzymie zolwie morskie i nosorozce sumatrzanskie. Jedlismy wszystko, co mozna bylo zjesc. -Nonsens. Sa jeszcze setki rzeczy, ktorych dotad nie skosztowalismy - zaprotestowal profesor Mandalay. - Moze tysiace. Pomyslcie chocby o wszystkich gatunkach chrzaszczy, ktorych nie sprobowalismy. -Och, Mandy - westchnela Virginia Boote. - Gdy raz sie skosztowalo jednego chrzaszcza, to zna sie je wszystkie, a my probowalismy kilkuset gatunkow. Przynajmniej gnojniki mialy wyrazisty smak. -Nie - wtracil Jackie Newhouse. - To kulki gnojnikow mialy smak. Same zuki byly wyjatkowo nieciekawe. Mimo wszystko jednak zgadzam sie. Wspielismy sie na wyzyny gastronomii, zglebilismy otchlanie smaku, stalismy sie kosmonautami badajacymi niewyobrazalne swiaty rozkoszy podniebienia. -To prawda, prawda - przytaknal Augustus Dwa Piora McCoy. - Od ponad stu piecdziesieciu lat, w czasach mojego ojca, dziadka i pradziadka, co miesiac odbywalo sie spotkanie Epikurejczykow. Teraz jednak lekam sie, ze bede musial zakonczyc dzialanie klubu, bo nie zostalo juz nic, czego bysmy nie jedli: my badz nasi klubowi przodkowie. -Zaluje, ze nie zylam w latach dwudziestych - mruknela Virginia Boote - kiedy legalnie mieli w jadlospisie ludzine. -Tylko po usmazeniu w fotelu elektrycznym - odparl Zebediah T. Crawcrustle. - Na wpol upieczona, zweglona, trzeszczaca. Nikt z nas nie nabral po niej apetytu na ludzkie mieso, procz jednego, ktory juz wczesniej przejawial podobne sklonnosci, a on w krotkim czasie i tak pozegnal sie z nami. -Och, Crusty, czemu zawsze udajesz, ze tam byles? - Virginia Boote ziewnela. - Kazdy przeciez widzi, ze nie jestes az taki stary. Masz najwyzej szescdziesiat lat, nawet biorac pod uwage zniszczenia poczynione przez czas i rynsztoki. -Owszem, niszcza calkiem niezle - przyznal Zebediah T. Crawcrustle. - Ale nie tak bardzo, jak przypuszczasz. Poza tym wciaz pozostalo mnostwo rzeczy, ktorych nie skosztowalismy. -Wymien choc jedna - rzucil Mandalay z olowkiem uniesionym w gotowosci tuz nad notatnikiem. -Chociazby ptak slonca z Miasta Slonca - odparl Zebediah T. Crawcrustle, po czym usmiechnal sie do nich krzywo. -Nigdy o nim nie slyszalem - przyznal Jackie Newhouse. - Wymysliles go sobie. -Ja slyszalem - rzekl profesor Mandalay. - Ale w innym kontekscie. A poza tym to stworzenie fantastyczne. -Jednorozce sa fantastyczne - przypomniala Virginia Boote. - Ale, jak rany, ten comber z jednorozca w sosie tatarskim byl przepyszny. Smakowal troche jak konina, troche jak kozle, a kapary i surowe przepiorcze jaja pasowaly idealnie. -W rejestrach Klubu Epikurejczykow z dawnych lat jest wzmianka o ptaku slonca -oznajmil Augustus Dwa Piora McCoy. - Ale nie pamietam juz, co to bylo. -Pisali, jak smakuje? - zainteresowala sie Virginia. -Nie wydaje mi sie. - Augustus zmarszczyl brwi. - Oczywiscie bede musial przejrzec oprawione roczniki. -Nie - mruknal Zebediah T. Crawcrustle. - Ta informacja jest w spalonych tomach. Niczego sie z niej nie dowiesz. Augustus Dwa Piora McCoy podrapal sie po glowie. Naprawde mial dwa piora, wpiete w wezel czarnych wlosow przetykanych srebrem, upleciony z tylu glowy. Same piora, niegdys zlote, teraz wygladaly dosc pospolicie, zolte i wystrzepione. Dostal je jeszcze jako chlopiec. -Chrzaszcze - powtorzyl z uporem profesor Mandalay. - Kiedys wyliczylem, ze gdyby ktos taki jak ja mial spozyc co dzien szesc roznych gatunkow chrzaszczy, potrzebowalby ponad dwudziestu lat, by zjesc wszystkie znane nauce. A przez te dwadziescia lat z pewnoscia zostalyby odkryte nowe, pozwalajace mu jesc dalsze piec lat. A w ciagu tych pieciu lat odkryto by dosc chrzaszczy, by mogl sie wyzywic kolejne dwa i pol roku, i tak dalej, i dalej. To paradoks niewyczerpania. Nazwalem go chrzaszczem Mandalaya. Tyle ze trzeba by bardzo lubic chrzaszcze - dodal. - Inaczej byloby to naprawde okropne zycie. -Nie ma nic zlego w jedzeniu chrzaszczy, jesli tylko to odpowiednie chrzaszcze -wtracil Zebediah T. Crawcrustle. - W tej chwili mam apetyt na swietliki. Blask swietlika ma w sobie kopa, ktorego akurat mi trzeba. -Choc swietlik, zwany tez robaczkiem swietojanskim (Photinus pyralis), to bardziej chrzaszcz niz robak - powiedzial Mandalay - w zadnym razie nie sa one jadalne. -Moze i nie sa jadalne - przyznal Crawcrustle - ale pozwalaja uzyskac odpowiednia forme. Chyba upieke sobie porcyjke. Swietliki i papryczki habanero. Virginia Boote byla niezwykle praktyczna niewiasta. -Zalozmy, ze chcielibysmy skosztowac ptaka slonca z Miasta Slonca. Gdzie mielibysmy go szukac? Zebediah T. Crawcrustle podrapal sie po zjezonym siedmiodniowym zaroscie pokrywajacym podbrodek (zarost nigdy nie bywal dluzszy, jak przystalo na siedmiodniowa brode). -Na waszym miejscu - oswiadczyl - wybralbym sie do Miasta Slonca w poludnie, w najdluzszy dzien lata, poszukal wygodnej knajpki - na przyklad kafejki Mustafy Stroheima - i zaczekal, az zjawi sie ptak slonca. Nastepnie zlapalbym go w tradycyjny sposob i przyrzadzil, rowniez w sposob tradycyjny. -A w jakiz to tradycyjny sposob sie go lapie? - wtracil Jackie Newhouse. -Dokladnie tak samo, jak twoj slynny przodek klusowal przepiorki i cietrzewie - rzekl Crawcrustle. -W pamietnikach Casanovy nie ma nic na temat klusowania przepiorek - rzekl Jackie Newhouse. -Twoj przodek byl czlowiekiem bardzo zajetym - rzekl Zebediah T Crawcrustle. - Trudno oczekiwac, by zapisywal wszystko. Ale w swoim czasie czesto klusowal i upolowal niejedna przepiorke. -Suszone ziarno i jagody nasaczone whisky - wtracil Augustus Dwa Piora McCoy. - Tak wlasnie robili to nasi ludzie. -Dokladnie tak jak Casanova - dodal Crawcrustle. - Choc on uzywal jeczmienia zmieszanego z rodzynkami, a rodzynki moczyl w koniaku. Sam mnie tego nauczyl. Jackie Newhouse puscil te uwage mimo uszu. Latwo bylo puszczac mimo uszu wiekszosc slow Zebediaha T. Crawcrustle'a. Zamiast tego spytal: -A gdzie jest kafejka Mustafy Stroheima w Miescie Slonca? -Alez tam gdzie zawsze: trzecia uliczka za starym targiem w dzielnicy Miasta Slonca, tuz przed starym rowem melioracyjnym, bedacym niegdys kanalem nawadniajacym. A jesli znajdziesz sie przed kramem z dywanami nalezacym do jednookiego Khajama, to znaczy, ze zaszedles za daleko - rzekl Crawcrustle. - Lecz z wyrazu irytacji widocznego na waszych twarzach pojmuje, ze oczekiwaliscie mniej barwnego i dokladnego opisu. Doskonale. Kafejka jest w Miescie Slonca, a Miasto Slonca w Kairze, w Egipcie, tam gdzie zawsze. Czy niemal zawsze. -A ktoz oplaci ekspedycje do Miasta Slonca? - spytal Augustus Dwa Piora McCoy. - I kto wyruszy w rzeczona ekspedycje? Pytam, choc znam juz odpowiedz i wcale mi sie ona nie podoba. -Alez ty za nia zaplacisz, Augustusie, a pojedziemy wszyscy - odparl Zebediah T. Crawcrustle. - Mozesz to odliczyc od czlonkowskich skladek Epikurejczykow. A ja zabiore kuchenny fartuch i utensylia. Augustus wiedzial doskonale, ze Crawcrustle od stanowczo zbyt dawna nie placil swych skladek czlonkowskich. Lecz Klub Epikurejczykow i tak je pokrywal. Crawcrustle byl czlonkiem klubu w czasach ojca Augustusa. -A kiedy wyruszymy? - spytal tylko. Crawcrustle zmierzyl go spojrzeniem szalonych oczu i wyraznie zawiedziony pokrecil glowa. -Alez, Augustusie - rzekl - jedziemy do Miasta Slonca, by schwytac ptaka slonca. Kiedy zatem mozemy wyruszyc? -W dzien slonca! - wykrzyknela Virginia Boote. - Moi drodzy, wyjezdzamy w niedziele! -Jest jeszcze dla ciebie nadzieja, mloda damo - mruknal Zebediah T. Crawcrustle. - Istotnie, wyruszymy w niedziele, trzy niedziele od dzisiaj. I pojedziemy do Egiptu. Kilka dni bedziemy polowac i chwytac niezwykle rzadkiego ptaka slonca z Miasta Slonca, az w koncu zalatwimy sprawe w tradycyjny sposob. Profesor Mandalay zamrugal; bylo to drobne, szare mrugniecie. -Ale - zaprotestowal - w poniedzialki mam przeciez zajecia. W poniedzialki ucze mitologii, we wtorki stepowania, a w srody obrobki drewna. -Kaz asystentowi zajac sie studentami, Mandalay, o Mandalay. W poniedzialek bedziesz polowal na ptaka slonca - odparl Zebediah T. Crawcrustle. - Ilu profesorow moze to o sobie powiedziec? *** Potem wszyscy kolejno skladali wizyty Crawcrustle'owi, by przedyskutowac czekajaca ich wyprawe i oznajmic, ze dreczy ich niepokoj.Zebediah T. Crawcrustle nie mial stalej siedziby. Istnialy jednak miejsca, gdzie mozna go bylo znalezc, jesli tylko czlowiekowi naprawde na tym zalezalo. Wczesnym rankiem sypial na dworcu autobusowym - lawki byly tam wygodne, a miejscowa policja zwykle mu sie nie naprzykrzala; w upalne popoludnia przesiadywal w parku obok pomnikow dawno zapomnianych generalow, wsrod pijaczkow, ochlapusow i moczymord, smakujac ich towarzystwo i zawartosc butelek, a takze przedstawiajac swe opinie, jak przystalo na Epikurejczyka, zawsze szanowane i przemyslane, choc nie zawsze mile widziane. Augustus Dwa Piora McCoy odszukal Crawcrustle'a w parku. Zabral ze soba swa corke Hollyberry Bez Pior McCoy. Byla mala, lecz bystra i ostra jak rekini zab. -Wiesz - zaczal Augustus. - Jest w tym cos bardzo znajomego. -W czym? - zdziwil sie Zebediah. -W tym wszystkim. Ekspedycji do Egiptu, ptaku slonca. Mialem wrazenie, jakbym juz kiedys o tym slyszal. Crawcrustle jedynie przytaknal. Pochrupywal cos z brazowej papierowej torebki. -Wyszukalem oprawione roczniki Klubu Epikurejczykow i sprawdzilem. Istotnie, w indeksie sprzed czterdziestu lat znalazlem cos, co uznalem za wzmianke o ptaku slonca. Jednak niczego wiecej sie nie dowiedzialem. -A czemuz to? - spytal Zebediah T. Crawcrustle, przelykajac glosno. Augustus Dwa Piora McCoy westchnal. -Znalazlem odpowiednia stronice w rocznikach, byla jednak spalona, a potem wsrod administracji Klubu Epikurejczykow wybuchlo spore zamieszanie. -Je pan swietliki z papierowej torby - wtracila Hollyberry Bez Pior McCoy. - Widzialam. -Istotnie, mloda damo - przyznal Zebediah T. Crawcrustle. -Pamietasz czasy owego zamieszania, Crawcrustle? - spytal Augustus. -Istotnie - rzekl Crawcrustle. - I pamietam tez ciebie. Byles wtedy w wieku obecnej tu mlodej Hollyberry. Ale tez wciaz wybucha zamieszanie, Augustusie, a potem sie konczy. To jak wschod i zachod slonca. Jackie Newhouse i profesor Mandalay znalezli Crawcrustle'a tego samego wieczoru, za torami. Piekl cos w blaszanej puszce nad ogniskiem z wegla drzewnego. -Co pieczesz, Crawcrustle? - zainteresowal sie Newhouse. -Wiecej wegla drzewnego - wyjasnil Crawcrustle. - Oczyszcza krew, odswieza ducha. Na dnie puszki lezaly drobne odlamki drewna orzecha i lipy, dymiace i poczerniale. -Naprawde zamierzasz zjesc ten wegiel drzewny? - wtracil profesor Mandalay. W odpowiedzi Crawcrustle oblizal palce i wzial z puszki brylke wegla, ktora zasyczala i zaskwierczala mu w dloni. -Swietna sztuczka - przyznal profesor Mandalay. - Jak sie zdaje, tak wlasnie czynia polykacze ognia. Crawcrustle wsunal do ust wegiel drzewny i zmiazdzyl go miedzy starymi, krzywymi zebami. -Istotnie - rzekl. - Istotnie. Jackie Newhouse odchrzaknal. -Po prawdzie - zaczal - profesor Mandalay i ja mamy powazne obawy co do czekajacej nas podrozy. Zebediah T. Crawcrustle spokojnie przezuwal swoj wegiel drzewny. -Nie dosc goracy - rzekl. Wyciagnal z ogniska patyk i odgryzl rozzarzony pomaranczowy koniuszek. - Tak lepiej - dodal. -To wszystko zludzenie - ucial Jackie Newhouse. -Z cala pewnoscia nie - odparl wyniosle Zebediah. - To kolczasty wiaz. -Mam niezwykle powazne obawy co do tego wszystkiego - ciagnal Jackie Newhouse. - Odziedziczylem po przodkach doskonaly zmysl