Larson Erik - Grom z jasnego nieba
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Larson Erik - Grom z jasnego nieba |
Rozszerzenie: |
Larson Erik - Grom z jasnego nieba PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Larson Erik - Grom z jasnego nieba pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Larson Erik - Grom z jasnego nieba Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Larson Erik - Grom z jasnego nieba Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
Tytuł oryginału:
THUNDERSTRUCK
Copyright © 2006 by Erik Larson
Copyright © 2009 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2009 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga
Zdjęcie na okładce: CORBIS
Zdjęcie autora: © Roseanne Olson
Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Korekta: Magdalena Bargłowska, Jolanta Olejniczak-Kulan, Mariusz Kulan, Bożena Sęk
ISBN: 978-83-7508-587-7
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.
Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-950 Katowice
tel. (32) 782 64 77, fax (32) 253 77 28
e-mail: [email protected]
www.soniadraga.pl
E-wydanie 2012.
Publikację elektroniczną przygotował: iFormat
Strona 5
Dla mojej żony i córek oraz pamięci mojej matki,
która jako pierwsza opowiedziała mi o Crippenie
Strona 6
Do czytelników
Tak, to jest książka o morderstwie, jednym z najsłynniejszych w
Anglii, ale postanowiłem przedstawić w niej coś więcej niż tylko
opowieść o zbrodni. W powieści The Murder Room P.D. James
jedna z postaci zauważa: „Morderstwo, przestępstwo jedyne w
swym rodzaju, jest paradygmatem naszego wieku”. Zestawiając ze
sobą zbieżne historie o mordercy i wynalazcy, miałem nadzieję
odkurzyć portret okresu 1900—1910, kiedy imperium brytyjskim
rządził nieco pulchną i poplamioną cygarami ręką Edward VII,
król, który przekonywał swych poddanych, że wprawdzie
obowiązek jest ważny, ale równie ważna jest zabawa. „Możesz
robić, co chcesz, bylebyś nie płoszył koni” — mawiał.
Opisane tu morderstwo zafascynowało Raymonda Chandlera i
tak urzekło Alfreda Hitchcocka, że jego elementy wprowadził do
kilku swoich filmów, przede wszystkim do Okna na podwórze.
Wielką pogoń przez ocean śledziły miliony czytelników gazet na
całym świecie — pomogła ona spopularyzować technologię, którą
dziś traktujemy jako coś najoczywistszego pod słońcem. „To były
prawdziwie najświeższe wieści” — pisał dramaturg i eseista, J.B.
Priestley, sam potomek ery edwardiańskiej. — „Coś takiego działo
się po raz pierwszy w historii świata”. Wydarzenie dziwnie jednak
ściskało za serce, ponieważ rozgrywało się w okresie, który wielu,
patrząc z perspektywy czasu, uważa za ostatni słoneczny okres
przed pierwszą wojną światową czy też — jak ujął to Priestley —
nim „nadeszły prawdziwe wojny, a do każdego wielkiego domu
przyszedł telegram z fatalną nowiną”.
Nie jest to dzieło fikcji. Wszystko, co ujęte zostało w cudzysłów,
pochodzi z listów, wspomnień lub innych dokumentów pisanych.
Oparłem się przede wszystkim na raportach Scotland Yardu, z
których wielu, o ile mi wiadomo, nigdy wcześniej nie
Strona 7
opublikowano. Proszę czytelników, by wybaczyli mi zamiłowanie
do dygresji. Jeśli na przykład dowiecie się więcej, niż byście
chcieli, o pewnych częściach ludzkiego ciała, z góry przepraszam,
choć wyznaję, że składam te przeprosiny bez przekonania.
Erik Larson
Seattle 2006
Strona 8
„Bezpiecznym, choć czasami zimnokrwistym sposobem przywoływania przeszłości jest
otworzenie zapchanej szuflady. Jeśli szukacie tam czegoś konkretnego, na pewno tego nie
znajdziecie, ale prawdopodobnie znajdziecie coś, co jest o wiele bardziej interesujące”.
J.M. BARRIE
„DEDYKACJA”
PIOTRUŚ PAN, 1904
Strona 9
Tajemniczy pasażerowie
W środę, 20 lipca 1910 roku, kiedy po rzece Scheldt snuła się
lekka mgiełka, kapitan Henry George Kendall szykował swój
statek, ss „Montrose”, do rutynowego rejsu z Antwerpii do
Quebecu w Kanadzie. O ósmej trzydzieści rano na pokład zaczęli
wchodzić pasażerowie. Kapitan nazywał ich „duszami”, a według
listy pasażerów dusz tych było w sumie 266.