samozachowawczy. Dzieki niemu czesto pozostawalismy dygoczacy na dachach badz ukrywalismy sie w rzekach - o jeden krok od funkcjonariuszy prawa badz dzentelmenow z bronia i uzasadnionymi pretensjami. I ten wlasnie instynkt samozachowawczy podpowiada mi, bym nie jechal z wami do Miasta Slonca. -Jestem naukowcem - oznajmil profesor Mandalay - totez nie mam zadnych wyczulonych zmyslow, ktore moglby pojac ktos, kto nie musial nigdy oceniac referatow, nie przeczytawszy ani slowa. Mimo to jednak cala ta sprawa wydaje mi sie wybitnie podejrzana. Jesli ptak slonca jest az tak smakowity, czemu wczesniej o nim nie slyszalem? -Slyszales, Mandy, stary marudo, slyszales - odparl Zebediah T. Crawcrustle. -Poza tym jestem ekspertem w dziedzinie geografii, znam wszystkie miejsca od Tulsy w Oklahomie po Timbuktu - podjal profesor Mandalay. - A jednak nigdzie, w zadnej ksiazce nie znalazlem wzmianki o Miescie Slonca w Kairze. -Wzmianki? Uczyles przeciez o nim. - Crawcrustle polal kolejna brylke dymiacego wegla drzewnego ostrym sosem, po czym wsunal do ust i schrupal. -Nie wierze, ze naprawde to jesz - oswiadczyl Jackie Newhouse. - Ale samo ogladanie tej sztuczki wystarczy, by wzbudzic moj niesmak. Chyba juz czas, abym sie oddalil. I odszedl. Byc moze profesor Mandalay odszedl wraz z nim. Byl taki szary i widmowy, ze nigdy nie dalo sie do konca stwierdzic, czy gdzies jest, czy nie. Virginia Boote potknela sie o Zebediaha T. Crawcrustle`a nad ranem, we wlasnych drzwiach. Wracala z restauracji, ktora musiala ocenic. Wysiadla z taksowki, potknela sie o Crawcrustle'a i upadla jak dluga. Wyladowala obok niego. -Juhu! - wykrzyknela. - Niezly lot, prawda? - W rzeczy samej, Virginio - przyznal Zebediah T. Crawcrustle. - Nie masz przypadkiem przy sobie pudelka zapalek? -Mam gdzies zapalki. - Zaczela grzebac w torbie, bardzo duzej i bardzo brazowej. - O, prosze. Zebediah trzymal w dloni butelke fioletowego denaturatu. Nalal go sobie do plastikowego kubka. -Denaturat? - zdziwila sie Virginia Boote. - Nigdy bym nie przypuszczala, ze mozesz pic denaturat, Zebby. -Bo nie pijam - odparl Crawcrustle. - To paskudztwo, gnija od niego wnetrznosci i psuja sie kubki smakowe. Ale o tej porze nie moglem znalezc zadnego innego plynu na rozpalke. Zapalil zapalke i opuscil ja tuz nad powierzchnie alkoholu, ktory zaczal plonac migotliwym ogniem. Zebediah T. Crawcrustle zjadl zapalke, potem przeplukal usta plonacym plynem i wydmuchnal na ulice potezny plomien, palac przy okazji przyniesiona wiatrem gazete. -Crusty - upomniala go Virginia Boote - uwazaj. W ten sposob latwo sie zabic. Zebediah T. Crawcrustle usmiechnal sie, odslaniajac poczerniale zeby. -Nie pije go - wyjasnil. - Po prostu przeplukuje usta i wypluwam. -Igrasz z ogniem - ostrzegla go. -Dzieki temu wiem, ze zyje. -Och, Zeb - mruknela Virginia. - Jestem taka podekscytowana, tak bardzo podekscytowana. Jak myslisz, jak smakuje ptak slonca? -Jest ostrzejszy niz przepiorka i bardziej soczysty od indyka, tlustszy od strusia i bardziej kruchy od kaczki - odparl Zebediah T. Crawcrustle. - Gdy raz go skosztujesz, nigdy juz nie zapomnisz. -Jedziemy do Egiptu - mruknela. - Nigdy nie bylam w Egipcie. - Po chwili dodala: - Masz gdzie zanocowac? Zakaslal i ow cichy dzwiek odbil sie grzechotliwym echem w jego starej piersi. -Robie sie za stary, by sypiac w bramach i rynsztokach - odparl. - Ale wciaz mam swoja dume. -No coz. - Zerknela na niego. - Moglbys przespac sie u mnie na kanapie. -Nie pomysl sobie, ze nie jestem wdzieczny za propozycje - powiedzial. - Ale na dworcu autobusowym mam lawke z moim nazwiskiem. To rzeklszy, odepchnal sie od sciany i podreptal majestatycznie w glab ulicy. Na dworcu autobusowym istotnie stala lawka z jego nazwiskiem. Ufundowal ja w czasach, gdy byl bogaty, i z tylu oparcia wciaz tkwila niewielka mosiezna tabliczka, upamietniajaca nazwisko darczyncy. Zebediah T. Crawcrustle nie zawsze byl biedny. Czasami bywal bogaty, ale z trudem przychodzilo mu utrzymanie majatku. A gdy go zdobywal, odkrywal, ze swiat nie patrzy zbyt przychylnie na bogaczy stolujacych sie w jadlodajniach dla bezdomnych i na torowiskach czy zadajacych sie z pijaczkami w parkach. Przepuszczal zatem pieniadze jak najszybciej umial. Zawsze jednak tu i tam pozostawaly resztki, o ktorych zapomnial. Czasami zapominal tez, ze nie lubi byc bogaty, znow wyruszal na poszukiwanie fortuny i ja znajdowal. Od tygodnia sie nie golil i wloski siedmiodniowej brody zaczynaly odcinac sie od skory sniezna biela. *** Epikurejczycy wyruszyli do Egiptu w niedziele. Bylo ich piecioro. Hollyberry Bez Pior McCoy pomachala im na pozegnanie na lotnisku. Bylo to bardzo male lotnisko, na ktorym wciaz pozwalano odprowadzajacym machac na do widzenia.-Do widzenia, ojcze! - zawolala Hollyberry Bez Pior McCoy Augustus Dwa Piora McCoy takze jej pomachal, maszerujac asfaltowym pasem do niewielkiego samolotu smiglowego, ktorym mieli pokonac pierwszy etap podrozy. -Wydaje mi sie - rzekl - ze jak przez mgle pamietam podobny dzien bardzo dawno temu. W tym wspomnieniu bylem malym chlopcem i machalem na do widzenia. Zdaje sie, ze wtedy po raz ostatni widzialem mojego ojca, i ponownie ogarnia mnie nagle przeczucie nadciagajacej katastrofy. - Po raz ostatni pomachal do malego dziecka po drugiej stronie lotniska. Dziewczynka odpowiedziala podobnym gestem. -Wtedy machales z rownie wielkim entuzjazmem - zgodzil sie Zebediah T. Crawcrustle. - Ale mam wrazenie, ze u niej dostrzegam wiecej zimnej krwi. Istotnie, mial racje. Pierwszy etap podrozy pokonali malym samolotem, potem wiekszym, potem znow mniejszym, sterowcem, gondola, pociagiem, balonem na gorace powietrze i wynajetym dzipem. Przejechali przez Kair dzipem. Mineli stary targ i skrecili w trzecia uliczke (gdyby jechali dalej, dotarliby do rowu melioracyjnego bedacego kiedys kanalem nawadniajacym). Mustafa Stroheim we wlasnej osobie siedzial na ulicy w starym, wiklinowym fotelu. Wszystkie stoliki i krzesla ustawiono na poboczu, a nie byla to zbyt szeroka uliczka. -Witajcie, przyjaciele, w mojej Kahwa - powiedzial Mustafa Stroheim. - Kahwa to po egipsku kawa albo kawiarnia. Napijecie sie herbaty? A moze zagracie w domino? -Chcielibysmy zobaczyc nasze pokoje - odparl Jackie Newhouse. -Nie ja - wtracil Zebediah T. Crawcrustle. - Ja bede spal na ulicy. Jest dosc cieplo, a ten prog wyglada mi na bardzo wygodny. -Chetnie napije sie kawy - powiedzial Augustus Dwa Piora McCoy. -Oczywiscie. -Macie tu wode? - spytal profesor Mandalay. -Kto to powiedzial? - zdziwil sie Mustafa Stroheim. - Ach, to ty, szary czlowieczku. Moj blad. Gdy zobaczylem cie po raz pierwszy, wzialem cie za czyjs cien. -Ja prosze o ShaySokkar Bosta - wtracila Virginia Boote, co oznacza szklanke goracej herbaty z cukrem osobno. - I zagram w backgammona z kazdym, kto zechce sie zalozyc. Nie ma w Kairze nikogo, kogo nie zdolam pokonac w backgammona, jesli tylko przypomne sobie zasady. *** Augustus Dwa Piora McCoy zostal zaprowadzony do swego pokoju. Profesor Mandalay zostal zaprowadzony do swego pokoju. Jackie Newhouse zostal zaprowadzony do swego pokoju. Nie trwalo to dlugo; w koncu wszyscy spali w jednym i tym samym pokoju. Na tylach budynku miescila sie druga sypialnia przeznaczona dla Virginii oraz trzecia, zajeta przez Mustafe Stroheima i jego rodzine.-Co piszesz? - spytal Jackie Newhouse. -Procedury, zapiski i ustalenia Klubu Epikurejczykow - odparl profesor Mandalay, notujac szybko w wielkiej ksiedze w skorzanej oprawie malym czarnym piorem. - Opisalem dokladnie nasza podroz tutaj i wszystko, co jedlismy po drodze. Bede pisal dalej, gdy zjemy ptaka slonca, by uwiecznic dla potomnosci wszystkie smaki i konsystencje, soki i wonie. -Czy Crawcrustle mowil, jak zamierza przyrzadzic ptaka slonca? - zainteresowal sie Jackie Newhouse. -Owszem - odrzekl Augustus Dwa Piora McCoy. - Powiedzial, ze oprozni puszke piwa tak, by pozostala w niej jedna trzecia zawartosci, a potem doda do niej ziola i korzenie. Nasadzi mocno ptaka na puszke i wszystko umiesci na grillu. Twierdzi, ze to tradycyjny sposob. Jackie Newhouse pociagnal wzgardliwie nosem. -Wedlug mnie brzmi podejrzanie nowoczesnie. -Crawcrustle twierdzi, ze to tradycyjny sposob przyrzadzania ptaka slonca - powtorzyl Augustus. -Istotnie - oznajmil Crawcrustle, wspinajac sie po schodach. Budynek nie byl duzy, od schodow dzielila ich niewielka odleglosc, a sciany nie nalezaly do najgrubszych. - Egipskie piwo jest najstarsze na swiecie i przyrzadza sie z nim ptaka slonca od ponad pieciu tysiecy lat. -Ale puszka piwa to wzglednie nowy wynalazek - wtracil profesor Mandalay. Zebediah T. Crawcrustle wszedl wlasnie do srodka, w dloni trzymal kubek czarnej jak smola kawy po turecku. Kawa parowala niczym czajnik i bulgotala jak smolowisko. -Wyglada na bardzo goraca - zauwazyl Augustus Dwa Piora McCoy. Crawcrustle uniosl kubek, jednym haustem oprozniajac go do polowy. -Nie - mruknal - niespecjalnie, a puszka to nie taki nowy wynalazek. W dawnych czasach robilismy je ze stopu miedzi, czasem z odrobina srebra, czasem nie, w zaleznosci od kowala i tego, co mialo sie pod reka. Potrzebne bylo cos, co zniosloby wysokie temperatury. Widze, panowie, ze patrzycie na mnie z powatpiewaniem, rozwazcie jednak: oczywiscie, ze starozytni Egipcjanie robili puszki do piwa. Gdzie indziej przechowywaliby swe piwo? Zza okna i stolikow ustawionych na ulicy dobiegly ich choralne zawodzenia. Virginia Boote przekonala miejscowych do gry w backgammona na pieniadze i ogrywala ich do czysta. Byla prawdziwym backgammonowym rekinem. *** Na podworku na tylach kafejki Mustafy Stroheima stal rozwalajacy sie stary grill, zbudowany z glinianych cegiel i na wpol stopionej metalowej kraty oraz stary drewniany stol. Caly nastepny dzien Crawcrustle poswiecil odbudowie grilla i czyszczeniu go. Naoliwil nawet krate. -Wyglada, jakby nie uzywano go od czterdziestu lat - mruknela Virginia Boote. Nikt nie chcial z nia wiecej grac w backgammona, a jej sakiewka peczniala od lepkich piastrow. -Mniej wiecej - odparl Crawcrustle. - Moze odrobine wiecej. Hej, Ginnie, zrob cos pozytecznego. Sporzadzilem spis potrzebnych mi rzeczy z targu; to glownie ziola, korzenie i kawalki drewna. Wez ze soba jedno z dzieci Mustafy Stroheima; posluzy ci za tlumacza. -Z przyjemnoscia, Crusty. Pozostali trzej czlonkowie Klubu Epikurejczykow znalezli sobie typowe dla siebie zajecia. Jackie Newhouse zaznajamial sie z wieloma mieszkancami okolicy, ktorych przyciagaly jego eleganckie garnitury i umiejetnosc gry na skrzypcach. Augustus Dwa Piora McCoy chodzil na dlugie spacery. Profesor Mandalay tymczasem tlumaczyl hieroglify, jakie zauwazyl wyryte na glinianych ceglach grilla. Powiedzial, ze ktos niemadry moglby uznac, iz dowodza one, ze grill na podworku Mustafy Stroheima byl niegdys poswiecony Sloncu. -Ja jednak, jako czlowiek inteligentny - dodal - natychmiast zrozumialem, co sie stalo: po prostu cegly byly kiedys, dawno temu, czescia swiatyni. Lecz z uplywem tysiacleci zostaly wykorzystane do innych celow. Watpie, by ci ludzie zdawali sobie sprawe z wartosci tego co maja. -Alez nie, oni wiedza - odparl Zebediah T. Crawcrustle. - A te cegly nie byly czescia zadnej swiatyni. Sa tu od pieciu tysiecy lat, odkad zbudowalismy ten grill. Wczesniej musielismy zadowalac sie kamieniami. Virginia Boote powrocila, dzwigajac kosz pelen zakupow. -Prosze, czerwone drewno sandalowe i paczuli, straczki wanilii, galazki lawendy, liscie szalwii i cynamonu, cala galka muszkatolowa, glowki czosnku, gozdziki i rozmaryn, wszystko czego chciales, i jeszcze wiecej. Zebediah usmiechnal sie promiennie. -Ptak slonca bedzie zadowolony - oznajmil. Przez cale popoludnie przygotowywal sos na grill. Wyjasnil, ze wymaga tego szacunek, a poza tym mieso ptaka slonca bywa czesto odrobine suchawe. Wieczorem Epikurejczycy zasiedli przy wiklinowych stolikach na ulicy. Mustafa Stroheim i jego rodzina podali im kawe, herbate i goraca miete. Zebediah T. Crawcrustle oznajmil, ze zjedza ptaka slonca z Miasta Slonca na sloneczny niedzielny lunch i poprzedzajacego go wieczoru winni wstrzymac sie od konsumpcji, by nie zepsuc sobie apetytu. -Mam przeczucie nadchodzacej zguby - oswiadczyl tej nocy tuz przed zasnieciem Augustus Dwa Piora McCoy, lezac w za malym dla niego lozku. - Lekam sie, ze spadnie na nas wraz z sosem do grilla. Nastepnego ranka byli okrutnie glodni. Zebediah T. Crawcrustle mial na sobie komiczny fartuch z napisem "ucaluj kucharza" ulozonym z agresywnie zielonych liter. Rozsypal juz namoczone w koniaku rodzynki i ziarno pod karlowatym drzewem awokado za domem, a teraz ukladal na warstwie wegla drzewnego pachnace drewno, ziola i przyprawy. Mustafa Stroheim wraz z rodzina wybral sie z wizyta do krewnych, mieszkajacych po drugiej stronie Kairu. -Czy ktos ma zapalke? - spytal Crawcrustle. Jackie Newhouse wyciagnal zapalniczke zippo i wreczyl ja Crawcrustle'owi, ktory podpalil suszone liscie cynamonu i liscie laurowe tkwiace pod weglem drzewnym. Dym wzlecial w poludniowe powietrze. -Dym z cynamonu i drewna sandalowego sciagnie tu ptaka slonca - oznajmil Crawcrustle. -Sciagnie? Skad? - spytal Augustus Dwa Piora McCoy. -Ze slonca - wyjasnil tamten. - Tam wlasnie sypia. Profesor Mandalay zakaslal dyskretnie. -Ziemie w najblizszym miejscu dzieli od Slonca sto czterdziesci siedem milionow kilometrow. W najszybszym zarejestrowanym locie nurkowym ptaka sokol wedrowny uzyskal czterysta czterdziesci kilometrow na godzine. Lecac z taka predkoscia ze Slonca, ptak potrzebowalby nieco ponad trzydziestu osmiu lat, by do nas dotrzec - pod warunkiem oczywiscie, ze bylby w stanie latac w ciemnosci i mrozie prozni. -Oczywiscie - zgodzil sie Zebediah T. Crawcrustle. Oslonil oczy, zmruzyl je i spojrzal w gore. - No, jest. Wygladalo to zupelnie, jakby ptak wylecial prosto ze slonca, choc przeciez tak byc nie moglo. W koncu w poludnie nie da sie spojrzec wprost w sloneczna tarcze. Najpierw byl tylko sylwetka, czarna na tle slonca i blekitnego nieba. A potem promienie slonca padly na jego piora i stojacy na ziemi obserwatorzy wstrzymali oddech. Nigdy nie widzieliscie pior ptaka slonca iskrzacych sie w slonecznym swietle. Obraz ten zapiera dech w piersi. Ptak slonca jeszcze raz zatrzepotal poteznymi skrzydlami, a potem zaczal opadac dluga spirala wprost ku kafejce Mustafy Stroheima. Wyladowal na drzewie awokado. Piora mial zlote, purpurowe i srebrne. Byl mniejszy od indyka, wiekszy niz kogut, mial dlugie nogi i wyniosla szyje czapli, z samej glowy natomiast przypominal orla. -Jest bardzo piekny - szepnela Virginia Boote. - Spojrzcie na te dwa dlugie piora na glowie. Czyz nie sa cudowne? -Istotnie, cudowne - przyznal profesor Mandalay. -Te piora wydaja mi sie dziwnie znajome - oznajmil Augustus Dwa Piora McCoy. -Wyrywamy je, nim upieczemy ptaka - powiedzial Zebediah T. Crawcrustle. - Zawsze sie tak robi. Ptak slonca przycupnal na galezi drzewa awokado w plamie swiatla. Zdawalo sie niemal, ze swieci lekkim blaskiem, jak gdyby jego piora mieniace sie purpura, zielenia i zlotem byly utkane ze slonecznego swiatla. Potem rozpoczal toalete, rozlozyl jedno skrzydlo w blasku slonca i zaczal je tracac i gladzic dziobem, az w koncu wszystkie piora ulozyly sie jak nalezy i pokryly warstewka tluszczu. Potem rozprostowal drugie skrzydlo i powtorzyl cala operacje. W koncu wydal z siebie pelen zadowolenia swiergot i sfrunal z niewysokiej galezi na ziemie. Zaczal przechadzac sie po zaschnietym blocie, krecac glowa; wyraznie nie mial najlepszego wzroku. -Spojrzcie! - zawolal Jackie Newhouse. - Znalazl ziarno. -Wygladalo niemal, jakby go szukal - zauwazyl Augustus Dwa Piora McCoy. - Jakby sie spodziewal, ze tam bedzie. -Zawsze rozsypuje je dokladnie w tym miejscu - wtracil Zebediah T. Crawcrustle. -Jaki uroczy - mruknela Virginia Boote. - Ale teraz z bliska widze, ze jest znacznie starszy, niz sadzilam. Oczy ma pokryte bielmem i trzesa mu sie nogi, lecz wciaz pozostaje uroczy. -Ptak Bennu to najpiekniejszy z ptakow - oznajmil Zebediah T. Crawcrustle. Virginia Boote znala swietnie egipskie slownictwo restauracyjne, poza tym jednak rownie dobrze mogl mowic po chinsku. -Co to jest ptak Bennu? To egipska nazwa ptaka slonca? -Ptak Bennu - wyjasnil profesor Mandalay - wije gniazdo na drzewie persea. Na glowie ma dwa piora. Czasami opisuja go jako czaple, czasami jako orla. Jest jeszcze wiecej, ale wszystko brzmi zbyt nieprawdopodobnie, by to powtarzac. -Zjadl ziarno i rodzynki! - wykrzyknal Jackie Newhouse. - Teraz zatacza sie niczym pijak z boku na bok. Coz za majestat, nawet w pijanstwie. Zebediah T. Crawcrustle podszedl do ptaka slonca, ktory z ogromnym wysilkiem krazyl tam i z powrotem po blocie pod drzewem awokado, nie potykajac sie o wlasne dlugie nogi. Stanal dokladnie naprzeciwko ptaka, a potem, bardzo powoli, sklonil mu sie. Klanial sie niczym bardzo stary czlowiek, wolno, sztywno, lecz nadal nisko. Ptak slonca odpowiedzial uklonem, po czym runal na ziemie. Zebediah T. Crawcrustle podniosl go z szacunkiem i przytulil niczym male dziecko, a potem zaniosl na podworko za kafejka Mustafy Stroheima. Pozostali ruszyli za nim. Najpierw wyrwal z glowy dwa majestatyczne piora i odlozyl na bok. A potem, nie oskubujac ptaka, wypatroszyl go i rzucil wnetrznosci na dymiace galazki. Wsunal wypelniona do polowy puszke w glab korpusu i ustawil ptaka na grillu. -Ptaki slonca pieka sie bardzo szybko - ostrzegl. - Przygotujcie talerze. Piwa starozytnego Egiptu przyprawiano kardamonem i kolendra, bo Egipcjanie nie znali chmielu; ich piwa byly mocne, korzenne i znakomicie gasily pragnienie. Po wypiciu podobnego piwa mozna bylo zbudowac piramide i czasem ludzie nawet to robili. Tej niedzieli na grillu piwo parowalo wewnatrz ptaka slonca, zwilzajac mieso. Ogarniete zarem wegla piora ptaka zaplonely niczym magnezja, z rozblyskiem tak jasnym, ze Epikurejczycy musieli odwrocic wzrok. W powietrzu rozszedl sie zapach pieczonego drobiu; ostrzejszego od pawia, bardziej kruchego od kaczki. Do ust zebranych Epikurejczykow naplynela slinka. Zdawalo sie, ze pieczenie ledwo sie zaczelo, lecz Zebediah podniosl ptaka slonca z weglowego loza i ustawil na stole. Potem ostrym nozem zaczal kroic parujace mieso i ukladac na talerzach. Kazdy kawalek polal odrobina sosu, a okrojone szczatki rzucil wprost w ogien. Czlonkowie Klubu Epikurejczykow zasiedli wokol starego drewnianego stolu na podworzu za kafejka Mustafy Stroheima i zaczeli jesc palcami. -Zebby, to niewiarygodne! - zawolala Virginia Boote z pelnymi ustami. - Rozplywa sie na jezyku, smakuje jak niebo. -Smakuje jak slonce - dodal Augustus Dwa Piora McCoy, zajadajac tak, jak tylko potrafia rosli mezczyzni. W jednej dloni trzymal udko, w drugiej kawalek piersi. - To najwspanialsza rzecz, jaka jadlem, i nie zaluje tego posilku, choc mysle, ze bede tesknil za moja corka. -Jest idealny - oznajmil Jackie Newhouse. - Smakuje jak milosc i najlepsza muzyka. Smakuje jak prawda. Profesor Mandalay bazgral cos w roczniku Klubu Epikurejczykow. Opisywal swoja reakcje na mieso ptaka, jak rowniez reakcje pozostalych czlonkow. Staral sie przy tym nie zachlapac tluszczem stronicy, bo w drugiej rece trzymal skrzydelko i starannie obgryzal z niego mieso. -Dziwne - rzekl Jackie Newhouse. - Ale w miare, jak jem, mieso w moich ustach i zoladku staje sie coraz goretsze i goretsze. -Zgadza sie, tak to juz jest. Najlepiej przygotowac sie zawczasu - odparl Zebediah T. Crawcrustle. - Jesc wegle, plomienie i swietliki, by przywyknac. Inaczej bywa troche ciezkostrawny. Zebediah T. Crawcrustle zajadal glowe ptaka, miazdzac w ustach kosci i dziob. A kiedy tak chrupal, wokol jego zebow tanczyly malenkie blyskawice. Usmiechnal sie tylko szerzej, nie przerywajac jedzenia. Kosci ptaka slonca plonely na grillu pomaranczowym ogniem, ktory stopniowo stawal sie bialy. Nad podworzem z tylu kafejki Mustafy Stroheima zawisla gesta, rozpalona mgielka. Wszystko w niej drzalo, jakby ludzie zebrani wokol stolu spogladali na swiat przez warstewke wody albo snu. -Jest taki pyszny - zachwycala sie Virginia Boote, nie przerywajac jedzenia. - To najlepsza rzecz, jaka kiedykolwiek jadlam. Smakuje jak moja mlodosc, jak wiecznosc. - Oblizala palce i siegnela po ostatni plaster miesa lezacy na talerzu. - Ptak slonca z Miasta Slonca - rzekla. - Ma jakas inna nazwe? -To feniks z Heliopolis - wyjasnil Zebediah T. Crawcrustle. - Ptak, ktory umiera w ogniu i popiolach i odradza sie w kazdym pokoleniu. To ptak Bennu, ktory przelecial nad wodami, gdy na swiecie panowala ciemnosc. Kiedy nadchodzi jego czas, plonie na stosie z rzadkich drew, korzeni i ziol, i odradza sie w popiolach, raz po raz, bez konca. -Ogien! - wykrzyknal profesor Mandalay. - Czuje sie jakby plonely mi wnetrznosci. - Pociagnal lyk wody, ale to mu nie pomoglo. -Moje palce - powiedziala Virginia Boote. - Spojrzcie na moje palce. - Uniosla je. Jasnialy od wewnatrz, jakby zarzyl sie w nich ukryty ogien. Powietrze bylo juz tak gorace, ze mozna by ugotowac w nim jajko. Uslyszeli trzask, cos blysnelo. Dwa zolte piora we wlosach Augustusa Dwa Piora McCoya eksplodowaly niczym fajerwerki. -Crawcrustle - zagadnal stojacy w plomieniach Jackie Newhouse. - Odpowiedz mi szczerze. Od jak dawna jadasz feniksa? -Cos ponad dziesiec tysiecy lat - odparl Zebediah. - Plus minus pare tysiecy. Kiedy juz raz opanujesz te sztuke, nie jest to takie trudne. Problem tkwi w jej opanowaniu. Ale to najlepszy feniks, jakiego kiedykolwiek upieklem. Czy moze tym razem najlepiej upieklem tego feniksa. -Lata! - wykrzyknela Virginia Boote. - Twoje lata sie wypalaja. -Rzeczywiscie - przyznal Zebediah. - Tyle ze zanim sie go zje, trzeba sie przyzwyczaic do goraca. W przeciwnym razie czlowiek po prostu sie wypala. -Czemu tego nie pamietalem? - spytal Augustus Dwa Piora McCoy poprzez otaczajacy go pierscien jasnych plomieni. - Czemu nie pamietalem, ze tak wlasnie odszedl moj ojciec, a przed nim jego ojciec? Ze kazdy z nich wyruszyl do Heliopolis, aby zjesc feniksa? I czemu pamietam to dopiero teraz? -Poniewaz ogien wypala twoje lata - wyjasnil profesor Mandalay. Gdy tylko karta, na ktorej pisal, zajela sie ogniem, zatrzasnal ksiege w skorzanej oprawie. Jej brzegi zweglily sie, lecz reszta pozostala nietknieta. - Gdy wypalaja sie lata, wspomnienia owych lat powracaja. Teraz, widoczny poprzez fale rozpalonego, drzacego powietrza, wydawal sie bardziej materialny niz kiedykolwiek wczesniej i usmiechal sie. Nikt z nich nie widzial dotad usmiechu profesora Mandalaya. -Czy spalimy sie bez sladu? - spytala oslepiajaco jasna Virginia. - Czy tez ogien cofnie nas do dziecinstwa, a potem zamieni w duchy i anioly, ktore znow beda mogly zyc? To bez znaczenia. Och, Crusty, coz za zabawa! -Moze - rzekl Jackie Newhouse zza zaslony ognia - w sosie zabraklo jeszcze odrobiny octu. Mysle, ze podobnemu miesu przydalaby sie ostrzejsza oprawa. - A potem zniknal, pozostawiajac