Kapitan Kendall miał mocno zarysowany podbródek i szerokie
usta, które łatwo rozciągały się w uśmiechu, a ta cecha
zjednywała mu sympatię pasażerów, szczególnie kobiet. Dobrze
opowiadał i często wybuchał śmiechem. Nie pił. Według
panujących wówczas standardów był młody jak na kapitana
statku, gdyż miał zaledwie trzydzieści pięć lat, ale w żadnym razie
nie można mu było zarzucić braku doświadczenia. Jego życie było
tak pełne przygód, jakby wymyślił je Joseph Conrad, autor,
którego powieści zawsze cieszyły się popularnością wśród
pasażerów „Montrose’a”, kiedy statek przemierzał wielką błękitną
równinę Atlantyku. Oczywiście, panował również popyt na
kryminały i najnowsze powieści, ostrzegające przed niemiecką
inwazją.
Jako początkujący marynarz Kendall służył na straszliwej
jednostce o czarującej nazwie Iolanthe. Był tam świadkiem
morderstwa popełnionego na koledze przez niezrównoważonego
psychicznie członka załogi. Ponieważ morderca zaczął go śledzić,
ewidentnie chcąc uciszyć na zawsze, Kendall uciekł ze statku i
próbował sił w kopalniach złota w Australii, w wyniku czego został
bez grosza przy duszy. Ukrył się więc na kolejnym statku, ale
znalazł go kapitan i wysadził na wyspie Thursday w Cieśninie
Torresa u wybrzeży australijskiego stanu Queensland. Przez krótki
czas Kendall zajmował się poławianiem pereł, a następnie
Strona 10
zaciągnął się na niewielką norweską barkentynę — trójmasztowy
żaglowiec — przewożącą guano mew na farmy w Europie.
Niestety, sztorm połamał maszty i zmienił rejs w prawdziwy
koszmar głodu i smrodu, który trwał aż 195 dni. Jednakże miłość
Kendalla do statków i morza przetrwała. Zaciągnął się na pokład
„Lake Champlain”, niewielkiego towarowego parowca należącego
do Beaver Line z Kanady, przejętego później przez firmę Canadian
Pacific Railway. Służył tam jako drugi oficer, kiedy w maju 1901
roku „Lake Champlain”, jako pierwszy statek handlowy na
świecie, wyposażony został w radiotelegraf. Kendall zwrócił na
siebie uwagę zwierzchników i niedługo potem został pierwszym
oficerem na flagowym liniowcu firmy, „Empress of Ireland”. W
1907 roku został kapitanem „Montrose’a”.
Nie był to jakoś szczególnie olśniewający statek, szczególnie w
porównaniu z Empress, jednostką nową, niemal trzy razy większą
i nieskończenie bardziej luksusową. Zwodowany w 1897 roku, w
następnych latach przewoził wojsko na wojnę burską i bydło do
Anglii. Miał jeden komin, pomalowany w kolory Canadian Pacific
Railway — żółtobrązowy z czarnym — i pływał pod flagą armatora
w biało-czerwoną szachownicę. Były tu tylko dwie klasy
pasażerskie, druga i trzecia, przy czym tę ostatnią częściej
określano jako „steerage”, a więc terminem, który niegdyś
oznaczał część przestrzeni pod pokładem przeznaczoną dla układu
sterującego, a obecnie pomieszczenie ogólne dla pasażerów bez
kabin. Ówczesny rozkład rejsów Canadian Pacific następująco
opisywał kabiny drugiej klasy: „Na »Montrosie« kabiny mieszczą
się na śródokręciu, gdzie najmniej dokucza kołysanie statku. Są
duże, widne i przewiewne. Ponadto panie mają do dyspozycji
wygodny salonik, a panowie palarnię, znajduje się tu również
obszerny pokład spacerowy. Zapewniono doskonałą kuchnię. Na
wszystkich parowcach służą lekarze okrętowi i stewardzi”. Motto
linii brzmiało: „Ciut lepiej niż najlepiej”.