po sobie jedynie powidok. -Chacun a son gout - odparl Zebediah T. Crawcrustle, co po francusku oznacza "kazdemu wedle gustu". Oblizal palce i pokrecil glowa. - Najlepszy jak dotad - oznajmil z ogromnym zadowoleniem. -Zegnaj, Crusty. - Virginia wyciagnela biala jak plomien reke i uscisnela mocno jego ciemna dlon. Trwalo to chwile, moze nawet dwie. A potem na podworku z tylu kahwy (albo kawiarni) Mustafy Stroheima w Heliopolis (ktore niegdys bylo Miastem Slonca, a teraz jest przedmiesciem Kairu) nie pozostalo nic procz bialego popiolu, ktory uniosl sie w powiewie wiatru i osiadl z powrotem niczym cukier puder albo snieg. Nie bylo tam tez nikogo procz mlodego mezczyzny o ciemnych, bardzo ciemnych wlosach i rownych zebach barwy kosci sloniowej, ubranego w fartuch z napisem "ucaluj kucharza". Posrod popiolow na gorze ceglanej konstrukcji cos sie poruszylo. Malenki, zlocisto-purpurowy ptak uniosl glowe, jakby po raz pierwszy w zyciu budzil sie ze snu. Pisnal przenikliwie i spojrzal wprost w slonce, jak dziecko w twarz rodzica. Rozlozyl szeroko skrzydla, jakby chcial je wysuszyc, i wreszcie, gdy byl juz gotow, wzlecial w strone slonecznej tarczy. I nie widzial go nikt procz mlodzienca na podworzu. U stop mlodego mezczyzny pod popiolem, niegdys bedacym starym stolem z drewna, lezaly dwa dlugie, zlociste piora. Podniosl je, otrzepal z bialego pylu i bardzo ostroznie wsunal pod marynarke. Potem zdjal fartuch i poszedl swoja droga. *** Hollyberry Dwa Piora McCoy jest juz dorosla kobieta i sama ma dzieci. W jej czarnych wlosach upietych w wezel pod dwoma zlotymi piorami polyskuja srebrne nitki. Od razu widac, ze kiedys piora musialy byc naprawde niezwykle, ale bylo to bardzo dawno temu. Jest prezeska Klubu Epikurejczykow - bogatej, halasliwej gromadki - ktore to stanowisko odziedziczyla wiele, wiele lat temu po ojcu.Slyszalem, ze Epikurejczycy znow zaczynaja narzekac. Twierdza, ze jedli juz wszystko. Dla HMG - spozniony prezent urodzinowy Nagrobek dla wiedzmy Wszyscy wiedzieli, ze na skraju cmentarza lezy pochowana wiedzma. Odkad Nik pamietal, pani Owens kazala mu trzymac sie jak najdalej od tego zakatka.-Dlaczego? - spytal. -To niezdrowe dla zywych - odparla pani Owens. - Panuje tam straszna wilgoc, to praktycznie bagno. Zaziebisz sie na smierc. Pan Owens okazal sie mniej wymowny i bardziej tajemniczy. -To niedobre miejsce - rzekl jedynie. Wlasciwy cmentarz konczyl sie u stop wzgorza, pod stara jablonia, ogrodzeniem z rdzawobrazowych, zelaznych pretow zwienczonych niewielkimi, rdzewiejacymi grotami. Dalej rozciagal sie kawal nieuzytkow, porosnietych gaszczem pokrzyw, chwastow i jezyn, zasypanych jesiennymi smieciami. Nik, bedacy w zasadzie grzecznym i poslusznym chlopcem, nie przecisnal sie miedzy pretami, zszedl tam jednak i wyjrzal na druga strone. Wiedzial, ze nie mowia mu wszystkiego i ten fakt nieco go draznil. Potem wspial sie z powrotem na wzgorze, do opuszczonego kosciola posrodku cmentarza i zaczekal do zmroku. Gdy szare wieczorne niebo pociemnialo, przybierajac odcien mocnego fioletu, na wiezy rozlegl sie dzwiek przypominajacy trzepot ciezkiego aksamitu. To Silas opuscil swoje miejsce spoczynku na szczycie dzwonnicy i ruszyl po scianie glowa w dol. -Co jest w najdalszym kacie cmentarza? - spytal Nik. - Za Harrisonem Westwoodem, Piekarzem z Naszej Parafii i jego zonami, Marion i Joan? -A czemu pytasz? - odparowal jego opiekun, strzepujac palcami barwy kosci pyl z czarnego surduta. Nik wzruszyl ramionami. -Tak sie tylko zastanawialem. -To nieposwiecona ziemia - oznajmil Silas. - Wiesz, co to znaczy? -Niespecjalnie - przyznal Nik. Silas przeszedl przez sciezke, nie poruszajac ani jednego liscia, i usiadl na kamiennej lawie obok chlopca. -Sa tacy - oswiadczyl swym jedwabistym glosem - ktorzy wierza, ze cala ziemia jest uswiecona, ze byla swieta, nim sie na niej zjawilismy, i taka pozostanie. Lecz tu, w waszej krainie, ludzie blogoslawia koscioly i ziemie przeznaczona na pogrzeby, by ja poswiecic. Obok jednak pozostawiaja nieposwiecona ziemie, zwana polem garncarza, w ktorej grzebia zbrodniarzy, samobojcow i ludzi innej wiary. -Zatem ludzie pochowani po drugiej stronie ogrodzenia sa zli? Silas uniosl idealna brew. -Mm? Nie, alez nie. Pomyslmy. Minelo sporo czasu, odkad ostatnio odwiedzilem tamto miejsce, nie przypominam sobie jednak nikogo szczegolnie zlego. Zrozum, w dawnych czasach wieszano ludzi nawet za kradziez szylinga. I zawsze znajda sie tacy, ktorzy uwazaja, ze ich zycie stalo sie tak nieznosne, ze najlepiej przyspieszyc przejscie na inny poziom istnienia. -To znaczy, zabijaja sie? - domyslil sie Nik. Mial jakies osiem lat, zachlannie chlonal wiedze, czesto zadawal pytania i nie byl glupi. -Owszem. -I to sie sprawdza, po smierci sa szczesliwsi? Silas usmiechnal sie tak nagle i szeroko, ze odslonil kly. -Czasami. Zazwyczaj nie. Zupelnie jak ludzie, ktorzy wierza, ze beda szczesliwi, jesli przeprowadza sie w jakies inne miejsce, lecz przekonuja sie, ze to tak nie dziala. Gdziekolwiek sie udasz, zabierasz tam siebie, jesli rozumiesz, co mam na mysli. -Mniej wiecej - mruknal Nik. Silas wyciagnal reke i zmierzwil mu wlosy. -A wiedzma? - spytal chlopiec. -Tak. Wlasnie. Samobojcy, przestepcy i wiedzmy. Ci, ktorzy zmarli bez ostatniego namaszczenia. - Wstal, nocny cien w mroku. - My tu gadamy - rzekl - a ja nie zjadlem jeszcze nawet sniadania. Tymczasem ty spoznisz sie na lekcje. W polmroku cmentarza cos zamigotalo w ciszy, cos czarnego, trzepoczacego, a potem Silas zniknal. Nim Nik dotarl do mauzoleum pana Pennywortha, ksiezyc zaczal juz wschodzic i Thomas Pennyworth {spoczywa tu w pokoju pewien ciala zmartwychwstania) czekal juz na niego w nie najlepszym nastroju. -Spozniles sie - oznajmil z wyrzutem. -Przepraszam, panie Pennyworth. Pennyworth zacmokal. W poprzednim tygodniu uczyl Nika o zywiolach i humorach, tyle ze Nik zapominal, ktore sa ktore. Oczekiwal sprawdzianu, zamiast tego jednak pan Pennyworth rzekl: -Mysle, ze przyszla pora, by poswiecic kilka dni kwestiom praktycznym. Ostatecznie czas plynie. -Naprawde? - spytal Nik. -Niestety, tak, paniczu Owens. A jak tam twoje Znikanie? Nik mial nadzieje, ze to pytanie nie padnie. -W porzadku - odparl. - To znaczy. No wie pan. -Nie, paniczu Owens, nie wiem. Moze zatem zechcesz je zademonstrowac? Nik jeknal w duchu, odetchnal gleboko i uczciwie dolozyl wszelkich staran, zaciskajac powieki i probujac zniknac. Pan Pennyworth nie byl zachwycony. -Phi, to nie to, zupelnie nie to. Masz sie wsliznac i zniknac, chlopcze, tak jak to czynia umarli. Wsliznij sie miedzy cienie, zniknij ze swiadomosci. Sprobuj jeszcze raz. Nik sprobowal. -Jestes rownie widoczny jak nos na twojej twarzy - oznajmil pan Pennyworth - a twoj nos nalezy do wyjatkowo widocznych nosow, podobnie jak reszta oblicza, mlodziencze, i ty caly. Na milosc wszystkiego co swiete, oproznij umysl, juz! Jestes pusta uliczka. Jestes pustymi drzwiami. Jestes niczym. Oczy cie nie ujrza. Umysly nie ogarna. Tam, gdzie stoisz, nie ma niczego i nikogo. Nik sprobowal jeszcze raz. Zamknal oczy, wyobrazajac sobie, ze znika, zlewa sie z poplamiona kamienna sciana mauzoleum, staje nocnym cieniem i niczym wiecej. Kichnal. -Straszne. - Pan Pennyworth westchnal. - Absolutnie straszne. Musze pomowic o tym z twoim opiekunem. - Pokrecil glowa. - No dobrze. Humory. Wymien je. -Uhm. Sangwiniczny. Choleryczny. Flegmatyczny. I ten czwarty. Chyba... melancholiczny. I tak dalej, i dalej, az w koncu nadeszla pora na Gramatyke i Kompozycje z panna Letycja Borrows, Stara Panna z Naszej Parafii {Ktora w Calym swym Zyciu nie Skrzywdzila Zadnego Czleka. Przechodniu, czyz Mozesz Powiedziec o Sobie to Samo?). Nik lubil panne Borrows i jej przytulna krypte, a takze fakt, ze bardzo latwo dawala sie namowic do zmiany tematu. -Mowia, ze w tutejszej nieposwiecanej ziemi lezy wiedzma - rzekl. -Tak, moj drogi, ale nie chcesz tam chodzic. -Czemu nie? Panna Borrows poslala mu szczery usmiech umarlych. -Nie zadajemy sie z takimi jak oni. -Ale to przeciez nadal cmentarz. To znaczy, wolno mi tam pojsc, gdybym zechcial? -To - oswiadczyla panna Borrows - nie byloby rozsadne. Nik, choc posluszny, byl takze ciekawski, totez po zakonczeniu lekcji tej nocy odnalazl bezglowego aniola na grobie Harrisona Westwooda, piekarza i jego rodziny. Nie zszedl jednak do stop wzgorza za ogrodzenie. Zamiast tego skrecil, kierujac sie do miejsca, gdzie po pikniku odbytym trzydziesci lat temu pozostala pamiatka w postaci wielkiej, rozlozystej jabloni. Nik nie byl calkiem odporny na nauke. Pare lat temu zerwal z tego drzewa mnostwo niedojrzalych, kwasnych, bialych jablek, zjadl je i kilka nastepnych dni zalowal, dreczony bolesnymi skurczami, podczas gdy pani Owens pouczala go czego nie wolno mu jesc. Teraz czekal az jablka dojrzeja i nigdy nie zjadal wiecej niz dwoch, trzech na noc. Tydzien wczesniej zerwal ostatnie, ale lubil siedziec na jabloni i rozmyslac. Wspial sie po pniu na swe ulubione miejsce w rozwidleniu dwoch konarow i spojrzal w dol na skapane w blasku ksiezyca pole garncarza, porosniete chaszczami i nieskoszona trawa. Zastanawial sie, czy wiedzma to starucha o zelaznych zebach, podrozujaca w chacie na kurzych nozkach, czy tez chuda czarownica z wielkim nosem, latajaca na miotle. Nagle poczul glod. Pozalowal, ze zdazyl juz pochlonac wszystkie jablka. Szkoda, ze nie zostawil chociaz jednego... Zerknal w gore i wydalo mu sie, ze cos widzi. Spojrzal raz, potem drugi, by sie upewnic. Jablko, czerwone i dojrzale. Nik szczycil sie swa umiejetnoscia wspinaczki po drzewach. Zaczal sie podciagac na kolejnych galeziach, wyobrazajac sobie, ze jest Silasem splywajacym gladko z pionowej, ceglanej sciany. Jablko, tak czerwone, ze niemal czarne w promieniach ksiezyca, wisialo tuz poza jego zasiegiem. Nik przesuwal sie powoli po galezi, az w koncu znalazl sie tuz pod nim. Potem wyprostowal sie i koniuszkami palcow musnal idealny owoc. Nie bylo mu dane go skosztowac. Nagle rozlegl sie trzask, donosny niczym strzal z dubeltowki, i galaz pod jego stopami pekla. Obudzil go blysk bolu, ostry jak lod barwy powolnej blyskawicy. Lezal w chaszczach w ciemnosci letniej nocy. Ziemia pod nim wydawala sie dosc miekka i osobliwie ciepla. Nik przylozyl do niej dlon i poczul cos przypominajacego futro. Wyladowal na stercie siana, na ktora ogrodnik z cmentarza wysypywal resztki z kosiarki. Miekka trawa zlagodzila upadek. Mimo to jednak czul klucie w piersi, a noga bolala okropnie, jakby spadl wlasnie na nia i wykrecil. Jeknal. -Cichaj, cichaj, chlopcze - przemowil ktos za jego plecami. - Skad sie tu wziales? Runales z nieba jak glaz. Co to za maniery? -Siedzialem na jabloni - wyjasnil Nik. -Ach tak. Pokaz no te noge, zaloze sie, ze jest zlamana, tak jak konar drzewa. - Zimne palce zaczely obmacywac jego lewa lydke. - Nie, nie jest zlamana. Skrecona, owszem, moze tez nadwerezona. Masz szczescie jak sam czort, chlopcze. Spadles wprost na kompost. To nie koniec swiata. -Ciesze sie - jeknal Nik. - Ale i tak boli. Odwrocil glowe i spojrzal w gore i za siebie. Byla starsza od niego, ale nie dorosla, nie wygladala ani przyjaznie, ani wrogo. Sprawiala wrazenie czujnej, ostroznej. Twarz miala bystra i zdecydowanie nie piekna. -Jestem Nik - przedstawil sie. -Zywy chlopak? - spytala. Kiwnal glowa. -Tak tez sadzilam. Slyszelismy o tobie, nawet tu, na polu garncarza. Jak cie nazywaja? -Owens - oznajmil. - Nikt Owens. W skrocie Nik. -Jak sie