Według listy pasażerów drugą klasą podróżować miało tym
razem jedynie 20 osób, trzecią natomiast 246, z których niemal
wszyscy byli imigrantami. Załoga liczyła osób 107, wliczając
Strona 11
operatora radiotelegrafu, Llewellyna Jonesa. Canadian Pacific
instalowała radiotelegrafy na wszystkich swoich statkach
transoceanicznych, więc „Montrose”, choć skromny i nie pierwszej
młodości, miał na pokładzie ten najnowszy wynalazek.
Kendall wiedział, że aby odnieść sukces na stanowisku kapitana,
potrzebuje czegoś więcej niż umiejętności nawigacyjnych. Musiał
dobrze się ubierać, czarować pasażerów i wykazać się talentem
konwersacyjnym, a równocześnie nadzorować tysiące szczegółów,
takich jak prawidłowe zabezpieczenie łodzi ratunkowych,
dostarczanie na pokład odpowiednich produktów spożywczych i
wina oraz — nowy obowiązek — stan aparatu Marconiego i anteny
oraz ich gotowość do przyjęcia nieuniknionego zalewu trywialnych
wiadomości, które trafiały na każdy liniowiec wychodzący w
morze. Choć te żarty, życzenia dobrej podróży i zagadki stanowiły
już część rutyny, mimo wszystko odzwierciedlały również
zdumienie, z jakim ludzie nadal traktowali ów nowy i niemal
nadprzyrodzony rodzaj łączności. Ci, którzy wyprawiali się w
podróż po raz pierwszy, często jak zahipnotyzowani obserwowali
niebieskie iskry, krzesane za każdym naciśnięciem klucza
telegraficznego. Linie żeglugowe zdążyły się już jednak przekonać,
że u pasażerów zakwaterowanych zbyt blisko kabiny operatora to
zadziwienie szybko traci na sile. Przekonały się również, że
rozsądnie jest umieszczać aparat Marconiego w znacznej
odległości od sterowni, aby nie zakłócał pola magnetycznego
odczytywanego przez kompas statku.
Przed każdym rejsem Kendall, szykując się do obowiązków
gospodarza kapitańskiego stołu, starał się przeczytać jak
najwięcej gazet, żeby być na bieżąco z wydarzeniami. Na świecie
działy się doprawdy zaskakujące rzeczy, więc tematów do rozmów
nie brakło. Zaledwie rok wcześniej Louis Blériot przeleciał
samolotem nad kanałem La Manche, z Calais do Dover. Jego
maszynę, wystawioną na pokaz w domu handlowym Selfridges,
obejrzało 12 000 widzów. Na czoło interesujących tematów
wysuwała się nauka, rozmowy przy stole dotyczyły więc promieni
Roentgena, promieniowania w ogóle, szczepionek i tym
Strona 12
podobnych spraw. A jeśli takie tematy się wyczerpywały, zawsze
pozostawała frapująca kwestia Niemiec, które z każdym dniem
stawały się bardziej napuszone i buńczuczne. Niezawodnym
sposobem ożywienia, czy wręcz rozpalenia zamierającej rozmowy
była też wzmianka o widocznym wszędzie upadku moralności.
Szokujące tego przykłady znaleźć można było w ostatniej sztuce
Bernarda Shawa, Misalliance, przez Beatrice Webb, reformatorkę
społeczną, określonej jako „wspaniała, ale odrażająca”, gdzie
„wszyscy pragną nawiązać seksualne związki z wszystkimi”. Jeśli
zawiodły wszystkie powyższe sposoby na pobudzenie konwersacji,
zawsze pozostawała rozmowa o duchach. Cały kraj ogarnęła
gorączka polowania na dowody życia po śmierci, a w
wiadomościach często pojawiały się doniesienia o działaniach
czcigodnego Towarzystwa Badań Parapsychicznych. Jeśli zaś
przypadkiem temperatura dyskusji stawała sie zbyt wysoka,
wystarczyło wspomnieć o tym, co się czuło po śmierci króla
Edwarda, oraz jakie to niesamowite, że właśnie w tym samym
czasie na niebie pojawiła się kometa Halleya.