miewasz, paniczu Niku? Nik przyjrzal jej sie uwaznie. Okrywala ja prosta biala koszula, dlugie brazowe wlosy okalaly twarz, ktora miala w sobie cos chochlikowatego - na ustach blakal sie bezustannie lekki, krzywy usmieszek, niezaleznie od tego, co sie dzialo z reszta twarzy. -Popelnilas samobojstwo? - spytal. - Ukradlas szylinga? -Nigdy w zyciu nic nie ukradlam - oburzyla sie. - Nawet chusteczki. Poza tym - dodala rezolutnie - samobojcy leza tam, po drugiej stronie tamtego krzaka glogu, a obaj szubienicznicy posrod jezyn. Jeden byl falszerzem, drugi rozbojnikiem, tak przynajmniej twierdzi. Choc, jesli chcesz znac moje zdanie, watpie, by mozna go nazwac nawet prawdziwym rzezimieszkiem. Ot, zwykly zlodziejaszek. -Ach, tak. - W glowie Nika obudzilo sie nagle podejrzenie. - Mowia, ze lezy tu wiedzma. Czarownica. Dziewczyna skinela glowa. -Utopiona, spalona na stosie i pogrzebana w nieoznaczonym miejscu, nawet bez nagrobka. -Utopili cie i spalili? Przysiadla na stercie trawy obok niego i przytrzymala obolala noge Nika zimnymi dlonmi. -Przyszli do mojej chaty o swicie, nim zdazylam sie obudzic, i wywlekli mnie na blonie. "Jestes wiedzma!" - wrzeszczeli, grubi, swiezo wyszorowani, rozowi w swietle poranka, jak warchlaki wiezione na targ. Kolejno wystepowali naprzod, stawali pod niebem i opowiadali o skwasnialym mleku i okulalych koniach. Az w koncu wstaje mosci Jemima, najgrubsza, najrozowsza, najlepiej wymyta z nich wszystkich i mowi, ze Solomon Porritt juz jej nie odwiedza i zamiast tego kreci sie przy pralni jak osa przy garncu miodu, a wszystko to przez moja magie. To ja go zmusilam, rzucilam na biedaka zaklecie. Przywiazali mnie zatem do stolka i wepchneli pod wode w stawie, mowiac, ze jesli jestem czarownica, to nie utone i nic nie poczuje. A jesli nie, poczuje, o tak. A ojciec mosci Jemimy dal kazdemu po srebrnym szelagu, zeby dlugo przytrzymali stolek pod zielona zamulona woda, sprawdzajac, czy sie utopie. -I utopilas sie? -O tak. Odetchnelam woda. To mnie zabilo. -Och - mruknal Nik. - Czyli jednak nie bylas wiedzma. Dziewczyna spojrzala na niego okraglymi oczami ducha i usmiechnela sie krzywo. Wciaz wygladala jak chochlik, ale ladny chochlik i Nik zwatpil, by potrzebowala magii, zeby zauroczyc Solomona Porritta, nie z takim usmiechem. -Co za bzdury. Oczywiscie, ze bylam wiedzma. Przekonali sie o tym, gdy odwiazali mnie od stolka i polozyli na trawie, cwierczywa, oblepiona rzesa wodna i cuchnacym szlamem. Wywrocilam wtedy oczami i przeklelam ich wszystkich razem i kazdego z osobna, tam, na bloniu, owego ranka. Przeklelam, by zaden z nich nigdy nie spoczal spokojnie w grobie. Zdumialo mnie, jak latwo mi to przyszlo. Zupelnie jak taniec, gdy stopy podchwytuja nowy rytm, ktorego uszy nigdy nie slyszaly, nie zna glowa, i tancza az do switu. - Wstala i obrocila sie w piruecie, podskakujac. Jej bosa stopa blysnela w promieniach ksiezyca. - Tak wlasnie ich przeklelam, moim ostatnim, bulgoczacym od wody tchnieniem. A potem umarlam, a oni spalili moje cialo na bloniach, az w koncu zostal z niego tylko czarny wegiel. Wsadzili mnie do dziury na polu garncarza, nawet bez nagrobka z imieniem i nazwiskiem. - Umilkla i przez moment wydawalo sie, ze ogarnal ja smutek. -Czy ktos z nich lezy pogrzebany na cmentarzu? - zapytal Nik. -Ani jeden. - Dziewczyna zasmiala sie. - W sobote po tym, jak utopili mnie i upiekli, panu Porringerowi dostarczono dywan z daleka, z samego Londynu. Piekny byl to dywan, lecz okazalo sie, ze jest w nim cos wiecej nizli mocna welna i zreczne sploty. Miedzy nimi bowiem kryla sie zaraza i do poniedzialku pieciu mezczyzn kaslalo krwia, a ich skora poczerniala jak moja, gdy wyciagneli mnie z ognia. Tydzien pozniej choroba ogarnela niemal cala wioske i ludzie wrzucali trupy do morowego dolu, wykopanego w szczerym polu. Potem go zasypali. -Czy wszyscy mieszkancy umarli? Wzruszyla ramionami. -Wszyscy, ktorzy patrzyli, jak mnie topia i pala. Jak twoja noga? -Lepiej - rzekl. - Dzieki. Nik wstal powoli i kustykajac, zszedl ze sterty trawy. Oparl sie o zelazne prety. -Czyli zawsze bylas czarownica? - spytal. - No wiesz, zanim ich wszystkich przeklelas. -Jak gdyby trzeba bylo czarow, zeby zwabic do mojej chaty Solomona Porritta - odparla, pociagajac wzgardliwie nosem. Co, jak pomyslal Nik, choc nie odezwal sie ani slowem, nie stanowilo w zadnym razie odpowiedzi na jego pytanie. -Jak sie nazywasz? -Nie mam nagrobka. - Kaciki jej ust wygiely sie w dol. - Moge byc kazdym, nikim. -Ale przeciez musisz miec jakies imie. -Nazywam sie Liza. Liza Hempstock, mily panie - odparla cierpko. - Nie pragne przeciez wiele - dodala. - Tylko czegos, co zaznaczyloby moj grob. Leze tutaj, widzisz? Nie ma tu nic procz pokrzyw. - Przez moment miala tak smutna mine, ze Nik zapragnal ja przytulic. I nagle, gdy przeciskal sie pomiedzy pretami ogrodzenia, przyszedl mu do glowy pomysl. Znajdzie nagrobek dla Lizy Hempstock, nagrobek z jej nazwiskiem. Sprawi, ze znow sie usmiechnie. Juz na zboczu odwrocil sie, by pomachac jej na pozegnanie, ale Liza zniknela. *** Na cmentarzu bylo pelno starych polamanych nagrobkow, lecz Nik wiedzial, ze podarowanie jednego z nich szarookiej wiedzmie z pola garncarza to niedobry pomysl. Potrzebowal czegos nowszego. Stwierdzil, ze lepiej nie wspominac nikomu o tym, co zamierza, uznawszy calkiem rozsadnie, ze z pewnoscia by mu zabronili.Przez nastepne kilka dni umysl mial zajety snuciem planow, coraz bardziej skomplikowanych i szalonych. Pan Pennyworth rozpaczal. -Mam wrazenie - oznajmil, drapiac sie po zakurzonych wasach - ze jesli to w ogole mozliwe, idzie ci jeszcze gorzej. Ty nie znikasz, chlopcze: przeciwnie, rzucasz sie w oczy. Trudno cie nie zauwazyc. Gdybys przyszedl do mnie w towarzystwie fioletowego lwa, zielonego slonia i szkarlatnego jednorozca, na ktorym zasiadalby sam krol Anglii w krolewskich szatach, mysle, ze tylko na ciebie gapiliby sie ludzie uwazajac pozostalych za niegodnych wzmianki. Nik jedynie patrzyl na niego bez slowa. Zastanawial sie, czy w miejscach, gdzie zbieraja sie zywi ludzie, istnieja sklepy sprzedajace wylacznie nagrobki, a jesli tak, to jak mialby znalezc taki sklep. Zupelnie nie mial glowy do Znikania. Skwapliwie wykorzystal sklonnosc panny Borrows do zapominania o zadaniach z gramatyki i kompozycji, i rozmow o wszystkim innym, wypytujac ja o pieniadze - jak dokladnie dzialaja, jak ich uzyc, by zdobyc to czego sie pragnie. Nik dysponowal garscia monet, ktore zbieral przez kilka lat (przekonal sie, ze najlepiej szukac pieniedzy w miejscach, w ktorych zakochane pary tulily sie, calowaly i tarzaly w trawie cmentarza; pozniej czesto znajdowal tam na ziemi metalowe monety), i pomyslal, ze moze w koncu udaloby sie jakos je wykorzystac. -Ile moglby kosztowac nagrobek? - spytal panne Borrows. -Za moich czasow - odparla - kosztowal pietnascie gwinei. Nie wiem, ile chca za taki dzisiaj. Przypuszczam, ze wiecej, znacznie, znacznie wiecej. Nik mial piecdziesiat trzy pensy. Byl pewien, ze to nie wystarczy. Minely cztery lata, niemal pol jego zycia, od czasu, gdy odwiedzil grob Niebieskiego Czlowieka, nadal jednak pamietal droge. Wdrapal sie na szczyt wzgorza i wkrotce znalazl sie ponad miastem, wyzej nawet niz wierzcholek jabloni i wieza zrujnowanego kosciola, gdzie krypta Frobishera sterczala z ziemi niczym sprochnialy zab. Wsliznal sie do srodka, schodzac nizej, nizej i jeszcze nizej, az do niewielkich kamiennych stopni, wycietych w sercu wzgorza. Ruszyl nimi do kamiennej komnaty u jego podstawy. W grobowcu bylo ciemno jak w kopalni, lecz Nik ogladal swiat wzrokiem umarlych i komora ujawniala przed nim swoje sekrety. Swij lezal zwiniety pod sciana komnaty grobowej. Wygladal tak, jak Nik go zapamietal: dlugie macki utkane z dymu, nienawisc i glod. Tym razem jednak Nik sie go nie bal. -LEKAJ SIE MNIE - wyszeptal Swij - STRZEGE BOWIEM RZECZY CENNYCH I NIGDY NIEUTRACONYCH. -Nie boje sie ciebie - oznajmil Nik. - Pamietasz? I musze cos stad zabrac. -NIC STAD NIE ODCHODZI - padla odpowiedz istoty zwinietej w mroku. - NOZ, BROSZA, KIELICH. STRZEGE ICH W CIEMNOSCI. CZEKAM. Posrodku pomieszczenia wznosila sie plaska skalna plyta. Lezaly na niej. Kamienny noz, brosza i kielich. -Wybacz, ze pytam - rzekl Nik - ale czy to twoj grob? -MISTRZ POSLAL NAS NA TE ROWNINE, BYSMY STRZEGLI. POGRZEBAL NASZE CZASZKI POD TYM KAMIENIEM. POZOSTAWIL NAS TU Z WIEDZA CO MAMYROBIC.STRZEZEMYSKARBOW DO CZASU POWROTU MISTRZA. -Przypuszczam, ze o was zapomnial - rzekl rozsadnie Nik. - Z pewnoscia sam juz od wiekow nie zyje. -JESTESMYSWIJ. STRZEZEMY. Nik zastanawial sie, jak dawno temu najglebszy grobowiec we wnetrzu wzgorza mogl lezec na rowninie. Wiedzial, ze musialo minac bardzo duzo czasu. Czul, jak Swij tka wokol niego fale strachu, oplatajace go niczym macki miesozernej rosliny. Ogarnial go chlod, mial spowolnione ruchy, jakby nieznana, arktyczna zmija ukasila go w samo serce i zaczela wpompowywac do ciala lodowaty jad. Postapil krok naprzod, tak ze stanal obok skalnej plyty, wyciagnal reke i zacisnal palce wokol zimnej broszy. -HISZSZ - wyszeptal Swij. - STRZEZEMY TEGO DLA MISTRZA. -On nie mialby nic przeciw temu. Nik zaczal sie cofac, zmierzajac w strone kamiennych stopni i omijajac starannie lezace na ziemi wyschniete szczatki ludzi i zwierzat. Swij wil sie gniewnie wokol niewielkiej komory, niczym upiorny dym. W koncu zwolnil. -SKARB WROCI - rzekl swym osobliwym, potrojnym glosem. - ZAWSZE WRACA. Nik, jak mogl najszybciej, pobiegl po kamiennych schodach wewnatrz wzgorza. W pewnym momencie wydalo mu sie, ze cos go sciga, ale gdy dotarl na szczyt, wpadl do krypty Frobisherow i odetchnal chlodnym powietrzem przedswitu, wokol nic sie nie poruszalo. Usiadl na ziemi, sciskajac w dloni brosze. Z poczatku zdawalo mu sie, ze jest zupelnie czarna, potem jednak wzeszlo slonce i przekonal sie, ze kamien osadzony posrodku czarnego metalu migocze czerwienia. Wielkoscia dorownywal jajku rudzika i Nik wpatrywal sie w niego, zastanawiajac sie, czy cos porusza sie w jego sercu. Poslal swoj wzrok i dusze w sam srodek szkarlatnego swiata. Gdyby byl mniejszy, z pewnoscia zapragnalby wsunac go do ust. Kamien przytrzymywalo w miejscu czarne metalowe zapiecie, cos podobnego do szponow, wokol ktorych pelzalo cos innego. To cos innego przypominalo weza, mialo jednak zbyt wiele glow. Nik zastanawial sie, czy tak wlasnie w blasku dnia wyglada Swij. Zbiegl ze zbocza, wykorzystujac wszelkie znane skroty - przez splatany bluszcz porastajacy rodzinna krypte Bartlebych (ze srodka dobiegaly glosy Bartlebych, gderajacych i szykujacych sie do snu) i dalej, przez ogrodzenie, na pole garncarza. -Liza! Liza! - zawolal, rozgladajac sie wokol. -Dobrego dnia, mlody niezgrabiaszu - odparl jej glos. Nik nie widzial Lizy, lecz pod rozlozystym glogiem ujrzal dodatkowy cien - cien, ktory zgestnial i stal sie czyms przejrzystym i opalizujacym w swietle poranka. Czyms podobnym do dziewczyny. Czyms o szarych oczach. -Powinnam juz smacznie spac - oznajmila. - Coz to za pilna sprawa? -Twoj nagrobek - rzekl. - Chcialbym wiedziec, co powinno na nim byc. -Moje imie. Musi byc na nim moje imie, duze E, Elizabeth, jak u starej krolowej, ktora zmarla, gdy przyszlam na swiat. I wielkie H, od Hempstock. Niczego wiecej nie potrzebuje, bo nigdy nie nauczylam sie czytac. -A daty? - dopytywal sie Nik. -Wilhelm Zly Ciezca, tysiac szescdziesiat szesc - zaspiewala szeptem porannego wiatru wsrod galezi glogu. - Duze E, jesli