Na krótko przed rozpoczęciem przyjmowania pasażerów Kendall
kupił egzemplarz kontynentalnego, angielskojęzycznego wydania
londyńskiego „Daily Mail”. W gazecie pełno było wiadomości o
morderstwie z piwnicy w północnym Londynie oraz o coraz
intensywniejszych poszukiwaniach pary podejrzanych, doktora i
jego kochanki. W Londynie na pokład statku weszło dwóch
policjantów z Wydziału Tamizy Scotland Yardu, patrolujących
nabrzeże w nadziei, że pokrzyżują podejrzanej parze plany
ucieczki.
Wszyscy uwielbiają tajemnice, więc Kendall zorientował się od
razu, że właśnie to wydarzenie będzie głównym tematem rozmów
przez cały rejs — nie samoloty, martwi królowie ani nawiedzone
domy, ale morderstwo, i to morderstwo odrażające.
Podstawowe pytanie brzmiało oczywiście: gdzie są teraz zbiegli
kochankowie?
***
Strona 13
Dla kapitana rejs rozpoczął się zwyczajnie, od powitania
pasażerów drugiej klasy. Podróżni zawsze wyglądali najlepiej na
początku podróży. Byli starannie ubrani, a na ich twarzach widać
było podniecenie i obawę. Schodzili z trapu, niosąc niewiele
bagażu, co wcale nie oznaczało, że go nie mają. Większość
zazwyczaj licznych kufrów i waliz znoszono od razu pod pokład lub
do kabin. Przy sobie ludzie zatrzymywali jedynie niewielkie
nesesery podróżne, zawierające rzeczy najważniejsze, takie jak
dokumenty osobiste, biżuterię i pamiątki. W żadnym z pasażerów
Kendall nie dostrzegł nic szczególnego.
Wśród normalnego powiewania białymi chustkami „Montrose”
rzucił cumy i ruszył powoli w dół rzeki Scheld, ku Morzu
Północnemu. Stewardzi pomagali pasażerom zlokalizować
bibliotekę statku, jadalnię oraz bawialnie nazywane „salonami”.
Pomimo skromnych rozmiarów „Montrose’a”, pasażerowie drugiej
klasy czuli się tu równie rozpieszczani jak na pokładzie
„Lusitanii”. Stewardzi — i stewardessy — przynosili koce i książki,
przyjmowali zamówienia na herbatę, belgijskie kakao i szkocką,
dostarczali papier i koperty, by pasażerowie mogli napisać
wiadomości wysyłane za pomocą aparatu Marconiego. Kendall
kilka razy dziennie przechadzał się po pokładzie, zwracając uwagę
na nieporządnie zapięte mundury, zmatowiałe okucia oraz inne
niedociągnięcia, i zawsze starał się witać pasażerów po nazwisku,
gdyż dobra pamięć to kolejna cecha niezbędna u kapitana
liniowca.
Trzy godziny po wyjściu w morze kapitan zauważył koło szalupy
ratunkowej dwóch pasażerów. Wiedział, że to panowie Robinson,
ojciec i syn, wracający z Europy do Ameryki. Ruszył w ich stronę,
ale nagle zatrzymał się w pół kroku.
Zobaczył, że pasażerowie trzymają się za ręce, ale nie tak, jak
ojciec i syn, jeśli w ogóle kiedykolwiek zdarza się, że chłopak u
progu dojrzałości bierze ojca za rękę; syn ściskał rękę mężczyzny
w sposób wskazujący na głębszą zażyłość. Kendall uznał to „za
dziwne i nienaturalne”.
Strona 14
Wahał się przez chwilę, po czym ruszył dalej i podszedł do
tajemniczej pary. Zatrzymał się i życzył im miłego dnia, a czyniąc
to, przyjrzał się im uważnie. Następnie uśmiechnął się, wyraził
nadzieję, że podróż upłynie im przyjemnie, i ruszył w swoją stronę.
Nie wspomniał ani słowem o tym, co zobaczył, oficerom ani
załodze, ale gwoli przezorności nakazał stewardom zebrać ze
statku wszystkie gazety i umieścić je pod kluczem. W kabinie
trzymał zawsze na wszelki wypadek rewolwer. Teraz zaczął go
nosić w kieszeni.
„Tego dnia nie uczyniłem nic więcej i nie podjąłem żadnych
kroków, ponieważ chciałem zyskać pewność, że się nie mylę, nim
podniosę alarm” — wspominał.