laska, i duze H. -Mialas jakas prace? To znaczy kiedy nie bylas czarownica. -Robilam pranie - odparla niezywa dziewczyna, a potem promienie porannego slonca zalaly pole i Nik zostal sam. Byla dziewiata rano, pora, o ktorej caly swiat spi. Nik jednak nie zamierzal sie klasc, mial przeciez do wypelnienia misje. Skonczyl juz osiem lat i swiat poza cmentarzem wcale go nie przerazal. Ubranie, bedzie potrzebowal ubrania. Wiedzial, ze jego zwykly, codzienny stroj, szary calun, to za malo. Na cmentarz nadawal sie swietnie, bo doskonale zlewal sie z kamiennymi nagrobkami i cieniami. Skoro jednak Nik zamierza odwazyc sie wkroczyc do swiata poza murami cmentarza, bedzie musial do niego pasowac. W krypcie pod zrujnowanym kosciolem lezalo sporo ubran, lecz nie chcial tam schodzic, nawet za dnia. Byl gotow tlumaczyc sie panu i pani Owens, ale zdecydowanie nie Silasowi - na sama mysl o owych ciemnych oczach pelnych gniewu, albo co gorsza smutku i zawodu, ogarnal go wstyd. Na samym koncu cmentarza przycupnela chatka ogrodnika - maly, zielony budyneczek pachnacy olejem silnikowym, skrywajacy w srodku stara, rdzewiejaca kosiarke, a takze caly zestaw staroswieckich narzedzi. Chatka byla pusta od czasu, gdy ostatni ogrodnik przeszedl na emeryture, jeszcze przed urodzeniem Nika. Obecnie obowiazek utrzymania porzadku na cmentarzu wziela na siebie rada (przysylajaca od maja do wrzesnia raz w miesiacu kogos, by skosil trawe) i miejscowi ochotnicy. Wielka klodka na drzwiach strzegla zawartosci chaty, lecz Nik juz dawno odkryl poluzowana deske z tylu. Czasami, gdy wolal byc sam, zakradal sie do chatki ogrodnika, siadal tam i rozmyslal. Odkad pamietal, na haczyku po wewnetrznej stronie drzwi w chacie wisiala brazowa, robocza kurtka, zapomniana badz porzucona wiele lat temu wraz z para pokrytych zielonymi plamami ogrodniczych dzinsow. Dzinsy byly o wiele za duze na Nika, podwinal jednak nogawki, odslaniajac bose stopy. Zrobil sobie pasek z brazowego ogrodniczego szpagatu, obwiazujac sie mocno w talii. W kacie staly tez buty. Zmierzyl je, okazaly sie jednak tak ciezkie od zaschnietego blota i cementu, ze ledwie zdolal nimi poruszyc, a kiedy postapil krok, buty pozostaly na podlodze chaty. Przecisnal kurtke przez szpare miedzy deskami, wysliznal sie na zewnatrz i wlozyl ja. Uznal, ze po podwinieciu rekawow wyglada calkiem niezle. Miala wielkie kieszenie. Wsadzil do nich rece, czujac sie jak prawdziwy elegant. Nik pomaszerowal do glownej bramy cmentarza i wyjrzal przez prety. Ulica z loskotem przejechal autobus. Byly tam tez samochody, halasy i sklepy. Za jego plecami rozciagal sie chlodny, zielony cien, porosniety drzewami i bluszczem: dom. Z walacym sercem Nik wyszedl na swiat. *** Abanazer Bolger widywal w swoim zyciu najrozniejsze typy ludzi. Gdybyscie kierowali sklepem takim jak sklep Abanazera, tez byscie ich widywali. Ow sklep, mieszczacy sie w labiryncie uliczek Starego Miasta - troche antykwariat, troche rupieciarnia i troche lombard (nawet sam Abanazer nie byl pewien, ktore "troche" przewaza) - sciagal najdziwniejszych ludzi. Czesc z nich chciala kupowac, inna sprzedawac.Abanazer Bolger siedzial za lada, kupujac i sprzedajac; lepszych interesow dobijal na zapleczu, gdzie przyjmowal przedmioty byc moze zdobyte w nie calkiem uczciwy sposob i po cichu puszczal je w obieg dalej. Jego interes przypominal gore lodowa. Na powierzchni widac bylo tylko maly, zakurzony sklepik. Reszta tkwila nizej, i to wlasnie mu odpowiadalo. Abanazer Bolger nosil grube okulary. Jego twarz stale wykrzywial grymas lekkiego niesmaku, jakby wlasnie poczul, ze dodane do herbaty mleko skwasnialo, i nie mogl sie pozbyc ohydnego smaku. Mina ta znakomicie mu sluzyla, gdy ktos probowal cos sprzedac. -Naprawde - mowil wowczas skrzywiony - to nie jest nic warte. Dam tyle, ile bede mogl, biorac pod uwage wartosc sentymentalna. Mogles sie nazwac szczesciarzem, jesli Abanazer Bolger zaplacil ci chocby czesc tego, co chciales dostac. Ze swej natury interes taki, jak nalezacy do Abanazera Bolgera, przyciagal dziwnych ludzi, lecz chlopiec, ktory zjawil sie owego ranka, byl jednym z najdziwniejszych, jakich sam Abanazer pamietal z calego zycia poswieconego oszukiwaniu osobliwych ludzi i pozbawianiu ich drogocennych przedmiotow. Wygladal na jakies siedem lat, mial na sobie ubranie dziadka i pachnial jak wnetrze szopy. Byl bosy, wlosy mial dlugie i potargane, a do tego niezwykle powazna mine. Rece trzymal gleboko w kieszeniach zakurzonej brazowej kurtki, lecz nawet nie widzac ich, Abanazer wiedzial, ze w prawej dloni sciska cos bardzo mocno, jakby chcial to chronic. -Przepraszam? - zagadnal chlopiec. -Hej ho, synku - odparl czujnie Abanazer Bolger. Dzieciaki, pomyslal. Albo cos komus podwedza, albo probuja sprzedac swoje zabawki. Tak czy inaczej, zwykle odmawial. Czlowiek kupi kradziony przedmiot od dzieciaka i ledwie sie obejrzy, a wsiadzie mu na glowe wsciekly dorosly, wrzeszczacy, ze zaplaciles malemu Johnniemu albo Matyldzie dziesiatak za slubna obraczke. Wiecej klopotow niz to warte. Dzieciaki. -Potrzebuje czegos dla przyjaciolki - oznajmil chlopiec - i pomyslalem, ze moze kupi pan cos ode mnie. -Nie kupuje niczego od dzieci - oznajmil stanowczo Abanazer Bolger. Nik wyjal reke z kieszeni i polozyl brosze na wytluszczonej ladzie. Bolger zerknal na nia, spojrzal jeszcze raz. Wyjal z szufladki jubilerska lupe, po czym zdjal okulary, zapalil mala lampke na ladzie i przez lupe uwaznie obejrzal brosze. -Zmijowy kamien - rzekl do siebie, nie do chlopca. Potem zdjal lupe, z powrotem zalozyl okulary i zmierzyl chlopaka kwasnym, podejrzliwym spojrzeniem. -Skad to masz? -Chce pan to kupic? - odparl pytaniem Nik. -Ukradles ja, podwedziles z muzeum, tak? -Nie - odrzekl spokojnie Nik. - Zamierza pan ja kupic czy mam isc do kogos innego? W tym momencie kiepski nastroj Abanazera Bolgera zmienil sie gwaltownie. Nagle sklepikarz stal sie serdeczny, do rany przyloz. Usmiechnal sie szeroko. -Przepraszam - powiedzial. - Po prostu nie co dzien widuje sie takie cacka, a przynajmniej nie w takich sklepach jak moj. Nie poza muzeum. Owszem, z cala pewnoscia chce ja kupic. Powiem ci cos: moze usiadziemy sobie, napijemy sie herbaty, przekasimy cos slodkiego - mam na zapleczu paczke ciasteczek czekoladowych - i ustalimy, ile to jest warte? Co ty na to? Nik ucieszyl sie, ze mezczyzna w koncu zaczal zachowywac sie przyjazniej. -Potrzebuje tyle, by kupic nagrobek - oznajmil - dla mojej przyjaciolki. No, tak naprawde nie jest moja przyjaciolka, to po prostu znajoma. Widzi pan, chyba mi pomogla, uleczyla noge. Nie zwracajac uwagi na gadanine chlopaka, Abanazer Bolger poprowadzil go za lade i otworzyl drzwi do magazynu, pozbawionego okien ciasnego pomieszczenia zapchanego po sufit chwiejnymi stosami kartonowych pudel pelnych najrozniejszych smieci. Byl tam tez sejf, stojacy w kacie wielki, stary sejf. A takze pudlo pelne skrzypiec, kolekcja martwych, wypchanych zwierzat, krzesla bez siedzen, ksiazki i ryciny. Tuz przy drzwiach stalo malenkie biurko. Abanazer Bolger odsunal jedyne krzeslo i usiadl, nie przejmujac sie Nikiem. Pogrzebal w szufladzie, w ktorej Nik dostrzegl na wpol oprozniona butelke whisky, i wyciagnal niemal pusta paczke ciasteczek czekoladowych. Poczestowal jednym chlopaka. Potem zapalil lampe, raz jeszcze obejrzal brosze, z zachwytem podziwiajac czerwone i pomaranczowe wiry w glebi kamienia, a takze czarna metalowa oprawe. Z trudem powstrzymal dreszcz na widok wyrazu pyskow wezowatych stworow. -Jest stara - rzekl. I bezcenna, dodal w myslach. - Pewnie niewiele warta, ale nigdy nie wiadomo. - Nikowi zrzedla mina. Abanazer Bolger postaral sie dodac mu otuchy spojrzeniem. -Ale zanim ci zaplace, musze wiedziec, czy nie jest kradziona. Zabrales ja z toaletki mamy, zwinales z muzeum? Mozesz mi powiedziec. Nie narobie ci klopotow, po prostu musze wiedziec. Nik pokrecil glowa, powoli przezuwajac ciastko. -No to skad ja wziales? Nik milczal. Abanazer Bolger nie mial ochoty odkladac broszy, lecz popchnal ja po blacie w strone chlopca. -Jesli nie mozesz mi powiedziec, to lepiej ja zabierz. Zaufanie obowiazuje obie strony. Milo sie z toba rozmawialo. Przykro mi, ze nie dobilismy targu. Nik poruszyl sie niespokojnie. -Znalazlem ja w starym grobie - powiedzial w koncu - ale nie moge powiedziec, gdzie. Nagle umilkl, bo na twarzy Abanazera Bolgera przyjazny usmiech ustapil miejsca nieskrywanej chciwosci i podnieceniu. -Jest tam takich wiecej? -Jesli nie chce pan jej kupic - rzekl Nik - poszukam kogos innego. Dziekuje za ciastko. -Spieszy ci sie, co? - rzucil Bolger. - Pewnie czekaja na ciebie mama z tata. Chlopiec pokrecil glowa i natychmiast pozalowal, ze nie przytaknal. -Nikt nie czeka. Doskonale. - Abanazer Bolger zacisnal palce wokol broszy. - Teraz powiesz mi dokladnie, gdzie ja znalazles, jasne? -Nie pamietam - bronil sie Nik. -Juz na to za pozno. Moze zastanowisz sie troche, przypomnisz sobie, skad to wziales. A potem, kiedy juz wszystko przemyslisz, porozmawiamy. Wstal i wyszedl z pokoju, zamykajac za soba drzwi. Przekrecil w zamku duzy metalowy klucz. Rozprostowal palce, spojrzal na brosze i usmiechnal sie zachlannie. Dzwonek nad drzwiami brzeknal na znak, ze ktos wszedl do sklepu. Przylapany na goracym uczynku Abanazer uniosl wzrok, nikogo jednak nie ujrzal. Drzwi byly lekko uchylone, totez zatrzasnal je, a potem na wszelki wypadek odwrocil takze tabliczke w oknie tak, ze glosila teraz wszem wobec: ZAMKNIETE. Zaciagnal zasuwe; nie chcial, by dzis ktokolwiek mu przeszkadzal. Na zewnatrz jesienne slonce zniknelo za chmurami, swiatlo poszarzalo. O brudna witryne zabebnil lekki deszcz. Abanazer Bolger podniosl z lady telefon i zaczal; wybierac numer palcami, ktore jedynie leciutko sie trzesly. -Mam bombe, Tom - oswiadczyl. - Przychodz jak najszybciej. *** Slyszac szczek klucza w zamku, Nik zrozumial, ze znalazl sie w pulapce. Pociagnal klamke, drzwi ani drgnely. Czul sie strasznie glupio, ze dal sie zwabic do srodka i nie zaufal pierwszemu odruchowi, ktory nakazywal mu uciec jak najdalej od mezczyzny o kwasnej minie. Zlamal wszystkie zasady cmentarza i wszystko poszlo nie tak. Co powie Silas? Albo Owensowie? Czul, ze wpada w panike, i stlumil ja, zamykajac niepokoj gdzies wewnatrz siebie. Wszystko bedzie dobrze. Wiedzial, ze tak. Oczywiscie, najpierw musi sie wydostac... Obejrzal uwaznie pokoj, w ktorym go zamknieto - zwykly, niewielki magazyn z biurkiem. Jedyna droga na zewnatrz byly drzwi. Otworzyl szuflade biurka, znalazl jednak tylko kilka malych sloiczkow z farba (uzywana do odnawiania antykow) i pedzel. Zastanawial sie, czy moglby chlusnac farba w twarz mezczyzny i oslepic go na dosc dlugo, by zdazyc uciec. Odkrecil wieczko sloika i zanurzyl w nim palec. -Co robisz? - spytal glos tuz obok jego ucha. -Nic. - Nik pospiesznie zakrecil sloik i wsunal do jednej z olbrzymich kieszeni kurtki. Liza Hempstock spojrzala na niego, wyraznie niezachwycona. -Skad sie tu wziales? I kim jest ten stary tluscioch? -To jego sklep, probowalem cos mu sprzedac. -Po co? -Nie twoja broszka. Pociagnela nosem. -No coz - rzekla - naprawde powinienes wrocic na cmentarz. -Nie moge. Zamknal mnie tu. -Jasne, ze mozesz. Po prostu przeniknij przez sciane... Pokrecil glowa. -Nie moge. Moge to robic tylko w domu, bo kiedy bylem maly, obdarzyli mnie swoboda cmentarza. - Spojrzal na nia. W swietle elektrycznej lampy trudno ja bylo dojrzec, lecz Nik cale zycie rozmawial