***
Dwadzieścia cztery godziny później statek kapitana Kendalla miał
się stać najsławniejszą jednostką pływającą na świecie, a on sam
tematem rozmów przy śniadaniu od Brodwayu w Nowym Jorku po
Piccadilly w Londynie. Na pokładzie „Montrose’a” wtedy, u
schyłku epoki edwardiańskiej, przecięły się dwie absolutnie różne
historie, a ich zderzenie miało wywrzeć wpływ na cały świat i
nadchodzący wiek.
Strona 15
Część I
Duchy i kanonada
Guglielmo Marconi Hawley Harvey Crippen
Strona 16
Rozproszona uwaga
Jak żarliwie utrzymywał jeden obóz, cała historia miała swój
początek wieczorem 4 czerwca 1894 roku pod numerem 21 przy
Albemarle Street w Londynie, pod którym to adresem mieściła się
Royal Institution, czyli Instytut Królewski. Chociaż było to jedno z
najdostojniejszych brytyjskich towarzystw naukowych, zajmowało
budynek skromnej wielkości, zaledwie dwupiętrowy. Półkolumny,
którymi ozdobiono fasadę, były dodatkiem późniejszym, mającym
przydać budowli nieco splendoru. We wnętrzu mieściła się sala
wykładowa, laboratorium, kwatery oraz bar, w którym członkowie
towarzystwa mogli przedyskutować ostatnie postępy w nauce.
W sali wykładowej do wieczornej prezentacji szykował się
właśnie wielkiej sławy fizyk. Miał, oczywiście, nadzieję zaskoczyć
słuchaczy, ale nie podejrzewał, że ten wykład okaże się
najważniejszy w jego życiu i że spowoduje kilkudziesięcioletni
konflikt. Fizyk nazywał się Oliver Lodge, a skutki wykładu były
jego własną winą — kolejnym objawem, jak to nawet sam
przyznawał, podstawowej cechy charakteryzującej jego podejście
do pracy. Po raz ostatni sprawdził ustawienie elektrycznego
aparatu na stole pokazowym. Niektóre części tego urządzenia były
znane, ale większości nigdy nie oglądano na tej sali.
Na zewnątrz, na Albemarle Street policja stanęła przed zwykłym
problemem. Ulicę zatarasowały powozy, sprawiając, że wyglądała
jak wielkie czarne złoże węgla. Choć w okolicach Mayfair
powietrze zwykle nasycone było zapachem lip i intensywną, ciężką
słodyczą cieplarnianych kwiatów, Albemarle Street śmierdziała
gnojem i moczem, pomimo wysiłków młodych, ubranych w
czerwone koszule „ulicznych porządkowych”, którzy chodzili
wśród koni, zbierając nie w porę oddawane odchody.
Funkcjonariusze Metropolitan Police nakazywali woźnicom
Strona 17
opuszczać ulicę, gdy tylko wysadzą pasażerów. Mężczyźni ubrani
byli na czarno, kobiety w suknie wieczorowe.
Instytut Królewski, założony w 1799 roku, aby „krzewić wiedzę i
ułatwiać wprowadzanie użytecznych mechanicznych ulepszeń”,
był sceną wielkich odkryć. W jego laboratoriach Humphry Davy
odkrył sód i potas, a także wynalazł bezpieczną lampę górniczą, a
Michael Faraday odkrył zjawisko indukcji elektromagnetycznej,
czyli wywoływanie w obwodzie wtórnym prądu przez ładunki
krążące w obwodzie pierwotnym. Wykłady w Instytucie, tak zwane
„Piątkowe Rozprawy”, cieszyły się niezwykłą popularnością, a
zamieszanie, jakie powodowały w ruchu ulicznym, stało się tak
wielkie, że londyńskie władze musiały uczynić z Albemarle
pierwszą jednokierunkową ulicę w Londynie.
Lodge był profesorem fizyki na uniwersytecie w Liverpoolu,
gdzie jego laboratorium znajdowało się w pomieszczeniu niegdyś
stanowiącym wyłożoną materacami celę w domu dla obłąkanych.
Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie uosobienia szanowanej
nauki brytyjskiej. Miał gęstą siwiejącą brodę, a głowę — „wielką
głowę”, jak to ujął jego przyjaciel — łysą do punktu tuż za uszami,
skąd włosy spływały po czaszce w gąszczu loków. Przy wzroście
metr dziewięćdziesiąt ważył mniej więcej dziewięćdziesiąt pięć
kilogramów. Pewna młoda kobieta stwierdziła kiedyś, że taniec z
Lodge’em przypomina taniec z kopułą katedry św. Pawła.