ze zmarlymi. - A co ty tu robisz? Jak sie znalazlas poza cmentarzem? Jest dzien, a ty nie jestes taka jak Silas, powinnas zostac w grobie. -Te zasady dotycza pogrzebanych na cmentarzu, nie tych lezacych w nieposwieconej ziemi - odparla. - Nikt mi nie mowi, co mam robic i dokad chodzic. - Spojrzala gniewnie w strone drzwi. - Nie podoba mi sie ten czlowiek - oznajmila. - Ide sprawdzic, co zamierza. Zamigotala i Nik znow zostal sam w pokoju. Gdzies w dali zagrzmialo. W zagraconym polmroku Antykwariatu Bolgera Abanazer Bolger podejrzliwie uniosl wzrok, pewien, ze ktos go obserwuje, i natychmiast zrozumial, ze zachowuje sie glupio. -Chlopak siedzi zamkniety na zapleczu - mruknal. - Drzwi frontowe tez sa zamkniete. Polerowal wlasnie metalowa oprawe otaczajaca zmijowy kamien, delikatnie i ostroznie, jak archeolog podczas wykopalisk, scierajac czarna patyne i odslaniajac ukryte pod nia lsniace srebro. Zaczynal zalowac, ze zadzwonil po Toma Hustingsa, choc Hustings byl wielki i swietnie sie nadawal do zastraszania ludzi. Zalowal tez, ze po wszystkim bedzie musial sprzedac brosze. Byla wyjatkowa. Im intensywniej polyskiwala w swietle malej lampki na ladzie, tym bardziej pragnal, by nalezala do niego i tylko do niego. Ale przeciez w miejscu, z ktorego pochodzila, bylo takich wiecej. Chlopak mu powie, chlopak go zaprowadzi. Chlopak... I nagle cos mu sie przypomnialo. Niechetnie odlozyl brosze i siegnal do szuflady za lada, wyciagajac puszke po herbatnikach pelna kopert, wizytowek i kawalkow papieru. Pogrzebal w srodku i znalazl karte, tylko odrobine wieksza od zwyklej wizytowki. Miala czarne brzezki. Nie wydrukowano na niej nazwiska ani adresu; posrodku widnialo tylko imie, wypisane recznie atramentem, ktory splowial i zbrazowial z wiekiem: Jack. Na odwrocie Abanazer Bolger zanotowal olowkiem swym drobnym, starannym pismem instrukcje dla samego siebie - na wszelki wypadek, choc malo prawdopodobne, by zapomnial, jak ma uzyc karty, by wezwac mezczyzne imieniem Jack. Nie, nie wezwac. Zaprosic. Takich jak on sie nie wzywa. Ktos zastukal do drzwi sklepu. Bolger rzucil karte na lade i podszedl do wejscia, po drodze zerkajac przez okno na deszczowy, popoludniowy swiat. -Pospiesz sie! - zawolal Tom Hustings. - Tu jest paskudnie, okropnie. Przemoklem do suchej nitki. Bolger otworzyl drzwi i Tom Hustings bezceremonialnie wtargnal do srodka. Jego wlosy i plaszcz ociekaly woda. -O co takiego waznego chodzi, ze nie mogles rozmawiac o tym przez telefon? Co? -O nasza fortune - odparl z kwasna mina Abanazer Bolger. - Ni mniej, ni wiecej. Hustings zdjal plaszcz i powiesil na sklepowych drzwiach. -Czyli co? Cos fajnego, co spadlo z ciezarowki? -Skarb - odrzekl Abanazer Bolger. - A scislej dwa skarby. - Podprowadzil przyjaciela do lady i pokazal mu brosze lezaca w kregu swiatla lampy. -Stara, prawda? -Z czasow poganskich - rzekl Abanazer. - Nie, jeszcze starsza, z czasow druidow, przed nadejsciem Rzymian. Nazywaja to zmijowym kamieniem; widzialem takie w muzeum, ale nigdy nie ogladalem podobnej oprawy. I tak pieknego kamienia. Musiala nalezec do krola. Chlopak, ktory ja znalazl, mowi, ze pochodzi z grobu. Pomysl tylko, kurhan pelen takich rzeczy! -Moze warto by bylo zalatwic to legalnie - zaproponowal z namyslem Hustings. - Zglosic znalezienie skarbu. Musieliby nam zaplacic wartosc rynkowa i zyskalibysmy slawe. Dar Hustingsa-Bolgera. -Bolgera-Hustingsa - poprawil odruchowo Abanazer, po czym dodal: - Znam pare osob dysponujacych prawdziwymi pieniedzmi, ktore zaplacilyby wiecej niz wartosc rynkowa. Gdyby tylko zobaczyly ja na wlasne oczy i wziely do reki jak ty. - Tom Hustings gladzil delikatnie brosze palcami, jakby glaskal kociaka. - I nie zadawalyby zadnych pytan. - Abanazer wyciagnal reke. Tom Hustings niechetnie oddal mu zdobycz. -Mowiles o dwoch skarbach - rzekl. - Jaki jest ten drugi? Abanazer Bolger podniosl karte o czarnych brzegach i pokazal ja przyjacielowi. -Wiesz, co to jest? Tamten pokrecil glowa. Abanazer odlozyl karte na lade. -Jest pewna osoba, kto szuka innej osoby. -Co z tego? -Z tego co slyszalem - rzekl Abanazer Bolger - owa druga osoba to chlopak. -Wszedzie roi sie od chlopakow. Ganiaja po calym swiecie, mieszaja sie do wszystkiego, nie znosze ich. A zatem owa osoba szuka jakiegos szczegolnego chlopaka? -Ten nasz wydaje sie w odpowiednim wieku. Jest ubrany - sam zobaczysz, jak jest ubrany. No i znalazl ten skarb. To moglby byc on. -A jesli to on? Abanazer Bolger znow siegnal po karte, chwycil za krawedz i powoli nia poruszyl tam i z powrotem, jakby przesuwal ja tuz nad nieistniejacym plomieniem. -Entliczek pentliczek, swiecowy plomyczek... -...rach-ciach, krotka mowa, juz spada ci glowa - dokonczyl z namyslem Tom Hustings. - Ale posluchaj, jesli wezwiesz tego Jacka, stracisz chlopaka, a jesli stracisz chlopaka, stracisz tez skarb. I dwaj mezczyzni zaczeli dyskutowac, rozwazajac zalety i wady zgloszenia obecnosci chlopca i wydobycia skarbu, ktory w ich umyslach stal sie juz wielka podziemna jaskinia pelna drogocennosci. I gdy tak debatowali, Abanazer wyciagnal spod lady butelke tarniowki i nalal obu po hojnej porcji "by uczcic okazje". Lize wkrotce znudzila ich rozmowa, zataczajaca ciagle kregi niczym wir, prowadzaca donikad, totez wrocila do magazynu i ujrzala Nika stojacego posrodku pokoju, z zacisnietymi powiekami i piesciami, i spieta, wykrzywiona twarza, zupelnie jakby go bolal zab. Wstrzymywal oddech tak dlugo, ze az posinial. -Co teraz wyprawiasz? - spytala z niesmakiem. Otworzyl oczy i odprezyl sie. -Probuje Zniknac - wyjasnil. Liza prychnela. -Sprobuj jeszcze raz. Posluchal, tym razem jeszcze dluzej wstrzymujac oddech. -Przestan - upomniala go - bo pekniesz. Nik odetchnal gleboko i westchnal. -To nie dziala - rzekl. - Moze walne go kamieniem i sprobuje uciec? W pomieszczeniu nie bylo kamienia, podniosl zatem przycisk do papierow z kolorowego szkla i zwazyl w dloni, zastanawiajac sie, czy zdolalby cisnac nim dosc mocno, by zatrzymac Abanazera Bolgera. -Teraz jest ich dwoch - oznajmila Liza. - I jesli jeden cie nie dopadnie, zrobi to drugi. Chca, zebys im pokazal, skad wziales brosze. Zamierzaja rozkopac grob i wydobyc skarb. - Nie wspomniala mu o drugiej toczacej sie dyskusji ani o karcie z czarnymi brzezkami. Pokrecila glowa. - Czemu w ogole zrobiles cos tak glupiego? Znasz przeciez zasady dotyczace opuszczania cmentarza. Sam sie prosiles o klopoty. Nik poczul sie bardzo maly i bardzo glupi. -Chcialem zdobyc dla ciebie nagrobek - przyznal cicho - i pomyslalem, ze bedzie kosztowal wiecej niz mam. Zamierzalem zatem sprzedac mu brosze, by ci go kupic. Nie odpowiedziala. -Jestes zla? Pokrecila glowa. -To pierwsza mila rzecz, jaka ktokolwiek dla mnie zrobil od pieciuset lat. - Na jej twarzy pojawil sie cien chochlikowatego usmiechu. - Dlaczego mialabym byc zla? - Urwala na chwile. - Co wlasciwie robisz, kiedy probujesz Zniknac? -To, co mi kazal pan Pennyworth "jestem pustym przejsciem, jestem pusta dolinka, jestem niczym, oczy mnie nie dostrzega, spojrzenia przeslizna sie po mnie". Ale to nigdy nie dziala. -Dlatego ze jestes zywy. - Liza pociagnela nosem. - To sie sprawdza u nas, umarlych, bo i tak musimy sie mocno starac, zebyscie nas zauwazyli. U was to nic nie da. Krzyzujac rece, chwycila sie za ramiona i zakolysala w przod i w tyl, jakby sie nad czyms zastanawiala. -To przeze mnie wplatales sie w klopoty - rzekla w koncu. - Podejdz tu, Nikcie Owensie. Postapil krok w jej strone w ciasnym pomieszczeniu, a ona polozyla mu na czole zimna dlon. Mial wrazenie, jakby na skore opadl mu szal z mokrego jedwabiu. -Teraz - rzekla - moze ja zdolam ci sie przysluzyc. A potem zaczela mamrotac cos pod nosem, slowa, ktorych Nik nie rozumial. W koncu rzekla, glosno i wyraznie: Badz dziura, badz pylem, badz mysla, badz tchnieniem. Badz noca, ciemnoscia, umyslem, marzeniem. I wsliznij sie, wsun sie, przeniknij, czym predzej. Nad, pod, dookola, w kat, na bok, pomiedzy. Cos wielkiego dotknelo go, otarlo sie o niego od stop do glow. Nik zadrzal, zjezyly mu sie wlosy, na ciele wystapila gesia skorka. Cos sie zmienilo. -Co zrobilas? - spytal. -Tylko troche ci pomoglam - odparla. - Moze i nie zyje, ale nawet po smierci jestem czarownica, a my nie zapominamy. -Ale... -Teraz cicho - rzucila. - Wracaja. W zamku magazynku zagrzechotal klucz. -No dobra, kolego - rzekl glos, ktorego Nik nie rozpoznal. - Na pewno wszyscy zostaniemy kumplami. - To rzeklszy, Tom Hustings pchnieciem otworzyl drzwi i stanal w progu, rozgladajac sie, wyraznie zaskoczony. Byl wielkim, poteznym mezczyzna o lisio- rudych wlosach i czerwonym, pijackim nosie. - Hej, Abanazer! Zdawalo mi sie, ze mowiles, ze tu jest. -Bo mowilem - odparl Bolger zza jego plecow. -Nie widze ani sladu. Obok czerwonej twarzy pojawila sie glowa Bolgera. Zajrzal do pokoju. -Schowal sie - rzekl, patrzac wprost w miejsce, gdzie stal Nik. - Ukrywanie sie nie ma sensu - dodal glosno. - Widze cie, wychodz. Obaj mezczyzni weszli do ciasnego pomieszczenia. Nik stal miedzy nimi nieruchomo jak posag, myslac o lekcjach pana Pennywortha. Nie reagowal, nie poruszal sie, pozwalal spojrzeniom mezczyzn przeslizgiwac sie po nim. Nie widzieli go. -Pozalujesz gorzko, ze nie wyszedles, kiedy cie zawolalem - oznajmil Bolger i zamknal drzwi. - No dobra - powiedzial do Toma Hustingsa - ty stan tutaj i przypadkiem go nie wypusc! - Zaczal krazyc po pokoju, zagladajac za rozne sprzety. Pochylil sie niezgrabnie, sprawdzajac pod biurkiem. Przeszedl tuz obok Nika i otworzyl szafe. - Widze cie! - zawolal. - Wychodz! Liza zachichotala. -Co to? - Tom Hustings obrocil sie gwaltownie. -Nic nie slyszalem - odparl Abanazer Bolger. Liza znow zachichotala, sciagnela wargi i dmuchnela. Jej gwizd przeszedl stopniowo w przeciagly swist, zawodzenie odleglego wiatru. Swiatla elektryczne w pomieszczeniu zamrugaly, zabrzeczaly i zgasly. -Cholerne korki - mruknal Abanazer Bolger. - Chodz, tylko tracimy czas. Klucz szczeknal w zamku i Liza z Nikiem zostali sami w pokoju. *** -Uciekl - oznajmil Abanazer Bolger; teraz Nik slyszal go przez drzwi. - To mala klitka, nie mialby sie gdzie schowac. Z pewnoscia bysmy go znalezli.