Choć uważano go za człowieka uprzejmego, w młodości miał
inklinacje do okrucieństwa, co w nim samym, w miarę jak się
starzał, wywoływało skruchę i zdumienie. Podczas nauki w małej
szkole Combs Rectory założył Towarzystwo Niszczenia Gniazd z
siedzibą tamże. Członkowie tego klubu wyszukiwali ptasie
gniazda, plądrowali je, tłukli jaja i zabijali pisklęta, a potem
strzelali z procy do ptasich rodziców. Lodge wspominał, że kiedyś
zbił psa batem zabawką, ale składał to na karb zwykłego
dziecięcego okrucieństwa. „Bez względu na to, jakie mam wady,
okrucieństwo do nich nie należy” — napisał we wspomnieniach. —
„Jest to dla mnie rzecz wyjątkowo odrażająca”.
Strona 18
Lodge dorastał w czasach, kiedy uczeni zaczęli wydobywać z
pomroków całe legiony niewidzialnych zjawisk, przede wszystkim
w dziedzinie elektryczności i magnetyzmu. Pisał we
wspomnieniach o tym, jak wykłady w Instytucie Królewskim
rozpalały jego wyobraźnię. „Szedłem do domu londyńskimi ulicami
albo przez Fitzroy Square, mając poczucie nierealności otoczenia.
Zdawało mi się, że we wszechświecie otwierają się rzeczy głębsze,
które usuwają w cień rzeczy zwykłe, dostępne zmysłom, tak że
plac i jego płoty, domy, wozy i ludzie poczynali mi się wydawać
nierealnymi cieniami, złudnymi widziadłami, częściowo
przysłoniętymi, a częściowo przenikniętymi przez umysłową i
duchową rzeczywistość”.
Instytut Królewski stał się dla Lodge’a „miejscem świętym,
gdzie intronizowano czystą naukę i oddawano jej cześć”. Uwierzył,
że najwyższą jej formą jest nauka teoretyczna, i gardził ludźmi,
których on i jemu podobni naukowcy określali mianem
„praktyków”, tymi nowymi poganami, wynalazcami, inżynierami i
majsterkowiczami, którzy rezygnowali z badań teoretycznych dla
ślepych prób i których motywem był zysk. Lodge określił raz
proces uzyskiwania patentu jako „niestosowny i odrażający”.
W miarę postępów kariery jego również proszono o wygłaszanie
Piątkowych Rozpraw, on zaś rozkoszował się każdą okazją
publicznego ujawnienia sekretów natury. Kiedy gdzieś dokonano
znaczącego odkrycia, starał się jako pierwszy zaprezentować je
publicznie — postąpił tak już w 1877 roku, gdy zdobył jeden z
pierwszych fonografów i przywiózł go do Anglii na publiczną
prezentację. Ale jego zapatrzenie w nowości miało również swoje
negatywne konsekwencje: podatność na rozpraszanie uwagi.
Cechowało go wzniosłe dyletanctwo, które jak przyznał pod koniec
życia, było fatalną wadą. „Interesowałem się wieloma tematami i
rozciągałem swą uwagę na znaczny obszar — co jak sądzę, dobre
było dla mojej edukacji, ale nie tak płodne w wynikach” — napisał.
Gdy badania naukowe zbliżały się do punktu przełomowego,
„wpadałem w rodzaj podniecenia, które nakazywało mi je
przerwać i nie dążyć dalej drogą do świetlanego końca [...]. To
Strona 19
dziwne uczucie stało się przyczyną, dla której nie sfinalizowałem
wielu tematów, nie ruszyłem ścieżkami, na których uczyniłem już
pierwsze kroki”.
Ku konsternacji kolegów rzeczą najbardziej odciągającą jego
uwagę był świat nadprzyrodzony. Został członkiem Towarzystwa
Badań Parapsychicznych, założonego w 1882 roku przez grupę
trzeźwo myślących osób, głównie naukowców i filozofów,
pragnących poddać naukowej analizie duchy, seanse
spirytystyczne, telepatię i inne zjawiska paranormalne, czyli jak
głosiło Towarzystwo w każdym wydaniu swej gazety: „badać bez
uprzedzeń i w naukowym duchu te zdolności człowieka,
prawdziwe lub domniemane, które wydają się niemożliwe do
wyjaśnienia za pomocą uznawanej powszechnie hipotezy”. Statut
Towarzystwa głosił, że członkostwo w nim nie oznacza wiary w
„fizyczne siły inne niż te uznawane przez fizykę”. Nikogo nie
deprymował fakt, że w jego obrębie funkcjonował Komitet do
spraw Nawiedzonych Domów. Liczba członków rosła szybko, aż
osiągnęła liczbę sześćdziesięciu. Znalazło się wśród nich wielu
nauczycieli akademickich i najjaśniejszych umysłów epoki, między
innymi John Ruskin, H.G. Wells, William E. Gladstone, Samuel
Clemens (lepiej znany jako Mark Twain) oraz wielebny C.L.
Dodgson (o równie znanym pseudonimie pisarskim Lewis Carroll).
Na liście członków znajdował się również Arthur Balfour, przyszły
premier Anglii, oraz William Jones, pionier psychologii, który
latem 1894 roku został prezesem Towarzystwa.
To dociekliwość, a nie wiara w duchy, skłoniła Lodge’a, by
wstąpił do Towarzystwa. Okultyzm był dla niego po prostu
kolejnym wartym zbadania niewidzialnym królestwem,
najodleglejszą prowincją powstającej właśnie nauki psychologii.
Ujawnienie za jego życia tak wielu niewyobrażalnych dotąd
zjawisk fizycznych — między innymi fal elektromagnetycznych
odkrytych przez Heinricha Herza — kazało mu przypuszczać, że
świat umysłu kryje własne tajemnice. Fakt, że fale mogą płynąć
przez eter, zdawał się potwierdzać istnienie innego poziomu
rzeczywistości. Skoro można wysłać w eter fale
Strona 20
elektromagnetyczne, to czy założenie, że duchowa esencja
człowieka, jego elektromagnetyczna dusza, również może tam
istnieć, naprawdę jest takie dziwaczne? Tym bardziej, że w ten
sposób można było wyjaśnić nawiedzenia i powodowane przez
duchy hałasy, które stały się nieodłączną częścią ludowych podań.
Zjawy zamieszkujące wiejskie domy, poltergeisty zakłócające
spokój opactw i duchy pukające w stoliki podczas seansów
spirytystycznych — to wszystko w oczach Lodge’a i innych
członków Towarzystwa warte było obiektywnej analizy na równi z
niewidzialnymi podróżami fal elektromagnetycznych.
Lodge był już członkiem Towarzystwa od kilku lat, kiedy pewne
wydarzenie stało się wyzwaniem dla jego umiejętności zachowania
naukowego dystansu. W Bostonie William James od własnej
rodziny dowiedział się o niejakiej „pani Piper” — Leonore Piper —
medium, która podobno posiadała niezwykłe moce. Zamierzając
zdemaskować ją jako oszustkę, James zorganizował seans i sam
został oczarowany. Zaproponował wówczas, by Towarzystwo
zaprosiło panią Piper do Anglii na serię eksperymentów. Wraz z
dwiema córkami przypłynęła ona do Liverpoolu w listopadzie 1889
roku, po czym udała się do Cambridge, gdzie odbyło się kilka
seansów, obserwowanych wnikliwie przez członków Towarzystwa.
Lodge umówił sobie prywatny seans i nagle stwierdził, że słucha
swej nieżyjącej ciotki Anne, cudownej kobiety o żywym intelekcie,
która pomogła mu, gdy wbrew woli ojca postanowił zostać
naukowcem. Powiedziała mu kiedyś, że odwiedzi go po śmierci,
jeśli tylko będzie w stanie, a teraz głosem, który świetnie
pamiętał, przypomniała mu o tej obietnicy. „Była to niezwykła
rzecz” — napisał.
Uznał, że właśnie otrzymał dowód, iż jakaś część ludzkiego
umysłu żyje również po śmierci. Jak napisał, był „całkowicie
przekonany nie tylko o tym, że człowiek żyje po śmierci, ale
również o tym, że w pewnych warunkach ma możliwość
porozumiewania się z tymi, którzy zostali na ziemi”.
Właśnie z powodu swych różnorodnych zainteresowań i
rozkoszy, jaką czerpał z nowych odkryć, w czerwcu 1894 roku stał