-Temu Jackowi sie to nie spodoba. -A kto mu powie? Chwila ciszy. -Hej, Tomie Hustingsie, gdzie jest brosza? -Mhm? A, to. Tutaj. Schowalem ja, zeby sie nie zgubila. -Schowales? Do kieszeni? Zabawne miejsce, jesli chcesz znac moje zdanie. Wyglada raczej na to, ze zamierzales z nia wyjsc. Chciales zatrzymac dla siebie moja brosze! -Twoja brosze, Abanazerze? Twoja? Nasza brosze. -Nasza, akurat. Nie pamietam, zebys tu byl, kiedy zabralem ja chlopakowi. -Chlopakowi, ktorego nie potrafiles nawet zatrzymac dla tego goscia, Jacka? Wyobrazasz sobie, co zrobi, kiedy sie dowie, ze miales chlopaka, ktorego szukal, i go wypusciles? -Pewnie to inny chlopak, na swiecie roi sie od chlopcow. Jakie sa szanse, ze trafilismy akurat na tego, na ktorym mu zalezy? Zaloze sie, ze zwial stad, gdy tylko odwrocilem sie plecami. - Po chwili Abanazer Bolger dodal wysokim, piskliwym, zalosnym tonem: - Nie martw sie o Jacka, Tomie Hustingsie. To z pewnoscia inny chlopak. Stary mozg zaczyna szwankowac. Spojrz, prawie skonczyla sie nam tarniowka. Lykniesz porzadnej szkockiej? Mam w magazynku whisky. Zaczekaj tu chwilke. Drzwi pokoju otwarly sie, do srodka wszedl Abanazer uzbrojony w laske i latarke elektryczna. Mine mial jeszcze kwasniejsza niz wczesniej. -Jezeli wciaz tu jestes - wyszeptal cierpko - nawet nie mysl o probie ucieczki. Wezwalem juz policje. O tak, wlasnie to zrobilem. Pogrzebal chwile w szufladzie i wyciagnal do polowy oprozniona butelke whisky i mala, czarna flaszeczke. Abanazer nalal kilka kropel plynu z malej butelki do duzej, po czym schowal flaszeczke do kieszeni. -To moja brosza i tylko moja - wymamrotal, dodajac glosniej: - Juz ide, Tom! Powiodl gniewnym wzrokiem po ciemnym pokoju, patrzac wprost na Nika, i wyszedl, niosac przed soba whisky. Zamknal drzwi na klucz. -No prosze - dobiegl z drugiej strony glos Abanazera Bolgera. - Daj mi szklanke, Tom. Nie ma to jak whisky, rosna od niej wlosy na piersi. Powiedz, ile. Cisza. -Tanie swinstwo. A ty nie pijesz? -Tarniowka byla troche za mocna; musze odczekac chwile, az uspokoi mi sie zoladek... - A potem: - Hej, Tom, co zrobiles z moja brosza? -To niby twoja brosza? Zaraz, zaraz, co ty... Wlales mi cos do drinka, ty smieciu! -A jesli nawet? Widzialem po twojej twarzy, co planujesz, Tomie Hustingsie. Ty zlodzieju! I wtedy zaczeli krzyczec. Nik uslyszal kilka trzaskow i glosnych hurgotow, jakby ktos wywracal meble... ...i zapadla cisza. -Teraz, szybko! - rzucila Liza. - Zabierajmy sie stad. -Ale drzwi wciaz sa zamkniete. - Spojrzal na nia. - Mozesz cos z tym zrobic? -Ja? Nie znam zadnej magii, ktora uwolnilaby cie z zamknietego pokoju, chlopcze. Nik przykucnal i wyjrzal przez dziurke. Byla zatkana, wciaz tkwil w niej klucz. Zastanawial sie przez chwile, po czym usmiechnal przelotnie i ow usmiech rozjasnil mu twarz niczym blysk latarki. Z jednego z pudel wyciagnal zgnieciona gazete, rozprostowal ja jak najlepiej umial i przepchnal pod drzwiami, pozostawiajac po swej stronie tylko rozek. -Co ty kombinujesz? - spytala niecierpliwie Liza. -Potrzebne mi cos jak olowek, tyle, ze cienszy - rzekl. - No, mam. Wzial z biurka cieniutki pedzelek i wepchnal drewniana koncowke w zamek, kolyszac nia i popychajac. Klucz wypadl z cichym brzekiem z dziurki wprost na gazete. Nik przyciagnal ja szybko z powrotem. Liza zasmiala sie zachwycona. -To ci dopiero madra glowa, mlodziencze! To ci dopiero rozum. Nik wsunal klucz do zamka, przekrecil i pchnieciem otworzyl drzwi. Posrodku zagraconego antykwariatu lezalo dwoch mezczyzn. To, co slyszal, okazalo sie istotnie wywracanymi meblami. W sklepie panowal chaos, wokol walaly sie strzaskane zegary i krzesla. A pomiedzy nimi na podlodze spoczywalo masywne cielsko Toma Hustingsa, przygniatajace drobniejsza postac Abanazera Bolgera. Zaden z nich sie nie poruszal. -Czy oni nie zyja? - spytal Nik. -Za dobrze by bylo - odparla Liza. Obok mezczyzn na podlodze lezala brosza z blyszczacego srebra, szkarlatno-pomaranczowy, pasiasty kamien przytrzymywany metalowymi szponami i glowami wezy. Na ich pyskach malowal sie wyraz tryumfu, glodu i zadowolenia. Nik schowal brosze do kieszeni, gdzie spoczela obok ciezkiego szklanego przycisku do papierow, pedzelka i sloiczka z farba. -To tez zabierz - polecila Liza. Zerknal w dol i ujrzal karte o czarnych brzezkach, z wypisanym po jednej stronie imieniem Jack. Widok ten wstrzasnal nim do glebi. Bylo w nim cos znajomego, cos, co poruszylo stare wspomnienia, cos niebezpiecznego. -Nie chce jej. -Nie mozesz jej im zostawic - upierala sie Liza. - Chcieli jej uzyc, by zrobic ci krzywde. -Nie chce jej - powtorzyl Nik. - Jest zla, spal ja. -Nie! - krzyknela Liza. - Nie rob tego! Nie mozesz. -W takim razie oddam ja Silasowi. Nik wsunal karte do koperty, by nie musiec jej dotykac. Koperte schowal do wewnetrznej kieszeni starej ogrodniczej kurtki, tuz przy sercu. *** Dwiescie mil dalej mezczyzna o imieniu Jack obudzil sie ze snu i zaczal weszyc. Zszedl na dol.-Co sie stalo? - spytala jego babka, mieszajac zawartosc wielkiego zelaznego garnka na kuchence. - Co znow w ciebie wstapilo? -Sam nie wiem - odparl. - Cos sie dzieje, cos... ciekawego. - Oblizal wargi. - Pachnie smakowicie - dodal. - Bardzo smakowicie. *** Blyskawica rozswietlila brukowana uliczke.Nik biegl w deszczu przez Stare Miasto, caly czas kierujac sie w gore, w strone cmentarza. Kiedy siedzial zamkniety w magazynku, szary dzien przeistoczyl sie we wczesny wieczor, totez nie zdziwilo go, gdy w blasku latarni ujrzal znajomy cien. Nik zatrzymal sie, tuz przed nim z trzepotem czarnego jak noc aksamitu pojawil sie mezczyzna. Silas splotl rece na piersi i niecierpliwie ruszyl naprzod. -I co? - spytal. -Bardzo mi przykro, Silasie - odparl Nik. -Zawiodles mnie, Niku. - Silas pokrecil glowa. - Szukam cie, odkad sie zbudzilem. Bardzo nabroiles. Wiesz, ze nie wolno ci wychodzic samemu do swiata zywych. -Wiem, tak mi przykro. - Po policzkach chlopca splywaly krople deszczu; wygladaly zupelnie jak lzy. -Najpierw musimy cie zabrac w bezpieczne miejsce. - Silas wyciagnal rece, owinal plaszczem zywe dziecko i Nik poczul, jak ziemia pod jego stopami znika. -Silasie? - zagadnal. Jego opiekun nie odpowiedzial. -Troche sie balem, ale wiedzialem, ze gdyby bylo zle, zjawisz sie i mnie zabierzesz. Poza tym byla tam Liza. Bardzo mi pomogla. -Liza? - rzucil ostro Silas. -Czarownica z pola garncarza. -I twierdzisz, ze ci pomogla? -Tak, zwlaszcza ze Znikaniem. Chyba teraz potrafie juz to zrobic. -Opowiesz mi o wszystkim, gdy wrocimy do domu - mruknal Silas. Nik milczal, dopoki nie wyladowali obok kosciola. Weszli do srodka, do pustej nawy. Deszcz rozpadal sie na dobre, krople wpadaly z bryzgiem do pokrywajacych ziemie kaluz. Nik wyjal z kieszeni koperte z karta o czarnych brzezkach. -Uhm - rzekl. - Pomyslalem, ze powinienes to wziac. No, tak naprawde to Liza pomyslala. Silas spojrzal na koperte, otworzyl ja, wyjal karte, przyjrzal sie jej, odwrocil i przeczytal wypisane olowkiem instrukcje Abanazera Bolgera, opisujace jak dokladnie jej uzyc. -Opowiedz mi wszystko - polecil. I Nik opowiedzial, wszystko co tylko pamietal. Kiedy skonczyl, Silas powoli, z namyslem pokrecil glowa. -Bardzo nabroilem? - spytal Nik. -Nikcie Owensie - odparl Silas. - Istotnie, bardzo nabroiles. Chyba jednak pozostawie twoim przybranym rodzicom wymierzenie ci kary i nagany, jaka uznaja za wlasciwa. Ja tymczasem musze sie zajac ta sprawa. Karta o czarnych krawedziach powedrowala pod aksamitny plaszcz, a potem, jak to maja w zwyczaju tacy jak on, zniknal tez Silas. Nik naciagnal kurtke na glowe i niezgrabnie pobiegl sliskimi sciezkami na szczyt wzgorza, do krypty Frobishera, a potem w dol, w dol i jeszcze dalej w dol. Polozyl brosze obok kielicha i noza. -Prosze - rzekl. - Calutka wyczyszczona. Slicznie wyglada. -WRACA - odparl Swij przepelnionym satysfakcja dymnym glosem. - ZAWSZE WRACA. *** Noc byla bardzo dluga, lecz w koncu niemal nastal swit.Mocno spiacy i dosc obolaly Nik ostroznie wyminal niewielki grob panny Liberty Roach (Wolnosc i Karaluch, pomyslal, co za cudowne polaczenie), {To, co wydala, przepadlo, to, co rozdala, pozostanie z nia na zawsze. Przechodniu, badz hojny dla biednych), miejsce ostatniego spoczynku Harrisona Westwooda, Piekarza z Naszej Parafii i jego zon, Marion i Joan, i znalazl sie na polu garncarza. Panstwo Owens zmarli kilkaset lat przed tym, nim swiatli ludzie uznali, ze nie nalezy bic dzieci, i pan Owens z niechecia zrobil tej nocy to, co uznal za swoj obowiazek, totez Nika nieznosnie piekly posladki. Mimo wszystko jednak troska na twarzy pani Owens zabolala bardziej niz jakiekolwiek lanie. Dotarl do zelaznego ogrodzenia stanowiacego granice pola garncarza i przesliznal sie miedzy pretami. -Halo?! - zawolal. Nikt nie odpowiedzial i Nik nie dostrzegl nawet dodatkowego cienia wsrod glogu. - Mam nadzieje, ze nie masz przeze mnie klopotow - dodal. Nic. Wczesniej odniosl dzinsy do chatki ogrodnika - lepiej sie czul w swoim szarym calunie - ale zatrzymal kurtke. Podobalo mu sie, ze ma kieszenie. Na scianie w chatce ogrodnika wisiala niewielka kosa. Zabral ja i teraz zaatakowal energicznie kepy pokrzyw na polu, wycinajac je, wyrzucajac w powietrze i wyrywajac, az w koncu na ziemi pozostalo jedynie nierowne, klujace sciernisko. Z kieszeni wyjal ciezki, szklany przycisk do papierow, mieniacy sie wszystkimi barwami teczy, oraz sloiczek z farba i pedzel. Zanurzyl pedzelek w brazowej farbie i starannie wymalowal na powierzchni przycisku litery: E H a pod nimi slowa: NIE ZAPOMINAMY Juz prawie switalo. Wkrotce powinien isc do lozka, a nie byloby zbyt rozsadnie spoznic sie, przynajmniej przez jakis czas.Polozyl przycisk na ziemi w miejscu, gdzie jeszcze niedawno rosly pokrzywy, tam, gdzie jak ocenial, powinna spoczywac jej glowa i jedynie przez moment przyjrzawszy sie swojemu dzielu, wrocil do ogrodzenia i zaczal biec mniej ostroznie w gore zbocza. -Niezle - uslyszal dobiegajacy z pola garncarza rezolutny glos - Calkiem niezle. Jednakze, kiedy sie odwrocil, nie ujrzal nikogo. Instrukcja Dotknij drewnianej furtki w nigdy wczesniej niewidzianym murze, Nim odsuniesz zasuwke, powiedz "Prosze", Wejdz, I idz sciezka. Czerwony metalowy chochlik wisi na zielonych drzwiach, Sluzac za kolatke; Nie dotykaj go, ugryzie cie w palce. Przejdz przez dom. Niczego nie bierz. Niczego nie jedz. Ale, Jesli jakas istota powie ci, ze jest glodna, Nakarm ja. Jesli powie ci, ze jest brudna, Umyj ja. Jesli zaplacze, ze cos ja boli, O ile zdolasz, Ukoj jej bol. Z ogrodu na tylach ujrzysz dziki las. Studnia przy sciezce zawiedzie cie do krolestwa Zimy; Na jej dnie rozciaga sie inny kraj. Jezeli tu zawrocisz, Mozesz wrocic bezpiecznie; Nie stracisz twarzy, wcale nie uznam cie za tchorza. Gdy wyjdziesz z ogrodu, znajdziesz sie w lesie. Drzewa tu sa stare. Z poszycia zerkaja oczy. Pod poskrecanym debem siedzi staruszka. Moze cie o cos poprosi; Daj jej to. A ona Wskaze ci droge do zamku. Wewnatrz Zastaniesz trzy ksiezniczki. Nie ufaj najmlodszej. Idz dalej. Na polanie za zamkiem dwanascie miesiecy zasiada wokol ogniska, Grzeja stopy i snuja opowiesci. Jesli zachowasz sie grzecznie, mozesz dostac dary, Nazbierac slodkich truskawek na grudniowym mrozie. Mozesz zaufac wilkom, lecz nie mow im, dokad zmierzasz. Przez rzeke przeprawisz sie promem. Zabierze cie przewoznik. (Odpowiedz na jego pytanie brzmi: "Jezeli odda wioslo pasazerowi, bedzie mogl zejsc z lodzi". Podaj ja mu z bezpiecznej odleglosci). Jesli orzel da ci w darze pioro, ukryj je bezpiecznie. Pamietaj, ze olbrzymi spia az nazbyt mocno; ze Czarownice czesto zdradza ich apetyt; Smoki maja gdzies zawsze jeden slaby punkt; Serca bywaja dobrze ukryte, A ty zdradzasz je slowem. Nie zazdrosc swojej siostrze: Wiesz, ze diamenty i roze, Sypiace sie z ust, sa rownie nieprzyjemne, jak zaby i ropuchy: A takze zimniejsze, ostrzejsze, i kalecza. Zapamietaj swe imie. Nie trac nadziei - znajdziesz to, czego szukasz. Ufaj duchom. Ufaj tym, ktorym pomogles, bo oni tez ci pomoga. Ufaj snom. Ufaj swemu sercu i swojej historii. Gdy zechcesz wrocic, idz ta sama droga. Przysluga za przysluge, dlugi zostana splacone. Nie zapominaj o dobrym wychowaniu. Nie ogladaj sie za siebie. Dosiadz madrego orla (nie spadniesz), Dosiadz srebrzystej ryby (nie utoniesz), Dosiadz szarego wilka (mocno chwyc sie futra). W sercu wiezy kryje sie robak; to dlatego nie bedzie stac wiecznie. Kiedy dotrzesz do domku, od ktorego zaczela sie twoja podroz, Poznasz go, choc wyda ci sie mniejszy, niz sadziles. Idz sciezka przez furtke, ktora widziales wczesniej tylko raz, I wracaj do domu. Albo stworz sobie nowy dom. Albo odpocznij. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-24 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/